B Fraser D Żelazny Krzyż Biografia Erwina Rommla


Tytuł oryginału KNIGHT'S CROSS

Copyright © Fräser Publications Ltd, 1993

Copyright © For the Polish edition by EM

Redakcja

Ewa Mironkin

Opracowanie graficzne

Lech Gabor

Wydanie I

ISBN 83-86396-33-4

Wydawnictwo EM 00-170 Warszawa Al. Jana Pawła II 68

tel. 635-25-20, fax 34-31-18 Dział handlowy tel. 631-31-78

Żelazny Krzyż

Biografia Rommla

David Fraser

PODZIĘKOWANIA

Wiele prac poświęconych Erwinowi Rommlowi (opublikowanych w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech) umożliwiło mi zabra­nie się do pisania niniejszej biografii. Były to źródła, które wpłynęły zasadni­czo na kształt tej książki. Składam wyrazy wdzięczności wszystkim autorom, dzięki którym szczegółowo mogłem poznać losy człowieka, będącego bohate­rem tegoż opracowania. Część prac została wyszczególniona w bibliografii umieszczonej na końcu tomu. Godzi się jednakże dodać, iż wiele informacji, do­tyczących Rommla oraz prowadzonych przez niego kampanii, zaczerpnąłem z szeregu specjalistycznych publikacji - przede wszystkim z Journal of the Royal United Services Institution, Armor, Kommando, Oase (magazyn poświę­cony losom Afrika Korps), Deutsche Soldatenzeitung, Frontsoldat erzahlt, An Cosantoir oraz Vierteljahrshafte für Zeitgeschichte.

Istnieje mnogość dokumentów odnoszących się do osoby Rommla. Sam Rommel opisał swe losy w czasie pierwszej wojny światowej, co zostało opubli­kowane w roku 1937 pt. Infanterie greift an; dostępny jest również maszyno­pis tejże pracy. Rommel sporządził także interesujące analizy kampanii, które prowadził w randze generała we Francji i Afryce Północnej, spisane na podsta­wie jego dzienników. Część dotycząca Afryki została wydana drukiem w roku 1955 jako Krieg ohne Hass i po przetłumaczeniu na angielski znalazła się w opracowanej przez sir Basila Liddella Harta książce pt. The Rommel Papers, razem z fragmentami korespondencji Rommla oraz jego refleksjami odnoszą­cymi się do innych kampanii. W niniejszej publikacji słowa Rommla cytowane są głównie z oryginalnego tekstu Krieg ohne Hass.

Wiele materiałów, dotyczących Rommla oraz historii Niemiec w latach trzy­dziestych i czterdziestych, przechowywanych jest w National Archives w Wa­szyngtonie (w przypisach posługiwałem się skrótem NAW). Składam podzięko­wania za pomoc panu Robinowi Cooksonowi oraz płk. Jamesowi Hamiltonowi-Russellowi, w swoim czasie pracownikowi brytyjskiej ambasady w Waszyngto­nie. Potężne archiwum (zawierające m.in. większość znanych dzienników wo­jennych) znajduje się w posiadaniu War Museum w Londynie (określanego w niniejszej książce skrótem IWM). Składam serdeczne wyrazy wdzięczności dyrektorowi tego muzeum, dr. Alanowi Borgowi, a także innym pracownikom tej instytucji, w szczególności Robertowi Suddaby'emu i Philipowi Readowi za pomoc w wyszukiwaniu setek potrzebnych dokumentów, jak również za udzie­lone mi bezcenne porady. Dziękuję też pani Hilary Roberts z działu fotografii wspomnianego muzeum oraz pani Rosamund Thornton za użyczenie mi zdjęć z jej prywatnego archiwum.

Frapujące notatki i listy posiada Bundesarchiv-Militararchiv we Freiburgu (BAMA). W tym miejscu pragnąłbym wyrazić swoją wdzięczność za pomoc otrzymaną od płk. dr. A. D. Kehriga (dyrektora Leitender Archiv) oraz pana Mayera. Dziękuję też serdecznie panu Crispo z Amminstrazione Centrale Archivistica w Rzymie, następnie doktorowi Hermannowi Weissowi, dyrektorowi Institut für Zeitgeshichte w Monachium (IZM) oraz jego pracownikom, którzy ułatwili mi dostęp do dokumentacji.

Wyrazy wdzięczności należą się ponadto zarządowi Imperial War Museum w Londynie oraz kierownictwu Budnesarchiv we Freiburgu za udostępnienie posiadanych fotografii.

Szereg dokumentów, utrwalonych na mikrofilmach, znajduje się w zbiorach EP Microfilm Ltd., w Wakefield, hrabstwo Yorkshire (EPM) - m.in. zapisy licznych rozmów, przeprowadzonych przez Davida Irvinga w trakcie pracy nad jego własną książką poświęconą Rommlowi, skąd zaczerpnąłem szereg cennych informacji.

Jestem ponadto dłużnikiem cierpliwej, uprzejmej i pogodnej obsługi London Library, instytucji, bez której nie wyobrażam sobie powstania tej książki.

Muszę również podziękować wielu innym osobom - za pomoc, rady, wiadomości i zachętę. Przede wszystkim panu Manfredowi Rommlowi, za poświęcony mi czas, podzielenie się ze mną osobistymi bezcennymi refleksjami oraz za udzielenie zgody na publikację niektórych fotografii. Wdzięczność należy się to Robinowi Edmondsowi, gen. mjr. Johnowi Strawsonowi, świętej pamięci Axelowi von dem Bussche-Streithorstowi, dr. Georgowi Meyerowi oraz dr. Stumpfowi, którzy przeczytali fragmenty lub całość maszynopisu niniejszej biografii, udzielając mi przy tym cennych i pomocnych uwag. Wreszcie winien jestem złożyć najgorętsze podziękowania żonie, która po części zajmowała się selekeją zgromadzonych materiałów i nie szczędziła mi swoich interesujących opinii, odnoszących się do tej książki.

David Fräser

Isington, 1993

CZĘŚĆ I

1891-1918

ROZDZIAŁ 1

NIECH PRAWA FLANKA BĘDZIE MOCNA”

Erwin Rommel to jeden z największych mistrzów wojny manewrowej, do­wódca z tego elitarnego grona ludzi, których osobowość i energia odcisnęły swe piętno na historii konfliktów zbrojnych. Zwycięstwa, odnoszone przez te postacie, były skutkiem ich zdolności wcielania w życie własnych zamiarów, silnej woli oraz talentu błyskawicznego działania w skomplikowanych warun­kach pól bitewnych. Osobowości te pozostawiły głęboki ślad na scenie historii; ślad groźny, lecz i fascynujący. To żywe legendy, uosabiające, każda na swój sposób, wizerunek wojownika: odważnego, energicznego, o bystrym spojrze­niu i lotnej myśli, szybko podejmującego decyzje, czujnego, śmielszego w wal­ce od nieprzyjaciół. Rommel zalicza się do grona określanego niegdyś mianem herosów; Rommel - umysł praktyczny i nowoczesny, mężczyzna o przeciętnej fizjonomii - znalazł się w jednym szeregu z bohaterami opiewanymi w staro­żytnych mitach.

Nastawienie do wojen zmieniało się przez lata i wieki; reputacja bohaterów wojennych przeżywała wzloty i upadki - w zależności od panujących mód. W dzisiejszych czasach ludzie podchodzą raczej z odrazą niż z uwielbieniem do tak energicznych postaci jak król Szwecji Karol XII, inny mistrz pól bitewnych - monarcha bezlitośnie zmagający się ze swymi nieprzyjaciółmi przez osiem­naście lat. Karol, będąc w 1714 roku w niewoli tureckiej, igrał ze śmiercią, wznieciwszy z pozoru beznadziejny bunt więźniów przeciw oprawcom. Wcze­śniej, w trakcie prowadzonej kampanii, król wzburzył swych doradców, oświadczając, że ich obowiązki ograniczają się do gromadzenia funduszy na wojny, które on wiedzie na chwałę monarszego rodu Wazów, i że powinni cie­szyć się, jeśli spadnie na nich choć drobna część zaszczytów. Obecnie tego ro­dzaju stwierdzenie może zostać uznane za przejaw niepojętej arogancji i niemoralności. Jednakże gdy czytamy o błyskawicznych podbojach dokonywanych przez Karola w czasie wojny północnej, o jego zwycięstwach nad Polakami, Ro­sjanami, Prusakami, o niszczeniu starego porządku i zaprowadzaniu nowego, kiedy dowiadujemy się, że rozpoczął swą krótką i zdumiewającą karierę (Ka­rol XII pożegnał się z tym światem w wieku trzydziestu sześciu lat) jako królewiątko, czternastoletnie dziecko, gdy odkrywamy, że ten wysoki, szczupły mło­dzik o bladym obliczu najechał Europę z pałaszem w ręku jako (cytując słowa Winstona Churchilla) „najgwałtowniejszy wojownik współczesnej historii... nieustraszony i nieugięty, obdarzony talentem chłodnej kalkulacji, a mimo to... czasem nawet uroczy”1 - to Karol, bohater, może wydać się, przynajmniej dla niektórych z nas, godny szczerego podziwu.

Ludzie tego rodzaju przechodzą do historii dzięki swej olbrzymiej energii; po śmierci trwają w legendach i mitach. Weźmy choćby Jeba Stuarta, słynne­go kawalerzystę, konfederata z czasów wojny secesyjnej, który samym swym pojawieniem się potrafił poderwać żołnierzy do walki, a pojawiał się w często­kroć odległych od siebie, lecz zawsze kluczowych miejscach na polu bitwy, jak gdyby wiedziony nadzwyczajnym instynktem, „zawsze w siodle... obecny wszę­dzie, o każdej porze dnia i nocy... bez wyjątku wesoły i pełen wigoru”2, galopu­jąc wzdłuż wzniesień Chancellorsville przed wielkim zwycięstwem gen. Lee nad Armią Potomacu. Lub też Bedford Forrest, postać z tej samej wojny, bły­skotliwy człowiek i nieuchwytny posłaniec. Tacy ludzie, wodzowie lub podwła­dni, byli bez wątpienia bohaterami, mistrzami sztuki wojennej. Ich spojrzenie na współczesne im kwestie polityczne mogło wydawać się nieco ograniczone lub wręcz błędne, ale należy wziąć pod uwagę okoliczności, w jakich przyszło im działać. Badając życiorysy wspomnianych osób, należy wystrzegać się uro­bionych w rozmaitych latach, krajach i kulturach opinii o nich, pamiętając przy tym o jednym: byli oni dziećmi swoich czasów i na te czasy trzeba spojrzeć ich oczami.

Obecnie nastała epoka powszechnej mechanizacji, gwałtownego rozwoju lotnictwa i broni wszelkiego rodzaju, o sile niszczenia niewyobrażalnej dla minionych pokoleń. Ewentualna wojna w dzisiejszych latach siłą rzeczy mu­siałaby stać się konfliktem bezosobowych mas, operujących na rozległych obszarach; dawni bohaterscy wodzowie straciliby rację bytu, a ich osobiste walory, takie jak odwaga, nie byłyby potrzebne. Zacytujmy znowu słowa Churchilla, kreślącego po pierwszej wojnie światowej sylwetkę księcia Marlborough:

„W czasach, o których mowa, wybitny dowódca musiał udowodnić w dniu bitwy, że posiada ten jedyny w swoim rodzaju zestaw zalet: umysłowych, mo­ralnych i fizycznych, dzięki którym niczym istota nadprzyrodzona jest w sta­nie odwrócić nieuchronny bieg zdarzeń. Jego wygląd, jego spokój, ostre spojrze­nie, gesty, ton głosu - nawet bicie jego serca - rozpraszały pozorny ład wokół. Każde słowo, które wypowiadał, było na wagę złota... Tamte czasy odeszły na sawsze”3.

Dziewięć lat po opublikowaniu powyższej sentencji jej autor przechadzał się po pomieszczeniach tymczasowej kwatery w Kairze, powtarzając w kółko nazwisko pewnego niemieckiego generała i mówiąc: „Liczy się tylko pokona­ne go”. Miał na myśli człowieka, który jakby wypadł z kart historii, a przy tym absolutnie realną postać, doskonale znającą się na współczesnej technice, oficera pełnego inwencji, postępowego w swych ideach, znakomicie przystosowanego do prowadzenia dwudziestowiecznej kampanii, którego jednak mistrzowskie opanowanie sztuki wojennej przywoływało na pamięć dawne czasy, zdominowane przez bohaterów. Mistrzostwu temu zmuszony był dać wyraz sam Churchill, przemawiając w Izbie Gmin: „To bardzo śmiały i zręczny przeciwnik... I, o ile wolno mi się tak wyrazić, wielki generał”. Erwin JoLannes Eugen Rommel.

Wojownikom, do których z pewnością należy zaliczyć Erwina Rommla, na nic zdałaby się charyzma, gdyby nie byli mistrzami w swym fachu. Ludzie ci, jakkolwiek można by się sprzeczać, kogo umieścić w spisie, znali się na wojen­nym rzemiośle. Królowie czy żołnierze, spadkobiercy militarnych tradycji ro­dzinnych czy też osobnicy, którzy wypłynęli na falach powikłanej historii - wszyscy oni przejawili we właściwym dla siebie czasie cechy i zdolności nie­zbędne na polu walki. Wywodzili się z przeróżnych grup społecznych, jednak nabyli, dziedzicząc lub pod wpływem wychowania, owe walory, które uczyniły z nich wybitnych dowódców. Na pierwszym miejscu należy wymienić tak zwa­ny temperament.

Mistrzowie wojennego rzemiosła zawsze przejawiali uwielbienie dla walki. Sam Rommel (a także większość jego biografów) wypierał się tej cechy. Owszem, wojna jest czymś strasznym. Przynosi rany, śmierć i zniszczenie; jej atmosfera to atmosfera bólu i przemocy, pokłosie zaś to cierpienie i żałoba. Wojna niesie za sobą zwykłą brutalność w najlepszym wypadku czy też dzikie okrucieństwo w najgorszym, choć tu zaznaczyć należy, iż walczący żołnierze stosunkowo rzadko winni są zbrodni. Obecnie cywilizowane społeczności potę­piają tych, którzy starają się doprowadzić do wojen bądź je gloryfikują, a po­nieważ żołnierskie bohaterstwo jest nieodłącznym elementem wojny, nasz sto­sunek do niego stał się ambiwalentny. Za rzecz normalną uważa się jednakże podporządkowywanie się rozkazom, wypełnianie nawet najbardziej odrażają­cych z nich, jeśli fakt ten zostanie usprawiedliwiony siłą wyższą, sporem, który doprowadził do wybuchu konfliktu. W naszych czasach nadal żyją dyktatorzy i bezwzględni władcy, rzadko można ich jednak ujrzeć na linii frontu lub w sa­mym centrum bitewnego zgiełku. Tak więc na przeciętnym dowódcy liniowym nie ciąży, przynajmniej w pojęciu historyków, odpowiedzialność za wywołanie sytuacji, w której przychodzi mu się wykazać.

Nie powinno nam się jednak zdawać w związku z tym, że wojskowi nie lu­bią i nie lubili swego zajęcia. Trudno uwierzyć, iż człowiek jest w stanie robić coś z niezwykłą zręcznością, nie czerpiąc z tego satysfakcji. Zwycięscy dowód­cy z przeszłości - mniejsza, czy walczyli o słuszną, czy niesłuszną sprawę - wyraźnie radowali się z odnoszonych triumfów. Nie należy jednak mylić owej radości z brakiem ludzkich uczuć. Śmierć bliskich, cierpienia podwładnych (a nawet nieprzyjaciół) często wzbudzały szczere współczucie wybitnych wo­dzów - w tej liczbie Erwina Rommla. Stwierdzenie jednak, jakoby zwycięstwa nie przynosiły mu radości, mijałoby się z prawdą. Temperament wybitnych wojowników, począwszy od Aleksandra Macedońskiego, to temperament ludzi stworzonych do walki. Więcej, ochota do walki stanowi element ich tempera­mentu. Chociaż zdarzało się, że Erwin Rommel wyrażał się o wojnie w naj­gorszych słowach, to zaznaczyć należy, iż pragnienie walki było składnikiem jego usposobienia.

Jeśli czyjeś usposobienie nie pozwala na zręczne prowadzenie boju, to wy­klucza również pojęcie zasad rządzących wojną. Każdy wybitny dowódca dys­ponuje owym swoistym wyczuciem - tym zmysłem podpowiadającym, co oka­zuje się skuteczne, a co nieskuteczne w trudnych do przewidzenia warunkach pola bitwy. Takie zrozumienie jest najczęściej efektem solidnej pracy nad sobą (słowo „studia” implikowałoby bowiem przyswajanie głównie cudzej wiedzy).

Musi wynikać z doświadczenia, z analizy tego, co wydarzyło się wcześniej - mowa tu zarówno o osobistym doświadczeniu życiowym, jak i o doświadczeniu ogólnym, czyli o historii. Wspomniany zbiór doświadczeń winien następnie zo­stać poddany praktycznej obróbce; zdolny dowódca musi brać pod uwagę sze­reg elementów dotyczących wad i zalet broni i sprzętu, a przede wszystkim wad i zalet ludzi - jego żołnierzy. Zrozumienie reguł wojny w wypadku wybit­nych wodzów zostaje jakby zakodowane w ich umysłach. Staje się szóstym zmysłem, instynktem umożliwiającym błyskawiczną orientację w trudnych do przewidzenia sytuacjach oraz natychmiastowe wykorzystywanie sprzyjających okoliczności. Jako przykład przywołać tu można Wellingtona pod Salamanką, gdzie odniósł jedno z najbłyskotliwszych zwycięstw w swej karierze. Erwin Rommel miał ten właśnie zwierzęcy niemal instynkt, pozwalający mu bezbłę­dnie reagować w obliczu niebezpieczeństw, szans, roszad na polach bitewnych. A więc wiedza, zrozumienie problemów wojny przechodzi w instynkt nakazu­jący mu podjąć błyskawiczne działanie, co charakteryzowało wszystkich wiel­kich strategów przeszłości.

„Nakazujący podjąć błyskawiczne działanie...” Trzecią cechą, wyróżniającą wybitnych dowódców, jest zdolność jasnego myślenia i szybkiego podejmowa­nia właściwych decyzji. Temperament gwarantuje niezbędny entuzjazm, wie­dza zapewnia wgląd w istotę rzeczy - niepojętą dla przeciwnika umiejętność przewidywania biegu wypadków, natomiast energiczne działanie pozwala przechwycić inicjatywę i narzucić charakter starcia. Rupert (wbrew mitom o jego impulsywności - bardzo doświadczony i zdolny wódz) zdołał zmobilizo­wać swych ludzi wcześniej, niż był to w stanie uczynić nieprzyjaciel i pierwszy natarł pod Powiek w początkach angielskiej wojny domowej; uderzył na prze­ważające liczebnie wojska i rozbił je błyskawicznie, nim zdążyły się rozwinąć. Ów atak sprawił, że „bano się odtąd samego imienia księcia Ruperta4. Podob­nie trzy stulecia później obawiano się też Rommla.

Erwin Rommel przyszedł na świat w Szwabii. Księstwo szwabskie zosta­ło znacznie wcześniej wchłonięte przez Królestwo Wirtembergii i Szwabia była pod koniec XIX wieku raczej krainą niż organizacją państwową. Szwa­bi wyróżniali się jednak pewnymi charakterystycznymi cechami spośród re­szty Niemców. Byli uparci, niechętnie zmieniali poglądy, nie lubili okazywać uczuć; niby świadomie starali się odróżniać od sąsiadów - porywczych Bawarczyków. Typowy Szwab był roztropnym i oszczędnym człowiekiem. Lojal­ny wobec władcy, uważał się jednak za kogoś lepszego od przedstawicieli in­nych germańskich narodów. Przede wszystkim jednak potrafił chłodno kal­kulować, rozumować bardzo przebiegle. Rommel, pomimo swej buńczuczności i pewnej skłonności do gwiazdorstwa, pozostał w gruncie rzeczy Szwabem z krwi i kości.

Jego ojciec, także Erwin, był dyrektorem szkoły w Heidenheim, położonym około osiemdziesięciu kilometrów na wschód od Stuttgartu i około trzydziestu na północ od Ulm. Jego matka, Helene von Luz (zmarła w roku 1940), była cór­ką miejscowego wysokiego urzędnika. Sam Erwin Rommel urodził się 15 listo­pada 1891 roku. Dorastał jako drobny niebieskooki chłopiec, o bladej twarzy i płowych włosach. Czasami sprawiał wrażenie zamyślonego, lecz zawsze był spokojnym, „łatwym” dzieckiem. W nauce, podobnie jak w sporcie, nie przejawiał za młodu nadzwyczajnych zdolności, choć już jako dorosły mężczyzna od­krył w sobie pewne zamiłowanie do nauk ścisłych (zarówno jego ojciec, jak i dziadek byli znakomitymi matematykami), które kultywował do końca życia. Młodego Rommla nie charakteryzowała odporność fizyczna i energia; tymi ce­chami wyróżnił się dopiero jako żołnierz. Jego rodzina (Rommel miał starszą siostrę i dwóch młodszych braci) zapamiętała jednak pewną rzecz: Erwin sprawiał wrażenie, że nie obawia się nikogo. Jako młodzieniec dorastał szyb­ko. Zdolności matematyczne połączył z fenomenalnymi umiejętnościami narciarskimi. Lubił też podróżować i jeździć na rowerze. Przedkładał podręcz­niki nad książki będące wytworami ludzkiej fantazji.

Erwin senior służył w wojsku jako oficer artylerii, zanim zaczął karierę na­uczycielską, lecz poza tym w rodzinie nie było militarnych tradycji. Młody Er­win po zdaniu egzaminów dojrzałości zainteresował się lotnictwem i miał na­wet pomysł, by podjąć pracę w wytwórni sterowców w Friederichshafen. Ojciec jednakże sprzeciwił się, radząc mu wstąpić do wojska.

Cesarstwo Niemieckie zjednoczyło się po wojnie francusko-pruskiej w 1871 roku. Teoretycznie niezależni dotąd władcy, królowie i książęta niemieckich państewek obwołali imperatorem króla Prus, skutkiem tego wyłoniły się licz­ne kwestie sporne: ludność poszczególnych regionów Niemiec różniła się znacznie od siebie. Bawarczycy czy mieszkańcy Wirtembergii niewiele mieli wspólnego z Prusakami i Ślązakami. Zjednoczenie podyktowane zostało ko­niecznością ożywienia rozwoju gospodarczego w Niemczech i wymogami bez­pieczeństwa militarnego.

Owymi problemami - trudnymi do zrozumienia w naszej dobie - zajęła się konstytucja z 1871 roku, regulująca stosunki wewnątrz cesarstwa. Na podstawie ustaleń sił zbrojnych Wirtembergii utworzono 13. Korpus armii cesarskiej. Niemieckim wojskiem faktycznie dowodził sztab generalny, którego członkowie zapatrzeni byli w dawnych pruskich wodzów, Schranhorsta i Gneisenau. Szef sztabu, starszy Moltke, kierował kampanią przeciw Francji. Armia była liczna, po mobilizacji stanowiła jednolitą siłę - na jej czele formalnie stał cesarz jako naczelny wódz. Była to potęga, z którą wszystkie sąsiednie kraje musiały się poważnie liczyć, jednocześnie zacho­wująca strukturę narodowościową. Przynajmniej w teorii mieszkańcy po­szczególnych ziem służyli w oddziałach razem ze swymi ziomkami, a ofice­rowie, w każdym razie ci niższych rang, w jakimś stopniu podporządkowa­ni byli lokalnym władcom.

Obserwatorzy - głównie ci z krajów sąsiadujących z Niemcami - uznali to rozwiązanie za znakomite. Bez wątpienia wykorzystana została tradycja „na­rodowych sił zbrojnych”, w których poborowi służyli w oddziałach liniowych (Landwehr) lub pozostawali w rezerwie do czterdziestego piątego roku życia - tradycja ciesząca się uznaniem w całych Niemczech. Tak więc niemiecki żoł­nierz, obojętnie z jakiego kraju się wywodził, dzielił trudy służby i korzystał z przywilejów na równi z innymi. Lokalny patriotyzm był nadal silny, obecnie jednak jego siła została wykorzystana do stworzenia potęgi zjednoczonej ojczy­zny - przedmiotu powszechnej dumy.

Erwin Rommel przez całe życie okazywał pewien sceptycyzm, a nawet drażliwość w stosunku do kwestii społecznych. Panuje ogólne przekonanie, że ofi­cerowie wojska cesarskiego w zdecydowanej większości wywodzili się ze stanu szlacheckiego, jednak nie odpowiada to prawdzie. Dawna pruska koncepcja państwa kierowanego przez elitarną kastę skupioną wokół tronu, to znaczy przez zakon rycerzy, została zdecydowanie zmodernizowana pod wpływem zmian historycznych, rozwoju społecznego oraz zwyczajnych potrzeb rosnącej w siłę armii. W samych Prusach, począwszy od roku 1845, szeregi korpusu ofi­cerskiego zasiliła spora rzesza przedstawicieli klas średnich i tendencja ta zo­stała sformalizowana dekretem cesarskim z 1890 roku.

W południowych Niemczech procentowy udział burżuazji wśród oficerów był jeszcze pokaźniejszy. Ogólnie, w cesarskiej armii w roku 1912 (rok, w którym Rommel po opuszczeniu szkoły kadetów podjął służbę w pułku linio­wym) jedynie nieco ponad jedną czwartą stanowili młodzi oficerowie pochodzą­cy ze „szlachty”, wliczając w to potomków zubożałych rodów arystokratycz­nych oraz rodzin nobilitowanych (przez dodanie do nazwiska członu „von”) za wybitną służbę, zasługi dla kraju itd. W Wirtembergii udział szlachty w woj­sku był wręcz minimalny. Tak więc Rommel, przedstawiciel burżuazji po ojcu (matka była szlachcianką), znalazł się wśród ludzi ze swojej klasy społecznej, w związku z czym nad początkiem jego wojskowej kariery nie zaciążyły socjal­ne resentymenty. Udział szlachty w sztabie generalnym - wówczas i później - stanowił odrębną kwestię; na początku XX wieku przekraczał pięćdziesiąt pro­cent5. Jednakże gorączkowe spory Rommla ze sztabem generalnym były w owym czasie jeszcze sprawą odległej przyszłości.

Wcześniej musiał stawić czoło wyraźnym zmianom w szkoleniu oficerów i doborze kandydatów na dowódcze stanowiska w wojsku — ewolucja taka za­chodziła zresztą u progu wojny światowej w niemal wszystkich krajach. Daw­na pruska tradycja kładła nacisk, oprócz pochodzenia, na „charakter”; wy­kształconymi ludźmi pogardzano. Zmianę owego starego podejścia zapoczątko­wały wojny napoleońskie. Wojskowe reformy wprowadzono i w Prusach, reor­ganizując armię w sprawną machinę, kierowaną przez sztab generalny. Zwo­lennikiem tych radykalnych zmian jawił się Schranhorst, który był zdania, iż podczas wojny decydującą rolę musi odegrać wyszkolenie i intelekt kadry do­wódczej. Uważał, że oficerami powinni być ludzie wykształceni, co po latach przyjęto jako imperatyw.

Nie od razu jednak, rzecz jasna. Przez niemal cały wiek XIX istniał konflikt pomiędzy tymi we władzach pruskich (a następnie cesarskich), którzy twier­dzili, że dobrym oficerem może zostać tylko człowiek z „dobrego domu” i odzna­czający się „charakterem”, czyli konserwatystami, a tymi, którzy uznawali, że liczą się głównie wykształcenie i zdolności umysłowe kandydata, czyli tzw. po­stępowcami. Spór ciągnął się latami, od czasu do czasu wyciszany kompromi­sowymi zarządzeniami i półśrodkami. Jeszcze w roku 1897 wydane zostało rozporządzenie, w którym położono wyraźny nacisk na „pochodzenie”, „wolę” oraz „rozsądek” (a nie wykształcenie) kandydatów na oficerów. Przełomowa zmiana nastąpiła w pierwszych latach XX wieku. W czasie gdy Rommel wstępował do służby, tylko mniej niż cztery procent kandydatów zwolnionych było od konieczności wykazania się świadectwem odpowiedniego wykształcenia, na mocy przepisu, na który wcześniej nagminnie powoływali się szlachetnie uro­dzeni młodzi ludzie z „charakterem”.

Rommel nie przejmował się tym zanadto. Pewny był swego, skoro konserwa­tyści zwracali uwagę na charakter, typ osobowości, a postępowcy na intelekt. W czasach młodości Erwina Rommla za główną uczelnię wojskową uważano akademię w Gdańsku nad Bałtykiem, starym pruskim porcie na wschodnim krańcu Niemiec. Owa Kriegsschule, o której myślał Rommel, była instytucją ce­sarską. Aby do niej wstąpić, musiał najpierw znaleźć się w szeregach armii wirtemberskiej. Ponieważ posiadał odpowiednie wykształcenie, został zarejestro­wany jako Avantageur - kandydat na stopień oficerski. Gdyby go nawet odrzu­cono, to czekała go w takim wypadku roczna (a nie dwuletnia) służba.

Erwin Rommel nie miał jednakże najmniejszego zamiaru zejść z wytyczo­nej przez siebie ścieżki i rezygnować z kariery w wojsku. Początkowo podjął próbę wstąpienia do artylerii - która na przełomie stuleci wyraźnie zyskała na znaczeniu, lokując się teraz tuż za kawalerią - ale dowódca miejscowej jednostki artyleryjskiej ustosunkował się do tego nieprzychylnie. Pan dyrek­tor Rommel, ojciec Erwina, został powiadomiony, że w przewidywalnej przy­szłości nie zwolni się stanowisko dla jego syna („In absehbare Zeit keiner Stelle frei wird”). Następnie wybór padł na saperów, lecz odpowiedź nade­szła podobna. Tak więc młody Erwin został skierowany do 124. Wirtemberskiego Pułku Piechoty, wchodzącego w skład 26. Dywizji Piechoty. Po czte­romiesięcznym opóźnieniu, spowodowanym kłopotami zdrowotnymi (Rommel miał przepuklinę i przeszedł operację), wstąpił do pułku jako kadet w lipcu roku 1910.

Aż do niedawna w niemieckim wojsku panował zwyczaj nakazujący kade­towi, nim otrzyma stopień oficerski, znaleźć się w szeregach wybranej przez siebie jednostki, gdzie mógłby się wykazać znajomością rzemiosła żołnierskie­go. Podobna procedura, często nieformalnie, funkcjonuje także w innych ar­miach, prowadząc do nadużyć, tworzenia się klik i hierarchii, istniejących po­za oficjalnymi strukturami. Jednak, taka trudna i niewdzięczna próba często­kroć wyrabia w przyszłych oficerach cechy tak pożądane w krytycznych sytua­cjach, jak gotowość do poświęceń, poczucie jedności z własnym oddziałem itd.

Służba Rommla kadeta trwała od lipca 1910 roku do marca 1911. Młody Rommel wypełnił oczekiwania dowództwa pułku, czego dowodem był awans na kaprala w październiku i na sierżanta pod koniec roku. Kadet, któremu nomi­nalnie przysługiwały pewne przywileje oficerskie, najczęściej wypełniać mu­siał więcej obowiązków od zawodowych żołnierzy. W marcu Rommel został wy­słany do Königliche Kriegsschule w Gdańsku.

Rommel pracował ciężko. Nigdy nie podchodził beztrosko do nauki, szcze­gólnie sumiennie wykazywał się jednak na zajęciach praktycznych. Kurs tr­wał osiem miesięcy, do listopada 1911 roku. Świadectwo informuje lakonicz­nie, że Erwin Rommel pomyślnie przeszedł wszelkie sprawdziany, łącznie z umiejętnością dowodzenia, i w styczniu 1912 roku już jako młody porucznik, w monoklu i nowym mundurze, znalazł się w koszarach 124. Pułku w Weingarten.

Armia cesarska stanowiła ogromną, potężną machinę. Żołnierzy musztro­wano, szkolono dokładnie i systematycznie, dbając przy tym, by świetnie pre­zentowali się na paradach. Jedna z fotografii przedstawia Rommla w płaszczu z wysokim kołnierzem, w szpiczastym hełmie na głowie - oficera piechoty, ele­ganckiego i schludnego. Zapewne mógłby podpisać się pod słowami pewnego współczesnego sobie Saksoriczyka, opisującego z perspektywy tamte czasy:

„Kiedy po dwóch latach wreszcie wyznaczono mi zadanie sprawdzenia posterunków i kiedy tak kroczyłem opustoszałymi korytarzami z ryngra­fem zawieszonym na srebrnym łańcuchu na szyi, to poczułem, co wyróżnia wojskowych z grona innych. Jeżeli to militaryzm, to tak, uległem jego cza­rowi! Odczuwa się dumę z munduru i słowa esprit de corps nabierają peł­nego znaczenia”6.

W całych Niemczech młodzi oficerowie nadal szczycili się tym, że należeli do najsilniejszej armii świata, armii zwycięzców z 1870 roku; cieszyli się też uprzywilejowaną pozycją w społeczeństwie. W licznych niemieckich miastach panował obyczaj ustępowania drogi na chodnikach oficerom w mundurach, generalicja zaś miała znaczny wpływ na kajzera, przywódcę, który wedle pru­skiej tradycji był przede wszystkim naczelnym wodzem, a dopiero potem kon­stytucyjnym monarchą. Kazjer częściej udzielał audiencji swojemu szefowi sztabu generalnego niż któremukolwiek z ministrów - temuż szefowi sztabu, którego poprzednik domagał się dla siebie decydującego słowa w ustalaniu niemieckiej polityki zagranicznej7. Tak więc najpotężniejszym państwem w ówczesnej Europie - krajem nowoczesnym i rozwijającym się dynamicznie, świetnie zorganizowanym, z regulacjami prawnymi spisanymi według „oświeconych” wzorów, wiodącym, jeśli chodzi o handel, sztukę i naukę - rzą­dziła wąska, rozumująca cokolwiek atawistycznie grupa ludzi, zapatrzona w dawne pruskie wzorce. Zapatrzona w te same Prusy, które nie były pań­stwem z armią, lecz armią z państwem. I to właśnie Prusy - surowe, obowiąz­kowe, bogobojne - nadawały ton w cesarskiej armii (może z wyłączeniem pew­nych jednostek bawarskich) i to w stopniu zasadniczym. Rommel, być może na poły nieświadomie, wrastał w zmilitaryzowaną społeczność. W Prusach szlachcie i korpusowi oficerskiemu przeznaczone były główne zaszczyty, a na początku obecnego wieku tendencja ta rozszerzyła się na całe Niemcy. Wojsko stało się uprzywilejowaną kastą, narzucało mody. Cywile niejednokrotnie małpowali obyczaje oficerów, tworząc groteskowe nieraz, ściśle zhierarchizo­wane organizacje.

Proces ten nie jest trudny do wyjaśnienia. Armia niemiecka mogła być po­tężna, w każdym razie stawała się potężna po mobilizacji, jednak liczebnością ustępowała siłom francuskim i rosyjskim - armiom sąsiadujących krajów. Francja zawarła właśnie układ sojuszniczy z Rosją, zagrażający aliansowi państw centralnych — Niemiec i Austro-Węgier, do których dołączyły cokol­wiek niepewne Włochy. W 1912 roku, realizując wcześniejsze porozumienia, rosyjski sztab generalny skoncentrował, na wypadek wybuchu wojny, osiem­set tysięcy ludzi przeciw Niemcom i szykował się do rozpoczęcia ofensywy w dwa tygodnie po ogłoszeniu mobilizacji. Agresywne plany Francuzów, które miały wejść w życie po wypowiedzeniu wojny, także nie stanowiły tajemnicy dla niemieckiego sztabu generalnego.

Dla Niemców wojsko było gwarantem ich bezpieczeństwa w Europie, gdzie po obu flankach mieli nieprzyjaciół. W przeszłości kraje niemieckie częstokroć stanowiły bitewne pola dla potężnych sąsiadów; obce armie wyniszczały te zie­mie. Na czterdzieści lat przed wybuchem wojny światowej Prusy właśnie, a nie Austria, uzyskały hegemonię w Rzeszy. Francja poniosła zdecydowaną klęskę, tracąc na rzecz Niemców bogate prowincje - Alzację i Lotaryngię. Powstało ce­sarstwo, którego głównym obrońcą stała się kajzerowska armia.

Ledwie dwa lata po uzyskaniu przez Rommla szlifów oficerskich stało się powszechnie jasne, że siła tejże armii może być wkrótce poddana próbie. Niemcy zawsze - wtedy i później - zdecydowanie odrzucali oskarżenia o agresywne zamiary, wskazując, i nie bez racji, że od roku 1871 nie prowa­dzili wojny, a na przykład Anglia aż cztery, Rosja zaś dwie. Utrzymywali, iż sami muszą bronić się przed zagrożeniem z zewnątrz. Za wschodnią granicą Rosjanie zwykle próbowali uciszyć niepokoje społeczne, odwołując się do pa­triotyzmu i panslawizmu. Niektóre z państewek na Bałkanach były klienta­mi Rosji, udzielającej im pomocy w procesie wyzwalania spod jarzma turec­kiego. Z ówczesnego niemieckiego punktu widzenia główny ośrodek niepoko­jów stanowiła Serbia.

Serbia była niewielkim państwem, niepodległym od 1878 roku, sami Serbo­wie zaś dążyli do wzmocnienia swych wpływów. Na północy i zachodzie grani­czyli z prowincjami Cesarstwa Austro-Węgierskiego, w znacznej części zamie­szkanymi przez Słowian. Serbowie uważali, że Słowianie są im bardziej bliscy niż Germanom czy Madziarom, sprawującym władzę w Wiedniu. Ponadto Bo­śnia i Hercegowina zostały w roku 1908 formalnie zaanektowane przez Au­strię. Dla Austro-Węgier Serbia była siedliskiem niepokojów, które rozprze­strzeniały się na obszarach cesarstwa zamieszkanych przez mniejszości naro­dowe. Postrzegano ją, jakbyśmy to powiedzieli dzisiaj, jako gniazdo terrory­zmu i działalności wywrotowej. Tyle że mała Serbia czuła za sobą poparcie po­tężnej Rosji. Wzbudzało to niepokoje w Wiedniu (oraz w Berlinie). Niejedno­krotnie kajzer bardzo zdecydowanie popierał swego austriackiego sojusznika (oba mocarstwa zawarły sojusz jeszcze w roku 1879). Młodszy Moltke, szef nie­mieckiego sztabu generalnego, zapewnił w 1909 roku Wiedeń, że w wypadku gdyby Rosja ogłosiła mobilizację, Niemcy uczynią to samo. Było to oznaką odej­ścia od polityki Bismarcka, który swego czasu oświadczył: „Dla nas kwestia bałkańska nie będzie powodem do zaangażowania się w wojnę”.

Armia rosyjska była ogromna, chociaż niezbyt sprawna, i mobilizująca się (z uwagi na konieczność przebycia przez jednostki wielkich obszarów) dosyć wolno. Jednakże na zachodzie Francuzi, uważani (przynajmniej do 1870 roku) za największą siłę lądową w Europie, wciąż kultywowali napoleońskiego du­cha bojowego. Niemcy nie bez przyczyny sądziły, że Francją kieruje chęć re­wanżu: za rok 1870, za Sedan, za „utracone prowincje” - Alzację z Lotaryngią (choć Alzacja zamieszkana była głównie przez Niemców). Niemcy - ludzie porywczy pod maską flegmatyzmu - uważali, że grozi im niebezpieczeństwo ze wszystkich stron. Do Rommla dochodziły już wtedy niepokojące słuchy o nie­pewności sojusznika austriackiego, o zniechęceniu panującym w Wiedniu i ujawniających się tam tendencjach separatystycznych. Międzynarodowa po­zycja Niemiec mogła okazać się bardzo krucha.

To jeszcze nie wszystko. Na przełomie stuleci rozpoczął się tak zwany „wy­ścig po Afrykę” - europejskie mocarstwa zaczęły przywłaszczać sobie zacofane terytoria na kontynencie afrykańskim. Rywalizujące potęgi wzajemnie patrzy­ły sobie przy tym na ręce, z rzadka współdziałając, częściej wywołując zatargi. Niemcy weszły do tej gry cokolwiek późno, a ich pojawienie się na afrykańskiej scenie wywołało otwartą niechęć Francuzów oraz Brytyjczyków. Dla Niemców ta reakcja była nacechowana hipokryzją i wrogością - Francuzi demonstrowa­li antyniemieckie uprzedzenia, Brytyjczycy natomiast krytykowali Niemców za to, czego dopuszczali się sami. Ponieważ terytoria afrykańskie były odległe i liczyły się głównie z uwagi na handel i zasoby naturalne, ostro stanęła kwe­stia panowania na morzach.

Przez cały wiek XIX dominację tę sprawowała flota brytyjska, wciąż opro­mieniona triumfem spod Trafalgaru. Jednak z końcem stulecia jej hegemonia zaczęła być podważana, zwłaszcza przez Niemców. Cesarz Wilhelm II wierzył w potęgę planowania strategicznego i kluczową rolę marynarki wojennej. Był przekonany, że jeśli Niemcy mają zająć w Europie i w świecie należną im po­zycję (zadbać o bezpieczeństwo własnych granic i zamorskich posiadłości, za­gwarantować sobie ciągłą dostawę niezbędnych surowców, stworzyć potęgę, gotową unieszkodliwić każdego potencjalnego napastnika), to muszą wybudo­wać bardzo silną flotę. Ten punkt widzenia, co zrozumiałe, podzielały nadbał­tyckie i północne landy. Władze niemieckie zdecydowały się na ambitny pro­gram zwodowania floty, która dorównać miała przynajmniej brytyjskiej; floty, która zdołałaby odwieść Anglików od strategii blokady morskiej, niegdyś za­stosowanej przez Pitta przeciw Napoleonowi. Mniej więcej na początku XX wieku mówić możemy właśnie o wyraźnym nagłym wzroście nastrojów antybrytyjskich w Niemczech.

Naturalnie, morskie ambicje kajzera wzbudziły także w Anglii poważne obawy. Niemiecki sztab generalny wiedział o rozmowach pomiędzy angielski­mi i francuskimi wojskowymi, rozpoczętych w roku 1906, już po zawarciu, w roku 1904, Entente Cordiale. Był to początek długiego procesu, który osta­tecznie, lecz nieuchronnie miał wciągnąć Brytanię do wojny na kontynencie europejskim. Nastąpiło więc tak zwane odwrócenie sojuszy: Anglia, sojusznicz­ka Prus w wielu konfliktach w przeszłości, miała teraz znaleźć się w gronie wrogów Niemiec. Zdawszy sobie z tego sprawę, Niemcy poczuli się osaczeni i bardzo poważnie zagrożeni: Rosja starała się doprowadzić do wzniecenia re­wolty przez prymitywne społeczności bałkańskie, Francja pałała chęcią odwe­tu, ciesząc się teraz poparciem Brytyjczyków.

Rzecz jasna, sytuacja w ówczesnej Europie całkiem odmiennie postrzegana była we Francji, w Rosji czy za kanałem La Manche. Z tamtejszej perspekty­wy niemiecką politykę zagraniczną uważano powszechnie za agresywną i eks­pansywną. Wielkość i potęga Niemiec, porywczość kanclerza oraz, co brano za pewnik, otwarcie militarystyczna ideologia - wszystko to uznawano za ele­menty zagrażające pokojowi europejskiemu. Tak czy owak sytuacja w Europie groziła rychłym wybuchem konfliktu. Kiedy Rommel był kadetem w Gdańsku, Francja zajęła Maroko. Niemcy już od kilku lat niechętnie spoglądali na ekspansjonistyczne posunięcia Francuzów w Afryce Północnej.

W 1911 roku niemiecki okręt wojenny został ostentacyjnie wysłany do Agadiru. Ów gest, nota bene typowy akurat dla Brytyjczyków, wywołał oburzenie. Londyn zareagował ostrym protestem (wykazując się przy tym niekonsekwen­cją, gdyż Anglia kilka lat wcześniej sama zachęcała Berlin do okazania więk­szego zdecydowania w Afryce, aby zastopować Francuzów; od tamtej pory jed­nak wiatry się zmieniły). W roku 1912, czyli w pierwszym roku służby Rommla w pułku, Francja zapewniła Rosję, iż udzieli jej wsparcia „w każdych oko­licznościach”, gdyby doszło do wojny. Serbowie burzyli kruchy spokój na Bał­kanach. Wojna wydawała się rzeczą nieuchronną.

Moltke wyłożył punkt widzenia Berlina w memorandum z grudnia 1912 ro­ku. Stwierdził, że przymierze z Austro-Węgrami i Włochami nosi charakter obronny. Rosja chce zapanować nad wszystkimi europejskimi Słowianami oraz, po podbiciu Austrii, zapewnić sobie dostęp do Adriatyku. Francja pragnie rewanżu i odzyskania utraconych prowincji. Anglia zamierza unicestwić „ko­szmar morskiej potęgi Niemiec”. Niemcy chcą się jedynie bronić, jednakże obrona strategiczna wymaga też posunięć ofensywnych, co wynika z warun­ków geograficznych oraz wzajemnego układu sił8.

W tej napiętej międzynarodowej atmosferze niemiecki sztab generalny nie­strudzenie opracowywał plany przyszłego starcia. W wypadku wojny z Francją i Rosją, wojny na dwa fronty, zakładano zadanie potężnego decydującego cio­su jednemu z przeciwników przed skierowaniem większości sił przeciw pozo­stałemu. Zamierzano najpierw uderzyć na Francję, gdzie mobilizacja przebie­głaby znacznie szybciej niż w Rosji. Zrodził się plan potężnej ofensywy na za­chodzie siłami trzydziestu pięciu korpusów - koncepcję tę narzucił jeszcze po­przedni szef sztabu generalnego, baron von Schlieffen. Prawe skrzydło nie­mieckich sił uderzeniowych miało przetoczyć się przez Belgię, ocierając się na­wet o brzegi kanału La Manche9. W składzie tegoż skrzydła przewidziano tak­że udział 13. (Wirtemberskiego) Korpusu. Sam Schlieffen opuścił stanowisko szefa sztabu w roku 1906. Jego idea obowiązywała jednak i w późniejszych la­tach. Kiedy umierał, w roku 1912, jego ostatnie słowa brzmiały: „Niech prawa flanka będzie mocna”.

ROZDZIAŁ 2

NAPAŚĆ SOKOŁA

Pobyt Rommla na uczelni wojskowej w Gdańsku wywołał pewien trochę niespodziewany skutek. Otóż Erwin zakochał się. Niby nic dziwnego, lecz Rommel pokochał dziewczynę, która pozostała jego wybranką aż do końca je­go dni. Lucy Mollin była uroczą ciemnowłosą dziewczyną, wywodzącą się z ro­dziny pruskich ziemian. W jej żyłach płynęło nieco krwi polskiej, a także wło­skiej. Studiowała w Gdańsku języki obce. Była katoliczką; poślubienie prote­stanta katolicy uznawali za rzecz godną potępienia, a Rommel był właśnie Evangelisch. Mimo to nie odrzuciła jego zalotów.

Rommel tak w sprawach osobistych, jak zawodowych zasadniczo zachowy­wał wierność. Cenił lojalność chyba najbardziej, nie cierpiał wiarołomstwa, zmienności, chwiejności. Lucy nie tylko została jego żoną (choć wzięli ślub pod­czas wojny, w listopadzie roku 1916, mniej lub bardziej formalnie byli zaręcze­ni już od czasów gdańskich), lecz także zaufaną powierniczką i oddaną przyja­ciółką na najbliższe trzydzieści lat. Miała spore poczucie humoru. Rommel pi­sał do niej prawie codziennie, a jego listy z frontu, adresowane do „Meine lieb­ste Lu” („Najukochańszej Lu”) od „Dein Erwin” („Twego Erwina”), uderzają szczerością. Poza wojskiem Rommel nie interesował się zbyt wieloma rzecza­mi. Lubił sport, jazdę na nartach; lubił ćwiczyć mięśnie i umysł. Przede wszy­stkim jednak zaprzątała go żołnierka oraz sprawy rodzinne. Na bliskich nigdy się nie zawiódł, mógł liczyć na ich miłość i lojalność. Sam także pozostawał bar­dzo wierny.

Latem 1914 roku Rommla przydzielono do pułku artylerii w Ulm (49. Pułku Artylerii Polowej), gdzie dowodził działonem jednej z baterii. Tak się złożyło, że była to ta sama jednostka, której dowódca niegdyś odrzucił poda­nie złożone przez ojca Erwina w imieniu syna. Nim Rommel powrócił do ma­cierzystej jednostki, 124. Pułku Piechoty z Weingarten, zajmował się szkoleniem napływających do wojska rzesz rekrutów, mających odejść do rezer­wy, lecz wrócić pod broń w wypadku oczekiwanej mobilizacji. Pobyt Romm­la w pułku artyleryjskim stał się dlań pouczającym doświadczeniem, lecz wówczas wypadki w Europie toczyły się już lawinowo. Dla Niemców sojusz zawarty z Austriakami wydawał się rzeczą zrozumiałą. Każdy Niemiec poj­mował, że w interesie jego kraju leży niedopuszczenie do rozczłonkowania lub klęski Austro-Węgier. Każdy Niemiec rozumiał, że po wyparciu z Europy imperium tureckiego nad Austro-Węgrami zawisła groźba inwazji rosyj­skiej. Większość Niemców wiedziała, że to Rosja steruje swym bałkańskim sojusznikiem - Serbią.

Serbowie nigdy nie pogodzili się z zagarnięciem przez Austrię Bośni i Her­cegowiny. Kiedy następca austriackiego tronu, arcyksiążę Franciszek Ferdy­nand, został zamordowany wraz z żoną 28 czerwca 1914 roku w Sarajewie, sto­licy Bośni (jakoby przez nacjonalistów, którzy pragnęli utworzenia jugosło­wiańskiego państwa, niezawisłego od Wiednia), Austriacy bez wahania przy­pisali zbrodnię Belgradowi. W związku z tym Austro-Węgry wystosowały do Serbii ultimatum z listą żądań, których spełnienie oznaczałoby w praktyce utratę przez Serbię niepodległości. W ten sposób chciano w Wiedniu raz na za­wsze rozwiązać problem serbski. Zabójstwo arcyksięcia było ową iskrą, która podpaliła lont. Wiedeńscy politycy rozumowali następująco: wojna z Serbią zjednoczy pod berłem cesarza Germanów i Madziarów.

Ultimatum austriackie nosiło datę 23 lipca. Żądano odpowiedzi w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Następnego dnia Niemcy powiadomiły oficjalnie Rosję, Francję i Anglię, że w Berlinie uznaje się austriackie roszczenia za cał­kowicie słuszne i uzasadnione. W związku z tym Niemcy udzielają poparcia Austro-Węgrom.

Serbia przyjęła większość żądań, z wyjątkiem dwóch, ale wypadki nabrały już własnego biegu. Drobiazgowe rozpatrywanie bezpośrednich przyczyn wiel­kiego konfliktu mija się z celem w biografii porucznika Erwina Rommla. Istot­ne jest to, że jemu samemu, tak jak i milionom młodych Niemców (a także Ro­sjan, Francuzów i Brytyjczyków), wojna wydała się rzeczą nieuniknioną. Główni uczestnicy tej gry - stary cesarz Franciszek Józef, car, kajzer, nawet niemiecki sztab generalny — wydawali pokojowe oświadczenia, jednak nieu­błagane prawa wojennej strategii podpowiadały: przewagę uzyska ten, kto uderzy szybciej. Opóźnienie o dzień, dwa w stosunku do wroga mogło przy­nieść katastrofalne skutki.

Tak więc (przy entuzjastycznym poparciu społeczeństw Niemiec, Austro-Węgier, Rosji, Francji, Anglii i Serbii, z których każde uznawało swoją sprawę za słuszną) piekielna machina zaczęła się obracać. Serbska odpowiedź, która przyszła wieczorem 25 lipca, wydała się Austriakom niewystarczająca. Austro-Węgry wypowiedziały wojnę rano 28 lipca. Jeszcze wcześniej mobilizację za­rządzili Rosjanie, ale - głównie za sprawą interwencji cara - powszechna mo­bilizacja została ogłoszona dopiero popołudniem 30 lipca.

Od tej chwili stało się jasne, że wojna będzie miała wielki zasięg. W Niem­czech, gdzie utrzymywano, iż austriacko-serbski konflikt nie godzi bezpośre­dnio w Rosję, na powszechną mobilizację carskiej armii musiano także odpo­wiedzieć postawieniem wojska na nogi. Mobilizacja faktycznie została ogłoszo­na o trzynastej czterdzieści pięć następnego dnia, 31 lipca. Tegoż właśnie ran­ka Rommel razem ze swoją baterią znajdował się w Ulm. Oddziały, poprzedzo­ne pułkową orkiestrą, przemierzyły miasto. Przed wieczorem nadeszły rozka­zy mobilizacyjne i jeszcze tego samego dnia Rommel wrócił do 124. Pułku Pie­choty w Weingarten.

1 sierpnia, w obliczu rosyjskiej mobilizacji, Niemcy wypowiedziały wojnę carskiemu imperium. Także 1 sierpnia, zgodnie z ustaleniami traktatu francusko-rosyjskiego i na wieść o mobilizacji w Niemczech, powołano do broni rezer­wistów we Francji. 3 sierpnia Niemcy wypowiedziały wojnę Francji.

Należało rozwiązać jeszcze jedną kwestię. Otóż plan Schlieffena zakładał przejście prawego skrzydła wojsk niemieckich przez Belgię (we wcześniejszej wersji przez Holandię) i wieczorem 2 sierpnia, czyli na dzień przed wypowie­dzeniem wojny Francji, Niemcy przedstawiły swe żądania Belgom. Neutral­ność Belgii została zagwarantowana przez mocarstwa europejskie, w tym An­glię, na mocy traktatu z 1839 roku. Belgowie odrzucili niemieckie żądania, lecz armie kajzera rozpoczęły 4 sierpnia marsz w kierunkach tak skrupulatnie wy­tyczonych w ciągu ostatnich dziesięciu lat przez niemieckich sztabowców. Bel­gijski opór szybko został złamany.

Brytyjczycy początkowo mieli wątpliwości, czy włączyć się do konfliktu. Mi­nistrowie podzielili się: jedni chcieli przystąpienia Anglii do wojny, inni nie. Któraś z gazet umieściła nawet tytuł: „Do diabła z Serbią”. Przeważyła jednak niemiecka inwazja na Belgię. Anglia usiłowała wcześniej uzyskać od Niemców zapewnienie, że nie pogwałcą neutralności Belgii. Plan Schlieffena, logiczny z militarnego punktu widzenia, pociągnął jednak za sobą fatalne reperkusje polityczne. Wahający się zrazu Brytyjczycy wypowiedzieli wojnę Niemcom o je­denastej wieczorem 4 sierpnia - o północy według czasu obowiązującego w Niemczech.

Następnego dnia Rommel wyruszył pociągiem na front zachodni. Pierwsze transporty 124. Pułku wyjechały już wcześniej. Żołnierze nosili nowiutkie mundury w kolorze feldgrau, które mieszkańcy Europy mieli okazje widzieć w ciągu nadchodzących trzydziestu lat.

Schließen zaproponował, aby w celu uniknięcia potępienia Niemiec przez opinię światową za inwazję na Niderlandy, sprowokować wkroczenie Francu­zów do Belgii. Miał nadzieję, że koncentracja niemieckich sił w okolicach Ardenów zmusi dowództwo francuskie do wejścia do południowej Belgii, żeby za­jąć dogodne pozycje obronne. Stanowiłoby to pretekst dla Niemców, a nadto sprzyjałoby realizacji niemieckich planów operacyjnych. Schlieffen zawsze uważał, że decydujący cios powinno zadać prawe skrzydło armii kajzera i że ów cios będzie tym skuteczniejszy, im bardziej wysunie się centralne zgrupowanie wojsk francuskich. Na wschodzie sugerował zajęcie pozycji defensywnych.

Francuski plan XVII zakładał ofensywę w kierunku Saary i Lotaryngii oraz zgrupowanie zasadniczych sił na granicy francusko-niemieckiej, znacznie bar­dziej na południe od niemieckiego Schwerpunkt. Francuzi, w pełni świadomi niemieckich zamierzeń, istotnie rozważali prewencyjne wkroczenie do Belgii, gdy stało się jasne, że Niemcy gromadzą swe główne wojska w okolicach Maa­stricht ,ale zarzucili pomysł, przede wszystkim obawiając się nieprzychylnej reakcji Brytyjczyków. Nadzieje Schlieffena więc się nie spełniły.

Plany niemieckiej ofensywy, w zarysach zgodne z koncepcjami Schlieffena, zakładały jednak zgubne w skutkach rozproszenie sił na prawym skrzydle1, co w końcu doprowadziło do zbytniego wysunięcia się 1. Armii von Klucka, bitwy nad Marną i skutecznej kontrofensywy francusko-brytyjskiej.

Rommel szedł na wojnę ze szczerym, patriotycznym zapałem. Jego pułk wchodził w skład XII Korpusu gen. von Fabecka, ów zaś korpus stanowił część niemieckiej 5. Armii. Tejże armii przypadł odcinek na północ od Metzu i na południe od Luksemburga: południowe Ardeny. Tam właśnie Niemcy mieli zatrzymać i związać walką oddziały francuskie, podczas gdy sąsiednia 6. Ar­mia pod dowództwem księcia Rupprechta Bawarskiego winna (według idei Schlieffena) wycofać się po spodziewanym francuskim uderzeniu, by wciągnąć nieprzyjaciela w „worek”. Zamknąć Francuzów w tym kotle miały zaś, w wyniku forsownego marszu, siły potężnego prawego skrzydła ugrupo­wania niemieckiego.

Zgodnie z oczekiwaniami i w zgodzie z francuskim planem, francu­ska 1. i 2. Armia wkroczyły do Lotaryngii. Ofensywa ta jednakże załamała się na obronie niemieckiej 6. Armii, na wschód od Nancy i Metzu. Francuzi ponieśli duże straty i fakt ten skłonił księcia Rupprechta do sugestii, by wprowadzić korektę do planu strategicznego - miast pozornego odwrotu i wciągnięcia wroga w pułapkę, Niemcy na tym odcinku winni ruszyć na­przód i przekroczyć Mozelę. Moltke nie zaoponował i w związku z tym kolej­nym odejściem od idei Schlieffena (prawe skrzydło bowiem już zostało osła­bione, a obecnie nie mogło się spodziewać rychłego wzmocnienia) zanosiło się na to, że niemieckie natarcie wkrótce straci impet. Tymczasem zaraz po 20 sierpnia armie niemieckie, 5. i 6., ruszyły do ataku. Plan Schlieffena został więc pogrzebany - Niemcy nacierali teraz frontem, nie koncentrując sił na wybranym kierunku strategicznym.

Owo lekceważenie reguł gry wojennej szybko pociągnęło za sobą fatalne skutki, z których analizy Rommel po latach wyciągnął trafne wnioski. W 1914 roku działania zbrojne nie dawały mu jednak czasu na podobne rozważania. Ówcześni sztabowcy zapomnieli jakby o żelaznych zasadach: „Uderzaj pięścią, a nie otwartą dłonią”, „Ten, kto chce obronić wszystko, nie obroni niczego”, „Nie liczy się ogólna liczba żołnierzy, lecz przewaga w decydującym punkcie” itd. Rommel - choć nigdy nie został członkiem sztabu generalnego - był pierw­szorzędnym teoretykiem wojskowości, samoukiem pod tym względem. Nic dziwnego, że wyciągnął trafne wnioski z twardej lekcji 1914 roku. W owym czasie jednak jako młody oficer zetknął się przede wszystkim z warunkami współczesnego pola walki. Jego pierwsze spotkanie z nieprzyjacielem miało miejsce w okolicach Longwy, przy granicy francusko-belgijskiej.

Front się wtedy jeszcze nie ustabilizował, obie strony dążyły do przejęcia inicjatywy. Gdy dochodziło do starć, żołnierze pospiesznie zajmowali pozycje bądź też atakowali, rozwijając się w tyralierę z marszu. Kiedy Erwin Rommel po raz pierwszy dostał się pod ogień nieprzyjaciela, był bardzo wyczerpany, po­nieważ od dwudziestu czterech godzin nie odpoczął ani chwili; prowadził roz­poznanie lub pełnił funkcje oficera łącznikowego. W następnych latach wyma­gał od swoich ludzi wielkiej odporności fizycznej i hartu ducha, sam się przy tym nie oszczędzając, jednak znał też granice żołnierskiej wytrzymałości. Był podczas pierwszej wojny światowej i potem twardym człowiekiem i twardym dowódcą, dalekim mimo to od wzoru bezmyślnego, bezwzględnego oficera, kre­ślącego linie na mapie, bez świadomości, że wykonywanie rozkazów na wojnie wymaga najczęściej złożenia daniny z krwi podwładnych.

0x01 graphic

Było to 22 sierpnia 1914 roku. Batalion Rommla (on sam dowodził pluto­nem 2 batalionu 124. Pułku) 2 sierpnia opuścił koszary w Weingarten i zo­stał przetransportowany koleją w rejon Ruxweiler. Po intensywnym szkole­niu rezerwistów pułk (złożony z trzech batalionów po cztery kompanie każ­dy) wyruszył w kierunku północnym 18 marca, tego samego dnia przekracza­jąc granicę Luksemburga. Następnie wykonał zwrot na południowy zachód i znalazł się na obszarze Belgii, a potem Francji. Pułk kontynuował marsz ku Mozie jako jednostka 5. Armii. Na 21 sierpnia planowany był odpoczynek dla batalionu po trzech dniach forsownego marszu, sam Rommel miał jednak przeprowadzić rekonesans na czele kilkuosobowego patrolu i rozpoznać po­zycje nieprzyjaciela. Dowództwo nie spodziewało się napotkania silniejszych oddziałów francuskich, ale Rommel działał ostrożnie, mając na uwadze życie powierzonych mu żołnierzy. Wiedział bowiem, iż wojna to nie pokojowe ma­newry. Poznał też piekielne zmęczenie, spowodowane zarówno brakiem snu, jak i napięciem nerwowym — koniecznością ciągłego pozostawania na bacz­ności. Dolegał mu także (co potem miało się wielokrotnie powtarzać) żołądek. Kiedy tylko Rommel złożył meldunek z rozpoznania, dowództwo pułku po­wierzyło mu kolejne zadanie. Otóż Rommel miał przekazać 1. i 2. bataliono­wi rozkaz wycofania się. Jednakże dowódca 1. batalionu stwierdził, iż nie może wypełnić tego polecenia, gdyż jego oddział znalazł się w składzie zaim­prowizowanej brygady (w niemieckiej armii brygady organizowano ad hoc, do wypełniania szczególnych zadań. Tworzono je z batalionów, wyjętych cza­sowo spod komendy poszczególnych pułków). Dwudziestotrzyletni porucznik Rommel udał się więc do generała dowodzącego wspomnianą brygadą i otrzy­mał opryskliwe wyjaśnienie, że 1. batalion 124. Pułku jest owemu generało­wi niezbędny i dowództwo batalionu ma się nie podporządkowywać rozka­zom szefostwa pułku.

Całkowicie wyczerpany, wrócił, by zameldować o tym przełożonym. Natu­ralnie natychmiast dostał polecenie, aby odszukać zwierzchnika dowódców brygady i pułku i poprosić o podjęcie rozstrzygającej decyzji. Odnalazłszy go (generała o nazwisku von Moser) i zirytowawszy zapytaniem, powrócił z roz­kazami korzystnymi dla dowództwa 124. Pułku; tak więc 1. batalion ponownie znalazł się pod pułkową komendę o świcie 22 sierpnia. Jak widać Rommel, mi­ast spodziewanego odpoczynku, niemal cały dzień 21 sierpnia spędził w siodle. A 22 sierpnia polecono mu razem z plutonem zająć miejsce w awangardzie ba­talionu. Pułk wraz z trzema innymi posuwał się ku miejscowości Bleid. Tu za­skoczył ich daleki ogień artyleryjski. Rommel razem z ludźmi ukrył się w za­gonie kartofli. Nikt z pododdziału nie ucierpiał.

Pluton ruszył naprzód i wkrótce, przez mgłę, żołnierze spostrzegli da­chy Bleid.

Rommel dojrzał na skraju Bleid zabudowania dużego gospodarstwa. Wy­brał trzech żołnierzy z plutonu i z nimi ostrożnie wyruszył w kierunku miej­scowości. Zakradł się za najbliższy budynek, stanowiący osłonę (i wyjrzał zza węgła. Na pobliskiej drodze stało kilkunastu, może dwudziestu, Francuzów, którzy popijali kawę, nieświadomi niebezpieczeństwa.

Rommel opisał później, jak się zdaje szczerze, swoją reakcję. Zastanawiał się, czy powinien ściągnąć swój pluton. Szybko jednak stwierdził, że to nie ma sensu. Doszedł do wniosku, że wraz z kilkoma żołnierzami poradzi sobie z na­potkanym przeciwnikiem. Pod osłoną budynków wydał krótkie dyspozycje: rozkazał odbezpieczyć broń, wyskoczyć nagle z ukrycia i otworzyć ogień.

W minionych dniach Rommel natykał się już na nieprzyjacielskie podod­działy, ale tym razem, strzelając do zaskoczonych Francuzów, po raz pierwszy zabił człowieka. Grupa Rommla zlikwidowała kilku Francuzów. Wkrótce jed­nak napadnięci otrząsnęli się z szoku i odpowiedzieli ogniem z budynków. Rommel wraz ze swoimi ludźmi wycofał się na pozycje zajęte przez pluton. W tej akcji wykazał się typową dla siebie odwagą - wolał zawsze działanie od biernego wyczekiwania, preferował natychmiastowy atak zamiast uderzenia wykonanego po długim planowaniu i skupieniu odpowiednich sił. Podczas opi­sanego drobnego starcia na farmie na skraju Bleid wykazał cechy, z których zasłynie znacznie później, kiedy to ruszy na Brytyjczyków w Cyrenajce, nim większość jego oddziałów zdąży w ogóle dotrzeć z Europy do Afryki.

Następnie Rommel na czele swego plutonu zajął się oczyszczaniem wscho­dniej części Bleid, dom po domu. Czynu to metodycznie - wedle wskazań otrzy­manych w szkole wojskowej. Głęboko bowiem wierzył w znaczenie wyszkole­nia bojowego, a tę wiarę potwierdziły doświadczenia, które stały się jego udzia­łem. Części swoich żołnierzy kazał prowadzić ogień osłonowy, strzelając w drzwi i okna zdobywanych budynków, natomiast sam wiódł do szturmu po­zostałych. Atakująca grupa na sygnał wpadała do wybranych obiektów z gra­natami i bronią krótką w pogotowiu. Następnie akcja się powtarzała. Tymcza­sem inne oddziały z pułku zaczęły ostrzeliwać Bleid. Miejscowość szybko prze­mieniła się w piekło, cytując słowa Rommla, „ciężkiego, duszącego dymu, pło­mieni i rozpadających się domostw”.

Część Bleid nadal znajdowała się we francuskich rękach. Rommel, odcięty chwilowo od swej kompanii i batalionu, wycofał ludzi o jakieś ćwierć kilometra na północny wschód od miejscowości, gdzie znaleźli schronienie za niewysokim murkiem. Kilkaset metrów przed sobą, na skraju pola porośniętego pszenicą, dostrzegł czerwone spodnie żołnierzy piechoty francuskiej, którzy najwyra­źniej wzięli się do kopania okopów. Nie wiedział zbyt dobrze, gdzie znajduje się reszta 2. batalionu.

Rommel pozostawił charakterystyczny opis tej sytuacji: „Ponieważ nie chciałem czekać biernie ze swoim plutonem, postanowiłem zaatakować prze­ciwnika, który zajął pozycje naprzeciwko, na południowym odcinku sekto­ra 2. batalionu”2. Rommel wiedział, że nadal przebywa w pasie działania bata­lionu. Francuzi znajdowali się w zasięgu wzroku i karabinów. Polecił swoim żołnierzom otworzyć ogień. Po upływie kwadransa dostrzegł, że do plutonu do­łączają inne pododdziały z batalionu. Francuzi odpowiedzieli ogniem, lecz wsparty pluton, zgodnie z relacją Rommla, „bez namysłu rzucił się do ataku”. Dobrze wyszkoleni żołnierze szybko zdobywali teren i wreszcie Rommel rozka­zał założyć na broń bagnety, jednakże do starcia wręcz nie doszło. Francuzi po­spiesznie opuścili swe pozycje.

0x01 graphic

Rommel, znowu wysunąwszy się przed batalion, postanowił zaczekać na re­sztę sił; sam zaś chciał ponownie udać się na zwiad. Jego energia została wy­nagrodzona. Na północy dostrzegł kolumnę piechoty francuskiej, wypartą z zajmowanej pozycji przez ogień artylerii niemieckiej. Francuzi przesuwali się przed niemieckim frontem z prawej strony ku lewej. I znów Rommel zastana­wiał się tylko chwilę. „Czy powinienem był ściągnąć resztę plutonu? Nie, lepiej nie tracić czasu”. Rommel, mając u boku tylko dwóch ludzi, ostrzelał czoło francuskiej kolumny, która natychmiast pomieszała szyk i skierowała się w kierunku zachodnim. Pojawili się i inni żołnierze francuscy, wybiegając zza krzaków, za którymi stał Rommel - Rommel i jego towarzysze pochwycili ich. Wkrótce zjawiły się także oddziały z innego pułku dywizji, 123. W tej samej chwili Rommel, zupełnie wyczerpany i cierpiący na ból żołądka, stracił przy­tomność. Kiedy ją odzyskał, stwierdził, że trwa chaotyczna strzelanina.

„Z kilkoma ludźmi zająłem pozycję obronną - relacjonował - na zboczu za drogą Gevimont-Bleid”. Stopniowo na miejsce docierały kolejne kompanie puł­ku. Niemieckie oddziały utraciły piętnaście procent żołnierzy i dwadzieścia pięć procent oficerów. Była to tzw. bitwa pod Longwy.

Przedstawione migawki z tej bitwy jakże mocno musiały zapaść w pamięć młodemu oficerowi, zmuszonemu po raz pierwszy podejmować decyzje w wa­runkach bojowych. Dobrze charakteryzują one sylwetkę Erwina Rommla. Dwadzieścia sześć lat później, również we Francji, Rommel zanotował, że w bezpośrednim starciu najistotniejszą rzeczą jest przejęcie inicjatywy i zasy­panie nieprzyjaciela ogniem. Rommel wyczuwał to instynktownie jako urodzo­ny żołnierz; w roku 1940 miał jednak także mnóstwo wojennego doświadcze­nia, które zaczął nabywać właśnie od starcia pod Longwy w sierpniu 1914 ro­ku. Począwszy od 1914 roku często zdarzało mu się też cierpieć na dolegliwo­ści żołądkowe. Mimo to kiepska forma fizyczna rzadko tłumiła energię Romm­la i jego znakomity refleks na polu bitwy.

Po starciu w Bleid 124. Pułk podążył w kierunku Mozy i zajął pozycje w la­sach na wschód od Dun. Tarn właśnie Niemcom bardzo dał się we znaki sku­teczny ogień artylerii francuskiej. Dolina Mozy stała się sceną zażartych poje­dynków artyleryjskich. 31 sierpnia pułk sforsował rzekę po moście pontono­wym, lecz dalszy marsz ponownie powstrzymały francuskie działa.

Mimo wszystko Niemcy starali się przeć naprzód. I znowu Rommel dowo­dził plutonem idącym w przedniej straży batalionu. Po krótkim marszu dosły­szał odgłosy gwałtownej strzelaniny i wrzawę z prawej strony. Natychmiast się tam skierował - co bardzo charakterystyczne. Posuwał się wzdłuż lasu i wkrótce natknął się na „liczne, ciemne sylwetki sto metrów przed nami”. By­ła to piechota francuska. Kule gwizdały nad głową Rommla, który przypadł wraz ze swymi ludźmi w rowie obok leśnego traktu. „Ogień otwarto do nas tak­że z drugiej flanki” - pisał. Po kilku minutach kompanię ostrzeliwano zarów­no od tyłu, jak i od frontu. Okazało się, że chwycili za karabiny żołnierze z nad­ciągającego batalionu Rommla, a więc porucznik znalazł się w krzyżowym og­niu Niemców i Francuzów. W lesie zapanowało straszne zamieszanie. Do zmroku Rommel musiał leżeć płasko na ziemi, by nie trafiła go jakaś niemiec­ka kula. Raz jeszcze został odcięty od swojej kompanii. Z jego pododdziału po­zostało przy życiu zaledwie dwunastu ludzi. Wraz z nimi rzucił się do ataku na napotkaną francuską baterię, lecz zmuszony był wycofać się pod ogniem ze wszystkich stron. W dziennym raporcie uznano go za zabitego.

Kiedy Rommel wycofywał się przez las, wstrząsnął nim widok mnóstwa rannych Niemców i Francuzów, błagających żałośnie o pomoc. „Pomogliśmy zarówno swoim, jak i nieprzyjaciołom” - zanotował Rommel i z pewnością od­powiadało to prawdzie. Jako żołnierz, Rommel zawsze okazywał rycerskość. Traktował wroga z należnym szacunkiem. Zapisał, z wyraźnym niedowierza­niem, iż Francuzi nie chcieli się poddawać, sądząc, że w niewoli Niemcy na­tychmiast pozbawią ich życia .

Po krótkim odpoczynku w pierwszych dniach września pułk ruszył na połu­dnie, potem na zachód i znów na południowy wschód, docierając ku zachodnim i północnym przedpolom Verdun. Po paru kolejnych potyczkach, które Rommel odbył na czele plutonu straży przedniej, skierowany został na stanowisko ad­iutanta dowódcy batalionu. Pełniąc tę funkcję, otrzymywał szereg zadań zwią­zanych z łącznością i rozpoznaniem. W zapiskach z tamtego okresu Rommel nie chełpi się swymi wyczynami, czytając je, odnosi się jednak wrażenie, iż do­wództwo kierowało młodego porucznika zawsze w najniebezpieczniejsze miej­sca, tam, gdzie tylko wynikł jakiś problem.

2. batalion Rommla nadal zaangażowany był w ciężkie walki. Zachodni front jeszcze się nie ustabilizował. Chociaż Rommel szybko pojął konieczność okopywania się, w owym czasie transzeje ryto sporadycznie i głównie po to, by ukryć się przed niespodziewanym, celnym ogniem francuskich dział. Wkrótce rzecz miała się odmienić i wojna na zachodzie stać się miała „wojną okopową”. Tymczasem zapoznajmy się z opisem akcji z 7 września. Pułk, w którym słu­żył Rommel, szedł na południe, aż dotarł w okolice Verdun.

„Dostaliśmy właśnie rozkaz z kwatery pułku: „2. batalion ma wstrzymać marsz. Zostańcie tam, gdzie jesteście”. Po otrzymaniu tego rozkazu pogalopo­wałem na tyły, aby dowiedzieć się, jak długo mamy czekać. Płk Haas chciał zwlekać z atakiem, póki nie dołączą do nas grenadierzy. Kiedy mieli dołączyć? Tego nikt nie wiedział.

Tymczasem artyleria francuska wzmogła ostrzał. Jej ogień siał szczególne zniszczenie wśród naszych kompanii odwodowych, lecz także wśród nacierają­cych, które nie miały gdzie się ukryć.

Na szybkim koniu wróciłem na czoło, by polecić żołnierzom okopać się na buraczanych i kartoflanych polach. Cwałowałem zakosami, unikając szrapneli francuskich artylerzystów.

Dwa kilometry na północ od Vaubecourt rozlokowały się komendy pułku i batalionu, natychmiast ściągając na siebie gwałtowny ogień dział kilku fran­cuskich baterii. I nic dziwnego! Obserwatorzy nieprzyjaciela szybko dostrzegli wozy, grupy oficerów oraz żołnierzy biegnących z rozkazami. Kanonada trwa­ła parę godzin i w tych okolicznościach atak był nie do pomyślenia. „Schowa­łem się w rowie, śmiertelnie zmęczony, pragnąc zasnąć choć na trochę. Pociski, rozrywające się w bezpośrednim sąsiedztwie, nie robiły już na mnie wrażenia”.

I tak dalej. Niezależnie od tego, czy batalion atakował, czy zdobywał teren z marszu, zawsze w jego czołówce znajdował się młody porucznik na koniu, Er­win Rommel. Następnego dnia:

„Jechałem wierzchem kilka metrów za nacierającą tyralierą na lewym skrzydle, za 7. kompanią. Robiło się już ciemno, gdy zbliżaliśmy się do krawę­dzi lasu, odległego o około stu pięćdziesięciu metrów. Czy nieprzyjaciel wycofał się, czy też znowu zasypie nas gradem kul? Błyski z lasu szybko dały odpo­wiedź na to pytanie i zaraz rozgorzała strzelanina. Odwody pospiesznie zosta­ły podciągnięte na pierwszą linię, gdzie żołnierze zalegli na ziemi, podczas gdy drugi rzut pułku krył nas ogniem.

Część kompanii karabinów maszynowych zdjęła broń z wozów i zaczęła po­syłać serie na skraj lasu, znajdującego się przed nami. Natychmiast rozległy się krzyki: karabiny maszynowe raziły też naszych strzelców, którzy wysunęli się do przodu!

Pogalopowałem ku karabinom maszynowym i rozkazałem ich obsłudze przerwać ogień. Potem zeskoczyłem z konia, podałem cugle najbliższemu czło­wiekowi i skierowałem jeden z plutonów karabinów maszynowych na lewe skrzydło 7. kompanii, gdzie moi dzielni towarzysze broni wdali się w zażartą wymianę ognia z Francuzami”.

Rommel, co później zdarzy mu się wielokrotnie, dostrzegł szansę. Z okrzy­kiem: „Zum Sturm auf Marsch, Marsch!” poprowadził za sobą pododdział, wpadając do lasu, z którego Francuzi zdążyli już jednak umknąć. Postanowił odciąć nieprzyjacielowi drogę odwrotu. Biorąc kilkunastu ludzi i pluton cięż­kich karabinów maszynowych, wspiął się na wzgórze po lewej stronie lasu, skąd rozciągał się wspaniały widok na okolicę. Zorientował się, którędy będą musieli wycofywać się Francuzi.

Rommel podjął ryzykowną inicjatywę, którą adiutant dowódcy batalionu winien się wprawdzie wykazać, ale jedynie w chwili bezpośredniego poważne­go zagrożenia. Nikt nie wydał mu zgody na dysponowania plutonem ckm-ów. Rommel zwyczajnie postanowił wykorzystać sprzyjającą sytuację. Czas płynął, robiło się coraz ciemniej. Francuzi nie ukazywali się. W końcu Rommel odesłał pluton ckm-ów na tyły. Wyglądało na to, że nikt nie wpadnie w zastawione przez niego sidła.

Pluton akurat się oddalił, kiedy, ledwie nieco ponad sto metrów przed gru­pą Rommla, pojawiła się na nagim stoku wzgórza kolumna francuska. Na to właśnie liczył porucznik. Francuzi znaleźli się w polu rażenia karabinów jego żołnierzy. Rommel nakazał otworzyć ogień szesnastu strzelcom.

Tym razem jednak Francuzi nie rozproszyli się w popłochu. Wykonali zwrot, sformowali szyk i ruszyli na zuchwały oddziałek Rommla. Mieli znacz­ną przewagę liczebną; była to grupa w sile dwóch kompanii. Niemcy nadal ostrzeliwali. Rommel postanowił nakazać odwrót, ale nie wcześniej, nim Fran­cuzi ruszą do szturmu na bagnety. Nieprzyjaciel zbliżał się, lecz celny ogień Niemców wyeliminował z walki wielu francuskich żołnierzy i zatrzymał ich w odległości trzydziestu metrów. Wtedy Francuzi rozpoczęli odwrót, a Rommel posłał patrol, który naliczył trzydziestu zabitych i wziął do niewoli dwunastu ludzi. Na tym starcie się zakończyło. Rommel, wracając do swojego batalionu, napotkał dowódcę pułku, który ostro skrytykował jego akcję i oskarżył go wręcz o pomyłkowe strzelanie do niemieckich żołnierzy. „Nawet jeńcy - zano­tował Rommel - nie stanowili dla niego argumentu”.

Wkrótce potem niemiecka 5. Armia przeszła do obrony, aczkolwiek jedynie czasowo, i na dobre zaczęło się kopanie transzei. Francuska artyleria okaza­ła swą niszczycielską siłę. Rommel zapisał, że nawet dowództwo batalionu za­częło się kryć w głębokich okopach. Grunt był twardy, kopanie rowów szło opornie i odbierało żołnierzom mnóstwo energii. Wieczorem 7 września bata­lion znajdował się w okolicy lasu Defuy i otrzymał pocztę po raz pierwszy od rozpoczęcia kampanii. Całą noc i cały następny dzień ryto okopy. Artyleria francuska odezwała się o szóstej rano i raziła Niemców ogniem przez cały dzień. Ostrzał wzmógł się jeszcze pod wieczór. Krótkie chwile spokoju Niem­cy wykorzystywali na pogłębianie okopów. Od 9 września żołnierze poczuli się wreszcie pewniej, kryjąc się w okopach o głębokości trzech metrów. Na ra­zie francuska piechota nie atakowała, jednak działa nieprzyjaciela zdziesiąt­kowały sąsiednie bataliony i 2. batalion, w którym służył Rommel, znalazł się w izolacji.

Rommel, prowadząc na własną rękę obserwację i rekonesans, zorientował się, gdzie gromadzili się Francuzi. Stwierdził, że jeśli ustawi się karabiny ma­szynowe na pagórku na lewej flance batalionu, to można będzie razić stamtąd skutecznym ogniem piechotę nieprzyjaciela. Podzielił się tą myślą z dowódcą plutonu ckm-ów, który jednak wyraźnie się wahał. Rommel, jak zwykle pełen życia, wziął sprawę we własne ręce. Osobiście przejął komendę nad bataliono­wymi karabinami maszynowymi (niewątpliwie podważając w ten sposób auto­rytet swego bezpośredniego przełożonego) i wkrótce rozkazał ostrzelać formu­jących szyki Francuzów. Zdążył wycofać ludzi z pagórka, nim odezwały się po­nownie armaty nieprzyjacielskie.

W nocy oczekiwał Rommla poważny wstrząs. Przebudził się o północy w pa­dającym deszczu, słysząc odgłosy strzelaniny pośród grzmotu artyleryjskiej kanonady, i doszedł do wniosku, że Francuzi mogli zdecydować się na nocny atak. Dowódca 2. batalionu udał się do szefostwa pułku i Rommel musiał sam rozeznać sytuację. Zobaczył kolumnę zbliżającą się w ciemności i z sąsiedniej kompanii wziął jeden pluton gotowy do walki. Gdy kolumna się zbliżyła, Rommel zorientował się w ostatniej chwili, że to jednak ludzie z kompanii jego ba­talionu, dowodzeni przez młodego porucznika, który postanowił się wycofać (z przyczyn, które Rommlowi wydały się absurdalne). „Udzieliłem mu - pisał Rommel - ostrej reprymendy!” Mało jednakże brakło, a byłby otworzył ogień do Niemców i refleksja ta wydała się Rommlowi straszna.

Nadeszła pora ponownego podjęcia ofensywy. Wczesnym rankiem batalion dostał rozkaz przystąpienia do ataku i odrzucenia, nieprzyjaciela z frontu. Szturmując zmasowaną formacją, wszystkimi czterema kompaniami jednocze­śnie, 2. batalion uderzył ku miejscowości Rembercourt. Jednak kiedy tylko wzeszło słońce, francuskie działa znowu zadały Niemcom poważne straty. Był 10 września. Tego dnia Rommel doniósł o ciężkich stratach - zginęło czterech oficerów i czterdziestu żołnierzy, stu sześćdziesięciu czterech ludzi odniosło ra­ny, natomiast ośmiu uznano za zaginionych. Potężna francuska twierdza Ver­dun została niemal całkowicie okrążona przez niemiecką 5. Armię, ale Niem­cy drogo okupili ten sukces.

W ciągu owych wrześniowych dni, które upłynęły na manewrowych bojach, Rommlowi dokuczał żołądek. Podobnie jak większość niemieckich żołnierzy li­niowych, nie szczędził kampanii sił. Popołudniem 12 września, dwa dni po wal­ce stoczonej w nocy i o świcie pod Rembercourt, Rommel zapadł w sen, z które­go nikt nie był w stanie go obudzić i później musiał wysłuchać z tego powodu nagany. 13 września batalion wycofany został spod Verdun i skierowany na

północny zachód, ku Varennes i dalej, 18 września ku Eclisfontaine oraz Sommerance, gdzie żołnierzom obiecano wypoczynek. Jak łatwo się domyślić, wy­poczynek zakłócały alarmy i sprzeczne rozkazy, ale Rommel miał przynaj­mniej okazję wyspać się w łóżku. Batalion przegrupowano następnie na skraj lasu w Argonnach i 22 września wydano rozkaz natarcia.

Rommlowi, któremu przyszło odebrać rozkaz z dowództwa pułku, plan ata­ku wydawał się prymitywny i wiodący do kolejnych strat, jeśli nie zostanie przeprowadzony z wielkim kunsztem. Zaproponował mjr. Salzmannowi, do­wódcy swego batalionu, przegrupowanie oddziału w celu wykonania skutecz­niejszego ataku. Rommel uważał, że plan winien koniecznie zawierać element zaskoczenia. Twierdził, że Francuzów należy oskrzydlić na ich pozycjach.

Tak też się stało. „Nasze potężne uderzenie z flanki na tyły zaskoczyło ich. Obrońców i oddziały odwodowe ogarnęła panika. W nasze ręce wpadło pięćdziesięciu Francuzów, kilka karabinów maszynowych i skrzynie z amu­nicją; ponadto kuchnie polowe z ciepłą strawą”. Niemcy po swojej stronie mieli czterech zabitych i jedenastu rannych. Cała francuska brygada opuści­ła zajmowane pozycje.

124. Pułk skierował się teraz na zachód od Varennes, napotykając oddzia­ły wroga i sporadycznie wdając się w ogniowe potyczki na porośniętych lasa­mi terenach. Rommel zanotował 24 września, że sztab batalionu posuwał się za 7. kompanią, ale wkrótce potem mjr Salzmann i Rommel znaleźli się na czele oddziału; Rommel wziął karabin i amunicję od rannego żołnierza i prze­jął komendę nad „grupą ludzi”. Należało nie tylko wydawać rozkazy, lecz tak­że, tam gdzie trzeba, świecić przykładem.

W pewnej chwili Rommel ujrzał tuż przed sobą pięciu Francuzów. Zastrze­lił dwóch z nich, nie trafiając w trzeciego. Magazynek okazał się pusty. Rommel jeszcze w trakcie pokojowych ćwiczeń udowodnił, że jest znakomity w wal­ce na bagnety, więc właśnie na to liczył w owej krytycznej chwili. Osadziwszy bagnet na lufie, ruszył do ataku. Pocisk z francuskiego karabinu przeszył jego lewe udo, powodując głęboką ranę średnicy zaciśniętej pięści. Była to pierwsza rana, jaką odniósł Erwin Rommel. Znalazł się w szpitalu w Stenay i kilka dni później udekorowany został Krzyżem Żelaznym II klasy.

Niemieckie armie znów utknęły w miejscu. Francuzi bronili się twardo w Verdun, cofając się w uporczywych bojach na wschodnim odcinku frontu. Tymczasem na zachodnim skrzydle, wspierani przez Brytyjczyków, zdołali nie tylko powstrzymać impet niemieckiego uderzenia, lecz nawet przejść do kontr­ataku w dolinie Marny. Zmagania osiągnęły krytyczny punkt 8 września, po­nad dwa tygodnie przed tym, jak Rommel został ranny. W efekcie niemieckie prawe skrzydło wycofało się na linię rzeki Aisny.

W następnym miesiącu obie strony starały się obejść przeciwnika z nadmorskiej flanki, co doprowadziło do bitwy pod Ypres we Flandrii. Próby te spełzły na niczym i z nadejściem zimy siły niemieckie oraz przeciwstawiają­ce się im wojska francusko-brytyjskie zamarły w kleszczach wojny pozycyjnej.

Kiedy Rommel, palący się do walki, wbrew radom lekarzy wrócił w styczniu 1915 do swojej jednostki, zastał tam całkiem odmienne warunki.

W omówionym, początkowym okresie wojny Rommel zdążył wykazać się umiejętnością podejmowania szybkich decyzji, wiarą w siebie i odwagą, a tak­że wytrzymałością fizyczną. Młody Rommel potrafił rozumować samodzielnie i wprowadzać własne pomysły w czyn, co niejednokrotnie rozwścieczało jego powolniejszych - bądź po prostu starszych wiekiem - przełożonych. Zdarzało mu się ignorować rozkazy bezpośrednich dowódców i podejmować błyskotliwe akcje na własną odpowiedzialność. Potrafił intuicyjnie wyczuć słaby punkt nieprzyjaciela i błyskawicznie weń uderzyć; z latami bynajmniej nie zatracił owej umiejętności, która stała się niemal legendarna. Posługując się porów­naniem ukutym przez Sun-tzu: Rommel myślał i działał tak szybko, jak spa­dający na ofiarę sokół.

ROZDZIAŁ 3

GEBIRGSBATAILLON

Styczeń 1915 roku. Wojska obu stron znalazły się na zachodzie w położeniu patowym. Na długim froncie od Szwajcarii aż do morza kopano rowy, rozwija­no zasieki drutu kolczastego i przygotowywano się do długich, morderczych za­pasów. Sytuacja militarna przypominała teraz nieco stan oblężenia i - przy­najmniej na zachodzie - operacje manewrowe odeszły w przeszłość.

Nie mogło stać się inaczej. Front był długi, lecz obie strony wystawiły je­szcze potężniejsze armie. Siły mniej więcej się równoważyły. Wynalazek broni maszynowej zaciążył w sposób zdecydowany na obrazie bitwy - grad kul po­wstrzymywał akcje zaczepne piechoty i kawalerii. Obrona wzięła górę nad ata­kiem. Znacznemu wzmocnieniu uległa także artyleria oraz transport. Po raz pierwszy na taką skalę starły się zbrojnie potęgi przemysłowe, dysponujące znacznym potencjałem materialnym i rezerwami ludzkimi. Sytuacja na fron­cie w Belgii i we Francji okazała się logiczną konsekwencją liczebności wojsk i skuteczności uzbrojenia, jakimi dysponowała każda ze stron. Aby ją zmienić, konieczne było opracowanie nowych rodzajów broni. Alternatywą jawiła się długotrwała, krwawa gra na wyczerpanie. W warunkach wojny pozycyjnej przełamanie linii obronnych nieprzyjaciela nastąpić mogło po długich, meto­dycznych i kosztownych przygotowaniach. Element zaskoczenia sprowadzony został do minimum. Tak właśnie stało się w 1915 roku. Tymczasem żołnierze kopali okopy i cierpieli z zimna i chorób, starając się przy tym uczynić własne pozycje możliwie bezpieczne od ataków wroga.

Powróciwszy do 2. batalionu, dwudziestotrzyletni Rommel stanął na czele kompanii i prędko przekonał się, że pozycje jego żołnierzy bynajmniej nie są bezpieczne. Uznał, iż okopy są miejscami za płytkie (kopanie znacznie utru­dniały wody podziemne) i niedostatecznie chronią ludzi przed odłamkami. Przystąpił do usuwania niedociągnięć z właściwą sobie energią. Jego 9. kom­pania (każdy z trzech batalionów pułku miał po pięć kompanii) liczyła dwustu żołnierzy; wyznaczony pododdziałowi sektor miał ćwierć mili długości w okoli­cy Binarville. Ciężką pracą Rommel szybko wzmocnił odcinek. „Dowódca - na­pisał w owym czasie - może zdobyć zaufanie podwładnych bardzo prędko, je­żeli wydaje jasne i rozsądne rozkazy, jeśli czuwa nad dobrem swoich ludzi i je­śli sobie nie pobłaża, dzieląc z żołnierzami wszelkie trudy”. Tak więc Rommel gnieździł się w zimnej, wilgotnej, głębokiej na półtora metra ziemiance razem

z dowódcą jednego z plutonów. Rezerwowe okopy (poszczególne kompanie wy­mieniały się na pierwszej linii co kilka dni, przechodząc na „odpoczynek” do transzei wykopanych paręset metrów z tyłu) były w jeszcze gorszym stanie. Żołnierze chętniej już spędzali czas na zasadniczych pozycjach.

Rommel zapisał w swoich notatkach, że gdy dowódca zdobędzie zaufanie żołnierzy, to ci gotowi są „pójść za nim do piekła”, i nie pomylił się. Francu­zi, których okopy znajdowały się zaledwie ćwierć kilometra na południe, drę­czyli kopiących rowy Niemców sporadycznym ogniem. Wegetacja w okopach stała się prawdziwym koszmarem z nadejściem pierwszej wojennej zimy. Mi­mo to morale wojska było zaskakująco wysokie. Nikt jeszcze nie tracił nadziei na szybkie zwycięstwo wiosną. Każdy żołnierz wierzył, iż broni wła­snego kraju, jego praw i wolności, przed niebezpiecznym, brutalnym wro­giem. Nadto podwładni Rommla wpatrzeni byli w swego dowódcę. Jeden z oficerów zauważył, że posiadał on dar czynienia ze swoich ludzi „prawdzi­wych żołnierzy”, pisząc dalej, iż obdarzony był wyjątkową wyobraźnią, po­zwalającą mu przewidzieć reakcje nieprzyjaciela, oraz wielką odwagą. Szere­gowcy „ubóstwiali” Rommla1.

W ostatnim tygodniu stycznia zaczął padać na zmianę deszcz i śnieg. Niem­cy zaplanowali niewielki wypad dywersyjny na 29 stycznia - atak mający na celu odwrócenie uwagi Francuzów i wybadanie ich obrony. Wspomnianą akcję podjąć miała 27. Dywizja Rommla, natomiast na miejsce uderzenia przewi­dziano odcinek zajmowany przez 124. Pułk. 2. batalion, w którym służył Rom­mel, dostał zadanie „powstrzymania” ogniem nieprzyjaciela, którego zaatako­wać winien z prawej flanki sąsiedni 3. batalion.

Uderzenie 3. batalionu okazało się skuteczne i wkrótce oficer łącznikowy dotarł do kompanii Rommla z osobliwym pytaniem: „Dowódca 3. batalionu pragnie wiedzieć, czy 9. kompania chce się włączyć do akcji?”

Rommel odpowiedział, że z radością włączy się do walki. W ciągu kwadran­sa wyprowadził swój pododdział z okopów i znalazł się niecałe sto metrów przed francuskimi pozycjami. Francuzi zaczęli strzelać, a żołnierze Rommla przypadli do zamarzniętej ziemi. Nieco z przodu znajdowało się zagłębienie w terenie, gdzie można się było przegrupować do ataku. By jednak tam do­trzeć, należało przebiec pięćdziesiąt metrów na otwartej przestrzeni, tuż przed lufami Francuzów. Rommel stwierdził, że podjęcie tego ryzyka jest konieczne. Ogień nieprzyjaciela przybierał na sile, rażąc niemieckich żołnierzy. Rommel usłyszał sygnał z prawej strony - znak do podjęcia ataku przez 3. batalion. Dał więc znak trębaczowi swojej kompanii i przypuścił natarcie.

9. kompania zerwała się na nogi i ruszyła naprzód. Niemcy zbiegli po zbo­czu ku zagłębieniu, gdzie znaleźli jakie takie schronienie przez kulami. Fran­cuzi, w czerwonych spodniach i niebieskich kurtkach, wzięli nogi za pas i opu­ścili trzy kolejne linie swojej obrony, które 9. kompania zajęła bez strat.

Teren walki porośnięty był drzewami. Ludzie Rommla kontynuowali pościg i wkrótce dostrzegli wycofującą się francuską piechotę. Niemcy zatrzymywali się, oddawali salwę i ruszali dalej. Nagle 9. kompania znalazła się pod ciężkim ostrzałem z lewej flanki, natrafiwszy też na duże zasieki z drutu kolczastego. Rommel zaczął przez nie pełznąć. Odwrócił się, kiwnął ręką i nakazał reszcie podążać za sobą.

Nikt jednak się nie ruszył. Rommel zawołał ponownie. Bez skutku. Po chwi­li osamotniony Rommel znalazł przejście między zasiekami. Wyczołgał się do tyłu przez zwoje drutu i odszukawszy dowódcę plutonu, krzyknął: „Jeśli nie wypełni pan rozkazu, zastrzelę pana!”

W tej sytuacji dowódca plutonu zdecydował się wykonać rozkaz. Rommel już wcześniej miał okazję zauważyć, że żołnierze czasami tracą nerwy i wów­czas dowódca musi uciec się nawet do ostrej groźby. Cała kompania ruszyła na zasieki.

Zauważyli, że teren znajdował się w zasięgu ognia z pobliskiego, oddalone­go o pięćdziesiąt metrów bunkra. Obok bunkra znajdowały się także polowe umocnienia z pozycjami dla strzelców. Od zasieków oddzielał ów bunkier i umocnienia kilkumetrowy rów, wypełniony (zamarzniętą tego dnia) wodą. Cały potężny system ciągnął się przez Argonny. Odcinek przed kompanią Rommla wydawał się nie obsadzony.

Rommel, uformowawszy kompanię w półkole, nakazał przystąpić do kopa­nia i wysłał na tyły wiadomość do kwatery 2. batalionu:

„9. kompania spenetrowała silne francuskie umocnienia o 1,5 kilometra od naszych wyjściowych pozycji. Potrzebne natychmiastowe wsparcie, amunicja do karabinów maszynowych oraz granaty ręczne”.

Rommel nie przytacza w swoich pamiętnikach szczegółowo, jaką odpowiedź otrzymał. 9. kompania wdarła się głęboko w linie francuskie, zawdzięczając ten fakt osobistej energii swego dowódcy. W każdym razie Rommel podjął to działanie, zachęcony przez dowódcę sąsiedniego batalionu. Co na to jego wła­sny zwierzchnik? Tego możemy się jedynie domyślać.

Bardzo szybko kompania Rommla znalazła się pod zmasowanym ostrza­łem. Niemieccy żołnierze przebijali się ku temu punktowi we francuskich umocnieniach, który Rommel uznał za kluczowy. Rommel zanotował potem szczerze, iż „zaczął się poważnie niepokoić, gdyż potrzebne mu było wsparcie”. Bronił się wśród francuskich umocnień między zasiekami z kolczastego drutu, trzymając jeden z plutonów w rezerwie. Okopywanie się było prawie niemożli­we - grunt zamarzł i Rommel zdawał sobie sprawę z kruchości swojej pozycji. Nagle, zaledwie o pięćdziesiąt metrów od niej, z prawej strony pojawili się wy­cofujący się francuscy żołnierze. 9. kompania otworzyła ogień.

Początkowo Francuzi wpadli w popłoch, lecz zaraz przystąpili do kontrata­ku. Cofnęli się nieco, organizując szyki. Obeszli oddział Rommla i zaatakowa­li go szerokim frontem. Tak więc teraz Niemcy znaleźli się w krzyżowym og­niu. Nieprzyjaciel zbliżał się; żołnierzom Rommla, którzy nie byli w stanie się okopać, kończyła się amunicja. Francuska piechota odbiła skrajny buknier. Wówczas zjawił się łącznik z wieścią, że udzielenie wsparcia nie jest możliwe. 9. kompania zmuszona była do odwrotu - większość sił 2. batalionu znajdo­wała się prawie kilometr z tyłu! A więc 9. kompania znalazła się w okrążeniu.

Rommel musiał postawić na jedno z trzech rozwiązań. Pierwsze (którego jednak nie brał poważnie pod uwagę): wystrzelać resztę amunicji i poddać się. Drugie: podporządkować się rozkazom i natychmiast zacząć wycofywać się przez zasieki na północ. Ponieważ droga odwrotu znajdowała się w zasięgu og­nia nieprzyjaciela, Rommel stwierdził, że podobny manewr będzie go koszto­wał utratę przynajmniej połowy kompanii. Trzecie: ruszyć do desperackiego ataku, uderzyć na przyjaciela i zdezorganizować jego ugrupowanie. Następnie, korzystając z chwilowego zamieszania, zarządzić odwrót.

Decyzję podjął szybko, bez wahania. Rommel rzucił swój rezerwowy pluton na bunkier właśnie odbity przez Francuzów. Potem ruszył wraz z pododdzia­łem przez zasieki. Zaatakowani Francuzi padli na ziemię, ci natomiast z dru­giej flanki otworzyli ogień. Trafili kilku Niemców, ale większość kompanii zdą­żyła już się oddalić o prawie ćwierć kilometra. Wkrótce Rommel dotarł przez rozcięte druty kolczaste do nowych pozycji 2. (niemieckiego) batalionu. Pięciu jego żołnierzy odniosło rany, ale pozostałym udało się znieść ich z pola bitwy.

Wieczorem tego samego dnia batalion zdołał odeprzeć zmasowany szturm piechoty francuskiej. Jednak nocą ogień nieprzyjacielskich dział znowu zebrał krwawe żniwo wśród Niemców, którzy stracili dwunastu ludzi - czyli, jak za­notował Rommel, więcej niż podczas wcześniejszego ataku. Dalej napisał, iż szkoda, że ani batalion, ani pułk nie wykorzystały powodzenia odniesionego przez 9. kompanię, nie wspomniawszy jednak słowem o ryzyku, jakie niosła podjęta przez niego akcja. Było to bardzo charakterystyczne dla jego sposobu postrzegania problemów na polu walki. Zawsze bowiem niezwykle cenił u żoł­nierzy odwagę i osobistą inicjatywę. Fanatycznej wierze w te cechy charakte­ru zawdzięczał w przyszłości wiele własnych sukcesów - a także parę niepowo­dzeń. Rommel twierdził, iż sukces w bitwie zależy od dowódcy, który w porę po­trafi dostrzec okazję i błyskawicznie ją wykorzystać. W opisanej powyżej akcji istotnie wykazał się energią, czego nie można powiedzieć o jego przełożonych. Rommel uważał, że w ramach nakreślonego ogólnikowo planu musi znaleźć się miejsce dla indywidualnej inicjatywy, inicjatywy, którą on sam wykazywał się od początku do końca kariery w wojsku. Nigdy też nie przyjmował krytyki, kie­dy zarzucano mu nadmiar samodzielności.

Przyznać trzeba, że Niemcy szkolili oficerów w tym właśnie duchu. I choć brawura Rommla czasami drażniła jego zwierzchników, to nigdy nie została uznana za dezynwolturę. Za wyczyn z 29 stycznia Rommel nie otrzymał naga­ny, lecz przeciwnie - Krzyż Żelazny I klasy. Był pierwszym młodszym oficerem w pułku, który dostąpił takiego zaszczytu.

Nic więc dziwnego, że Rommel z dnia na dzień stał się w pułku osobą po­ważaną. Był szczupłej budowy, wyglądał młodo, lecz wyróżniał się olbrzymią energią. Potrafił w trakcie walki zarazić innych swoją odwagą i prędko z te­go zasłynął. Nigdy nie poddawał się zmęczeniu. Szybko odzyskiwał siły, wykpiwając słabość okazywaną czasem przez innych oficerów. Szeregowym żoł­nierzom imponował jednak przede wszystkim niezwykłym wojennym in­stynktem. Czuł sytuację na polu walki, trafnie przewidywał plany i działa­nia przeciwników, oceniał w lot szansę na powodzenie, co stanowiło niezwy­kły atrybut nawet w środowisku doświadczonych oficerów. Owo charaktery­styczne wyczucie bardzo rzadko zawodziło Rommla i fakt ten, co zrozumiałe, wzbudzał jeszcze większe zaufanie u podwładnych. „Gdzie Rommel - powia­dali - tam i front”.

Rommel odnosił się do takich komplementów z dystansem. Choć nie grze­szył brakiem odwagi, to jednak nigdy nie tracił też rozsądku. Dzielności nie uważał za cechę wrodzoną — znacznie później powiedział synowi, że strach należy przezwyciężać i nie uciekać od niebezpieczeństw. Podkreślał również zawsze, że odwaga nie jest bynajmniej antonimem rozwagi. „Aby żyć jak bo­hater - mówił po latach z uśmiechem - należy przede wszystkim ocalić wła­sną głowę!”2 Rommel, znakomity oficer piechoty, miał też zadatki na świet­nego kawalerzystę - bystre oko, umiejętność szybkiego rozeznania się w sy­tuacji, refleks i energię. Był jednakże i typowym Szwabem - powściągliwym, niechętnie okazującym entuzjazm, za to skłonnym do kalkulowania, nieco surowym i upartym. Owa mieszanka cech okazała się nadzwyczaj przydatna w wojsku. Dodać należy, iż Rommel bardzo dbał o podwładnych. Nie trakto­wał żołnierzy instrumentalnie, starał się, by straty w jego pododdziale były możliwie najniższe.

W maju wydarzył się incydent, charakterystyczny dla układów w wielu ar­miach świata. Rommlowi oświadczono, iż ponieważ jest jeszcze bardzo młody, musi przekazać komendę ulubionej 9 kompanii innemu oficerowi. Na czele kompanii stanął oficer, który właśnie dołączył do pułku i który, jak pozwolił so­bie zauważyć Rommel, „nie miał jeszcze doświadczenia bojowego”. Dowódca pułku zaproponował Rommlowi przejęcie innego pododdziału, Rommel jednak chciał pozostać przy swej ukochanej 9. kompanii. Poznał dobrze tych żołnierzy i czuł się wśród nich pewnie. Tak więc zadowolić się musiał, mimo otrzyma­nych odznaczeń, ponownym objęciem stanowiska dowódcy plutonu.

Wojna okopowa, pociągająca za sobą wielkie straty, monotonna i frustrują­ca, trwała nadal. Linie francuskie i niemieckie przebiegały miejscami bardzo blisko siebie, ledwie o rzut granatem. Stanowiska strzeleckie umacniano na­prędce workami z piaskiem. Jedyną, choć niebezpieczną „rozrywkę” stanowiło minowanie pól i robienie podkopów.

Pod koniec czerwca batalion, w którym walczył Rommel, znowu wziął udział w ataku, w dodatku na tym samym miejscu, co ów z 29 stycznia.

W trakcie starcia Rommel dowodził nie tylko swoim plutonem, lecz tak­że innymi oddziałami 3. batalionu. I znów w pewnym momencie odłączył się od reszty batalionu i pułku. „Uznałem, że dalsze posuwanie się na połu­dnie... mija się z celem” - napisał potem. „Dzień poprzedniego natarcia [29 stycznia], kiedy to zapuściłem się daleko za nasze linie, tkwił mi jeszcze świeżo w pamięci”. 1 lipca Rommlowi powierzono czasowo dowództwo 10. kompanii. Następnie porucznik otrzymał dawno zasłużony urlop (pierw­szy od sierpnia 1914 roku), a po powrocie z niego objął komendę nad 4. kom­panią 1. batalionu. Przydział znów okazał się krótkotrwały. Przed kolejną ofensywą Rommel ponownie objął stanowisko dowódcy plutonu. Tym razem natarcie okazało się dobrze przygotowane i Rommel uznał, iż podobne przy­gotowania są niezbędne przed podjęciem jakiegokolwiek szturmu na silnie umocnione pozycje nieprzyjaciela. Chociaż orientował się znakomicie w szybko zmieniającej się sytuacji na polu walki, to jednak nie pochwalał bezmyślnego pośpiechu. Działał metodycznie, jeśli pozwalał na to czas i wy­magało tego położenie. Metodyczność nie oznaczała w jego wypadku sche­matyzmu myślenia. Mając wybór pomiędzy szybkim działaniem połączonym z pewnym ryzykiem a powolną, pochłaniającą cenny czas akcją, zwykle in­stynktownie stawiał na to pierwsze. Instynkt zawodził go stosunkowo rzad­ko. We wrześniu Rommel otrzymał awans na oberlejtnanta; zbliżała się po­ważna odmiana w jego życiu.

We wrześniu roku 1915 Rommel opuścił 124. Pułk, w którym służył od mo­mentu dostania oficerskich szlifów. Odszedł z cokolwiek ciężkim sercem, jako że oznaczało to pożegnanie z druhami i „przesiąkniętą krwią, lecz teraz już prawie tak znaną jak ojczyzna, ziemią Argonnów”. Rommel znalazł się w sze­regach nowej jednostki, Königliche Württemberg Gebirgsbataillon, czyli bata­lionu górskiego, sformowanego w Munsingen w Niemczech i skierowanego w grudniu do Arlbergu w Austrii na szkolenie narciarskie. Batalion składał się z sześciu kompanii strzeleckich oraz sześciu plutonów karabinów maszyno­wych. W jego szeregach znaleźli się oficerowie zebrani z różnych pułków nie­mieckiej armii. Żołnierze chętnie garnęli się do tego rodzaju organizowanych ad hoc jednostek, oczekując odmiany i nowego rodzaju doświadczeń. Rommlowi powierzono dowództwo 2. kompanii. Batalionowi narzucono surowy reżim ćwiczebny - całe dnie żołnierze spędzali na górskich stokach, objuczeni ciężki­mi plecakami, wieczorami zaś organizowano wspólne śpiewanie dla „podnie­sienia bojowego ducha”. Rommel i jego koledzy żywili nadzieję, że szkolenie w Alpach oznacza, iż jednostka zostanie skierowana na front włoski.

Czekało ich jednak rozczarowanie. Z końcem roku 1915 Gebirgsbataillon, opuściwszy kwaterę w Arlbergu 29 grudnia, wyruszył koleją na zachód, ku po­łudniowej części frontu zachodniego, gdzie warunki różniły się znacznie od tych, znanych Rommlowi. Batalionowi przydzielono niemal dziesięciokilometrowy sektor frontu na zboczach łańcucha Hilsen w alzackich Wogezach. Tutaj francuskie i niemieckie linie oddalone były od siebie dość znacznie. Zamiast okopów dominowały pojedyncze umocnione punkty oporu, gniazda przygoto­wane do prowadzenia obrony w okrążeniu. Akcje ofensywne ograniczały się do wypadów. Batalion pozostał na tym obszarze przez dziesięć miesięcy.

Do wspomnianych wypadów Rommel odnosił się ze sceptycyzmem. Do­świadczenie podpowiadało mu, że podobne akcje są trudne i pociągają za sobą straty w ludziach, czego nie kompensują wątpliwe zyski. Mimo to w paździer­niku 1916 roku właśnie jego kompania dostała rozkaz przygotowania się do przeprowadzenia wypadu. Celem było pochwycenie jeńców i zdobycie informa­cji na temat nieprzyjaciela na tym odcinku frontu. Rommel osobiście przepro­wadził rozpoznanie. Podczołgał się ku francuskim posterunkom (w tym miej­scu front przebiegał przez górski las, rosnący na wysokości ponad kilometra nad poziomem morza), przecinając po drodze gęste zasieki drutu kolczastego. Powracającego zauważyli Francuzi i ostrzelali z ręcznej broni. Rommel przeko­nał się, że Francuzi mają się na baczności, przynajmniej na tym odcinku, i wy­pad będzie kosztował życie wielu ludzi. Następnie zwrócił uwagę na sąsiedni sektor, który miał rozpoznawać podczas kolejnych nocy. Stwierdził, że zdoła się tam wyprawić z grupą dwudziestu żołnierzy, przedrzeć przez francuskie za­sieki i uderzyć z flanki lub od tyłu. Część żołnierzy miała rozciąć druty na flan­kach, aby, w razie ewentualnego niepowodzenia, zapewnić pozostałym dodat­kowe drogi odwrotu.

Rommel przygotowywał akcję niezwykle starannie. Chciał przeprowadzić ją w trakcie złej, najlepiej burzowej pogody, kiedy to czujność Francuzów była­by nieco uśpiona. Doczekał się tego 4 października. Zimny północno-zachodni wiatr przyniósł burzowe chmury, a wraz z nimi ulewny deszcz. To spowodowa­ło, że żołnierze francuscy nie słyszeli hałasu, czynionego przez oddział Rommla, forsujący zasieki. Rommel podzielił swoich ludzi na trzy oddziały, które wy­czołgały się z wyjściowych stanowisk o dziewiątej wieczorem. Na obie flanki posłał żołnierzy ze sprzętem do cięcia drutu, natomiast sam z kilkunastoma in­nymi ruszył ku przejściom zrobionym wcześniej. Rommel zadbał o to, by wyu­czyć podwładnych, jak bezpiecznie przecinać drut kolczasty, nie zdradzając przy tym swej obecności.

0x01 graphic

Francuskie zasieki były gęsto splątane i przedarcie się przez nie zabrało kilka godzin. W końcu, pełznąc po dnie szczęśliwie napotkanego leja po cięż­kim pocisku, Rommel wraz z dwoma żołnierzami pokonał przeszkodę.

W czasie, kiedy większość oddziału zmagała się jeszcze z zasiekami, w po­bliskim okopie zjawił się francuski patrol. Rommel leżał niemal na skraju transzei. Postanowił nie atakować nieprzyjaciela, pozwolić mu przejść - strze­lanina natychmiast podniosłaby alarm w całym oddziale francuskim, który za­pewne prędko uporałby się z chwilowo unieruchomionymi pośród drutów Niemcami. Nie mając o niczym pojęcia, patrol oddalił się. Po kilku nerwowych minutach Rommel wyprowadził całą swoją grupę z zasieków i szedł z żołnie­rzami do nieprzyjacielskiego okopu.

Naraz rozpętało się piekło. Oddział Niemców już w okopie podzielił się bowiem na dwie grupy; jedna z nich natknęła się na Francuzów. Na żołnierzy Rommla natychmiast posypały się granaty. Jedynym wyjściem pozostał desperacki atak. Rommel poprowadził swój oddział, który szybko uporał się z Francuzami.

W ścianie transzei widniał niewielki otwór. Kiedy Rommel wraz ze swoim sierżantem przecisnął się tamtędy, zobaczył siedmiu Francuzów, którzy rzuci­li broń, po krótkiej, jak to określił Rommel, „wymianie argumentów”: „Jeden ręczny granat, wrzucony do tej jamy, wyprawiłby ich wszystkich na tamten świat”. Zasadniczym celem wypadu było jednak pochwycenie jeńców, tak więc wkrótce Rommel wycofał się przez zasieki, wiodąc jedenastu wziętych do nie­woli Francuzów.

Pod koniec października 1916 roku Gebirgsbataillon opuścił Francję, skie­rowany na inny front: do Rumunii.

Rumunia przystąpiła do wojny w sierpniu roku 1916 po przyłączeniu się do Ententy. Zachęcona sukcesami, jakie Rosjanie pod wodzą Brusiłowa odnieśli w walkach z Austriakami, podczas których wzięli mnóstwo jeńców, zdecydowa­ła się wystąpić przeciw państwom centralnym. Rumuni liczyli na zyski teryto­rialne. Mniejszość rumuńska w Siedmiogrodzie wciąż żyła pod władzą Habs­burgów. Rumuni dosyć powszechnie uważali się za naród pochodzenia łaciń­skiego, skoligacony historycznie z Francją. Chwila również wydawała się od­powiednia. Jednakże, na nieszczęście dla Rumunów, ofensywa Brusiłowa zo­stała powstrzymana w Karpatach przez armie państw centralnych, początko­wo słabe, lecz szybko wzmocnione. Austriacy i Niemcy zatrzymali też Rumu­nów w Siedmiogrodzie i sami przeszli do natarcia. Kiedy Alpendivision Romm­la przybyła pod koniec października na rumuńską arenę działań wojennych, wojska Niemiec i Austro-Węgier podejmowały wielką ofensywę na Rumunię: z północnego zachodu, z Węgier oraz od południa z Bułgarii, przez dolny Du­naj. Rumuni zostali odrzuceni, trzymając się jeszcze na górzystych terenach Siedmiogrodu, gdzie skierowano między innymi dywizję Rommla. Gebirgsba­taillon przetransportowano na miejsce wozami po tamtejszych fatalnych drogach. Batalion ostatecznie wysadzono w miejscowości (wedle notatek Rommla) Hobicauricany. Jednostka została przydzielona do korpusu kawalerii i na­tychmiast wydano jej rozkaz wymarszu. Batalion miał zająć pozycje w wyso­kich, surowych górach i rozpoznać teren przed swoim frontem.

Gebirsbataillon przygotowywano specjalnie do wspinaczki i walki gór­skiej, nadto ludzie Rommla byli twardzi i zahartowani. Oddział nie miał jed­nak zwierząt jucznych ani specjalnego zimowego wyposażenia, umożliwiają­cego potyczki i przetrwanie na wysokości dwóch tysięcy metrów. Oficerowie i żołnierze maszerowali i wspinali się, dźwigając wszystko na plecach. Szyb­ko zapadła nieprzenikniona ciemność i niemalże bez ustanku lał deszcz. Nie było mowy o odpoczynku, ogrzaniu się czy znalezieniu schronienia. W tych strasznych warunkach batalion brnął naprzód i tuż po świcie dotarł na wy­sokość, gdzie nie topniał śnieg. Zaczęła się zamieć; przemoczeni do suchej nitki żołnierze marzli, nie mogąc znaleźć żadnej naturalnej kryjówki. Do­wódca jednej z kompanii, doświadczony alpinista, przedstawił sytuację do­wódcy batalionu i zasugerował wycofanie się - mróz mógł zdziesiątkować wyczerpanych i przemoczonych ludzi. Odpowiedzią była groźba sądu polo­wego. Następnego dnia lekarz batalionowy nakazał odesłanie do szpitala czterdziestu ludzi.

Pogoda nieco się poprawiła. Batalion zajął pozycje, rozbito namioty, prze­ciągnięto kabel telefoniczny. Warunki stały się prawie znośne. Jednakże Rommel nigdy nie zapomniał tej lekcji - przekonał się na własne oczy, że mróz i fa­talna pogoda mogą pokonać nawet najtwardszych i najbardziej zdyscyplino­wanych żołnierzy.

Po trzech dniach zameldował, że ludzie z jego kompanii odzyskali siły. Za­chwycało go też piękno otoczenia. „Mgła wisiała nad płaskowyżem daleko przed naszymi oczami - napisał - przypominając ocean, rozbijający się o ska­liste brzegi siedmiogrodzkich szczytów. Wspaniały widok!”

W listopadzie batalion zszedł z wysokich gór i wziął udział w ataku. Rommel zadowolony, że znalazł się w akcji, doniósł: „Nasze oddziały szturmowe wypadły zza krzaków i pomknęły zboczem jak lawina. Wróg nie stawiał opo­ru”. Kompania kontynuowała marsz, posuwając się od wsi do wsi, rozpoznając teren, czasem staczając drobne potyczki. Walki miały charakter manewrowy, jak te z Francji w roku 1914 - nieprzyjaciela można było napotkać wszędziei o każdej porze. Liczyło się bystre oko i umiejętność szybkiego podejmowania decyzji. Rommel chętnie chwytał za pióro, opisując działania w Rumunii. Wła­śnie znajdował się wśród żołnierzy przedniej straży, podczas gdy „...reszta kompanii posuwała się około stu pięćdziesięciu metrów z tyłu. Otaczała nas mgła. Widoczność sięgała kilkudziesięciu, czasem ledwie trzydziestu metrów.

Wtem nasze czoło wpadło na kolumnę Rumunów, maszerujących w zwar­tym szyku.

W jednej chwili rozpętała się dzika strzelanina. Rażono nas ogniem z pięć­dziesięciu metrów. Pierwsze salwy Rumuni oddali stojąc. Przewyższali nas liczebnie. Powstrzymaliśmy ich ogniem, lecz po obu stronach drogi pojawiły się nowe oddziały nieprzyjaciela. Rumuni wypełzali spod krzewów i zarośli, strzelali, wciąż się zbliżając. Sytuacja mojego czołowego pododdziału wyda­wała się rozpaczliwa...”

Rommel naturalnie wyszedł z opresji cało. Tocząc tego rodzaju potyczki, był w swoim żywiole. W trakcie krótkiego urlopu, 27 listopada, wstąpił w związek małżeński.

Kiedy armia rumuńska, wzmocniona kilkoma rosyjskimi dywizjami, wyco­fała się na równinę na wschód od gór, jej opór wyraźnie osłabł. Bukareszt padł 6 grudnia. Od tej pory Rumuni walczyli na wąskim pasie swojego kraju, mając za plecami Morze Czarne. Grudzień i początek stycznia upłynęły kompanii Rommla na potyczkach staczanych w śnieżnych zadymkach, na zastawianiu zasadzek, nagłych atakach na rumuńskie oddziały, przede wszystkim jednak na zmaganiu się z fatalnymi warunkami. Mimo przeciwności żołnierze Romm­la wzięli do niewoli wielu Rumunów. W tejże kampanii należało wielokrotnie wykazać się odwagą, wyobraźnią i wytrzymałością fizyczną. Rommel jak zwy­kle robił wszystko, by zmylić nieprzyjaciela, wypaść nań z najmniej oczekiwa­nego kierunku, wykorzystać element zaskoczenia i otworzyć ogień z możliwie najbliższej odległości; atak przypuszczał nieodmiennie z maksymalną szybko­ścią i gwałtownością.

Kiedy Rommel szturmował wioskę Gagesti 7 stycznia 1917 roku, najpierw opanował wzniesienie, z którego rozciągał się widok na okolicę, ostrzelał słaby posterunek rumuński i przegrupował się do ataku. Następnie postanowił cze­kać; wysłał przodem zwiadowców i nagle zmienił plany. Zaordynował kompa­nii forsowny, nocny marsz - początkowo na północny zachód, potem na północ i wreszcie skręcił na wschód. Okrążył więc rozpoznane pozycje rumuńskie i za­trzymał się na kolejnym wzniesieniu. Tam zarządził krótki odpoczynek, na­stępnie rozdzielił żołnierzy na niewielkie grupki i każdej z nich przydzielił ja­kiś cel we wsi. W końcu przypuścił ostateczny szturm, wspierany ogniem cięż­kich karabinów maszynowych (w owym momencie jego kompania znajdowała się już ponad pięć kilometrów przed niemieckimi liniami) i wziął trzystu trzy­dziestu jeńców bez strat własnych. Po wszystkim sporządził krótki opis akcji, bardzo typowej dla jego stylu wojowania - wiedział dobrze, jaki efekt wywiera nawet niecelny ogień na zaskoczonego przeciwnika. W Gagesti ckm-y Rommla strzelały raczej na postrach (aby nie razić atakujących strzelców niemieckich), głównie po dachach okolicznych chat. A jednak długie serie, choć nie spowodo­wały bezpośrednio większych strat wśród Rumunów, wyraźnie „zmiękczyły” obrońców.

W tych dniach Rommel dowodził nie tylko swoją kompanią, lecz także ca­łym skrzydłem batalionu - dwiema kompaniami strzeleckimi oraz kompanią karabinów maszynowych. Planując atak, posiłkował się klasycznymi zasada­mi strategii w nowym wydaniu. Na wybranym punkcie oporu zawsze koncen­trował ogień broni maszynowej. Starał się przełamać obronę przeciwnika na możliwie wąskim odcinku. Po wdarciu się w ugrupowanie nieprzyjacielskie na­tychmiast wciągał do walki obrońców. Podczas natarcia nie pozwalał swoim żołnierzom ani na chwilę zwłoki, mówiąc im, by nie zważali na możliwe zagro­żenie z flanki czy od tyłów. Tak samo postępował znacznie później, kiedy zo­stał już generałem, dowódcą jednostek pancernych. Młody Rommel starał się naśladować Napoleona. Podziwiał Napoleona bardziej niż kogokolwiek innego - bardziej nawet niż samego Fryderyka Wielkiego. Rommel, jako młody oficer, kupił kopię obrazu, przedstawiającego cesarza Francuzów na zesłaniu na Wy­spie Świętej Heleny, i powiesił ją sobie w pokoju.

0x01 graphic

Elastyczna organizacja Gebirgsbataillon, złożonego z silnych kompanii strzeleckich oraz kompanii karabinów maszynowych, umożliwiła formowa­nie różnych oddziałów w zależności od warunków i potrzeb. Improwizowane grupy po wypełnieniu przez nie zadań były rozwiązywane, wzmacniane bądź przerzucane na inny odcinek. Pod koniec tej wojny oraz w trakcie światowe­go konfliktu w latach 1939-1945, przeciwników Niemiec często zdumiewała łatwość, z jaką Niemcy tworzyli ad hoc nowe jednostki bojowe, idealne do wy­konywania specyficznych zadań, działające podczas bitew samodzielnie albo wspomagające inne formacje. Aby system taki mógł okazać się skuteczny, niezbędna była świetnie działająca łączność; dowódcy również musieli wyka­zać się umiejętnościami - w innych armiach połączenie dwóch odrębnych jed­nostek w sprawnie walczący związek taktyczny, czasem nawet w trakcie bo­ju, stanowiło poważny problem albo rzecz wręcz niewykonalną. Rommel w późniejszych latach wielokrotnie czerpał korzyści z tej umiejętności, jaką posiadł Wehrmacht, traktując męstwo okazywane przez swych żołnierzy ja­ko rzecz oczywistą i oczekiwaną. Jest wielce prawdopodobne, iż doświadcze­nia, jakie nabył w szeregach Gebirgsbataillon uzmysłowiły mu pewną umow­ność podziału wojska na oddziały oraz konieczność improwizacji zależnie od zmieniającego się położenia

Na początku roku 1917 batalion ponownie przerzucono do Francji - raz je­szcze w rejon, z którego oddział wyruszył do Rumunii w minionym październi­ku. Oznaczało to powrót do okopów, gdzie toczono pojedynki artyleryjskie, gdzie nieustannie budowano polowe umocnienia z worków z piaskiem, gdzie trwały ciągłe naprawy. Jednak w sierpniu 1917 roku, w czasie nieznośnych upałów tym razem, batalion znów przetransportowany został koleją na front rumuński.

Oddział znalazł się w okolicach Bereczk i następnie wyruszył 7 sierpnia ku Sosmazo, przy granicy węgiersko-rumuńskiej. Przez następne dwa tygodnie Rommel brał udział w bitwie o Cosnę, krwawej i zażartej. Góra Cosna znajdo­wała się w rękach Rumunów. Należało ją odbić - był to kluczowy punkt na ca­łym froncie wschodnim. Chociaż w trakcie rumuńskiej kampanii Niemcy doszli do Bukaresztu, odrzucając obrońców ku Morzu Czarnemu, i większa część kra­ju znalazła się pod okupacją państw centralnych, to jednak opór Rumunów nie został ostatecznie złamany. W roku 1916 Rosjanie wiązali na wschodzie więcej niemieckich i austriackich dywizji od liczby zaangażowanej w walkach na fron­cie zachodnim. Ententa robiła wszystko, by Rosja nie wycofała się z wojny. Klucz do problemu stanowiła oczywiście wewnętrzna sytuacja w Rosji. Rosyj­ska rewolucja w marcu 1917 roku wielce zaniepokoiła Francuzów i Angli­ków, choć z drugiej strony sprzymierzeni mieli nadzieję, iż nowe władze za­panują nad rozruchami, jakie ogarnęły imperium carów. Latem 1917 roku na wschodnim froncie nadal toczyły się walki. Niemcy pragnęły przede wszyst­kim doprowadzić do zawieszenia broni na wschodzie, aby większość wła­snych sił przerzucić do Francji i Flandrii i przejść tam właśnie do decydującej ofensywy. Rachuby takie rozpaliła w Berlinie rewolucja październikowa, dokonana w listopadzie przez bolszewików. Tymczasem należało wyjaśnić sytuację w Rumunii.

Rumuńskie linie obronne opierały się wciąż o wschodnie stoki gór, tam gdzie Gebirgsbataillon działał na początku roku. Cosna była najwyższym - i wysuniętym najbardziej na wschód - punktem. Dalej teren przechodził w do­liny rzek, ciągnące się aż ku Morzu Czarnemu.

W początkowym etapie bitwy Rommlowi powierzono dowództwo nad nie­mal całym batalionem - sześcioma kompaniami strzelców i trzema kompania­mi ckm-ów. Jego zadaniem było opanowanie wzniesienia, stanowiącego dogod­ne miejsce do rozwinięcia natarcia ku dolinie. Informacje o rumuńskich siłach były niedokładne i Rommel postanowił uściślić je, wysyłając zwiad. Niespo­dziewanie szybko dowiedział się, że nieprzyjaciel najprawdopodobniej porzucił pozycje na wzniesieniu; natychmiast posłał dwie kompanie, by zajęły teren. Nie rezygnował jednak z dalszego rozpoznania. Plan dla brygady zakładał, że Gebirgsbataillon razem z rezerwowym bawarskim pułkiem piechoty na swym lewym skrzydle miał przypuścić atak popołudniem 9 sierpnia.

Nim do tego doszło, do Rommla uśmiechnęło się niewiarygodne szczęście. Jeden z jego zwiadowczych patroli, dowodzony przez pewnego sierżanta, na­tknął się na oddział Rumunów, którzy, odłożywszy broń, odpoczywali, nie wy­stawiając nawet wart. Patrol powrócił z siedemdziesięcioma pięcioma Rumu­nami oraz zdobytymi pięcioma karabinami maszynowymi - cały ten łup wpadł w niemieckie ręce bez jednego wystrzału. Rommel - konsultując się w tym wy­padku z dowództwem, i słusznie, gdyż niemiecki ogień artyleryjski mógł poczy­nić straty w jego oddziale - postanowił pchnąć naprzód dwie kompanie w miej­sce, gdzie uprzednio wzięto w niewolę Rumunów, i stamtąd przypuścić atak wspomagający uderzenie głównych sił. Akcja oznaczała niestety zejście w ko­tlinę i następnie ponowną wspinaczkę. W czasie tejże wspinaczki pododdział Rommla został ostrzelany. Rommel wydał swym ludziom rozkaz, by, jeśli to możliwe, nie angażowali się w walkę, tylko obeszli nieprzyjaciela i kontynuo­wali marsz pod górę.

Rommel zdołał więc w ten sposób obejść nieprzyjacielski pluton, a za nim następne. Panował straszliwy upał, lecz Niemcy, posuwając się bez wytchnie­nia, wyparli Rumunów z zajmowanych pozycji, nie dając im czasu na przegru­powanie. Ludzie Rommla padali z wyczerpania. Ostatecznie zostało przy nim tylko dwunastu żołnierzy, wciąż prących naprzód, ścigając przeciwnika. W końcu Rommel dotarł na skraj lasu na stromym wzniesieniu, gdzie dobiły doń resztki jego dwóch kompanii. Tu, po wdarciu się głęboko w ugrupowanie nieprzyjaciela, zorientował się, że pół kilometra przed sobą ma rumuńskich strzelców i karabiny maszynowe, które niezwłocznie otworzyły ogień. Zabrało Rommlowi nieco czasu skrzyknięcie własnych ludzi i to umożliwiło przeciwni­kom przegrupowanie szyków.

Rommel nie miał ze sobą ckm-ów - dźwiganie ciężkiego sprzętu po górskich stokach opóźniłoby jego pochód. Ruszył naprzód ze strzelcami, wykorzystując naturalne osłony w terenie, i skrócił dystans dzielący go od Rumunów. Nim za­padł zmrok, wyprowadził swoich ludzi na pozycje bardzo blisko rumuńskich stanowisk obronnych i uformował oddział w półkole przed spodziewanym kontratakiem nieprzyjaciela. Wdarłszy się w rumuńskie ugrupowanie, nie miał łączności z batalionem; odzyskał ją dopiero o szóstej rano, kiedy przecią­gnięto kabel telefoniczny.

Dzięki swej odwadze i wyobraźni zdobył doskonałą placówkę do bezpośre­dniego ataku na Cosnę. We wczesnych godzinach porannych pozostałe kompa­nie Gebirgsbataillon dołączyły do jego oddziału. Do tego czasu, wysyłając licz­ne patrole, Rommel ustalił dokładne położenie i liczebność wroga i opracował już plan bezpośredniego natarcia. Do przeprowadzenia tegoż dostał trzy kom­panie strzeleckie i dwie kompanie karabinów maszynowych.

Osobiście wybrał stanowiska dla ckm-ów, świetnie zamaskowane, i wyzna­czył ich obsłudze konkretne cele. Następnie, w zagłębieniu terenu, podzielił lu­dzi z kompanii szturmowych na dwie grupy, z których jedna miała przeprowa­dzić pozorowany, druga zaś zasadniczy atak. W południe dał umówiony sygnał. Ckm-y otworzyły ogień, a kompanie szturmowe ruszyły przed siebie. Rozpoczę­ła się gwałtowna strzelanina, Rumunii bronili się zaciekle, miejscami docho­dziło do starć wręcz. Ostatecznie Niemcy osiągnęli cel. Rommel (ranny w ra­mię, stracił sporo krwi) pozostał na przednim skraju zdobytych pozycji wraz z żołnierzami dwóch kompanii.

Rommel wyciągnął wnioski z tej drobnej, lecz zaciekłej potyczki. Przepro­wadził atak bez wsparcia armat i moździerzy, ale działa skutecznie zastąpiły karabiny maszynowe. Przed szturmem dokonał skrupulatnego rekonesansu, dokładnie badając pozycje nieprzyjaciela. We właściwy sposób wykorzystał pewną opieszałość Rumunów, minusy ich ugrupowania i jak zwykle przypu­ścił atak z zaskoczenia. Zademonstrował kunszt taktyczny, wykonując pozo­rowane uderzenie, które skupiło na sobie uwagę nieprzyjaciela i skłoniło ich do przedwczesnego użycia odwodów. I dopiero potem zadał decydujący cios. Starcie zakończyło się niewątpliwym sukcesem, ale nie oznaczało to bynaj­mniej końca batalii.

Następnego dnia Rommlowi oddano do dyspozycji sześć kompanii strzelec­kich plus dwie karabinów maszynowych z rozkazem podjęcia dalszych działań zaczepnych. Rommel prawie nie spał. Bolała go rana, miniony dzień kosztował wiele wysiłku i nerwów.

Upał nie ustępował. Żołnierzy Rommla czekała następna wyczerpująca wspinaczka. Dostępu do kolejnych rumuńskich pozycji broniły górskie rozpa­dliny - Niemcy dotąd zdołali opanować zaledwie jedną. Większość wzniesień nadal pozostawała w rękach nieprzyjaciela.

Tym razem przed Rommlem stanęło zadanie zdobycia samego szczytu góry Cosna. Bezpośredni atak oznaczał wspinanie się po nagim zboczu, po którego bokach usadowili się Rumuni. Rommel polecił strzelcom oraz obsłu­dze karabinów maszynowych (każdy żołnierz z obsługi km-ów dźwigał ładu­nek o ciężarze pięćdziesięciu kilogramów, a słońce prażyło bezlitośnie) strzelać na wprost, aby odwrócić uwagę nieprzyjaciela od manewru okrąża­jącego z obu flanek. Postanowił wraz z głównymi siłami, czterema kompa­niami piechoty wspartej karabinami maszynowymi, uderzyć na prawe skrzydło Rumunów, od północy, gdzie drzewa na stoku zapewniały jakąś osłonę. Miał nadzieję zaskoczyć obrońców, a wówczas ruszyłaby naprzód grupa osłonowa.

Droga pod górę była trudna, zbocze strome, nierówne, poprzecinane rozpa­dlinami. Kiedy Rommel przygotował kompanie do ataku, odkrył, że łączność telefoniczna została zerwana. Zawsze przywiązywał wielką wagę do łączności, by dzięki niej zapewnić sobie wsparcie artyleryjskie. W tym wypadku stracił również kontakt z tą częścią oddziału, która miała uderzyć czołowo. Nie dało się wiele zrobić, więc Rommel wniósł pewne korekty do planu natarcia. Pluton strzelców z karabinami maszynowymi miał się podczołgać do nieprzyjaciel­skich pozycji na prawym skraju. Gdyby wróg otworzył ogień, niemiecka grupa winna podjąć walkę. Wówczas miały przypuścić szturm pozostałe kompanie i oczyścić drogę na południowy wschód.

Pierwsza część planu wypadła znakomicie. Rommel natarł ze swoimi kom­paniami, kiedy tylko ucichł ogień km-ów, i bez większych strat opanował wy­sunięte pozycje wroga. Jednak nad szczytem nadal panowali Rumuni - ich ka­rabiny maszynowe oraz strzelcy powstrzymali wkrótce pochód Niemców. Wy­miana ognia nasilała się, rosły też straty. Piechota rumuńska, wsparta teraz ogniem artyleryjskim, ruszyła do kontrataku na kompanie Rommla.

Rommel, jak zwykle trzymając rękę na pulsie, zdał sobie sprawę, że atak skrzydłowy może się nie powieść. Przeszedł z częścią żołnierzy na prawo, ku centralnej linii obrony na stoku. Chciał teraz wypróbować siłę oporu lewego skrzydła rumuńskiej defensywy. Wtedy właśnie, działając według pierwot­nych rozkazów, pojawiła się grupa osłonowa pod dowództwem por. Junga, która natarła frontem na zbocza. To zadecydowało o sukcesie. Rumuni, zgro­madziwszy wszystkie siły do odparcia oddziału Rommla, na widok nowych posiłków niemieckich zaczęli bezładny odwrót. Grupa Rommla zdążyła opa­nować jedno z niższych wzniesień, umacniając się pośród rumuńskich linii obrony. Tuż przed jego oczami widniał szczyt Cosna, od którego dzieliła Niemców jedna rozpadlina. Zajęte wzniesienie napastnicy określili mianem „punktu Knoll”.

Rommel i jego ludzie byli już skrajnie wyczerpani. On sam jednak po krót­kim odpoczynku postanowił kontynuować działania zaczepne. Dowódca bata­lionu, który tymczasem doń dołączył, wyraził na to zgodę. Rommel zamierzał powtórzyć poranny manewr, prowadząc cztery kompanie na lewym skrzydle przez przepaść pod osłoną karabinów wojska, pozostawionego na zdobytym wzgórzu. Plan okazał się trafny. Po kolejnych godzinach uciążliwej wspinacz­ki i potyczek z posterunkami rumuńskimi oddział Rommla zdobył szczyt Cosny, z którego nieprzyjaciel uciekł.

Mimo że Rumuni opuścili sam szczyt, to jednak nadal utrzymywali silne po­zycje na wschodzie i północnym wschodzie od niego. Dalsze posuwanie się Niemców uzależnione było od ich przełamania. Nadto Rumuni zagrażali żoł­nierzom na Cosnie ewentualnym kontratakiem i mogli razić ich ogniem dział. Niemieckie natarcie po wschodnim stoku, choć samo w sobie ryzykowne, odda­liłoby takie niebezpieczeństwo.

Rommel, co dlań wielce charakterystyczne, postanowił niezwłocznie przystąpić do działania; w późniejszych latach napisał, że na polu walki lepiej być młotem niż kowadłem. Pierwszy etap natarcia - przebiegnięcie zbo­czem ku rozpadlinie, gdzie Niemcy mogli się ukryć przed ogniem Rumunów - udał się bez przeszkód. Rommel zdecydowany był przeć dalej, lecz czekał go zimny prysznic. Odtworzono łączność telefoniczną i nadszedł stanowczy rozkaz z dowództwa batalionu: Oddział Rommla winien wycofać się natych­miast na wzniesienie oddalone o półtora kilometra na zachód od Cosny.

Tym samym więc żołnierze Rommla wrócili w gruncie rzeczy na wyjścio­we pozycje z poprzedniego dnia. Na zmianę sytuacji wpłynęli Rosjanie, którzy wykonali uderzenie zza rumuńskich linii i grozili obecnie lewemu skrzydłu Niemców.

Na odprawie dowódców pododdziałów, która odbyła się 12 sierpnia o pół­nocy, szef Gebirgsbataillon, mjr Sprosser (dowodzący jednostką od chwili jej utworzenia) zapytał oficerów o zdanie, jak należy zareagować w obliczu nowe­go zagrożenia. Niemcy obawiali się okrążenia i oczekiwali pierwszego (ru­muńskiego lub rosyjskiego) szturmu tuż po świcie. Rommel wysunął propozy­cje, na które w rezultacie przystano; w ciągu najbliższych, dramatycznych dni stał się faktycznie głównym organizatorem obrony, prowadzonej w rozpaczli­wie trudnych warunkach.

Rommel stwierdził mianowicie, iż trzeba porzucić szczyt Cosny, pozosta­wiając go jednakże w zasięgu karabinów maszynowych oraz artylerii. Ustano­wić za to należy wysunięte posterunki na południe od góry, z których można będzie szybko, lecz nie przedwcześnie się wycofać. Natomiast na północnym stoku trzeba zorganizować obronę siłami dwóch kompanii i stworzyć wrażenie, że opór stawia tam znacznie więcej żołnierzy niż w rzeczywistości - przeciwni­ka zmylić miało wiele palących się ognisk.

Centrum obrony batalionu powinno znajdować się na niższym wzniesieniu - w punkcie Knoll - które Rommel zdobył przed szturmem na Cosnę. Zainsta­lowano tam gniazda karabinów maszynowych, skierowanych na szczyt, oraz pluton strzelców. Zasadnicze siły batalionu, czyli cztery kompanie, trzymano w odwodzie w pobliżu punktu Knoll. Owe kompanie okopały się, gotowe, jeże­li będzie tego wymagała sytuacja, wzmocnić obronę albo przejść do kontrata­ku. Rommel zapewnił sobie komendę nad odwodem.

Zgodnie z oczekiwaniami rumuński szturm nastąpił wcześnie rano. Nie­przyjaciel atakował Niemców z furią i ze wszystkich kierunków przez cały dzień 13 sierpnia. Jeden z niemieckich posterunków na południe od szczy­tu wycofał się, zdaniem Rommla, niepotrzebnie. Wysunięte przed główną linię oporu plutony również zmuszone zostały do odwrotu. Rommel z grupą żołnierzy rzucił się do kontrataku. Pod jego nieobecność kompanie odwodo­we skierowano do wsparcia punktu Knoll, atakowanego przez piechotę ru­muńską. Przez cały czas Rumuni - mimo że ponosili ciężkie straty od ognia niemieckich ckm-ów i dział - parli na zachód stokami odzyskanej Cosny; Rommel tego właśnie się wcześniej spodziewał. Nieprzyjaciel nacierał na niemieckie pozycje ze wschodu, z północy i od południa. Obrońcom kończy­ła się amunicja. Ciągle dochodziło do starć na granaty na całej linii oporu batalionu (sektorem, w którym znajdowała się Cosna oraz punkt Knoll, do­wodził bezpośrednio Rommel). Gdy zapadła noc, Rommel zorientował się, że jeśli walki o podobnym natężeniu będą trwały cały następny dzień, to Gebirgsbataillon poniesie znaczne straty - a groźba taka wyglądała na bar­dzo realną. Zdecydował się, mimo wszelkich trudności, na reorganizację i wzmocnienie obrony. Niemcy ściągnęli kompanię saperów jeszcze przed zmrokiem, a ci natychmiast przystąpili do umacniania centralnego bastio­nu, punktu Knoll.

Rommel od pięciu dni był w zasadzie bez przerwy na nogach. Spuchły mu stopy, nie zmieniał bandaży na zranionym ramieniu. Jego mundur przesiąkł krwią. Po upalnych dniach przychodziły mroźne noce. Po długich godzinach walki oddział Rommla okopywał się w ciemnościach. Przed świtem na szczę­ście dotarły posiłki - kompanie wydzielone z innych pułków. Przez następne dwa dni Niemcy odpierali kolejne ataki bez większych trudności. 16 sierpnia rozpętała się burza; zelżał upał, lecz żołnierze przemokli do suchej nitki. Mundury suszyli na sobie, w cieple ognisk rozpalonych przez rumuńskich jeńców. Rommel odnotował, że wszystkim niemieckim żołnierzom dopisywał bojowy duch.

Położenie na północnej flance ustabilizowało się. 19 sierpnia ponownie po­prowadził natarcie trzech kompanii strzeleckich i dwóch kompanii ckm-ów i ponownie wyparł Rumunów z Cosny. Raz jeszcze starannie przygotował się do tej akcji, uciekając się do podobnej jak poprzednio taktyki: zmylenie prze­ciwnika, wsparcie artyleryjskie, ogień km-ów na pozycje przeciwnika, błyska­wiczny szturm i natychmiastowe wykorzystanie powodzenia tak, by nie dać nieprzyjacielowi czasu na przegrupowanie. Rumuński kontratak nie zdołał odrzucić Gebirgsbataillon z Cosny. Niemiecki batalion w trakcie opisanych dwutygodniowych letnich walk utracił pięciuset ludzi, w tym trzydziestu zabi­tych. Oddział zluzowany został 25 sierpnia.

ROZDZIAŁ 4

POUR LE MERITE

Po bitwie o Cosnę Rommel dostał kilka tygodni urlopu. Spędził go z żoną nad Bałtykiem; odpoczynku tego bez wątpienia bardzo potrzebował. W zapi­skach frontowych z tamtego okresu wspomina często o skrajnym wyczerpaniu. Pod koniec batalii w Rumunii dostał nagle wysokiej gorączki i, jak napisał później, „gadał najbardziej idiotyczne rzeczy”. Uświadomił sobie, że przejścio­wo nie jest w stanie dowodzić. Na pięć dni przed końcem bitwy o Cosnę zastą­pił go inny oficer. Rommel wrócił do służby w październiku 1918 roku, wcze­śniej jednak rozpoczął się kolejny rozdział w historii Gebirgsbataillon.

Wokół państw centralnych jesienią 1917 roku powoli zaciskała się pętla. Niemcy i Austro-Węgry otoczone były ze wszystkich stron przez wrogów i choć przerzucanie jednostek z frontu na front ułatwiała dobrze rozwinięta sieć ko­lejowa, napór Ententy stopniowo, lecz wyraźnie wzrastał.

Sytuacja była bardzo odmienna na różnych teatrach działań wojennych. Na zachodzie alianci podjęli wielką i kosztowną ofensywę, zwaną czasem „trzecim Ypres”, rozpoczętą w lipcu roku 1917 i trwającą do 4 listopada. Zdobyli jednak tylko trochę błot i bagien. Z kolei na południowym wschodzie - w Rumunii i na Bałkanach - Niemcy przechwycili inicjatywę strategiczną i zdruzgotali połu­dniowe skrzydło rosyjskiego frontu.

Wówczas to, w listopadzie, w Rosji wybuchła rewolucja bolszewicka, a za nią poszły żądania zawarcia natychmiastowego pokoju Niemcami. Tak więc niespodziewanie część wojsk ze wschodu i południowego wschodu Niemcy mo­gli teraz przerzucić na inne odcinki długiego frontu. Idea Ludendorffa, by skoncentrować główne siły cesarstwa na zachodzie i tam zadać decydujący cios, stała się całkiem realna. Czas naglił; w ciągu minionych trzech lat Au­stro-Węgry i Niemcy poniosły olbrzymie straty w ludności. Alianci panowali na morzach, utrzymując szczelną blokadę, co miało negatywny wpływ na morale obywateli państw centralnych. Wreszcie do wojny przeciw Niemcom wkroczy­ło nowe mocarstwo - Stany Zjednoczone. Należało uderzyć na zachodzie, nim amerykańskie wojska — w owym czasie jeszcze niedoświadczone i względnie nieliczne - w sposób decydujący zademonstrują swą siłę w Europie.

Planowana ofensywa była jednak jeszcze kwestią przyszłości. Tymczasem palącym problemem stał się front południowy. Kiedy Rommel powrócił do Gebirgsbataillon w październiku 1917 roku, jego jednostka przetransportowana została pociągami z Rumunii, przez Macedonię, do austriackiej Karyntii, goto­wa do wzięcia udziału w kampanii włoskiej.

Kampania włoska rozpoczęła się w maju 1915 roku, kiedy Włochy wypowie­działy wojnę Austrii. Na stosunki między Rzymem i Wiedniem w sposób decy­dujący wpłynęła wielowiekowa hegemonia Austriaków w północnej Italii. Po­łudniowy Tyrol oraz Triest zamieszkiwała ludność mieszana, austriacko-włoska. Austriacka aneksja prowincji nad Adriatykiem, Bośni i Hercegowiny, uznana została przez Włochów za agresję i przypieczętowała postanowienie Włoch odłączenia się od koalicji państw centralnych. Już przed latem roku 1915 stało się jasne, iż nie nastąpi szybkie zwycięstwo Niemiec i Austrii w woj­nie światowej. Italia wystąpiła więc z sojuszu.

Początkowo frontu włoskiego bronili sami Austriacy. Włosi zaplanowali ofensywę na kierunku wschodnim, ku Zatoce Triesteńskiej. Bronić natomiast chcieli się w górach na północy i północnym wschodzie. Głównym obiektem ich ataku był Triest.

Pochód Włochów szybko został zatrzymany. Na nizinie kampania wkrót­ce nabrała pozycyjnego charakteru. Linia frontu zryta była rzędami oko­pów, tak jak na północy Francji. Obie strony ponosiły olbrzymie straty, nie było mowy o zdobywaniu większych obszarów. Jednakże w sierpniu roku 1917 Włosi zdołali odrzucić Austriaków i zbliżyć się niemal do przedmieść Triestu. Zajęli też płaskowyż w okolicach miasta Gorycja. Nad frontem au­striackim zawisła poważna groźba i Austriacy zwrócili się o pomoc do soju­sznika. Niemcy, choć niezbyt chętnie, zdecydowali się przerzucić tam 14. Ar­mię, w skład której wchodziło siedem dywizji. Wojska państw centralnych zamierzały możliwie najszybciej rozpocząć kontrofensywę i odrzucić Wło­chów z powrotem do Italii. Wybranym sektorem ataku był Tolmin - co za­kładało przekroczenie rzeki Isonzo (Socza). Wzniesienia na jej brzegach okupowali Włosi. Następnie chciano wyprzeć Włochów z gór na zachód od rzeki i wkroczyć na równinę we­necką. Był to ambitny plan, gdyż wiedziano, iż dobrze umocnione włoskie po­zycje będą trudne do przełamania. Istotnie, obrona Włochów skupiła się w trzech grupach. Niemiecki Korpus Alpejski otrzymał rozkaz wykonania zadania decydującego o powodzeniu akcji. Wirtemberski Gebirgsbataillon miał atakować na prawym skrzydle Pułku Bawarskiej Piechoty Gwardyjskiej, uderzyć na zlokalizowane pozycje baterii włoskich dział i następnie obrać kierunek, posuwając się za bawarskim pułkiem ku górze Matajur.

Rommel objął komendę nad trzema kompaniami piechoty górskiej oraz kompanią karabinów maszynowych - grupa natychmiast zyskała miano „od­działu Rommla” - i dostał polecenie posuwania się za czołowymi jednostkami w pierwszej fazie akcji, a potem, po przebyciu rzeki i pierwszej z włoskich linii, przejęcia z całym batalionem zadań straży przedniej. Rommel, nominalnie dowódca kompanii w stopniu oberlejtnanta, wkrótce miał otrzymać stopień kapitana. W przełomowych jednak momentach tej kampanii, podobnie jak wcześniej w Rumunii i we Francji, kierował formacjami o sile zbliżonej do batalionu. W niemieckiej armii, wówczas i później, ranga wynikała zasadni­czo z okresu spędzonego w czynnej służbie, oficerom zaś, jeśli wykazali się odpowiednimi kwalifikacjami i umiejętnościami, oddawano pod komendę jednostki o różnej bardzo liczebności. Tak więc wcale nierzadko zdarzało się, że porucznik dowodził w akcji całym batalionem. W konsekwencji ofice­rowie niemieccy gotowi byli brać na siebie znacznie poważniejszą odpowie­dzialność od równych sobie stopniem oficerów w armiach innych państw, bez poczucia, iż mogą nie podołać zadaniom. Skutkiem powyższego nieczę­sto zdarzało się dublowanie obowiązków. Rommel, porucznik czy kapitan, prowadząc do boju kilka kompanii, miał zwierzchność nad większym od­działem, dowodzonym przez sierżanta. W bitwie na froncie włoskim mjr Sprosser - wciąż dowódca Gebirgsbataillon - miał pod swoją komendą jede­naście kompanii, z których mógł formować oddziały o dowolnej liczebności, zależnie od sytuacji. W skład każdej kompanii wchodziło około dwustu strzelców. Opisana tendencja do elastycznego wykorzystywania oddziałów, jak już nadmieniliśmy, wpływała na wzmocnienie realnych sił niemieckich jednostek frontowych.

Niemiecki atak rozpoczął się 24 października, poprzedzony silnym ostrza­łem artyleryjskim. O drugiej nad ranem odezwało się tysiąc dział, a huk salw odbijał się echem w górach, potęgując dramatyczny efekt. Padający deszcz sprawiał, że Włosi mieli kłopoty z dostrzeżeniem atakujących oddziałów nawet z pomocą reflektorów. Tuż po świcie batalion, nadal wspierany ogniem artyle­rii, zszedł po stromym zboczu i przekroczył rzekę Isonzo bez specjalnych trudności. Wkrótce, po części dzięki skutecznemu ogniowi zaporowemu armat oraz złej pogodzie, Niemcy przełamali pierwszą linię włoskiej obrony i posuwali się ku drugiej. Stoki wzniesień porośnięte były drzewami, na drzewach i krzakach wciąż trzymały się liście. Oddział Rommla znalazł się teraz w awangardzie i wspinał się pod górę. Żołnierze szybko natknęli się na kolejne pozycje nie­przyjaciela, z których zostali ostrzelani. Druga linia włoskiego oporu umocnio­na była zasiekami z drutu i okopami.

Rommel zboczył nieco z podstawowego kierunku natarcia, próbując znaleźć dogodniejsze podejście od strony niewielkiej rozpadliny po lewej stronie. Ru­szył tamtędy na czele swojego oddziału i zaraz natknął się na „trwałe, chronio­ne gęstymi zasiekami umocnienia... w których jednak było cicho jak w grobie”. Powtarzał się jeden z epizodów walk o Cosnę. W końcu Rommel dostrzegł pa­ru Włochów, najwyraźniej nieświadomych bliskości żołnierzy niemieckich. Od­krył też zamaskowaną ścieżkę, która zdawała się prowadzić prosto ku włoskim stanowiskom i posłał nią ośmioosobowy patrol. Żołnierzom patrolu rozkazał posuwać się cicho i strzelać jedynie w razie konieczności. Reszta oddziału za­legła na ziemi, gotowa do otwarcia ognia, gdyby patrol znalazł się w kłopotach. Po chwili powrócił jeden ze zwiadowców i powiedział Rommlowi, że patrol za­skoczył w ziemiance siedemnastu Włochów, praktycznie zajmując pozycję nie­przyjaciela bez oporu.

Rommel poprowadził więc resztę oddziału tą samą ścieżką, wystawiając boczne straże, gdy przekonał się, że znalazł się w środku włoskiego ugrupowa­nia. Dotarł do miejsca, gdzie w wykopie trzymano jeńców. Nadal padał deszcz. Nie było słychać strzelaniny.

Odział Rommla ruszył gęsiego naprzód, pokonując kolejne kilkaset metrów. Niektórzy żołnierze dźwigali ciężkie karabiny maszynowe. Rommel ze swymi ludźmi wysunął się znacznie przed resztę atakujących wojsk i był trochę zanie­pokojony, czy nie dostanie się pod ostrzał własnej artylerii. Lekceważąc takie niebezpieczeństwo, kontynuował jednak marsz, po drodze bez większych pro­blemów likwidując kilka włoskich czujek i posterunków. Do popołudnia odzy­skał łączność z bawarskimi gwardzistami na lewej flance, tak jak to przewidy­wały rozkazy. Przed Niemcami znajdował się obecnie wysoki łańcuch gór Kolovrat. Główna i ostatnia linia włoska przecinała wzniesienia, biegnąc aż ku wyższemu jeszcze od Kolovratu masywowi Matajur.

Tego dnia, o siódmej wieczorem, Niemcy stanęli przed frontem trzeciej wło­skiej linii obronnej. Wtedy właśnie Rommel został wezwany do punktu dowo­dzenia 3. batalionu gwardii. Rommel wspominał, iż dowódca tegoż batalionu „zażądał, abyśmy przeszli pod jego komendę. Odmówiłem. Powiedziałem, że otrzymuję rozkazy od mjr. Sprossera, który, o ile mi wiadomo, jest wyższy ran­gą od dowódcy batalionu gwardyjskiego”. Rozmowa przebiegała w nieprzyja­znej atmosferze i skończyła się tym, że Rommlowi polecono ruszyć w ślad za gwardzistami, a następnie zająć wzgórze. Rommel oświadczył, iż musi powia­domić o tym swego zwierzchnika. Z niespodziewanego obrotu sprawy nie był „bynajmniej zadowolony”.

Łatwo to pojąć. Rommlowi nie odpowiadała rola oficera oddziału, któremu przypadło posuwać się za inną jednostką i zajmować teren zdobyty przez in­nych. Poirytowany, zarządził dla swoich ludzi kilkugodzinny odpoczynek.

W jego trakcie opracował nowy plan.

O piątej następnego poranka dowódca jego batalionu, mjr Sprosser, zjawił się wraz z resztą Gebirgsbataillon i Rommel podzielił się z nim własnym po­mysłem. Zakładał on wymarsz w kierunku zachodnim, oddalenie się od bawar­skiego pułku i przeprowadzenie samodzielnego ataku na włoską flankę w in­nej części górskiego łańcucha. Sprosser zgodził się i Rommel z trzema kompa­niami - dwiema strzeleckimi i jedną ckm - wyruszył tuż przed świtem 25 paź­dziernika na akcję, której skutkiem stało się opanowanie przez Niemców Ko­lovratu i góry Matajur. Tę z pozoru niewielką operację Rommel wspominał za­wsze z wielkim sentymentem.

Tak jak w innych tego typu sytuacjach, Rommel najpierw zajął się likwi­dacją wysuniętych włoskich wart i posterunków, umiejscowionych znacznie przed głównymi pozycjami obronnymi. Klucząc po zboczu, zaszedł nieprzy­jaciela z najmniej oczekiwanego kierunku, wypadając zza niewielkiego wzniesienia (w późniejszych latach Rommel okazał się wielce utalentowa­nym myśliwym). Zajmując porośniętą krzewami część stoku, położoną nie­spełna dwieście metrów od szczytu, ściągnął na siebie chaotyczny ogień bro­ni maszynowej. Opanowawszy to miejsce, oddział ukrył się przed wzrokiem obrońców utrzymujących wierzchołek wzgórza. Rommel posuwał się wzdłuż włoskich pozycji. Za sobą słyszał odgłosy strzelaniny, dochodzące z okolicy, gdzie oddział spędził ubiegłą noc. Bawarczycy wciąż znajdowali się u pod­nóża Kolovratu.

Wreszcie dotarł do punktu, z którego zamierzał przypuścić szturm. Należa­ło teraz przegrupować szyki i zaatakować biegiem pod górę. Przedtem jednak wysłał na rekonesans patrol złożony z pięciu żołnierzy, mających wybadać sła­be miejsca obrony i lokalizację zasieków. Już po kilku minutach okazało się, że patrol bez jednego wystrzału wdarł się na pozycje włoskie i wziął jeńców. To było dla Rommla wyborną okolicznością. Nie zwykł zaprzepaszczać podobnych okazji. Natychmiast porwał za sobą cały oddział i ruszył na Kolovrat. Włosi w okopach nie podejmowali walki, gotowi pójść w niewolę. Żołnierze Rommla wzięli w sumie kilkuset jeńców.

0x01 graphic

0x01 graphic

Dalej jednak nie szło już tak łatwo. Rommel postanowił ruszyć na zachód, ku Matajurowi, ale prędko się przekonał, że to wzniesienie wraz z wiodącą doń ścieżką znajduje się w zasięgu karabinów nieprzyjaciela. Zdobywanie terenu na kierunku zachodnim byłoby więc w tej sytuacji bardzo utrudnione, nadto Rommel dostrzegł nowe oddziały włoskiej piechoty, przesuwające się na połu­dniowy stok góry. Włosi otworzyli też ogień czołowy, strzelając z karabinów oraz broni maszynowej. Miejsce, na którym znajdowały się kompanie Romm­la, pozbawione było roślinności; Niemcy nie mieli się gdzie kryć.

Rommel uznał, że bezpośredni atak na wzgórza na kierunku zachodnim nie przyniesie pożądanego skutku. Rozkazał czołowej kompanii zająć pozycje obronne, natomiast reszcie grupy szybko się przegrupować. Czołowa kompa­nia, wdawszy się w strzelaninę i walkę na granaty z Włochami, zagrożona by­ła nie tylko od frontu - od zachodu - ale i ze skrzydeł. Jednakże Rommel po­trafił już sobie radzić w analogicznych sytuacjach. Zwykle prowadzone przezeń z niesłabnącą energią akcje oparte były na podobnym scenariuszu: początko­wy sukces dzięki zaskakującemu atakowi; wykorzystanie wstępnego powodze­nia nawet za cenę znacznego ryzyka; w trudnym położeniu szybki odwrót bądź też gwałtowny szturm - zazwyczaj Rommel decydował się na to drugie rozwią­zanie. Co się tyczy omawianego właśnie przypadku, Rommel zapisał: „Natych­miast stało się dla mnie jasne, że 2. kompania wyplątać się może z kłopotów tylko przez podjęcie nagłego ataku połączonego z przerzuceniem reszty oddzia­łu na skrzydło i tyły nieprzyjaciela”. Tymczasem sto metrów przed frontem Włosi przygotowywali zmasowane natarcie.

Rommel polecił ustawić jeden z ciężkich karabinów maszynowych na pra­wym skrzydle, na wprost Włochów, natomiast kompanię strzelecką skierował na lewo, ku zagłębieniu w terenie, skąd, jak sądził, można było przypuścić sku­teczny atak na flankę przeciwnika. Brakowało mu ludzi - wcześniej prosił do­wództwo o oddanie mu pod komendę czterech kompanii. Oddział Niemców bro­niący frontu musiał się przegrupować i bronić też tyłów od wschodu. Słabość liczebną zrekompensować mogło jedynie zaskoczenie - szturm przypuszczony w najmniej spodziewanym przez wroga miejscu.

Zamiar się powiódł. Włosi, nacierający frontalnie, zaatakowani zostali ze skrzydła. Wówczas do kontruderzenia przeszła także broniąca się dotąd nie­miecka kompania. Rommel wziął Włochów w dwa ognie. W ciągu zaledwie kil­ku minut cały włoski batalion - dwunastu oficerów i pięciuset żołnierzy — pod­dał się grupie Rommla. Liczba jeńców wziętych pod Kolovratem wzrosła tym samym do półtora tysiąca. Jednakże wtedy Rommel dojrzał kolejne oddziały włoskie, szykujące się do okrążenia Niemców.

Rommel zdobył się wówczas na jeden z najśmielszych wyczynów w całej swojej karierze wojskowej. Górska droga, biegnąca wzdłuż pozycji włoskich i poza nimi w stronę Matajuru, została wcześniej zniszczona przez włoskich sa­perów. Rommel doszedł do wniosku, że może albo „oczyścić” wzniesienie przed sobą - górę o nazwie Kuk - z włoskich oddziałów, albo, ignorując ostrzał, ru­szyć możliwie najszybciej na wioskę Luico, leżącą na północ. W ten sposób mógłby uniemożliwić koncentrację wojsk przeciwnika oraz, przy odrobinie szczęścia, osiągnąć cel.

Rommel, na czele swego oddziału, puścił się biegiem. Niemcy wdarli się we włoskie pozycje; zdezorientowani Włosi podzielili się na nieliczne grupki. Nie­którzy z nich byli całkowicie zaskoczeni i zaczęli natychmiast się poddawać. „To było zabawne!” - opisał później to zdarzenie Rommel. „Nie doszło nawet do strzelaniny! Wzięliśmy ponad stu jeńców oraz zdobyliśmy pięćdziesiąt wo­zów. Nasze konto rosło!” Wkrótce zszedł ze wzniesienia ku pobliskiej kotlinie, gdzie biegła następna droga, którą Włosi najwyraźniej dostarczali na front po­siłki. Rommel doszedł do przekonania, że gdyby zajął tę kotlinę i zablokował drogę, to wiele włoskich oddziałów zostałoby praktycznie odciętych od tyłów i znalazło w kleszczach między jego grupą a resztą batalionu. W zdobycznych taborach zmęczeni Niemcy znaleźli chleb, owoce, jaja oraz wino i natychmiast zaczęli się posilać. Odpoczynek trwał jednak krótko. Rommel pchnął swych żołnierzy w kotlinę i tam kazał im okopać się ze wszystkich stron. Znajdował się trzy kilometry za linią frontu.

Po drodze utracił jednak część ludzi; pozostało mu pod komendą stu pięć­dziesięciu żołnierzy, kiedy, zupełnie nieświadoma niebezpieczeństwa, pojawi­ła się na drodze z Luico kolumna włoska. Rommel polecił swoim żołnierzom za­jąć pozycje na poboczach i wysłał w stronę kolumny parlamentariusza z białą opaską na ramieniu, który miał nakłonić Włochów, by się poddali. Tym razem zuchwałość Rommla nie przyniosła natychmiastowego skutku. Włosi pochwy­cili parlamentariusza i otworzyli ogień. Jednakże po dziesięciominutowej pal­bie zmienili zdanie i dali znak, że kapitulują.

Pięćdziesięciu oficerów oraz dwa tysiące włoskich strzelców stało się te­raz jeńcami skromnego liczebnie oddziału Rommla. Na szczęście, wkrótce dotarła jeszcze jedna niemiecka kompania. Rommel ruszył naprzód i w sa­mym Luico napotkał resztę batalionu, który przedarł się do wsi z innego kie­runku. Powierzono mu teraz komendę nad trzema kompaniami piechoty oraz trzema kompaniami karabinów maszynowych w celu przeprowadzenia następnej fazy operacji.

Zapadła noc, ale przy świetle księżyca pododdziały Rommla ruszyły w kie­runku stromego zbocza. Kolejny cel stanowiła góra Cragonza. Na drodze do niej znajdowała się wioska Jevszek oraz, najpewniej, Włosi. Za dnia cała wieś widoczna była dobrze ze szczytu Cragonzy.

Rommel zajął Jevszek, bez trudu unikając w ciemnościach starcia z wło­skim garnizonem. Ruszył dalej tuż przed brzaskiem 26 października, ale kie­dy zrobiło się jasno, jego oddział znalazł się pod ogniem prowadzonym z umoc­nionych pozycji u podnóży Cragonzy. Część jego ludzi wdała się też w strzelaninę z obrońcami wioski, odciętymi od głównych włoskich sił. Walka o Jevszek nie trwała długo i zakończyła się wzięciem do niewoli kolejnego tysiąca Wło­chów. Jednak nieprzyjaciel broniący Cragonzy nie miał zamiaru ustępować tak łatwo. Rommel - co dla niego niezwykłe, ale tym razem nie było wyboru - zdecydował się na frontalne natarcie. Stok góry był nagi, pozbawiony roślin­ności i naturalnych osłon. Niemcy atakowali pod górę, biegnąc wprost pod lu­fy karabinów nieprzyjaciela. Rommel szedł wśród żołnierzy; niemiecka pie­chota górska pomimo strat dotarła do włoskich okopów, zabijając tych z obrońców, którzy nie chcieli się poddać, i o siódmej piętnaście zawładnęła wierzchołkiem Cragonzy. Teraz od ostatecznego celu ataku, góry Matajur, od­dzielał Niemców tylko szczyt Mrzli.

Żołnierze Rommla wyczerpani byli nocnym marszem, bojem o Jevszek oraz porannym szturmem frontalnym, Rommel nie dał im jednak - ani sobie - wy­tchnienia. Po paru drobnych potyczkach z luźnymi pododdziałami Włochów ze­brał dwie kompanie strzeleckie oraz jedną km-ów i wysłał sygnały świetlne, domagając się w ten sposób wsparcia artyleryjskiego. Już po kilku minutach pociski niemieckich dział spadły na południowo-wschodnie stoki Mrzli. Wierzchołka góry broniły, według szacunków Rommla, trzy włoskie bataliony.

Rommel ruszył powoli w kierunku Włochów. Nikt nie strzelał. Podszedł bli­żej, wołając i powiewając białą chustką. Nadal obrońcy nie otwierali ognia.

Znalazł się o sto metrów od najbliższych włoskich żołnierzy.

Naraz stała się rzecz niezwykła. Włosi rozbiegli się w różne strony. Część z nich podbiegła do Rommla i wzięła go na ramiona z okrzykami: „Evviva Ger­mania!”. Setki innych porzuciło broń i podniosło ręce na znak kapitulacji. By­ło to półtora tysiąca żołnierzy z Brygady „Salerno”. Inny pułk tejże, sławnej, nawiasem mówiąc, jednostki miał bronić góry Matajur, celu niemieckiej opera­cji. Ze zdobytego wzniesienia żołnierze mogli już widzieć Matajur.

W owej chwili zrobiło się zamieszanie i pojawiły trudności. Rommel otrzymał od swego dowódcy rozkaz wycofania się. Mjr Sprosser, widząc ogromną rzeszę jeńców (ponad trzy tysiące) schwytaną przez oddział Romm­la, doszedł do przedwczesnego wniosku, że ostateczny cel został już przez Niemców osiągnięty i bitwa jest zakończona. Co więcej, kompanie na wscho­dnim skrzydle wysuniętego ugrupowania dostały rozkaz wcześniej i zaczęły go wypełniać. Przy Rommlu pozostało ledwie stu ludzi z sześcioma karabi­nami maszynowymi.

Po krótkim namyśle Rommel postanowił nie podporządkować się rozkazo­wi. Stwierdził, że mjr Sprosser nie orientuje się, jak naprawdę wygląda sytua­cja - nie wie, iż na Matajurze wciąż znajdują się Włosi. Podwładny, świadom pewnych faktów, może zignorować polecenie przełożonego, który o tychże fak­tach nie wie! Pod warunkiem, rzecz jasna, że podwładnemu nie brak odwagi.

Rommel rozkazał otworzyć ogień z broni maszynowej. Kilka minut później, pod osłoną własnych ckm-ów, ruszył naprzód na czele tyraliery skła­dającej się z setki strzelców. Trzymał w ręku białą chustkę, jako że miał oka­zję przekonać się o jej przydatności w starciach z Włochami. Gdy znaleźli się u podnóża szturmowanej góry, obrońcy nadal nie strzelali. Wreszcie Rommel zobaczył, że żołnierze 2. batalionu Brygady Salerno wbrew rozkazom swoich oficerów składają broń.

Oddział Rommla posuwał się dalej na szczyt. Niemieckie km-y oddały je­szcze parę serii, po czym poddało się kolejnych stu dwudziestu Włochów. 26 października o jedenastej czterdzieści Rommel dał znak pociskiem świetl­nym, że Gebirgsbataillon ostatecznie wypełnił zadanie. Jego żołnierze wal­czyli bez odpoczynku przez ponad pięćdziesiąt godzin i wzięli do niewoli z górą dziewięć tysięcy jeńców. Rommel stracił zaledwie sześciu zabitych i trzydziestu rannych. Wyczyn oddziału Rommla wyróżniony został w rozka­zie dziennym Korpusu Alpejskiego. Później Rommel, ku swej irytacji, dowie­dział się, że jeden z niemieckich oficerów, Schorner, przypisał sobie zaszczyt opanowania góry Matajur, za co otrzymał najwyższe odznaczenie za męstwo - Order Pour le Mérite. Schorner, po wojnie generał cieszący się wątpliwą re­putacją, położył rękę na zdobyczy, którą Rommel uważał za swoją. Tu nale­ży zaznaczyć, iż Rommel był człowiekiem bardzo ambitnym i wyczulonym na punkcie osobistych zasług.

Rommel nigdy nie naigrawał się z pokonanego przeciwnika; czasem wręcz zaszczycał wyrazami uznania Włochów, którzy odznaczyli się w walce. Często natomiast zajmował się retrospektywnie analizą stoczonych bojów, próbując ustalić, kto zawiódł i z jakiego powodu.

W opisywanym okresie armia niemiecka przedarła się przez góry i ścigała Włochów ku Cividale. Niemcy odrzucili włoskie tylne straże na północny za­chód od Udine i przeszli forsownym marszem przez Medunę, w kierunku gór­nej Piawy, na północ od miasta Belluno. Ponownie znaleźli się w górzystym te­renie i 7 listopada Rommel, dowodzący trzema kompaniami piechoty i jedną km-ów, otrzymał rozkaz wyparcia nieprzyjaciela z przełęczy, położonej ma wy­sokości ponad półtora kilometra nad poziomem morza, z której Włosi razili og­niem posuwających się naprzód Niemców. Należało obejść dobrze wybrane po­zycje włoskie i przypuścić niespodziewany atak z góry pod osłoną ciężkich ka­rabinów maszynowych.

Atak jednak się nie powiódł. Był to, wedle słów Rommla, pierwszy jego nie­udany szturm od początku wojny. W przyszłości wielokrotnie analizował przy­czyny tego niepowodzenia. W istocie błąd polegał na złej synchronizacji dzia­łań - atakujące kompanie winny były przypuścić natarcie pod osłoną km-ów, tymczasem ruszyły one do ataku zbyt późno. Jednym z powodów był fakt, iż żołnierze czekali, aż Rommel osobiście poprowadzi ich do walki, on zaś za dłu­go pozostał z plutonami karabinów maszynowych. Obwiniać mógł więc Rommel przede wszystkim siebie - za to, że nie znalazł się na właściwym miejscu o właściwej porze, co skrupulatnie zanotował.

Gebirgsbataillon pomaszerował dalej, bezlitośnie goniąc przed sobą Wło­chów. Zachodni alianci tę górską batalię określili mianem klęski. Niemcy bez­sprzecznie odnieśli w sumie znaczny sukces. W końcu, wyciskając z ludzi i ko­ni ostatnie poty, osiągnęli rzekę Piawę w okolicach miejscowości Longarone. Według Rommla rozciągał się stamtąd „...przepiękny widok. W promieniach południowego słońca leżała dolina Piawy. Sto pięćdziesiąt metrów pod nami płynął kamienistym korytem czysty, zielonkawy górski potok. Dalej znajdowa­ło się Longarone, nad którym wznosił się wysoki na 2000 metrów szczyt.

Po moście nad Piawą jechało włoskie wojskowe auto. Na zachodnim brzegu rzeki maszerowała głównym traktem długa kolumna uzbrojonych Włochów. Schodzili z Dolomitów na północy, kierując się przez Longarone na południe”.

Rommel znajdował się w przedniej straży batalionu, który spieszył, by po­wstrzymać odwrót Włochów i, jeżeli okaże się to możliwe, udaremnić wysadze­nie mostu. Dotarł do kotliny pierwszy, na czele oddziału dziesięciu strzelców, ja­dących na zarekwirowanych wcześniej rowerach. Niemiecki snajper zaczął strzelać ku miejscu na drodze, którego nie osłaniały skały, zdoławszy w ten spo­sób powstrzymać marsz włoskiej kolumny. Tymczasem do Rommla dołączyła zdyszana reszta żołnierzy z jego zgrupowania. Rommel pchnął ich ku Dognie, miejscowości na południe od Longarone, zamierzając przekroczyć Piawę i zająć pozycje na obu brzegach rzeki. Przez okolicę maszerowały także długie kolum­ny włoskich jeńców, odsyłane z innych odcinków frontu, wprowadzając swoją obecnością spore zamieszanie i utrudniając ostrzał niemieckim artylerzystom.

Po pewnym czasie Rommel zdołał przejść kilka dopływów Piawy, w więk­szości względnie płytkich, lecz wartkich rzeczek, wykorzystując poustawiane na strumieniach prowizoryczne zapory. Co ciekawe, spontanicznie wspomaga­li Niemców radami i wskazówkami niektórzy jeńcy włoscy. Nieco na północ część ludzi Rommla przeprawiła się przez Piawę wpław. Wkrótce Rommlowi udało się zablokować biegnącą na południe z Longarone drogę w okolicy Fae. Włosi całymi grupami wpadali wprost w zasadzkę, tłumnie się poddając.

Rommel był zadowolony, że udało mu się przekroczyć rzekę i zastawić na drodze pułapkę, w którą schwytał wielu Włochów. Mógł spokojnie poczekać na posiłki, jednak postanowił szczupłymi siłami zaatakować samo Longarone, pełne oddziałów włoskich. Wiedział, iż przechwycenie inicjatywy jest sprawą ważną, lecz włoska artyleria wciąż strzelała i sytuacja mogła szybko odwrócić się na niekorzyść Niemców. Na zachodnim brzegu Piawy Włosi zdecydowanie przeważali liczebnie. Byli w stanie powstrzymać niemiecki pościg i przejść do krwawego boju. Późnym popołudniem Rommel postanowił przypuścić atak o zmierzchu, ruszając na północ ku Longarone wzdłuż zachodniego brzegu rze­ki. Miał ze sobą dwie kompanie strzeleckie oraz kompanię ckm-ów. Sam popro­wadził oddział, polecając żołnierzom trzymać w pogotowiu ręczne karabiny maszynowe. Cekaemiści zajęli pozycje na wschodnim brzegu, by móc wspoma­gać piechurów skutecznym ogniem.

Niemcy zbliżyli się już na odległość niespełna stu metrów do Longarone, kiedy nagle sprawy zaczęły przybierać zły obrót. Włosi powstrzymali atakują­ce oddziały od frontu, podczas gdy zza rzeki ludzi Rommla zaczął razić ogień własnych ckm-ów. Zawiodła koordynacja. „Sytuacja - zanotował Rommel - by­ła zupełnie beznadziejna!”

Wykorzystując osłony terenowe, zdołał jednak jakoś wycofać swoich żołnie­rzy. Zapadł zmrok. Wkrótce zbita masa Włochów - Rommel początkowo sądził, że Włosi chcą się poddać - wypadła z krzykiem drogą z Longarone. Rzucili się na Niemców, omal nie chwytając do niewoli samego Rommla. Ów przeskoczył przydrożny mur i puścił się biegiem przez pogrążone w mroku pole. Zdołał do­trzeć przed Włochami do Fae, miejscowości położonej o półtora kilometra od Longarone. Zaalarmował pozostawionych tam żołnierzy i skierował ich na pół­noc, formując słabą linię obrony, która mimo to zdołała odeprzeć w ciemnościach chaotyczny szturm Włochów. O drugiej nad ranem niemieckie oddziały zostały wzmocnione i zaraz potem Włosi, którzy zaatakowali odważnie, ale po­nieśli ciężkie straty, wycofali się do Longarone.

0x01 graphic

O świcie oddział Rommla, złożony z trzech kompanii strzelców oraz kompa­nii km-ów, ponownie wyruszył w kierunku północnym ku Longarone.

Z miejscowości niespodziewanie wyjechał na mule Rommlowi na spotkanie niemiecki porucznik, który w nocy dostał się do włoskiej niewoli, a za nim tłum Włochów powiewających białymi chustkami. Wspomniany porucznik przeka­zał list od dowódcy włoskiego garnizonu, stanowiący akt kapitulacji. Kiedy żoł­nierze Rommla wkroczyli do Longarone, na ulice wylegli wiwatujący mie­szkańcy, krzycząc „Evviva Germania!”. Zdarzenie zaszło 10 listopada i przy­pieczętowało wielkie zwycięstwo państw centralnych na froncie włoskim. Nie­bawem jednak położenie na południu miało się diametralnie zmienić. Przyby­ły bowiem do Italii wojska Ententy, w tym pięć dywizji brytyjskich, i przed końcem roku podjęły kontrofensywę.

Pod koniec pierwszego tygodnia stycznia 1918 roku Rommel dostał urlop. Ku swemu głębokiemu rozczarowaniu musiał potem opuścić szeregi Gebirgsbataillon, który znów znalazł się na froncie zachodnim. Wcześniej jednak wraz z dowódcą batalionu Sprosserem odznaczony został Orderem Pour le Merite, na który zasłużył już w bitwie o Matajur. Obecnie przydzielono go jako młod­szego oficera sztabowego do kwatery LXIV (wirtemberskiego) Korpusu Armijnego, stacjonującego na froncie zachodnim. Rommlowi w najmniejszym stop­niu nie przypadły do gustu nowe funkcje. Trafiał potem na krótko do sztabów różnych innych formacji i nie powrócił do „rodzimego”, 124. Pułku Wirtember­skiego przed Bożym Narodzeniem 1918 roku. Przez następne dwadzieścia lat nie będzie dowodzić żołnierzami na polu walki.

Czytając o Rommlu z lat 1914-1918, jego własne zapiski oraz opinie in­nych na jego temat, odnosi się wrażenie, że był człowiekiem nadzwyczaj odważnym. Szybko orientował się w sytuacji i natychmiast podejmował dzia­łania z tą niezwykłą energią, która po latach przyniesie mu sławę. Istotnie, potrafił „spaść jak sokół” na ofiarę. Po roku 1939 mógł się wykazać umiejętnościami, których nabył w walkach manewrowych na początku pierwszej wojny światowej we Francji oraz później, w Rumunii i we Włoszech. Wielu współczesnym jemu dowódcom zabrakło takiego doświadczenia. Wojna ma­newrowa odpowiadała temperamentowi Rommla. W niej mógł zademonstro­wać swój kunszt.

Był ambitny, lubił, jak opowiadano o jego wyczynach, ale nie oznacza to, iż brawura w jego wypadku oznaczała brak rozsądku, nieumiejętność chłodnej kalkulacji. Nadto Rommel był refleksyjny i potrafił ubierać swoje myśli w sło­wa. Choć nie lubił pozostawać w cieniu, to jednak miał podejście do ludzi i umiał z nimi rozmawiać, niemal zawsze pozostając naturalny i bezpośredni. Dzięki bystrości i obiektywizmowi doświadczenia wyniesione z pól bitewnych przekształcił w specyficzną wojskową wiedzę. Nie tracąc praktycyzmu, stał się także z czasem teoretykiem i innowatorem. Rommel miał dar analizowania doświadczeń i wyciągania z nich wniosków, potrafiąc przełożyć indywidualne osiągnięcia na powszechnie zrozumiały język wojskowej strategii i taktyki, co też w przyszłości przyniosło mu wiele militarnych sukcesów na większą skalę. Przez całe życie nie zatracił umiejętności szybkiego podejmowania decyzji, śmiałego działania; obdarzony znakomitą pamięcią, dobrze pisał i roztropnie dedukował. Basil Liddell Hart określił talent Rommla jako kombinację zdolno­ści intelektualnych z umiejętnością działania, uważając go za jednego z nie­wielu wybitnych dowódców, którzy wyróżnili się zarówno jako wojskowi myśli­ciele, jak i ludzie pióra”1. Liddell Hart miał na myśli przede wszystkim zapiski Rommla dotyczące drugiej wojny światowej, lecz opinia ta odnosi się także do wspomnień Erwina Rommla z lat 1914-1918: z walk we Francji, w Karpatach i północnych Włoszech. Z grona znamienitych wodzów wybornie władających piórem wymienić można choćby Cezara lub Wavella. Rommel zasługuje na umieszczenie w tak doborowym towarzystwie.

Jednak już wtedy niektórzy, nie bez racji, krytykowali młodego Rommla za porywczość: za to, że często decydował się na przesadne ryzyko, uważając, że osobistą odwagą zrekompensować można bardzo wiele. Ta uwaga jest w zasa­dzie słuszna - często nad chłodną rozwagą w wypadku Rommla brała górę chęć natychmiastowego działania. Dla Rommla istotą zwycięstwa było zade­monstrowanie swej wyższości taktycznej. Uważał instynktownie, że metodycz­ne i dokładne przygotowania mogą okazać się kluczowe w pewnych stadiach kampanii, ale właśnie bezpośredni bój jest owym „grotem włóczni” i podczas niego należy wykazać, że walczy się lepiej od przeciwnika.

W to właśnie Rommel nieugięcie wierzył. Porażka w bitwie może nie do­prowadzić do zwycięskiego zakończenia kampanii, lecz klęska rujnuje długo­trwałe wcześniejsze przygotowania. Już w okresie pierwszej ze światowych wojen w Erwinie Rommlu, dwudziestotrzyletnim poruczniku na zachodnim froncie i dwudziestosześcioletnim oficerze szturmującym Longarone, widać dowódcę potrafiącego niemal zahipnotyzować nieprzyjaciela ćwierć wieku później. Dostrzec można tę samą tendencję do przełamywania frontu, oskrzy­dlania i wychodzenia na tyły przeciwnika, niechęć do lokalizowania bitwy. „Gdzie Rommel - tam front...”

Rommla jako dowódcę na polu walki rozpierała energia, iście rupertowski wigor. Ludzie tego rodzaju rzadko bywają refleksyjni. Rommel stanowił wyjątek.

CZĘŚĆ 2

1919-1939

ROZDZIAŁ 5

ŻOŁNIERZ, NIE POLITYK

Upadek niemieckiego imperium w 1918 roku wydaje się z dzisiejszej per­spektywy faktem przyćmionym historycznie przez klęskę Trzeciej Rzeszy w roku 1945. Druga z wymienionych porażek zaowocowała całkowitym zni­szczeniem reżimu, radykalnego w sensie społecznym, który trwał przez dwa­dzieścia lat. Niemcy w 1945 roku zostały podbite i niemal zrównane z ziemią; Grossdeutschland, (Tysiącletnia Rzesza), przestała istnieć, a Niemcy jako państwo zrzec się musiały licznych terytoriów i znalazły się pod okupacją zwycięskich aliantów. Odbudowa kraju odbywała się pod ścisłą kuratelą czterech mocarstw.

Wypadki z 1918 roku wydają się retrospektywnie mniej katastroficzne, dla całego pokolenia Niemców stanowiły jednak rzeczywisty dramat. Armia nie­miecka, choć potężna i dominująca w centralnej Europie, okazała się mimo wszystko słabsza liczebnie od wojsk Ententy. Odniosła (przy współudziale Austro-Węgier) serię zwycięstw na froncie wschodnim oraz na Bałkanach; strate­giczną sytuację Niemiec zdała się zdecydowanie poprawiać rewolucja rosyjska oraz pokój zawarty z bolszewikami w marcu 1918 roku w Brześciu Litewskim. Niemniej jednak we Włoszech, gdzie Niemcy wspierali Austriaków i odnieśli sukces w bojach toczonych w Alpach (jak pamiętamy, młody Erwin Rommel wyróżnił się w walkach nad Piawą), po zwycięstwie przyszła katastrofa w paź­dzierniku 1918 roku. Wtedy to Austriacy - pozbawieni już wówczas niemieckiej pomocy - zostali rozbici przez siły włosko-brytyjskie i poprosili o rozejm na po­czątku listopada.

Tymczasem na zachodzie, gdzie Niemcy przerzucili liczne jednostki z frontu rosyjskiego, armia kajzera podjęła ostateczną i początkowo udaną ofensywę w marcu 1918, chcąc przełamać impas pozycyjnych zmagań i zdru­zgotać Francuzów i Anglików, zanim wzrosłyby poważnie siły kontyngentu amerykańskiego w Europie. Mimo wstępnych sukcesów Niemcy ponieśli ogromne straty w ludziach; padło tak wielu żołnierzy, jak podczas krwawych zmagań pod Verdun, Ypres, nad Sommą i w Szampanii. Wspomniane bata­lie kosztowały mnóstwo ludzi także aliantów, co podkopało w poważnym stopniu morale wojsk Ententy, w sumie jednak powodzenie Niemców okaza­ło się pyrrusowym zwycięstwem. Latem 1918 roku niemiecka ofensywa zo­stała powstrzymana i w sierpniu tegoż roku zachodni alianci przystąpili do potężnego kontrnatarcia. 11 sierpnia kajzer oświadczył oficerom swojego sztabu generalnego: „Ta wojna musi się skończyć”. 11 listopada podpisano zawieszenie broni; jego warunki nie pozostawiały wątpliwości, która strona odniosła zwycięstwo. Długa wojna zakończyła się klęską Niemiec. Okrucień­stwo minionych zmagań nie pozwalało oczekiwać wielkoduszności od zwy­cięzców. Warunki, jakie sami Niemcy (wciąż jako strona wojująca) podykto­wali postrewolucyjnej Rosji, były bardzo ciężkie. Teraz przyszła kolej Nie­miec na wymuszone ustępstwa.

Naród niemiecki ponosił już do tej pory znaczne wyrzeczenia, co było skut­kiem blokady ekonomicznej. Klęska cesarskiej armii okazała się jednak potęż­nym wstrząsem dla społeczeństwa. Większość Niemców nie miała pojęcia, jak poważna była sytuacja strategiczna. Ludzie pozostający u władzy w Berlinie stracili złudzenia, że decydujące zwycięstwo stanie się udziałem Niemiec je­szcze w 1916 roku. Mimo to naród liczył na generalicję, zwłaszcza na szefa sztabu, Hindenburga, oraz „generała kwatermistrza” Ludendorffa. Wojskowi w zasadzie przejęli ster rządów. W roku 1917 Hindenburg i Ludendorff zmusi­li do ustąpienia ze stanowiska kanclerza Bethmanna-Hollwega, uznając go za człowieka „zbyt miękkiego” jak na warunki wojenne. Jeszcze w lipcu 1918 ro­ku, gdy alianci przystąpili już do zmasowanej ofensywy, wysunęli absurdalne żądania w stosunku do Belgów. To, czego większość Niemców nie dopuszczała do myśli, stało się faktem. Wojna była przegrana.

Według warunków zawieszenia broni, potwierdzonych następnie przez traktat wersalski w 1919 roku, zachodnie regiony Niemiec miały znaleźć się pod okupacją; Niemcy musiały spłacić olbrzymie odszkodowania wojenne. Ar­mia niemiecka winna zostać drastycznie zredukowana i oddać cały ciężki sprzęt. Niemcom przyszło wydać w ręce aliantów większość okrętów swej floty (która dokonała rozpaczliwego aktu samozatopienia w Scapa Flow; o dziwo, alianci zareagowali na ten fakt z pewnym podziwem) oraz uznać siebie winny­mi rozpętania wojny światowej. Berlin pogodzić się także musiał z utratą zna­czących terytoriów - Alzacji i Lotaryngii na rzecz Francji, a także części Prus Wschodnich na rzecz odrodzonego państwa polskiego. Austro-Węgry rozpadły się zupełnie. Z byłych posiadłości Habsburgów w Czechach, na Morawach i Słowacji utworzono niepodległą Czechosłowację. Liczne prowincje przypadły sprzymierzeńcom Ententy z południa Europy - Włochom, Rumunii i Serbii. Włochy otrzymały Tyrol oraz byłe austriackie obszary nad Adriatykiem; do Rumunii przyłączono skrawki Węgier, Słowenii i Chorwacji. Powstało również nowe państwo, „Królestwo Południowych Słowian”, czyli Jugosławia, zdomi­nowane przez Serbów. Należy jednak dodać, że w trakcie wojny 1914-1918 Serbia utraciła ponad połowę swej ludności. Monarchie Hohenzollernów i Habsburgów przestały istnieć. Na miejsce przedwojennego, względnie stabil­nego ładu wkradł się polityczny i ekonomiczny zamęt. Wiele narodów wyraża­ło niezadowolenie z powodu przebiegu wytyczonych, nowych granic. Niektóry­mi krajami targały rewolty wzniecane na podobieństwo rewolucji bolszewic­kiej. Przede wszystkim jednak pokonani Niemcy nie chcieli pogodzić się z na­rzuconym im siłą porządkiem1.

Na tym jednak nie skończyły się upokorzenia: w lutym 1920 roku alian­ci wystosowali notę, głosząc zamiar ukarania „zbrodniarzy wojennych”. Na liście (określonej mianem niepełnej) widniały takie osoby, jak niemiecki na­stępca tronu oraz jego dwóch braci, książę Albrecht Wirtemberski i książę Rupprecht Bawarski, feldmarszałkowie Hindenburg i von Mackensen, ad­mirał Tirpitz, generał Ludendorff, byli kanclerze Bethmann-Hollweg i Mi­chaelis oraz dziewięciuset innych ludzi, w większości oficerów. W takiej wła­śnie atmosferze wzajemnych oskarżeń i chaosu zrodziła się tzw. republika weimarska.

Można sobie wyobrazić uczucia i emocje, jakie targały młodymi niemiecki­mi, nastawionymi patriotycznie oficerami pokroju Erwina Rommla. Klęska spadła niespodziewanie i jakby niezasłużenie, po serii krwawych bojów nad Sommą, pod Ypres i na innych polach bitewnych. Jak zachowałoby się ówcze­sne pokolenie Anglików, gdyby, powiedzmy, wojna zakończyła się odwrotnym wynikiem i garnizony, bazy morskie nad kanałem La Manche oraz południo­we hrabstwa: Kent, Sussex, Hampshire, Dorset, Devon, zostałyby zajęte przez zwycięskich wrogów? Gdyby Niemcy przejęli brytyjskie kolonie w Afryce, gdy­by Wielka Brytania utraciła północne i zachodnie obszary Szkocji... Przedstaw­my sobie, że Royal Navy pozwolono by istnieć dalej, ściśniętej w bazach na pół­nocy, lecz Anglicy nie mogliby budować nowych okrętów o wyporności przekra­czającej dziesięć tysięcy ton ani też żadnych łodzi podwodnych i wodnosamolo­tów. Oznaczałoby to oczywiście załamanie się brytyjskiego imperium. Wyobra­źmy sobie jeszcze, że żąda się od Anglików wydania marszałków polnych, ge­nerałów i admirałów - Haiga, Plumera, Allenby'ego, Jellicoe'a i wielu innych, niższych rangą dowódców; że żąda się reformy systemu wyborczego; czyni się konkretne zabiegi, aby zepchnąć Londyn z pozycji centrum finansowego... Skutkiem oczywiście byłaby katastrofa ekonomiczna i wybuch społecznych niepokojów.

Łatwiej chyba teraz pojąć frustracje takich ludzi jak kpt. Erwin Rommel, kiedy w 1918 roku nastąpił pokój. Kajzer, władca i naczelny wódz w jednej osobie, abdykował. Podobnie inni książęta państewek składających się na Cesarstwo Niemieckie, w tym i koronowana głowa Wirtembergii, rodzinnej krainy Rommla. Zabrakło człowieka, obdarzonego takim autorytetem, by stanąć w tych krytycznych dniach na czele pogrążonego w chaosie państwa. Zagrożona była nawet jedność Niemiec - odżyły tendencje separatystyczne i Rzesza mogła się rozpaść. Armia, choć powróciła do Niemiec z zachodniego frontu we względnym porządku, stała się kozłem ofiarnym; na niej właśnie skupił się gniew ludu, który jeszcze parę lat wcześniej wynosił wojskowych pod niebiosa. Rewolucjoniści wykorzystali fakt militarnej porażki, aby zaata­kować najważniejsze instytucje imperium. Rommel przeżył parę groźnych i niemiłych chwil, kiedy odwoził żonę z Gdańska w rodzinne strony. Nierzad­ko oficerowie padali ofiarami napaści i zniewag. Mundur stał się symbolem klęski i reakcji, ludność czuła się oszukana i skompromitowana przez swoją armię. Panował głód - alianci nie znieśli blokady ekonomicznej po podpisa­niu rozejmu, by w ten sposób móc wywierać na Niemcy silniejszą presję. Fakt ten przyczynił się w zdecydowanym stopniu do powojennego załamania się gospodarki niemieckiej.

W niektórych regionach, głównie w Saksonii, Berlinie oraz częściowo Ba­warii, doszło do lewicowych rewolucji, które jednak szybko i krwawo zostały zgniecione, albo przez siły posłuszne władzom legalnym, albo też przez korpu­sy ochotnicze (Freikorps), które stanowiły rodzaj pospolitego ruszenia; w jego szeregi weszli zdemobilizowani i rozgoryczeni zastaną sytuacją oficerowie i żołnierze. Korpusy ochotnicze usiłowały brutalnymi metodami zaprowadzić jakiś ład w podbitych Niemczech. W pewnym okresie formacje te liczyły ra­zem około czterystu tysięcy ludzi. Do stycznia 1919 roku uporano się z ru­chem rewolucyjnym - chociaż nie oznaczało to, że w całym kraju zapanował ostateczny spokój.

Erwin Rommel, tak jak całe pokolenie współczesnych mu, młodych Niem­ców, sfrustrowany i zdemoralizowany, usiłował przede wszystkim znaleźć sta­łe zatrudnienie. Po bojach we Włoszech służył, bez zbytniego zapału, w szta­bach różnych korpusów. Pierwszej powojennej zimy powrócił do macierzystego pułku wirtemberskiego. Miał jedynie wykształcenie wojskowe i w trakcie woj­ny wyróżnił się jako znakomity oficer. Był, jak większość jego kolegów, szcze­rym patriotą i tym samym odczuł klęskę szczególnie boleśnie. Jego ojczyzna rzucona została na kolana, nastąpił koniec cesarstwa, kajzer uciekł. Tu i ów­dzie pozostali jednak ludzie, ceniący sobie jeszcze taką cechę jak patriotyzm właśnie. Cesarską armię rozwiązano, ale zgodnie z warunkami traktatu we­rsalskiego nowej republice pozostawiono słabe siły zbrojne ograniczone liczeb­nie do stu tysięcy ludzi, pozbawione czołgów i nowoczesnego sprzętu, jak również samolotów bojowych. Ententa przewidywała, iż armia ta odgrywać będzie rolę żandarmerii, dbać o bezpieczeństwo wewnętrzne, nie stanowiąc jednocześnie zagrożenia dla sąsiadujących z Niemcami państw. Sami Niem­cy uważali z kolei, że tak słabe wojsko nie obroni terytorium przed wrogami, otaczającymi obecnie zewsząd ich kraj. Erwin Rommel pragnął mimo to po­zostać w armii.

Szeregi oficerskie zostały poważnie przetrzebione; z czterdziestu sześciu ty­sięcy oficerów armii regularnej niemal jedenaście i pół tysiąca zginęło podczas wojny. Niemniej jednak liczba kandydatów znacznie przekraczała liczbę eta­tów w nowym wojsku. Rommel cieszył się znakomitą reputacją i bez większe­go trudu został przyjęty do armii republiki weimarskiej - Reichswehry.

Otrzymał stanowisko dowódcy kompanii w nowo utworzonym 13. Pułku Piechoty w Stuttgarcie. Sytuacja w Niemczech (próby przejęcia władzy przez rewolucjonistów) wymagała jednak od jednostek wojskowych ciągłych zmian miejsca pobytu. Reichswehra stanowiła zasadniczą siłę, której władze użyć mogły do zaprowadzenia porządku. Rommel brał udział w akcjach w Westfa­lii, tłumił zamieszki w Gmund, blisko Stuttgartu. Potrafił wzbudzać respekt. Miał zdumiewającą umiejętność uspokajania rozemocjowanego tłumu bez uciekania się do użycia siły. Jego stanowczość szła w parze z dobrą wolą. Przez całe życie miał dar narzucania dyscypliny w sposób akceptowany nawet przez tych, którzy początkowo odnosili się do niej sceptycznie. Pewnego razu podbu­rzeni marynarze z Kilonii zarzucili Rommlowi stojącemu na czele oddziału, że nosi odznaczenia - symbole minionego reżimu i przegranej wojny. Rommel od­powiedział im, że ordery przypominają mu czasy, które spędził na froncie, kie­dy to modlił się do wszechmogącego Boga, aby ocalił niemiecką flotę: „I moje modlitwy zostały wysłuchane, bo jesteście tutaj!” Bardzo prędko kompania Rommla zdobyła opinię wzorowego pododdziału2.

Czas był jednak trudny i niespokojny. Podejmowano liczne próby zniesienia legalnych władz przez organizowanie puczów. Kilkakrotnie dochodziło do groź­by, że niemieccy żołnierze zmuszeni będą strzelać do siebie nawzajem.

W tamtych powojennych latach oficerowie Reichswehry nie cieszyli się już takim uznaniem, jak oficerowie kajzerowskiej armii wcześniej. Im samym zaś często trudno było pogodzić się z rzeczywistością. Kadra wojskowa reagowała na nową sytuację gniewnie, buntując się w duchu przeciw ograniczeniom, ja­kie zwycięskie mocarstwa narzuciły w Wersalu Niemcom. Restrykcje postrze­gano jako brutalne i upokarzające. Dodać trzeba, że postanowienia traktatu różniły się na niekorzyść Niemiec od „czternastu punktów” prezydenta Wilsona; Niemcy, powołując się na nie, poprosiły o zawieszenie broni. Niemcy - w tym także dość, jak się zdaje, jednomyślnie, oficerowie Reichswehry uważa­li, że armia wywalczyła honorowe warunki rozejmowe, zastąpione ostatecznie znacznie surowszymi. Stąd był już tylko krok do uznania, że wojsko w gruncie rzeczy nie poniosło klęski na froncie; że nie spisali się tchórzliwi i ulegli cywi­le, którzy prowadzili negocjacje pokojowe, wybrani przez słabego kajzera. I że to oni właśnie zdradzili niepokonaną armię, odpowiadając za hańbę i nędzę, ja­kie spadły na Niemców. W ten sposób narodziła się legenda Dolchstoss czyli ciosu w plecy.

Owa legenda zostałaby pewnie określona przez psychologów mianem zbio­rowego mechanizmu obronnego - była to wiara niezbędna Niemcom, lecz obiek­tywnie z gruntu fałszywa. Niemieckim żołnierzom trudno było pogodzić się z myślą, że armia cesarska zawiodła, poniosła klęskę. Ofiary, podobnie jak ofiary poniesione przez nieprzyjaciół, poszły na marne. Wcześniej zdyscyplino­wanie, wyszkolenie, zdolności bojowe niemieckiego wojska wzbudzały podziw świata. Siły zbrojne kajzera podbiły znaczne obszary, wygrywając batalie we Włoszech, w Galicji, na Bałkanach, we Francji. Skutkiem okazała się jednak porażka - zwycięskie oddziały aliantów wmaszerowały nad Ren. Niemcy szu­kali w związku z tym jakiegoś uzasadnienia, wietrzyli zdradę. Łatkę zdrajców przyszyto „ludziom 1918 roku”, kapitulantom. W konsekwencji cień padł na całe rządy weimarskie. Nowa republika powstała w wyniku doznanego przez Niemcy upokorzenia. Zrodziła się z klęski, kiedy społeczność szukała na gwałt winnych porażki. Ugrupowania i organizacje ekstremistów, często składające się z byłych wojskowych, wznieciły kampanię przeciwko politykom, którzy ja­koby zdradzili armię i naród. Matthias Erzberger, Wirtemberczyk i jeden z ne­gocjatorów z aliantami, został zamordowany w 1921 roku, a Walter Rathenau, były minister, w 1922.

Rommel, uparty i praktyczny młody człowiek, zaabsorbowany problemami związanymi z wojskowością, nie dawał się wciągać w spekulacje polityczne i historyczne. Mało prawdopodobne, aby zaakceptował bez uprzedzeń mit Do­lchstoss. Mimo wszystko pozostawał gorliwym patriotą, kochającym swój kraj i dumnym z niemieckiej armii, więc tak jak inni potrzebował jakiegoś mitu, wierząc zapewne po części, iż wysiłki żołnierzy zmarnowali mniej odważni cywile. Tak czy owak, taka refleksja rozmijała się z rzeczywistością. Chociaż nie­mieckie wojska mogły wtedy jeszcze przez jakiś, niezbyt długi okres utrzymać zachodni front, to nie odwróciłoby to ostatecznej klęski. W 1918 roku Niemcy odczuwały już brak ludzi, których można było powołać pod broń; na tyłach pa­nował głód wynikający z alianckiej blokady, a zapał do walki wygasał z tygo­dnia na tydzień. Prawie wszyscy mieli dosyć wojny - w jeszcze większym stop­niu odnosiło się to do Austrii. Kapitulacja była nieuchronna. Od chwili przy­stąpienia do wojny Stanów Zjednoczonych stała się tylko kwestią czasu. Choć udawało się podtrzymywać na duchu żołnierzy na froncie, to strategicznie - biorąc pod uwagę ludzkie i materialne zasoby państwa niemieckiego - sytua­cja była beznadziejna. Żołnierze, którzy dzielnie walczyli i znosili trudy życia frontowego, nie chcieli pogodzić się z tym faktem.

Erwin Rommel służył w Reichswehrze, wojsku republiki weimarskiej, przez czternaście lat. Przez pierwszą połowę tego okresu Reichswehrą kiero­wał uzdolniony i tajemniczy gen. Hans von Seeckt, nominalnie szef Heereslei­tung - dawny sztab generalny został (formalnie) rozwiązany, zwierzchnictwo nad wojskiem przeszło w teorii w ręce prezydenta republiki. Praktycznie bo­wiem dowódcą armii był Seeckt. Wywarł on ogromny wpływ na rozwój nie­mieckich sił zbrojnych w okresie międzywojennym.

Stając przed faktem klęski swojej armii, słabości politycznej i gospodarczej Niemiec, rozbicia wewnętrznego kraju w obliczu zaborczych (jak sądziła więk­szość Niemców) zakusów zwycięskich aliantów, Seeckt doszedł przede wszyst­kim do wniosku, że czasowo należy pogodzić się z istnieniem słabych sił zbroj­nych w jego kraju. Istotnie, ówczesna niemiecka armia była bardzo mała - jeśli wziąć pod uwagę liczbę mieszkańców, długość granic i położenie państwa w cen­trum Europy. Nadto trudno było mówić ojej dobrym wyposażeniu - embargo na nowoczesny sprzęt wojskowy obowiązywało w czasie, kiedy militarna technolo­gia rozwijała się na świecie, jak zwykle po wielkich konfliktach zbrojnych, bar­dzo szybko. Co więcej, armię podporządkowano republikańskim i demokratycz­nym strukturom, do których raczej niewielu Niemców żywiło zaufanie. Wojsko lubi suną, skupioną w jednych rękach władzę, rządy autorytarne. Odnosiło się to w szczególności do niemieckich oficerów w owym okresie, ludzi, którym w mło­dości wpojono uproszczoną heglowską wersję uwielbienia dla państwa jako naj­wyższej, zorganizowanej podług boskich praw, instytucji. Kajzer wprawdzie abdykował, lecz wcześniej uosabiał prawdziwego przywódcę nacji, pragnącej być rządzoną twardą, sprawiedliwą ręką - silną władzę o pewnym romantycznym zabarwieniu. Rządy weimarskie nie wywoływały podobnych uczuć, krytykowa­ne przez sceptyków oraz przede wszystkim przez tych, którzy po wojnie znaleźli się w bardzo trudnym położeniu materialnym. Teoretycznie więc morale niewiel­kiej zawodowej armii z przestarzałym wyposażeniem i niepewnej sensu swego istnienia - poza obowiązkiem ochrony słabej władzy - winno być w istocie niskie.

Polityka Seeckta odpowiadała jednakże wymogom czasów. Był starym gwardzistą, a jego zewnętrzny wygląd stanowił niemal karykaturę archetypicznego, pruskiego oficera: cienka szyja, monokl, wąsy, zimne, twarde spoj­rzenie i prosta sylwetka. W rzeczywistości Seeckt miał artystyczną naturę i dużą wrodzoną inteligencję. Ludzi, którzy go znali, zdumiewały jego szczupłe, piękne dłonie i palce. Seeckt doszedł do przekonania, że wysoki poziom Reichswehry wpłynie na podniesienie jej morale. Tak mała armia, pozbawiona przy tym nowoczesnego sprzętu, zacznie wierzyć w siebie, jeśli stanie się organiza­cją elitarną. I jeżeli będzie w stanie w razie poważnego zagrożenia możliwie najszybciej powiększyć swą siłę i liczebność.

Seeckt więc stwierdził, iż wartość Reischwehry będzie zależała od kwalifi­kacji kadry. Oficerowie i żołnierze musieli być mistrzami swego fachu. Naka­zywał brać rekrutów głównie ze wsi — w owym okresie wszędzie panowało ana­chroniczne przekonanie, że na wsi rodzą się ludzie twardsi, bardziej krzepcy, lepiej przystosowani do trudów służby wojskowej od tych z miast i miasteczek, którzy stanowić mieli trzon przyszłej, rozbudowanej armii. Stąd więc tę gru­pę społeczną Seeckt i inni uznawali za mniej godną zaufania. Na samym po­czątku oświadczył wprost, że chce stworzyć Führerheer - armię dowódców. Ofi­cerowie Reichswehry stanowić więc mieli przyszłą generalicję.

Seeckt miał w czym wybierać: postanowienia traktatu wersalskiego ograni­czyły czynny niemiecki korpus oficerski do czterech tysięcy. Wśród wyselekcjo­nowanych znalazło się sporo byłych oficerów sztabowych. Seeckt stawiał też na synów szlacheckich i arystokratycznych rodów - w tym wypadku wzorując się jakby na minionych latach pruskiej przewagi. Mimo że w Niemczech zapano­wał po wojnie ustrój demokratyczny, to procentowy udział szlachty w wojsku odpowiadał temu w cesarskiej armii. Niemniej jednak Seeckt nie tolerował amatorszczyzny. Kładł stanowczy nacisk na wykształcenie i inteligencję kan­dydatów, pragnął bowiem, by jego oficerowie mieli szerokie horyzonty. Inspi­rował cykle wykładów i seminariów o „aktualnych wydarzeniach” - novum w niemieckim wojsku - oraz zachęcał ludzi związanych z armią do kształcenia się na uniwersytetach i Technische Hochschulen [politechnikach i wyższych uczelniach technicznych]. Oficerowie wstępowali do Reichswehry na dwadzie­ścia pięć lat, a żołnierze na dwadzieścia - siły zbrojne miały więc być na wskroś zawodowe. Pod względem wyznaniowym nie odnotowano dominacji protestantów nad katolikami ani odwrotnie. W wojsku znaleźli się też, choć nieliczni, Żydzi. W dawnej pruskiej armii praktykujący Żyd nie mógł zostać ofi­cerem (jakkolwiek zdarzało się to w katolickiej Bawarii). Nie chodziło jednak wówczas o kwestie rasowe, tylko religijne - służący w pruskim wojsku musiał deklarować się jako chrześcijanin. Z wybuchem wojny rygory tego rodzaju, rzecz jasna, zostały nieco złagodzone i w 1914 roku dwudziestu sześciu Żydów otrzymało zaszczytne tytuły oficerów rezerwy.

W trakcie kampanii wielu żołnierzy wyznania mojżeszowego odznaczono orderami za męstwo i zasługi, nie wyłączając najwyższego - Pour le Mćrite.

Sztab generalny nominalnie rozwiązano na mocy postanowień traktatu we­rsalskiego. Seeckt jednakże, zapatrzony w pruskie tradycje, zdecydował, że no­wej armii przewodzić powinna elita złożona z wysoko wykwalifikowanych ofi­cerów. Należało również wypracować i jasno sformułować nową doktrynę. Sztab generalny był zespołem, w którym panowało instynktowne zaufanie i zrozumienie pomiędzy jego członkami oraz - w porównaniu ze sztabami w innych armiach - zespołem względnie nielicznym. Owa specyficzna jedność umożliwiała rezygnację z rozbudowanej biurokracji, nadmiaru pisemnych roz­kazów itd. W czasach Seeckta oficerowie aż przez cztery lata szkolili się w szta­bie generalnym, instytucji ukrywającej się pod innym nazwami.

W ciągu dwudziestu lat po wojnie sztab niemiecki stał się - bynajmniej nie przez przypadek - ciałem wyjątkowo sprawnym i skutecznym.

Tej małej grupie przypadło jednak mnóstwo pracy związanej z planowa­niem. Niewielka Reichswehra miała wielu generałów (pięćdziesięciu pięciu) i znaczną liczbę oficerów (trzystu), skupionych w centrum w Berlinie, gdzie urzędował Seeckt. Ów zaś dbał o to, by armia przejęła dawne tradycje. Sta­rał się, w miarę możliwości, zachować ciągłość w numeracji i nazwach jedno­stek piechoty i kawalerii. Każdy z oddziałów przygotowany był też, w razie potrzeby, na wchłonięcie sporej liczby przeszkolonych rezerwistów. Seeckt tak zorganizował siły zbrojne, by każdy oficer lub podoficer w wypadku kon­fliktu był w stanie objąć stanowisko o dwa szczeble wyższe niż zajmowane nominalnie w szeregach Reichswehry w pokojowych warunkach. W ten spo­sób Reichswehra, pozornie nieliczna i słaba, stanowiła siłę gotową rozwinąć się w potężną armię. Kadra zdawała sobie z tego sprawę, co działało dodat­nio na jej morale.

Orientowali się w tym również i pacyfistycznie nastawieni Niemcy, pragnąc - bez powodzenia - powściągnąć tajone zakusy wojskowego establishmentu. Dla Seeckta kolejny problem stanowiła modernizacja armii. I tu postanowił wykorzystać powojenną sytuację w Europie, czerpiąc korzyści z oczywistych paradoksów, jakie ujawniły się na kontynencie w owym okresie.

Wspomnijmy w tym miejscu przede wszystkim o Rosji. Dawne imperium carów zostało zdruzgotane przez rewolucję i późniejszą, niezwykle okrutną i krwawą wojnę domową. Następnie nastał tam względny spokój. Słaby podówczas komunistyczny reżim, stając w obliczu głębokiego kryzysu gospo­darczego, postanowił szukać oparcia w wojsku: w Armii Czerwonej. Bolsze­wikom potrzebna była jednak pomoc w umocnieniu sił zbrojnych — pomoc organizacyjna i techniczna; udzielić jej mogli jedynie doświadczeni fachowcy z zewnątrz.

Tę pomoc zaoferował im właśnie Seeckt. Pozostając osobiście konserwatyw­nym monarchistą, odnoszącym się z nienawiścią do ruchów rewolucyjnych, okazał się jednak przede wszystkim niemieckim patriotą. Zdawał sobie spra­wę, że w wyniku wojny światowej najwięcej straciły głównie narody Rosji i Nie­miec - choć zasadniczą przyczyną rosyjskiej nędzy była nie tyle wojna i re­strykcje narzucone w Wersalu, ile ekscesy bolszewickiej władzy. Rzecz natu­ralna, że strony, które straciły wiele, miały się ku sobie. Niemców i Rosjan łą­czyło poza tym jeszcze jedno. Ci pierwsi nie mogli pogodzić się z tym, że mimo sukcesów na froncie wschodnim postradali na rzecz Polski stare pruskie i ślą­skie prowincje. Państwo polskie po odparciu rosyjskiej inwazji w 1920 roku znalazło się również w posiadaniu ziem, które przez długi okres pozostawały pod berłem cara. Polskę, co zrozumiałe, łączyły interesy z Francją, a Seeckt, rozumując jak strateg, otwarcie głosił, że celem Niemiec jest przywrócenie wspólnej granicy z Rosją, choćby nawet Rosją Radziecką. Istnienie państwa polskiego było solą w oku zarówno dla bolszewików, jak i Niemców. „Polska - powiadał Seeckt - musi zniknąć i w ten sposób runie opoka ładu wersalskiego i europejska hegemonia Francji”. Na wschodzie myślano podobnie. Lenin stwierdził pewnego razu: „Niemcy chcą rewanżu. My pragniemy [światowej] rewolucji. Dzisiaj nasze cele są zbieżne”3.

Ku zdumieniu świata na Wielkanoc 1922 roku Rosjanie i Niemcy podpi­sali układ w Rapallo, zrzekając się wzajemnych pretensji i ustanawiając sto­sunki dyplomatyczne oraz bazę do współpracy gospodarczej. Nic też dziwne­go, że Seeckt, w tajemnicy nawet przed niemieckimi władzami cywilnymi, porozumiał się z szefostwem Armii Czerwonej. Umowa przewidywała między innymi współdziałanie na szczeblu sztabów; niemieccy oficerowie mogli tym samym jako instruktorzy szkolić dowódców Armii Czerwonej. Z kolei Reichswehra uzyskała, wbrew alianckim zakazom, możliwość rozwijania broni pancernej, ciężkiej artylerii i lotnictwa wojskowego w Rosji. Niemiecka ka­dra oficerska mogła zapoznawać się na rosyjskich poligonach z nowoczesny­mi środkami walki. Co więcej, Rosjanie wyrazili zgodę na budowę na swoim terytorium fabryk, gdzie Niemcy mogliby produkować uzbrojenie dla Reichswehry. Tak więc Niemcy szkolili przyszłe kadry Luftwaffe w pobliżu Lipiecka i pancerniaków w Kazaniu. Tymczasem dowódcy Armii Czerwonej pobie­rali nauki w niemieckim sztabie generalnym (działającym pod różnymi na­zwami) w centrum Europy.

Stojąc na czele sił zbrojnych Seeckt z zapałem prowadził politykę „wscho­dnią”. Napisał, że tylko ściśle współdziałając z Wielką Rosją Niemcy mają szansę na odzyskanie dawnej pozycji w świecie4. Według niego wróg znajdował się na zachodzie. W innych okolicznościach Bismarck stwierdził kiedyś, że Niemcy nie mają nieprzyjaciół na wschodzie, mając na myśli imperium rosyj­skie. Z pewnymi zastrzeżeniami podobny punkt widzenia podzielał po wojnie Seeckt, uważając Polskę za „twór przejściowy”.

Za sprawą sprytnych zabiegów, omijając zakazy traktatu wersalskiego, z wigorem wziął się także za rozwijanie operacyjnej doktryny dla armii. Seeckt mocno wierzył w zalety doktryny ofensywnej, w konieczność współdziałania wszystkich rodzajów broni podczas przeprowadzania manewru na polu walki. Już w roku 1921 zainicjował ćwiczenia oddziałów „motorowych”, posługując się atrapami czołgów, których, na mocy ustaleń wersalskich, Niemcy posiadać nie mogli. Nie był przy tym osamotniony. Grupa dalekowzrocznych entuzja­stów wielkich operacji z wykorzystaniem zagonów pancernych robiła szybką karierę w Reichswehrze. Postać Seeckta to swego rodzaju osobliwy fenomen. Człowiek ten był zapiekłym konserwatystą, rozumiejącym jednak konieczność korzystania ze zdobyczy współczesności.

Seeckt narzucił niemieckiej armii bardzo wysokie wymagania, starannie dobierając ludzi do jej szeregów. Polityka kadrowa również czerpała najlepsze wzory z tradycji. Jak już wspomniano, Reichswehra szybko mogła rozwinąć się w silną armię. Jeśli zaś chodzi o wdrażanie nowinek technicznych, to nieoce­niona okazała się potajemna współpraca z Moskwą. Polityka Seeckta położyła fundamenty, które w przyszłości okazały się bardzo solidne.

Seeckt nie zaniedbał żadnego detalu, dbając o potrzeby sił zbrojnych, sta­nowiących szkielet przyszłego, potężnego wojska. W 1924 roku zorganizował biuro wojskowego planowania ekonomicznego, zajmujące się, określając rzecz dzisiejszymi kategoriami, logistyką, aby ustalić, czego wymaga stworzenie ar­mii złożonej z trzydziestu sześciu dywizji (ówczesna Reichswehra liczyła ich dziesięć). Nawiązał też kontakty z przemysłowcami - zwłaszcza z Kruppem - aby prowadzić w tajemnicy przed opinią publiczną badania nad nowymi mo­delami uzbrojenia. Rozumiał dobrze, jakie znaczenie dla Niemiec będą miały, w razie konfliktu militarnego, dostawy surowców strategicznych, na przykład szwedzkiej rudy.

Pozostawała jeszcze kwestia lojalności. Tu Seeckt wykluczał kompromisy. Był inteligentnym autokratą (później został deputowanym do Reichstagu) i ostentacyjnie starał się „trzymać wojsko z dala od polityki”. Ową deklarację, godną pochwały, z ulgą przyjęli niemieccy politycy, orientujący się, że demo­kracja nie jest w ich kraju zbyt mocno zakorzeniona. Groźba puczu wojskowe­go, na wzór niektórych krajów południowoamerykańskich, nie była tak cał­kiem nierealna. Armia - ogłosił Seeckt - służyć będzie państwu i tylko pań­stwu. Opinię tę podzielali również spadkobiercy Seeckta. Wojsko nie może wiązać się z jakimś politycznym ugrupowaniem czy partią. Żołnierzom i ofice­rom nie wolno brać udziału w wyborach do parlamentu ani też w żadnych in­nych. Wojskowi muszą za to być wykształceni i mieć rozległe zainteresowa­nia. Winni wykazać się lojalnością wobec kraju i samej armii, nie zaś wobec polityków. Muszą pozostać wierni swoim przełożonym, a tym samym prezy­dentowi republiki, uosabiającym państwo. Kiedy zdenerwowani członkowie rządu w Berlinie dowiedzieli się o nieudanym puczu w Monachium w roku 1923, wezwali Seeckta by zapytać go, „czy Reichswehra poprze obecny gabi­net”. Seeckt zjawił się w galowym mundurze, z monoklem oraz szablą u boku. Stanął wyprostowany w drzwiach i odparł swym nominalnym zwierzchnikom: „Die Reichswehr, Herr Reichsprasident, steht hinter mir!”5 („Reichswehra /.../ stoi za mną!”).

Seeckt, stojąc na czele armii (odszedł na emeryturę w roku 1926, żegnany z żalem przez prezydenta), w istocie uosabiał Reichswehrę. Personifikował ty­powo niemiecką umiejętność dźwigania się z upadku. Rzecz podobna zdarzyła się w 1807 roku, po pokoju w Tylży, kiedy to Scharnhorst zręcznie wykorzystał luki w traktacie, na mocy którego przeprowadzić miano rozbrojenie armii pru­skiej. Wtedy również niemiecki wódz, działając na przekór woli zwycięzców, doprowadził szybko do tego, że pobita armia odzyskała wiarę we własne siły.

System Seeckta nie był jednak bez wad. Te ujawniły się dopiero po czasie.

Pozostawanie poza polityką stanowiło pozytywną zasadę - ale jedynie w teorii. Podobnie jak odmowa współpracy wojskowych z partiami politycz­nymi. Te ostatnie w Niemczech prędko przestawiły się na pozaparlamentar­ną działalność, organizując demonstracje, wiece, uliczne burdy, wzniecane przez nieoficjalne bojówki. Tyle że izolując armię od polityki, Seeckt sprawił, iż jego oficerowie i żołnierze prezentowali pewną polityczną naiwność. Według rozporządzeń wojskowi nie mieli prawa głosu; po cichu nakazywano im także przymykać oczy na pewne rzeczy. Seeckt za najwyższy nakaz uznał ab­solutną lojalność wobec państwa — wobec ojczyzny — powyższe założenie nie przewidywało jednakże sytuacji, iż władza w kraju może dostać się w ręce lu­dzi z gruntu nieuczciwych i niemoralnych. Podstawowe znaczenie przypisał posłuszeństwu, co zresztą zdawała się potwierdzać miniona wojna. Posłu­szeństwo nie wobec poszczególnych partii, ale wobec państwa. Liczyła się wiara w Boga i własny kraj. Przyszłość obnażyć miała krótkowzroczność ta­kiego rozumowania.

Interesujące, że ta polityczna kastracja narzucona została wojsku przez wy­bitnie uzdolnionych i energicznych ludzi. Tylko bardzo niewielu dostrzegało niebezpieczeństwo, jakie pociąga za sobą podobna abnegacja. Garstka oficerów - grupa wywodząca się zasadniczo z kręgów arystokratycznych i bynajmniej nie reprezentatywna dla Reichswehry - doszła stopniowo do przekonania, że niemiecka kadra dowódcza winna angażować się jednak bardziej w życie pu­bliczne, aby przede wszystkim przeciwstawiać się ekstremistycznym tenden­cjom w polityce. Ludzie ci uznawali to raczej za moralny obowiązek, a nie kwe­stię hołdowania konkretnym poglądom. Tutaj musimy zaznaczyć, że Rommel nie zaliczał się do tego kręgu. Uważał on odsunięcie Reichswehry od aktywno­ści politycznej za rzecz całkowicie słuszną, konieczną wręcz i służącą najlep­szym interesom Niemiec.

Sprawa stosunku wojska do polityki wzbudzać musiała kontrowersje. W Niemczech w latach dwudziestych i trzydziestych społeczeństwo parokrot­nie znalazło się pod groźbą przewrotu, przygotowywanego bądź to przez ugru­powania lewicowe, bądź prawicowe. Tuż po wojnie wybuchło krwawe powsta­nie, zorganizowane przez komunistów ze Związku Spartakusa, krwawo też stłumione. Zamach stanu usiłowali przeprowadzić w 1923 roku narodowi so­cjaliści. W tym drugim wypadku armia zachowała niemal całkowitą bierność, głównie z uwagi na postawę samego Seeckta. Żołnierze paru jednostek i szkół wojskowych otwarcie poparli nazistów, co zaowocowało tym, iż w kolejnych la­tach odrzucano sympatyków ruchu nazistowskiego, starających się o przyjęcie do Reichswehry. Niektórzy historycy podkreślają, że „apolityczność” Seeckta nie tylko poniosła ostatecznie fiasko, lecz także zawsze była z gruntu fałszywa - Seeckt bowiem dyskretnie sympatyzował z prawicą, zwłaszcza kiedy docho­dziło do jawnej konfrontacji. Powiada się, że jego własne zapatrywania i cia­sne czasem „patriotyczne” poglądy miały wpływ na stosunek do kolejnych mi­nistrów i kanclerzy republiki weimarskiej.

Istotnie, narzucony przez Seeckta postulat ścisłej apolityczności wojska nigdy nie był całkowicie przestrzegany. Rzecz jasna, generał starał się, by po­szczególne partie nie penetrowały Reichswehry, ale jednocześnie sam usiłował bronić na forum publicznym interesów armii - a zadanie to okazywało się czę­sto ponad siły nawet tak wybitnej osobowości. Nadto postrzegał problem „in­teresów Reichswehry” jako potrzeby przyszłych, licznych i rozbudowanych sił zbrojnych. Oczywiście w takiej sytuacji i Seeckt, i jego następcy siłą rzeczy wplątywali się w polityczne rozgrywki i intrygi. Nie przyzwyczajeni do demo­kratycznych procedur niemieccy generałowie błędnie postrzegali przy różnych okazjach rozmaite ugrupowania jako wrogie Reichswehrze (a tym samym, w ich mniemaniu, wszystkim Niemcom). Skoro Reichswehra pozostawała w znacznym stopniu niezależna od rządu i władz administracyjnych, to jej sze­fostwo próbowało czynić użytek ze swej uprzywilejowanej pozycji, popierając jedne stronnictwa i przeciwstawiając się innym. Owa skłonność ujawniła się zwłaszcza w trakcie wyborów w 1925 roku, gdy kadra oficerska poparła kan­dydaturę szacownego feldmarsz. von Hindenburga na fotel prezydencki. Lojal­ność wobec republiki była więc czynnikiem kruchym, nie sprzyjającym w spo­sób zasadniczy stabilizacji w Niemczech.

Tak czy owak, Seeckt starał się, nie bez widocznych sukcesów, wypełnić lu­kę powstałą po upadku cesarstwa i jego symboli - zapełnić ją prostym, zrozu­miałym patriotyzmem, dominującym ponad wewnętrznymi podziałami. Za je­go czasów zdawało się, iż taki zabieg został uwieńczony powodzeniem. Jednak młodsi rangą oficerowie czuli się w znacznej większości oderwani od republiki i jej instytucji. Oddawanie czci jedynie „ponadpartyjnej” Rzeszy prowadziło w owych trudnych i powikłanych czasach do pogardy okazywanej legalnym partiom, to zaś w konsekwencji wiodło do zbyt łatwej akceptacji takiej filozofii politycznej, która zakładała, iż w kraju wystarczy tylko jedna partia.

Hans von Seeckt, wedle własnego mniemania, wypełniał dobrze ciążące na nim obowiązki. Zwycięscy alianci postrzegali ujawnione (co się czasami zda­rzało) naruszenia warunków traktatu wersalskiego jako dowody niemieckiej perfidii i niepoprawności - bezwstydnej, groźnej, nacechowanej złymi intencja­mi. Oficerom Reichswehry, takim jak Erwin Rommel, wszystko wydawało się w całkowitym porządku. W istocie, niemieckich wojskowych krytykowano otwarcie dopiero wtedy, gdy działali na rzecz osiągnięcia przyszłych celów zbyt otwarcie, zbyt jawnie. Oficerowie i żołnierze Reichswehry zgodnie uważali traktat wersalski za niesprawiedliwy, upokarzający, narzucony przemocą dyk­tat. Twierdzili oni, że Niemcy nie będą wolnym krajem, dopóki nie odzyskają siły militarnej zdolnej do odparcia gróźb i szantaży, wysuwanych przez są­siedzkie, nieprzyjaźnie nastawione państwa. Zabiegi Seeckta, zmierzającego do reorganizacji i przyszłego wzmocnienia armii, większość uznawała za prze­jaw prawdziwego patriotyzmu.

Pierwsze lata istnienia republiki weimarskiej i Reichswehry nie należały więc do łatwych. Był to okres nędzy, upokorzenia i resentymentu wobec zarów­no zwycięskich mocarstw, jak i demokratycznych polityków, którzy obiecywali tak wiele, a nie potrafili nawet wyratować Niemiec z opresji. Kontrybucje wo­jenne, narzucone przez kraje Ententy i niezmiernie (przynajmniej zdaniem sa­mych Niemców) wysokie, doprowadziły w Niemczech do katastrofalnej inflacji. Ludzie potracili oszczędności, zapanował finansowy chaos. Latem 1923 roku za jedną markę można było kupić tyle samo, co za półtora miliona marek jesie­nią tego samego roku - to daje jakieś pojęcie o stopie inflacji. Niedola, upoka­rzające negocjacje, nieudane reformy - wszystko to przyczyniło się do zgorzk­nienia paru pokoleń Niemców, którzy nie wyzbyli się do końca złych uczuć, na­wet przetrwawszy finansowy kryzys.

Ludzie powszechnie zadawali sobie pytania: Dlaczego to przytrafiło się aku­rat nam? Jakie mamy nadzieje na przyszłość? I oczywiście: Kto jest temu wi­nien? W takiej pełnej goryczy atmosferze spędził Rommel pierwszych dziesięć lat pokoju po podpisaniu traktatu wersalskiego. Choć nie utracił przyrodzonej

mu energii i stanowczości, to jednak tamten okres musiał wywrzeć nań jakiś wpływ, podobnie jak na większość współczesnych Rommlowi Niemców.

W kwietniu 1925 roku sędziwy Paul von Hindenburg wybrany został na Reichsprasidenta, zastępując na tym stanowisku Friedricha Eberta, znane­go z osobistej odwagi przywódcę związkowego. Hindenburg, który w pewnym stopniu przyczynił się do abdykacji kajzera, stanowił symbol - imponującej postawy, solidny, ojcowski symbol pewności i ciągłości. Kierownictwo Reichswehry odnosiło się z szacunkiem do Hindenburga, mając na względzie tak stopień wojskowy, jak i osobowość starego feldmarszałka. Jednak Hinden­burg musiał uporać się z politycznymi problemami, których rozwiązanie przekraczało jego możliwości. Kreatorzy niemieckiej konstytucji, usiłując stworzyć urząd regulujący wpływy władzy ustawodawczej oraz wykonawczej, przyznali prezydentowi spore prerogatywy. Prezydent mógł między innymi wyznaczać kanclerza; kandydat na stanowisko kanclerza winien przy tym zapewnić sobie znaczne poparcie w Reichstagu. Nim Hindenburg objął fotel prezydencki, Francuzi, aby wymusić spłatę przez Niemców odszkodowań wo­jennych, wkroczyli do Zagłębia Ruhry. Rozeszły się pogłoski o aktach prze­mocy, dokonywanych zwłaszcza przez francuskie wojska kolonialne. Nowy plan odszkodowań, tzw. plan Dawesa, pozwalał żywić nadzieje na pojedna­nie Niemców ze zwycięskimi mocarstwami. Wybór Hindenburga zbiegł się w czasie z posunięciami niemieckiego rządu, zmierzającego do podjęcia współpracy z krajami Ententy, w zamian za obietnicę stopniowego ewakuo­wania okupacyjnych wojsk z niektórych prowincji Rzeszy. Polityce tej go­rączkowo sprzeciwiali się prawicowi nacjonaliści, w październiku 1925 roku doszło jednak po podpisania traktatu w Locarno. Sytuacja polityczna zda­wała się nieco normować, kraje europejskie notowały także od paru lat wzrost gospodarczy.

Rommel tymczasem kontynuował karierę w „armii okresu pokoju” - w 1924 roku objął dowództwo kompanii karabinów maszynowych, uczestniczył w kursach prowadzenia pojazdów mechanicznych, obrony przeciwgazowej i in­nych. Jako instruktor okresowo szkolił żołnierzy różnych oddziałów w jeździe na nartach. Nie został członkiem elitarnego sztabu generalnego ani też nie brał udziału w zajęciach akademii wojskowej - czego w owym okresie trochę żałował. Na sztab generalny, skupiający wielu artylerzystów oraz oficerów wy­wodzących się ze szlachty, Rommel zawsze patrzył niezbyt przyjaznym okiem. Być może wynikało to z gorzkiego poczucia, iż jego samego niezasłużenie pomi­nięto podczas przyjęć do tego wyróżnionego grona. Trzeba jednakże zwrócić uwagę na fakt, iż Rommel uznawał wielu sztabowców z Reichswehry za ludzi przeintelektualizowanych i bujających w obłokach, oderwanych od twardej, frontowej rzeczywistości, którą miał okazję odczuć na własnej skórze. Z kolei niektórzy wysocy rangą przedstawiciele sztabu generalnego znali Rommla ja­ko człowieka nazbyt śmiałego i skłonnego do przeceniania własnych zasług. W obu tych punktach widzenia kryło się ziarno prawdy.

We wrześniu 1929 roku Rommel został wykładowcą w szkole piechoty w Dreźnie. Uczelnię tę przeniósł do Drezna z Monachium von Seeckt po nieu­danym puczu z roku 1923, kierowanym przez Adolfa Hitlera, przywódcę partii narodowych socjalistów, ponieważ Hitlera poparli podówczas niemal wszyscy instruktorzy oraz kadeci ze wspomnianej szkoły. W 1930 roku okazało się jed­nak, że młodzi słuchacze nadal darzą sympatią nazistów. Chociaż nie sposób ustalić, jakie były we wspomnianym okresie zapatrywania Rommla, to wyda­je się, iż nie zależało mu specjalnie na tym, aby drezdeńscy kadeci zweryfiko­wali swe poglądy. On sam pozostawał poza polityką, lecz najpewniej rozumiał sfrustrowanych żołnierzy i ich tendencje do optowania za radykalnymi roz­strzygnięciami. Dla Rommla oraz pokolenia jego rówieśników narodowy socja­lizm mógł wydawać się Jugendbewegung, ruchem otwierającym na przyszłość perspektywy dla młodych Niemców.

Choć niektórzy istotnie twierdzili, że Rommel robi za dużo hałasu wokół swojej osoby, to jego były zwierzchnik określił go jako oficera twardego i upar­tego, a przy tym spokojnego, taktownego, skromnego, wybitnie utalentowane­go w dziedzinie wojskowości, mającego nadto znakomite „wyczucie terenu”. W Dreźnie Rommel szybko zaskarbił sobie powszechną sympatię. Mówił żywo, chętnie opowiadał o własnych doświadczeniach, słuchacze na jego prelekcjach i wykładach nigdy się nie nudzili. W raportach z tamtego okresu dotyczących Rommla podkreśla się niezmiennie jego umiejętności pedagogiczne oraz dar przewodzenia innym. Zarażał słuchających kadetów entuzjazmem i „heroi­zmem”, relacjonując swe bitewne przeżycia, takie jak zdobycie szturmem góry Matajur. Zapamiętano w Dreźnie jego ciepły i sympatyczny uśmiech oraz ener­giczny sposób bycia6. Według jednego ze starszych rangą wykładowców Rommel był „wybitną osobowością”. Rommel spędził w Dreźnie cztery lata. W owym okresie zaczął gromadzić anegdoty i żartobliwe ilustracje, które uwieczniał w swoim dzienniku. Kilka lat później, w roku 1937, opublikował je w broszurze pt. Infanterie greift an („Piechota atakuje”), która szybko zdobyła znaczną popularność. W kwietniu 1932 r., w wieku czterdziestu lat, po dwu­dziestu latach służby w wojsku, Erwin Rommel otrzymał stopień majora.

W grudniu 1928 roku, na święta Bożego Narodzenia przyszedł na świat syn Rommla, Manfred. Rommel lubił życie rodzinne, był oddanym, serdecznym oj­cem; nie miał wielkich wymagań osobistych. Znajdował szczęście u boku żony i dziecka. Był zręcznym majsterkowiczem, potrafiącym wiele rzeczy ulepszyć bądź naprawić.

Nadal interesował się matematyką i nawet zaczął się uczyć na pamięć ta­blic logarytmicznych. Kiedy tylko była okazja wyprawiał się z żoną Lucy za miasto - na piesze wędrówki lub wycieczki rowerowe, kajakowe spływy czy wy­prawy na nartach. Uwielbiał wieś. Pewnego razu, w roku 1927, zabrał żonę do Włoch, gdzie między innymi odwiedził pole bitwy pod Longarone. I chociaż Rommel wykazał się tam jako wyśmienity żołnierz, to, wspominając lata 1914—1918, twierdził nieodmiennie, że wojna to bezsensowna rzecz i że nikt nie powinien pragnąć, by powtórzyła się w przyszłości7. Chociaż nie żałował czasu spędzonego na froncie, to jednak przyszło mu patrzeć z bliska na klęskę i upadek dawnych Niemiec.

ROZDZIAŁ 6

MROK I ŚWIT

W październiku 1933 roku Rommel awansował do stopnia podpułkownika i otrzymał komendę 3. batalionu 17. Pułku Piechoty w Goslar, w górach Harzu. Czas spędzony w Dreźnie przyniósł mu wiele satysfakcji - Rommel lubił uczyć, przekazywać swą wiedzę młodszym; stopniowo rozwinął w sobie typowo nauczycielskie zdolności. Potrafił wyrażać się ściśle i precyzyjnie artykułować myśli. Miał talent do matematyki, był pełnym inwencji praktykiem, który nie stronił od teoretycznych zagadnień. Posiadał szczególny dar praktycznego za­stosowania ogólnych zasad wojskowych na co dzień, umiejąc przekonująco wy­kazywać sensowność korzystania z nich. Nie zajmował się prymitywnym „wdrażaniem teorii do praktyki”, lecz raczej na odwrót - wyciągał ogólne wnio­ski z doświadczeń. Prowadził skrupulatne zapiski, które traktował jako rodzaj podręcznika dla siebie.

Chociaż Rommel rozwinął się w okresie 1929-1933 jako instruktor i wy­kładowca, to wspomniane lata nie były najszczęśliwsze dla Niemców. Mimo że Reichswehra formalnie trzymała się z dala od polityki, to niemieccy patrioci nie mogli biernie przyglądać się upadkowi, w którym pogrążał się kraj. Jako oficer, Rommel nie mógł brać udziału w wyborach (i zapewne nie łudził się zbytnio, że jego pojedynczy głos może cokolwiek zmienić), lecz wolno było gło­sować jego żonie, Lucy, tak jak wszystkim małżonkom wojskowych. Rommel często prowadził z Lucy dyskusje na temat polityki i tego, jaką partię należy poprzeć w kolejnych wyborach, które w owym czasie odbywały się wyjątkowo często. Po wspólnych naradach Rommlowie oddawali swój głos na liberalnych centrowców. Zdaniem Erwina, konserwatywni nacjonaliści w zbytnim stopniu zdominowani byli przez szlachtę, na szlachtę zaś, tak w armii, jak i poza nią, Rommel nadal patrzył ze sceptycyzmem1. Do tej kasty należeli oficerowie, których poznał w Dreźnie - komendant tamtejszej uczelni, późniejszy gen. von Falkenhausen oraz von Stülpnagel (w przyszłości on również uzyska ge­neralskie szlify). Rommel nigdy nie był snobem, tym bardziej nie cierpiał na kompleks niższości; zdawał sobie jednak sprawę z różnic dzielących poszcze­gólne klasy społeczne.

Ekonomika państw świata zachodniego załamała się powszechnie w roku 1929 pod wpływem wielkiego kryzysu. W Niemczech wybory goniły wybory. Niemieckie instytucje demokratyczne trwały jeszcze pośród zamętu i przemocy. Skrajnie lewicowe i prawicowe ugrupowania utworzyły prywatne armie złożone na ogół z niewykształconych zbirów, którzy grasowali po ulicach miast. Każda z partii miała swoje wytłumaczenie przyczyn nieszczęść, w jakich po­grążyła się republika. Brzemię odszkodowań wojennych znowu dało się we znaki społeczności. W maju 1928 roku, na progu kryzysu ekonomicznego, w wyniku wyborów lewica zdobyła znaczną część mandatów. Podniosły się wy­nagrodzenia i ceny produktów, ponownie ruszyła inflacja. Na skutek tego po­ważnie wzrosło bezrobocie. Plan Dawesa zastąpiono innym - tzw. planem Younga - krytykowanym przez nacjonalistów za to, że czynił z Niemiec dłużnika na wiele lat. W 1930 roku, podczas pierwszego roku pobytu Rommla w Dre­źnie, kryzys ekonomiczny osiągnął dno. Władze niemieckie nie były nawet w stanie wypłacać zasiłków bezrobotnym. Brakowało miejsc pracy i żywności.

Niemcy powszechnie obwiniali za katastrofalny stan państwa polityków, mimo że wśród kolejnych kanclerzy i ministrów znaleźli się tacy mężowie sta­nu, jak Stresemann, Groener i Bruning — ludzie bardzo zdolni i szczerzy pa­trioci. Jednakże Niemcy obwiniali nie tylko władze, lecz także cały system po­lityczny. Ludzie uważali naiwnie, że istnieje jakieś proste rozwiązanie złożo­nych niemieckich problemów. Wydawało się, że republice brakuje silnych, kompetentnych przywódców. Demokracja, w powszechnym mniemaniu Niem­ców, doprowadziła do chaosu. To jasne, powiadano, że należy poszukać autory­tatywnego i mądrego człowieka, zdolnego stanąć na czele kraju. Kolejne wybo­ry nie wyłoniły nikogo takiego - w ciągu dwunastu miesięcy 1931 i 1932 roku elekcje do parlamentu odbyły się aż pięć razy. Po każdej dochodziło do nie­znacznych przesunięć na scenie politycznej, tworzenia słabych koalicji partyj­nych, lecz na próżno oczekiwano wzmocnienia władzy wykonawczej. Stary pre­zydent Hindenburg, wybrany ponownie na to stanowisko w 1932 roku, zdawał się chodzić na pasku intrygantów oraz polityków, których sam faworyzował. Wszędzie, nawet w Reichswehrze, zaczynało się mówić o nadchodzącym „na­rodowym wyzwoleniu” czy też o nieuchronnym „powstaniu ludowym”.

W lokalnych wyborach w kwietniu 1932 roku spory sukces odniosła par­tia narodowych socjalistów. Oni właśnie - tzw. naziści - mieli swoją potężną bojówkę, Sturm Abteilungen, czyli SA. SA toczyła zażarte uliczne boje z ko­munistami, z bojówkarzami Reichsbanner (zbrojnego ramienia lewicy) i in­nymi przeciwnikami politycznymi. Struktura SA bardzo przypominała Reichswehrę. Liderzy SA marzyli o reorganizacji bojówki w „ludową armię” na­rodowego socjalizmu. Oddziały Sturm Abteilungen liczyły czterysta tysięcy członków. Tymczasem u boku nazistowskiej partii powstała mała z początku, elitarna SS (Schutz-Staffeln), do której garnęli się również młodzi oficerowie Reichswehry.

Tak więc sytuacja wewnętrzna republiki weimarskiej pogarszała się coraz bardziej. Wybory powszechnie w lipcu 1932 roku odbyły się w atmosferze prze­mocy; śmierć poniosło wiele osób. Mimo to w wyniku kolejnego powszechnego głosowania w listopadzie 1932 roku naziści uzyskali nieco mniej mandatów. Naziści przewrotnie współdziałali z komunistami w organizowaniu strajków, jednocześnie staczając z nimi uliczne potyczki. W wyborach prezydenckich te­goż roku wziął udział jako kandydat przywódca narodowych socjalistów, Adolf Hitler; SA ogłosiła na tę okazję „mobilizację”.

Jak już wspomnieliśmy, urząd ponownie przypadł Hindenburgowi, który utworzył gabinet z polityków prawicowych, niezdolnych jednak do porozumie­nia się między sobą i prowadzenia spójnych rządów. W kraju wydawało się, że lada dzień wybuchnie wojna domowa. W maju fotel kanclerski objął popierany przez parlamentarną mniejszość von Papen (zastępując na tym stanowisku Bruninga). Nie zyskał on przychylności przede wszystkim korpusu oficerskie­go Reichswery, tradycyjnie nastawionego bardziej radykalnie. Niektórzy mło­dzi oficerowie coraz bardziej otwarcie opowiadali się za nazistami. Na ich po­glądy wpłynęły oczywiście ciężkie lata kryzysu, lecz uznanie zdobywał jawny nacjonalizm nazistów. Wojsko pragnęło prawdziwych zmian i mocnego rządu. W roku 1930 kilku oficerów artylerii oskarżono o prowadzenie werbunku do NSDAP w szeregach Reichswehry.

Po wyborach w listopadzie 1932 roku, którym towarzyszyły krwawe starcia uliczne, stało się oczywiste, że narodowych socjalistów nie można już dłużej ignorować. Stanowili oni najsilniejsze ugrupowanie w Reichstagu i trudno by­ło sprawować konstytucyjne rządy bez ich udziału. Von Papen złożył dymisję, a jego miejsce zajął na krótko gen. von Schleicher (zdolny sztabowiec, lubują­cy się w intrygach). Następnie von Papen przekonał w styczniu 1933 roku osiemdziesięciopięcioletniego prezydenta Hindenburga, iż nie ma innego wyj­ścia, jak tylko przekazać urząd kanclerski liderowi partii narodowo - socjali­stycznej. Kiedy Rommel w październiku tegoż roku objął komendę batalionu w Goslar, Adolf Hitler, obrany kanclerzem w całkowitej zgodzie z wymogami konstytucyjnymi, już od ośmiu miesięcy sprawował najważniejszy urząd w Rzeszy Niemieckiej. W marcu 1933 roku Reichstag udzielił Hitlerowi zgody na kierowanie państwem za pomocą dekretów przez następne cztery lata.

Batalion, którym dowodził Rommel, miał jak wszystkie jednostki Reich­swehry, długą i bogatą historię. Batalion z Goslar wchodził w skład regimen­tu hanowerskiego, biorąc udział w wojnie siedmioletniej, w walkach pod Gi­braltarem, w Hiszpanii oraz pod Waterloo. Co ciekawe, pod Waterloo jednost­ka walczyła w szeregach nie pruskiej armii Blüchera, ale w siłach króla Anglii. Batalion z Goslar wywodził się z niemieckiego Legionu Królewskiego jeszcze z czasów napoleońskich. Legion sformowany został w Anglii z uciekinierów z Hanoweru, kiedy kraina znalazła się w rękach Francuzów. Sama armia hanowerska musiała się rozwiązać, lecz część żołnierzy zbiegła do Anglii, tam grupując się na nowo. Batalion Rommla powstał w roku 1803 w Portsmouth. Następnie utracił niemal połowę ludzi pod Talavera w roku 1809, odniósł spektakularne zwycięstwo pod Vittoria w 1813 i walczył na prawym skrzydle wojska, które pokonało Francuzów pod Waterloo. Później batalion wchłonęła odtworzona armia wyzwolonego Hanoweru; jednostka wojowała u boku sił pruskich z Austriakami i Francuzami. Między rokiem 1914 a 1918 poległo trzy tysiące strzelców goslarskich. Do batalionu w roku 1908 trafił Heinz Guderian i w 1920 objął dowództwo kompanii. Ojciec Guderiana również służył wcze­śniej w tej jednostce.

Rommel jako dowódca batalionu znów wykazał się energicznością i zapa­łem. Sam jak zawsze w znakomitej kondycji fizycznej, wspinał się ze swoimi podwładnymi po stromych, pokrytych śniegiem stokach wzniesień Harzu ota­czających Goslar. Zarządziwszy zjazd na nartach, ruszał zaraz, bez odpoczyn­ku, ku następnej górze. Jego żołnierze widzieli w nim znakomitego instrukto­ra i dowódcę. „Strzelecki batalion - zanotował płk von der Chevallerie, komen­dant pułku - zwany jest »batalionem Rommla«2, dodając, iż Rommel prze­wyższa pod każdym względem dowódców innych oddziałów. Rommel uwielbiał Harz. Podczas organizowanych podchodów niezmiennie wykazywał się wiel­kim kunsztem. Podwładni byli wobec niego lojalni, nie tylko ze względu na służbową zależność, lecz także dlatego, że Rommel zjednywał ich bezpośre­dniością i przyjaznym nastawieniem. Potrafił śmiać się i żartować - także z siebie. Czuł się w swym żywiole, dowodząc żołnierzami w trudnych, wyma­gających hartu warunkach. Nastroje w armii, podobnie jak w całych Niem­czech, uległy tymczasem zauważalnej zmianie.

Powojenne pokolenia postrzegają Adolfa Hitlera przez ogrom zbrodni po­pełnionych przez jego reżim. Na temat niemieckiego dyktatora napisano mnóstwo książek, w większości z nich wyczuwa się jednak tę specyficzną nie­chęć do obiektywnego analizowania osobowości tego człowieka; przyjmuje się za pewnik, że potworne czyny musiały zrodzić się z inspiracji potwora, więc ka­tegorie przykładane do normalnych ludzi są w tym wypadku bezużyteczne. Stojąc przed zadaniem uporania się z niezaprzeczalnym faktem, że tak wiele przyzwoitych, inteligentnych czy nawet wybitnych osób żywiło prawdziwe przywiązanie dla niemieckiego kanclerza i Führera, większość historyków oportunistycznie pomija sprawę milczeniem. Trudno wyjaśnić powszechny podziw dla potwora. Badacze przeszłości na ogół zgadzają się, że Hitler był po­stacią niezwykłą. Robert Birley, długo zajmujący się problematyką niemiec­ką, określił go jako największy fenomen w całej europejskiej historii.

W istocie, choć Hitler ma na koncie zbrodnie iście diabelskie, to dysponował też wieloma humanistycznymi talentami. Jego atrakcyjność i początkowe suk­cesy wynikały z czysto ludzkich przesłanek. Po pierwsze, chociaż wydać się to może zdumiewające komuś, kto zna go tylko jako wcielenie zła, Hitler obdarzo­ny był osobliwym urokiem osobistym. Paradoksalne przy tym, że - z tego, co wiemy - nie potrafił słuchać innych, nieustannie chodząc zamyślony. Choć nie­którzy uznawali go za figurę odpychającą, to inni, zwłaszcza ci podzielający je­go poglądy lub gusty, oraz związani z nim bliżej, wprost przeciwnie twierdzili, że Hitler jest nadzwyczaj ujmujący3. Tak, Hitler miał dar oczarowywania lu­dzi. Rommel z pewnością musiał to odczuć, kiedy poznał lepiej Führera. Cecha dziwna u człowieka, odpowiedzialnego za śmierć i cierpienia milionów ludzi. Tyle, że w 1933 roku masowe zbrodnie dokonywane przez hitlerowców były je­szcze kwestią odległej przyszłości.

Austriacy znani są z tego uroku, specyficznej mieszaniny cech teutońskich i południowych, miękkości połączonej z siłą. Również Hitler nie narzekał na je­go brak. Jako demagog obrósł legendą. Potrafił schlebiać, zjednywać, budzić współczucie i sympatię tak pojedynczych osób, jak i ogromnych zbiorowości. Umiał - co w przyszłości Rommel niejednokrotnie zobaczy na własne oczy - od­grywać człowieka skromnego, poczciwego, nawet skruszonego. Utalentowany, szczery i wrażliwy szwabski gen. Wilhelm Groener, weimarski minister wojny (który miał odwagę objąć władzę po klęsce cesarskiej armii w 1918 roku i który walczył o to, by Reichswehra pozostała bezwzględnie lojalna wobec republiki), mówił o Hitlerze jako o osobistości „skromnej”, „ułożonej”, zaniepokojonej wy­brykami ekstremistów z własnej partii, pragnącej dla Niemiec tylko najlepsze­go, w gruncie rzeczy przyzwoitej, w przeciwieństwie do niektórych figur z jego otoczenia. Nawet tak rutynowany polityk jak David Lloyd-Goerge uznał Hitle­ra za „niemieckiego Jerzego Waszyngtona”4.

Po drugie, Hitler okazał się mistrzem politycznej psychologii. Wiedział, że Niemców dzielą zapatrywania na rozmaite kwestie, lecz wszyscy też ma­ją wspólne życzenia, które on sam, ze zdwojoną energią, nie znosząc sprzeci­wu, często bardzo zmyślnie, zamierzał spełnić. Należało przede wszystkim przezwyciężyć marazm, przywrócić Niemcom szacunek do siebie i powody do dumy. Jako były żołnierz frontowy, Hitler dobrze wiedział, że Niemcy czują się skrzywdzeni i straszliwie upokorzeni rozpowszechnioną wśród zwycię­skich aliantów opinią, iż sami zasłużyli sobie na taki los. Traciło przy tym większe znaczenie to, iż konkretne problemy, jak na przykład kwestia od­szkodowań, znalazły w końcu możliwe do przyjęcia dla obu stron rozwiąza­nie; że znoszono stopniowo bądź stawiano na forum międzynarodowym, mi­litarne ograniczenia narzucone Niemcom w Wersalu. Hitler wiedział, że mi­mo wszystko rany jeszcze się nie zabliźniły. I dokładał starań, by je rozdra­pywać, podpowiadając, że resentyment Niemców nie jest nieuzasadniony. Podkreślał, że inne narody - głośno czy skrycie - uważają ich za winnych rozpętania wojny światowej.

Hitler powiedział Niemcom wprost, że nie ma powodu, aby się obwiniali i zadręczali. Nakazał im podnieść głowy, spojrzeć w przyszłość, jasną i szczę­śliwą. Niemcy nie słyszeli tego od swoich przywódców od piętnastu lat i z ra­dością chłonęli obietnice Hitlera, oratora, który uśmierzył ich niepokoje i zara­ził optymizmem. Hitler wywołał stan narodowej euforii i dorzucał drew do og­nia przestrogami, że należy zachowywać czujność wobec wrogów, nie tylko we­wnętrznych... Słońce wschodzi. Niemcy powstaną przebudzone, dumne, jedno­lite i pewne siebie.

Przeciwstawianie się takiej retoryce nie odniosłoby skutku; oznaczałoby za­miar cofnięcia kraju w mrok i chaos. Hitler głosił przesłanie dla wszystkich po­koleń: uciszył obawy i żale tych w wieku średnim, odwołując się do idealizmu młodzieży, tego idealizmu, który w niemieckim wydaniu przybierał często nie­bezpieczne kształty.

I po trzecie wreszcie, Hitler zdołał uporać się z problemami gospodarczymi, wobec których bezradne pozostawały wcześniejsze słabe rządy, z masowym bezrobociem, niedożywieniem i publicznym bałaganem, charakteryzującym epokę weimarską. Obiecał też zrobić porządek ze „zdegenerowanym” świat­kiem rozrywki i sztuki, skandale obyczajowe bowiem bardzo irytowały skro­mnie wegetujących Niemców. Głoszono idee nowego pseudopurytanizmu, niszcząc przy tym każdy przejaw nowoczesności czy eksperymentalizmu w sztu­ce i literaturze (co, rzecz jasna, doprowadziło w konsekwencji do emigracji z Niemiec wielu utalentowanych twórców). Program zakrojonych na olbrzymią skalę robót publicznych stanowić miał panaceum na bezrobocie.

Hitler wprowadził drakońskie prawa wymierzone przeciwko marnotraw­stwu i działalności określonej mianem sabotażu. Stłamsił ruch komunistycz­ny, gdyż twierdził, ze komuniści zbyt długo napuszczali juz jednych Niemców na drugich, a korzyści z tego czerpały tylko wrogie Rzeszy siły oraz wichrzycie­le. Błędnie mniema się czasami, ze szeregi narodowych socjalistów zasilał po­czątkowo wyłącznie odznaczający się brutalnością lumpenproletariat. Poza nim wstępowali do partii także ludzie porządni, dzielni, uważający się za pa­triotów, gotowych chronić swój kraj przed realną, jak sądzili, groźbą bolszewizmu. Zapisywali się do NSDAP, twierdząc, ze to ugrupowanie nie waha się wprowadzać swoich obietnic w czyn. Hitler popierał przemysłowców, którzy mieli przemienić Rzeszę w kraj silny i bogaty. Jednocześnie zaś zręcznie wy­chwalał trud klas pracujących, nawołując robotników do pomnażania dostatku niemieckiej ojczyzny.

Hitler wieścił tez, ze wszyscy Niemcy są sobie równi i wszystkim Niemcom narodowy socjalizm zapewni świetlaną przyszłość. Udawało mu się z maestrią utrzymywać równowagę między skrajnymi tendencjami w partii: skrzydłem radykalnym, rewolucyjnym oraz konserwatystami marzącymi o zaprowadze­niu porządku. Wielu ludziom, w tym i Erwinowi Rommlowi, natychmiast przy­padł do gustu ostentacyjny egalitaryzm ruchu nazistowskiego. Szykany wobec nielicznych grup nie budziły jeszcze niepokoju. Zdawały się przeważać plusy -wybudowano nowe osiedla dla robotników, skonstruowano „auto dla ludu”, volkswagena, dostępne nie tylko dla najlepiej zarabiających. Powstała sieć no­wych dróg tzw. Autobahnen, uzupełniająca połączenia kolejowe między mia­stami. Marka nie straciła przy tym na wartości, nie powtórzyła się fatalna hiperinflacja z wczesnych lat dwudziestych, która miliony Niemców pozbawiła oszczędności. Dr Schacht, prezydent Reichsbanku, przeprowadził ryzykowną reformę ekonomiczną. Wszystkie te zmiany przyczyniły się do ustabilizowania sytuacji wewnętrznej, podniesienia dyscypliny pracy, zaprowadzenia spokoju na ulicach. Część Niemców dostrzegała cynizm nowych przywódców i wady no­wego systemu, ale dla zdecydowanej większości liczył się fakt, ze znikło bezro­bocie, skończyły kłopoty z żywnością, zapanował ład i porządek. Naród nie­miecki odzyskał szacunek dla siebie.

Po czwarte — i najgorsze — Hitler wmówił Niemcom, ze przedstawiciele in­nych nacji mogą znowu czuć do nich respekt, bać się ich nawet. Niemcy zbyt długo egzystowali w cieniu klęski. Czas położyć temu kres. Przede wszystkim należy odtworzyć potęgę niemieckich sił zbrojnych, ograniczonych za sprawą wersalskiego dyktatu liczebnie i w praktyce niezdolnych do obrony granic. Po­wiadało się, ze Rzesza była „Heerlos, wehrlos und ehrlos” - pozbawiona woj­ska, uzbrojenia i honoru. Gdy władzę objął Hitler, stan ten uległ zmianie.

Reichswehra nastawiona była do partii narodowo-socjalistycznej cokolwiek ambiwalentnie. Dawniej Seeckt stanowczo dbał o Uberparteihchkeit, czyli ponadpartyjność wojska. Za jego czasów nazistom (jak i innym ugrupowaniom politycznym) nie wolno było uprawiać propagandy w armii. W Ulm w 1930 ro­ku odbył się głośny proces trzech oficerów, oskarżonych o werbunek żołnierzy do partii narodowo-socjalistycznej. Jednakże w następnym okresie, okresie za­żartej walki o władzę, zakończonej objęciem przez Hitlera w styczniu 1933 ro­ku urzędu kanclerskiego, oficerowie Reichswehry nie mogli juz dłużej udawać,

ze wydarzenia na scenie politycznej ich me dotyczą. Rzecz jasna, kierownictwo Reichswehry oficjalnie zawsze deklarowało lojalność wobec legalnego rządu, jako ze Reichswehra była właśnie tą siłą, bez której poparcia sprawowanie władzy przez cywilów w Niemczech wydawało się niemożliwe. Kolejni dowód­cy Reichswehry nie tylko szybko zdawali sobie sprawę z kluczowej roli, jaką odgrywa wojsko, lecz także, chcąc czy nie, wchodzili w rozgrywki polityczne. Między innymi uważali za konieczne doprowadzenie do końca okresu niesta­bilności, niepewności, ciągłych zmian u władzy w Niemczech.

Stopniowo, me bez wpływu szarej eminencji światka politycznego wcze­snych lat trzydziestych, gen. von Schleichera, który sam - krotko - piastował urząd kanclerza, kierownictwo armii doszło do przekonania, ze żaden rząd bez udziału nazisto nie zyska wystarczającego poparcia społecznego, nato­miast sprawowanie władzy bez poparcia ludu groziło wybuchem wojny domo­wej. Jak na ironię, zakaz organizowania wieców przez SA, wydany w kwiet­niu 1932 roku, nie spotkał się z przychylnym przyjęciem w Reichswehrze. Schleicher i inni zdołali (najprawdopodobniej wierząc we własne słowa) prze­konać prezydenta i generalicję, ze nazisci „uspokoją się”, kiedy otrzymają kilka tek ministerialnych, gdy wraz z przedstawicielami konkurencyjnych ugrupowań będą ponosić odpowiedzialność za sprawowane rządy. Panowała powszechnie opinia, iż ekscesy wywoływane przez nazistow na ulicach są dziełem prymitywnego odłamu ruchu, którego poparcie potrzebne jest jed­nak Hitlerowi Hitler - według słów Groenera „ułożony” i „skromny” - da­wał Reichswehrze nadzieję na pojednane, stabilne i (pewnego dnia) silne Niemcy Uważano, ze ucieka się do przesady w swych wizjach i deklaracjach i porzuci tę manierę, osiągnąwszy cel

Taki właśnie sceptyczny optymizm prezentowała w swej większości wy­ższa kadra oficerska Reichswehry. Młodsze pokolenie niemieckich wojsko­wych postrzegało problem całkiem odmiennie. Dla wielu młodszych ofice­rów, „dzieci” powojennej inflacji i depresji gospodarczej, wzburzonych z po­wodu ograniczeń narzuconych Niemcom przez kraje Ententy, narodowy so­cjalizm jawił się jako realny Jugendbewegung, atrakcyjna i piorunująca mieszanka tendencji buntowniczo-rewolucyjnych i romantycznego, narodo­wego zapału. Reichswehra służyła republice weimarskiej, nie czując jednak przywiązania do władz i struktur demokratycznego państwa. Konserwatyw­ne ugrupowanie Deutschnationale, które Rommel krytykował za kultywo­wanie podziałów klasowych, uważane było za partię zdecydowanie staro­świecką. Partie lewicowe uznawano za antypatriotyczne lub wręcz działają­ce na szkodę Niemiec. Nowy reżim obiecywał odmianę - rewolucję, ale re­wolucję „patriotyczną”. Nie było na razie mowy o tym, ze każda rewolucja pociąga za sobą mnóstwo ofiar. Światła, zdolna niemiecka młodzież dała się porwać nowemu nurtowi Kiedy nazisci, świętując objęcie przez Hitlera urzędu kanclerskiego, paradowali przez Bamberg wieczorem 30 stycznia 1933 roku, pewien młody oficer kawalerii, śmiało ignorując zakazy obowią­zujące w Reichswehrze, maszerował w mundurze na ich czele. Nazywał się Klaus Schenk von Stauffenberg5.

Hitler uważał sprawę odtworzenia niemieckich sił militarnych za kluczową od dawna, już od czasów nieudanego puczu w 1923 roku, który razem z Ludendorffem wzniecił w Monachium. Teraz został kanclerzem. Mógł już nie tylko przemawiać, lecz także działać.

Istotnie, w kwestii dozbrojenia armii Hitler uciekał się do typowych dla sie­bie sztuczek. Gdy mu ustępowano, natychmiast domagał się więcej. Władze re­publiki weimarskiej już wcześniej rozpoczęły powolny proces unowocześniania sił zbrojnych. Obecnie jednak sprawie tej udzielono priorytetu, rezygnując ze strategii „drobnych kroków”. Tego właśnie od dawna oczekiwała Reichswehra. Gen. Ludwig Beck, późniejszy szef sztabu generalnego, określił przejęcie wła­dzy przez nazistów w styczniu 1933 roku jako pierwszy promyk nadziei od ro­ku 1918. Wiele lat później kierownictwu niemieckiej armii zarzucano, że „nie powstrzymało” Hitlera w omawianym okresie. Powstrzymanie oznaczałoby jednak rewoltę, zamach na legalnie wybrane władze. Chyba nikt w Reichswehrze nie brał poważnie możliwości dokonania puczu, przewrotu wojskowego — obcego niemieckiej tradycji, a przede wszystkim sprzecznego z odczuciami ofi­cerów każdej rangi.

Mimo wszystko trzeba brać pod uwagę fakt, że obietnice Hitlera często traktowane były dość sceptycznie. Kiedy Hitler przemawiał do generałów le­dwie w kilka dni po tym, jak został kanclerzem, roztaczając wizję wspaniałej przyszłości, jaka czeka niemiecką armię, słuchano go z niedowierzaniem. Generalicja zastanawiała się: Czym się to skończy?

Tak czy owak, wydawało się jasne, że ten człowiek naprawdę zamierza od­tworzyć siły zbrojne, zreorganizować je w silną armię, wyposażoną w nowo­czesny sprzęt. Jeżeli uda mu się wejść ze swoją rewizjonistyczną polityką na scenę europejską, jeśli będzie na tyle śmiały i bezceremonialny, to dobrze. Generalicja liczyła przede wszystkim na to, że Herman Göring, prawa ręka Hi­tlera w NSDAP i as powietrzny z czasów wojny światowej, rozwinie Luftwaf­fe. Chętnych do zasilenia szeregów lotnictwa wojskowego nie brakowało. W grudniu 1933 roku podjęta została decyzja powiększenia stanu liczebnego armii do trzystu tysięcy ludzi. W październiku roku 1934 niemieckie siły lą­dowe miały już dwadzieścia cztery dywizje, w marcu 1935 trzydzieści sześć. Liczba ta rosła nieprzerwanie. Przed rokiem 1939 Niemcy dysponowały pięć­dziesięcioma dwiema czynnymi plus pięćdziesięcioma rezerwowymi dywizja­mi i gotowe były zmobilizować blisko cztery miliony ludzi. Tak szybko, w cią­gu zaledwie sześciu lat, rozbudowało się stutysięczne wojsko Seeckta. Konse­kwentnie przezbrajano jednostki kawalerii w sprzęt pancerny i motorowy, działając według wskazówek Guderiana i innych oficerów z Inspektoratu Wojsk Samochodowych.

W sztabie generalnym słyszało się utyskiwanie na tak raptowny rozwój, na nikłe doświadczenie znacznie rozbudowanego korpusu oficerskiego; starzy sztabowcy twierdzili, że zbyt powierzchownie traktuje się niektóre etapy szkolenia wojskowego. Świat uznał jednak ewolucję niemieckiej armii za fe­nomenalną. Zaowocowała dalekowzroczna polityka kadrowa Reichswehry: nacisk na wyrobienie odpowiedzialności, wykształcenie, dyscyplinę żołnierzy, którzy obecnie szybko awansowali. Podoficerowie i oficerowie zawodowej stu­tysięcznej weimarskiej armii w latach 1935-1936 zajęli się szkoleniem nowej fali rekrutów. Osłabiło to naturalnie na ten okres jednostki liniowe, Führer założył jednak słusznie, że nie trzeba obawiać się prewencyjnego uderzenia z zewnątrz6.

Hitler więc od pierwszych dni swoich rządów faworyzował Reichswehrę, wojsko zaś, w swej większości, dało się ponieść narodowej euforii. Naturalnie o kluczowym elemencie dawnej polityki Seeckta, czyli całkowitej „apolityczno­ści” armii, nie było już mowy. Armia różniła się od wyobrażeń Seeckta i jego bezpośrednich następców. W pierwszych latach sprawowania władzy przez Hi­tlera zaprzysiężono dwadzieścia pięć tysięcy nowych oficerów, po części człon­ków NSDAP. Nie każdy z nich odznaczał się czysto wojskowymi walorami, ale za to przeszczepili oni na grunt sił zbrojnych bojowego ducha partii. Wcześniej jednak zaistniał poważny spór Reichswehry z nazistowskim rządem. Dotyczył on rosnących ambicji bojówkarzy z SA.

Kapitan rezerwy Ernst Röhm stanął na czele SA w 1931 roku, dwa lata przed dojściem Hitlera do władzy. Röhm reprezentował socjalno-rewolucyjny nurt ruchu nazistowskiego. Uważał, że Reichswehra przechowała kastowego i konserwatywnego ducha armii kajzera i pruskiej monarchii (co istotnie by­ło zamysłem Seeckta). Wierząc w „prawdziwą” narodowo-socjalistyczną re­wolucję, Röhm postrzegał Reichswehrę jako główną przeszkodę w realizacji swoich zamierzeń. Rewolucja - powiadał głośno - jeszcze nie dobiegła końca. Nowe państwo nazistowskie nie może mieć konserwatywnej armii, kojarzą­cej się z nędzną przeszłością, lecz siły zbrojne stworzone z radykalnie nasta­wionej części narodu. Tak więc Reichswehrę należy zastąpić SA, awangardą narodowego socjalizmu. To właśnie członkowie SA, partyjni bojówkarze w brunatnych koszulach, winni stanowić wojsko nowych Niemiec. Röhm twierdził, że nie chodzi tylko o zmianę rządu; zmienić się musi całkowicie koncepcja państwa. Należy zorganizować państwo czysto nazistowskie i ze­rwać ze wszystkim, co było wcześniej. Na jego czele winien stanąć przywód­ca NSDAP, Adolf Hitler.

Zaraz po objęciu władzy Hitler, przemawiając do kierownictwa Reichsweh­ry, złożył generałom konkretne zapewnienia. Pozycja Reichswehry jako straż­nika narodowego bezpieczeństwa miała pozostać niepodważalna. Rzecz prosta, oznaczało to zniweczenie aspiracji SA. Wkrótce Hitler dał wojskowym sygnał, że nie rzucał słów na wiatr. Osobiście ostentacyjnie złożył wyrazy szacunku Hindenburgowi. W marcu 1933 roku w kościele garnizonowym w Poczdamie, miejscu pochówku Fryderyka Wielkiego, Hitler w obecności przedstawicieli Reichswehry i weteranów wojennych oddał cześć staremu feldmarszałkowi. Wódz „narodowej rewolucji” pokłonił się przed człowiekiem symbolizującym militarną tradycję Niemiec oraz chwałę dawnych Prus. „Narodowy honor zo­stanie odzyskany” - zapewnił Hitler. „Nastąpiło połączenie symboli dawnej wielkości i nowej siły”. Nie skąpił też pochlebstw obecnym generałom. Ci zaś uznali, że aby zrealizować idee, w które najwyraźniej sam Hitler wierzył, nowy kanclerz będzie potrzebował asysty zawodowych wojskowych; będzie słuchał ich rad w sprawach polityki militarnej oraz w kwestiach personalnych. Hitler okazał swe zaufanie Reichswehrze. Generałowie nie pozostali mu dłużni.

W następnym, 1934 roku, SA liczyły już półtora miliona ludzi, stanowiąc jakby pomocniczą siłę zbrojną w Niemczech. Jako przywódca tej liczebnej armii Röhm twierdził, że wojsko powinno uznać i honorować stopnie SA. Wysu­wał żądania utworzenia przez SA osobnych formacji lotniczych, służb wywia­dowczych itd. Zaczęto nawet organizować w ramach SA Biuro Polityki Obron­nej, rodzaj nazistowskiego odpowiednika oficjalnego Ministerstwa Obrony. W lutym roku 1934 Reichswehra zapoznała się z treścią listu Róhma do mini­stra, w którym napisał on, że „w przyszłości sprawy związane z mobilizacją i prowadzeniem wojny staną się udziałem SA” oraz że Reichswehrę należy traktować jako organizację zajmującą się jedynie szkoleniem rekrutów.

W kręgach wojskowych (a wielu młodych oficerów i żołnierzy sympatyzowa­ło z SA, podziwiając idealizm i szczerze patriotyczne nastawienie ludzi skupio­nych w tej organizacji) powyższe pretensje przyjęto z niesmakiem, ale i z nie­pokojem. Z późniejszych wypowiedzi i zapisków wynika, że Erwin Rommel za­reagował podobnie. Stosunki między Reichswehra i SA osiągnęły punkt kry­tyczny, a kryzys rozwiązać mógł wyłącznie Hitler. Pod koniec lutego usiłował pojednać obiec strony i rozmawiał zarówno z przywódcami SA, jak i z szefo­stwem armii na konferencji w Berlinie. Tamże potwierdził kluczową rolę woj­ska. Armia - zadeklarował - stanowi siłę odpowiedzialną za obronność pań­stwa. SA powinno skupić się na -jak to określił - „robocie politycznej”, nadto na wstępnym przysposobieniu wojskowym i (tymczasowo) na ochronie granic. Podczas przemówienia wygłoszonego w następnym miesiącu stwierdził mniej więcej to samo.

Röhm zareagował na to gniewem i kpinami (o czym naturalnie niezwłocznie doniesiono Hitlerowi). Szef SA powiedział o konieczności „odesłania kaprala na urlop”; wspomnianym kapralem był obergefrajter Adolf Hitler. SA, organizacja wierna swemu bezpośredniemu przywódcy, za­prawiona w bójkach ulicznych, czuła się gotowa do przeprowadzenia puczu. Co więcej, Röhm znał Hitlera bardzo dobrze. Wiedział, że Hitler zawsze miał kłopoty z podejmowaniem trudnych decyzji oraz przyjmowaniem do wiado­mości złych nowin. Uważał, iż Führer nie zaryzykuje starcia ze starymi to­warzyszami, bojówkarzami, którzy od dawna tłamsili siłą oponentów partii nazistowskiej, i uczynili wszystko, by utorować mu drogę do władzy. Niegdyś Hitler obiecywał im tak wiele. Obecnie wyglądało na to, że znalazł sobie nowych przyjaciół.

Jednakże Hitler rozumiał, że realizacja jego własnych wizji zależy, i to w stopniu decydującym, od poparcia armii. Miał zamiar objąć schedę po Hindenburgu. Osiemdziesięciosześcioletni prezydent podupadał szybko na zdro­wiu i zmarł na początku sierpnia. Kanclerz musiał upewnić się, czy objęcie pre­zydentury przez niego samego nie spotka się z oporem Reichswehry. Uzyskał takie zapewnienie, w zamian również składając wojskowym pewne gwarancje.

W czerwcu Röhm wysłał kierownictwo SA na urlop. Zdobył się na raczej dziwny gest pojednawczy w stosunku do dowódcy sił lądowych, gen. von Fritscha, wysyłając doń osobisty list z prośbą o spotkanie. Pod koniec tegoż mie­siąca miał zamiar wybrać się do uroczego kurortu Tegernsee w Bawarii, gdzie chciał wypocząć z paroma wybrańcami w Bad Wiessee (Röhm był znanym ho­moseksualistą) nad tamtejszym jeziorem.

Wypadki, do których doszło w czerwcu roku 1934, określone w historiogra­fii mianem „nocy długich noży”, przekonały świat o brutalności reżimu hitlerowskiego. Zwiastunem tego, co miało nadejść, był artykuł pióra gen. von Blomberga, ministra wojny, opublikowany w nazistowskim organie prasowym Volkischer Beobachter 29 czerwca. We wspomnianym artykule Blomberg - określając NSDAP i armię jako dwa filary niemieckiego państwa - jasno dał do zrozumienia, że wojsko popiera Hitlera i kanclerz może liczyć na Reichswehrę w razie konfliktu z SA. Hitler miał jeszcze jeden atut: paramilitarną organizację nazistowską - kierowane przez Heinricha Himmlera Schutz Staf­feln, czyli wyróżniające się czarnymi mundurami SS. Na szczeblu lokalnym przedstawiciele SS rozpoczęli rokowania z wojskiem w sprawie podjęcia wspól­nej akcji w razie „konieczności” - pod tym eufemizmem kryła się, to jasne, re­wolta wzniecona przez SA. Główni aktorzy dramatu nie ufali sobie nawzajem, a beneficjantem miał okazać się Hitler. W przyszłych latach wielokrotnie je­szcze wykorzystywał animozje, które dzieliły jego ludzi.

30 czerwca oddział SS Leibstandarte, przybocznej gwardii Hitlera, razem z samym Führerem zjawił się w Bad Wiessee, wyłapując członków SA, którzy zdążali z Monachium na zaplanowaną przez Röhma konferencję. Doszło do masakry. Większość osób z kierownictwa SA rozstrzelano bez sądu w mona­chijskim więzieniu Stadelheim. Röhm, do końca złorzeczący na Hitlera, został zastrzelony w celi następnego dnia. Pluton egzekucyjny SS miał pełne ręce roboty. Z zastraszoną resztą szefostwa SA rozmawiał osobiście Himmler, który rozkazał pozostałym przy życiu członkom SA wrócić do domów, pozbyć się bru­natnych uniformów i podporządkować się poleceniom nowych zwierzchników, którzy wkrótce zostaną wyznaczeni.

Tymczasem w Berlinie SS wzięło się za wyrównywanie rachunków z ludź­mi, uznanymi przez czołówkę NSDAP - przede wszystkim przez Himmlera i Göringa - za osoby podejrzane. Aresztowano wicekanclerza von Papena, który jednak ocalił ostatecznie głowę. Gorszy los spotkał von Schleichera, usi­łującego odgrywać rolę mediatora łagodzącego politykę nazistów. Zastrzelono go wraz z żoną. Zginął także gen. von Bredow i wielu innych. Zdziesiątkowa­no przywódców SA i przy okazji zlikwidowano potencjalnych przeciwników nowej władzy.

W ciągu tych krytycznych godzin armia zachowała bierność. Być może kie­rownictwo Reichswehry nie było od razu świadome rozmiarów czystki dokona­nej przez SS. Szybko wszakże wyszło na jaw, że SS eliminuje niewygodne oso­by, nie uciekając się nawet do organizowania namiastek procesów.

Gen. von Fritsch, pytany znacznie później dlaczego wojsko nie zareagowało, odparł, że minister, czyli von Blomberg, był przeciwny temu, by armia interwe­niowała, a on sam nie mógł działać wbrew zaleceniom swego zwierzchnika.

Tego rodzaju postawa miała swoje uzasadnienie. Wyprowadzenie armii z koszar na ulice stolicy, gdzie miałaby odegrać rolę policji i przeciwstawić się ekscesom nielicznych grup esesmanów, oznaczało podjęcie ważkiej decyzji po­litycznej i samo w sobie było niezwykle skomplikowaną operacją. Biorąc pod uwagę, że SS działało (przynajmniej w Berlinie) z bezpośredniego poruczenia członków legalnych władz, podobna reakcja oznaczałaby w gruncie rzeczy bunt, jakkolwiek wzniecony z uczciwych pobudek. Tak czy owak, Fritschowi i ówczesnemu dowództwu armii zarzucano, że nie podjęła żadnego działania podczas „nocy długich noży”, kiedy przez Niemcy przetoczyła się fala terroru.

Wtedy i później wielu uważało ową bierność wojska za rozmyślną; przypu­szczano, że Reichswehra cieszyła się z powodu wyeliminowania SA z niemiec­kiej sceny politycznej, a śmierć kilku pechowców w rodzaju Schleichera nie miała przy tym większego znaczenia7.

Rommel miał jasny pogląd na tę kwestię8. Dowodził w owym okresie bata­lionem w Goslar i w żadnym stopniu nie uczestniczył w opisanych wypadkach, w końcu jednak tak jak wszyscy oficerowie Reichswehry dowiedział się dokła­dnie, co zaszło. Rommel, człowiek z gruntu uczciwy i kierujący się twardymi zasadami, uznał decyzję Hitlera dotyczącą eliminacji SA za właściwą i odważ­ną. Z pewnym niedowierzaniem odniósł się do szczegółów opisu akcji, nie miał jednak wątpliwości co do jednego - że była ona celowa. Zapewne bardzo podobnie odniosła się do tej sprawy większość oficerów średniej rangi w Reichswehrze. Wszyscy oni uważali, iż z SA należało coś zrobić, bo działalność tej organizacji groziła wybuchem wojny domowej. Hitler w porę temu zapo­biegł. Choć niegdyś pozostawał uzależniony od SA i wiele bojówkom Röhma zawdzięczał — odrzucił sentymenty i postawił wyżej dobro całych Niemiec. Rommel i tak odczuwał już rodzaj wdzięczności w stosunku do Hitlera za to, że kanclerzowi tak szybko i tak niezwykłymi środkami udało się podnieść mo­rale narodu. Zdawało się, iż Führer równie sprawnie upora się z problemami ekonomicznymi. W Niemczech zapanował optymizm. Choroba ustępowała, a lekarstwo na nią znalazł nowy kanclerz - Adolf Hitler. Po mroku nocy nad­szedł dawno oczekiwany świt.

Jednak nie wszyscy oficerowie z pokolenia Rommla podzielali ten pogląd. Odmiennie zapatrywali się na to, co się dzieje w Rzeszy zwłaszcza ci, którzy mieli okazję poznać opinie wyrażane zagranicą, a te w większości były bar­dzo nieprzychylne. Człowiek, z którym Rommel miał zetknąć się wiele lat później w zupełnie innych okolicznościach, Geyr von Schweppenburg, pod­czas jednej z rozmów z pewnym zaprzyjaźnionym Brytyjczykiem zalał się łzami. „Trzeba wierzyć - mówił - że ta sytuacja szybko się zmieni. To nie są prawdziwe Niemcy”9.

Schweppenburg należał jednak do wyjątków. Oto minister wojny w imieniu całego rządu przekazał Hitlerowi gratulacje. Telegram wyrażający aprobatę dla poczynań nazistów nadszedł też od Hindenburga. Rommel sądził, że kanc­lerz na pochwały w pełni zasłużył. Niespełna pięć tygodni później, 2 sierpnia 1934 roku, Hindenburg zmarł i tego samego dnia Hitler połączył w swoim rę­ku urząd kanclerza i prezydenta, obwołując się Führerem [wodzem]. Tegoż wie­czora każdy żołnierz niemieckich sił zbrojnych złożył następującą przysięgę:

„Biorąc na świadka Boga, słowami tej świętej przysięgi obiecuję Adolfowi Hitlerowi, wodzowi niemieckiego narodu i Rzeszy, naczelnemu dowódcy sił zbrojnych, bezwzględne posłuszeństwo i gotów jestem, jako dzielny żołnierz, na mocy tegoż przyrzeczenia złożyć w ofierze życie”.

15 sierpnia ogłoszono testament Hindenburga, sygnowany datą 11 maja 1934 roku. Zawierał on takie stwierdzenie: „Mój kanclerz, Adolf Hitler, na cze­le swojego ruchu doprowadził do wewnętrznego zjednoczenia... niemieckiego narodu”, i kończył się słowami: „Mocno wierząc w przyszłość Ojczyzny, zamy­kam oczy w spokoju”10.

Rommel po raz pierwszy zetknął się osobiście z Hitlerem w sierpniu 1934 roku. Hitler w ciągu minionych miesięcy skupił w swym ręku urzędy kancler­ski i prezydencki, stał na czele rządu i został głową państwa, a nadto naczel­nym wodzem niemieckich sił zbrojnych. Jednak jego aspiracje sięgały jeszcze dalej. Pragnął być przede wszystkim Führerem, przywódcą historycznego, re­wolucyjnego ruchu, wodzem, który — aby poprowadzić Niemcy ku ich przezna­czeniu - winien „zająć' najwyższe stanowiska w państwie. Proces owego zaj­mowania odbywał się raczej w zgodzie z mętnymi, mistycznymi hasłami nazistów niż z obowiązującymi wcześniej regulacjami konstytucyjnymi i legisla­cyjnymi. Elita narodowych socjalistów odnosiła się do swojego Führera nie­mal z boską czcią. Według SS - prestiż tej organizacji podniósł się znacznie po krwawej rozprawie z szefostwem SA - Hitlera należało wielbić i służyć mu z całym oddaniem, nie tylko jako naczelnemu dowódcy, kanclerzowi i prezy­dentowi. Zasługiwał on na całkowite posłuszeństwo jako Führer, niepowta­rzalny w dziejach przywódca. Każdy człowiek wstępujący do SS musiał wy­zbyć się zwykłej, obywatelskiej lojalności i podporządkować swe myślenie nazi­stowskiej ideologii11.

Kryło się w tym bardzo poważne niebezpieczeństwo: lojalność wobec urzę­du czy państwa zastępowała lojalność wobec konkretnego człowieka, energicz­nego polityka. Zrodził się także charakterystyczny dualizm - działała nadal część dawnych republikańskich instytucji, która w swej większości dbała o za­chowanie elementów tradycji, lecz ich funkcje konsekwentnie dublowały czy wręcz przejmowały organy partyjne (często podległe bezpośrednio reichsführerowi SS, Heinrichowi Himmlerowi). Tak więc poszczególni ministrowie stop­niowo postrzegali, że w obowiązkach „wyręczają” ich komórki SS, proponując przy tym otwarcie „wymianę informacji” lub też „polityczną współpracę”. Te­go rodzaju zmiany w strukturach administracyjnych kraju uchodziły jednak uwagi przeciętnego oficera. Kiedy Hitler wizytował we wrześniu jednostkę w Goslar, powitała go, jako głowę państwa, kompania honorowa z batalionu Rommla. Rommel komenderował swoimi żołnierzami. Wieść niesie, że kiedy dowiedział się, iż między strzelcami z kompanii honorowej a Hitlerem mają znaleźć się esesmani z osobistej ochrony Führera, zagroził odprawieniem swo­ich ludzi. Poczuł się urażony - obecność SS sugerowałaby, że oddział Rommla nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa Hitlerowi.

I Rommel postawił ostatecznie na swoim12.

Dokładnie rok później, we wrześniu 1935, Rommel zdał komendę nad bata­lionem i skierowany został, ponownie w roli instruktora, do akademii wojsko­wej w Poczdamie, gdzie pozostał przez następne trzy lata. W strzeleckim bata­lionie w Goslar długo go jednak pamiętano. Podwładni mieli do Rommla zau­fanie, a on sam zachęcał ich, by zgłaszali się doń ze swoimi problemami i py­taniami. Wymagał sumiennego wypełniania obowiązków, ale wiedział też, jak istotny jest wypoczynek. Przepadał za sportem: narciarstwem, kolarstwem, strzelectwem. Interesował się również motoryzacją. Często zabierał żonę na długie wycieczki motocyklowe. Osiągnął wiek czterdziestu czterech lat, lecz za­chował w sobie sporo młodzieńczej energii, którą imponował jako dowódca pododdziałów na frontach minionej wojny światowej: we Francji, w Rumunii, we Włoszech. Nie miał większych wątpliwości co do swoich militarnych talen­tów. „Już jako młody kapitan - powiedział raz Manfredowi - wiedziałem, jak dowodzić armią”13.

Lucy, w oczach przyjaciół, była dominującą osobowością w rodzinie Rommlów. Chętniej od męża demonstrowała patriotyzm, miała skłonność do postrze­gania rzeczywistości w kolorach czarnym i białym. Rommel zauważył, że w trakcie domowych dysput częściej przychodziło mu ustępować. Nie dopuścił wszakże do tego, by żona kupiła do domu pianino14. Na ogół jednak Rommlowie wiedli pogodne, radosne życie rodzinne15.

Wybitni ludzie bywają czasem wymagającymi rodzicami. Rommel, rzecz ja­sna .oczekiwał, że Manfred rozwinie te zdolności, które on sam wypracował u siebie. Jednak syn od początku domagał się niezależności. Ojciec nie był w stanie przekonać go do rzeczy, których Manfred nie uważał za słuszne. Nie rozumiał powodu, dla którego miałby starać się dorównać ojcu odwagą. Buntu­jąc się jak większość młodych przeciw religijnym konwencjom (na tym tle w ro­dzinie zdarzały się drobne utarczki; jak wspomnieliśmy, Lucy była katoliczką, Erwin natomiast protestantem), Manfred słuchał argumentów ojca, który do­wodził, że Bóg istnieje - jakkolwiek Bóg Rommla miał wiele cech wojskowego - lecz obstawał przy własnym zdaniu, co Erwin szanował16. Manfred dorówny­wał ojcu uporem, Erwin Rommel zaś do końca życia szczycił się swoim synem.

ROZDZIAŁ 7

SPECJALNY PRZYDZIAŁ

W latach trzydziestych partia nazistowska wywierała na armię nacisk, pra­gnąc widzieć ją bardziej egalitarną1, co budziło kontrowersje w samych siłach zbrojnych. W narodowosocjalistycznej filozofii było sporo „socjalizmu” - rze­czywistego socjalizmu. Röhm i jemu podobni pohukiwali, że narodowa rewolu­cja zmiecie hołdujące tradycji i reakcyjne kierownictwo Reichswehry. Odbiło się to szerokim echem i nie ucichło zupełnie nawet po eliminacji SA jako zna­czącej siły politycznej.

W maju 1934 roku, zaraz po „nocy długich noży”, minister wojny von Blomberg wydał polecenie wprowadzenia większej demokratyzacji stosunków panujących wśród kadry oficerskiej. Stwierdził, że należy zwalczać rozpo­wszechnioną opinię o ekskluzywności profesji wojskowego. Zabronił kultywo­wania nawyku zajmowania oddzielnych miejsc przy stole przez oficerów wy­wodzących się z różnych grup społecznych. Reakcje na to można określić jako mieszane: niektórzy potępili owe dyspozycje jako przejaw bezsensownego po­pulizmu, wprowadzanie zamieszania w sprawdzony porządek, inni znowu uznali zalecenie za przejaw postępu i krok ku rozbiciu kastowości w wojsku. Podobne dyrektywy, a przede wszystkim niezwykle szybki rozrost armii po 1933 roku, sprawiły, że sztywne zasady i standardy wprowadzone jeszcze za czasów Seeckta straciły aktualność. O dziwo - bo rzecz zdawała się sprzeczna z duchem epoki - pojedynkowanie się, zakazane w okresie republiki, zalega­lizowano ponownie w roku 1938. Pojedynki nie zdarzały się jednak często. „Restauracja” tego obyczaju była raczej symbolicznym gestem, ukłonem w stronę neopogańskich, nazistowskich ideałów „wojowniczego męstwa” niż powrotem do dawnych pruskich tradycji.

Rommel nigdy nie wstąpił do NSDAP, choć szybko zniesiono zakaz zapi­sywania się oficerów do partii. Długo popierał jednak politykę prowadzoną przez nazistów. Choć był zwolennikiem ścisłej dyscypliny i skrupulatności, to odczuwał też przywiązanie do idei światłego egalitaryzmu. Miał charak­ter demokraty. W młodości podzielał wręcz niektóre z „socjalistycznych” po­glądów. Nie lubił owijania słów w bawełnę, niezależnie od okoliczności. Mówił, co myślał, najczęściej prostym żołnierskim językiem. Do końca nie zatracił umiejętności precyzyjnego ujmowania istoty rzeczy i przekazywa­nia jej podwładnym.

Początkowo nastawienie nazistów do Reichswehry (jeśli za wykładnię uz­nać nastawienie samego Führera) nie niepokoiło zbytnio Rommla i podobnych z temperamentu, praktycznych, pełnych wigoru, patriotycznie nastawionych zawodowych wojskowych. Hitler zdawał się obierać kurs na modernizację ar­mii i osobiście interesował się szczegółowymi problemami uzbrojenia. To cie­szyło kadrę oficerską. Hitler ostentacyjnie wyrażał swą wiarę w armię, ogłosił Niemcom, że służba w wojsku ponownie stała się zaszczytem. Ponadto zdra­dzał przywiązanie do dawnych, militarnych tradycji Prus. Swoim dramatycz­nym gestem w kościele garnizonowym w Poczdamie dał do zrozumienia, że za­mierza połączyć moc nowoczesności z chwalebną przeszłością. Nazistowski neopoganizm nie wydawał się przedstawiać większego zagrożenia. Władze zre­sztą obwieściły, iż uważają „zasady chrześcijaństwa za nienaruszalną podsta­wę powszechnej moralności i etyki”.

Oczywiście, rozpoczęły się debaty na temat tego, jaki kierunek winna obrać szybko rozwijająca się Reichswehra. Tworzono rozmaite koncepcje; na przy­kład utworzenia niewielkich sił „szybkiego reagowania”, złożonych z zawodo­wych żołnierzy plus licznej „milicji obronnej”, w której skład wejść miały prze­szkolone rezerwy. Hitler odrzucił ten pomysł. Uważał się za ucznia Ludendorffa i wierzył w potrzebę utworzenia potężnej armii czynnej, gotowej zrealizować jego ambitne plany. Przy tym Führer traktował wojsko jako instytucję wycho­wującą młodzież. Rommel właśnie w Poczdamie zetknął się na dobre z NS­DAP. W lutym 1937 roku, pozostając na etacie wykładowcy w akademii woj­skowej, otrzymał nominację na oficera łącznikowego, odpowiedzialnego za kontakty ministerstwa wojny z organizacją skupiającą nazistowską młodzież - Hitlerjugend.

Wcześniej, we wrześniu 1936 roku, podczas drugiego roku pobytu w Pocz­damie, Rommel spotkał Hitlera po raz wtóry. Na zjeździe partii w Norymber­dze został przydzielony do wojskowej eskorty Führera. Przy tej okazji Hitler poprosił go, by ograniczył liczbę towarzyszących pojazdów w trakcie jednej z wypoczynkowych wycieczek. Rommel zastosował się do polecenia, irytując paru partyjnych notabli, którzy starali się nie odstępować swego wodza. Führer osobiście pogratulował Rommlowi stanowczości2. Hitler posiadał wy­jątkową pamięć do nazwisk i twarzy i z pewnością fakt przydzielenia Rommla do Hitlerjugend nie umknął jego uwagi.

W omawianym okresie Hitlerjugend skupiało w swych szeregach pięć i pół miliona niemieckich chłopców. Na czele tej ogromnej organizacji stał niespeł­na trzydziestoletni entuzjasta, Baidur von Schirach. Młodzież zajmowała się sportem, poznawała niemiecką kulturę, absorbując przy okazji solidną dawkę narodowosocjalistycznej indoktrynacji. Dla wyrostków z Hitlerjugend, pamię­tających jeszcze niedawne lata niedostatku, niedożywienia i bezrobocia oraz zamieszek ulicznych, ich organizacja kojarzyła się jednak głównie z zabawą i radością życia. W tamtych dniach na niemieckich drogach często napotkać można było kolumny młodych rowerzystów w brunatnych koszulach, piloto­wanych przez starszego motocyklistę, na którego maszynie widniał trójkątny proporczyk ze swastyką. Hitlerjugend wydawała się podówczas symbolem ro­ześmianego, pewnego siebie, optymistycznego nowego pokolenia. Minister­stwo Wojny zaproponowało podjęcie z młodzieżą wstępnych zajęć wojskowych. Raporty w archiwach armii zawierały bardzo pochlebne dla Rommla opinie - istotnie zawsze bez trudu znajdował wspólny język z młodymi ludź­mi. Nic więc dziwnego, że Reichswehra uznała go za właściwą osobę jako swe­go przedstawiciela.

Właśnie ukazała się książka Rommla, Infanterie greift an, częściowo auto­biograficzna, która szybko zyskała sobie szeroką popularność w Niemczech. Zapewne czytał ją także Hitler. Książkę wydała poczdamska oficyna Voggennreitera, a Rommel uzyskał za nią spore honorarium autorskie, z którym postą­pił jak typowy oszczędny Szwab: poprosił wydawcę, by zatrzymał pieniądze w depozycie i wypłacał mu z nich co roku pewną sumę (był to manewr opłacal­ny z podatkowego punktu widzenia). Zdobywszy renomę, Rommel mógł liczyć, że młodzież z Hitlerjugend uzna go za autorytet.

Jednakże współpraca z Hitlerjugend nie układała się gładko. Rommel wszedł w konflikt z Baldurem von Schirachem. Niejasne do końca były powo­dy tych nieporozumień. Według Schiracha, Rommel, który zaproponował, aby młodsi oficerowie pracowali w soboty i niedziele jako instruktorzy oddziałów Hitlerjugend, organizował zajęcia z młodzieżą na zbyt wojskową modłę3. We­dług innych było całkiem odwrotnie — Rommel uważał, że zbyt wielki nacisk kładzie się na sport i trening paramilitarny i cierpi na tym edukacja w szer­szym sensie4. Chłopcy z Hitlerjugend, co zrozumiałe, nie chcieli być traktowa­ni jak uczniowie w szkole. Z kolei Rommel, syn nauczyciela i człowiek uzdol­niony matematycznie, uważał, że ze szkoleniem wojskowym można trochę po­czekać. Zarzucił Schirachowi, iż ten nie zna się na przedmiocie, gdyż nigdy nie był żołnierzem. Charakter i umysły młodych - dodał - należy kształtować przez edukację. Ostatecznie spory Rommla i Schiracha na tyle się zaogniły, że ten pierwszy - przez cały czas pozostając na etacie w akademii wojskowej - przed upływem 1938 roku przerwał swą współpracę z Hitlerjugend.

W tych latach atmosfera w Niemczech zmieniła się wyraźnie. Hitler uzy­skał dyktatorską pozycję w państwie, przekonując społeczeństwo, iż kraj znaj­duje się w stanie nieustannego zagrożenia. Führerowi i jego najbliższym współpracownikom zależało na podtrzymywaniu napięcia, aby wprowadzić za­rządzenia, które ludność przyjęłaby z odrazą w normalnych, spokojnych cza­sach. Owszem, kryzys zaczynał się rysować już dość wyraźnie, po części za sprawą samych nazistów. Ci jednak dorzucali drew do ognia. Jeszcze w marcu 1933 roku Hitler dostał prawo rządzenia za pomocą dekretów przez cztery la­ta. Okres ten okazał się zbyt krótki do przeprowadzenia wszystkich, rewolucyj­nych zmian. Führer potrzebował wrogów, za granicami i w kraju, by utrzymać w swych rękach pełnię władzy. W istocie, Rzesza aż do ostatecznej klęski rzą­dzona była wedle wojennych, surowych praw.

Dla kierownictwa sił zbrojnych stan zagrożenia państwa oznaczał koniecz­ność jak najszybszego przygotowania się do obrony przed wrogami, o których Hitler tak często, choć (publicznie) ogólnikowo, mówił. W uprzywilejowanym gronie wtajemniczonych Führer czasem deklarował wprost swe agresywne, ekspansjonistyczne plany5, posługując się niejednokrotnie słowami, które wprawiały w zdumienie jego słuchaczy. W listopadzie 1937 roku rozmawiał z ministrem wojny (von Blombergiem), ministrem spraw zagranicznych (von Neurathem), głównodowodzącym armii (von Fritschem), szefem marynarki wojennej (Raederem) oraz Luftwaffe (Göringiem) o konieczności podjęcia przez Niemcy ekspansjonistycznej polityki, która zakładała aneksję Austrii i Czechosłowacji, co mogło doprowadzić do konfliktu z Wielką Brytanią i Francją. Plany te przeraziły słuchaczy Hitlera, lecz ten stwierdził, iż będzie działać elastycznie, w zależności od rozwoju wypadków. Owa konferencja na­leżała w zasadzie do wyjątkowych; później Führer nabrał zwyczaju informo­wania o swych posunięciach tuż przed wprowadzeniem ich w życie, zdając się na własny, nieomylny jakoby instynkt i mistyczne wizje. Wyglądało na to, że odnosił same sukcesy i - do pewnego momentu - zdobywał kolejne terytoria bez rozlewu krwi. Przekonywał niemieckie dowództwo i społeczeństwo, że po­wołuje się na niezbywalne prawa historyczne. Tymczasem armia stopniowo rosła w siłę, odgrywając coraz większą rolę jako atut przetargowy, którym bez żenady posługiwał się Hitler.

Powszechny obowiązek służby wojskowej przywrócono w marcu roku 1935. Rok później, w marcu 1936, oddziały niemieckie wkroczyły do Nadrenii, obsza­ru zdemilitaryzowanego na mocy traktatu wersalskiego i odgrywającego ogromną rolę dla gospodarki Rzeszy. W ten sposób Hitler złamał postanowie­nia zarówno wersalskie, jak i lokarneńskie, argumentując przy tym jednak, że niedawno zawarty francusko-rosyjski układ o wzajemnej pomocy również na­ruszył traktaty z Locarno i fakt ten stanowi usprawiedliwienie niemieckiej ak­cji. Dla większości Niemców istotniejsze znaczenie od międzynarodowych układów miało poczucie, że oto odzyskali to, co im się należało.

Po upływie kolejnych dwóch lat, w marcu 1938 roku, Hitler, uciekając się do zastraszania i intryg, zmusił Austriaków, by „poprosili” niemieckie od­działy o wkroczenie do ich kraju. Nastąpił tak zwany Anschluss, czyli poko­jowe przyłączenie Austrii do Rzeszy. Położenie Austrii było niepewne już od roku 1918, kiedy to Wiedeń utracił większość terytoriów, należących do ce­sarstwa, stając się stolicą małego i słabego państwa. Znaczna część Austria­ków istotnie pragnęła przyłączenia ich kraju do Niemiec. W Austrii działała silna partia nazistowska. Wkraczające niemieckie wojska powitały rozentu­zjazmowane tłumy.

Również większość Niemców, w tym i Erwin Rommel, nie uznała Anschlussu za rzecz godną potępienia. W Rzeszy nie obawiano się na ogół wybuchu woj­ny. Zagraniczna polityka Hitlera postrzegana była raczej jako naturalny pro­ces naprawiania krzywd wyrządzonych przez traktat wersalski. Niemcy sądzi­li, iż prowadzi on tylko do pomnożenia dostatku mieszkańców Europy i zapew­nienia trwałego pokoju. Przyłączenie Austrii do Rzeszy odbyło się bezkrwawo. Na kronikach filmowych z tamtego okresu, przedstawiających oddziały nie­mieckie wkraczające do Nadrenii lub maszerujące ulicami Wiednia, oglądać można było wiwatujące tłumy, ludzi rzucających żołnierzom pod nogi kwiaty, a także stojącego w otwartym samochodzie, z ramieniem wyciągniętym w na­zistowskim salucie, tajemniczego Adolfa Hitlera.

Na miesiąc przed Anschlüssen! Hitler przeprowadził reorganizację naczel­nego dowództwa sił zbrojnych i krok ten zaowocował ponurymi konsekwencjami. 4 lutego 1938 roku ogłosił wolę osobistego przejęcia komendy nad armią. Ministerstwo Wojny zostało przekształcone w Naczelne Dowództwo Wehrmachtu (OKW), którego szef - w randze ministra - odpowiadał bezpośrednio przed Hitlerem. W wyniku niefortunnego skandalu obyczajowego swoje stano­wisko opuścić musiał von Blomberg. Na czele OKW stanął generał Keitel, czło­wiek całkowicie uległy wobec Führera. Opisana roszada wpłynęła pośrednio na pomniejszenie autorytetu armii, która zaczęła stopniowo tracić względnie niezależną pozycję w państwie rządzonym metodami dyktatorskimi. Dowódcy sił lądowych (OKH), marynarki wojennej (OKM) i lotnictwa wojskowego (OKL) byli, przynajmniej w teorii, podporządkowani OKW. Lecz OKW od początku stało się narzędziem spełniającym wolę Adolfa Hitlera, z rzadka jedynie peł­niąc funkcję organu doradczego. Wedle założeń nowy system miał zapewnić lepszą koordynację wszystkich rodzajów wojsk. W praktyce poważnie ograni­czył samodzielność kadry dowódczej.

Niemiecki sztab generalny nieufnie odniósł się to tej reorganizacji. Chociaż starsi rangą oficerowie cieszyli się, że Hitler doprowadził do rozbudowy i mo­dernizacji armii, to jednak decyzję remilitaryzacji Nadrenii przyjęli z obawa­mi. Zastanawiali się, co będzie, jeżeli zachodnie mocarstwa uznają to za akt przemocy i zareagują zbrojnie? Nic takiego się nie zdarzyło: W Wielkiej Bryta­nii, a nawet częściowo we Francji panowało przekonanie, że ustalenia z 1919 roku wymagają rewizji; że należy jakoś uzdrowić stosunki panujące w Europie. Anschluss Austrii, przeprowadzony na początku 1938 roku, wywołał większe poruszenie opinii międzynarodowej, ale skończyło się na protestach. Austriacy zdawali się zadowoleni z faktu znalezienia się w granicach Rzeszy. Gospodar­ka niepodległej Austrii znajdowała się w opłakanym stanie, teraz jej mie­szkańcy oczekiwali rychłej poprawy. W wojsku początkowo panowała nerwowa atmosfera, lecz znowu okazało się, że operacja nie przerodziła się w konflikt zbrojny. Oficerowie, na czele zmotoryzowanych kolumn (wiele niemieckich czołgów i pojazdów psuło się niestety po drodze), przywdziali zamiast polowych mundurów galowe uniformy6.

Inaczej rzecz się miała z Czechosłowacją.

Sudety w zachodniej części Czechosłowacji, państwa stworzonego na mocy postanowień traktatu wersalskiego, zamieszkane były w znacznej mierze przez ludność niemiecką. Tamtejsi Niemcy protestowali (na ogół bezpodstaw­nie) z powodu dyskryminacji, która spotykała ich ze strony czeskich władz; zorganizowali się pod przywództwem lokalnych nazistów, domagając się inkor­poracji Sudetów do Rzeszy. Owe żądania nasiliły się wyraźnie po Anschlussie Austrii (większość terytoriów Czechosłowacji wchodziła przed rokiem 1918 w skład monarchii austro-węgierskiej). Kiedy niemieckie wojska wkroczyły do Austrii, Czechosłowacja znalazła się w bardzo niekorzystnym położeniu z mi­litarnego punktu widzenia. W 1938 roku Hitler przy każdej okazji krzyczał o prześladowaniach, jakie spotykają Niemców sudeckich, i zarządził przygoto­wania do podjęcia operacji wojskowej, kiedy Czesi, zrazu skłonni do negocjacji, usztywnili swe stanowisko. W rzeczywistości zajęcie Sudetów było częścią po­lityki Hitlera, nakreślonej przez niego samego na długo przed Anschlussem. Jej zarysy przedstawił na tajnej konferencji z udziałem von Blomberga i innych osób w listopadzie poprzedniego roku. Likwidacja Austrii i Czechosłowa­cji stanowiła kluczowe punkty jego planu.

Jednak Czechosłowacja zawarła porozumienie z Francją, a większość Niemców uważała armię francuską za najsilniejszą w Europie. Również Cze­si mieli znaczące siły - trzydzieści cztery dywizje, a po mobilizacji nawet czterdzieści pięć, którym Niemcy przeciwstawić mogli w roku 1938 pięćdzie­siąt pięć dywizji. Dodać należy do tego znakomicie rozwinięty czeski przemysł zbrojeniowy oraz pas potężnych fortyfikacji granicznych. W razie podjęcia ataku na Czechosłowację Rzesza musiała liczyć się z kontrakcją Francuzów oraz, zapewne, Brytyjczyków. Niemcom ponownie przyszłoby podjąć walkę na dwóch frontach.

Niemiecka generalicja uważała agresywną politykę wobec Czechosłowacji za szalenie ryzykowną. Armia Rzeszy w zasadzie była nadal słaba - gruntow­nie wytrenowana w czasach Seeckta kadra zawodowa zajmowała się nadal szkoleniem masy wcielonych rekrutów, ponadto wciąż brakowało sprzętu dla formowanych, nowych wielkich jednostek. W latach 1935-1937 ogołocono linio­we oddziały z doświadczonych oficerów i podoficerów, którzy wówczas pełnili funkcję instruktorów. Sztab generalny uważał, że Niemcy nie są jeszcze goto­we do militarnego konfliktu na dużą skalę, a szef sztabu, gen. Ludwig Beck, starał się wręcz skrycie torpedować ambitne i niebezpieczne zamysły Hitlera.

Beck — podówczas najbardziej aktywny człowiek z grona opierającego się koncepcjom Führera - usiłował, w lipcu 1938 roku bez powodzenia, przecią­gnąć na swoją stronę generałów biorących udział w planowaniu operacji przeciw Czechosłowacji7, którzy wraz z szefem sił lądowych, gen. von Brauchitschem na czele, mieli wytłumaczyć Hitlerowi, że kurs na konfrontację skończy się katastrofą dla Niemiec, i użyć argumentu o nieprzygotowaniu armii do wojny.

Nic z tego nie wyszło. Wśród generalicji zarysował się podział. Hitler już w maju podjął decyzję o posunięciu się do siłowych rozstrzygnięć. Beck, widząc przyszłość w czarnych barwach, złożył w sierpniu dymisję. Hitler tymczasem powiedział generałom, że ich obawy są płonne. Francja i Wielka Brytania nie podejmą walki o Czechosłowację.

Miejsce Becka zajął katolik z Bawarii, Franz Halder. Halder odziedziczył po Becku nie tylko stanowisko. On również został wtajemniczony w spisek.

Kilku generałów z dowódcą berlińskiego okręgu wojskowego, von Witzlebenem, postanowiło uwięzić Adolfa Hitlera natychmiast po wydaniu przez niego rozkazu do realizacji planu Zielonego [Fall Grün], czyli kryptonimu inwazji na Czechosłowację. Ludzie ci żywili przekonanie, że polityka uprawiana przez Hi­tlera wiedzie Niemcy ku przepaści. Chcieli przystąpić do otwartego działania, gdyby zagrożenie ze strony Anglii i Francji stało się realne, w roli tych, którzy wybawili Rzeszę od wplątania się w kolejną wojnę na skalę światową. Naród niemiecki, czerpiąc dotąd korzyści ze zdobyczy osiągniętych bezkrwawo przez Führera, nie chciał jednak następnego konfliktu zbrojnego. Ponure lata 1914-1918 tkwiły jeszcze dobrze w pamięci średniego pokolenia Niemców. Spi­skowcy rozumowali, iż ulga z powodu uniknięcia wojny przesłoni ludziom gorycz z powodu odsunięcia od władzy Führera. Beck zapewnił nawet, że jeśli Anglia da dowód, iż podejmie walkę kiedy Czechosłowacja zostanie zaatakowa­na, to on położy kres nazistowskiemu reżimowi8. Być może spiskowcy przece­niali zdecydowanie własne możliwości, faktem jednak pozostaje, że porozumie­nie zawarte w Monachium przez Hitlera z Chamberlainem i Daladierem, zbi­ło ich zasadnicze argumenty9. Dogodny moment minął - wojna z Czechosłowa­cją nie byłaby popularna w Niemczech.

Na mocy monachijskiego układu zachodnie prowincje państwa czeskiego przekazano Rzeszy. I podobnie jak wcześniej w Austrii, niemieckie oddziały wkraczające do Sudetów powitane zostały z ekstatycznym entuzjazmem. Hit­lerowska propaganda głosiła, że była to akcja mająca na celu wyzwolenie Niemców sudeckich z czeskiego jarzma. Prawdziwi wrogowie to według Führe­ra ci, którzy zachęcali władze czechosłowackie do przeciwstawienia się Rzeszy. Podobną opinię podzielała większość Niemców, wśród nich najpewniej także Erwin Rommel. Od kilku lat Adolf Hitler budził w nim niesłabnący podziw. We wrześniu 1938 roku gwiazda Hitlera istotnie świeciła pełnym blaskiem. Tchórzliwi generałowie, doradzający ostrożność (o czym, rzecz jasna, opinia publiczna nie wiedziała) skompromitowali się w oczach Führera, który prze­stał traktować poważnie ich rady. Goebbels, minister propagandy, określił ich jako grupę reakcjonistów. Hitlera nie zawodził instynkt polityczny i Niemcy przekonali się o tym. Przekonała się o tym także większość korpusu oficerskie­go. Czołowi oponenci Hitlera w dowództwie armii ustąpili ze stanowisk. Von Fritsch, poprzednik von Brauchitscha i człowiek nieprzyjaźnie nastawiony do nazistowskiego reżimu, oskarżony został w wyniku intrygi zmontowanej przez SS o homoseksualizm. Beck, chory na serce, sam ustąpił ze swego stanowi­ska. Ludzie pokroju Fritscha i Becka, potrafiący dostrzec fatalne skutki agre­sywnej polityki Hitlera, należeli wówczas w Niemczech do wyjątków i nikt nie przejmował się ich przestrogami.

W październiku 1938 roku pułkownik Rommel objął dowództwo batalionu stanowiącego eskortę Hitlera, który wyruszył w Sudety. Został wybrany ze sporego grona kandydatów. „Krystalicznie czysty charakter - napisał o Rommlu jego komendant z Poczdamu - człowiek oddany, skromny i bezpretensjonal­ny... lubiany przez kolegów i poważany przez podwładnych”10. Ów specjalny przydział sprawił, że Adolf Hitler ponownie zwrócił uwagę na Rommla.

Wkrótce potem Rommel opuścił Poczdam. 10 listopada 1938 roku przeniósł się z Prus do Austrii. Tam został komendantem akademii wojskowej w Neu­stadt, w pobliżu Wiednia. Tego samego dnia zaszły w licznych miastach Nie­miec wypadki, które uzmysłowiły światu brutalne oblicze narodowosocjalistycznego reżimu.

Historia antysemityzmu w Niemczech jak w większości europejskich kra­jów jest długa i powikłana. Antysemityzm osiągnął jednak ponurą kulminację w latach drugiej wojny światowej.

Kiedy Hitler doszedł do władzy, nie zrezygnował bynajmniej z głoszenia ha­seł wrogich Żydom. Antysemityzm nazistowskiej ideologii został ukonstytuo­wany za sprawą ustaw wydanych w Norymberdze we wrześniu roku 1935, kiedy to Rommel rozpoczął służbę w Poczdamie. Już wcześniej, w roku 1934, Ży­dów usunięto z wojska. W wyniku wprowadzonych zarządzeń Żydzi stali się praktycznie obywatelami drugiej kategorii. Ograniczono im dostęp do nie­których zawodów (obowiązywały normy procentowe i ilościowe) i odebrano licz­ne prawa, którymi odtąd cieszyć się mogli „czyści rasowo” Niemcy. Same usta­wy sformułowane zostały w tonie bardzo uwłaczającym godności Semitów . Był to jednak tylko początkowy etap procesu; agresywna retoryka nie znajdowała, jeśli nie liczyć sporadycznych ekscesów, przełożenia na czyny. Przemoc skiero­wana przeciw Żydom nie była jeszcze zorganizowana. Naturalnie nie oznacza­ło to, by Żydzi w pierwszej połowie lat trzydziestych wiedli w Rzeszy spokojny żywot. Na przykład - w marcu 1933 roku w Getyndze powybijano witryny w sklepach należących do Żydów.

Wrogość nasilała się stopniowo w Niemczech, a zagraniczne protesty brzmiały niezbyt stanowczo. Zdarzało się, że niezależnie myślący i odważni Niemcy pomagali Żydom, narażając się tym samym na szykany członków partii, które później zmieniły się w otwarte prześladowania. Na progu woj­ny, w tężejącej atmosferze, wspieranie ludności pochodzenia semickiego w Rzeszy wiązało się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Na krytykę anty­semityzmu zdobywali się już tylko, a i to z rzadka, duchowni. O czynnym oporze nie było nawet mowy. Aby to zrozumieć, należy tutaj wspomnieć o po­glądach rozpowszechnionych podówczas nie tylko w Niemczech, lecz także w całej niemal Europie.

Na Żydów już od czasów średniowiecznych spadały na kontynencie prześla­dowania. Ponieważ wyznawali inną religię, uważano ich za wrogów chrześci­jaństwa, krnąbrnych i nie do nawrócenia. Ponadto, także od średniowiecza, Ży­dzi tradycyjnie parali się lichwą i obracali pieniędzmi, co sprawiało, że bogaci­li się na ogół dość szybko. Wzbudzali tym niechęć i zawiść - jako ludzie obcy, którym dobrze się powodzi materialnie. Wspomnieć trzeba, iż to wyobcowanie Żydów wynikało głównie z ich religijnych nakazów oraz faktu, że zawierali związki małżeńskie niemal wyłącznie z Żydówkami. W Niemczech w latach dwudziestych powiadano, że mimo załamania ekonomicznego i hiperinflacji, Żydzi nie utracili swej silnej pozycji ekonomicznej, a wręcz ją wzmocnili. Zro­dził się też ze starych przesądów nowy mit: Żydzi „mają się dobrze”, skorzy­stawszy na klęsce ojczyzny.

To nie wszystko. Żydzi zajmowali mocną pozycję w świecie sztuki i literatu­ry, w, jakbyśmy to dzisiaj ujęli, mediach. Powszechnie zarzucano im to, iż pro­mują przedstawicieli swojej rasy i dbają o partykularne interesy. Może tkwiło w tym i ziarno prawdy, lecz istota zawierała się w żydowskiej wrażliwości oraz talencie artystycznym. Niemcy stworzyli jednak kolejny mit: oto kluczowe dziedziny niemieckiej kultury i gospodarki zostały opanowane przez Żydów. Wspomnianą dominację uważano ogólnie za nacechowaną cynizmem i specy­ficznie destruktywnym podejściem do rzeczywistości. O ironio, właśnie naziści określili Żydów mianem niezdolnych do twórczej działalności11 - Żydów, którzy dali przecież w przeszłości Niemcom Mendelssohna i Heinego! Według antysemickiej mitologii nazistów, Żydzi, by czerpać dla siebie korzyści, zdomi­nowali niemiecką kulturę, finansjerę i środki przekazu.

Pozostawała jeszcze bardzo istotna kwestia patriotyzmu, lojalności wzglę­dem ojczyzny. Żydzi - co słyszało się nie tylko w Niemczech, lecz w większości krajów europejskich, w tym także w Anglii i Francji - stanowili „nację pośród narodu”. Posądzano ich o nielojalność wobec kraju zamieszkania, wobec pier­wotnej przynależności do „światowego Żydostwa”. W Rzeszy takie przeświad­czenie wzmogły niektóre wypadki z tragicznego dla Niemców roku 1918. Spo­łeczeństwo kojarzyło niektórych niemieckich Żydów z ruchem dążącym do za­warcia pokoju. Przyjęło się obarczać ich, nie całkiem w zgodzie z prawdą histo­ryczną, za hańbę listopada 1918 roku.

W cesarskich Niemczech kultywowano liczne przesądy i uprzedzenia. Przymykano oczy na fakt, że Żydzi walczyli dzielnie w armii kajzera, z peł­nym poświęceniem dla Rzeszy. Nieufność wobec ludności pochodzenia semickiego pozostawała jednak bardzo głęboka; legenda o „międzynarodowej kon­spiracji żydowskiej”, tajnym związku pragnącym zawładnąć światem, powsta­ła w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia, wracała na usta wszy­stkich w kryzysowych latach. Tak stało się w roku 1918. Hitlerowcy posługi­wali się nią bez żenady w swojej propagandzie. Żydowskie nazwiska usunię­to w roku 1935 z wielu niemieckich obelisków, upamiętniających dawniejsze bitwy i kampanie. A ponieważ Żydem był Karol Marks i liczni Żydzi, zwła­szcza Trocki, odegrali ogromną rolę w rosyjskiej rewolucji bolszewickiej, kie­rując po wojnie domowej partią komunistyczną w Związku Radzieckim (oraz ruchem rewolucyjnym w innych krajach, także w samych Niemczech), utożsa­miono szybko przymiotnik „żydowski” z określeniem „bolszewicki”. Nazi­stowska propaganda mianem „żydowska” opatrywała również na przykład międzynarodową finansjerę.

Z tego amalgamatu ekonomicznych, religijnych, historycznych i kulturo­wych mitów Hitler i jego towarzysze ukuli teorię rasową . Głosiła ona, że po­tęga Niemiec winna powstać, opierając się na czystości rasowej, skażonej przez żydowską krew. Krzyżowanie się ras prowadzi do ich upadku. Żydzi to wedle definicji „wewnętrzny wróg”, z którym należało się uporać.

Oczywiście, Hitler nie zdołałby utrzymać władzy dyktatorskiej, gdyby wro­gów dostrzegał jedynie wśród niemieckich Żydów. W latach trzydziestych po­pulacja żydowska w Rzeszy liczyła około pięciuset tysięcy, z czego w okresie 1933-1939 sto siedemdziesiąt pięć tysięcy osób zdecydowało się na emigrację. Naziści założyli obozy koncentracyjne (miejsca ścisłego odosobnienia dla prze­ciwników reżimu), których do wybuchu wojny powstało sześć, zamykając w nich tak kryminalistów, jak Świadków Jehowy. Mimo wszystko w obozach więźniami byli głównie Żydzi (na ogólną liczbę dwudziestu jeden tysięcy we wrześniu 1939 roku)12. Skazywano ich za „postawę antyspołeczną” lub z jakie­goś innego wyimaginowanego powodu. Obozy koncentracyjne podlegały bezpo­średnio reichsführerowi SS, Heinrichowi Himmlerowi. Ich załogę stanowili wyłącznie esesmani. SS i Himmlerowi podlegało ponadto gestapo, czyli tajna policja państwowa, kierująca, zwykle bez sądu, do obozów ludzi uznanych za przeciwników narodowego socjalizmu. Te potężne instrumenty władzy pozostawały poza oficjalnymi strukturami administracji państwowej, które nie miały nad nimi efektywnej kontroli.

Żydzi w Rzeszy stanęli w obliczu zalegalizowanej dyskryminacji. Padli ofia­rą partyjnej retoryki i przesądów większości Niemców. Przeciętny Niemiec ak­ceptował terror stosowany wobec Żydów, tolerując przemoc w stosunku do lud­ności semickiej. Podobnie przeciętny oficer w wojsku. Nawet wrogi Hitlerowi generał Fritsch potępiał „demokratów, Żydów i pacyfistów” jako tych, którzy pragnęli upadku Niemiec13 (Fritsch znany był ze swej niechęci wobec republi­ki weimarskiej), i nie należał bynajmniej do wyjątków. Większość weteranów starej armii kajzera rozumowała podobnie. Nawet Niemcy zbyt inteligentni, by traktować poważnie nazistowskie teorie rasowe, nie skłonni do brania wy­rafinowanego mitu za rzeczywistość, dostrzegali „problem żydowski”. I chociaż często odnosili się krytycznie do akcji inspirowanych przez hitlerowską propa­gandę, takich jak bojkotowanie czy pikietowanie żydowskich sklepów albo upo­karzanie Żydów w inny sposób, zachowywali się biernie. Stawanie w obronie prześladowanych wiązało się z ryzykiem; przeważnie jednak ogół Niemców ograniczał się do wzruszania ramionami, wyrażającego stwierdzenie: „Żydzi sami się o to prosili!”

Jak wspomnieliśmy, 10 listopada 1938 roku Rommel został komendantem akademii w Wiener Neustadt, mieszczącej się w ogromnym budynku byłej Akademii Marii-Teresy.

7 listopada pewien młodociany Żyd zabił niemieckiego dyplomatę w Pa­ryżu, vom Ratha. Prasowe organy partii wyraziły pewność, że naród niemiec­ki zdoła „wyciągnąć wnioski z tego nowego aktu przemocy”. Zabójstwo uzna­no za dowód na istnienie „żydowskiego spisku”; dwa dni później Goebbels, wygłosił przemówienie do członków partii w Monachium. Przemówienie, którego idea była jasna. Jak niemieccy patrioci mogą tolerować podobny „terroryzm”? Goebbels przestrzegł słuchaczy, aby nie organizowali (zakaza­nych podówczas w Rzeszy) demonstracji, ale nie miał wątpliwości, że Niem­cy zareagują „spontanicznie”. Następnego dnia zdemolowano w różnych re­gionach Niemiec siedem tysięcy sklepów żydowskich. W kraju, który od osiemnastego wieku szczycił się przestrzeganiem zasad tolerancji religijnej, spłonęły synagogi. Na społeczność żydowską narzucono obowiązek uiszcze­nia haraczu, Żydom (których zginęło tego dnia blisko stu) nie wypłacono od­szkodowania za zniszczenia. Trzydzieści pięć tysięcy osób pochodzenia semickiego uwięziono czasowo w obozach koncentracyjnych i następnie zwol­niono - zastraszonych i sterroryzowanych. Szkło z wybitych szyb żydowskich sklepów nasunęło sardonicznym berlińczykom pomysł ochrzczenia wydarzeń mianem Reichskristallnacht [„nocy kryształowej”].

W konsekwencji — na co z pewnością naziści liczyli — wzmogła się emigracja niemieckich Żydów. W owym okresie Hitler najprawdopodobniej wyobrażał so­bie jeszcze „rozwiązanie kwestii żydowskiej” przez wygnanie z kraju ludności semickiej. Byłby to najprostszy sposób „oczyszczenia” Niemiec z Żydów. Zagra­nica zareagowała na ekscesy „nocy kryształowej” protestami, krytykując głów­nie społeczeństwo niemieckie za tolerowanie przemocy, do której uciekał się nazistowski reżim. Żydowscy emigranci z Niemiec wzmocnili, przede wszyst­kim w Anglii i Ameryce, ruchy nieprzejednane wobec hitlerowskiej Rzeszy.

W ten sposób teza głoszona przez Goebbelsa, że wrogość dzieląca państwa za­chodnie i Rzeszę inspirowana jest przez Żydów, paradoksalnie zaczęła odpo­wiadać prawdzie.

Większość Niemców odniosła się z dezaprobatą do aktów przemocy — wan­dalizmu, anarchii - która na krótko zawładnęła ulicami, oraz do kompromi­tacji Niemiec w opinii innych krajów. Niestety, w samej Rzeszy owej dezapro­baty nie wypowiedziano głośno i otwarcie14. Ludzie zadowolili się stwierdze­niami, że zamieszki wywołała chuliganeria, która wymknęła się okresowo spod kontroli partii; to jeszcze nie powód, aby buntować się przeciwko kierow­nictwu NSDAP. Sądzono ogólnie, że antysemicka retoryka nazistów jest przesadnie agresywna, a opryszkom z SA nadal pozostawia się za dużo swo­body. Nie podawano jednak w wątpliwość istnienia samego „problemu ży­dowskiego”, wpływowej „nacji pośród narodu”, problemu, który od czasu do czasu skutkował przykrymi zajściami. Nawyki myślowe antynazistowskich tradycjonalistów, którzy nad wyraz często hołdowali starym przesądom i uprzedzeniom, nie pozwalały się łudzić, iż w Niemczech poważna siła zbun­tuje się przeciw prześladowaniu semickiej mniejszości. Fritsch na przykład napisał, że po wojnie należało wygrać trzy batalie - z klasą robotniczą, z Ko­ściołem katolickim oraz z Żydami. Interesujące, że powyższą notatkę sporzą­dził ledwie w miesiąc po „nocy kryształowej”15. Natomiast Brauchitsch, dwa miesiące później, w dyrektywie przeznaczonej dla korpusu oficerskiego wspo­mniał o konieczności dbania w wojsku o przestrzeganie narodowosocjalistycznych poglądów16.

Rommel nie żywił antysemickich uczuć. Jeszcze w Goslar wydarzyło się na­stępujące zdarzenie. Rommel wybrał się z Manfredem na przechadzkę i w pew­nej chwili syn, widząc oficera służby medycznej - człowieka wyróżniającego się wielkim, zakrzywionym nosem - zapytał, czy to Żyd. Ojciec natychmiast zga­nił Manfreda17. Rommel miał znajomych wśród Żydów, ponadto z usposobienia był raczej tolerancyjny. O Żydach myślał jak o „zagubionych duszach”, które nie chcą nawrócić się na chrześcijaństwo18. Był zbyt inteligentny, żeby wierzyć w spiskowe teorie, lansowane przez partyjnych ideologów i propagandystów. Szanowany przez niego Führer wydawał się idealistą, nie ponoszącym bezpo­średniej odpowiedzialności za uliczne ekscesy, może nawet o nich nie wiedział; winę za nie ponoszą niektórzy ludzie z jego otoczenia. Podobne złudzenia mia­ło wielu Niemców, którzy sądzili, że myśli Führera zajęte są bez reszty plana­mi przywrócenia honoru Niemcom, zaprowadzenia porządku w Rzeszy. Tu przyznać trzeba, iż w drugiej połowie lat trzydziestych wyraźnie złagodzono konflikty dzielące poszczególne klasy społeczne. Nowe władze poczyniły konce­sje na rzecz ludzi pracy, zapobiegając grupowym zwolnieniom i wprowadzając płatne urlopy.

Te właśnie osiągnięcia uważał Rommel za konkretne i istotne. Sukcesy łą­czono z osobą Adolfa Hitlera. Wady systemu uznawano zaś za drobne i przej­ściowe niepowodzenia. Uczciwi, patriotycznie zorientowani Niemcy często przy­mykali oczy na niewygodne fakty, pamiętając jedynie o postępie w wielu dzie­dzinach życia, jaki dokonał się za czasów sprawowania rządów przez Hitlera.

Nawet dla Rommla istniał realnie „problem żydowski”. Uczestniczył w kur­sach prowadzonych przez nazistowskich propagandystów. W grudniu 1938 roku z aprobatą przyjął przemówienie wygłoszone przez Hitlera do wyższej ka­dry oficerskiej, w którym Führer mówił o potrzebie „upolitycznienia” nowocze­snego żołnierza, aby „gotów był walczyć za nową politykę” i odegrał rolę bojow­nika za nową niemiecką filozofię życiową. Hitler wierzył gorliwie w „czynnik motywacyjny^, a Rommel, dobrze znający żołnierzy, podzielał tę wiarę. Kiedy Rommel, także w grudniu, odwiedził Szwajcarię, by wygłosić tam prelekcję dla szwajcarskich wojskowych i opowiedzieć im o własnych przeżyciach wojen­nych, doniósł, iż „młodsi [szwajcarscy] oficerowie... wyrazili swą sympatię dla nowych Niemiec. Niektórzy z nich mówili ze zrozumieniem o naszym proble­mie żydowskim”19. Ludzie pokroju Rommla postrzegali ów problem żydowski jako kwestię lojalności; nie byli pewni, czy Żydzi mogą służyć całym sercem niemieckiej ojczyźnie. Dodać do tego trzeba niechęć wobec „trzymania się Ży­dów razem” i ich umiejętności pomnażania majątku. Uważali, że problem ten należy rozwiązać.

Co ciekawe jednak, Rommel pozostał odporny na wszechwładną w hitle­rowskich Niemczech ideę rasowej konspiracji, nie pojmując jej istoty, sformu­łowanej przez podziwianego przez niego Führera. Wspomnijmy tu o zdarzeniu, jakie zaszło znacznie później, w roku 1943, kiedy Rommel znalazł się w bezpo­średnim kręgu wodza. Otóż pewnego razu, siedząc przy stole Hitlera, wysunął propozycję. Ponieważ oficjalne, wrogie nastawienie do Żydów powoduje, iż za granicą Niemcy mają niezasłużenie (naiwnym zdaniem Rommla) złą opinię, zasugerował on wyznaczenie specjalnego żydowskiego gauleitera, jeśli znaj­dzie się odpowiedni kandydat. Po tej propozycji zapanowało głuche milczenie, wreszcie Hitler rzucił: „Zupełnie nie rozumie pan moich dążeń!” Kiedy Rom­mel wyszedł, Hitler dodał ciszej: „Czy on nie zdaje sobie sprawy, że to Żydzi odpowiedzialni są za wybuch wojny?”20

10 marca 1939 roku Hitler przedstawił ultimatum rządowi Czechosłowacji. Czesi utracili już Sudety na rzecz Niemiec, secesją grozili też Słowacy na wschodzie. Hitler zaproponował w praktyce rozbiór państwa czechosłowackie­go. Słowacja, ciesząca się autonomią już od listopada 1938, miała uzyskać nie­podległość. Czechy i Morawy miały stać się niemieckim protektoratem.

W razie odrzucenia ultimatum Czechosłowacja musiała się liczyć z natych­miastową interwencją zbrojną, połączoną z nalotami Luftwaffe. Czeski prezy­dent Hacha (jego poprzednik, Benesz, ustąpił zaraz po Monachium) musiał podjąć decyzję od razu. Nie miał wielkiego wyboru. Umowa monachijska ode­brała Czechom graniczne fortyfikacje oraz znajdujące się na terenie Sudetów zakłady zbrojeniowe. Było jasne, że gdyby Czechosłowacja stawiła zbrojny opór, to przyszłoby jej walczyć samotnie. Dodać wypada, że inni sąsiedzi też nastawieni byli do Czechów nieprzyjaźnie. Polska zagarnęła po Monachium Śląsk Cieszyński i wysuwała dalsze roszczenia. Korekty granic domagali się również Węgrzy, których wielu zamieszkiwało południowe obszary Słowacji. Na wschodnich krańcach państwa żyła mniejszość ukraińska. Liczni Czesi obawiali się potęgi militarnej Związku Radzieckiego i ostatecznie przyjęli bru­talnie narzuconą niemiecką protekcję. 15 marca 1939 roku Hitler triumfalnie wjechał do Pragi.

Jednakże dla większości krajów wschodniej Europy okupacja przez Niemcy Czech i Moraw stanowiła ostateczny dowód, że ambicje Hitlera zagrażały ich własnej niepodległości. Aneksje niemieckie wyszły już poza fazę „naprawia­nia” niefortunnych ustaleń traktatu wersalskiego, narzuconych przez zwy­cięskie mocarstwa; owszem, w wielu wypadkach granice wytyczono sztucz­nie, bez oglądania się na względy narodowościowe. Wkroczenie niemieckich wojsk do Pragi było już jednak aktem jawnej agresji. Ledwie pół roku wcze­śniej Czesi ustąpili przed żądaniami Hitlera, ów zaś zapewnił uroczyście, że uzyskał wszystko, czego chciał. Pod warunkiem zaniechania dalszych re­windykacji rządy Francji i Wielkiej Brytanii przystały w Monachium na ustępstwo wobec Hitlera, przyznając tym samym pośrednio, że wersalskie postanowienia z 1919 roku nie zdołały zagwarantować trwałego pokoju Eu­ropie. A teraz wódz Rzeszy brutalnie pogwałcił układ monachijski. Hitler miał w ręku tym razem tylko bardzo naciągany argument - twierdził mia­nowicie, że Czesi sami poprosili go o protekcję. Świat protestował, ale nie podjął stanowczej kontrakcji. Mimo wszystko politykom w krajach demo­kratycznych wreszcie spadły łuski z oczu. Zaczęto w pośpiechu przygotowa­nia do nowej wojny.

W większości Niemcy - lecz bynajmniej nie wszyscy - odnieśli się do spra­wy czeskiej obojętnie. Wydało się im to oczywiste, że Czesi i inne mniejsze narody wschodniej Europy szukają niemieckiej protekcji. Owszem, Czechów nie sposób uznać za lud germański, ale przecież całe stulecia przetrwali w granicach Świętego Cesarstwa Rzymskiego, czyli Cesarstwa Niemieckie­go, którym władali Hohenstaufowie, Habsburgowie i inni. Z Czech wywodzi­ły się liczne rody, które odegrały ogromną rolę w niemieckiej historii. To w Czechach, od bitwy pod Białą Górą w 1620 roku, zaczęła się wojna trzy­dziestoletnia, którą Niemcy uważali za ważny element swoich dziejów. Jeże­li Czesi poprosili teraz Führera o ochronę, tym lepiej dla nich; mocarstwa za­chodnie, Anglia i Francja, powinny uznać Rzeszę za gwaranta spokoju i sta­bilizacji w Europie Środkowej, zagrożonej bliskością Związku Radzieckiego. Mniejszość Niemców, wedle której Hitler wiódł kraj ku przepaści, przekona­na była, że sprawa czeska mogła stanowić dogodną okazję do dokonania an­tyhitlerowskiego zamachu stanu - Haider, nowy szef sztabu generalnego, stwierdził, że byłby poparł taki przewrót, gdyby na wiosnę 1939 doszło do wybuchu wojny. Podobne deklaracje wydają się jednak z dzisiejszej perspek­tywy po prostu czcze21.

Ponieważ Hitler osobiście wjechał do Czech i samej Pragi, Rommla oderwa­no wcześniej od jego zajęć w austriackim Neustadt i powierzono komendę nad eskortą Führera. Zrazu zrodziły się wątpliwości dotyczące szczegółów wizyty Hitlera w czeskiej stolicy. SS obawiało się o bezpieczeństwo wodza. Zapytany o zdanie w tej kwestii, Rommel odpowiedział Führerowi, by ten otwartym sa­mochodem, bez obstawy, wjechał na Hradczany. Rommel wiedział, że takie za­chowanie wodza - bez wątpienia wymagające okazania odwagi - wzbudzi podziw, choćby i zawistny. Gdyby Rommel znajdował się na miejscu Hitlera, z pewnością postąpiłby właśnie w ten sposób. Führer usłuchał rady. Rommel zawsze cenił w Hitlerze osobistą odwagę i fakt, że wódz Rzeszy zlekceważył w Pradze obawy o swe bezpieczeństwo, wzmógł tylko jego podziw dla Führera. Wkrótce potem Rommel powrócił do swojego domu w Neustadt, gdzie beztro­sko zajmował się ogrodem, wyprawiał się na wycieczki w Alpy i stopniowo nabierał wprawy w nowym hobby — fotografowaniu. Zdawało się, że burzowe chmury odpłynęły za horyzont.

Polska, która w ciągu ubiegłych miesięcy współdziałała z Niemcami prze­ciwko Czechom i której minister spraw zagranicznych niezbyt przychylnie od­nosił się do Francuzów22, okazała ostrożne zadowolenie z rozpadu państwa czechosłowackiego, pomimo faktu, iż w jego wyniku znacznie wydłużyła się jej granica z Rzeszą. W omawianym czasie Polacy nadal karmili się iluzoryczny­mi złudzeniami, że zdołają stworzyć blok państw na wschodzie Europy i objąć jego przywództwo. W ten sposób mieli nadzieje na powstrzymanie ekspansjonistycznych zakusów Niemiec i Związku Radzieckiego.

Potrzebowali jednak wsparcia silnego sojusznika i znaleźli go w Anglii. Brytyjczycy (a przede wszystkim brytyjski premier Neville Chamberlain, który wcześniej odegrał wiodącą rolę w przygotowaniach do podpisania ukła­du monachijskiego i teraz czuł się osobiście zdradzony przez Hitlera) gotowi byli podpisać z Polakami bilateralne porozumienie obronne. Brytyjskie gwa­rancje, udzielone Polsce i innym krajom wschodniej Europy, stanowiły ostrzeżenie dla Führera: ani kroku dalej. Tę politykę poparły wszystkie an­gielskie ugrupowania. „Skoro Bóg pomaga - powiedział Churchill z ław zaj­mowanych przez konserwatystów w Izbie Gmin - to my też musimy”. Waha­jący się początkowo Francuzi poszli za przykładem Brytyjczyków i także udzielili Polsce gwarancji.

Ta raptowna determinacja Brytanii i Francji okazana została trochę za późno. Niemcy okrzepły w siłę. Gdyby w 1938 albo 1939 roku wybuchła wojna o Czechosłowację, Hitler nie mógłby liczyć na poparcie części narodu (nie wspo­minając nawet o sztabie generalnym). Teraz sytuacja uległa już zmianie.

Większość Niemców podobnie postrzegała „kwestię polską”. Jeszcze Seeckt uważał Polskę za rodzaj bufora, oddzielającego Niemcy od bolszewickiej Rosji. Zachodnie regiony państwa polskiego zamieszkiwała dość liczna niemiecka mniejszość. Traktat wersalski odgrodził Prusy Wschodnie, kolebkę teutońskiej legendy, od reszty Rzeszy tzw. korytarzem pomorskim, dzięki któremu Polska otrzymała dostęp do Bałtyku. W Wersalu zrodził się także pomysł utworzenia z Gdańska tzw. Wolnego Miasta. Gdańsk w ponad dziewięćdziesięciu procen­tach zamieszkany był przez ludność niemiecką. Nie należał jednak ani do Rze­szy, ani do Polski, stanowiąc przez całe dwudziestolecie źródło sporów i niesna­sek. W istocie jednak prezentowane przez Seeckta i innych w latach dwudzie­stych nastawienie do Polski uległo w następnej dekadzie pewnej odmianie, zwłaszcza wśród światlejszych niemieckich wojskowych, co wynikało z widocz­nego wzrostu potęgi militarnej Związku Radzieckiego - skoro Rosjanie mogli zagrażać wschodniej flance Rzeszy, to istnienie Polski zaczynało odgrywać in­ną rolę. Tak czy owak większość Niemców, bynajmniej nie tylko ludzie z oto­czenia Hitlera oraz entuzjaści nazistowskiego reżimu, uznawała „kwestię pol­ską” za otwartą, wymagającą rozwiązania.

Hitler, pragnąc przede wszystkim unormować sytuację wewnętrzną, podpi­sał w roku 1934 z Polską pakt o nieagresji i w ciągu pierwszych lat sprawowa­nia przez niego rządów nastąpiła w pewnym sensie poprawa wzajemnych stosunków. Można było dopatrzeć się ideologicznych podobieństw - Żydzi w Pol­sce, podobnie jak w Niemczech, podlegali restrykcjom; usiłowano ograniczyć ich wpływ w niektórych dziedzinach oraz „chronić” przed nimi chłopstwo. W 1938 roku Polska gorliwie wzięła udział w rozbiorze Czechosłowacji.

Aż do wiosny 1939 roku armia niemiecka miała tylko obronne plany na wy­padek ewentualnego starcia zbrojnego z Polską23, a Polacy, uważani od 1919 roku za sojuszników Francji, według opinii oficerów sztabu generalnego z pew­nością uderzyliby na Rzeszę w razie konfliktu za zachodzie. Doszłoby do woj­ny na dwa fronty - a wizja wojny na dwa fronty zawsze prześladowała nie­miecką generalicję. W latach trzydziestych Polska zaczęła się zbroić, pragnąc odgrywać kluczową rolę we wschodniej części Europy. Istotnie, niektóre koła w Polsce marzyły o ekspansji, odzyskaniu dawnych terytoriów należących do państwa polsko-litewskiego; o rozciągnięciu granic od Bałtyku do Morza Czar­nego i zagarnięciu większości obszaru Białorusi. Francuzi, mając na względzie polską postawę z 1938 roku, stopniowo dystansowali się od swego wschodnie­go sojusznika. Polski minister spraw zagranicznych, Józef Beck, był przebie­gły, lecz ambitny. A Francuzi nie życzyli sobie, by Warszawa miała decydują­cy wpływ na relacje między Berlinem a Paryżem.

Na skutek tego z początkiem 1939 roku Polska została bez realnych sprzy­mierzeńców - sytuację zmieniły dopiero gwarancje brytyjskie. Hitler polecił budować na granicy z Polską fortyfikacje, co też czyniono gorączkowo przez ca­łe lato 1939 roku. Umowa brytyjsko-polska i francusko-brytyjskie gwarancje dla Polski stanowiły dla Hitlera wyzwanie.

W rzeczywistości Hitler zdecydował się na wojnę z Polską juz w marcu 1939 roku, o czym poinformował von Brauchitscha, szefa OKH24. Rozwście­czyły go brytyjskie gwarancje i liczył na zrównoważenie ich efektu przez za­warcie przymierza z Włochami w maju — teraz, jeśli Wielka Brytania i Fran­cja opowiedzą się zbrojnie po stronie Polski, to będą musiały stawić czoło nie tylko Niemcom, lecz także Włochom w basenie Morza Śródziemnego. Angiel­skie gwarancje nie powstrzymały Führera przed zamiarem zmiażdżenia Pol­ski. Jednakże, kiedy Hitler przemawiał do dowództwa Wehrmachtu i szta­bowców w Obersalzbergu 21 sierpnia 1939 roku, większość jego słuchaczy ogarnęły obawy. Generałowie uważali, że Hitler zmierzał do wywarcia na Polskę psychologicznego nacisku i zmuszenia jej wypróbowaną metodą do ustępstw. Podjęto realne przygotowania do podjęcia akcji militarnej. Tyle ze rzeczywista agresja, biorąc pod uwagę deklaracje Anglii i Francji, doprowa­dziłaby do konfliktu na dwóch frontach.

Hitler starał się rozwiać te niepokoje. Oświadczył zebranym generałom, ze nastała pora przystąpienia do działań. Anglicy i Francuzi mają jak na razie słabsze lotnictwo i artylerię przeciwlotniczą. Pomóc Polsce mogą jedynie przez podjęcie ofensywy lądowej na zachodzie, lecz nie zdecydują się na to, pa­miętając o krwawych skutkach minionej wojny światowej. Przywódcy Francji i Brytanii nie wplączą się w nowy konflikt z powodu Polski25. Słuchacze byli gotowi nawet w to uwierzyć, ale zapadła martwa cisza, kiedy Hitler oznajmił, iż uporał się ze zmorą wojny na dwa fronty - miał bowiem zamiar podpisać układ ze Związkiem Radzieckim. Ten niespodziewany zwrot wprawi świat w zdumienie i udowodni mocarstwom demokratycznym, że Niemcy nie zawa­hają się przed niczym.

Wielu Niemców oczekiwało mimo wszystko, że powtórzy się historia mo­nachijska i w ostatniej chwili dojdzie do jakiegoś porozumienia. Stosunki Rzeszy z Polską były wprawdzie bardzo napięte, ale nie doszło jeszcze do ich ostatecznego zerwania. Konferencja w Obelsalzbergu, choć przeprowadzona w tajemnicy, mogła (jak niektórzy sobie wmawiali) być kolejną pokerową za­grywką Hitlera, który, jak to już wielokrotnie dotąd udowodnił, po mi­strzowsku operował groźbami i pojednawczymi hasłami. Zdaniem Führera, francusko-brytyjskie posunięcia miały tylko usztywnić stanowisko Polski i były czystym blefem.

Tym razem jednak sprawy miały potoczyć się inaczej. 25 sierpnia podpisa­no w Londynie formalny sojusz angielsko-polski, który zdał się podważać opty­mistyczne przewidywania Hitlera. Mimo wszystko po paru wielce dla Hitlera charakterystycznych, podjętych w ostatniej chwili próbach zagmatwania mię­dzynarodowej sytuacji i zamaskowania swych intencji, 31 sierpnia Wehrmacht otrzymał rozkaz przystąpienia do realizacji Fall Weiss

1 września o godzinie 4.45. rozwiały się ostatnie złudzenia, że Hitler blefuje.

Rommel został wezwany do Berlina 22 sierpnia, na dzień przed konferen­cją w Obersalzbergu. Powierzono mu nowe zadanie, obarczono nowymi obo­wiązkami. Liczył sobie wtedy czterdzieści siedem lat. Awansował (akt nomina­cyjny eksdatowano na 1 czerwca) do rangi generała majora. Według przydzia­łu mobilizacyjnego objął komendę nad kwaterą polową Führera. 4 września Rommel przekroczył przedwojenną granicę niemiecko-polską. O ósmej rano te­go dnia osobiście złożył raport Hitlerowi — w dzienniku wojennym widnieje la­koniczna notatka: „Raport składają Führerowi dowódca Grupy Armii „Pół­noc”, generał pułkownik von Bock oraz komendant kwatery Führera, generał major Rommel”26. Rommel stał się członkiem generalicji. Rozpoczęła się druga wojna światowa.

CZĘŚĆ 3

1939-1940

ROZDZIAŁ 8

DOWÓDCA DYWIZJI PANCERNEJ

Chociaż Rommel uzyskał już stopień generalski, to pod swoją bezpośre­dnią komendą miał obecnie mniej ludzi, niż kiedy znalazł się jako porucznik w 1914 roku na froncie zachodnim czy też podczas walk w Rumunii i we wło­skich Alpach. Polowa kwatera Führera mieściła się w specjalnym pociągu, wiozącym też ordynansów, urzędników itp. Pociąg ochraniała eskorta, Begleit [„towarzyszący”] batalion w sile trzystu osiemdziesięciu żołnierzy, czte­rech dział przeciwpancernych i dwunastu przeciwlotniczych, pod dowódz­twem Rommla. Oficerowie i żołnierze oddziału rekrutowali się głównie ze szkół wojskowych.

Sam pociąg składał się z kilkunastu wagonów, w tym jednego przeciwlotni­czego, oraz dwóch lokomotyw. Hitler wykorzystywał pociąg jako swego rodza­ju ruchomą bazę - nocowali w nim jego adiutanci i odwiedzający wodza nazi­stowscy dygnitarze, ale Rommel nigdy. Był to również mobilny punkt dowodze­nia; drogą radiową Hitler mógł porozumiewać się ze sztabami i ministerstwa­mi w Berlinie oraz uzyskiwać informacje od dowódców frontowych. W jednym z wagonów znajdował się obszerny przedział konferencyjny z rozłożoną na sto­le mapą, na której Hitler codziennie śledził postępy niemieckich wojsk w Pol­sce, często w towarzystwie Rommla. Każdego dnia o dziewiątej rano Führer otrzymywał raport o ogólnym położeniu na froncie w tymże właśnie przedzia­le i z niego kierował wojującym państwem. Razem z pociągiem przemieszcza­ła się zmotoryzowana kolumna, pozostająca do dyspozycji wodza i czuwająca nad jego bezpieczeństwem, ponieważ na zdobytych przez niemieckie wojska te­renach działały jeszcze niedobitki polskich jednostek, które zostały rozproszo­ne bądź wyminięte przez szybkie oddziały Wehrmachtu.

Hitler niekiedy opuszczał pociąg i wyprawiał się w okolice w niewielkim konwoju, złożonym z ciężkich sześciokołowych, opancerzonych mercedesów oraz eskortującego wojskowego samochodu pancernego. Zwykle nie ingerował w przeprowadzane w Polsce operacje, za to śledził szczegóły ich przebiegu z niezwykłym zainteresowaniem; była to pierwsza kampania w historii, w której tak wielką rolę odegrały jednostki zmotoryzowane oraz kolumny czoł­gów. Hitler z pewnym zdumieniem zauważył, że jednostki polskie zostały roz­gromione nie tyle przez Luftwaffe, ile przez śmiało dowodzone niemieckie dy­wizje pancerne, prące naprzód bez obaw o ubezpieczenie skrzydeł, bez prób ustalania aktualnej linii frontu, wykorzystujące zaskoczenie oraz swoją mobil­ność i siłę ognia. Na własne oczy miał okazję przekonać się o tym i Rommel, to­warzyszący Hitlerowi w podejmowanych rekonesansach.

Kampania ta, z czego Rommel zdał sobie sprawę, stanowiła przełom w technice wojowania. Dzięki samodzielnym operacjom oddziałów pancer­nych wzrosło znacznie tempo działań bojowych. Pancerze wozów bojowych zapewniały żołnierzom ochronę, której brakowało kawalerzystom. Obserwa­torzy na świecie, przyzwyczajeni do obrazu wojny dominującego przed dwu­dziestu laty - frontu zrytego liniami okopów, który starano się przełamywać po długotrwałym przygotowaniu artyleryjskim - byli zaskoczeni przebiegiem walk w Polsce. Sam Rommel zawsze pozostawał zwolennikiem koncentracji sił i zaskakującego uderzenia. Wierzył w przewagę ataku nad obroną, sku­teczność wdzierania się na skrzydła i tyły nieprzyjaciela, nawet za cenę pod­jęcia znacznego ryzyka. Uważał (jako porucznik czuł to instynktownie), że najważniejsze cechy walki to tempo i śmiałość. W Polsce przekonał się o ży­wotności i aktualności swoich poglądów; co więcej, Wehrmacht zastosował je na skalę strategiczną.

W Polsce jeszcze coś wywarło na Rommlu duże wrażenie. Zauważył, że Hitler z zafascynowaniem śledzi przebieg operacji i potrafi zapamiętać mnóstwo szczegółowych danych. Ponadto Hitler imponował mu odwagą. Ze swoją nieliczną eskortą Führer zapędzał się czasami bardzo daleko: odwie­dzał różne odcinki frontu, nie obawiając się polskich snajperów. Zdarzało się, iż wchodził w obszar znajdujący się w zasięgu polskiej artylerii. Nie troszczył się zbytnio o własne bezpieczeństwo i, jak napisał Rommel do żony, wręcz sprawiał wrażenie, że podobało mu się, kiedy do niego strzelali. Podczas pierwszej wojny światowej Hitler został dwa razy odznaczony za odwagę Krzyżem Żelaznym II i I klasy - w istocie nie należał do tchórzy. Przebieg swojej służby w armii kajzera wspominał z dumą i nostalgią. Powiadał, że do­świadczenia frontowe miały decydujący wpływ na jego życie i na kształtowa­nie charakteru. Uważał - a wiara ta czasami powodowała niebezpieczne złu­dzenia - że pojmuje lepiej od generałów odczucia i wysiłki prostego, szerego­wego żołnierza. 1 września 1939 roku Hitler wyraził się, iż jest nikim więcej, tylko pierwszym żołnierzem Rzeszy. Zabrzmiało to patetycznie, bombastycznie wręcz. Rommel po czasie przekonał się, że w rzeczywistości cierpienia żoł­nierzy są Hitlerowi zupełnie obojętne.

Hitler zawsze lubił wspominać poprzednią wojnę, nie wyłączając stra­sznych przeżyć, jakich doświadczył podczas pierwszej bitwy pod Ypres, tzw. Kindermord, w roku 19141. Być może ze wspomnieniami tymi wiązał się fakt nazwania przez Führera swego pociągu „Amerika” (tak bowiem nazywała się niewielka osada w pobliżu Gheluvelt, na południowy wschód od Ypres). Tak czy owak, Hitler lubował się w kryptonimach - przypomnijmy, że przygotowy­waną w 1941 roku inwazję na Rosję ochrzcił mianem „Barbarossa”, czyli przy­domkiem znanego z udziału w krucjatach cesarza Fryderyka. Właśnie nie opo­dal wsi Amerika, w 1914 roku, kapral Adolf Hitler, pełniąc niebezpieczną funkcję podoficera łącznikowego w Bawarskim Pułku Piechoty, odznaczony został po raz pierwszy Krzyżem Żelaznym. Niewykluczone, że nazwa2 zapadła w pamięci Hitlera i dwadzieścia lat później postanowił swemu ruchomemu sta­nowisku dowodzenia, już jako naczelny wódz niemieckiej armii, nadać nazwę osady w Belgii, miejsca krwawej łaźni z roku 1914.

Teraz Rommel widywał Führera codziennie, towarzysząc mu niemal wszę­dzie i uczestnicząc w porannych naradach (podczas których nawet okazjonal­nie zabierał głos i wyrażał swoje opinie). Jego podziw dla wodza rósł.

Hitler całkowicie panował nad przebiegiem kampanii w Polsce. Zachowy­wał przy tym mocne nerwy; Niemcy obawiali się we wrześniu 1939 roku kontr­akcji Brytyjczyków i Francuzów, uderzenia na fortyfikacje na zachodzie, bro­nione przez względnie słabsze siły Wehrmachtu. Hitler uspokajał jednak szta­bowców. Twierdził, że nic takiego się nie zdarzy. Mimo to ci długo nie mogli wyzbyć się obaw. Armia francuska liczyła już ponad dziewięćdziesiąt dywizji, wzmocnionych pokaźną liczbą czołgów, podczas gdy Niemcy, rzucili przeciw Polsce czterdzieści trzy dywizje, w tym sześć pancernych oraz cztery lekkie. Zachodniej granicy Rzeszy broniło około dwudziestu liniowych dywizji, bez wsparcia broni pancernej. Do tego dodać należy trzydzieści pięć zaimprowizo­wanych i wielkich jednostek drugiego rzutu, lecz siły niemieckie i tak poważ­nie ustępowały liczebności wojsk francuskich, które miały zostać jeszcze wzmocnione przez Brytyjczyków.

Anglia i Francja wypowiedziały wojnę, ale, zgodnie z przypuszczeniami Hitlera, nie miały zamiaru „umierać za Polskę”. Francuski gen. Gamelin, na­czelny dowódca sił sprzymierzonych, obiecał wcześniej Polakom podjęcie ofen­sywy większością jednostek armii francuskiej po piętnastym dniu wojny, jed­nak Hitler był przekonany, że do tego nie dojdzie i nie pomylił się. Zdaniem Führera, kampania polska to wojna o charakterze lokalnym. Zachodni soju­sznicy Warszawy zdobędą się na pogróżki, ale na nic więcej. Niemiecki sztab generalny trwał w nerwowym napięciu, lecz Hitler nie tracił spokoju. Stwier­dził on nawet, że kiedy Polacy skapitulują, zachodni alianci znowu zaczną szukać dróg do porozumienia. Rommel, ledwie cztery dni po rozpoczęciu kam­panii w Polsce, napisał do domu, iż, jego zdaniem, wojna nie potrwa długo.

Istotnie, niemieckie armie czyniły zaskakująco szybkie postępy w Polsce. Pociąg „Amerika” przemierzał zdobyte tereny, czasem zatrzymując się na pa­rę dni na jakiejś bocznicy, kiedy Hitler wyprawiał się z nieliczną eskortą bliżej frontu, co natychmiast odnotowywano w dzienniku wojennym. Czasami prze­siadał się, w towarzystwie Rommla, do lekkiego samolotu łącznikowego. 6 września znalazł się w Grudziądzu, mieście leżącym u podstawy „korytarza pomorskiego”, około stu kilometrów na południe od Gdańska. Cztery dni później, 10 września, trafił do Kielc. 17 września, na podstawie tajnego ukła­du z Niemcami, wojska radzieckie przekroczyły wschodnią granicę Polski.

19 września Hitler, znów z Rommlem, przybył do Gdańska, gdzie wygłosił przemówienie radiowe z okazji powrotu tego miasta do Rzeszy. 26 września Rommel odleciał do Berlina, by dopilnować przygotowań czynionych w Kance­larii Rzeszy na powrót wodza. O piątej po południu tego samego dnia miał powitać Führera na Dworcu Szczecińskim w stolicy. 28 września batalion Rommla podczas parady zaprezentował przed Hitlerem zdobyczne sztandary3. Niem­cy zawsze lubowali się w świętowaniu zwycięstw. Kampania polska dobiegła końca. W ciągu całego września atakującym wojskom niemieckim sprzyjała piękna pogoda.

0x01 graphic

Warszawa kapitulowała 27 września, a Rommel poleciał wczesnym ran­kiem 5 października do zdobytej stolicy na dwuipółgodzinną niemiecką defila­dę zwycięstwa. Zastał miasto zniszczone i brudne. Warszawa wywarła na nim przygnębiające wrażenie. O jedenastej przed południem powitał na warszaw­skim lotnisku, razem z grupą dowódców wojskowych: von Brauchitschem, Milchem, von Rundstedtem, Blaskowitzem i von Cochenhausenem - przybyłego Hitlera4. Defilada rozpoczęła się w południe. Wojna w Polsce trwała zaledwie kilka tygodni.

Rommel odbył tę kampanię jako swego rodzaju uprzywilejowany obserwa­tor. Po raz pierwszy miał okazję zobaczyć, jak kieruje się z centrum dowodze­nia całymi siłami zbrojnymi kraju. Pozostając u boku Hitlera, mógł na bieżąco śledzić postępy niemieckich armii niby figur na wielkiej szachownicy, jaką sta­nowiła mapa Polski. Pytany o zdanie, udzielał sztabowcom rad. Kampania w Polsce okazała się triumfalnym pochodem Wehrmachtu.

Rozstrzygnięcie padło, nim radziecka inwazja przypieczętowała los nie­szczęsnej Polski. Zanim doszło do wybuchu wojny, Polacy rozproszyli siły, chcąc za pomocą swoich armii (wyposażonych z reguły w przestarzałe, jeśli po­równać z niemieckimi, uzbrojenie) utrzymać większość terytorium państwa i dopiero pod naporem nieprzyjaciela wycofywać się stopniowo na główne linie obronne. Granica Polski z Rzeszą była bardzo długa; groziło uderzenie z trzech stron: z zachodu, ze Słowacji na południu oraz z Prus Wschodnich na północy. Położenie geograficzne wyjątkowo nie sprzyjało prowadzeniu obrony i miało je­szcze większe znaczenie niż dysproporcja pomiędzy siłami obu walczących państw. Niemcy natychmiast przechwycili inicjatywę i mogli wybierać dogod­ne punkty do ataku. W takiej sytuacji - o czym Rommel dobrze wiedział - stro­na, która chce obronić wszystko, nie broni niczego. Jedyną nadzieję dla Polski stanowić mogła ofensywa zachodnich sojuszników; była to jednak nadzieja bardzo krucha. Zamysł strategiczny polegał na opóźnianiu marszu wojsk nie­mieckich i uniknięciu okrążenia na zachód od Wisły.

Polscy sztabowcy zakładali (bardzo optymistycznie), ze ich dywizje zdoła­ją utrzymać zasadnicze pozycje przez osiem tygodni bez realnej pomocy mi­litarnej z zachodu. Dysponowali jednak niewystarczającymi do tego siłami. Można było od razu zdecydować się na znaczne skrócenie frontu i oparcie li­nii obronnych na przykład na wielkich rzekach w głębi kraju, gromadząc odwody we wschodnich regionach. Idea obrony granic z góry nie miała szans na powodzenie.

Niemcy natychmiast dostrzegli słabość polskiego ugrupowania defensywnego. Rozumieli, że Francuzi i Anglicy nie ruszą od razu do natarcia, aby od­ciążyć polski front. Ponadto Hitler otrzymał obietnicę od władz sowieckich, ze Armia Czerwona w swoim czasie podejmie ofensywę przeciw Polsce. Sytuacja Polaków była beznadziejna i w obliczu niemiecko-radzieckiego porozumienia żaden plan nie mógł się powieść. Radziecko-niemiecki układ z sierpnia zawie­rał tajne klauzule, dotyczące w praktyce dokonania czwartego rozbioru pań­stwa polskiego przez agresywnych sąsiadów. Niezależna Polska była w zasa­dzie bezbronna; jedynym wyjściem jawił się sojusz bądź z Rzeszą, bądź ze Związkiem Radzieckim. Wobec Niemiec społeczeństwo polskie tradycyjnie by­ło nastawione wrogo, natomiast alians z Rosjanami, co pojmowali dobrze po­litycy w Warszawie, doprowadziłby do rychłego podporządkowania kraju bol­szewickiemu mocarstwu i przyniósłby skutki równie fatalne, jak klęska po­niesiona w polu.

Rozpad Polski oznaczał dla większości Niemców, choć z perspektywy może się to zdać dziwne, swoisty akt sprawiedliwości dziejowej. Polska od roku 1918 zagrażała niemieckim obszarom wschodnim i pozostawała sojuszniczką Fran­cji, gotowa skorzystać z osłabienia Rzeszy w celu dokonania agresji5.

Ugrupowanie wojsk polskich tuż przy granicy stanowiło dla przeciętnego Niemca osobliwy dowód na to, że dwadzieścia lat wcześniej Polakom niesłu­sznie przyznano część niemieckich ziem, których teraz - w 1939 roku - chcie­li zawzięcie bronić, a nawet, być może, dokonać ataku na Dolny Śląsk czy Prusy Wschodnie. Polacy oczekiwali, że Trzecia Rzesza rzuci gros swych sił na Francję, a wtedy sami gotowi byli do akcji zaczepnych. Wątpliwe, żeby w rzeczywistości polscy wojskowi mieli plany agresywnych działań, jakie przypisywali im Niemcy. W ciągu miesiąca polskie siły zbrojne zostały całko­wicie unicestwione.

Przede wszystkim jednak kampania wrześniowa udowodniła, że nowa nie­miecka armia jest bardzo sprawną machiną, co z kolei wpłynęło na podniesie­nie morale Wehrmachtu. Nie zawiodło dowodzenie na żadnym szczeblu. Do­skonale uzbrojony i wyposażony żołnierz niemiecki pokazał, jak sprawny jest na polu bitewnym; potrafił wykazać się energią, zdyscyplinowaniem i pewno­ścią siebie. Potężna armia mogła rozwinąć się z nielicznej Reichswehry w cią­gu zaledwie pięciu lat dzięki wyborowej kadrze dowódczej. Czynnikami sukce­su były też taktyczna dalekowzroczność i śmiały, nowoczesny sposób prowa­dzenia operacji bojowych. Wojna z Polską stanowiła pierwszy Blitzkrieg - kampanię błyskawiczną. Idee von Seeckta triumfowały.

Należy postawić pytanie, czy w opisywanym okresie Rommel mógł przypu­szczać, jaki los spotka miliony Polaków. Polska uległa rozbiorowi - przy mil­czącej aprobacie Europy. Zachodnie rejony zostały przyłączone do Rzeszy. Wschodnie zagarnął Związek Radziecki. Zaczęły się masowe egzekucje i depor­tacje „wrogich elementów”, przeprowadzane w straszliwych warunkach. Ob­szar Polski centralnej stał się Generalnym Gubernatorstwem, a w rzeczywisto­ści administrowaną przez Niemców kolonią (chociaż w listopadzie Niemcy formalnie zadeklarowali planowane odtworzenie „niepodległej Polski”), nad którą faktyczną kontrolę sprawowało SS.

Przygotowania do działań, podjętych potem na okupowanych terytoriach, rozpoczęto jeszcze przed wybuchem wojny. Do każdej z pięciu niemieckich ar­mii, które uderzyły na Polskę, przydzielono Einsatzgruppen SS, a do każdego z korpusów - Einsatzkommando. Oddziały te zwalczały dywersję i przejmowa­ły polityczną kontrolę nad zajętymi terenami. Odpowiadały wyłącznie przed reichsführerem SS, Heinrichem Himmlerem. Niemniej jednak esesmani kie­rujący oddziałami towarzyszącymi wojsku musieli stykać się z dowódcami frontowymi. Wiele można dowiedzieć się z zapisków, poczynionych w lipcu 1940 roku przez szefa SD, Reinharda Heydricha, odnoszących się też do Pol­ski. Heydrich zauważył, że o ile współpraca z wojskiem układała się na ogół po­prawnie, o tyle starsi rangą oficerowie odnosili się całkiem inaczej wobec prze­śladowań wymierzonych we „wrogów państwa”. Doprowadziło to do tarć po­między SS a dowództwem Wehrmachtu (OKW).

Heydrich podkreślił, że nie sposób było rozwiązać wspomnianych konflik­tów drogą konsultacji, ponieważ dyrektywy dla SS szły bardzo daleko, zakła­dając między innymi likwidację „licznych polskich kadr przywódczych”. Dodał, iż rozkazów tych nie wolno było ujawniać dowódcom i sztabowcom Wehrmach­tu. W konsekwencji działania tajnej policji i SS odebrane zostały jako brutal­ne oraz bezprawne, podczas gdy w rzeczywistości odpowiadały one w pełni wy­danym zarządzeniom6.

Oficerowie Wehrmachtu otrzymali polecenie niewtrącania się w akcje podejmowane przez SS; szybko okazało się, że SS otrzymało rozkazy organizo­wania masowych mordów, których skala znacznie wykraczała poza działal­ność antypartyzancką. W istocie przemoc Niemców wobec Polaków właśnie roznieciła ruch partyzancki. Okupacja Polski miała wyjątkowo brutalny cha­rakter. Dokonywano na przykład publicznych egzekucji Żydów - z definicji „wrogów państwa” - na podstawie ustnych rozkazów, wydanych przez dowód­ców poszczególnych Einsatzkommandos. Generalna Gubernia stała się folwar­kiem SS, a proces unicestwiania pokonanego narodu rozpoczął się od razu po kampanii wrześniowej.

Jest wysoce nieprawdopodobne, by Rommel, który opuścił Polskę na dobre zaraz po defiladzie zwycięstwa w Warszawie, wiedział coś o tych planach. Wła­dze bezpieczeństwa utrzymywały swe zamiary w tajemnicy, nie dyskutowano ich na naradach z udziałem wojskowych. SS szafowało eufemizmami w rodza­ju: „działalność antypartyzancką”, „operacje antyterrorystyczne” itd. Wiedzia­no powszechnie (i powszechnie akceptowano), że Polacy mają zostać potrakto­wani surowo. Rommel i jemu podobni tolerowali wręcz organizowanie łapanek i kierowanie zdolnych do pracy mężczyzn do ciężkich robót pod nadzorem nie­mieckim. Rommel, jako człowiek twardy z natury, nie uważał tego za rażącą niesprawiedliwość. Traktował „problem polski” jako rozwiązany dzięki mili­tarnej potędze Wehrmachtu.

Sam Wehrmacht miał postępować z ruchem partyzanckim w sposób bez­względny. Płk Wagner, już podówczas podzielający antyhitlerowskie nasta­wienie Becka i paru innych oficerów sztabu generalnego, napisał drugiego dnia wojny na temat walk partyzanckich, jakie rozgorzały w Polsce: „Osobi­ście wydałem surowe zarządzenia... Tak należy postępować na okupowanych terytoriach”7. Drakońskie wyroki podczas działań wojennych nie są niczym szczególnym i zwykle wydawane są za podobne przestępstwa częściej niż w czasach pokojowych.

Jednakże surowość Rommla wobec pokonanego przeciwnika, częsta wśród żołnierzy we wszystkich armiach, szła w parze z poczuciem sprawiedliwości. Oficerom Wehrmachtu nie były obce rycerskie odruchy i właśnie to kontrasto­wało szczególnie z represjami i masowymi egzekucjami dokonywanymi przez SS. Znacznie później Rommel dowiedział się o sprawach, które większości Niemcom początkowo przesłoniła radość ze zwycięstwa na wschodzie. Jego przyjaciel, gen. Blaskowitz, dowodzący w kampanii wrześniowej 8. Armią, za­pytał go już w latach czterdziestych, dlaczego on, gen. płk Blaskowitz, nie awansował jeszcze do stopnia feldmarszałka. I natychmiast sam udzielił sobie odpowiedzi: ponieważ naraził się nazistom, buntując się przeciwko brutalno­ści SS w Polsce8. Istotnie, Blaskowitz napisał raport potępiający w surowych słowach działalność SS, zaznaczając, iż ma ona ujemny wpływ na obserwują­cych przemoc esesmanów i szeregowych żołnierzy Wehrmachtu. Hitler po za­poznaniu się z treścią raportu Blaskowitza wypowiedział się z pogardą o generalicji. „Nie prowadzi się wojny - stwierdził - metodami stosowanymi przez Armię Zbawienia!”9

Pod koniec kampanii polskiej Rommel dostał kilka dni urlopu. Jak już wspomniano, 5 października stał na trybunie u boku Hitlera, odbierającego w Warszawie paradę wojsk niemieckich. W tym okresie Rommel jadał nawet obiady przy jednym stole z Führerem i jego świtą. Kwatera Führera zawsze przypominała rodzaj dworu, na którym dworzanie zawzięcie intrygowali jedni przeciwko drugim. Rommel prędko zorientował się, że zaufanie, jakim darzył go Hitler, wzbudza zawiść wielu z otoczenia wodza.

Sam Rommel nadal żywił ogromny podziw dla Hitlera. Czuł wdzięczność za to, co w jego mniemaniu Hitler zrobił dla Niemiec. Cieszył się, że naród niemiecki tak szybko odzyskał dawnego ducha. Imponowała mu zręczność, z jaką Führer wywodził w pole zawodowych dyplomatów i doprowadził do powrotu do Rzeszy utraconych po 1918 roku ziem. Na razie nie zwracał większej uwagi na ciemne strony nazistowskich rządów, które, jak mu się wydawało, powstają bez wiedzy wodza. Hitler był w stosunku do Rommla bezpośredni i przyjazny. Rozmawiał z nim często w trakcie kampanii wrze­śniowej; pewnego razu odbyli nawet dwugodzinną pogawędkę na tematy czysto wojskowe.

Rommel nabrał przekonania natomiast, że nie przepada za nim płk Schmundt, jeden z adiutantów Hitlera (w przyszłości Schmundt i Rommel zo­stali dobrymi przyjaciółmi), wobec zaufania jednak, jakim obdarzał go sam Führer, nie przejmował się tym zupełnie.

Rommel z optymizmem spoglądał w przyszłość. W listopadzie skończył czterdzieści osiem lat. Zwrócił na siebie uwagę naczelnego wodza, czyli Hi­tlera. Ponownie dane mu było uczestniczyć w wojnie, choć tym razem w roli bezpośredniego świadka. Uświadomił sobie, iż jego kwalifikacje oraz do­świadczenia z lat 1914-1918 mogły się przydać także w trakcie nowej wojny. Formalnie nadal był jeszcze wykładowcą w akademii wojskowej, ale oznajmił żonie, iż prawdopodobnie wkrótce otrzyma nowe zadanie. Na razie, po zakoń­czeniu wojny w Polsce, Rommel pozostawał w Berlinie, spodziewając się jed­nak, że „Amerika” wyruszy wkrótce ze stolicy Rzeszy, śledząc z bliska prze­bieg kolejnej kampanii.

Zapytany o to, jaki przydział chciałby otrzymać, Rommel odparł otwar­cie, iż ma nadzieję objąć komendę którejś z dywizji pancernych. Naczelne dowództwo Wehrmachtu zgłosiło obiekcje. Cóż Rommel, oficer piechoty, mo­że wiedzieć o czołgach? - pytano. Sam Rommel nie miał wątpliwości. Rozu­miał dobrze, że dowodzenie wielkimi jednostkami pancernymi nie wymaga szczegółowej znajomości sprzętu (poza tym, jeśli było trzeba, Rommel przy­swajał techniczne informacje z wielką łatwością). Przede wszystkim liczyło się zrozumienie zasad sztuki wojennej - w gruncie rzeczy niezmiennych od wieków. Rommel uważał, że zasady te zna dogłębnie. Powiada się, że Hitler osobiście doprowadził do tego, iż Rommel dostał wymarzone stanowisko - co brzmi dość prawdopodobnie i o czym zresztą był przekonany ten ostatni10. W lutym 1940 roku Rommel został mianowany dowódcą 7. Dywizji Pancer­nej. Wraz z tym przydziałem dostał w prezencie od Hitlera podpisany eg­zemplarz Mein Kampf.

Kiedy stało się dla Hitlera jasne, że zachodni alianci nie mają zamiaru po­godzić się z niemieckim zaborem Polski i zawrzeć pokoju, zdecydował się sam na kolejny ruch. Pod jednym względem Hitler się pomylił. Zawsze zdawało mu się, że w obliczu niemieckiej potęgi i zdecydowania Anglicy ulegną i za­czną szukać porozumienia. Rzeczywista postawa Brytyjczyków zdumiała go i rozczarowała. Uznał angielskie sprzeciwy wobec jego europejskich ambicji, wobec podboju Polski między innymi, za zupełnie niezrozumiałe. Przecież, według niego, nie godził bezpośrednio w brytyjskie interesy. W latach poprze­dzających wybuch wojny Hitler postrzegał Wielką Brytanię, nie bez dozy za­wiści, jako mocarstwo obywające się bez potężnych sił zbrojnych. Neville Chamberlain w niczym nie przypominał jego samego, bezwzględnego władcy wielkiego imperium. Tak czy owak, niemal do końca swego burzliwego życia, Hitler żywił się złudzeniami, iż istnieje możliwość doprowadzenia do sojuszu brytyjsko-niemieckiego.

Jednakże jesienią 1939 roku przekonał się, iż przyjdzie mu stawić czoło nie­przejednanej wrogości Anglików. Fakt ten irytował go i zdumiewał zarazem. Publicznie twierdził, że Brytania ma wspólne interesy z Niemcami - oba kra­je winny przeciwstawiać się Stanom Zjednoczonym i Związkowi Radzieckiemu, które starały się „zdominować” narody Europy11. Wypowiedzenie wojny przez Brytyjczyków 3 września wprost rozwścieczyło Führera; sądził, iż wbrew an­gielskim ostrzeżeniom do tego nie dojdzie. Wehrmacht uporał się z Polską w ciągu miesiąca, co jednak nie skłoniło zachodnich demokracji do zmiany sta­nowiska. Nie udało się też rozbić sojuszu francusko-angielskiego, choć pozor­nie oba państwa miały sprzeczne cele strategiczne - Francja chciała zniwelo­wać niemiecką przewagę na kontynencie, natomiast Wielkiej Brytanii zależa­ło na utrzymaniu posiadłości zamorskich oraz panowaniu na oceanach. Zacho­dni alianci przewyższali razem Trzecią Rzeszę; mieli więcej dywizji i czołgów, porównanie sił morskich wypadało dla Niemców jeszcze niekorzystniej. I Fran­cja, i Anglia rządziły kolonialnymi terytoriami w różnych częściach globu. Hitler, po okresie wahania, doszedł ostatecznie do przekonania, że należy zdru­zgotać Brytyjczyków oraz Francuzów, zadając decydujący cios, bez zwracania uwagi na liczebną przewagę przeciwnika. Trzeba było uderzyć na zachód i w ten sposób zapewnić Rzeszy bezpieczeństwo od strony Atlantyku. Zamiar Hitlera wydawał się sensowny i logiczny. Niemcy potrzebowały przestrzeni, a na razie zdobyć ją mogły na zachodzie. Hitler zresztą od dwudziestu lat ma­rzył o odwecie za rok 1918.

Atak na zachód wydawał się jednakże niemieckiemu sztabowi generalnemu przedsięwzięciem przerastającym siły Wehrmachtu. Grupa oficerów związa­nych z naczelnym dowództwem nadal sądziła, że można odsunąć od władzy nazistów, przerwać ryzykowną grę prowadzoną przez Hitlera i w ten sposób ura­tować Niemcy od niechybnej katastrofy. Ludzie ci wierzyli, że jeśli generalicja nie zgodzi się na pokierowanie ofensywą na zachodzie, uda się dokonać zama­chu stanu. W tej grupie - późniejszych spiskowców, usiłujących pozbawić Hi­tlera władzy i życia - znaleźli się tacy antynaziści, jak gen. Hans Oster z Abwehry, czyli niemieckiego wywiadu wojskowego, prawnicy Fabian von Schlabrendorff oraz Hans von Dohnanyi i inni. Potrafili oni, wbrew powszech­nej euforii wywołanej sukcesami Führera, dostrzec mroczne strony systemu narodowosocjalistycznego i pojąć realia międzynarodowego położenia Rzeszy. Niestety, stanowili oni zdecydowaną mniejszość. Większość wojskowych goto­wa była wypełniać rozkazy niemieckiego kierownictwa. Kiedy Rommel objął w lutym 1940 roku dowództwo 7. Dywizji Pancernej, plany ofensywy na zachód były już na ukończeniu.

Hitler chciał uderzyć jeszcze zeszłej jesieni, po kampanii w Polsce i z wyra­źną niechęcią przyjął sugestie sztabowców, że pogoda na progu zimy nie sprzy­jałaby atakującym. Deszcz i błoto w poważnym stopniu zahamowałyby tempo posuwania się oddziałów pancernych i motorowych, krótsze dni osłabiłyby też skuteczność samolotów Luftwaffe. Wojna z Polską, chociaż armia polska uzbrojona była znacznie słabiej niż francuska, udowodniła potęgę pancernych zagonów, z którymi ściśle współdziałały siejące postrach wśród obrońców bom­bowce nurkujące. Tyle że przez cały wrzesień 1939 roku panowała doskonała pogoda. Niemieccy sztabowcy obawiali się powtórzenia sytuacji z lat 1915-1918, kiedy to wojska utknęły na szerokim froncie, wplątawszy się w sidła woj­ny pozycyjnej. Podobny rozwój wypadków w roku 1939 lub 1940 oznaczałby dla Niemiec katastrofę. Trzecia Rzesza musiała odnieść błyskawiczne zwycięstwo. Prowadzenie bojów na wyczerpanie nie wchodziło w grę.

Führer odniósł się nieprzychylnie do planu operacji, opatrzonej kryptoni­mem Fall Gelb [plan żółty], przedłożonego mu przez sztab generalny. Zwycię­stwo nad Polską upewniło go w mniemaniu, że sam zna się lepiej na strategii i taktyce od wojskowych z OKH. Swą „decyzję” o podjęciu jesiennej (w roku 1939) ofensywy na zachodzie - oraz pogwałceniu neutralności Holandii, Belgii i Luksemburga-zakomunikował, bez wcześniejszych konsultacji z dowódz­twem Wehrmachtu (OKW), w dyrektywie wydanej 9 października. Fakt, iż jej realizacja została odłożona do przyszłej wiosny, nie mógł przyćmić jednego: Hi­tler przejął całkowicie dowodzenie siłami zbrojnymi i posługiwał się jedynie ludźmi OKW, wysłuchując z rzadka ich rad i opinii. Zastrzegł sobie nawet prawo rozstrzygania bardzo szczegółowych kwestii militarnych. Hitler (co w przy­szłości miało zaważyć na losach Rzeszy, armii niemieckiej oraz samego Erwi­na Rommla) zamierzał nie tylko rządzić, lecz także dowodzić samodzielnie.

Hitler, którego Erich von Manstein podówczas określił jako człowieka „całkowicie pozbawionego skrupułów, niezwykle inteligentnego i obdarzonego bardzo silną wolą”12, uznał przedstawiony mu plan operacji za nie dość śmia­ły i agresywny. Do pewnego stopnia zdawał sobie sprawę z tego, że sztab gene­ralny nie składa się z ludzi oddanych całym sercem sprawie narodowego socja­lizmu. Uważał tychże za rozumujących starymi kategoriami i schematami oraz pozbawionych wyobraźni. Swoim adiutantom powiedział pewnego razu, że chciałby oczyścić siedzibę naczelnego dowództwa przy Bendlerstrasse w Berli­nie z defetystycznych reakcjonistów i zastąpić ich młodymi optymistami13. W lutym 1940 roku, w miesiącu, kiedy Rommel otrzymał wymarzony przy­dział, Hitler z zainteresowaniem wysłuchał relacji z wizyty, jaką jego adiutant, Schmundt, złożył w kwaterze sztabu Grupy Armii „A” w Koblencji. Schmundt rozmawiał tam z szefem sztabu Grupy Armii „A”, von Mansteinem, na temat zbliżającej się operacji. Dwa tygodnie później Führer, z pominięciem protoko­larnych zwyczajów, osobiście wezwał Mansteina. Konsekwencją tego spotka­nia była radykalna zmiana planu ataku na zachodzie.

Poprzednia koncepcja nie zrodziła się w zasadzie w umysłach generałów ze sztabu głównego (ci na froncie zachodnim woleli trzymać się strategii defensywnej). Zręby jej naszkicował sam Hitler na podstawie planów von Schlieffena, wprowadzonych w życie w roku 1914: Niemcy, przebijając się przez Belgię i Holandię, uderzyć mieli na lewe skrzydło ugrupowania aliantów. Sztab gene­ralny, licząc najwyraźniej, że zła pogoda doprowadzi do przesunięcia terminu ataku i wreszcie do jego odwołania, nie wniósł do planu istotnych poprawek. Niektórzy generałowie uważali, że Niemcy powinni wyczekać, aż inicjatywę podejmą alianci, i dopiero wówczas przystąpić do kontruderzenia; w takim wy­padku na aliantów spadłoby odium z powodu pogwałcenia belgijskiej neutral­ności i, w praktyce, dokonania agresji. Pomysł, chociaż sensowny, był też ra­czej nierealny. Dla wszystkich było jasne, że Gamelin nie ma najmniejszego zamiaru szturmowania niemieckich rubieży na zachodzie przed rokiem 1941.

Sztabowcy pracowali nad Fall Gelb bez zbytniego zapału. Hitler zaś wściekał się przez zimę na podwładnych, którzy nie służyli mu z całym odda­niem i nie podzielali jego entuzjazmu. Jednakże rozmowa z Mansteinem na­tchnęła go nową ideą.

Kolejna koncepcja ataku zdecydowanie różniła się od poprzedniej. Wedle oryginalnej wersji Fall Gelb Niemcy mieli unicestwić możliwie najwięcej dywi­zji francuskich i alianckich oraz zdobyć terytoria w Holandii, Belgii i północnej Francji, by zabezpieczyć swe zaplecze strategiczne, Zagłębie Ruhry, i stworzyć bazę do dokonania skutecznego ataku lotniczego i morskiego na Anglię. Teraz cel stanowiło „doprowadzenia do rozstrzygnięć na lądzie”. Von Manstein, po­pierany bezwarunkowo przez swego zwierzchnika, von Rundstedta, już od października starał się doprowadzić do zmiany założeń przyjętego pierwotnie planu. Manstein, znakomity strateg, uważał ów pierwotny koncept za całkowicie błędny i wiodący ku rozproszeniu ofensywnej siły armii niemieckiej. Uważał za możliwe pokonanie aliantów w jednej krótkiej kampanii. Führer przychylił się do tego pomysłu.

Nie chodziło już o zdobycze terytorialne, lecz o odniesienie całkowitego zwy­cięstwa. Idea kopiująca w zasadzie plan von Schlieffena została zarzucona. Główne siły niemieckie (zgrupowane w Grupie Armii „A” Rundstedta) miały uderzyć przez Ardeny w centralny, lecz względnie słaby punkt alianckiego ugrupowania. Manstein słusznie wywnioskował, że gdy tylko rozpocznie się niemiecka ofensywa, Francuzi i Anglicy wkroczą do Belgii, by skrócić front. Tam właśnie powstrzymać je powinny dywizje piechoty z Grupy Armii ,,B” gen. von Boćka. Tymczasem Rundstedt, dysponując większością jednostek pancernych, przełamałby pozycje alianckie na północny zachód od Linii Magi­nota. Doprowadziłoby to do oskrzydlenia silnego lewego skrzydła aliantów. Po dokonaniu wyłomu Niemcy planowali energiczny marsz w kierunku zacho­dnim. Ten manewr powinien doprowadzić do zamknięcia w kotle na północy większości doborowych jednostek francuskich oraz całego brytyjskiego korpu­su ekspedycyjnego i do praktycznego rozdzielenia pozycji sprzymierzonych na dwie części. Następnie Niemcy mieli skierować się ku centralnej Francji, roz­bijając resztki francuskich wojsk na południe od Sommy.

Hitler zaakceptował powyższy projekt, co potwierdził formalnie rozkazem operacyjnym, wydanym 20 lutego. Powodzenie ofensywy w zasadniczej mierze zależało od siedmiu dywizji pancernych, skupionych w Grupie Armii „A”.

Owych siedem dywizji pancernych (z dziesięciu dywizji, jakimi wówczas dysponowali Niemcy), stanowiło kułak, przed którym postawiono zadanie skruszenia sił alianckich. Jak już wspomniano, Niemcy znacznie ustępowali Francuzom pod względem ogólnej liczby czołgów. Francuskie czołgi nie były gorsze od niemieckich pod względem parametrów technicznych. O wyniku starcia miały zadecydować umiejętności i energia dowódców oraz odwaga i wy­trzymałość żołnierzy. Teren, który przypadł do pokonania pancernym oddzia­łom Grupy Armii „A”, był trudny - górzysty, porośnięty lasami, z naturalną przeszkodą, jaką stanowiła rzeka Moza. Za Ardenami jednak rozciągała się otwarta równina, przez którą przepływały Sambra, Aisne oraz Somma. A stamtąd było już dosyć blisko do kanału La Manche.

Niemcy planowali więc operację manewrową na wielką skalę. Erwinowi Rommlowi przyszło po ponad dwudziestu latach ponownie wykazać się swym talentem dowódczym.

Rommel objął dowództwo 15 lutego 1940 roku, kiedy plan strategiczny Wehrmachtu został już radykalnie zmieniony. Za zmianą tą z pewnością sam by optował, gdyby brał udział w naradach na najwyższym szczeblu dowódczym.

Rommel chciał przede wszystkim poznać swoją dywizję wraz z przydzielo­nym jej sprzętem, zwłaszcza czołgami. 7. Dywizja Pancerna miała w swoim składzie pułk czołgów (25.), zestawiony z trzech batalionów (liczących łącznie dwieście osiemnaście czołgów) oraz batalionu rozpoznawczego (wyposażonego w samochody pancerne); ponadto miała dwa pułki piechoty zmotoryzowanej, każdy po trzy bataliony, oraz batalion motocyklowy i batalion saperów. Do­dać do tego należy artylerię dywizyjną (dziewięć baterii, trzydzieści sześć dział) i batalion przeciwpancerny mający na stanie siedemdziesiąt pięć dzia­łek. Jednostka przeorganizowana została z „lekkiej” (to jest zmotoryzowa­nej) dywizji i uzupełniona oddziałami pancernymi w ciągu zimy 1939-40. Sprzęt nie był jednolity. Ponad połowę czołgów stanowiły pojazdy konstruk­cji i produkcji czeskiej, względnie słabo opancerzone. Reszta to dobre nie­mieckie czołgi średnie typu Panzer III oraz IV. Batalion rozpoznawczy posia­dał nowe, trzyosiowe samochody pancerne uzbrojone w trzydziestoośmiomilimetrowe działka i był oddziałem zdolnym do prowadzenia samodzielnych działań zaczepnych.

Siły pancerne Niemiec najwięcej zawdzięczały chyba Heinzowi Guderianowi, dowodzącemu w 1940 roku korpusem wchodzącym w skład Grupy Ar­mii „A”. Guderian od lat wskazywał na potencjalną potęgę wojsk pancer­nych, lecz jak to często bywa, nie przez wszystkich we własnym kraju był chętnie słuchany. W okresie przedwojennym wielu generałów nie wierzyło w możliwości czołgów. Guderian musiał przekonywać sztabowców, że szyb­kimi jednostkami pancernymi można dowodzić podczas bitwy, jeśli zapewni się odpowiednią łączność. Szczególnie podkreślał zalety łączności radiowej. Uważał również, że oddziałem pancernym, który zdołał wedrzeć się w szyki nieprzyjaciela, należy dowodzić ,,z siodła” - a więc dowódca winien znajdo­wać się wśród żołnierzy. Kładł też nacisk na tempo akcji ofensywnych twier­dząc, że silnik jest równie wielką zaletą czołgu, jak jego uzbrojenie. Tak więc pod wieloma względami jego poglądy przypominały te, którym hołdo­wał i Rommel.

Jednakże Guderian od 1934 roku, kiedy w Niemczech zaczęto organizować broń pancerną (Guderian został szefem sztabu Dowództwa Wojsk Zmotoryzo­wanych), musiał często sam stawić czoło konserwatywnie myślącym oficerom. Kampania w Polsce okazała się potwierdzeniem jego śmiałych wizji. W swojej książce Achtung Panzer!, wydanej w roku 1937, Guderian argumentował, ze po przełamaniu nieprzyjacielskiego ugrupowania należy przeć naprzód, aby uniemożliwić lub maksymalnie utrudnić przeciwnikowi odtworzenie pozycji obronnych. W roku 1940, kiedy Rommel objął dowództwo dywizji, tezy te zna­lazły już powszechne uznanie w niemieckiej armii.

Nie oznacza to jednak, iż nie było oficerów myślących nadal po staremu.

Idee Guderiana - które szybko stały się też ideami Rommla - nadal napo­tykały czasami opór. Jeszcze w roku 1944 Rommel zanotował, mając na wzglę­dzie minione kampanie:

„Nadal istniała klika, która opierała się uparcie nowym metodom, uznając stary aksjomat, iż piechotę uważać należy na najistotniejszy element każdej armii. Może to i słuszne, ale dla wschodniego teatru wojny... w przyszłości jednak podobne rozumowanie straci w ogóle rację bytu, czołg zaś stanie się podstawą taktycznego myślenia”14.

Zrozumiałe i naturalne, że Rommel, objąwszy komendę nad 7. Dywizją Pancerną, powziął stanowczy zamiar wprowadzenia w czyn idei, o które z ta­kim uporem walczył Guderian.

Istotę tychże idei stanowiła teza mówiąca o potrzebie stworzenia samo­dzielnych szybkich sił pancernych, potężnych i dobrze zorganizowanych. Zda­niem Guderiana, taka armia pancerna jest w stanie osiągnąć decydujące ope­racyjne - i, ostatecznie, strategiczne - powodzenie, jeśli jej dowództwo wykaże się umiejętnościami i odwagą. Nacierające zgrupowanie czołgów nie powinno wstrzymywać marszu w celu zabezpieczenia skrzydeł, lecz bezwzględnie przeć naprzód, niszcząc zaplecze i przerywając linie komunikacyjne nieprzyjaciela, a w rezultacie paraliżując jego zdolność do obrony i podkopując morale. Stare pojęcie „frontu” utraciło tradycyjne znaczenie. Obszar operacji stanowić będzie pole do manewrów sił własnych i obcych, a wygra ten, kto przechwyci inicjaty­wę. Próby „oczyszczenia” go mijały się z celem - wojska pancerne, wspierane przez lotnictwo szturmowe, ściśle współdziałające z siłami lądowymi i kiero­wane z ziemi, zapewnić miały rozstrzygający sukces przez przechwycenie punktów strategicznych.

Właśnie takimi przesłankami, choć naturalnie na skromniejszą skalę, kie­rował się Rommel, dowodząc pododdziałami w czasie poprzedniej wojny.

Obecnie stał na czele wielkiej jednostki czołgów i w sprzyjających okolicz­nościach mógł wykazać, że pojmuje doskonale warunki panujące na nowocze­snym polu bitwy.

Niemniej w podejściu Rommla do zagadnień militarnych dawało się zau­ważyć pewną sprzeczność; jakby wbrew fascynacji nowymi ideami, „przywią­zany był do sprawdzonych metod”15. W przyszłości miało dojść do pewnych, wzajemnych tarć między Rommlem a sztabem generalnym, kierowanym przez Franza Haldera, często utożsamianego z owym tradycyjnym myśle­niem militarnym. Jednakże kampanie na zachodzie w 1940 roku i na wscho­dzie w 1941 okazały się dla Niemców pasmem sukcesów; plany kreślone przez sztabowców odpowiadały tezom lansowanym przez Guderiana oraz Rommla. W gruncie rzeczy historycy wojskowości spierają się16, czy we wspo­mnianych kampaniach zrealizowano wiernie pomysły Guderiana, polegające na wykorzystaniu związków pancernych przeciwko liniom komunikacyjnym nieprzyjaciela oraz sztabom znajdującym się na tyłach, czy też „rozwodnio­no” je, łącząc z tradycyjnymi manewrami okrążania jednostek przeciwnika i likwidowania ich w kotłach. W istocie, zasadniczym celem operacji z wy­korzystaniem sił szybkich jest sparaliżowanie nieprzyjaciela, niemniej jed­nak przecięcie komunikacji, łączności i atakowanie sztabów nie musi okazać się najskuteczniejszym sposobem na osiągnięcie tegoż. Wspomnieć można casus z marca 1918 roku: wtedy to działanie tyłów sparaliżował huraganowy ogień dalekosiężnej artylerii. Modne w okresie międzywojennym teorie za­kładały, iż można złamać opór nieprzyjaciela wyłącznie zmasowanym ata­kiem lotnictwa bombowego.

Rommel intuicyjnie pojmował istotę zagadnienia, nie wdając się w teore­tyczne spory: otóż wiedział, że chodzi o sparaliżowanie woli nieprzyjaciela, je­go zdolności do podejmowania przemyślanych kontrakcji. Istotą była groźba, pojawiająca się, gdy strona atakująca podejmowała nagły, niespodziewany manewr: groźba odcięcia od zaplecza, zniszczenia kwatery dowództwa, groźba okrążenia czy też unicestwienia. Pojawienie się silnych związków pancernych stwarzało z reguły którąś z wymienionych gróźb - albo nawet wszystkie jedno­cześnie - i w konsekwencji sama obecność czołgów łamała ducha obrońców, co wiodło do zwycięstwa. Niemiecki sztab generalny zawsze stawiał na szybkie, błyskotliwe rozstrzygnięcia. Sprzeczności wyłaniały się, gdy chodziło o środki, jakim ów cel chciano osiągnąć. W szerszym pojęciu dążenia tradycjonalistów i nowatorów były zbieżne.

Spór sprawiał zresztą wrażenie akademickiego, co irytowało Rommla: „Ten zbyteczny, akademicki nonsens” - stwierdził pewnego razu17. Posiadał on dar obiektywnego postrzegania problemów i lubił konkretne myślenie. Instynkt podpowiadał mu, że dywizja pancerna jest w stanie wygrać starcie i przełamać obronę nieprzyjaciela, a następnie wykorzystać w optymalny sposób osiągnię­ty sukces taktyczny. W ten sposób lokalne powodzenie, dzięki utrzymywaniu tempa natarcia, przeradzało się w zwycięstwo o charakterze operacyjnym lub nawet strategicznym. Jednym słowem, manewr ponownie stał się czynnikiem decydującym o sukcesie militarnym. Udowodniła to bez żadnych wątpliwości kampania w Polsce. Rommel liczył na to, że tym razem, w roku 1940, sam przyczyni się bezpośrednio do zwycięstwa nad najsilniejszą armią Europy.

Dowodzona przez Rundstedta Grupa Armii „A”, licząca czterdzieści pięć dywizji, miała do wypełnienia pozornie proste zadanie. Zadanie przełamania obrony aliantów przypadło 12. Armii gen. Lista, w skład której weszły dwa korpusy pancerne, działające w grupie pancernej gen. von Kleista. XIX Kor­pusem, czyli południowym skrzydłem grupy Kleista, dowodził Guderian. Na północ od 12. Armii rozlokowała się 4. Armia gen. von Klugego, której „pan­cerną pięść” stanowił korpus gen. Hotha, a w jego składzie 5. Dywizja Pancer­na oraz, na lewym skrzydle, 7. Dywizja Pancerna Rommla. A więc Rommel dowodził jedną z dwóch dywizji pancernych, chroniących północną flankę Grupy Pancernej „Kleist”. Siedem dywizji pancernych Rundstedta, przełamu­jących kilkudziesięciokilometrowy odcinek frontu w Ardenach, winno zadać decydujący cios.

Każdej z dywizji wyznaczono kierunek natarcia, drogi, z których mogły korzystać, oraz obiekty do opanowania. Każdy z dowódców znał sektor, w którego granicach miał dotrzeć do Mozy - głównej przeszkody w terenie - i przekroczyć ją. Niemieccy generałowie zdawali sobie sprawę, że mogą poja­wić się kłopoty na drogach - kraina była zalesiona, dosyć trudna do przeby­cia dla czołgów, a same drogi wąskie, tak iż pojazdy musiały w wielu wypad­kach posuwać się w pojedynczej, rozciągniętej kolumnie; w wypadku awarii któregoś z czołgów lub zniszczenia go przez nieprzyjacielski samolot powsta­wał zator i, co za tym idzie, opóźnienie w marszu. Po przebyciu Ardenów i sforsowaniu Mozy niemieccy dowódcy zdani byli jednak przede wszystkim na własną inicjatywę. Starszy Moltke powiadał: „Jak dochodzi do styczności bojowej, to wszystkie plany biorą w łeb”. Niemiecki plan w związku z tym po­zostawiał sporo swobody dowódcom poszczególnych jednostek i dotyczył bar­dziej szczegółowo tylko pierwszej fazy operacji. 7. Dywizja Pancerna otrzy­mała zadanie opuszczenia „pokojowych” kwater w Eifel, przekroczenia belgijskiej granicy w pobliżu miejsca, gdzie stykały się granice: belgijska, nie­miecka i Wielkiego Księstwa Luksemburskiego, oraz przekroczenia Mozy bez­pośrednio na północ od Dinant. W linii prostej od granicy do Mozy było nieco ponad sto kilometrów. Następnie korpus Hotha - i cała 4. Armia - miały ru­szyć dalej na zachód. Takie bardzo ogólne wytyczenie dalszych zadań bardzo odpowiadało Rommlowi.

W ciągu marca i kwietnia, przed wyruszeniem na zachód, Rommel spędził czas na poznawaniu żołnierzy swojej dywizji. Ci zaś szybko przekonali się, z kim mają do czynienia. Rommel był dowódcą bystrym i wymagającym, nie to­lerującym opieszałości i rozgardiaszu, pełnym inwencji, lubiącym konkrety i nadzwyczaj energicznym. Doceniał rolę przygotowania fizycznego, sam biorąc udział w porannych zaprawach i irytując się na podkomendnych, którzy nie po­trafili dotrzymać mu kroku. Nigdy zresztą nie miał wyrozumiałości dla tych, niezależnie od rangi, którzy wymagali od siebie niewiele. Już w trzy tygodnie po objęciu dywizji zdegradował jednego z dowódców batalionów i z pewną sa­tysfakcją zauważył, że degradacja ta podziałała mobilizująco na innych ofice­rów. Rommel z natury był bardzo ludzki, ale nigdy tak uprzejmy, żeby tolero­wać niekompetencję.

Jeśli chodzi o kwestie polityczne, to nie słabł jego podziw dla Hitlera. Po wstępnej fazie kampanii norweskiej, kiedy to niemieckie siły dokonały uda­nej inwazji (i zajęły Danię, która nie stawiała oporu) oraz podjęły skuteczną walkę z brytyjskimi wojskami interwencyjnymi, spychając je na wybrzeże, Rommel z uniesieniem napisał, że Hitler to geniusz wojskowy i polityczny. Do jednostki przysłano mu przedstawiciela goebbelsowskiego Ministerstwa Propagandy, młodszego oficera sztabowego, trzydziestosześcioletniego naro­dowego socjalistę Karla-Augusta Hankę. Na powitanie Rommel wsadził Hankego do czołgu, by nauczyć go czegoś o żołnierskim życiu, ale potem na­brał do niego szacunku. Rommel nie miał złudzeń co do tego, że wszyscy ofi­cerowie jego dywizji odniosą się do Hankego ciepło. W przeciwieństwie do swego dowódcy część kadry oficerskiej w jednostce bez entuzjazmu traktowa­ła nazistowskie władze18.

Nikt natomiast w 7. Dywizji Pancernej nie miał wątpliwości, że Rommel do­brze pojmuje, jak groźną bronią stały się czołgi. Jednostka odbyła intensywne ćwiczenia - w strzelaniu i forsownym marszu, współpracy z innymi rodzajami broni. Mnóstwo pracy mieli zwłaszcza łącznościowcy. Rommel starał się wy­pracować własne metody kierowania dywizją, możliwe do zastosowania w zbli­żającej się batalii. Jak niemal wszyscy ówcześni dowódcy oddziałów zmechani­zowanych w Niemczech uważał, iż musi na froncie pozostawać ze swoimi żoł­nierzami. Na polu bitwy okazje pojawiają się niespodziewanie i spostrzec oraz wykorzystać je można tylko z pierwszej linii. Tyle że dowodzenie wielką nowo­czesną jednostką z szeregów nacierających oddziałów wymaga specjalnych umiejętności.

Rommel znalazł następujący sposób, którym posługiwał się i potem, kiedy dowodził już nie dywizją, lecz armią pancerną: otóż poruszał się w specjalnie przystosowanym czołgu lub samochodzie opancerzonym, w którym mógł szyb­ko dostać się na wybrany odcinek albo też wydawać drogą radiową rozkazy podwładnym i swemu sztabowi. Mógł również komunikować się z dowództwem sąsiednich dywizji (a w późniejszych okresach korpusów czy armii). Czę­sto wchodził na pokład lekkiego samolotu łącznikowego, by z góry obserwować teren bitewny, albo gdy uznał, że musi szybko gdzieś dotrzeć (Rommel był wprawnym pilotem). Miał zaufanie do swojego sztabu; liczył, że jego sztabow­cy zdołają rozeznać się w sytuacji i podjąć stosowną decyzję, jeśli wyniknie coś w momencie, kiedy on sam znajdzie się w ogniu walki. Gdy sztab Rommla odwoływał z ważkich powodów wydany przez niego rozkaz - a w nadchodzą­cych latach zdarzało się to nieraz - wówczas Rommel, po powrocie na tyły, aprobował to gładko. Zaznaczyć należy, iż Rommlowi zwykle szczęściło się z oficerami sztabowymi: współpracował z inteligentnymi ludźmi, którzy znali się na rzeczy, mieli odwagę niezbędną do samodzielnego działania z całą od­powiedzialnością. Cech tych tradycyjnie wymagano od pracowników niemiec­kiego sztabu generalnego. Rommel często wyrażał się krytycznie lub wręcz z wściekłością o sztabowcach OKH z Berlina, których uważał za bojaźliwych, rozumujących schematycznie, oderwanych od frontowej rzeczywistości. Sztab główny OKH w istocie składał się z oficerów artylerii, nie pojmujących, jak wygląda starcie czołowych oddziałów. Dowódca 7. Dywizji Pancernej żywił na­tomiast sporo uznania dla Truppenstab, sztabowców formacji frontowych, którzy z kolei starali się działać raczej wedle poleceń bezpośrednich przełożo­nych, a nie dyrektyw odległego sztabu głównego. Rommel prędko miał okazję przekonać się o lojalności, wytrzymałości i wysokich umiejętnościach oficerów swojego sztabu.

Baczył na wszelkie szczegóły dotyczące dywizji. Prowadził narady z udzia­łem oficerów i podoficerów. Wypracował nowy szyk marszowy, tzw. Flaschenmasch, czyli marsz całej dywizji uformowanej w czworobok. Bardzo jasno da­wał do zrozumienia, że oczekuje od wszystkich podwładnych wykazania inicja­tywy zamiast czekania na szczegółowe rozkazy odgórne. W ramach ogólnego planu każdy winien dążyć do celu z maksymalną energią, posługując się wła­snym rozumem; tak Niemcy walczyli zawsze i tak też muszą walczyć teraz. Rommel, zdając się na swój znakomicie rozwinięty instynkt walki, swój Fin­gerspitzengefühl, mógł bezpośrednio wydawać polecenia nawet niewielkim pododdziałom. Tłumaczył jednak żołnierzom, iż nie wolno im zwlekać po to tyl­ko, by dowódca zaaprobował ich własne decyzje.

Przede wszystkim Rommel starał się wpoić podwładnym to, czego sam na­uczył się dwadzieścia pięć lat wcześniej: jak prowadzić bój spotkaniowy. Twierdził, że trzeba strzelać do wszystkiego, co się rusza, nie bacząc nawet na donośność swojej broni. Strzelać, przygważdżać do ziemi nieprzyjaciela, dzia­łać szybko i z zaskoczenia, żeby pomieszać mu szyki. Podczas natarcia nie bać się o własne skrzydła i tyły - przeć naprzód, wdzierać się we wrogie ugrupo­wanie, nie dawać przeciwnikom wytchnienia. Decydować się na wszystko, co może podkopać morale stawiających opór oddziałów: podpalać zabudowania, uciekać się do forteli, namawiać do poddania się, nie wahać się, atakować znienacka, nie bać się niczego nowego czy niezwykłego. Na froncie każdy zda­ny jest na siebie.

0x01 graphic

Fot.: Krzyż Żelazny

ROZDZIAŁ 9

„DO OSTATNIEGO TCHU”

Dla mistrza batalii manewrowej, gen. Erwina Rommla, druga wojna świa­towa zaczęła się właściwie 10 maja 1940 roku. Dbano o zachowanie absolut­nej tajemnicy do tego stopnia, że większość oficerów Wehrmachtu otrzymała rozkaz marszu na zachód dopiero w południe 9 maja. Wcześniej przeprowa­dzono wiele ćwiczeń i gier wojennych, tak że większość sztabowców w pierw­szej fazie kampanii posługiwała się opracowanymi planami. Jednakże datę i godzinę rozpoczęcia ataku utrzymywano w sekrecie niemal do ostatniej chwili, by nie poznał ich wywiad aliantów. W ciągu pięciu dni, po 10 maja, Rommel wykazał się jako dowódca cechami, które w późniejszych latach za­pewniły mu rozgłos. Ci, którzy poznali go wcześniej, nie byli specjalnie zadzi­wieni wyczynami Rommla.

Jego 7. Dywizja Pancerna miała wyruszyć z rejonu zgrupowania w górach Eifel, przekroczyć granicę belgijską, miasta St. Vith oraz Vielsalm, a następ­nie sforsować rzekę Ourthe pod Hotton. Dalej posuwać się przez Marche i Ciney ku Mozie w okolicach Dinant. Dywizję czekał marsz przez zalesioną krai­nę, poprzecinaną wąskimi ścieżkami i stromymi uskokami. Zakładano, iż Bel­gowie mogli porobić zatory i blokady na drodze przemarszu agresora i w ten sposób poważnie zwolnić tempo posuwania się Niemców. Niemieckie dywizje pancerne, w których skład wchodziło tysiące pojazdów, mogły utknąć na wąs­kich traktach, stanowiąc łatwy cel dla alianckich bombowców.

Prawdziwymi bohaterami niemieckiego marszu przez Ardeny byli żołnierze kierujący ruchem na drogach oraz piloci Luftwaffe. Ci pierwsi wykazali się energią, zręcznością i pomysłowością, często kierując kolumny czołgów boczny­mi drogami. Rommel napisał potem, że dzięki nim pojazdy nie przerywały marszu, podczas gdy piechurzy mogli w tym czasie uporać się z zaporami. Bel­gowie rozstawili posterunki tylko przy nielicznych zaporach, jak zanotował Rommel, dywizja rzadko zmuszona była zatrzymywać się „na dłuższy czas”. Wyszukiwanie zapasowych tras, aby czołgi mogły ominąć zniszczone drogi czy mosty, oraz wynajdowanie bezpiecznych, dogodnych przepraw stanowiło nie­zwykle trudne zadanie, z którym jednak „drogówka” w korpusie gen. Hotha poradziła sobie na medal. Naturalnie, tu i ówdzie zdarzały się wpadki i utyski­wania, lecz ogólnie przemarsz przez Ardeny był niewątpliwym osiągnięciem służb drogowych i saperów.

Znaczącą rolę w powodzeniu niemieckich wojsk odegrała także Luftwaffe. Grupę Armii „A” wspierały dwa FliegerKorps [korpusy lotnicze], liczące razem około półtora tysiąca samolotów. Piloci dostali rozkazy dopiero wczesnym ran­kiem 10 maja. Lotnictwo szturmowe znakomicie współdziałało z nacierający­mi siłami lądowymi. Luftwaffe zapewniła sobie w ciągu pierwszych dwóch dni operacji panowanie w powietrzu, tak że samoloty bojowe aliantów nie odegra­ły większej roli w powstrzymywaniu Niemców zmierzających ku Mozie. Zre­sztą naczelne dowództwo wojsk sprzymierzonych skupiało początkowo swą główną uwagę na północnym odcinku frontu - na Holandii i północnym frag­mencie granicy belgijsko-niemieckiej - skąd spodziewało się zasadniczego ude­rzenia; kopii ataku z 1914 roku. Tak jak tego oczekiwał Manstein, Francuzi i Brytyjczycy przesunęli swe formacje na wschód od Brukseli, gdzie operować miała słabsza Grupa Armii „B” von Boćka. Wysiłek alianckiego lotnictwa (i tak, nawiasem mówiąc, niewystarczający) skoncentrował się na północy, a nie na Ardenach.

Mimo wszystko Rommel denerwował się podczas pierwszych godzin akcji, ponieważ stwierdził, że jego dywizja posuwa się nieco wolniej, niż było to za­planowane. Jednak w St. Vith niemiecka piąta kolumna zdołała opanować trzy z czterech mostów, co miało się powtórzyć w wypadku kolejnych zdoby­wanych miejscowości. Jednostka Rommla napotykała po drodze opór obroń­ców. Belgijscy szaserzy ardeńscy - rzuceni z opóźnieniem na nacierających Niemców - walczyli dzielnie, hamując marsz atakujących. Mimo wszystko w połowie drugiego dnia ofensywy 7. Dywizja Pancerna przekroczyła rzekę Ourthe pod Hotton, pokonawszy od granicy blisko sto kilometrów. Dwadzieś­cia cztery godziny później Rommel minął Ciney i Leignon: prawie sto pięć­dziesiąt kilometrów. Jego dywizja wysunęła się znacznie przed sąsiada z pra­wej flanki, 5. Dywizję Pancerną. Zdając sobie sprawę, że powodzenie odnie­sione przez Rommla należy wykorzystać, dowódca korpusu, Hoth, oddał do dyspozycji tegoż dodatkowy pułk pancerny (31.) ze składu sąsiedniej jedno­stki. Okazać się bowiem mogło, że Rommel, w którego dywizji działał pier­wotnie tylko

jeden pułk pancerny (choć złożony z trzech, a nie z dwóch bata­lionów) ma za mało czołgów.

Był to gest ze strony Hotha. 25. Pułk Pancerny Rommla z dwustu osiemnastoma czołgami osiągnął dotychczas tyle, ile pozwalał teren i stan dróg. Przy­dzielenie Rommlowi 31. Pułku Pancernego (dowodzonego przez płk.Wernera), który zresztą wysunął się znacznie przed pozostałe oddziały 5. Dywizji Pancer­nej, stanowiło poważne wzmocnienie jego jednostki. Jednak zwiększył się też pas działania dywizji. Obecnie przed Rommlem stało następujące zadanie: osiągnięcie Mozy, sforsowanie rzeki, opanowanie przyczółka, odbudowanie mostu (jeśli, rzecz jasna, przeciwnik zdąży wysadzić go w powietrze) oraz prze­prawienie przez Mozę czołgów i ciężkiego sprzętu. Rommel miał oczywiście nadzieję, że uda mu się opanować most z marszu i uniemożliwić nieprzyjacie­lowi wcześniejsze go zniszczenie. Niestety, kiedy czołówki jego wojsk (samo­chody pancerne Wernera oraz batalion motocyklistów 7. Dywizji) dotarły do Mozy w niedzielne popołudnie 12 maja, zobaczyły szczątki wysadzonego mo­stu. Przed zapadnięciem zmroku Rommel przechwycił wschodni brzeg rzeki i prawie całe Dinant.

Batalion motocyklowy zdecydował się wówczas na śmiałą akcję. Na północ od Dinant, w połowie drogi do Yvoir, w okolicy, którą zajęły wozy pancerne Wernera, rzeka rozdzielała się na dwie odnogi, opływając wysepkę. Z tą wysep­ką łączyła pobliską wieś Houx kamienna tama. Motocykliści zdołali sforsować po niej odnogę. Okazało się, że wyspy nie bronili alianccy żołnierze. Niemcy stwierdzili również, że istnieje możliwość łatwego dostania się z wysepki na zachodni brzeg rzeki. Tak więc czołowe oddziały 7. Dywizji Pancernej przeby­ły Mozę i wkrótce potem zostały wzmocnione kilkoma kompaniami z 7. Pułku Grenadierów Pancernych Rommla.

Wspomniane kompanie przywitał jednak ogień belgijskiej broni maszyno­wej. Francuzi zajmowali pozycje na pobliskim wzniesieniu, w pewnej odle­głości od rzeki. Rommel, całkiem przypadkowo, wdarł się w linie rozgranicze­nia między francuskimi korpusami. Oddziały alianckie nie od razu spostrze­gły miejsce, w którym Niemcy forsowali rzekę, niemniej jednak znajdowały się w korzystnym położeniu. Niemcy zaczęli ponosić znaczne straty i szybko okazało się, że odwrót za rzekę mógłby zamienić się w masakrę. We wcze­snych godzinach rannych w poniedziałek 13 maja Rommel, stojąc wobec trudnej sytuacji, w jakiej znalazły się jego oddziały, musiał uciec się do rady­kalnych rozwiązań.

Artyleria dywizyjna Niemców rozpoczęła ostrzał stanowisk obrońców — obserwatorzy z baterii znaleźli się na przyczółku. Z kolei na Dinant i oba brzegi Mozy spadały pociski z armat francuskich. Francuskie działa prze­ciwpancerne unieruchomiły sporo niemieckich czołgów podchodzących do rzeki. Próby wzmocnienia przyczółka dodatkowymi pododdziałami, które mogły przepłynąć przeszkodę wodną na pontonach, oznaczałaby pomnoże­nie strat własnych - Belgowie i Francuzi trzymali świetnie zamaskowane stanowiska ogniowe na zachodnim brzegu. Liczba Niemców rannych i zabi­tych na przyczółku i tak wzrastała; gdy wzeszło słońce, francuscy artylerzyści mogli skupić celny ogień także na wschodnim brzegu, powstrzy­mując w ten sposób zbliżające się do Mozy oddziały. Kilka pocisków roze­rwało się blisko Rommla.

Rommel rozkazał w tej sytuacji podpalić okoliczne zabudowania, aby dym utrudnił nieprzyjacielowi obserwację. Następnie pojechał na południe ku Di­nant, gdzie przekonał się, iż ciężki francuski ostrzał również tam uniemożliwia sforsowanie rzeki. Ruszył więc na wschód, gdzie spotkał się z dowódcą armii (Klugem) oraz korpusu (Hothem), opisał im położenie i wrócił nad Mozę na pół­noc od Dinant. Tam rozkazał zatrzymać kierowcy wóz o kilkaset metrów od rzeki i pozostały dystans przebiegł na piechotę (jak zanotował: „pod ostrzałem naszych samolotów”), chcąc dotrzeć do innej katarakty na Mozie w pobliżu Leffe. Okolica znajdowała się pod ostrzałem Francuzów.

0x01 graphic

Rommel rozkazał kilku czołgom z pułku pancernego oraz załogom dwóch dział polowych zjawić się w Leffe. Oddajmy słowo dowódcy jednego z czołgów:

„Spojrzałem w lewo i dostrzegłem generała Rommla oraz jego adiutanta, majora Schraeplera. Zatrzymałem czołg, a generał i major Schraepler wcisnę­li się do wieży obok mnie. Ruszyliśmy w kierunku Dinant, nie zważając na ogień dział i broni maszynowej.

Po przejechaniu około pięciuset metrów zobaczyłem w okopie po prawej trzech Francuzów. Zatrzymałem czołg, a Francuzi podnieśli ręce. Tak jakby ociągali się z poddaniem, więc wyciągnąłem z kabury pistolet. Gdybyśmy jed­nak wychylili się z wieży, to stanowilibyśmy kuszący cel dla snajperów. Posta­nowiliśmy nie ryzykować i kazałem kierowcy jechać dalej”1.

Kanonada nie ustawała i Schraepler został ranny w ramię. Wreszcie czołg wjechał do Dinant, a Rommel, wraz z rannym adiutantem, wysiedli zeń. Trzej Francuzi, których wcześniej oszczędzono, zaczęli znowu strzelać, lecz zostali unieszkodliwieni przez dowódcę kompanii czołgów.

Rommel polecił załogom najbliższych czołgów ruszyć na północ drogą biegnącą wzdłuż Mozy, z wieżami pojazdów skierowanymi w lewo, i po drodze razić stanowiska wroga na zachodnim brzegu rzeki. Sam dotarł do punktu przeprawy i, według własnych słów, „objął osobiście dowodzenie nad 2. bata­lionem 7. Pułku Strzelców”. Pod osłoną ognia z wozów bojowych żołnierze nie­mieccy zaczęli przeprawiać się przez rzekę na łodziach pontonowych.

W jednym z pierwszych pontonów płynął Rommel.

Gdy dostał się na przyczółek, stwierdził, że sytuacja nie przedstawia się aż tak dramatycznie, jak to się wydawało z przeciwnego brzegu Mozy - kom­panie grenadierów okopały się i, w miarę możliwości, starały się powiększyć opanowany teren. Problem w tym, że Niemcy po tej stronie rzeki nie mieli broni przeciwpancernej, a do kontrataku przystąpiły właśnie alianckie czoł­gi. Rommel rozkazał otworzyć do nich ogień z broni ręcznej, który, choć nie­skuteczny, odstraszył nieco załogi nacierających pojazdów. Obecność Rommla uspokoiła niemieckich żołnierzy na przyczółku, a jego stanowcze polecenia dodały im pewności. Francuski kontratak został zresztą przeprowadzony bez niezbędnej energii. Tymczasem batalion motocyklistów 7. Dywizji Pancernej przebył rzekę na wysokości wsi Houx i kierował się ku osadzie o nazwie Grange. Mimo wszystko oddziały alianckie, silne w tej okolicy, nie miały za­miaru spasować.

Rommel ponownie znalazł się na wschodnim brzegu i pojechał na północ w rejon działania 6. Pułku Grenadierów Pancernych z jego dywizji. Tam spra­wy przedstawiały się znacznie lepiej: na zachodni przyczółek Mozy żołnierze przetransportowali już armaty przeciwpancerne, a nadto saperzy przystąpili do konstruowania mostu pontonowego. Rommel - po pas w wodzie, pomagając w budowaniu przeprawy - wydawał dyspozycje bezpośrednio dowódcy kompa­nii inżynieryjnej. Most musiał być solidny, tak aby zdołały przejechać po nim czołgi, a Rommel chciał możliwie najszybciej mieć pancerne pojazdy na zdoby­tym przyczółku. W gruncie rzeczy wszystko poszłoby bardziej gładko, gdyby Rommel jeszcze przed kampanią zaordynował dla swojej dywizji cięższy sprzęt przeprawowy - lecz we wspomnieniach zbagatelizował sprawę, nie przyznając się do tego drobnego błędu.

Wkrótce pierwszy pojazd, kierowany przez awansowanego później na ofice­ra sierżanta Hansela, znalazł się na zachodnim brzegu Mozy2. Tymczasem Francuzi razili ciężkim ogniem artyleryjskim przeprawę, ich piechota nato­miast przystąpiła do silnego kontrataku na batalion motocyklistów w Grange. Rommel raz jeszcze przemierzył rzekę, zdecydowany przerzucić przez Mozę w ciągu nocy czołgi. Zapadał zmrok. Rommel zdawał się być wszędzie - ,jak wiatr”, wspominał jeden z jego żołnierzy. Niemcy pytali się nawzajem: „Czy ten Rommel nigdy nie odpoczywa?”3.

Pięć kilometrów na zachód od Dinant leżała, znajdująca się w pasie dzia­łania dywizji, wieś Onhaye. Zaraz za nią rozciągał się ze wschodu na zachód las. Tak się złożyło, że okolice Onhaye były terenem gry wojennej, którą Rommel przeprowadził ze swoimi sztabowcami kilka tygodni wcześniej. Ustalono wtedy, że natychmiast po przebyciu Mozy należy opanować tę wieś, która stanie się bazą dalszego natarcia oraz że Onhaye najlepiej szturmować od północy, to jest od strony lasu, a następnie odciąć drogę, prowadzącą do osady z zachodu.

14 maja o dziewiątej rano Rommel dostał wiadomość, że 7. Pułk Grenadie­rów (pod dowództwem płk. von Bismarcka), pomimo strat poniesionych nad Mozą, zdołał podejść do Onhaye i zamierzał niezwłocznie wydzielić kompanię oraz obejść osadę od północy. Do tego czasu na zachodnim brzegu Rommel miał już około trzydziestu czołgów. Postanowił wsiąść do jednego z nich i poprowa­dzić 25. Pułk Pancerny (płk. Rothenburga) ku lasowi na północ od Onhaye, skąd mógłby, zależnie od okoliczności, uderzyć na kontratakujących Francu­zów albo też opanować wieś i połączyć się z resztą swoich sił. Polecił również Rothenburgowi przekazać Bismarckowi pięć czołgów, które wsparłyby grena­dierów. Sam pozostał z resztą pojazdów, obserwując piechurów z pięcioma czołgami, kierujących się na południowo-zachodni skraj lasu. Liczył, że reszta wozów bojowych szybko znajdzie się na zachód od Mozy.

W trakcie opisywanej akcji czołg Rommla został trafiony dwukrotnie. Francuskie działony przeciwpancerne otworzyły ogień z pozycji, które zajmo­wały na zachód od Onhaye. Czołg Rommla zsunął się z nierówności w tere­nie i nie mógł skutecznie razić nieprzyjaciela z broni pokładowej. Rommel, draśnięty odłamkiem, z twarzą zalaną krwią, opuścił pojazd wraz z resztą załogi i dotarł do lasu, gdzie zobaczył wóz łączności - również trafiony i unie­ruchomiony. Wydał pozostałym czołgom rozkaz schronić się w lesie. Niemcy wycofali się jednak tylko chwilowo i gdy minęło południe, czołgi Rothenbur­ga ruszyły na Francuzów pod Onhaye. W tym czasie most był już gotowy i ca­ła 7. Dywizja Pancerna znalazła się na zachodnim przyczółku. Przekroczyć Mozę zdołały też do zmierzchu 14 maja inne dywizje korpusu Guderiana z Grupy Pancernej Kleista w okolicach Sedanu. Wojska Rundstedta osiągnę­ły więc zamierzony cel.

Rommel wydał rozkazy na następny dzień. Dywizja, na czele z 25. Pułkiem Pancernym Rothenburga, miała posuwać się w kierunku zachodnim, omijając, jeśli to możliwe, wioski, następnie przekroczyć linię kolejową koło Philippeville (linia ta, o czym jeszcze nie wiedziało szefostwo Wehrmachtu, stanowić mia­ła front, na który, wedle polecenia dowództwa sił francuskich, winny wycofać się jednostki znad Mozy) i opanować rejon wsi Cerfontaine, około czterdzieści kilometrów na zachód od Mozy. Rozkaz brzmiał: nie przerywać marszu - nie­mieckie czołgi powinny siać chaos na francuskich tyłach, uniemożliwiając za­jęcie dogodnych pozycji przez oddziały nieprzyjaciela, i rozpraszać kolumny wroga, zmierzające ku obszarowi objętemu walką; posuwać się naprzód za wszelką cenę. W razie konieczności skrzydeł chronić mieli artylerzyści lub też wydzielone samodzielne oddziały pancerne bez uprzedniego rozpoznania.

Rommel towarzyszył żołnierzom i pojazdom pułku pancernego. Nie przewidy­wano żadnego postoju między Onhaye i Cerfontaine.

Rommel napisał, że sforsowanie Mozy powiodło się dzięki, jak to sam okre­ślił, „ścisłemu nadzorowi pola walki” oraz bezpośredniemu kierowaniu działa­niami czołowych pułków. Wydawanie poleceń z zaplecza drogą radiową powo­dowałoby nieuniknioną zwłokę. Tak więc Rommel osobiście kierował bojem na pierwszej linii za pomocą ustnych rozkazów. Sam kontrolował przeprawę, do­dając otuchy oddziałom, które się podłamały nieco w wyniku poniesionych strat i morderczego ognia nieprzyjaciela. Choć forsowanie Mozy mogło prze­biec sprawniej, gdyby dywizja dysponowała lepszym sprzętem, to Rommel uz­nał, że jego obecność w krytycznym punkcie zrekompensowała niedostatki w przygotowaniach. Znowu poczuł się dowódcą kompanii i instruował swoich strzelców na przyczółku, jak bez broni pancernej powstrzymać atak czołgów francuskich. Odniósłszy kontuzję, poprowadził mimo to dalej opancerzone po­jazdy 25. Pułku, chociaż do tego czasu tylko część z nich przeprawiła się przez Mozę. Napotykając zacięty, choć krótkotrwały opór Francuzów, roztropnie po­lecił szukać ukrycia w lesie.

Za te właśnie osiągnięcia (z 13 oraz 15 maja) Rommel nagrodzony został metalowymi poprzeczkami przytroczonymi do wstążek jego Krzyży Żelaznych. Ktoś mógłby rzec, iż brawurą i osobistą odwagą w podobnych okolicznościach winni wykazywać się podwładni, natomiast dowódca dywizji ma przede wszy­stkim obowiązek kierować bitwą z dystansu, posługując się mapą i radiem; kalkulować chłodno, a nie zdzierać gardło pośród strzelaniny i nawały artyle­ryjskiej (w owych dniach Rommel ochrypł od ciągłego wykrzykiwania poleceń). Można by powiedzieć, że dublował kompetencje podkomendnych oficerów; za­pytać, czy odpowiedzialny porucznik, kapitan, pułkownik, energiczny i ambit­ny, sam nie rozwiązałby wyłaniających się w trakcie walki problemów. A w Wehrmachcie energicznych i ambitnych, obdarzonych wyobraźnią ofice­rów przecież nie brakowało.

Na podobne wątpliwości Rommel, weteran licznych kampanii poprzedniej wojny światowej, odparłby z pewnością, że tempo każdej ofensywy zależy przede wszystkim od dowódcy i że właściwe decyzje w szybko zmieniających się warunkach bojowych można podejmować tylko w krytycznym miejscu - na pierwszej linii. Nikt chyba nie był odeń bardziej świadomy, jak istotne jest bły­skawiczne wykorzystywanie wyłaniających się okazji podczas walki. Nikt nie pojmował lepiej znaczenia czasu, faktu, iż trzeba działać błyskawicznie, bo zwłoka oznaczać może katastrofę. Rommel instynktownie wyczuwał takie nadarzające się, sprzyjające okazje i rozumiał, że tam, gdzie w grę wchodzą mi­nuty, dowódca musi być obecny i działać z całą energią. Na każdą bitwę skła­da się wiele starć, potyczek, czego nie widać na mapach strategów, pokrytych kolorowymi strzałkami. Drobne decyzje, podejmowane przez podoficerów lub samych żołnierzy, bywają instynktowne, podyktowane odwagą lub strachem. I ich suma decyduje o wyniku boju. Rommel, dynamiczny, besztający, wrze­szczący jak kapral, kiedy zachodziła potrzeba, przedkładał ponad ogólne roz­kazy wymogi stawiane przez konkretną sytuację i sam wspierał podwładnych. Z rzadka zdarzały mu się błędy. Częściej, dzięki takiemu właśnie nastawieniu, zamieniał lokalne sukcesy na zwycięstwa.

15 maja oddziały francuskie otrzymały rozkaz generalnego odwrotu na po­łudnie. Grupa pancerna Kleista zakończyła forsowanie Ardenów i Mozy i kie­rowała się dalej ku zachodowi. Grupa Armii „A” pokonała od granicy już oko­ło stu kilometrów. Na północy Niemcy wdarli się w ugrupowanie 1. Armii Francuskiej, prawym skrzydłem wchodząc w styczność bojową z Brytyjskim Korpusem Ekspedycyjnym, dowodzonym przez gen. Gorta, który wcześniej za­jął pozycje w Belgii na linii rzeki Dyle, na wschód od Brukseli. Właśnie 15 ma­ja również Brytyjczycy zarządzili odwrót. Dowódcy sił alianckich jeszcze jakby nie mogli pogodzić się z faktem, że ich front został przełamany. Także więk­szość niemieckich generałów nie zdawała sobie podówczas sprawy ze skali i znaczenia własnych sukcesów. Dywizja Rommla znajdowała się wciąż dosyć daleko od potężnych umocnień Linii Maginota. Tyle że przedłużenie owej linii, odcinek osłaniający granicę belgijsko-francuską, nie stanowiło tak silnego pa­sa fortyfikacji, jak te na granicy dzielącej Francję od Rzeszy - składało się z po­jedynczych bunkrów i zapór przeciwczołgowych. W rzeczywistości Niemcy są­dzili, iż napotkają znacznie bardziej rozbudowane umocnienia od tych, które przyszło im pokonywać.

Rommel miał na swojej mapie wytyczoną marszrutę — przez Rose, osadę po­łożoną na zachód od Onhaye, do wsi Froidchapelle, leżącej kilka kilometrów od Cerfontaine. Było to wciąż jeszcze terytorium belgijskie, lecz znajdowali się już blisko przedłużenia Linii Maginota. Jego oddziały napotykały po drodze słab­sze siły alianckie. Pod Flavion doszło do potyczki z francuskimi wozami bojo­wymi — ciężkimi czołgami, znacznie silniej od niemieckich uzbrojonymi i opan­cerzonymi. Następnie Rommel, tradycyjnie wśród żołnierzy straży przedniej, ruszył z dywizją dalej na zachód.

W odróżnieniu od Ardenów drogi były w tej okolicy bardzo dobre. Trakty osłonięte były z reguły rzędami drzew lub zabudowaniami, co jednak z drugiej strony utrudniało rozwinięcie szyków bojowych w razie starcia z nieprzyjacie­lem. Dopisywała również pogoda i Niemcy liczyć mogli na wsparcie swoich bombowców nurkujących. 7. Dywizja Pancerna wkrótce przełamała pospie­sznie zorganizowaną, słabą francuską obronę na wschód od Philippeville. Rommel trzymał się wypróbowanej taktyki - jego czołgi parły przed siebie, ostrzeliwując z marszu mijane zagajniki, farmy, wsie, gdzie mogły znajdować się nieprzyjacielskie stanowiska; zaskakując i paraliżując wroga. Na północ od Philippeville wozy bojowe awangardy 7. Dywizji otworzyły ogień do zauważo­nego w oddali zgrupowania francuskich czołgów, lecz zaraz ruszyły dalej.

Francuzi masowo składali broń. Dowódca jednego z niemieckich czołgów wspomina: „Generał Rommel rozkazał mi wysunąć się na czoło. Wjechałem na centralny plac miejscowości, w której, jak czułem, musieli znajdować się Fran­cuzi. Strzeliłem z pistoletu w kierunku pobliskich domów i krzyknąłem: Soldats francais, venez! i zaraz pootwierały się drzwi budynków. Mnóstwo Fran­cuzów, może nawet kilka kompanii, wyszło na plac z podniesionymi rękami”4.

Zdobyto bez walki wiele francuskich pojazdów, w tym czołgi; czołgi dołą­czono do kolumny bojowej, podczas gdy inne pojazdy oraz rozbrojeni jeńcy zo­stali odesłani na wschód. Francuzi wszędzie sprawiali wrażenie wstrząśnię­tych, zaskoczonych, szukających jedynie sposobu ocalenia głów z katastrofy. Na tyłach aliantów panował nieopisany chaos, którego dowództwo sprzymierzonych sił nie zdołało opanować i podczas następnych dni. Zdarzały się wręcz przypadki dobrowolnej współpracy francuskiej żandarmerii i policji z Niemca­mi. Także żołnierze wzięci do niewoli chętnie udzielali wskazówek najeźdź­com. Demoralizacja ogarniała alianckie jednostki liniowe niczym ogień suchy las. Szerzyło się poczucie bezsilności wobec bezwzględnego przeciwnika, a także defetyzm i zdrada.

Rommel nie był jednakże skory do wyciągania przedwczesnych, przesadnie optymistycznych wniosków. To prawda, że morale w licznych dywizjach i bry­gadach francuskiej armii upadło nisko, do czego zresztą w znacznym stopniu przyczyniła się bierność wojsk alianckich podczas minionej zimy, co było jasne nawet dla postronnych obserwatorów5, i Francuzi nie przejawiali wielkiego za­pału do walki. Prawda też, że plan obronny sojuszników, wiara w siłę linear­nego, defensywnego ugrupowania, z pozostawieniem słabych sił w odwodzie, okazał się błędny. Francuzi trzymali się również przestarzałej doktryny wyko­rzystania związków pancernych - swoją znaczną liczbę czołgów rozdzielili do jednostek liniowych, wyznaczając im jedynie rolę bezpośredniego wsparcia pie­choty (jak wspomnieliśmy, francuskie czołgi na ogół przewyższały walorami wozy niemieckie), niewielką część tylko przydzielając dywizjom pancernym.

Mimo wszystko decydującą rolę odgrywało dominujące poczucie niespo­dziewanej katastrofy, chaos organizacyjny oraz rozluźnienie ogólnej dyscypli­ny - francuscy żołnierze, pozostawieni sami sobie, zaczynali troszczyć się o własne bezpieczeństwo, często poddając się bez walki. Niewola oznaczała dla nich ocalenie życia. Być może, ta przewrotna, podświadoma wdzięczność sprawiała, iż często udzielali informacji i pomocy agresorom. Rommel dobrze wiedział, jak należy postępować ze zdemoralizowanym, pokonanym, skłon­nym do ucieczki wojskiem. Uważał, że nie ma sensu być wobec pobitych żoł­nierzy brutalnym, uciekać się do drakońskich metod - klęska oznacza prze­cież zarazem upadek ducha, dyscypliny, szacunku dla siebie, czyli ogólne roz­przężenie6. Napisał, iż lepiej zebrać rozproszone oddziały w bezpiecznym miejscu i dać im nieco wytchnienia, by po wstrząsie mogli dojść do siebie. Jed­nak w trakcie kampanii manewrowej 1940 roku francuscy dowódcy nie mieli takiej możliwości; nie istniał stały front i nie było szans wycofania pobitych jednostek na bezpieczne tyły.

16 maja Rommlowi przypadło zadanie przekroczenia granicy francuskiej, chronionej przez umocnienia przedłużonej linii Maginota. Otrzymał rozkaz po­zostania w kwaterze polowej sztabu dywizji, gdzie rano przybył dowódca armii, Kluge. Rommel opisał mu swoje zamierzenia.

Były one bardzo rozważne i świadczyły, że Rommel, choć znany z brawury, potrafił skrupulatnie przygotować się do batalii, jeśli - jak sądził - wymagały tego okoliczności. Czasem mylił się nieco w rachubach; w tym wypadku przy­puszczał, że Linia Maginota będzie twardym orzechem do zgryzienia.

Linia przełamania dla jego dywizji biegła przez granicę w okolicy Sivry, a następnie przez Clairfayts do Avesnes. Rommel nakazał zająć stanowiska artylerii dywizyjnej i wyruszyć 25. Pułkowi Pancernemu. Po osiągnięciu głównej pozycji francuskiej dwa pułki grenadierów - do koordynacji ich działań w składzie dywizji utworzono dowództwo brygady - miały pod osłoną czołgów przełamać „fortyfikacje”. Po wykonaniu tego zadania pułk pancerny winien ruszyć ku Avesnes.

Rommel zajął miejsce w czołgu, w którym jechał też dowódca pułku pancer­nego, Rothenburg. Realizacja pierwszej części planu poszła bez przeszkód. Czołgi przeszły przez Clairfayts, saperzy z oddziału szturmowego uporali się z betonowym bunkrem znajdującym się sto metrów od granicy oraz zaporą przeciwczołgową na drodze między Clairfayts i Avesnes. Wkrótce odezwała się francuska artyleria oraz karabiny maszynowe, a także działa przeciwpancer­ne. Rommel poczuł jednak, że niemieckim czołgom uda się przedrzeć przez po­zycje nieprzyjaciela. Zabronił dowódcom wozów bojowych zatrzymywać się, aby czekać na wsparcie ze strony grenadierów. Szybko zorientował się, że na tym odcinku linia Maginota nie jest zbyt trudna do pokonania. Uda się ją prze­kroczyć, jeżeli czołgi 7. Dywizji Pancernej będą parły naprzód, strzelając z marszu na lewo i prawo do wszystkiego, co mogło wyglądać na francuskie stanowisko ogniowe.

Okazało się to słuszne. Czołgi Rothenburga, strzelając w celu wzmocnienia efektu pociskami smugowymi, ruszyły przez francuskie pozycje ku Avesnes. Saperzy niszczyli ładunkami wybuchowymi betonowe bunkry. Rommel skiero­wał swoją dywizję nieco na północ, do Sars-Poterie, skąd prowadziła lepsza droga do Avesnes. Sars-Poterie pełne było francuskich oddziałów, koni, po­jazdów - żołnierze francuscy nie stawiali żadnego oporu. Również w Avesnes znajdowało się mnóstwo Francuzów. Rommel polecił pułkowi pancernemu obejście miejscowości od południa i niemieckie wozy bojowe wkrótce osiągnęły główny trakt wiodący z Avesnes do Landrecies.

Zapadł zmrok; Rommel jechał teraz za kompanią czołgów, która posuwała się w szpicy. Niemiecka artyleria ostrzelała Avesnes. Drogi i ścieżki wychodzą­ce z miasta zapełniły się uciekinierami, wozami, samochodami oraz wycofują­cymi się oddziałami armii francuskiej. Panował trudny do opisania chaos. Rommel zdał sobie sprawę, że wziął do niewoli wiele tysięcy jeńców - równo­wartość dwóch dywizji - i wydał rozkaz zaimprowizowania dla pochwyconych w niewolę Francuzów rodzaju polowego obozu w pobliżu drogi.

Ponieważ Rommel wysunął się z przednimi pododdziałami znacznie przed resztę dywizji, pojawiły się kłopoty z łącznością radiową. W ugrupowaniu puł­ku pancernego zrobiła się luka, w którą wszedł francuski batalion czołgów. Znajdujący się daleko z tyłu sztab 7. Dywizji musiał teraz działać na własną odpowiedzialność. Rommel wysyłał sygnały do dowództwa 25. Pułku Pancer­nego, lecz nie zdołał nawiązać łączności.

Ze sztabami korpusu i armii Rommel mógł porozumiewać się jedynie z własnego sztabu, co obecnie okazało się niewykonalne. Sam osiągnął już przewidziany cel za Avesnes - jego dywizja rozciągnęła się na przestrzeni wie­lu kilometrów między Avesnes a Philippeville. Nieprzyjaciel zdawał się nie podejmować groźniejszych kontrakcji. Rommel zdecydowany był w ciemności nacierać dalej siłami, które miał pod ręką (a więc czołowym batalionem czoł­gów pułku pancernego oraz batalionem motocyklistów), ku Landrecies i po­chwycić przeprawy na rzece Sambrze. Oznaczało to wykroczenie poza zadania

narzucone przez dowództwo korpusu, które przewidywały, że 7. Dywizja win­na opanować Avesnes. Nie zdoławszy uzyskać aprobaty dla swoich poczynań, Rommel mimo wszystko postanowił wydać wczesnym rankiem 17 maja rozkaz: marsz na Landrecies. O czwartej rano ruszył naprzód z czołowym batalionem pancernym. Napisał potem, że był przekonany, iż reszta oddziałów jego dywi­zji posuwa się w ślad za czołówką i wkrótce do niej dołączy.

W rzeczywistości 7. Dywizja Pancerna rozciągnęła się na takiej przestrze­ni, że nikt nie był w stanie koordynować jej marszu — z uwagi na tempo natar­cia oraz niezwykłe zamieszanie, czynione na drogach przez uciekinierów. W nocy szpicy nie wzmocniły czołgi z tyłowych oddziałów dywizji, a wozom bo­jowym czołówki, wcześniej uczestniczącym w sporadycznych starciach z Fran­cuzami, zaczynało brakować amunicji. Kiedy Rommel wyruszył w kierunku Landrecies, dowiedział się, że uporano się z francuskimi czołgami pod Avesnes - wcześniej wysłał adiutanta Hankego w czołgu PzKpfw IV do miasta, by wy­jaśnił sytuację, a ten (co było znaczącym wyczynem) uporał się z zadaniem. O świcie dwa bataliony 25. Pułku Pancernego, wspierane przez inne, nieliczne pododdziały, ruszyły na zachód. Mostu na Sambrze w Landrecies alianci nie zdążyli wysadzić w powietrze.

Landrecies było sceną bitwy z roku 1914, kiedy to prawe skrzydło Niemców atakujących według planu Schlieffena starło się z brytyjskimi siłami ekspedy­cyjnymi. Obecnie tkwiło tam mnóstwo oddziałów francuskich, zdemoralizowa­nych, gotowych złożyć broń, żandarmów usiłujących jakoś zapanować nad za­mieszaniem, ogarniętych paniką uciekinierów. Pozostający do dyspozycji Rommla Hankę otrzymał rozkaz rozbrojenia Francuzów oraz wyruszenia z jeńcami na wschód7. Rommel zaś ruszył naprzód. Miał wrażenie, że nic go nie powstrzyma i że jego 7. Dywizja Pancerna jest niemal w mocy sama rozstrzy­gnąć na korzyść Rzeszy całą kampanię.

Po części, rzecz jasna, powodowały nim osobiste ambicje, chęć współzawo­dnictwa z innymi niemieckim dowódcami. W owym momencie Rommel nie orientował się nawet w przybliżeniu, jakie punkty osiągnęły pozostałe jedno­stki Wehrmachtu, Grupa Pancerna Kleista, korpusy Reinhardta i Guderiana, liczył jednak, iż udało mu się je wyprzedzić. W istocie bowiem wysunął się przed sąsiednią, 5. Dywizję z korpusu Hotha. Przypominał konia wyści­gowego, któremu potrzebna konkurencja, by zmobilizować własne siły do sukcesu. Mimo wszystko fakty 17 maja przedstawiały się tak, że grupa Kle­ista zdobyła na południu niemal tyle terenu, co Rommel. Tego dnia Rommel wydał oficerom swojej dywizji kolejne rozkazy. „Generał Rommel - zanoto­wał świadek tamtych wydarzeń - zebrał swych dowódców i wydał im dyspo­zycje w charakterystycznym dla siebie stylu: »Kierunek uderzenia: Le Cateau - Arras - Amiens - Rouen - Hawrè«8. Było to bardzo optymistyczne za­mierzenie, które jednak zostało wypełnione niemal w stu procentach w cią­gu najbliższych tygodni9.

Czołgi Rommla posuwały się więc dalej. Przebyły Pommereuil (gdzie złoży­ło broń wielu Francuzów) i dotarły po dwóch godzinach na wzniesienie leżące na wschód od miasta Le Cateau. Obecnie Rommel miał ze sobą tylko jeden ba­talion pancerny, lecz postanowił jednak zgromadzić pod bezpośrednią komen­dą więcej sił, a w zasadzie przekonać się, gdzie znajduje się reszta jego dywizji. Rozkazał przyjąć czołowym oddziałom ugrupowanie obronne, Igelstellung, pod Le Cateau, sam natomiast, biorąc jeden czołg typu PzKpfw III do osobistej ochrony, pojechał na tyły. Otrzymał bowiem meldunek, że w Landrecies poka­zały się nieprzyjacielskie czołgi.

Po drodze mijał zdezorganizowane wojska francuskie. Przejechał Landre­cies i skierował się dalej na wschód ku Avesnes. Napotykał jedynie pododdzia­ły grenadierów 7. Dywizji, bez wsparcia i artylerii. W Maroilles natknął się na francuską kolumnę idącą z północy. Polecił Hankemu wskoczyć do francuskie­go wozu i sam, przejmując rolę żandarma regulującego ruch drogowy, skiero­wał wspomnianą kolumnę ku Avesnes. Tam zdezorientowanym zupełnie Fran­cuzom rozkazano złożyć broń. 17 maja 1940 roku zdarzyło się więcej podob­nych, groteskowych wręcz sytuacji.

O godzinie szesnastej do Avesnes zaczął docierać sztab i pozostałe oddziały 7. Dywizji Pancernej. Rommel, posługując się mapą, nakazał im zająć pozycje między granicą a Le Cateau, na obu brzegach Sambry.

O północy dostał kolejne rozkazy. 7. Dywizja Pancerna miała kontynuować marsz na Cambrai, miejscowość oddaloną o około dwudziestu kilometrów od Le Cateau. Niemcy przechwycili następny most na Sambrze, na północny wschód od Landrecies. Zadanie utrzymania tego przyczółka przypadło 5. Dy­wizji Pancernej.

Rommla krytykowano za niektóre epizody kampanii 1940 roku. Czasem istotnie tracił orientację, gdzie znajdują się oddziały jego dywizji i w związ­ku z tym nie był w stanie podejmować właściwych decyzji. Tak właśnie zda­rzyło się 16 i 17 maja po przekroczeniu Mozy. Rommel, pozostając w szpicy dywizji, nie mógł w warunkach straszliwego zamieszania na francuskich drogach zapewnić koordynacji działań jednostki i wzmocnienia oddziałami tyłowymi nacierającej czołówki. W połowie maja 1940 roku z podobnymi kło­potami zetknęli się jednak prawie wszyscy niemieccy dowódcy. Choć Lu­ftwaffe panowało w powietrzu, to silne jeszcze wojska alianckie były teore­tycznie w stanie wykonać skuteczne kontruderzenie na dużą skalę. Nie da się ukryć, iż francuski kontratak z flanki postawiłby pozbawionego wsparcia artylerii Rommla w bardzo trudnym położeniu. Ów jednakże - polegając na swym nadzwyczajnym instynkcie - postanowił zignorować takie zagrożenie. Uważał, że najważniejsze to przeć naprzód, przez zaskoczenie rozprawiając się z obrońcami. (Tu należy wyjaśnić, że w kilka dni później przyszło mu mi­mo wszystko zetknąć się z bardziej zdeterminowanym przeciwnikiem.) Na wojnie jest przecież tak, że wobec ogólnego sukcesu podjęte ryzyko - nawet nadmierne - traci znaczenie. Za osiągnięcia 7. Dywizji w czasie opisanych dwóch dni Rommel nagrodzony został Krzyżem Rycerskim. W uzasadnieniu wskazywano na „decydujące znaczenie” przeprowadzonej w dniach 16 i 17 maja operacji oraz osobiste męstwo, które dowódca dywizji okazał, „nie ba­cząc na niebezpieczeństwo”10.

W gruncie rzeczy postępy oddziałów Rommla hamował nie tyle opór żołnie­rzy francuskich, ile rzesze uciekinierów, blokujących szosy, szukających schro­nienia przed nurkującymi samolotami Luftwaffe. Wojna dotknęła w większym niż poprzednio stopniu ludność cywilną. W głębi ducha Rommel był przekona­ny, że kampania zakończy się pokojem, który pojedna Niemców i Francuzów. W zapiskach Rommel z wyraźną przykrością wspomina pewien incydent: otóż francuski oficer, najwyraźniej powodowany nienawiścią wobec Niemców, trzy­krotnie odmówił w beznadziejnej sytuacji złożenia broni i padł w końcu prze­szyty kulami z broni maszynowej czołgu płk. Rothenburga11.

Rommel zarówno wtedy, jak i później cieszył się opinią żołnierza postępu­jącego po rycersku z pobitym wrogiem; nie tylko kazał traktować jeńców przy­zwoicie, lecz także odnosił się do nich z szacunkiem. Podczas drugiej wojny światowej wielokrotnie zdarzały się we wszystkich armiach przypadki roz­strzeliwania jeńców (w następnych latach na froncie wschodnim obie walczące strony traktowały pojmanych żołnierzy ze szczególnym okrucieństwem). Rom­mel jednakże zawsze przeciwstawiał się łamaniu konwencji genewskiej, trak­tując znęcanie się nad więźniami jako rzecz odpychającą i wstrętną. Wspom­niany epizod z pułkownikiem francuskim, który wolał śmierć od podporządko­wania się rozkazowi wroga, dręczył Rommla do końca życia.

Wcześnie rano 18 maja Rommel znów skierował się na zachód, wydając przedtem 2. batalionowi pancernemu polecenie dołączenia do pierwszego, który zajmował pozycje na wschód od Le Cateau. Wraz z oddziałem znalazł się w Pommereuil, przez które przejeżdżał poprzedniego dnia. Tam zorientował się, że miasto ponownie opanowują Francuzi. Czołowy batalion pancerny jego dywizji znalazł się ponadto pod ostrzałem artylerii nieprzyjacielskiej oraz mu­siał odpierać kontrnatarcie ciężkich czołgów francuskich. W tej skomplikowa­nej sytuacji Rommel postanowił poprowadzić swój drugi batalion okrężną dro­gą przez Ors, zdecydowany dotrzeć do Rothenburga pod Le Cateau. Wreszcie, o godzinie piętnastej, oddziały 25. Pułku Pancernego były znów razem. Posu­wające się z tyłu jednostki oczyściły szosę wiodącą przez Landrecies. Rommel, na czele batalionu czołgów, podjął dalszy marsz na Cambrai.

Właśnie w rejonie pomiędzy Le Cateau i Cambrai korpus gen. Smitha-Dorriena z brytyjskich sił ekspedycyjnych odpierał w sierpniu roku 1914 przewa­żające wojska niemieckie atakujące z północy. Kraina to otwarta, bez znaczą­cych przeszkód terenowych, jeżeli nie liczyć kilku małych wiosek oraz mia­steczka Caudry. Rommel rozkazał pułkowi pancernemu działać tak samo jak dwa dni wcześniej - posuwać się szerokim frontem do rejonu znajdującego się na północ od Cambrai, prowadząc w marszu ogień do obiektów, gdzie kryć się mógł nieprzyjaciel. Raz jeszcze podobna taktyka przyniosła spodziewane owo­ce. Wehrmacht prędko opanował Cambrai. Wówczas Rommel zarządził dwu­dniowy odpoczynek dla całej dywizji. Dotychczas jednostka z nawiązką wypeł­niła wszelkie postawione przed nią zadania.

Od chwili przekroczenia niemieckiej granicy 10 maja, a więc osiem dni wcześniej, dywizja Rommla pokonała około dwustu osiemdziesięciu kilome­trów, forsując w trakcie trudną przeszkodę wodną, jaką stanowiła Moza. Tyl­ko od 16 do 18 maja wzięła do niewoli około dziesięciu tysięcy żołnierzy fran­cuskich. 7. Dywizja Pancerna zniszczyła ponad sto czołgów, trzydzieści sa­mochodów pancernych oraz dwadzieścia siedem dział. Podczas wspomnia­nych dni straciła zaledwie trzydziestu pięciu zabitych oraz pięćdziesięciu dziewięciu rannych.

Chociaż naczelne dowództwo Wehrmachtu wyrażało przypuszczenie, iż jed­nostka potrzebuje dłuższego odpoczynku, Rommel przekonał zwierzchników, że nie należy dawać przeciwnikowi ani chwili wytchnienia. „Pościg - głosiła stara pruska maksyma - należy prowadzić tak długo, aż ze zmęczenia padną ludzie i zwierzęta”. Rommel uważał, że właśnie z uwagi na odwrót aliantów trzeba dołożyć starań i nie zważać na wyczerpanie nacierających oddziałów; za nie wykorzystaną szansę przyszłoby zapłacić znacznie drożej. Na razie nie­mieckie dywizje nie napotkały poważniejszego oporu. Tuż po północy z 19 na 20 maja Rommel, ponownie w czołgu na czele jednostki, wyruszył ku Arras.

ROZDZIAŁ 10

DYWIZJA DUCHÓW

Teraz stało się dla naczelnego dowództwa alianckiego oczywiste, że nie­miecka „penetracja” była w rzeczywistości potężną ofensywą, przypuszczoną na wąskim, trudnym odcinku frontu. Brytyjczycy, na północ od obszaru głów­nego uderzenia Wehrmachtu, zorientowali się, iż mogą wycofywać się jedynie na zachód lub północny zachód. Wieczorem 19 maja, w dziewięć dni po rozpo­częciu przez Niemców ataku, Gort po raz pierwszy przedyskutował z podwład­nymi dowódcami ewentualność ewakuacji do Anglii.

Brytyjskie siły ekspedycyjne zajmowały pozycje na linii rzeki Skaldy do Maulde, niewielkiej miejscowości leżącej około trzydziestu kilometrów na po­łudniowy wschód od Lilie. A więc Rommel, zmierzając ku Arras, znajdował się blisko prawego skrzydła Anglików. Gort miał w Arras garnizon, a dwie dywi­zje — 5. i 50. — rozlokowane zostały w odwodzie na północ od miasta. Część sił Gorta były to wojska stosunkowo niedawno przysłane z Anglii, które organizo­wano, szkolono i wyposażano w sprzęt już na miejscu, we Francji. Dywizjom w wielu wypadkach brakowało ciężkiego sprzętu, artylerii i środków łączności. Jednakże Brytyjczycy, tam gdzie doszło do starć ze zmechanizowanymi jedno­stkami wroga, okazywali z reguły męstwo. Prawej flanki Gorta chroniły związ­ki taktyczne 1. Armii Francuskiej. Z kolei na lewym skrzydle Anglików znaj­dowali się sprzymierzeni Belgowie. Wszystkim tym wspomnianym siłom gro­ziło teraz okrążenie. Najgorzej przedstawiała się sytuacja na odcinku połu­dniowym, gdzie nacierała Grupa Armii ,,A” Rundstedta. Tam Niemcy dotarli już do Sommy, rozcinając głęboko ugrupowanie alianckie i przerywając Brytyj­czykom linie komunikacyjne z bazą w Le Mans.

Rundstedt ze swej strony uznał, że jego jednostki już niemal wypełniły za­dania postawione przed nimi w pierwszej fazie operacji. Grupa Kleista nawet przekroczyła wyznaczoną jej rubież. Korpus Guderiana miał dotrzeć nad kanał La Manche 21 maja i oczy Rundstedta skierowane były teraz na południe, ku armiom francuskim, które, jak sądzono, znajdują się pomiędzy Sommą a Sekwaną. Na północy Grupa Armii „A” winna naciskać Brytyjczyków oraz fran­cuską 1. Armię, wniknąć głębiej w lukę między siłami alianckimi i tym samym przypieczętować dotychczasowe powodzenie. Lewym skrzydłem sprzymierzo­nych zająć miała się Grupa Armii ,,B” von Boćka, maszerując na zachód przez obszar Belgii. Dotychczas większość niemieckich wojsk posuwała się «`

wprost oszałamiającym tempie i dowódcom Wehrmachtu zależało na tym, by nie zwalniać natarcia.

Korpus Hotha otrzymał rozkaz obejścia Arras i podjęcia działań zaczepnych na kierunku północno-zachodnim, ku Bethune. W okolicach Lilie oraz Skaldy nadal operowały dość silne zgrupowania Francuzów i Anglików. Hoth miał za­danie zagrozić im okrążeniem i zapobiec wymknięciu się aliantów na zachód przed dotarciem armii Boćka. 7. Dywizja Pancerna winna atakować na lewym skrzydle i obejść Arras od południa, podczas gdy 5. Dywizja Pancerna dostała polecenie marszu na północ oraz obejścia Arras ze wschodu. Zadanie działania na lewym skrzydle Rommla otrzymała Dywizja SS Totenkopf („trupia głów­ka”). W ten sposób brytyjski garnizon w Arras miał znaleźć się w kotle, bez szans na ewakuację.

Wówczas, popołudniem 21 maja, do sztabu Grupy Armii „A” zaczęły napły­wać niepokojące raporty. Na 7. Dywizję Pancerną spadło z północy uderzenie pięciu angielskich dywizji, wspartych licznymi czołgami. Alianci zdobyli się więc na zdecydowany manewr, którego niemieckie dowództwo obawiało się od początku kampanii.

Rommel jak zwykle znajdował się wśród żołnierzy czołowego 25. Pułku Pancernego, który parł na zachód, a po wyminięciu południowego skraju Ar­ras, skręcił na północ. Był zirytowany opieszałością niektórych oddziałów swojej dywizji, zwłaszcza 6. Pułku Grenadierów. Otrzeciej po południu ruszył z powrotem przebytą właśnie drogą, przez wieś Ficheux, leżącą kilka kilome­trów na południe od Arras, aby ponaglić grenadierów. Napotkał jeden z bata­lionów i skierował go na północ, ku czołu kolumny 7. Dywizji, które dotarło do osady o nazwie Wailly. Kiedy tylko zdążył wrócić do oddziałów idących w awangardzie, jego żołnierze znaleźli się pod ostrzałem z kierunku północ­nego. Jedna z niemieckich baterii haubic zajęła już stanowiska, rażąc ogniem czołgi atakujące od strony Arras1. Rommel natychmiast wyskoczył ze swego pojazdu i piechotą, przebiegając za pozycjami dział przeciwpancernych pro­wadzących walkę z przeciwnikiem, dostał się do Wailly. Ogień nieprzyjaciel­skich czołgów wywołał zamieszanie wśród żołnierzy we wsi. Rommel starał się zaprowadzić porządek2.

Następnie wsiadł ponownie do samochodu pancernego i wyjechał z Wailly na pobliskie wzniesienie, z którego mógł lepiej zorientować się w ogólnej sy­tuacji. Stwierdził, że nieprzyjacielskie czołgi parły z zachodu, przekroczywszy linię kolejową, biegnącą z Arras na południowy zachód przez Beaumetz; wkrótce pojawiły się także następne wozy bojowe, nacierające ku południowe­mu wschodowi z kierunku Berneville. Rommel biegał od działonu do działo-nu, dodając ducha artylerzystom, zdecydowany uczynić wszystko, by po­wstrzymać solidnie opancerzone brytyjskie czołgi typu Matilda; wbrew obiek­cjom dowódców baterii nakazał strzelać również do tych wozów, które znajdo­wały się poza zasięgiem skutecznego ognia niemieckich armat. Wkrótce część angielskich czołgów stanęła w ogniu, a inne się zatrzymały. Dowódca artyle­rii dywizyjnej, zadowolony z wyniku starcia, zanotował, że był to „najwspa­nialszy sukces batalionu w dotychczasowej kampanii”3. Tymczasem zaatako­wany został też 6. Pułk Grenadierów Pancernych, znajdujący się nieco na wschód, w okolicach miejscowości Tilloy, Beaurains i Agny. Rommel zapisał, że znaczne siły pancerne przypuściły natarcie z Arras, powodując ciężkie stra­ty w szeregach niemieckich oddziałów. Jednakże ów atak również powstrzy­mały niemieckie armaty przeciwpancerne, a także potężne 88-milimetrowe działa przeciwlotnicze, które okazały się już wcześniej niezwykle skutecznym środkiem walki z czołgami i stały się postrachem aliantów. 25. Pułk Pancer­ny, pozostawiwszy batalion strzelców związany walką z nieprzyjacielem, działając według rozkazu Rommla, ruszył o siódmej wieczorem na południo­wy wschód, by uderzyć na prawą flankę atakujących Brytyjczyków. Doprowa­dziło to do boju, w którym Niemcy stracili dziewięć czołgów typu Panzer III i IV oraz kilka lżejszych wozów bojowych, niszcząc siedem czołgów „Matilda”; w starciu górę wzięli więc Brytyjczycy.

W rzeczywistości angielski głównodowodzący, lord Gort, otrzymał 20 ma­ja polecenie z Londynu „uderzyć na południe w kierunku Amiens, atakując po drodze napotkane niemieckie jednostki, oraz doprowadzić do połączenia z lewym skrzydłem armii francuskiej”. Rzut oka na mapę pokazuje, że wyko­nanie tej instrukcji oznaczało oderwanie się Brytyjczyków od Grupy Armii ,,B” von Boćka, nacierającej ze wschodu, pozostawienie na pastwę losu wojsk belgijskich oraz francuskiej 1. Armii, a także przebycie około stu kilometrów przez pas działania pancernych dywizji z Grupy Armii „A” von Rundstedta. Wykonanie instrukcji wydawało się nierealne, na szczęście jednak Gort nie zawahał się przeprowadzić tak ambitnego zamierzenia. Zdawał sobie przy tym sprawę, że kontratak z flanki jest jedynym sposobem wyhamowania nie­mieckiego natarcia i 21 maja osobiście pokierował uderzeniem trzech dywizji z północy, które na wschodniej rubieży obronnej zastąpiły jednostki belgij­skie oraz francuskie. Operacja ta miała być skoordynowana z francuską kontrofensywą przypuszczoną z południa 26 maja. Ta ostatnia akcja nie do­szła jednak do skutku.

Gort wiedział, że nie wolno zwlekać i jeśli jego zaczepny zwrot ma przynieść powodzenie, to należy go przeprowadzić wcześniej. Tak więc - jeszcze przed naradą alianckich dowódców w Ypres, podczas której zaakceptowano plan wspomnianego, kleszczowego kontruderzenia - wydał już rozkaz wykonania natarcia ograniczonymi siłami jak najprędzej się da, czyli 21 maja. Miał do dyspozycji dwie dywizje odwodowe, 5. i 50., lecz również jedyną samodzielną jednostkę pancerną Korpusu Ekspedycyjnego (lekkie wozy rozpoznawcze przy­dzielono poszczególnym pułkom piechoty) — 1. Brygadę Czołgów — liczącą sie­demdziesiąt dwa czołgi, z których tylko szesnaście uzbrojonych było w dwufuntowe armaty przeciwpancerne. Pozostałe wozy posiadały wyłącznie karabiny maszynowe.

Wspomniane dwie brytyjskie dywizje piechoty nie miały pełnych składów, licząc zaledwie po dwie brygady. Nadto z tych czterech brygad dwie musiały bronić samego Arras. Z pozostałych dwóch jedna trzymana była w rezerwie. Tak więc kontratak pod Arras, miast dwiema dywizjami, wykonano siłami jed­nej brygady, złożonej z trzech batalionów, z których znów jeden zachowano ja­ko odwód. Podsumowując: jednostki piechoty użyte w ataku ograniczyły się praktycznie do kompanii szturmowych dwóch batalionów.

Naturalnie, same kompanie piechoty nie prezentowały wielkiej siły uderze­niowej. Główne nadzieje dowództwo brytyjskie pokładało w broni pancernej. Dotychczas żołnierze Grupy Armii „A” nie zetknęli się jeszcze z angielskimi czołgami. I chociaż tylko uzbrojone w działa „Matilda” stanowiły wartościowy sprzęt (co wykazało bezpośrednie starcie, kiedy to udowodniły swą wyższość nad niemieckimi PzKpfw III i IV), to samo pojawienie się brytyjskich wozów bojowych wywołało więcej niż niepokój szefostwa Grupy Armii „A”, które do­szło do wniosku, że oto ma do czynienia ze zmasowanym pancernym atakiem na niemiecką północną flankę.

Impet angielskiego natarcia szybko się wypalił. Rommel, działając z typo­wą dla siebie energią, dodawał otuchy swoim żołnierzom, najwyraźniej wstrząśniętym tym nagłym i niespodziewanym obrotem spraw w rozwijającej się dotychczas pomyślnie kampanii. Niemcy uważali się już za zwycięzców i to wpłynęło nieco na osłabienie ducha bojowego; tegoż dnia 7. Dywizja Pancer­na straciła blisko czterystu ludzi, w tym przynajmniej dziewięćdziesięciu zabitych - a więc cztery razy więcej niż w ciągu wszystkich pozostałych dni od chwili rozpoczęcia kampanii francuskiej. Zginął również adiutant Rommla, por. Most - poprzednik Mosta, mjr Schraepler, ranny wcześniej, zdążył już powrócić do służby.

Rommel, choć odniósł wrażenie, że jego dywizję zaatakował znacznie sil­niejszy liczebnie nieprzyjaciel (fakt łatwy do wytłumaczenia w warunkach bi­tewnych), zdołał uporać się z brytyjskim kontratakiem. Mimo to starcie wyra­źnie wytrąciło go z równowagi. Wcześniej świadomie podjął taktyczne ryzyko, wystawiając flanki swego ugrupowania na ewentualne przeciwuderzenie pan­cernych związków aliantów. Był to jednak oczywisty koszt wcześniejszych suk­cesów 7. Dywizji Pancernej. Po względnym opanowaniu sytuacji korpus Hotha skierował się na północ. Rommel napisał w liście do rodziny 23 maja, że ocze­kuje zakończenia wojny we Francji w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Jego przewidywania okazały się słuszne.

Chociaż w sensie taktycznym Niemcy uporali się z alianckim kontratakiem pod Arras już do 22 maja, to jednak ów zwrot zaczepny Brytyjczyków dał im nieco do myślenia. Obecnie podjęto ważkie decyzje.

24 maja z kwatery głównej Hitlera wypłynął rozkaz dla Grupy Armii „A” powstrzymania operacji na północy. Historycy spierają się do dziś, jakie by­ły realne tego przyczyny. Przyjmuje się jednak, iż kontrnatarcie aliantów pod Arras wzbudziło niepokój dowódcy armii, Klugego, oraz dowódcy GA, Rundstedta, którzy podzielili się swymi obawami z samym Führerem. Hitler obserwował postępy Wehrmachtu na zachodzie z radością i pewnym zdumie­niem. Przystał na propozycję Rundstedta, by zachować siły dywizji pancer­nych dla przyszłych operacji na południu i nie kierować tychże ku otoczonym obecnie na północy Brytyjczykom. Anglicy udowodnili, że potrafią jeszcze za­dać dotkliwy cios. Zwalczenie ich pozostawiono Grupie Armii ,,B” oraz bom­bowcom Luftwaffe. Tak więc Hitler, pomimo oporów generałów z OKH, którzy twierdzili, że należy ,,dobić” aliantów na północy, rozkazał czołgom się zatrzymać. Dowódcy frontowych jednostek pancernych, przede wszystkim Guderian, uznali to polecenie za ciężki błąd naczelnego kierownictwa. O dzi­wo jednak sam Rommel nie wyrażał rozczarowania. Był przekonany, że kampanią i tak jest już wygrana. Szykował się do następnej fazy batalii — za­mknięcia wojsk sojuszniczych w kotle pod Lilie - i cieszył się, iż jego dywizja otrzymała dwa dni odpoczynku.

24 maja odwołany został angielsko-francuski kontratak z północy i połu­dnia, wymierzony przeciwko jednostkom Grupy Armii „A”. Gort doszedł osta­tecznie do wniosku, że podobny szturm nie przyniósłby przełomowego sukce­su. Za iluzoryczne uznał również otrzymane od brytyjskiego gabinetu wojen­nego instrukcje (w maju premierem został Churchill i od razu energicznie wziął udział w konsultacjach) przypuszczenia „ataku na południowy zachód w kierunku Cambrai... siłami ośmiu dywizji oraz belgijską kawalerią, operu­jącą na prawym skrzydle”. Gort stwierdził, że to nie jest wykonalne i należy podjąć inne działania.

Brytyjski korpus ekspedycyjny zwrócił się teraz ku Grupie Armii „A”, który zajął pozycje na południe od kanału La Bassee. Na wschodzie garnizon z Ar­ras wycofał się z tego miasta nocą z 23 na 24 maja, groziło mu bowiem okrąże­nie przez korpus Hotha; poza tym wojska niemieckie parły konsekwentnie w stronę kanału. Od wschodu Anglicy mieli styczność z dywizjami Grupy Ar­mii „B”, zajmując „graniczne pozycje” w okolicach Lilie, z których dwa tygo­dnie wcześniej wyruszyli na terytorium belgijskie. Gort, wycofując się z Arras, zdawał sobie sprawę, że - by ocalić z pogromu choć część swoich sił - musi już myśleć poważnie o ewakuacji za kanał La Manche.

25 maja Niemcy z Grupy Armii ,,B” odparli silnym uderzeniem armię bel­gijską i w ten sposób na lewym skrzydle Brytyjczyków wytworzyła się luka. Gort stwierdził, że von Bock ma zamiar pchnąć swe dwa korpusy w kierunku Ypres, aby oddzielić Belgów od Anglików. Ten fakt sprawił, iż Gort porzucił ostatecznie wszelkie myśli o kontrataku na południe, z którego zresztą zrezy­gnowali również Francuzi.

Następnego dnia kolejne niemieckie uderzenie na północy powiększyło wy­łom pomiędzy Belgami i Brytyjczykami. Właśnie wtedy Hitler odwołał swój wcześniejszy rozkaz, nakazujący siłom pancernym wstrzymanie marszu. Czo­łowe dywizje Grupy Armii „A” podjęły ponowne działania na kierunku północ­nym, chcąc, po przebyciu kanału La Bassee, odciąć brytyjską armię od morza. Wieczorem 26 maja rząd w Londynie wydał polecenie ewakuowania sił ekspe­dycyjnych przez port w Dunkierce. Tegoż wieczora przydzielony Rommlowi przez NSDAP adiutant, dzielny por. Hankę, działając na osobiste polecenie Führera, udekorował Rommla insygniami Krzyża Rycerskiego.

W ciągu godzin wieczornych 26 maja 7. Pułk Strzelców z dywizji Romm­la zdołał częścią sił przekroczyć kanał La Bassee w okolicach Cuinchy, utrzymując północny przyczółek, nim rozlokowały się na nim dwa bataliony grenadierów.

Rommel jak zwykle objął osobistą komendę nad czołowymi oddziałami. Wczesnym rankiem 27 maja zauważył, że brytyjscy snajperzy ostrzeliwują Niemców przebywających kanał. Stwierdził też, że grenadierzy nie umocnili obronnych pozycji, dział przeciwpancernych zaś jeszcze nie przetransportowa­no na przyczółek. W pewnym sensie powtórzyła się więc sytuacja, jaka wcze­śniej miała miejsce pod Dinant. Tak jak uprzednio, Rommel rozkazał saperom zbudować most, po którym mogłyby przejechać czołgi; tak jak poprzednio polecił otworzyć ogień z lekkiej broni przeciwlotniczej do kryjówek, gdzie znajdo­wali się snajperzy nieprzyjaciela. Sam wybierał cele, stojąc na nasypie kole­jowym i lekceważąc niebezpieczeństwo. Nakazał też ostrzelać wszystkie za­budowania i zarośla w pobliżu przyczółka. Wydał ponadto polecenie załodze czołgu Panzer IV ruszyć wzdłuż kanału, aby wóz ściągnął na siebie ogień Brytyjczyków, którzy w ten sposób ujawniliby własne pozycje na północy. Wkrótce na północnym przyczółku znalazły się armaty polowe i przeciwpan­cerne, 88-milimetrowe działa przeciwlotnicze oraz czołgi. W południe pod ko­mendę Rommla oddano 5. Brygadę Pancerną (nominalnie wchodzącą w skład sąsiedniej, 5. Dywizji Pancernej), złożoną z dwóch pułków i czterech batalionów czołgów.

Tym razem jednakże posuwanie się na północ napotkało znaczący opór i przebiegało wolniej, niż spodziewał się tego Rommel. Dzień upłynął bez więk­szych sukcesów. Sfrustrowany Rommel stwierdził, że mimo iż dysponuje wie­loma czołgami, to zdobywanie terenu w ciemnościach wiąże się z licznymi pro­blemami. 25. Pułk Pancerny znajdował się obecnie pod Fournes, na północ od La Bassee, zaledwie o kilka kilometrów na zachód od rogatek Lille. Rommel miał wyruszyć na północ i dotrzeć do Lomme, czyli do północno-zachodniego przedmieścia Lilie. Zajęcie pozycji w Lomme oznaczałoby przecięcie drogi, bie­gnącej z Lilie na zachód ku Armentieres. Na lewym skrzydle dywizji Rommla posuwała się w kierunku północnym, w stronę portów nad kanałem La Man­che, Grupa Pancerna Kleista.

Rommel zapytał płk. Rothenburga, czy ten może wziąć udział w ataku, i niespodziewanie otrzymał odpowiedź przeczącą. Rommel pamiętał epizod, kiedy to przed paroma dniami 25. Pułk znalazł się w okrążeniu na wschód od Le Cateau, i tym razem powziął decyzję, by historia się nie powtórzyła; pułk winien otrzymać wzmocnienie i możliwie najprędzej połączyć się z resztą dy­wizji. 5. Brygada Pancerna znajdowała się o dziesięć kilometrów na południo­wy wschód. Łączność radiowa została przerwana. Gdy zapadła noc czołgi jed­nego z batalionów ugrupowania Rommla zajęły pozycje na zachodnich i połu­dniowych krańcach Lille. Rommel sądził, iż tym samym zdołał odciąć alianc­kie - głównie francuskie - wojska od miasta.

Rothenburg zameldował o drugiej nad ranem 28 maja o przyjęciu przez 25. Pułk Pancerny ugrupowania defensywnego pod Lomme. Przełamał opór nad kanałem La Bassee i posunął się naprzód w ciężkich i okupionych stra­tami walkach - zaciętą obronę prowadziły siły francuskie i brytyjskie, złożo­ne z jednej dywizji regularnej i dwóch terytorialnych, wykrwawione, lecz utrzymujące kilkudziesięciokilometrowy front od Lille do St. Omer, biegną­cy wzdłuż kanału Aa do morza. Tego właśnie dnia cała belgijska armia na le­wym skrzydle brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego skapitulowała. Dotych­czas Belgowie walczyli z przeważającymi siłami niemieckimi; decyzja Angli­ków o podjęciu ewakuacji zaskoczyła ich. Belgowie nie mieli zbytniej ochoty toczyć krwawych walk osłonowych tylko po to, aby umożliwić sojusznikom ucieczkę z kontynentu.

Jednakże Niemcy nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistej słabości nieprzy­jaciela. W nocy Rommel wyruszył ze wsparciem dla Rothenburga na czele ko­lumny złożonej z pododdziałów batalionu rozpoznawczego 7. Dywizji Pancernej i dotarł do pozycji 25. Pułku pod Lomme tuż przed świtem. Rothenburg do­niósł mu o zwycięskim „starciu z czołgami i siłami zmotoryzowanymi nieprzy­jaciela”. O brzasku resztki francuskich dywizji w Lilie podjęły kilka prób prze­bicia się na zachód, korzystając ze wsparcia artylerii i wozów bojowych. Rano 28 maja Rommel przede wszystkim zorganizował linię obronną, zwróconą na wschód, aby uniemożliwić wydostanie się z okrążenia żołnierzom alianckiego garnizonu z Lilie. Tejże nocy brytyjskie dywizje, z którymi Rommel starł się uprzednio nad kanałem La Bassee, otrzymały rozkaz ponownego zajęcia pozy­cji na linii rzeki Yser. Anglicy mieli teraz zamiar za wszelką cenę utrzymać w swych rękach ostatni port, Dunkierkę; 7. Dywizja Pancerna dostała kilka dni zasłużonego odpoczynku.

Ewakuacja wojsk alianckich z Dunkierki trwała do 3 czerwca. Na pokła­dach statków i okrętów znalazło się trzysta trzydzieści siedem tysięcy żołnie­rzy (z tego dwie trzecie stanowili Brytyjczycy).

W trakcie dotychczasowej kampanii dywizja Rommla wzięła około siedmiu tysięcy jeńców, zdobyła wiele wozów bojowych i zniszczyła ponad trzysta czoł­gów nieprzyjaciela, w tym osiemnaście ciężkich, francuskich B 1 Bis. Raport opisujący wyczyny 7. Dywizji Pancernej trafił na stół Hitlera. Od tej mniej wię­cej pory starsi oficerowie Wehrmachtu zaczęli uważać Rommla za generała czyniącego dużo szumu wokół własnej osoby. Po części wynikało to z zawiści, Rommel bowiem szybko stał się ulubieńcem Führera. Z zachwytem opisywał wizytę, jaką 3 czerwca złożył w jego jednostce Hitler, i zanotował, iż jako jedy­ny spośród dowódców dywizji otrzymał pozwolenie na towarzyszenie Führerowi przez resztę dnia.

Rommel nie przejmował się zbytnio zawiścią innych; zdawał sobie też sprawę, że nie wszyscy podzielają jego zachwyty w stosunku do wodza. Czuł, co zrozumiałe, wdzięczność wobec Hitlera za to, że ów dał mu szansę wykaza­nia się umiejętnościami w kampanii manewrowej — w istocie batalia na zacho­dzie przebiegała jeszcze szybciej, niż oczekiwał tego sam Hitler. „Wszyscy niepokoiliśmy się o pana!”4 - powiedział Führer podczas wspomnianej wizy­ty, mając na myśli wyczyny Gespensterdivision, czyli „dywizji duchów”, jak 7. Pancerną określali sztabowcy. 7. Dywizja Pancerna uznana została za jedno­stkę nieobliczalną, z której zlokalizowaniem kłopoty mieli tak alianccy, jak i niemieccy generałowie.

„Wszyscy niepokoiliśmy się o pana...” W tych słowach krył się wyraźny podziw. I nie umknął on uwagi Rommla, który zrozumiał, że Hitler zdawał się bardziej na intuicję niż na rozsądne argumenty, że wódz uważa siebie za oso­bę natchnioną, męża stanu i proroka zarazem. I chociaż w kierownictwie We­hrmachtu właśnie te cechy Führera wzbudzały nieufność i niepokój, to Rommel, znajdujący się pod wpływem charyzmy Hitlera, uznawał, że prorocze wi­zje wodza Rzeszy bliskie są spełnienia. Wydarzenia 1940 roku zdawały się po­twierdzać taki osąd. Biograf Hitlera napisał, że jego idee miały na celu „zniszczenie ograniczeń tradycji i poprowadzenie [Niemiec] ku pewnego rodza­ju biologicznej utopii”5. W gruncie rzeczy Rommel nie zajmował się skrupulat­nym analizowaniem politycznych posunięć Hitlera; traktował go raczej jako naczelnego wodza, człowieka, który odtworzył morale niemieckiej armii i społeczeństwa, który poprowadził Wehrmacht do zwycięskich kampanii, co z pew­nością zaowocuje podpisaniem trwałego pokoju. Wszystko wydawało się takie proste.

Dotychczasowy przebieg trzytygodniowych walk na zachodzie zdumiał rzeczywiście nawet największych optymistów w Niemczech. Potężna armia francuska, nadal w zwycięskiej glorii z 1918 roku, dała się złapać w pułap­kę strategiczną w Belgii i została rozbita między Sommą a Sekwaną, pono­sząc ciężkie straty i tracąc ducha bojowego. Brytyjczycy uciekali w stronę morza, aby „z podwiniętym ogonem” wyrwać się z kontynentu. Wehrmacht pomścił traktat wersalski, zmył upokorzenie zaznane w lasku Compiegne. Niby wojna nie była jeszcze rozstrzygnięta, ale nikt nie miał wątpliwości, ja­ki wynik przyniesie kolejny akt. I nic podobnego by się nie stało - jak z en­tuzjazmem bądź niechęcią przyznawali Niemcy - gdyby nie wola, geniusz i odwaga Adolfa Hitlera. Rommel, jak większość Niemców podówczas, odczu­wał dla wodza wdzięczność.

Jak wielu innych oficerów Wehrmachtu, nie odnosił się bynajmniej niena­wistnie ani do Francuzów, ani tym bardziej do Brytyjczyków. Zdarzało się, że ludność francuska witała przyjaźnie jego oddziały6 i Rommel był przekonany, iż przyszły pokój zagwarantuje trwałą przyjaźń i współpracę Niemiec oraz Francji. A wówczas, widząc pojednanie europejskich mocarstw, Anglia utraci powód do kontynuowania wojny.

Rommel nie miał jednakże pojęcia o dalekosiężnych planach Hitlera. W rzeczywistości Hitler poinformował o nich część generalicji już w maju 1939 roku, stwierdzając, iż obiektem niemieckiej polityki na wschodzie nie jest ani Gdańsk, ani korytarz pomorski. Gdańsk to jedynie pretekst - cho­dziło zaś o zdobycie „przestrzeni życiowej” (Lebensraum) i bazy żywnościo­wej. W czerwcu roku 1940 Führer zdradził zaufanym współpracownikom swe dalsze zamiary7.

Hitler mierzył wysoko. Jego triumfy olśniły nie tylko lojalnych i zasadniczo apolitycznych ludzi w rodzaju Erwina Rommla - w czerwcu 1940 roku oczaro­wały cały naród niemiecki i właściwie niemal cały świat. Kraje neutralne za­częły odnosić się chłodno do Wielkiej Brytanii, gdyż Anglicy okazali się słabi. W samej Rzeszy te kręgi, które odpychała nazistowska retoryka, znalazły się nagle w izolacji; „bierną opozycję” kojarzono powszechnie z reakcjonistami, którzy nie są w stanie poznać się na geniuszu wodza. Niemniej jednak pew­nym ludziom w Niemczech nawet militarne sukcesy Führera nie zdołały za­mydlić oczu. Dietrich Bonhoeffer właśnie w 1940 roku, w momencie najwięk­szego triumfu, określił Hitlera mianem „antychrysta”8, a Helmuth von Moltke napisał 17 czerwca do Petera Yorcka von Wartenburga: „Musimy dzisiaj przyznać, że przyszło nam przeżyć zwycięstwo zła”9. Wszyscy trzej zginą po kilku latach z rąk nazistowskich katów. Pomimo to dla przeciętnych Niemców w roku 1940 jasno świeciło słońce i nic nie zapowiadało klęsk. Rommel z pew­nością podzielał ten pogląd.

Teraz należało rozprawić się z resztą sił francuskich. Ocalałe z pogromu francuskie dywizje w liczbie czterdziestu zajmowały pozycje na linii Sommy i Aisne. 27 i 28 maja Francuzi przypuścili niezbyt mocne ataki z południa na niemieckie dywizje piechoty, maszerujące od Ardenów w kierunku morsa.

27 maja dwie francuskie dywizje kolonialne uderzyły na Amiens. Następnego dnia ruszyły wojska pancerne (a w ich składzie 4. Dywizja Pancerna dowodzo­na przez Charlesa de Gaulle'a). Żadna z tych akcji nie zahamowała na dłużej postępów Wehrmachtu.

W pierwszym ze wspomnianych kontruderzeń dwie francuskie dywizje wsparły brytyjskie lekkie oraz średnie czołgi typu Cruiser z angielskiej 1. Dy­wizji Pancernej, która wylądowała we Francji zaledwie kilka dni wcześniej. Dywizja została wyokrętowana w Cherbourgu i miała połączyć się z siłami Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego, odciętego na północy przez Niemców. 27 maja, z rozkazu dowództwa francuskiej 7. Armii, angielskie czołgi przypu­ściły samodzielny atak (brytyjskie czołgi, w odróżnieniu od francuskich, nie nadawały się do wsparcia piechoty), bez wsparcia artylerii, naokopaną piecho­tę niemiecką, wzmocnioną bronią przeciwpancerną. Tego dnia Anglicy utraci­li sześćdziesiąt pięć wozów bojowych. Już 29 maja Francuzi na całym froncie przeszli do obrony.

1. Dywizja Pancerna nie była jedyną brytyjską jednostką, znajdującą się na południe od niemieckiego ugrupowania. 51. Dywizja, pozostająca pod francu­skim dowództwem, stacjonowała na Linii Maginota w okolicach rzeki Saary, gdzie została skierowana jeszcze w trakcie „śmiesznej wojny”, przed 10 maja, dla zdobycia doświadczenia. Po uderzeniu Niemców przez Ardeny dywizja otrzymała rozkaz dołączenia do zasadniczych sił ekspedycyjnych. Naturalnie ten rozkaz okazał się w praktyce niewykonalny.

51. Dywizja znalazła się więc na zachodnim skrzydle ugrupowania 10. Ar­mii Francuskiej, na południe od Sommy. 4 czerwca dowódcy jednostki, gen. Fortune, przydzielono dwie inne francuskie dywizje. Dowództwo DC Kor­pusu Francuskiego poleciło Fortune'owi zaatakować niemieckie przyczółki na Sommie, na południe od Abbeville. Szturm zakończył się pewnym sukcesem — likwidacją paru przyczółków.

Jednakże następnego dnia niemieckie dywizje nad Sommą przeszły do ofensywy. 7 czerwca 51. Dywizja zająwszy pozycje nad rzeką Bresle, około trzydzieści kilometrów na południe od Sommy, znalazła się w trudnej sytuacji - otóż niemieckie wojska szybkie groziły obejściem jednostki z prawej flanki. Trzydzieści kilometrów na południowy wschód od Abbeville gen. Hoth szyko­wał się już do głębokiego natarcia.

Wcześniej Wehrmacht dokonał przegrupowania frontowych związków. Kor­pus Hotha, w którego skład nadal wchodziły 7. Dywizja Pancerna Rommla oraz 5. Dywizja Pancerna von Hartlieba, znalazł się obecnie, oprócz dwóch in­nych korpusów pancernych, w szeregach Grupy Armii „B” von Boćka. Zdoby­cie Dunkierki oznaczało koniec walk na północy, więc Grupa Armii ,,B” rozlo­kowała się nad Sommą, na prawym skrzydle skierowanych na południe sił nie­mieckich, podczas gdy nad Aisne, na lewym skrzydle, stała Grupa Armii „A” von Rundstedta. 5 czerwca o wpół do piątej rano prawoskrzydłowa dywizja Ho­tha, 7. Pancerna, przeprawiła się przez kanał Sommy pomiędzy Abbeville a Amiens, zdobywając dwa mosty kolejowe, które saperzy natychmiast zaczęli przystosowywać do ruchu kołowego. Pierwszym pojazdem, który przebył most, był samochód pancerny dowódcy dywizji. Rommel znalazł się na południowym brzegu Sommy.

Walki pierwszego dnia zakończyły się przełamaniem stosunkowo silnych pozycji francuskich. Rommel z całą pewnością zdawał sobie sprawę, że w cią­gu minionych tygodni (choć jego jednostka osiągnęła znaczne sukcesy, a on sam wielokrotnie imponował swoim podwładnym na froncie dzielnością) zda­rzyło się, iż tempo postępów wpłynęło ujemnie na koordynację działań oddzia­łów dywizyjnych, nie wspominając już o kłopotach z zaopatrzeniem. Przekona­ny był jednak i trzymał się tej opinii później, że podjęte ryzyko opłaciło się. Mi­mo wszystko zgadzał się ze zdaniem, iż kosztem nieco mniejszych, lecz równie imponujących postępów można było wyeliminować ujawnione niedostatki.

Tak więc Rommel kierował dywizją z taką werwą jak poprzednio, jednakże czuwając jednocześnie również nad skrzydłami i arie gardą. Zdobywanie mo­stów rozpoczął od przygotowania artyleryjskiego oraz koncentracji ognia ma­szynowego na nieprzyjacielskich stanowiskach, dzięki czemu szybko opanował przeprawy. Przekroczył kanał siłami dwóch batalionów 6. Pułku Strzeleckie­go, a po zabiegach dokonanych przez saperów przerzucił na drugi brzeg 25. Pułk Pancerny, rozkazując następnie zajęcie wzgórza na północ od Quesnoy. Jeden z batalionów pancernych uwikłał się w walkę o wieś Hangest, twardo bronioną (podobnie jak samo Quesnoy) przez Francuzów. W ciągu dnia wzmógł się francuski ostrzał artyleryjski, Niemców nękał też ogień broni ma­szynowej i ręcznej nieprzyjaciela. Po niepowodzeniach pierwszej fazy kampa­nii dowództwo francuskie nakazało oddziałom frontowym stosowanie aktyw­nej, ruchomej obrony i system ten, choć nie dopracowany, zdawał egzamin. Obrońcy formowali swe ugrupowania teraz już raczej w głąb, a nie linearnie, budując punkty stałego oporu po wsiach i lasach i wzmacniając je bronią prze­ciwpancerną (przeciwko czołgom polecono używać także 75-milimetrowych dział polowych). Z długich linii okopów zrezygnowano. Wóz pancerny, z które­go dowodził Rommel, ostrzelany został z Hangest. Stało się jasne, że tym ra­zem 7. Dywizja Pancerna nie ma przed sobą rozbitego, zdemoralizowanego przeciwnika. Siła francuskiego ognia artyleryjskiego podkopała natomiast za­pał i wigor żołnierzy niemieckich; uwagi Rommla nie umknął ten fakt.

Wczesnym popołudniem Rommel wydał ustny rozkaz przystąpienia do szturmu, który, jak liczył, mógł przynieść przełom w boju. O szesnastej 25. Pułk Pancerny miał zaatakować Quesnoy, obchodząc miejscowość od pół­nocy i koncentrując na niej intensywny ogień. Tyłów ugrupowania chronić wi­nien zmotoryzowany batalion rozpoznawczy. Bataliony 7. Pułku Grenadierów Pancernych dostały zadanie opanowania i oczyszczenia Quesnoy. Następnie dywizja miała podjąć marsz w kierunku Montagne - Camps-en-Amienois - Hornoy. Tymczasem Rommel zajął miejsce w ariergardzie pułku pancernego. Wszystko rozwijało się pomyślnie. Tym razem koordynacja działań po­szczególnych pułków i batalionów była , jak podczas ćwiczeń”. Rommel najwy­raźniej zdecydował się już nie ryzykować tak jak na początku kampanii.

Francuzi walczyli zażarcie (chociaż wzięci do niewoli jeńcy byli w większo­ści pijani). Dowództwo korpusu wydało Rommlowi rozkaz zatrzymania dywizji pod Montagne - niemiecki atak wesprzeć miały bombowce nurkujące i istnia­ło niebezpieczeństwo, że mogą one wykonać nalot na wysunięte, czołowe od­działy Wehrmachtu. Sukces odniesiony przez Rommla - sforsowanie Sommy i pokonanie silnego, wspartego działami ugrupowania przeciwnika - mógł wydawać się mniej spektakularny od niektórych wcześniejszych wyczynów, jed­nakże w istocie to właśnie Rommel przełamał francuski front nad Sommą. Francuzi przypuścili wprawdzie kontratak z udziałem czołgów, te jednak zo­stały powstrzymane bezpośrednim ogniem 88-milimetrowych dział przeciwlot­niczych. Po tym starciu Rommel nakazał swoim pododdziałom kontynuować marsz. Niestety, do rana pewna liczba niemieckich wozów okazała się wyeli­minowana z walki przez francuskich artylerzystów.

0x01 graphic

O dziewiątej tego poranka - 6 czerwca - Rommel wydał kolejne dyspozycje 25. Pułkowi Pancernemu. W trakcie następnych dwóch dni zastosował w prak­tyce manewr, który ćwiczył z jednostką jeszcze przed kampanią na zachodzie, tzw. Flaschenmarsch. Dywizja uformowała szyk o szerokości dwóch kilome­trów. To mocarne ugrupowanie o kształcie prostokąta podjęło marsz, omijając po drodze wsie i główne trakty, ostrzeliwując pobliskie lasy i zagajniki, gdzie mógł kryć się nieprzyjaciel, gotowe w razie potrzeby przyjąć walkę siłami nie­mal całej dywizji10. Żołnierze wyruszyli o dziesiątej.

Naturalnie przyjęcie podobnego szyku miało sens jedynie na płaskim, otwartym terenie, a obszar między Sommą i Sekwaną należał właśnie do ta­kich. Oprócz czołgów w dywizji było, rzecz jasna, także wiele pojazdów koło­wych. Pokonywały one bezdroża, pola i łąki, wykorzystując koleiny wyżłobione przez gąsienice czołgów.

6 czerwca dywizja pokonała w ten sposób około dwudziestu kilometrów, a następnego dnia kolejnych dwadzieścia kilka. Naturalnie, w poprzednich dniach maja Rommlowi zdarzało się posuwać w ciągu doby znacznie szybciej. Należy jednak pamiętać, iż tym razem chodziło o postępy poczynione przez ca­łą dywizję, a nie jedynie czołowe oddziały pancerne czy motorowe. Poza tym Rommel spodziewał się, iż jednostka natknie się na umocnione punkty oporu Francuzów. Do siedemnastej trzydzieści 7 czerwca dywizja Rommla osiągnęła okolice Menerval, tj. oddaliła się od Sommy już o około osiemdziesiąt kilome­trów. Wtedy to pododdziały rozpoznawcze ruszyły ku wąskiej i płytkiej rzecz­ce Andelle, przecinając w Foret de Bray drogę z Paryża do Dieppe.

Korpus Hotha kierował się teraz ku Sekwanie. 8 czerwca Rommel odkrył bród na rzece Andelle pod Sigy i jego oddziały natychmiast zaczęły przemie­szczać się na drugi brzeg. Wkrótce potem batalion rozpoznawczy znalazł nie wysadzony most w Normanville, niewielkiej wsi na południe od Sigy, i Rommel skierował się tam z większością sił swojej dywizji. Potem 7. Dywizja Pan­cerna ruszyła na południowy zachód, w kierunku Rouen.

Rommel planował opanować skrzyżowanie dróg, znajdujące się o kilka ki­lometrów na wschód od Rouen, tam otworzyć demonstracyjnie ogień i w ten sposób oszukać obrońców miasta, że frontalny atak nastąpi od wschodu. Tym­czasem sam zamierzał posunąć się na południe i południowy zachód, odbić je­szcze jeden most na rzece w okolicy Elbeuf, miasteczka nieco na południe od Rouen. W ten sposób 7. Dywizja Pancerna znalazłaby się na południowym brzegu rzeki.

Tak się jednak nie stało; dla dywizji Rommla przewidziano nowe zadanie i 8 czerwca nie przyniósł jej spodziewanych sukcesów. Kraina, gdzie Andelle wpada do Sekwany, jest zalesiona i sporo tam wsi - posuwanie się w szyku Flachenmarsch było w praktyce wykluczone. Rommel posłał jedną kompanię czołgów, wzmocnioną artylerią polową oraz 88-milimetrowymi działami wą­skim traktem na obrzeżu lasu ku Rouen. Po drodze kolumna natknęła się na oddziały brytyjskie, maszerujące na południe. Była to część 1. Dywizji Pancer­nej, która po nieudanej próbie kontrataku pod Abbeville skierowała się, zgo­dnie z rozkazami nowego francuskiego głównodowodzącego, gen. Weyganda, w kierunku wschodnim, do utrzymania Andelle. Obecnie (8 czerwca) Anglicy, wzmocnieni zaimprowizowanymi batalionami, zmierzali do Sekwany, przeci­nając w ten sposób marszrutę jednostce Rommla.

Doszło do starć i potyczek; Rommel miał kłopoty z zaplanowanym dotar­ciem do skrzyżowania pod Rouen. Zamieszanie powiększały jeszcze kolum­ny jeńców schwytanych przez obie strony. Dopiero po zapadnięciu nocy Niemcy osiągnęli cel, a artyleria mogła otworzyć ogień na Rouen jeszcze później. Tymczasem pozostałe oddziały 25. Pułku Pancernego zostały wysła­ne przez Rommla ku Sekwanie w okolicach Sotteville. Sam Rommel podążył bezpośrednio za czołgami. Tamtejsza francuska ludność była zdezorientowa­na i przerażona. W każdym razie, nie witała już przyjaźnie najeźdźców. Pew­na kobieta chwyciła Rommla za ramię i zapytała, czy jest Anglikiem; odpo­wiedź zaszokowała ją.

O drugiej w nocy, 9 czerwca, Rommel znalazł się z czołówką dywizji w do­linie Sekwany, na północnym brzegu rzeki. Posłał batalion motocyklistów na zachód wzdłuż rzeki, aby w ciemności pochwycili przeprawy pod Elbeuf. Łączność z resztą jednostki została zerwana, co spowodowane było głównie rzeźbą terenu. Świt miał nadejść za dwie godziny i Rommel nie chciał, by okazało się o poranku, że 7. Dywizja Pancerna rozciągnięta jest na wielkiej odległości wzdłuż Sekwany. Musiał odbić most, aby zgrupować oddziały na wzniesieniu na południe od rzeki. Gdyby się to nie powiodło, przyszłoby wy­cofać je na północny brzeg, jako że dolina nad samą rzeką stanowiła pułap­kę i Niemcy staliby się łatwym celem dla artylerii francuskiej. Rommel, zde­nerwowany i zniecierpliwiony, wyruszył do Elbeuf, żeby naocznie przekonać się, co się dzieje. Dręczyło go poczucie, iż nie wie, gdzie znajduje się reszta jego dywizji.

W Elbeuf zastał kompletny chaos; ulice zapchane były ludźmi i pojazdami. Przekonał się tylko, że motocykliści nie podjęli jeszcze próby opanowania mostów. Wściekły, wydał rozkaz niezwłocznego przystąpienia do akcji. Niedo­bitki francuskich wojsk oraz tłumy cywilnych uciekinierów brnęły przez mia­sto. Rommel doszedł do wniosku, że dowodzący na miejscu niemiecki oficer działa zbyt opieszale. Sam więc poprowadził oddziały szturmowe tuż przed trzecią nad ranem - jednakże już po paru minutach nieprzyjaciel wysadził mo­sty w powietrze. Tymczasem w sektorze, gdzie operował Hoth, innym oddzia­łom niemieckim udało się opanować niektóre przeprawy na Sekwanie.

W tych okolicznościach Rommel stwierdził, że należy przede wszystkim ze­brać własne pododdziały, które rozproszyły się w ciemnościach. Na razie nie było mowy o forsowaniu Sekwany. Następnego dnia, 10 czerwca, 5. Dywizja Pancerna zajęła Rouen, a Rommel otrzymał nowe rozkazy.

51. Dywizja Brytyjska, dowodzona przed gen. Fortune, po próbie kontrnatarcia pod Abbeville i późniejszym odwrocie nad rzekę Bresle, została zluzowa­na 8 czerwca przez IX Korpus Francuski. Tego dnia Rommel zbliżał się już do Rouen, obchodząc prawą flankę 51. Dywizji. Wówczas Fortune otrzymał pole­cenie wycofania swej dywizji na południe od Sekwany - w ciągu czterech dni miał przebyć blisko sto kilometrów.

Jednak postępy czynione przez wojska niemieckiej Grupy Armii ,,B” spra­wiły, iż podobny manewr nie miał praktycznych szans powodzenia. Pozosta­łe dywizje IX Korpusu gen. Ihlera cofały się na zachód wzdłuż wybrzeża, wy­pełniając rozkaz dotarcia do Hawru. Fortune posłał dwie brygady - w tym jedną zaimprowizowaną - do Hawru, polecając pozostałym jednostkom wy­cofywać się ich śladem i zająć tymczasowe pozycje na niewielkich rzekach Bethune i Durdent. Główne niebezpieczeństwo zawisło jednakże nad jego skrzydłem i tyłami. Bethune dotarł do morza pod Dieppe i 51. Dywizja zdo­łała osiągnąć ten punkt, tyle że Durdent wpłynął do kanału La Manche znacznie dalej — w okolicy Veulettes, niewielkiej miejscowości położonej o dziesięć kilometrów na zachód od St. Valery-en-Caux i kilkadziesiąt kilo­metrów od Hawru. Po zmierzchu 10 czerwca Fortune zorientował się, że Niemcy zajęli Veulettes. Wyczerpane dywizje IX Korpusu Francuskiego oraz Brytyjczycy wyruszyli ku St. Valery, mając nadzieję zaokrętować się w tam­tejszej, niewielkiej zatoce.

Wehrmacht przewidział ten francusko-brytyjski odwrót pod Hawrem i Hoth wydał już rozkazy odejścia od Sekwany na północ i przecięcia dróg aliantom. 7. Dywizja Pancerna miała skierować się ku samemu Hawrowi. 10 czerwca, o wpół do ósmej rano, Rommel na czele swojej cokolwiek rozciągnię­tej dywizji wjechał do Barentin, miejscowości leżącej o kilkanaście kilometrów na północny zachód od Rouen. Zdołał zebrać pododdziały 25. Pułku Pancerne­go nieco na południe od tego rejonu i rozkazał batalionowi rozpoznawczemu osiągnąć Yvetot, odległy o jakieś trzydzieści kilometrów na północ, a następnie możliwie najszybciej posuwać się ku morzu. „Utrzymajcie się tam - polecił Rommel dowódcy batalionu, wskazując na mapie odległy punkt - nim przybę­dę z czołgami. Nie troszczcie się o skrzydła, zmierzajcie cały czas naprzód. W razie kłopotów dajcie mi znać”11. Dwie godziny później rzucił 25. Pułk na Yvetot; wtedy właśnie dowiedział się, że „znaczne siły nieprzyjaciela” masze­rują wzdłuż głównej drogi z St. Saens.

Były to wojska alianckie, cofające się znad Sommy na zachód. 51. Dywi­zja stanowiła najbardziej wysunięty na północ element tego ugrupowania. Rommel osobiście rozkazał zająć stanowiska obsłudze dział przeciwlotni­czych — lekkich oraz 88-milimetrowych — i otworzyć ogień na wschód, na Yvetot. Następnie pchnął pułk pancerny oraz batalion rozpoznawczy w kie­runku północnym drogami biegnącymi wzdłuż głównego traktu. Tymczasem pojawiły się nieprzyjacielskie pojazdy, ciężarówki wiozące oddziały francu­skie i brytyjskie w stronę Fecamp (znajdującego się o kilkanaście kilome­trów na zachód), gdzie alianci mieli nadzieję na ewakuację. Drogi zataraso­wane były zniszczonymi wozami, a ze wszystkich kierunków napływać za­częły grupki jeńców. Rommel parł naprzód na czele swych wojsk. W swoim wozie dowodzenia dotarł do morza pod małą miejscowością o nazwie Dalles,

leżącą w połowie trasy pomiędzy Fecamp a Veulettes, niespełna dwadzie­ścia kilometrów na zachód od St. Valery-en-Caux. Obawy Fortune'a spraw­dziły się. Alianci znaleźli się w potrzasku. Nie było widoków na osiągnięcie Hawru i Fecamp.

Pośród wielkiego zamieszania podbudowany jednak sukcesem Rommel wjechał do Fecamp. Widok morza, poczucie podboju krańców Europy i osią­gnięcie zasadniczego celu kampanii - wszystko to wywołało euforię w nie­mieckich szeregach. Rommel, od momentu sforsowania kanału Sommy, znaj­dował się na pierwszej linii niemal bez odpoczynku. W trakcie minionych dób zauważył, że w ciągu nocy działania nie szły tak sprawnie jak za dnia. W no­cy zawodziła też niejednokrotnie łączność. Nie zważał jednak na drobne kło­poty. Póki starczało sił parł naprzód bez względu na porę czy okoliczności; na­cierał, dopóty w bakach czołgów było paliwo, a żołnierzom i wozom bojowym nie brakło amunicji.

Rommel wiedział, że ludzie z jego dywizji po minionych czterech tygodniach są krańcowo wyczerpani i nie są na razie w stanie walczyć z takim zapałem jak na początku ofensywy; konieczne napięcie stonowane zostało poczuciem zwy­cięstwa, żołnierze zaś spodziewali się zasłużonego wytchnienia. Sam jednak, choć równie strudzony, nie miał zamiaru spocząć na laurach. Cieszył się ze zwycięstwa, ale nie pozwalał sobie na rozluźnienie. Zlustrował wschodni skraj Fecamp i wraz z czołgami batalionu pancernego ruszył wybrzeżem ku St. Valery. Samotne francuskie działo przeciwpancerne otworzyło ogień, trafiając czołowy wóz niemieckiej kolumny. Dowódca czołgu opuścił płonący pojazd, dwa kolejne, zamiast ostrzelać francuską baterię, zjechały z drogi, wystawia­jąc tym samym na bezpośrednie niebezpieczeństwo wóz dowodzenia, w którym znajdował się Rommel. Francuzi wystrzelili kilka pocisków, niecelnych jednak. Rommel wyskoczył ze swego pojazdu, rozkazując dwóm sprawnym czołgom unieszkodliwić nieprzyjacielski działon. Następnie udzielił ostrej reprymendy dowódcy trafionego czołgu i pojechał dalej do Veulettes12.

11 czerwca St. Valery zapchane było francuskimi oraz brytyjskimi wozami i żołnierzami. Alianci zorganizowali pozycje obronne na wzniesieniu na zachód od tej miejscowości. Rommel pchnął naprzód pododdziały 25. Pułku i ostatecz­nie kilka niemieckich czołgów zdołało wedrzeć się w alianckie, umocnione po­zycje na wzgórzu. Stamtąd Niemcy mogli ostrzeliwać już sam port, powstrzy­mując tym samym próby dostania się na pokłady statków ewakuacyjnych. Te­goż popołudnia Rommel wysłał parlamentariusza z białą flagą, wzywając gar­nizon miasta do złożenia broni. Wezwanie zostało odrzucone. Czołgi i armaty 7. Dywizji rozpoczęły wtedy intensywny ostrzał, a piechota z dywizyjnego puł­ku grenadierów zajęła pozycje na wzgórzach wokół miejscowości. Mimo to alianci nadal nie kapituło wali.

Niemcy trzymali pod ogniem St. Valery przez całą noc, podczas gdy oddzia­ły czołgów zostały czasowo wycofane, by uzupełnić sprzęt, paliwo i amunicję. Wcześnie rano następnego dnia, 12 czerwca, wozy bojowe ponownie otoczyły miasto, tam gdzie to możliwe zbliżając się do zabudowań. Rommel, w swym wozie dowódczym, sam podjechał bezpośrednio do budynku na północno-zachodnim skraju miejscowości i stamtąd, wraz z częścią żołnierzy i pojazdów 25. Pułku Pancernego, wdarł się do St. Valery.

Miasteczko płonęło. Rommel z kilkoma czołgami dotarł do zatoki, do której (co Niemcy rankiem widzieli z okolicznych wzniesień) wpłynął transportowiec, usiłujący zabrać na pokład alianckich żołnierzy. Wcześniej Rommel osobiście kierował ogniem dział 88-milimetrowych oraz armat polowych. Teraz nie było już śladu transportowców. Francuzi zaczęli masowo się poddawać, a wśród jeń­ców znalazł się oficer, który przedstawił się Rommlowi jako gen. Ihler, dowód­ca IX Korpusu. Wydał on już uprzednio rozkaz poddania się Fortune'owi, lecz ten jednak przez pewien czas odmawiał wykonania polecenia. Widząc składa­jących broń Francuzów — po wcześniejszej, nieudanej próbie wyrwania się z ko­tła, podjętej przez Brytyjczyków - Fortune zrozumiał, że pozostaje mu tylko poddanie się. Tak więc na północ i wschód od Sekwany walki zakończyły się - na najbliższe cztery lata. Tego samego wieczora orkiestra z dywizji Rommla dała koncert na promenadzie w Fecamp.

13 czerwca, dzień po upadku St. Valery, do Cherbourga przybył brytyjski gen. Brooke. Wcześniej, wraz ze swoim II Korpusem został ewakuowany z Dunkierki. Obecnie, zgodnie z rozkazem Brytyjskiego Gabinetu Wojennego, powrócił do Francji, aby zorganizować nowe siły ekspedycyjne. We Francji, na południe od Sekwany, na obszarach jeszcze nie opanowanych przez Wehr­macht, wciąż znajdowało się sporo angielskich oddziałów. Jedną z dywizji -52. — wysłano z Anglii na kontynent. Jedna z brygad tej jednostki już przyby­ła do Cherbourga i znalazła się pod rozkazami Francuzów. Planowano skiero­wać do Francji kolejne dywizje, między innymi kanadyjską.

14 czerwca Brooke odbył naradę z francuskim naczelnym dowódcą, Weygandem, oraz gen. Georges'em, szefem grupy armii. Omawiano zagadnienia strategiczne, przede wszystkim projekt utrzymania „reduty” w Bretanii — linii obronnej na półwyspie. Brooke zauważył, że do wypełnienia tego zadania po­trzeba przynajmniej piętnastu dywizji, i zapytał, skąd je wziąć. Sam na razie dysponował zaledwie jedną. Weygand stwierdził, iż plan obrony Bretanii jest absurdalny. Dodał, że konieczne jest zawieszenie broni i sam (aczkolwiek nie zdradził tego Brooke'owi) konsultował to już z francuskim rządem.

Brooke zdał sobie sprawę, co w tej sytuacji musi uczynić. Tegoż popołudnia rozmawiał telefonicznie z szefem sztabu imperialnego w Londynie oraz z Churchillem. Wiedział, że nie wolno pozwolić na żadną zwłokę, wzmocnienie sił na kontynencie nie wchodziło już w rachubę; należy także „wyjąć” angiel­skie oddziały spod francuskiej komendy. Konieczna jest ewakuacja reszty sił, głównie z portów w St. Nazaire oraz Cherbourga. Pokonując wiele trudności, Brooke zdołał przeforsować ten punkt widzenia. Wypłynął 18 czerwca z St. Na­zaire, a o szesnastej tego samego dnia ostatni statek brytyjski opuścił redę w Cherbourgu. Do tego czasu Niemcy podeszli już na tyle blisko, by ostrzeli­wać z dział wzgórza wokół miasta. Dzień wcześniej francuski premier, marsz. Petain, który objął to stanowisko w krytycznej dla kraju chwili, wygłosił radio­we przemówienie do narodu. Stwierdził w nim dobitnie, iż nie ma już szans na kontynuowanie poważnego oporu. We Francji odebrano to powszechnie jako wezwanie do kapitulacji.

Niemcy bez specjalnych przeszkód przekroczyli Sekwanę. Niemieckie dywi­zje piechoty maszerowały teraz na południe ku Loarze. 17 czerwca 7 Dywizja Pancerna otrzymała rozkaz przebycia Sekwany, a w dalszej kolejności podjęcia natarcia w kierunku zachodnim i północnym, aby zająć ważny port w Cherbourgu. Zasadniczym celem strategicznym było uniemożliwienie oddziałom brytyjskim (oraz ewentualnie francuskim) ewakuacji do Anglii.

Rommel miał obecnie pod komendą, oprócz własnej dywizji, brygadę zmo­toryzowaną gen. von Sengera, dowódcy również znanego z energii i wyobra­źni. 17 czerwca dywizja Rommla, tocząc po drodze drobne potyczki, przebyła ponad dwieście kilometrów — prąc naprzód od świtu do nocy. Napotykane francuskie jednostki na ogół składały broń bez walki. Dopiero pod koniec te­go wyczerpującego, prowadzonego w zawrotnym tempie marszu - kiedy czo­łówki dywizji osiągnęły Countances i skręciły na północ ku Cherbourgowi - ze stanowisk w okolicach La Haye du Puits odezwały się armaty ciężkiej artyle­rii francuskiej oraz karabiny maszynowe. Okazało się, że ludzie Rommla na­tknęli się na siły, mające osłaniać ewakuację aliantów z Cherbourga. Stało się to około północy.

Było jasne, że jeśli nawet nastąpiło zawieszenie ognia - choć oficjalnie Rommel nie został o tym poinformowany - to wieść nie dotarła jeszcze do żoł­nierzy alianckich broniących Cherbourga. Rommel oznajmił obrońcom, że jeśli nie poddadzą się do ósmej rano 18 czerwca, przypuści szturm. Do ósmej alian­ci opuścili zajmowane pozycje i Niemcy ruszyli na Cherbourg.

Rommel wolał tym razem nie podejmować zbytecznego ryzyka i szafować życiem swoich żołnierzy, mając na względzie fakt, że kampania i tak dobiega końca. Droga na północ zablokowana była przez Francuzów, którzy przywitali Niemców ogniem. W takiej sytuacji Rommel nakazał ostrzelanie pozycji wroga i polecił przystąpić do szturmu czołowemu plutonowi.

Rommel znajdował się w szpicy dywizji z 6. Pułkiem Grenadierów (płk. von Ungera). Wydał artylerii rozkaz ostrzelania francuskich stanowisk pod Cherbougiem, a ogień dział szybko okazał się bardzo skuteczny. Niemcy ruszyli dalej, niepewni reakcji obrońców. Odezwały się armaty fortów Cher­bourga. Miasto otaczały trwałe umocnienia. Plan Rommla przewidywał osią­gnięcie wybrzeża na zachód od Cherbourga, ostrzeliwując przy tym z dział pobliskie wzgórza, i zdobycie samego miasta atakiem 7. Pułku Grenadierów Pancernych od strony zachodniej. Postanowił nie odkładać realizacji tego za­miaru do następnego dnia, mimo że jego dywizja była rozciągnięta na prze­strzeni około trzystu kilometrów od Cherbourga do Sekwany; gdyby doszło do ciężkich bojów, potrzebował wsparcia artylerii, większej liczby czołgów, a nawet całej brygady Sengera.

Przed zapadnięciem zmroku 18 czerwca Rommel miał już większość dywi­zyjnych dział (z wyjątkiem baterii ciężkich armat i haubic) na pozycjach, z których można było razić pociskami podejścia do Cherbourga. Dołączyło tak­że gros pododdziałów 7. Dywizji Pancernej. Rommel pozwolił sobie na kilka go­dzin snu w polowej kwaterze sztabu, urządzonej w zamku de Sotteville. Szczę­śliwym zbiegiem okoliczności w tymże zamku (byłej rezydencji komendantury pobliskiego portu i twierdzy) Niemcy odnaleźli plany fortyfikacji Cherbourga. Rankiem 19 czerwca Rommel dołączył do 7. Pułku Grenadierów Pancernych, posuwającego się ku zachodniemu krańcowi Cherbourga. Francuska artyleria nadal prowadziła ogień z przynajmniej jednego z fortów i Rommel ze stanowi­ska dowodzenia 7. Pułku Pancernego kierował osobiście likwidowaniem francuskich baterii. Pozostawał świadom, że lekceważenie przeciwnika prowadzi do niepotrzebnych strat i głośno zbeształ dowódcę jednego z niemieckich plu­tonów karabinów maszynowych, który beztrosko odpoczywał, zamiast wspie­rać natarcie 7. Pułku. Wiedział dobrze, iż przedwczesna radość ze zwycięstwa może przynieść opłakane skutki.

Lecz koniec był bliski tak czy owak. W południe rozpoczęły się rokowania. Na niemieckich stanowiskach pojawiło się dwóch francuskich notabli i Rommel polecił im odnaleźć dowódcę wojsk broniących miasta oraz przekazać mu żądanie kapitulacji do godziny trzynastej piętnaście. Gdyby nie nadeszła odpo­wiedź, Niemcy przypuścić mieli szturm.

Odpowiedź nie nadeszła.

Dokładnie o wspomnianej godzinie zaatakowały bombowce nurkujące Luftwaffe, a nalot ten skoordynowany został z artyleryjskim ostrzałem do­ków, gdzie wkrótce wybuchły pożary. Pierwsza w mieście znalazła się bryga­da Sengera, która obeszła Cherbourg i przypuściła natarcie od wschodu. Opór szybko został złamany. Formalnie miasto poddało się o siedemnastej. Podczas przyjmowania kapitulacji Rommel wyraził zadowolenie, iż w stosunkowo nie­wielkim stopniu ucierpiała cywilna ludność miasta. Zadbał też o to, by utrzy­mać dyscyplinę w swoich oddziałach, chcąc zapobiec tym samym ewentual­nym aktom grabieży.

Niemcy uznali teraz, że kampania dobiega końca i gotowi byli z pokonaną Francją negocjować warunki pokoju. Zawieszenie broni zawarte zostało 22 czerwca. W trakcie minionych walk 7. Dywizja Pancerna Rommla straciła 682 ludzi zabitych, 1646 rannych oraz 296 zaginionych. Wzięła do niewoli mnóstwo alianckich żołnierzy i zdobyła wiele sprzętu. Rommel zajął się teraz korespondencją: pisaniem kondolencji do rodzin poległych oraz typowaniem tych, którzy wyróżnili się w walce, do odznaczeń. Podszedł do tego ze zwykłą sobie skrupulatnością. Rommel, kiedy uważał za słuszne, nie szczędził ani po­chwał, ani też słów ostrej krytyki. W Wehrmachcie bynajmniej nie szafowano rozdawaniem najwyższych odznaczeń, jednak Krzyż Rycerski przyznano mię­dzy innymi Rothenburgowi i Bismarckowi.

Nazwisko Rommla stało się znane. Jego wyczynom dokonanym na czele Ge­spensterdivision nadano spory rozgłos, a on sam nie miał nic przeciwko temu. Posiadał bogatą dokumentację fotograficzną poszczególnych faz kampanii i niezwykle interesował się relacjami z bojów dywizji, drukowanymi w prasie, komentując je pilnie, prostując szczegóły, starając się, by nie przeinaczano fak­tów i nie ukazywano ich w zwulgaryzowanym czy przesadnie pompatycznym świetle. Rommel zaklinał się też, iż czynił wszystko, by zbytnio nie wychwala­li go jego podwładni13, nie skrywając jednak dumy, że przyszło mu dowodzić tak dzielnymi żołnierzami.

Nadal stosował kontrowersyjne metody. Wszyscy dowódcy niemieckich od­działów zmotoryzowanych uważali, że należy dowodzić z frontu - „z siodła”, jak pewnego razu wyraził się sam Rommel; kierować walką tak jak niegdyś Seydlitz czy Ziethen albo inni wybitni kawalerzyści. Tylko że dwa elementy rommlowskiej techniki wzbudzały powszechne spory. Tak więc, Rommel lekce­ważył regulaminy, ustalenia i tym samym irytował swych bezpośrednich przełożonych. Niemieccy sztabowcy zwykle kładli nacisk na wykorzystywanie wy­łącznie nakreślonych wcześniej marszrut i ściśle nakazywali je przestrzegać dowódcom frontowym, aby nie powstał chaos; jednym słowem, wymagali ja­snej realizacji jasnych planów. Rommel pozwalał sobie pod tym względem na znaczną dezynwolturę. Twierdził, iż liczą się nie tylko założenia oficerów ze sztabu generalnego, lecz także to, w jakim stopniu odpowiadają one realnym warunkom frontowym. Rommel to niewątpliwie indywidualista. Jego oponen­ci byli skłonni określać go raczej mianem egotyka, ignorującego zdanie innych (w przyszłości podobne opinie krążyły też o Montgomerym), dowódcy wierzą­cego jedynie w siebie i w swą szczęśliwą gwiazdę, przy tym obdarzonego żela­zną wolą. Oficerowie pokroju Rommla zwykle irytowali swoich zwierzchni­ków, zwłaszcza tych myślących cokolwiek schematycznie. Gen. Haider, szef niemieckiego sztabu generalnego, miał wyrazić się przy okazji komentowania jednego z późniejszych zwycięstw Rommla, osiągniętych przez tego ostatnie­go z powodu zignorowania otrzymanych ścisłych instrukcji: „Ten generał zu­pełnie oszalał!”

Często zaiste krytykowano metody Rommla. On sam jednak pozostał abso­lutnie przekonany, że podczas operacji manewrowych dowódca musi kierować bojem z krytycznego punktu. W trakcie natarcia owym punktem było czoło ata­kującej jednostki. W większości wypadków Rommel zajmował miejsce w jed­nym ze szturmujących czołgów, w plutonie awangardy - u boku dowódcy kom­panii znajdującej się w szpicy. Współczesna dywizja jest wielką jednostką, zło­żoną z przeróżnych pododdziałów uzupełniających się nawzajem, przeznaczo­ną do prowadzenia ważnych, często samodzielnych operacji bojowych. Nie od rzeczy będzie tu porównanie z orkiestrą. Orkiestra zaś potrzebuje dyrygenta; dyrygenta przy pulpicie dyrygenckim, a nie wśród muzyków. Bywa, że obe­cność generała na polu walki raczej paraliżuje inicjatywę podwładnych ofice­rów i podoficerów. Regulaminy wojskowe zwykle zalecają wyższym dowódcom nie wtrącać się w ograniczone kompetencje podwładnych, lecz czuwać nad ogólnym przebiegiem batalii.

Rommel zdawał sobie z tego sprawę. W konkretnych wypadkach mógł na­turalnie uzasadnić celowość własnych poczynań — działał instynktownie, instynkt ten zrodził się jednak z pokaźnego zasobu doświadczeń; nadto zawsze potrafił spojrzeć na sytuację chłodnym okiem. Rozumiał, że w zamiesza­niu bitewnym, w kluczowych miejscach i chwilach, trzeba wykazać nadludzką energię; dowódca winien zareagować bezpośrednio w dramatycznych, przeło­mowych okolicznościach, nie oglądając się na formalności. Tak więc Rommel wielokrotnie interweniował na pierwszej linii, wydając krzykiem polecenia szeregowym żołnierzom, wskazując strzelcom cele w nieprzyjacielskim obozie, popędzając saperów przy budowie mostu pontonowego, dodając otuchy swoim ludziom w razie kontrataku wroga, wiodąc naprzód kolumnę pancerną boczny­mi traktami czy nawet kierując wsparciem. Gdyby nie jego obecność, niektóre epizody minionej kampanii mogły przybrać fatalny wręcz dla 7. Dywizji obrót. Część dogodnych okazji z pewnością nie zostałaby wykorzystana. Rommel nie znosił proceduralnego formalizmu, gdyż wiedział, że w warunkach bitewnych przynosi on więcej szkód niż korzyści, a sztywne nawyki myślowe nie sprzyja­ją podejmowaniu natychmiastowych, właściwych decyzji. Mimo to zarówno w młodości, jak i w wieku dojrzałym potrafił zachować dalekowzroczną rozwa­gę, roztropnie planować, by następnie z twardą konsekwencją wprowadzać w życie swoje zamierzenia. Umiał też (choć zdarzały się wyjątki) trafnie oce­nić, jak należy zareagować w konkretnej, nagłej sytuacji.

Instynktownie wyczuwał, że winien najczęściej towarzyszyć swym czoło­wym oddziałom. Przez całą karierę Rommel krytykowany był za to, iż lekcewa­ży obowiązek sprawowania pieczy nad całością wielkiego związku: dywizji czy armii; że lekceważy konieczność organizowania uzupełnień i przekazywania informacji wszystkim członom swoich jednostek. Krytycy zarzucali mu niewła­ściwą współpracę z własnym sztabem, zbytnie poleganie na ustnych rozka­zach, niedostateczne wykorzystanie łączności radiowej. W trakcie kampanii francuskiej istotnie łączność pomiędzy poszczególnymi oddziałami 7. Dywizji zawodziła z uwagi na pokonywane szybko wielkie odległości - jakkolwiek We­hrmacht dysponował znakomitym na owe czasy sprzętem radiowym. Jednym słowem, krytykowano Rommla za nieprzywiązywanie wystarczającej wagi do koordynowania działań jednostek oddanych pod jego komendę, niewłaściwe wykorzystanie dostępnego sprzętu oraz za to, że często nie wiedział, gdzie znajdują się jego oddziały tyłowe. Na przykład podczas walk pod Cambrai sztabowcy Rommla mieli jedynie mętne pojęcie o tym, gdzie znajduje się do­wódca dywizji, i podzielili się swymi obawami ze sztabem Hotha. Oficer szta­bu generalnego, mjr Heidkamper, napisał memorandum na temat kłopotów, jakie przysparzały metody Rommla i odważnie zaprezentował je Rommlowi tuż po zdobyciu przez Niemców St. Valery.

Rozwścieczyło to Rommla. Uważał swoich sztabowców za ludzi opiesza­łych i bojaźliwych, nie pojmujących do końca wymogów stawianych jednost­ce pancernej. Kiedy 25. Pułk przeszedł do obrony pod Le Cateau, Rommel ob­winiał za niedostatecznie szybkie dostarczenie posiłków właśnie biernych i pozbawionych, jego zdaniem, wyobraźni oficerów sztabu, nie dorównują­cych energią i dzielnością dowódcom liniowym. Przy tym jednakże oriento­wał się, że szef jego korpusu, Hoth, sam miał zastrzeżenia odnośnie do tech­niki Rommla, chociaż ogólnie doceniał osiągnięcia 7. Dywizji Pancernej. W rezultacie Rommel odbył rozmowę z Hothem oraz pogodził się ze swoimi sztabowcami. W zasadzie przyznać można, że uwagi tych ostatnich nie były pozbawione słuszności i że indywidualistyczny styl dowodzenia Rommla ro­dził zrozumiałe problemy. Niemniej jednak Rommel uważał, iż gdyby dane mu było wcześniej odbyć dłuższe przygotowania ze swym sztabem, to oficero­wie zdołaliby pojąć jego oryginalne metody i militarną filozofię i zdołaliby się do tychże metod dostosować. Hoth w swym raporcie z 7 lipca na temat Rommla nie szczędził pochwał dowódcy 7. Dywizji Pancernej. Podkreślił w nim umiejętność Fronterführing [dowodzenia na froncie], którą wykazał się Rommel, talent do podejmowania właściwych decyzji w przełomowych momentach batalii. Dodał nawet, że gen. Rommel skutecznie „wypróbował nowe sposoby kierowania dywizją pancerną”14.

Rommel nie był łatwym podwładnym, jego postępowanie wzbudzało czasa­mi poirytowanie zwierzchników i to rzucało pewien cień na jego zasłużoną sła­wę. Dowodził po swojemu, zdając się głównie na doświadczenia nabyte w czasie pierwszej wojny światowej we Francji, w Rumunii i we Włoszech; teraz nad Mozą, pod Le Cateau i Arras wykazał, że jest znakomitym generałem. Był za­wsze sobą. Udowodnił, iż jest niezwykle odważnym dowódcą. I chociaż jego me­tody budziły wątpliwości zwierzchników, a czasem i własnych sztabowców, to zdobył niekłamane uznanie żołnierzy swojej dywizji. Gdy złożyli mu oficjalne gratulacje z okazji otrzymania Krzyża Rycerskiego, w odpowiedzi wyraził podziękowania i przypomniał podwładnym ich osiągnięcia: „Dinant — Avesnes - Le Cateau - Cambrai - Arras - Lilie - Somme - Rouen - Fecamp - St. Valcry: werden fur alle Soldaten der Division stolze Erinnerungen Zeitlebens blei­ben”15 . Słusznie ocenił, że jego żołnierze mają się czym szczycić. Podczas swych późniejszych triumfów otrzymywał sygnały z 7. Dywizji Pancernej, iż dawny „duch Rommla” trwa w tej jednostce. Dla żołnierzy dywizji ich generał z kampanii francuskiej pozostał po prostu Rommlem. Jego zdrowa sylwetka, energiczne ruchy, przenikliwy wzrok, sympatyczny uśmiech, ostry, władczy głos i lekki, szwabski akcent - wszystko to odcisnęło się na trwałe w pamięci każdego człowieka pod jego komendą.

CZĘŚĆ 4

1941-1943

ROZDZIAŁ 11

„SŁONECZNIKI” W AFRYCE

Gwiazda Rommla świeciła teraz jasno. Na polecenie kwatery głównej Führera Rommel przesłał wodzowi mapę z naniesionymi na niej postępami 7. Dywizji Pancernej we Francji. Pojmował, iż ma wreszcie szansę wypłynięcia na szerokie wody. Jego nazwisko stało się szeroko znane. Wychwalał go sam minister propagandy, Josef Goebbels, publikując wiele materiałów na temat wyczynów 7. Dywizji Pancernej w trakcie minionej kampanii i uznając Rommla za żołnierza nad żołnierzami. W dziennikach Goebbelsa wzmianki na temat Rommla pojawiają się niemal do końca - pada tam wiele komplemen­tów pod adresem generała: prawy charakter, wybitny oficer, dowódca, który przyćmił innych. Być może Goebbels nie był fachowcem w kwestiach stricte wojskowych, znalazł się jednak pod wyraźnym wrażeniem charyzmy Rommla.

Rommel, podobnie jak wielu niemieckich żołnierzy oraz cywilów, oczekiwał, że nastąpi teraz sprawiedliwy pokój. Nie wiedział wówczas, bo nie wiedział te­go prawie nikt, iż Hitler podjął już decyzję możliwie najszybszego uderzenia na Związek Radziecki. Nie wiedział też, że Führer, przekonawszy się, iż Wielka Brytania nie zamierza tak łatwo kapitulować, roi już plany o uczynieniu z Rze­szy mocarstwa kolonialnego.

Tymczasem publicznie Hitler wylewał krokodyle łzy, jakoby rozgoryczony niepojętym uporem Brytyjczyków; twierdził, iż w tej sytuacji musi dokonać in­wazji na Anglię. Jego otoczenie bez większego trudu wyperswadowało mu przystąpienie do tej operacji przed zdobyciem decydującej przewagi w powie­trzu latem 1940 roku. Później, choć oficjalnie nigdy nie odstąpił od zamiaru podboju Anglii, nie rozważał go już poważnie, traktując jedynie jako potencjal­ną groźbę dla nieprzyjaciela. Rommel zawsze uważał, że w roku 1940 Wehr­macht winien był podjąć próbę desantu na brytyjskim wybrzeżu. Jego dywizja miała wziąć udział w planowanej inwazji, opatrzonej kryptonimem Seeloewe [Lew Morski], i w jej ramach uderzyć, po wylądowaniu w Anglii, w kierunku północno-zachodnim z Rye ku Hawkhurst1.

Hitler jesienią i zimą 1940 roku snuł liczne marzenia. Pomysł podboju An­glii - pomysł, do którego realizacji Führer nigdy zanadto się nie palił - okazał się tymczasowo nierealny. Hitler więc zaczął myśleć o kolejnej kampanii bły­skawicznej przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Tyle że obecnie siły zwycię­skiego Wehrmachtu rozproszone były po niemal całej Europie. Führer liczył, iż uda mu się podbić ZSRR ledwie sześćdziesięcioma dywizjami, wspartymi lot­nictwem i marynarką wojenną. Gdyby niemiecka armia usadowiła się na tere­nach rosyjskich, to mogłaby stamtąd podjąć dalszy szturm - z Kaukazu na Irak i Iran — i w Syrii połączyć się z wojskami włoskich sojuszników, atakują­cych z Libii znajdujący się pod brytyjską kontrolą Egipt. Szkice takich planów zrodziły się prawdopodobnie w pierwszym miesiącach roku 19412, a ich echo odbiło się w strategicznych koncepcjach Rommla, zwłaszcza w planie „Orient”, opracowanym ogólnikowo w czerwcu roku 1941. Hitler żywił dalekosiężne za­miary zjednoczenia pod swoją władzą całej Europy, która w ten sposób stała­by się potęgą ekonomiczną przewyższającą Stany Zjednoczone, obfitą w źródła energii i surowce materialne.

Rommel o tych planach Hitlera nie miał pojęcia, choć trzeba przyznać, iż mógłby znaleźć się pod ich wpływem - jeśli chodzi o politykę globalną, Rommel prezentował szczególny rodzaj naiwności, Hitler zaś posiadał dar przekonywa­nia podwładnych do swych koncepcji. 10 czerwca 1940 roku, na tydzień, nim resztki Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego dotarły do Anglii, i już po prze­kroczeniu Sekwany przez dywizje Wehrmachtu, kiedy to armia francuska sta­ła w obliczu ostatecznej klęski, wojnę zachodnim aliantom - Anglikom i Fran­cuzom - wypowiedzieli Włosi. Fakt ten wpłynął w stopniu zdecydowanym na dalsze losy Erwina Rommla. Tymczasem jednak Rommel spędził resztę roku 1940 we Francji, odpoczywając, ćwicząc swoje oddziały, nadzorując dostarcza­nie przez Francuzów kontyngentów dla sił okupacyjnych.

Mussolini wystąpił militarnie po stronie Hitlera w momencie, kiedy Fran­cuzi chcieli prosić Niemców o zawieszenie broni. Duce, podobnie jak Führer, kierował się równie wielkimi ambicjami, zamierzał bowiem odtworzyć dawne rzymskie imperium, traktując głównie Afrykę jako obszar swej ekspansji.

W 1936 roku zdołał już podbić Abisynię, trzymając tam, a także w Erytrei oraz włoskiej części Somalii, ćwierć miliona żołnierzy i zagrażając nielicznym brytyjskim garnizonom w Kenii oraz Sudanie. W Libii stacjonowało czternaś­cie włoskich dywizji pod komendą marsz. Grazianiego. Mussolini miał zamiar rzucić te właśnie siły na Egipt — kraj, w którym na mocy wcześniejszych poro­zumień znajdowały się brytyjskie jednostki wojskowe. Egipt, z uwagi na Kanał Sueski, miał znaczenie strategiczne.

13 września 1940 roku Włosi ruszyli ku granicy libijsko-egipskiej. Zdobyw­szy Sidi Barani, już na terytorium Egiptu, zajęli pozycje obronne, budując po­lowe fortyfikacje na ponad trzydziestokilometrowym odcinku i obsadzając je licznymi oddziałami. Tam właśnie, 9 grudnia, Brytyjskie Siły Pustynne, dowo­dzone przez gen. Richarda 0'Connora, przypuściły atak na blisko pięciokrotnie silniejsze jednostki włoskie. W ciągu trzech dni Anglicy wzięli do niewoli pra­wie czterdzieści tysięcy Włochów, zdobywając przy tym siedemdziesiąt trzy czołgi, dwieście trzydzieści siedem dział oraz tysiąc pojazdów.

Przez cały styczeń roku 1941 Włosi wycofywali się, ścigani przez Brytyj­czyków, wzdłuż północnoafrykańskiego wybrzeża, tracąc po kolei ufortyfiko­wane punkty: Bardiję, Tobruk i Dernę. Szczególnie cenną zdobyczą dla An­glików był Tobruk z pobliską zatoką, który mógł stanowić bazę dla dalszych operacji. Następnie O'Connor pchnął swe wojska zmotoryzowane przez „wy­brzuszenie” w okolicach Cyrenajki, na południe od Bengazi. W Beda Fomm, nad Wielką Syrtą, siły 0'Connora zablokowały Włochom drogę odwrotu na południe, a 7 lutego przyjął kapitulację włoskiej 10. Armii. Około dziesięciu włoskich dywizji poszło w rozsypkę, do niewoli trafiło sto trzydzieści tysię­cy Włochów; ponadto Brytyjczycy zdobyli około pięciuset czołgów (marnej ja­kości) oraz ponad osiemset dział. Sami zaś stracili mniej niż dwa tysiące lu­dzi. 8 lutego zwycięskie oddziały zajęły El-Agejlę, pomiędzy Cyrenajką a Trypolitanią.

Anglicy nie posuwali się dalej. O'Connor dostał rozkaz zatrzymania mar­szu. Zapadła decyzja wysłania brytyjskich wojsk na pomoc Grecji, a w grę wchodziły jedynie formacje z Afryki Północnej. Grecja została napadnięta przez Włochy w październiku 1940 roku (Włosi uderzyli z Albanii, którą za­anektowali w okresie wielkanocnym roku 1939), jednakże słabsze liczebnie si­ły obrońców mężnie powstrzymywały najeźdźców.

W Erytrei zaatakowały Włochów brytyjskie i hinduskie wojska z Sudanu, dowodzone przez gen. Platta. Tymczasem w południowej Abisynii Anglicy (wzmocnieni siłami kolonialnymi oraz południowoafrykańskimi), dowodzeni przez gen. Cunninghama, posuwali się na północ, pokonawszy włoski garnizon we włoskiej części Somalii. Ten przypuszczony z dwóch stron atak doprowadził do opanowania przez Cunninghama 6 kwietnia stolicy Abisynii, Addis Abeby. Z końcem czerwca roku 1941 z afrykańskiego imperium Mussoliniego pozosta­ły marne resztki.

Tak więc już w lutym 1941 roku Włosi znaleźli się w krytycznej sytuacji mi­litarnej na śródziemnomorskim i bliskowschodnim teatrze wojny. Nie powo­dziło im się w Grecji; ponieśli klęskę w Erytrei, Somalii oraz Abisynii.

W Libii zostali odrzuceni aż do Trypolitanii, tracąc przy tym całą armię. Tak właśnie przedstawiało się ogólne położenie, kiedy 6 lutego Rommel otrzy­mał wezwanie do Berlina.

Tego dnia stawił się u dowodzącego wojskami lądowymi feldmarsz. von Brauchitscha. Popołudniem złożył raport samemu Hitlerowi. Okazało się, że został wybrany do objęcia dowództwa nad siłami złożonymi z dwóch niemieckich dywizji - jednej pancernej oraz jednej lekkiej - które miały udać się do Afryki na pomoc włoskim sojusznikom. Operacji nadano krypto­nim Sonnenblume [„Słonecznik”]. Włosi domagali się od Niemców pomocy, albowiem uważali, iż bez niej nie ma mowy o obronie ich posiadłości w Afry­ce. Również Hitler był tego świadom i podkreślił bardzo wyraźnie, że nie­mieccy żołnierze winni traktować z całym respektem swoich włoskich kole­gów. Niemcy zaproponowali pomoc (w postaci 3. Dywizji Pancernej) już wcześniej, lecz Włosi odrzucili zeszłego listopada tę wielkoduszną ofertę. Mussoliniemu wydawało się, iż sam osiągnie sukces równy niemieckiemu we Francji.

Po kilku nerwowych, pełnych pracy organizacyjnej dniach Rommel odleciał 11 lutego do Rzymu, gdzie spotkał się z gen. Guzonim, szefem sztabu Com­mando Supremo, zorganizowanego dopiero w listopadzie minionego roku. Następnie udał się na Sycylię, by porozmawiać tam z gen. Geisslerem, odpo­wiedzialnym za działania Luftwaffe na obszarze śródziemnomorskim.

Rommel dyskutował z Geisslerem na temat operacji powietrznych w Afry­ce Północnej. Charakterystyczne dla Rommla - a także w przyszłości dla jego brytyjskiego adwersarza - że nim jeszcze dotarł na obszar działań wojennych i objął komendę nad wojskiem, już zaczął wydawać rozkazy. Z Cyrenajki do­chodziły złe wieści: O'Connor właśnie przeprowadził zwycięską operację i (z te­go, co wiedzieli Niemcy 11 lutego) gotował się do ataku na Trypolis. O'Connor w istocie nalegał na swoich zwierzchników, by pozwolili mu uderzyć na Trypo­lis i do końca życia twierdził, że zdołałby zakończyć wtedy całą kampanię północnoafrykańską. Tak czy owak, są to tylko spekulacje. Plan pomocy Grekom, zakończony rychło fiaskiem, uniemożliwił skupienie sił w Afryce.

0x01 graphic

Tymczasem Rommel na Sycylii studiował mapę Afryki Północnej i doszedł do wniosku, że nie ma tam żadnych wojsk lądowych, zdolnych powstrzymać pochód Brytyjczyków (którzy opanowali już Bengazi) na Trypolis. Zapytał Geisslera, czy Luftwaffe mogłoby jeszcze tej nocy zbombardować Bengazi, rano zaś brytyjską kolumnę na granicy Trypolitanii. Geissler wyjaśnił, że sami Wło­si zaklinali go, by nie bombardował Bengazi - wielu włoskich oficerów i oficjeli miało tam nieruchomości.

Rommlowi towarzyszył jeden z adiutantów Hitlera, płk Schmundt, obecnie dobrze już nastawiony do Rommla. Ten ostatni, słysząc wyjaśnienie Geisslera, postanowił za pośrednictwem Schmundta skontaktować się niezwłocznie z sa­mym Führerem. Schmundt przekazał przez telefon Hitlerowi dezyderaty Rommla i uzyskał zgodę wodza. Geissler miał zbombardować Bengazi.

Zarówno prośba Rommla, jak i zgoda Hitlera były - z punktu widzenia przymierza niemiecko-włoskiego - błędami. Rommel zachował się w sposób dla siebie dość typowy: gotów był wziąć na siebie wszelką odpowiedzialność za tę decyzję po części dlatego, by przypodobać się Führerowi. Owa gotowość często przynosiła mu zaszczyty.

Następnego ranka, 12 lutego, Rommel przybył na lotnisko Castel Benito w Trypolisie.

Na niemiecką decyzję podjęcia interwencji w Afryce wpłynęło wiele czyn­ników, przede wszystkim jednak liczył się fakt, że obszar Morza Śródziemne­go uchodził za kluczowy w opinii tak brytyjskich, jak włoskich oraz niemiec­kich strategów.

Anglicy mieli bazy w Egipcie, sprawowali mandat na terytorium Palestyny oraz zawarli porozumienie z Irakiem. Egipt, a głównie strefa Kanału Sueskiego, umożliwiał dotarcie do Indii drogą morską i powietrzną w najkrótszym cza­sie. Z Egiptu Brytyjczycy od dawna wywierali wpływ na kraje Lewantu i cały region. Środkowy Wschód stanowił dla Anglii zasadnicze źródło ropy naftowej. Gdyby obszar ten opanowany został przez nieprzyjaciela, Londyn nie tylko utraciłby roponośne tereny, lecz także w znacznym stopniu zagrożone byłyby linie komunikacyjne łączące całe imperium. Gdyby Anglicy stracili możliwość korzystania z Kanału Sueskiego - albo gdyby w ogóle zostali wyparci z Morza Śródziemnego (z Bałkanów czy Afryki Północnej) - to oznaczałoby to dla nich cios w najwrażliwszy punkt oraz w zasadzie utratę mocarstwowego znaczenia. Wtedy, by dotrzeć do Indii lub posiadłości w dalekowschodniej Azji, musieliby opływać całą Afrykę; wątpliwe byłoby też utrzymanie przewagi morskiej na Atlantyku. Władze w Londynie miały, rzecz jasna, nadzieje na ostatecznie zduszenie samych Niemiec, ale podobne rachuby wydawały się w roku 1941 ma­ło realne. Równie odległy zdawał się też konflikt zbrojny z Japonią; kiedy jed­nak wybuchł, sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Tak więc wło­ska ofensywa skierowana na Egipt zagrażała najżywotniejszym interesom strategicznym Wielkiej Brytanii. Tym cenniejszy też był dla Londynu militar­ny sukces 0'Connora, odniesiony względnie niewielkimi siłami. Co więcej, rozbita została faszystowska armia w Afryce i miało to olbrzymie znaczenie dla Brytyjczyków, których korpus ekspedycyjny poniósł siedem miesięcy wcześniej klęskę we Francji.

Niemcy, a w szczególności sam Hitler, chcieli wesprzeć swego włoskiego sprzymierzeńca zarówno na Bałkanach, jak i w Afryce. Włosi nie odegrali istotnej roli w kampanii francuskiej, byli jednakże w stanie związać znaczne siły brytyjskie, zwłaszcza w Afryce Północnej, gdzie Anglicy za wszelką cenę usiłowali utrzymać w swych rękach kluczowe punkty. Gdy jesienią 1940 roku zrodził się pomysł wysłania niemieckiej ekspedycji na pomoc siłom faszystow­skim w Libii, dowództwo Wehrmachtu skierowało do Afryki czołowego eksper­ta w zakresie broni pancernej, gen. von Thomę. Von Thoma precyzyjnie wy­szczególnił wszelkie trudności, na które natrafiłyby niemieckie czołgi w wa­runkach pustynnych. Ideę na krótko zarzucono, powróciwszy do niej po otrzy­maniu alarmujących doniesień o załamaniu się sił włoskich pod ciosami Bry­tyjczyków w styczniu i lutym 1941 roku.

Niektórym Niemcom nie chodziło jednak tylko o ograniczoną pomoc dla Włochów i niepokojenie Anglików z dala od ich kraju. Liczyły się też ważkie względy strategiczne. Niemiecka Kriegsmarine, a głównie jej dowódca, adm. Raeder, uważała, że wojna na zachodzie rozstrzygnie się na wodzie, w boju o morskie linie komunikacyjne. Wyparcie Anglików z Morza Śródziemnego stanowić mogło kluczowy element wspomnianej kampanii. Takie twierdzenie nie trafiło do przekonania Hitlerowi, chociaż sporadycznie pojawiało się jako argument w dyskusjach niemieckich strategów i wyższych dowódców.

W trakcie kampanii w latach 1941 i 1942 wyłaniały się kolejne przyczy­ny walk o afrykańskie wybrzeże. Dla Niemców wkrótce istotne okazało się samo utrzymywanie Włochów w wojnie po swojej stronie, chociażby z tego powodu, że w innym wypadku Wehrmacht musiałby zastąpić włoskie garni­zony okupacyjne w Grecji i na Bałkanach. Te same względy sprawiały, że Anglicy pragnęli jak najszybciej wyeliminować Włochów z gry. Tak jak Niemcy chcieli spokoju na południowej flance, aby móc bez przeszkód pro­wadzić na wschodzie wojnę ze Związkiem Radzieckim, tak Brytyjczycy (a później - z zastrzeżeniami - również Amerykanie) próbowali utworzyć front na śródziemnomorskim teatrze działań, przebiegający także we Wło­szech, żeby maksymalnie rozproszyć i tym samym osłabić siły Wehrmachtu. Niektórzy z Niemców (Rommel stale i z uporem, Hitler okazjonalnie, szefo­stwo OKW i OKH tylko sporadycznie) marzyli o realizacji wielkiej kampa­nii tzw. planu „Orient”, czyli uderzenia przez Egipt i Syrię na Persję, by stamtąd zagrozić radzieckiemu Kaukazowi od południa i odciąć dostawy irackiej i irańskiej ropy do Wielkiej Brytanii. Część angielskich sztabowców ze zgrozą rozważała ewentualność przeprowadzenia przez Wehrmacht podobnego zamiaru strategicznego.

Po obu stronach konfliktu, w zależności od sukcesów i porażek na froncie, budziły się nadzieje i obawy. W opisywanym czasie batalia w Afryce dopiero jednak rozpoczynała się na dobre, a Niemcy nie uderzyli jeszcze na Związek Radziecki. 12 lutego 1941 roku Rommel postawił nogę na kontynencie afry­kańskim. Z początku Niemcy traktowali swą interwencję jako operację czysto defensywną, spodziewając się rychłego potężnego ataku Brytyjczyków. Son­nenblume miała być akcją obliczoną na ratowanie włoskiego sojusznika.

Informacje, jakie otrzymał Rommel, dotyczące sił brytyjskich, były nieś­cisłe. Wiedział, że Tobruk, Bengazi i cała Cyrenajka znajdują się w rękach Anglików. Wiedział, że Brytyjczycy rozbili armię włoską i stali, najpewniej gotowi do dalszego ataku, u wrót Trypolitanii. Przekazano mu błędną infor­mację, że nieprzyjaciel operuje siłami dwóch korpusów armijnych - pancer­nego oraz zestawionego z jednostek australijskich i nowozelandzkich. Rommel nie wiedział, tak jak nie wiedzieli Włosi, że 0'Connora zastąpił począt­kowo gen. Wilson, a potem gen. Neame, sam O'Connor zaś na powrót objął dowództwo wojsk w Egipcie. Nie wiedział, iż brytyjska 7. Dywizja Pancerna - jednostka, dzięki której O'Connor odniósł gros dotychczasowych sukcesów - również powróciła do Egiptu, gdzie miano ją uzupełnić nowym sprzętem. Jej miejsce zajęła 2. Dywizja Pancerna przybyła prosto z Anglii, bez doświad­czenia w bojach na pustyni; nadto jedną z dwóch pancernych brygad tejże jednostki wyprawiono do Grecji, podczas gdy ta, która pozostała w Cyrenajce, składała się z dwóch pułków czołgów lekkich i jednego ciężkich. Ten ostatni pułk dysponował zaledwie dwudziestoma trzema sprawnymi woza­mi. Rommel nie wiedział też, że druga z nieprzyjacielskich dywizji w Cyrenajce, 9. Australijska, składa się ze świeżo wcielonych do służby, słabo wy­szkolonych rekrutów i że brak jej środków transportowych, tak więc jej żoł­nierze skazani byli na pokonywanie pustynnych terenów pieszo. Nadto Rommel nie orientował się oczywiście, iż wojska brytyjskie dostały polecenie, aby przerwać marsz w Cyrenajce i nawet wycofać się w razie ataku wroga - choć ataku takiego, rzecz jasna, raczej się nie spodziewano. Przede wszystkim jed­nak dowódca niemieckich sił ekspedycyjnych nie miał pojęcia o najważniej­szym - że Londyn podjął decyzję wycofania wojsk z Afryki Północnej i skie­rowania ich do Grecji.

Rommel przypuszczając, że wkrótce przyjdzie mu stawić czoło brytyjskiej ofensywie, a na zdemoralizowanych Włochów nie ma sensu liczyć, szczególne nadzieje pokładał w Luftwaffe. Włoskie formacje piechoty zmotoryzowanej przeszły pod komendę Rommla, ten zaś zdecydował rozlokować je wraz z przy­byłymi jednostkami niemieckimi możliwie najdalej na wschód, ku Cyrenajce. Rozporządzał jedynie dwiema niemieckimi dywizjami — 5. Lekką oraz 15. Pan­cerną. Ta ostatnia, przeformowana w listopadzie zeszłego roku z dywizji pie­choty, miała znaleźć się w Afryce dopiero w maju. Tak więc początkowo Rommel dowodził faktycznie tylko jedną dywizją; batalion rozpoznawczy, wchodzą­cy w skład 5. Dywizji Lekkiej, zaczął schodzić z transportowców na ląd w Trypolisie 14 lutego. Ponadto miał pod swym dowództwem jednostki włoskie - Dy­wizje „Brescia” i ,,Pavia”, stacjonujące w okolicach Trypolisu, oraz Dywizję „Ariete”, dysponującą sześćdziesięcioma przestarzałymi czołgami, a także wydzielone eskadry Luftwaffe. Sam Rommel w teorii podlegał włoskiemu dowód­cy na afrykańskim teatrze wojennym, gen. Gariboldiemu, chociaż zachował „prawo odwoływania się” do Berlina.

Rommel zdawał sobie sprawę, że każda zwłoka działa na niekorzyść jego żołnierzy. Należało przystąpić do akcji zaczepnych, do których przeprowadze­nia potrzebował jednak nie tylko oddziałów z okolic Trypolisu, ale i Zatoki Syrtyjskiej. Stawił się przed Gariboldim o trzynastej w dniu, w którym przy­był do Afryki, ów jednak nie podzielał opinii Rommla: uważał, iż trzeba trzy­mać się strategii defensywnej i nie opuszczać pozycji koło Trypolisu. Wówczas Rommel wybrał się samolotem na wschód w celu zbadania rzeczywistego sta­nu rzeczy. I w rezultacie tego rekonesansu utwierdził się w swoim przekona­niu, że stanowczo dogodniej będzie opanować ląd nad Zatoką Syrtyjską. Kie­dy udawał się na ponowną rozmowę z Gariboldim tegoż wieczora, był już zde­cydowany twardo bronić swego punktu widzenia. Chciał również jak najszyb­ciej objąć komendę nad oddziałami frontowymi, kiedy tylko zajmą wyznaczo­ne im stanowiska.

Mając na uwadze osiągnięcia Rommla w Afryce Północnej, zwykle lekce­waży się fakt, że przez większość czasu musiał liczyć się ze zdaniem swych włoskich (do lutego 1943 roku) przełożonych. Libia, kolonia włoska, znajdo­wała się pod pieczą gen. Gariboldiego, który z kolei odpowiadał przed władza­mi w Rzymie, przed Duce, a także naczelnym dowództwem armii włoskiej. Tym samym Rommel nie mógł prowadzić działań wbrew życzeniom Comman­do Supremo.

0x01 graphic

Fakt włoskiego zwierzchnictwa liczył się poważnie z dwóch powodów. Po pierwsze, zdecydowaną większość żołnierzy państw osi w Afryce stanowili Włosi. Rommlowi w różnych okresach przychodziło dowodzić formacjami, w których Włosi przeważali nad Niemcami. W późniejszym czasie miał do swej dyspozycji najwyżej pięć niemieckich dywizji (z których jedna była w zasadzie brygadą spadochronową). Tak więc dowodził przede wszystkim Włochami, a włoscy oficerowie odnosili się do Rommla rozmaicie, czując się odpowiedzial­ni zasadniczo przed własnym dowództwem.

Po drugie, w grę wchodziły zagadnienia logistyczne. Zaopatrzenie i uzupeł­nienia dla oddziałów Rommla w Afryce szły - z uwagi na zupełną jałowość te­renów pustynnych - z Włoch przez Morze Śródziemne. Sprzęt i żywność po­chodziły z Italii lub Niemiec (bądź też z okupowanych przez Niemców krajów Europy Środkowej) i następnie transportowane były koleją do włoskich po­rtów, a dalej włoskimi statkami do Afryki. Podobną drogę odbywali dosyłani Rommlowi żołnierze. Rommel prośby i życzenia kierował więc do swych for­malnych zwierzchników, władze włoskie zaś robiły, co mogły - lub przynaj­mniej twierdziły, że robią, co w ich mocy - by zaspokoić jego żądania.

W teorii Rommel mógł zwracać się do niemieckich władz, by te wywarły na­cisk na włoskich sojuszników, jeżeli uzupełniania okażą się niewystarczające (a w większości wypadków takie w istocie były). Rommel często utyskiwał, że władze Rzeszy odnoszą się do Włochów ze zbytnią dyplomacją. Niemniej jed­nak Niemcy zdobyli się na wyczyn, który zdecydowanie zmienił na korzyść państw osi sytuację na Morzu Śródziemnym. Posiłki z Włoch do Afryki docie­rały nieregularnie, gdyż część przechwytywało lotnictwo brytyjskie oraz okręty, stacjonujące głównie na Malcie. I oto Niemcy ściągnęli nad Morze Śród­ziemne poważne siły lotnicze z innych frontów, a także skierowali tam część ło­dzi podwodnych z Atlantyku, dokonując w roku 1942 ataku na Maltę, z nie­wielką tylko pomocą Włochów. Operacja ta przyczyniła się znacznie do uła­twienia życia Rommlowi w Afryce Północnej.

Raz jeszcze zaznaczmy jednak, że Rommel nie działał na kontynencie afry­kańskim samodzielnie Jego plany operacyjne aprobować musiało włoskie Commando Supremo. Rommel mógł tylko odwoływać się do niemieckiego do­wództwa naczelnego - do OKH, do OKW oraz do samego Hitlera jako zwierzchnika Wehrmachtu i całych sił zbrojnych Rzeszy. Ostatecznie w grę wchodziła również chwała niemieckiego oręża. Wśród państw osi właśnie Niemcy odgrywali dominującą rolę i z uwagi na to Rommel od czasu do czasu zwracał się bezpośrednio do Führera i OKW, nie zaś do włoskiego dowództwa w sprawie działań, prowadzonych na obszarze znajdującym się we włoskiej „strefie wpływów”.

Stosunki między koalicjantami w czasie wojny nigdy nie należą do łatwych. Dowódcy podporządkowanemu sojusznikom, lecz zachowującemu prawo odwo­ływania się do swoich władz, często zarzuca się nielojalność. Tak rzecz się mia­ła chociażby z lordem Gortem we Francji w roku 1940. Konflikty zdarzały się także później pomiędzy Anglikami a Amerykanami, co doprowadziło do orga­nizacji „połączonych sztabów”. Umożliwiło to koordynację alianckiej strategii na wyższym, wojskowo-politycznym poziomie i wydawanie zgodnych dyrek­tyw. Nie wyciszyło do końca nieporozumień, lecz istniał przynajmniej mecha­nizm ich rozwiązywania oraz ewentualnego korygowania błędów. Mocarstwa osi nie stworzyły podobnych struktur. W strefie śródziemnomorskiej decyzje najwyższej wagi leżały w gestii Hitlera i Mussoliniego, z których każdy otoczo­ny był gronem usłużnych doradców. Nie wypracowano metod współdziałania pomiędzy OKW a Commando Supremo, nie wymieniano poglądów, na ogół nie informowano się wzajemnie o planach. Zdarzało się, że marsz. Cavallero na przykład wysłuchiwał geopolitycznych rozważań Hitlera, ale trudno nazwać takie spotkania strategicznymi konsultacjami. Sprzymierzeńcy z osi prowadzi­li natomiast ożywioną korespondencję. Prace Commando Supremo obserwo­wał oddelegowany do Rzymu niemiecki generał von Rintelen, przez którego rę­ce przechodziła większość pisemnych dezyderatów sformułowanych przez Rommla. Generalnie stwierdzić trzeba, iż współpraca Niemców i Włochów po­zostawiała wiele do życzenia. Co więcej, Mussolini chciał, przynajmniej począt­kowo, nie tyle ściśle współdziałać militarnie z Rzeszą, ile prowadzić „równole­głą” wojnę. Była to dosyć nierealna koncepcja. W istocie wypowiedzenie przez Duce wojny podbitym Francuzom w 1940 roku zdumiało Hitlera; podobnie agresję na Grecję Włosi do ostatniej chwili ukrywali przed Niemcami3.

Tak więc rozkazy docierały do Rommla i jego włoskich zwierzchników z Rzymu, a Rzym nie palił się do ścisłej współpracy z Berlinem. Rommel dzia­łał w ramach wadliwego systemu dowodzenia. Kiedy wszystko szło pomyślnie (a niemieckie jednostki, ochrzczone w końcu mianem Panzerarmee Afrika, za­notowały wiele sukcesów), udawało się niejednokrotnie osiągać sprzeczne cele, formułowane niezależnie przez dwa ośrodki władzy. W wypadku niepowodzeń wynikały nieuniknione zadrażnienia.

Pierwszy niemiecki oddział, 3. batalion rozpoznawczy 5. Dywizji Lekkiej odbył w Trypolisie defiladę niemal natychmiast po wy okrętowaniu. Równe szy­ki zdyscyplinowanych żołnierzy Wehrmachtu wywarły wielkie wrażenie na miejscowej ludności. Kilka godzin później batalion zmierzał już na wschód, w kierunku frontu. Po upływie dwóch dni zajął pozycje i wszedł w kontakt bo­jowy z nieprzyjacielem w odległości około czterystu kilometrów od Trypolisu. Wśród Anglików krążyły potem legendy, że Niemcy długo szykowali się do ba­talii, przygotowując z wielką pieczołowitością swój ekwipunek na warunki pu­stynne. Nic bardziej błędnego; Niemcy nie byli przyzwyczajeni do afrykańskie­go klimatu, a ich mundury utrudniały tylko walkę na pustyni. Musieli uczyć się i przystosowywać do wszystkiego - uczyli się jednak w zadziwiającym tem­pie. Niemiecki żołnierz był wybornie wyszkolony i miał nad sobą energicznych, zaprawionych w bojach oficerów.

Przez następne tygodnie nie zbywało Rommlowi pracy. Niemal codziennie latał z Trypolisu (gdzie nadal schodziły z transportowców kolejne oddziały Wehrmachtu) na front i z powrotem. W Trypolisie czuwał, by nie dochodziło do najmniejszych opóźnień — żołnierze schodzili z pokładów dniami i nocami, formowali kolumny i bez odpoczynku kierowali się pustynią w kierunku frontu. W zaimprowizowanych warsztatach montowano makiety czołgów z dykty i brezentu — Rommel uważał, że należy uciec się do każdego chwytu, by zmylić nieprzyjaciela co do rzeczywistej siły wojsk ekspedycyjnych. Wcze­śniej zdołał nakłonić jednak Gariboldiego do przesunięcia włoskich formacji na wschód i oddania ich pod jego bezpośrednią komendę. Czołowa dywizja włoska ruszyła na pozycje na zachód od Buerat 14 lutego, czyli w dniu, gdy 3. batalion rozpoznawczy znalazł się w Trypolisie. Doby mijały, a Brytyjczy­cy jakoś na podejmowali ataku, którego się spodziewali ze strony Niemców i Włochów. Rommel mógł napisać do Schmundta (wiedząc, że informacja ta dotrze do Hitlera), iż sytuacja poprawia się z dnia na dzień4. 19 lutego nie­mieckie oddziały otrzymały oficjalną nazwę, która przeszła do historii: Deutsches Afrika Korps.

Pierwszą walkę z Brytyjczykami żołnierze Deutches Afrika Korps (DAK) podjęli 24 lutego. Tegoż dnia wzięta została do niewoli załoga brytyjskiego roz­poznawczego samochodu pancernego, oficer oraz dwaj szeregowcy Dragonów Gwardii Królewskiej. Powoli zarówno Rommel, jak i jego oficerowie wywiadu zaczęli nabierać pewności, że sytuacja, którą zastali, różni się znacznie od ocze­kiwanej. Nieco później Rommel zwrócił się do por. Behrendta: „Zaczynałem wyczuwać, gdzie nieprzyjaciel jest słaby”5. Docierało do niego, że coś osobliwe­go wydarzyło się w obozie brytyjskim, chociaż nie wiedział jeszcze co.

Tymczasem upływały tygodnie. Rommel napisał do żony, że jego relacje z „sojusznikami” są znakomite i że dywizja włoska, w której przeprowadził in­spekcję, wywarła na nim świetne wrażenie. Pewien włoski oficer zapytał go, gdzie został odznaczony Orderem Pour le Merite i Rommel z satysfakcją odpo­wiedział: „Pod Longarone!” Przybywały na kontynent afrykański kolejne jed­nostki niemieckie, a 5. Dywizja Lekka (gen. Streicha) zaczęła koncentrować się na froncie. 5 Pułk Pancerny tejże dywizji składał się ze stu dwudziestu czołgów, w połowie lekkich, w połowie średnich typu Panzer III i IV. Pułk wyokrętowany został w Trypolisie 11 marca i ruszył następnie na wschód. Dwa dni później Rommel udał się wreszcie do swej kwatery polowej w okolicach Syrty. Dochodziły doń raporty o działaniach Wolnych Francuzów operujących z Cza­du i ich atakach na garnizony włoskie, położone na pustyni znacznie na połud­nie. Rommel wysłał tam na pomoc niewielkie siły zmotoryzowane pod dowódz­twem płk. von Schwerina. Zagrożenie od południa wydawało się chwilowo mi­nimalne, lecz jeden z garnizonów włoskich już skapitulował. Oddziały von Schwerina zostały ostatecznie odwołane i dołączyły ponownie do całości ugru­powania Rommla 4 kwietnia.

Brytyjczycy nadal nie atakowali. Wywiad z Berlina przysyłał raporty, że Anglicy mają w Cyrenajce dwie dywizje pancerne (podczas kiedy w rzeczywi­stości jedna z nich znajdowała się w Egipcie, a połowa drugiej w Grecji). Rommla obchodziła jednak przede wszystkim nie tyle liczebność jednostek nie­przyjacielskich, ile zastanawiający fakt bierności Brytyjczyków. Rozkazał przetransportować na pozycje makiety czołgów i zająć włoskiej Dywizji „Bres­cia” stanowiska obronne pod Mugtaa, tak aby 5. Dywizja Lekka mogła przy­stąpić do działań zaczepnych. Obronne linie pod Mutgaa trudno było przeła­mać od wschodu i, z uwagi na ukształtowanie terenu, równie trudno oskrzy­dlić. Niewiele miejsc w całej Afryce Północnej tak dobrze nadawało się do sta­wiania oporu. Kolejnym punktem defensywy było Mersa el-Brega, oddalone o około pięćdziesięciu kilometrów od El-Agejli, zaopatrzone w źródła wody. Tymczasem niewielkie siły brytyjskie rozlokowały się w El-Agejli.

Podczas czterech tygodni spędzonych dotychczas w Afryce Rommel zaczął już się przyzwyczajać do tamtejszych, niezwykłych warunków - olbrzymich odległości pomiędzy nielicznymi osadami, częstych burz piaskowych, awarii maszyn i pojazdów, kurzu, który wypełniał filtry i czynił broń niezdatną do użycia, a także braku wody cenionej na pustyni na wagę złota oraz skwarnych dni i zimnych nocy. Pomimo wszystko czuł się w Afryce znakomicie, a perspektywa kierowania wielkimi działaniami wojennymi na pustyni pocią­gała go. 19 marca Rommel poleciał do Berlina.

Podczas pierwszego powrotu z Afryki do Berlina, Rommel udekorowany zo­stał dębowymi liśćmi, dodanymi do jego Krzyża Rycerskiego. Czekał go jednak­że również zimny tusz. „Nie byłem zbyt zadowolony - napisał potem - z uwa­gi na wysiłki feldmarsz. von Brauchitscha i gen. płk. Haldera, którzy chcieli ograniczyć liczebność oddziałów kierowanych do Afryki oraz tym samym zdać żołnierzy, którzy już tam dotarli, na łaskę losu. Chwilowe osłabienie Brytyjczy­ków w Afryce Północnej należało wykorzystać z maksymalną energią”. Rommel mógł tak pisać po czasie - 19 marca ani on, ani OKH nie wiedzieli o bry­tyjskiej słabości, a raczej nie przewidywali rozwoju wydarzeń w Grecji. Tyle że Rommel wyczuwał, iż coś się dzieje z nieprzyjacielem w Afryce. Uważał, że ist­nieje szansa zadania Brytyjczykom silnego, decydującego ciosu i przechwyce­nia inicjatywy w batalii na pustyni. Mając podobne przeczucie, często decydo­wał się na stanowczą akcję, nawet wbrew opiniom zwierzchników. Obecnie po­informowano go, że 15. Dywizja Pancerna znajdzie się pod jego komendą do­piero pod koniec maja i może on opracować plan zaatakowania po tym terminie Adżdabijji, a nawet odbicia Bengazi. Przede wszystkim jednak winien bro­nić Trypolitanii.

Rommel pozwolił sobie na stwierdzenie, że atak na Bengazi musi pocią­gnąć za sobą okupację Cyrenajki. Zatrzymanie się w połowie drogi wystawi­łoby niemieckie jednostki na ryzyko przyjęcia na siebie kontruderzenia w wielce niekorzystnych warunkach. Po powrocie Rommla do Afryki 3. bata­lion rozpoznawczy - czyli pierwszy oddział Wehrmachtu, który znalazł się na kontynencie - zdobył 24 marca El-Agejlę, z tamtejszym lotniskiem i źródła­mi wody. Brytyjczycy nie podjęli walki i wycofali się. Niemiecki batalion przypuścił ten szturm na podstawie rozkazów Rommla, wydanych jeszcze przed wylotem generała do Berlina. Obecnie Rommel zastanawiał się nad następnym krokiem.

Brytyjczycy cofnęli się do Mersa el-Brega. Im dłużej pozostawiono by ich tam w spokoju, tym bardziej umocniliby własne pozycje. Rommel nie wierzył, że czas pracuje na jego korzyść; otrzymał wprawdzie instrukcje, by oczekiwać przybycia 15. Dywizji Pancernej, lecz oznaczałoby to bierne spędzenie nadcho­dzących dwóch miesięcy, podczas których nieprzyjaciel z pewnością zdążyłby zaminować podejścia do Mersa el-Brega. Teraz natomiast...

Rommel postanowił zaatakować Mersa el-Brega. Przekonał samego siebie, że w maju przyjdzie czas na główne uderzenie, usankcjonowane wyraźnie przez OKH, skierowane ku Adżdabijji i Bengazi. Szturm na Mersa el-Brega to jedynie preludium do zasadniczej ofensywy. Podobnie jak Mugtaa, Mersa el-Brega znajdowała się na przełęczy i zdobycie tego punktu dałoby Rommlowi wyborną pozycję wyjściową do następnej fazy kampanii. Idealnie nadawało się też do obrony, o czym Niemcy szybko mieli okazję się przekonać.

31 marca 5. Dywizja Lekka ruszyła na Mersa el-Brega. Brytyjczycy stawili twardy opór. Sam Rommel odnalazł okrężną drogę, wiodącą przez wydmy na północ od traktu biegnącego wzdłuż wybrzeża. Do wieczora batalion karabi­nów maszynowych znalazł się na tyłach przełęczy. Niemcy zdobyli wiele poja­zdów nieprzyjaciela. Następnego dnia rozpoznanie lotnicze doniosło o ogó­lnym odwrocie, podjętym przez Brytyjczyków. Stwarzało to okazję, której Rommel, wedle jego własnych zapisków, nie był się w stanie oprzeć. 2 kwietnia rzu­cił na wschód wszystkie siły, jakimi dysponował, co zaowocowało w ciągu zale­dwie kilku dni wyparciem Anglików z Cyrenajki. Taktyczna operacja przero­dziła się więc w wielką ofensywę. Odniesiony sukces usprawiedliwiał jawną niesubordynację Rommla wobec instrukcji z Berlina.

Do powodzenia operacji przeprowadzonej przez Rommla, z czego on sam nie zdawał sobie sprawy, znacznie przyczyniły się rozkazy, sprzeczne i błęd­ne, jakie otrzymali i usiłowali wykonać Brytyjczycy. Gen. Wavell, głównodo­wodzący siłami alianckimi na Bliskim i Środkowym Wschodzie, wydał wcze­śniej dosyć szczegółowe dyspozycje gen. Neame, sprawującemu dowództwo w Cyrenajce. Zakładały one - w wypadku niemieckiego ataku - stopniowy odwrót aż do Bengazi, połączony z prowadzeniem działań opóźniających; w razie potrzeby przewidywano także opuszczenie Bengazi, aby uniknąć od­cięcia. Rozkazy Wavella w osobliwy sposób przypominały instrukcje, które Rommel dostał od kierownictwa OKH; instrukcje, które krytykował i osta­tecznie zlekceważył. Zasiały też, co Rommel wyczuł, niepewność w brytyjskich szeregach. Po części porażkę Brytyjczyków przypisać też trzeba niedoświadczeniu. Wprawdzie żołnierze 5. Dywizji Lekkiej także nigdy wcześniej nie walczyli na pustyni, lecz przewyższali swych przeciwników pod wzglę­dem wyszkolenia i zdyscyplinowania. Zaznaczyć wypada jeszcze jedno: Niemcy mieli lepszego dowódcę.

Brytyjczycy popadli w trudny do pojęcia błogostan. Złamawszy niemieckie szyfry, Anglicy przechwycili wiadomość, że wojska niemiecko-włoskie najpraw­dopodobniej nie będą przez dłuższy czas zdolne do podjęcia jakichkolwiek ak­cji zaczepnych w Afryce. Wojskowe kierownictwo brytyjskie nie wzięło jednak­że pod uwagę osobowości dowódcy Afrika Korps, nie sądząc, iż to możliwe, by zignorował on instrukcje z Berlina.

Plan Rommla, po „wyważeniu drzwi” pod Mersa el-Brega, zakładał marsz do Adżdabijji, odległej o siedemdziesiąt kilometrów od Mersa el-Brega, a następnie rozdzielenie sił niemieckich. Lewe skrzydło, prowadzone przez 3. batalion rozpoznawczy płk. von Wechmara, miało posuwać się ku Bengazi wzdłuż wybrzeża. Prawe, dowodzone przez Schwerina, złożone z części 5.Dywizji Lekkiej oraz batalionu rozpoznawczego Dywizji „Ariete” (gen. Baldassare), winno przeciąć Cyrenajkę, mijając Ben Ganię i Ben Tengedir, dotrzeć do morza pod Derną i odciąć tym samym nieprzyjacielowi drogę odwrotu, czyli trakt bie­gnący wzdłuż wybrzeża z Bengazi przez Dernę do Tobruku. Pomiędzy tymi dwoma skrzydłami silne ugrupowanie pancerne, zestawione z oddziałów 5. Dy­wizji Lekkiej oraz 5. Pułku Pancernego płk. Olbrichta, miało przejechać przez Msus, miejscowość położoną osiemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Ben Ganii, a potem skierować się ku El-Mechili. Razem z lewoskrzydłową ko­lumną von Wechmara miała posuwać się włoska Dywizja „Brescia”, a z kolum­ną Olbrichta znaczna część Dywizji „Ariete”. W wypadku, gdyby batalion roz­poznawczy lewego skrzydła został powstrzymany pod Bengazi, powinien on do­łączyć do pozostałych ugrupowań niemieckich w okolicach El-Mechili.

Operacja rozpoczęła się 2 kwietnia. Rommel jak zwykle nie szczędził wysił­ków, aby zwiększyć tempo marszu swych kolumn. Pchnął sztab ku Adżdabijji i osobiście sprawdzał teren, który mieli forsować jego żołnierze. Doniesiono mu, że trakt, stanowiący marszrutę prawej kolumny, przebiegający przez Ben Ganię, w praktyce nie nadaje się do wykorzystania. Rommel na własne oczy stwierdził, że to nonsens. Drugiego dnia ofensywy otrzymał raport, iż zapasy paliwa dla pojazdów 5. Dywizji Lekkiej wyczerpią się w ciągu czterech dób. Za­reagował na to z właściwą sobie energią. Przestój w marszu, spowodowany nie­wielką liczbą mobilnych cystern i oddaleniem od stałych baz, nie wchodził w ogóle w grę. Zdał się na improwizację. Rozkazał wyrzucić cały sprzęt z poja­zdów i załadować je kanistrami z paliwem. Była to zagrywka iście pokerowa, ponieważ tym samym 5. Dywizja czasowo (przez jeden dzień) stała się z jedno­stki bojowej formacją transportową. Lecz na dłuższą metę opisane rozwiązanie gwarantowało dywizji w kluczowym momencie batalii niezbędną samodziel­ność. „To - powiedział Rommel swoim sztabowcom - oszczędzi wiele krwi i zdo­będzie dla nas Cyrenajkę”6.

Gen. Gariboldi, tytularny zwierzchnik Rommla, wysuwał już wcześniej po­ważne obiekcje wobec dowódcy niemieckiego, który, jego zdaniem, zdecydowany był puszczać mimo uszu odgórne instrukcje. Gariboldi ograniczał bowiem swe zamiary jedynie do utrzymania Trypolitanii i stałego frontu nieco na wschód od Trypolisu, tymczasem Rommel najwyraźniej podjął zuchwałą ofen­sywę. Rommel zdążył już jednak porozumieć się z Berlinem i, ku swej saty­sfakcji, otrzymał przyzwolenie na podjęcie takich działań, jakie sam uzna za najwłaściwsze. W przyszłości jeszcze wielokrotnie dokonywał trafnego wyboru, otrzymując sprzeczne zalecenia z dwóch źródeł.

Niemcy konsekwentnie posuwali się naprzód, jakkolwiek Rommel bez prze­rwy utyskiwał, że oddziały przemieszczają się zbyt opieszale. Spędził wiele go­dzin w kabinie lekkiego samolotu łącznikowego typu Storch (sam był wpraw­nym pilotem) i od czasu do czasu zrzucał swoim kolumnom wiadomości tego ro­dzaju: „Jeżeli zaraz nie ruszycie się raźniej, to wyląduję! Rommel”7. Straż prze­dnia ugrupowania Schwerina dotarła do Bir Tengedir o dziewiątej wieczorem 4 kwietnia, a dzień wcześniej lewoskrzydłowa kolumna wkroczyła do Bengazi.

Rommla nie opuszczało szczęście. Wkrótce Niemcy weszli w styczność bojo­wą z nieprzyjacielskimi oddziałami czołgów. Brytyjska 3. Brygada Pancerna, jedyna pozostawiona w Afryce brygada 2. Dywizji Pancernej, straciła kilka czołgów pod Mersa el-Brega, a jeszcze więcej jej pojazdów zostało unierucho­mionych w trakcie odwrotu. Pododdziały jednostki rozrzucone były na wielkiej przestrzeni na pustynnych obszarach w północnej i wschodniej Adżdabijji. Zre­sztą w podobnym rozproszeniu działały i siły niemieckie.

A więc nie było mowy o wielkiej bitwie, lecz dochodziło do potyczek małych ugrupowań czołgów i żołnierzy. Pewien oficer wywiadu w sztabie Rommla skar­żył się, że akcjom brakło skoordynowania, a strzelcy nie byli odpowiednio dowo­dzeni, otrzymując zmienne rozkazy i polecenia. Brytyjczykom nie wiodło się wo­bec zdecydowanych manewrów wojsk Rommla, który tradycyjnie już znajdował się na pierwszej linii8. Rankiem 6 kwietnia rozpoznanie lotnicze potwierdziło optymistyczne oceny Rommla: Brytyjczycy usiłowali wycofać się do Tobruku tak szybko, jak to tylko możliwe. O siódmej trzydzieści tegoż dnia zameldowano o masach nieprzyjacielskich wozów, ewakuujących się z Cyrenajki na wschód.

źródeł.0x01 graphic

Jednakże postępy niemieckich kolumn napotykały przeszkody. Jak zwykle w wypadku walk pustynnych trudno było precyzyjnie ustalić, gdzie znajdują się poszczególne własne pododdziały, a gdzie nieprzyjacielskie, zwłaszcza że wojska obu stron kierowały się na wschód. Resztki brytyjskiej 2. Dywizji Pan­cernej otrzymały 6 kwietnia rozkaz (wydany przez gen. 0'Connora, który zo­stał przysłany z Egiptu przez Wavella, aby wspomagać Neame'a i ewentualnie przejąć od niego dowodzenie) koncentracji w rejonie El-Mechili. Brygada czoł­gów wycofała się po wcześniejszych potyczkach początkowo do Msusu, a na­stępnie na północ, do Charruby. Dowódca tejże brygady stwierdził, że jego wo­zom nie wystarczy paliwa, aby dotrzeć do El-Mechili i w tej sytuacji lepiej skie­rować się na północ, ku drodze nad wybrzeżem, a potem starać się osiągnąć re­jon Derny. Tyle że wspomnianym właśnie traktem posuwała się z Bengazi 9. Dywizja Australijska. Doszło więc do nieuniknionego zakorkowania drogi, a tymczasem flankę od strony pustyni osłaniała jedynie 3. Brygada Hinduska, poruszająca się na zwyczajnych ciężarówkach i pozbawiona w ogóle broni prze­ciwpancernej. Akurat w tym rejonie zmierzał w kierunku El-Mechili batalion rozpoznawczy von Wechmara (z Bengazi via Charruba), a także 5. Pułk Pancerny Olbrichta oraz Dywizja „Ariete” (via Msus) i połączone siły niemiecko-włoskie pod bezpośrednią komendą Schwerina (via Ben Gania i Tengedir).

Nadto Brytyjczycy nie zdawali sobie sprawy, z jakimi dokładnie siłami wio­dą walkę; raporty, jak to często bywa, zawyżały liczebność oddziałów niemiec­kich. Pochwyceni przez Niemców jeńcy twierdzili, że na Cyrenajkę uderzył przy­najmniej korpus pancerny Wehrmachtu9. Zamieszanie panowało też po nie­mieckiej stronie; zdarzały się przestoje, spowodowane niepewnością co do ogól­nego położenia. W tej sytuacji Rommel objął osobiste dowództwo sił zmierzają­cych ku El-Mechili popołudniem 5 kwietnia w Ben Ganii, spędziwszy cały po­przedni dzień na kontrolowaniu z powietrza posuwających się na wschód ko­lumn niemiecko-włoskich. Kolumna Schwerina zbliżała się już do ugrupowania Olbrichta pod El-Mechili. Jeszcze w Ben Ganii Rommel dowiedział się z rapor­tów rozpoznania lotniczego, że nieprzyjacielskich wojsk najprawdopodobniej nie ma w El-Mechili i wysłał następujący rozkaz Schwerinowi: „Mechili nie bronio­ne przez nieprzyjaciela. Ruszać na nie. Posuwać się szybko. Rommel”.

Jednakże później tego dnia, po odbyciu lotu na czoło kolumny i z powrotem (by przekonać się, gdzie dotarł Ulbricht), Rommel otrzymał kolejną wiado­mość: El-Mechili, wbrew wcześniejszym doniesieniom, w rzeczywistości „twar­do się trzymało”10. Zapadł już zmrok, kiedy Rommel wyprawił się z Ben Ganii na północny wschód, by zająć miejsce na czele prawoskrzydłowej kolumny, w której skład wchodziła obecnie większość oddziałów 5. Dywizji Lekkiej (z wy­jątkiem pułku czołgów), pod bezpośrednią komendą gen. Streicha, oraz Włosi z Dywizji „Ariete”. Rommel uważał, że należy obejść El-Mechili, żeby odciąć nieprzyjacielowi drogi ucieczki na północ i wschód, a potem opanować sam trakt nadmorski.

Sprawy jednak nie potoczyły się tak gładko. Następnego dnia, 6 kwietnia, Rommel nie tracił nadziei, iż dysponuje wystarczającymi siłami do okrążenia El-Mechili, lecz jego żołnierze nie czynili spodziewanych postępów. Wcześniej wydał polecenie oddziałom prawoskrzydłowej kolumny, aby zajęły pozycje na południe i wschód od El-Mechili, ale większość z nich dopiero wieczorem zaczę­ła docierać na miejsce. Tymczasem kolumna centralna (Olbricht i 5. Pułk Pan­cerny) znalazła się w kłopotach z powodu nie sprzyjającej pogody oraz opóźnień w dostawie paliwa; opisywanego wieczora zaledwie zdążyła wyruszyć z Msusu ku El-Mechili. Następnie, o drugiej w nocy 7 kwietnia, nadszedł mel­dunek, że prawa kolumna także odczuwa braki paliwa i z tego powodu włoska artyleria nie może zająć stanowisk do ataku na El-Mechili.

Godzinę później Rommel rozkazał zgromadzić cały zapas paliwa - trzy­dzieści pięć beczek, jak zanotował - i wyruszył na poszukiwania artylerii prawej kolumny, tak aby wozy mogły dociągnąć działa na przewidziane sta­nowiska. Zabrało to sporo czasu i dopiero w późnych godzinach porannych 7 kwietnia (po napotkaniu po drodze niewielkiego brytyjskiego pododdziału motorowego i zmuszeniu go do odwrotu) włoska artyleria zajęła pozycje ogniowe pod El-Mechili. Jednak nie było nawet śladu czołgów Olbrichta. A cenny czas uciekał.

Popołudniem 7 kwietnia Rommel odleciał swoim storchem na zachód, szu­kając z powietrza 5. Pułku Pancernego. O mały włos nie wylądował pomyłko­wo obok, jak się okazało, brytyjskiej kolumny; w końcu odnalazł ugrupowanie niemiecko-włoskie, które pobłądziło w wyniku złudzenia optycznego na pusty­ni. Powróciwszy do swej Führungstaffel [kwatery polowej], Rommel przekonał się, że nadal nie otrzymała ona żadnej wiadomości od Olbrichta.

Generał ponownie zajął miejsce w kabinie storcha. Wkrótce miało zmierz­chać, a od czołgów Olbrichta, głównej siły uderzeniowej Afrika Korps, zależał - jak zapisał później Rommel - „los wschodniej Cyrenajki”. W końcu odnalazł pułk pancerny, tuż przed nocą, daleko na północ od przewidzianej dla Olbrich­ta marszruty ku El-Mechili. Rozwścieczony, rozkazał pancerniakom ruszać na­tychmiast ku El-Mechili, a sam, pomimo ciemności, wrócił samolotem do swo­jej kwatery polowej.

Następnego dnia, 8 kwietnia, oddziały prawoskrzydłowej kolumny przypu­ściły szturm na El-Mechili i wkrótce Rommel - z samolotu - dostrzegł nieprzy­jacielskie pojazdy, umykające na zachód. Według jego kalkulacji winny one niebawem natknąć się na czołgi Olbrichta. Rommel poleciał w kierunku zacho­dnim, nie zdołał jednak ponownie odnaleźć Olbrichta. Kiedy wrócił w okolice El-Mechili, stwierdził, że miasto opanowała już prawoskrzydłowa kolumna; Brytyjczycy usiłowali przebić się na wschód, ale zostali zablokowani. Po nie­długim czasie 5. Pułk Pancerny wreszcie nadciągnął z zachodu. Niewielkie ugrupowanie, które Rommel odesłał wcześniej na północ, by opanowało drogę nadmorską, wykonało zadanie, ale potrzebowało wzmocnienia. Niemcy wzięli znaczną liczbę jeńców. Rommel wydzielił w celu wsparcia ugrupowania północ­nego oddział z kolumny Schwerina, a sam pojechał do Derny, docierając na wy­brzeże przed szóstą wieczorem 8 kwietnia. Jednostki rozpoznawcze von Wechmara, napotkawszy opór na północ od Bengazi, skręciły na wschód pod Charrubą i włączyły się do bitwy pod El-Mechili, podczas gdy Dywizja „Bre­scia” maszerowała nadmorskim traktem.

Była to szósta doba operacji. Brytyjczycy ewakuowali się z Cyrenajki. 9 kwietnia Rommel dowiedział się, że dowództwo 5. Dywizji Lekkiej zarządzi­ło dwudniowy postój pod El-Mechili; w ostrych słowach nakazał jednostce je­szcze tej nocy podjąć marsz na Tmimi i dotarcie do El-Ghazali do świtu na­stępnego rana, gdzie miała szykować się do ataku na Tobruk.

Czytając zapiski Rommla dotyczące tej niezwykłej batalii, poznajemy wiele osobistych odczuć ich autora. Rommel dowodził podówczas nie tylko Afrika Ko­rps, zestawionym praktycznie z jednej niemieckiej dywizji, wzmocnionej poje­dynczymi oddziałami, lecz także i trzema dywizjami włoskimi. Po obszarze walk poruszał się albo ze swoim Gefechtsstaffel - pododdziałem złożonym z trzech wozów bojowych - albo w łącznikowym storchu. Za dnia i w nocy prze­mieszczał się z miejsca na miejsce, szukając swych kolumn, które pobłądziły na pustyni, dbając o dostarczanie formacjom na czas paliwa; zachęcał żołnie­rzy do wzmożenia wysiłku, dając przykład własną witalnością, energią, niekie­dy posługując się ostrym językiem. Każdy człowiek w Afrika Korps dobrze znał charakterystyczną twarz i posturę dowódcy, jego szaroniebieskie oczy ze zmar­szczkami w kącikach, zaciśnięte zwykle pięści i ramiona lekko ugięte w łok­ciach, jego wyrazistą mimikę; każdy wiedział, że Rommel natychmiast wy­chwytuje wzrokiem wszelkie szczegóły, wyrażając się przy tym krótko, dosa­dnie, precyzyjnie, po wojskowemu. Zapadał też w pamięć jego głos - ostry i przenikliwy — którym Rommel, nie zawsze do końca sprawiedliwie, wytykał wszelkie niedociągnięcia, najczęściej starszym oficerom z grona jego podwład­nych. Rommel potrafił być uroczy, lecz język miał bardzo cięty. Mimo wszyst­ko nigdy nie beształ dla samego besztania.

Nie postępował też często w zgodzie z naukami wykładanymi w akade­miach wojskowych. Zdarzało się, że miał tylko przybliżone pojęcie, gdzie znaj­dują się jego poszczególne oddziały, rozrzucone na pustyni. Ustalał to w trak­cie walk sam, korzystając z samolotu; choć sprzęt łączności, jakim wówczas po­sługiwano się w Wehrmachcie, był relatywnie wysokiej klasy, to jednak często zawodził w trudnych warunkach pustynnych. Nadto trzeba wziąć pod uwagę, iż w wypadku batalii prowadzonych na rozległych obszarach przez jednostki zmechanizowane, najczęściej nie wystarczały telefon polowy i mapa. Przycho­dzi jednakże na myśl refleksja, że Rommel mógł i powinien częściej zdawać się na swój sztab, miast samemu wychodzić ze skóry, by rozwiązać wyłaniające się kłopoty. Pojawia się pytanie: czy owe częste braki paliwa na pierwszej linii, które tak irytowały Rommla, nie były przypadkiem skutkiem przesadnej wia­ry w improwizację? Czy sam Rommel nie ponosił za to winy?

Pisano, że Rommel lekceważył zagadnienia logistyki, a w szczególności od­nosiło się to do jego działań w Afryce, gdzie trudno było mówić o sieci baz czy choćby przyzwoitych drogach. Nawet w warunkach dzisiejszego pola walki za­sięg operacyjnych jednostek ograniczony jest m.in. faktem konieczności uzu­pełniania paliwa. Liczyły się oczywiście również rezerwy wody i amunicji, lecz właśnie paliwo okazało się „krwią” wojsk zmotoryzowanych, bez której nie­możliwe było wykonanie manewru rozstrzygającego o losach batalii.

Absurdem jest zarzucanie Rommlowi ignorancji czy niedbałości w tej kwe­stii. Sprawa ta nieustannie przecież absorbowała jego uwagę. Był doskona­łym żołnierzem zawodowym i trudno wprost uwierzyć, by nie pojmował wagi problemów logistycznych. Przeciwnie, wiedział dobrze, iż sukces militarny w Afryce Północnej zależy w znacznej mierze od zapewnienia regularnych do­staw oddziałom frontowym. Natychmiast po przybyciu do Trypolisu skierował małe transportowce do Syrty. Także podczas późniejszych bojów o Tobruk zaj­mował się przede wszystkim logistyką. W istocie częstokroć uskarżał się, że „nasze [tj. niemieckie] zapasy ropy były bardzo szczupłe”, i że musiał uwzglę­dniać ten fakt w taktycznych rachubach. Na dostawy nie miał jednak w zasa­dzie wpływu. Zmuszony był konstruować swoje plany na przypuszczeniach i obietnicach, które - co pojmował - nie zawsze mogły zostać spełnione. Cho­ciaż jako strateg zawsze wyróżniał się optymizmem, to problemy paliwa, wo­dy, portów i linii komunikacyjnych, transportu i zaopatrzenia nigdy nie umy­kały jego uwagi. Nie mogło być inaczej; wspomniane kwestie pojawiają się raz po raz w zapiskach Rommła.

Czy jednak w tym względzie robił wszystko, co mógł? Czy Rommel, planu­jąc staranniej batalie, uniknąłby kłopotów paliwowych, jakie zdarzały się w pierwszej fazie kampanii w Cyrenajce? Trudno zdobyć na to odpowiedź twierdzącą. W krytycznym momencie zaradził osobistą interwencją, przeka­zując część paliwa artylerzystom, jak to opisano powyżej. W gruncie rzeczy roz­wiązywanie problemów z uzupełnieniami należało do powinności sztabu. Rommla skrytykować można za to, że w pewnym momencie ostrzeżony wprost

przez swoich sztabowców, iż jeśli nie podejmie środków zaradczych, to część oddziałów stanie z braku ropy, puścił te słowa mimo uszu.

Po uzupełnieniu zapasów w pobliżu Adżdabijji pojazdom przyszło pokonać przeciętnie ponad dwieście kilometrów, aby dotrzeć do rejonu El-Mechili. Był to maksymalny zasięg niektórych niemieckich wozów bojowych z pełnym ba­kiem i w zasadzie zachodziła konieczność uzupełnienia paliwa przed zakończe­niem operacji. Rommel z pewnością zdawał sobie z tego sprawę - nie sposób ignorować faktów. A może jednak wolał przymknąć na to oko? Stwierdził, że jeżeli sztabowcy wysilą się, to jakoś rozwiążą ten problem?

Być może. Problem istotnie został rozwiązany w trakcie przebiegu opera­cji. Uzupełnienie paliwa w czołgach 5. Pułku Pancernego i ciągnikach arty­lerii włoskiej wymagało czasu - a Rommel bardzo cenił czas. Zawsze uważał, że jeżeli wpoi owo kluczowe znaczenie czasu na polu bitwy swoim sztabow­com i żołnierzom, to ci nauczą się na własną rękę pokonywać wyłaniające się nieuchronnie trudności. Tyle że Rommel stanął na czele DAK tuż przed kampanią afrykańską. Sztabowcy, oficerowie, podoficerowie i szeregowi strzelcy skierowanych do Afryki niemieckich jednostek musieli — tak jak w roku 1940 żołnierze 7. Dywizji Pancernej — przywyknąć do metod i oczeki­wań swego nowego dowódcy.

Przyznać tu trzeba, że Rommel postrzegał oficerów sztabu jako ludzi zbyt ostrożnych, przesadnie obawiających się kłopotów wynikających z niedosta­tecznego zaopatrzenia oraz zakładających, iż dowodzenie może zawieść w krytycznym momencie. Sam zaś uważał, że trzeba natychmiast wykorzy­stywać słabość przeciwnika, a po zwycięstwie niezwłocznie rzucać się w poś­cig „do ostatniego tchu”. Uwierzył w słuszność tego poglądu jeszcze jako po­rucznik w Rumunii i we Włoszech. Udowodnił to jako dowódca dywizji w 1940 roku we Francji. Również rady i sugestie sztabowców i oficerów kwater­mistrzostwa traktował cokolwiek podejrzliwie, pisząc na ich temat, że lubią skarżyć się na trudności, miast rozwinąć w sobie umiejętność improwizowa­nia. Zanotował dalej, iż zamiast ufać ocenom i szacunkom kwatermistrzo­stwa, powinien sam wyrobić sobie jasny pogląd na możliwości organizacji za­opatrzenia i tego rodzaju kwestie; spotka się to z utyskiwaniem, ale liczą się rezultaty, a te będą pewnie lepsze. W tym samym kontekście stwierdził, iż nie ma sensu odnosić się do standardów ustalonych poniżej przeciętnych ludzkich możliwości. Dowódca - uważał Rommel - winien zachowywać kry­tyczne podejście do sugestii podwładnych i dokonać na ich podstawie własnej oceny. Człowiek zaniedbujący sprawy administracyjne z całą pewnością nie doszedłby do podobnych wniosków.

Niemniej jednak Rommel, mając wyrobione poglądy na zagadnienia logi­styczne i uważając, iż przesadna ostrożność jest wrogiem sukcesu, bez wątpie­nia od czasu do czasu przekraczał granice rozwagi i rozsądku. Dowództwo wło­skie, a także niemieckie usiłowało wielokrotnie powściągnąć jego zapędy, zwracając uwagę na kłopoty z transportem i niezmiernie wydłużone linie zao­patrzenia po błyskawicznych operacjach ofensywnych, podejmowanych przez Rommla; wskazywano, iż jego oceny są przesadnie optymistyczne. Tyle że Rommel podejmował znaczne ryzyko świadomie. Wykorzystywał po prostu nadarzające się niespodziewanie okazje, tak więc zarzut lekkomyślności był nieścisły. Rommlowi zdarzało się, jak wszystkim, popełniać błędy, nie wynika­ły one jednak z ignorowania problemów logistyki.

Rommel z poświęceniem i skrupulatnością nadzorował przygotowania do kampanii w Afryce Północnej, zupełnie jak Marlborough przed marszem na Dunaj i Napoleon przed podjęciem triumfalnego pochodu na Ulm i Austerlitz. W istocie, jego jednostkom czasem brakowało paliwa, lecz dzięki własnej po­mysłowości często znajdował wyjście; jeszcze częściej świadomie decydował się na ryzyko, zakładając, że jego oddziałom zmotoryzowanym może zabraknąć materiałów pędnych. Jako mistrz walki manewrowej wiedział, że bez podobne­go ryzyka nie można przeprowadzić skutecznej operacji. Kto nie ryzykuje, ten nie odnosi zwycięstw.

Rommel w Afryce nie zmienił taktyki, do której był przywiązany. Pozosta­wał w ciągłym ruchu, osobiście dowodząc po kolei różnymi oddziałami, tracąc na dłuższy czas łączność z innymi, krzykiem zachęcając żołnierzy do wzmoże­nia starań — zachowywał się w gruncie rzeczy nieodpowiednio, biorąc pod uwa­gę jego generalską rangę oraz fakt, że sprawował komendę nad czterema dy­wizjami, rozrzuconymi podczas operacji na przestrzeni tysięcy kilometrów kwadratowych. Dawał powody do pochwał i krytyki. Potrafił dowodzić w zupeł­nie odmienny, akademicki sposób; na polu walki ulegał jednak swemu tempe­ramentowi. Gdyby było inaczej, nie zostałby - posługując się słowami przyszłe­go członka jego sztabu, inteligentnego oficera wytrenowanego w sztabie gene­ralnym - „Seydlitzem korpusu pancernego i zapewne najbardziej śmiałym i energicznym dowódcą w historii niemieckiej wojskowości”11.

W kwietniu wszyscy w Afrika Korps mówili o nadzwyczajnej pomysłowości Rommla, jego niemal nadludzkiej pracowitości, o tym, że to człowiek twardy, nie dbający o osobiste wygody, lekceważący niebezpieczeństwo. I choć Rommel bezlitośnie popędzał i beształ swych żołnierzy, stawiając im niezmiernie wyso­kie wymagania, to ci jednak rozumieli, że generał ma na względzie ich samych i chodzi mu w ostatecznym rozrachunku o ich dobro. Podwładnym podobała się jego bezpretensjonalność i bezpośredniość. Mówili - i wiedzieli - że Rommel jest w stanie zrobić dla swoich żołnierzy wszystko12. A ponadto doszli do przekona­nia, że z takim dowódcą będą odnosić zwycięstwa. Rommel miał sechsten Sinn für Lagen - szósty zmysł taktyczny. Nigdy nie wahał się z podjęciem decyzji; przez radio wydawał lakoniczne rozkazy, ograniczając je do maksimum dwuna­stu słów. Zawsze dobrze wiedział, czego chce. Starał się przy każdej okazji prze­kazywać swą wiedzę żołnierzom; miał bystre oczy i specyficzny militarny in­stynkt, dzięki któremu dobrze radził sobie, dowodząc zarówno plutonem, jak i dywizją. Powiadało się, że był instruktorem dla każdego, Der Lehrmeister Al­ler13. Na pustyni instynktownie potrafił zorientować się natychmiast, gdzie się znajduje — jego Orientierungsinn był niezrównany14. Dowódca mniej energicz­ny, bardziej roztropny i ostrożny od Rommla, być może oszczędziłby swoim pod­komendnym wysiłków i potu podczas batalii, ale też raczej nie zakończyłby kampanii w trakcie tak krótkiego czasu; nie wyparłby Brytyjczyków z Cyrenajki w ciągu dziewięciu dni i nie znalazłby się tak szybko pod twierdzą Tobruk. Oficerowie z jednostek Rommla utyskiwali okazjonalnie na zmiany planów i za­mieszanie na terenie działań operacyjnych15. Jednakże nie ulegało wątpliwości, że dotychczasowy przebieg Sonnenblume był pasmem niezwykłych sukcesów.

ROZDZIAŁ 12

„SEYDLITZ KORPUSU PANCERNEGO”

Rommel miał powody, aby być zadowolonym z dotychczasowego prze­biegu kampanii. Zdawało mu się, że żadna siła nie jest w stanie go zatrzymać i 10 kwietnia oznajmił: „Cel - Kanał Sueski”1. Brytyjczycy zostali wyparci z Cyrenajki, a lotniska w Cyrenajce, razem z portem w Bengazi, znalazły się w niemieckich rękach. Jak Rommel jednak szybko stwierdził, Włosi wykorzy­stali to w niewielkim stopniu, zalegając z dostawami zaopatrzenia dla pustyn­nej armii. Zdobyto znaczną liczbę pojazdów i wzięto do niewoli wielu Brytyj­czyków, w tym trzech generałów: Gambiera-Parry'ego (dowódcę 2. Dywizji Pancernej), Neame'a oraz pechowego 0'Connora, który w zasadzie nie zdążył objąć powtórnie komendy nad powierzonymi mu jednostkami. O'Connor za­skarbił sobie uznanie Niemców osiągnięciami dokonanymi ubiegłej zimy; uwa­żali oni, iż to jeden z tych alianckich dowódców, który nie kierował się zasadą: „Przede wszystkim własne bezpieczeństwo”2.

Poza tym Wehrmacht przechwycił w zdobytym El-Mechili wielką liczbę cen­nych dokumentów, którymi natychmiast zajął się wywiad Rommla. Niemcy z DAK poznali w ten sposób dokładną organizację i strukturę wojsk brytyj­skich, otrzymując znacznie bardziej precyzyjny obraz sił nieprzyjacielskich od tego, który dostarczyli wcześniej Włosi czy też OKH.

Przede wszystkim jednak wydawało się, że Rommel zajmie wkrótce port w Tobruku, Tobruk zaś stanowić mógł bazę dla dalszych operacji, które — uwieńczone sukcesem - z pewnością podkopałyby strategiczną pozycję Angli­ków na Bliskim Wschodzie. Tobruk do pewnego stopnia stał się obsesją Romm­la, co łatwo zrozumieć, ponieważ miasto miało bez wątpienia znaczenie kluczo­we. Pierwsze dwa szturmy Niemców na Tobruk miały miejsce 14 i 30 kwietnia i oba zakończyły się całkowitym niepowodzeniem.

Rommel po trosze znajdował się pod wrażeniem swych wcześniejszych suk­cesów - tempa natarcia w Cyrenajce i zwycięstwa jego nielicznych sił nad woj­skami nieprzyjaciela na ogromnych obszarach Afryki Północnej. Czuł, że los się do niego uśmiecha - bo tak było w istocie - i wmówił sobie, że szybkością i determinacją skruszy nawet napotkane fortyfikacje. Sądził, iż uda mu się zdobyć Tobruk z marszu; że wróg jest ogarnięty paniką i skory do dalszej ucieczki. Szybkości zawdzięczał zwycięstwo, jak sam zanotował3, ale do prze­łamania dobrze umocnionych pozycji sama szybkość nie wystarczy.

Rommel doszedł do wniosku, że obrońcy mieli zbyt mało czasu, by odzy­skać równowagę ducha i zapał do walki. I tutaj całkowicie się pomylił. Tobruk - a Niemcy początkowo nie znali dokładnie tej twierdzy - stanowił twardy orzech do zgryzienia. Broniła go 9. Dywizja australijska, dowodzona przez gen. Morsheada, wycofana tu wcześniej z Cyrenajki i wzmocniona na miejscu 4. Brygadą, przetransportowaną morzem z Egiptu. Rommel miał już okazje widzieć australijskich jeńców, „nadzwyczaj wysokich i silnych męż­czyzn - jak napisał - bez wątpienia... wchodzących w skład elitarnych forma­cji imperium brytyjskiego, co potwierdziły walki”. W Tobruku przekonał się, że Australijczycy bronią się z uporem i nie mają najmniejszego zamiaru ustąpić. Razili szturmujących celnym, skutecznym ogniem artyleryjskim, za­ciekle utrzymując umocnione punkty. Pozycje obronne w Tobruku, przygotowane jeszcze przez Włochów, składały się z dwóch okręgów, oddalonych od siebie o około dwóch kilometrów. Okręgi składały się z wielu gniazd broni maszynowej, okopów i transzei blisko trzymetrowej głębokości oraz stano­wisk dla moździerzy i broni przeciwpancernej. Podejść do okopów broniły ro­wy przeciwczołgowe. Pododdziały załogi twierdzy, liczące po około czterdzie­stu ludzi, mogły prowadzić walkę samodzielnie, nawet w warunkach ataku z obu stron. Naturalnie, wszędzie pełno było zasieków z drutu. Tobruk przy­gotowany był na długotrwałą obronę. Twierdza mogła paść - jeśli nie doszło­by do kompletnego załamania morale załogi - dopiero po długotrwałym, me­todycznym oblężeniu.

Rommel przyjął to do wiadomości, kiedy Włosi, z oczywistym opóźnieniem, dostarczyli mu planów umocnień. Tymczasem postanowił szybko otoczyć To­bruk i przypuścić atak z kilku kierunków. Dywizje „Brescia” i „Trento” (dowo­dzona przez gen. de Stefanisa) miały wykonać pozorowaną akcję od zachodu, podczas gdy Dywizja Lekka winna okrążyć twierdzę od południa i południowego-wschodu. Dywizja „Ariete” otrzymała rozkaz wyruszenia ku El-Adem, na południe od Tobruku, aby zaatakować od flanki. W tym czasie część nowo przy­byłej 15. Dywizji Pancernej (gen. von Prittwitza) zaczęła gromadzić się pod Tobrukiem i Rommel natychmiast przekazał pod komendę Prittwitza część in­nych jednostek, w tym 3. batalion rozpoznawczy, który 10 kwietnia opanował El-Adem. 11 kwietnia okrążenie zostało zamknięte, a czołgi 5. Pułku Pancer­nego zajęły wyjściowe pozycje na południe od Tobruku.

Dzień wcześniej zginął von Prittwitz; wjechał na nie rozpoznane stanowi­sko brytyjskie i później jego zwłoki zostały odnalezione w okopie. Ata­kiem 5. Dywizji Lekkiej miał pokierować gen. Streich, który osobiście niezbyt wierzył w powodzenie planu. Streich uważał Rommla za oportunistę i niecier­pliwego egocentryka. Obaj poznali się we Francji, gdzie Streich dowodził puł­kiem czołgów z 5. Dywizji Pancernej korpusu Hotha i wtedy właśnie Streich wyrobił sobie złe zdanie o generale kierującym w 1940 roku 7. Dywizją Pan­cerną. Obecnie twierdził (w zasadzie nie bez racji), że jego żołnierze wiedzą zbyt mało o fortyfikacjach i umocnieniach, które przyjdzie im atakować; że bę­dą narażeni na silny ogień dobrze przygotowanych na odparcie szturmu defen­sorów. W przyszłości Streich raz jeszcze wysunął podobne obiekcje.

Pierwsza próba zdobycia Tobruku rozpoczęła się o wpół do piątej ra­no 14 kwietnia. Z kierunku południowego uderzył pułk pancerny 5. Dywizji Lekkiej, wsparty batalionem karabinów maszynowych. Atak załamał się i został okupiony znacznymi stratami. Początkowo Rommel sądził, że wszy­stko idzie dobrze i sam wybrał się ku linii walk, ale kilka godzin później Stre­ich oraz dowódca jego pułku pancernego, Olbrich, zameldowali, że czołgi zo­stały odcięte od wsparcia piechoty i nie mogą atakować dalej ani też utrzy­mać dotychczasowych pozycji z uwagi na nieprzyjacielski gęsty ogień z broni przeciwpancernej ze skrzydeł. Co więcej, szturmujących Niemców zaatako­wały brytyjskie bombowce typu „Blenheim”. A więc RAF uzyskał chwilowe panowanie w powietrzu.

Rommel się zdenerwował. Stwierdził, że system współdziałania piechoty z czołgami nie zdał egzaminu. Nie miał też ciepłych słów dla Streicha, a posta­wa Włochów głęboko go przygnębiała. Jak zaświadczył jego adiutant, mjr Schraepler, Rommel napisał do żony, iż Włosi w ogóle nie chcą atakować i uciekają na odgłos pierwszych strzałów. Jeden z niemieckich oficerów zauwa­żył chłodno, że nacierający ponieśli straty głównie z powodu niedostatecznej znajomości rozmieszczenia pozycji obrońców4. Rommel zdawał sobie z tego sprawę, mimo to złożył - raczej niesłusznie - niepowodzenie na karb rozpozna­nia, które w jego opinii pracowało zbyt opieszale.

Rommel podjął kolejną próbę dwa tygodnie później. Skierował uderzenie na Ras el-Madamer, punkt położony kilkanaście kilometrów na zachód od Tobruku, i ostatecznie zdobył go, chociaż nie bez trudności. Tym samym Brytyjczycy utracili miejsce, z którego razić mogli konwoje z zaopatrze­niem, nadciągające z zachodu. Nim jednak do tego doszło, Rommla odwie­dził gość z Berlina.

Gen. Paulus, szef wydziału operacyjnego OKH, przybył pod Tobruk 27 kwietnia, by naocznie ocenić sytuację. Wcześniej Rommel zdumiał kierow­nictwo Wehrmachtu, które nie spodziewało się, iż operacja w Afryce przepro­wadzona zostanie w takim tempie i zakończy się tak znacznymi zdobyczami te­renu. Niemcy zaczęli już rozważać możliwość dotarcia do Kanału Sueskiego. Paulus, prezentując zdanie OKH, wyraził opinię, iż Londyn, właśnie pod wpły­wem sukcesów Rommla, podjął przedwczesną decyzję wycofania ekspedycyj­nych wojsk z Grecji i tym samym umknęła szansa schwytania ich tam przez Wehrmacht w pułapkę. (Opinia ta mijała się z faktami. Ewakuacja sił brytyj­skich z Grecji została uzgodniona 19 kwietnia przez Wavella i władze greckie; postępy Rommla w Afryce nie miały na jej podjęcie wpływu. Chodziło raczej o niebezpieczną sytuację, jaka wytworzyła się w samej Grecji.) Rommel odparł z irytacją, że nie miał pojęcia o istnieniu niemieckiego planu zamknięcia wojsk angielskich w greckim kotle. Dodał, że, jego zdaniem, akcja Wehrmachtu w Grecji była błędem, który pociągnął za sobą rozproszenie sił - znacznie le­piej było skoncentrować je w Afryce Północnej i wyprzeć nieprzyjaciela z połu­dniowych wybrzeży Morza Śródziemnego niż uganiać się za nim po Bałkanach. Później Rommel napisał, że bardziej celowe od desantu na Krecie, dokonanego przez Niemców w maju, wydawało się wówczas opanowanie Malty, kluczowe­go punktu między Włochami a Afryką. Co ciekawe, podobne zdanie prezento­wał także O'Connor!

Paulus, rówieśnik Rommla, był uprzejmym, dobrze wychowanym i inteli­gentnym człowiekiem; nadto pracowitym sztabowcem, lecz przy tym oficerem o niezbyt silnej osobowości. Otrzymał w Berlinie pełnomocnictwo usankcjono­wania bądź odrzucenia planów dalszych operacji wysuniętych przez Rommla; przystał na podjęcie następnej próby zdobycia Tobruku. Próbę tę podjęto trzy dni po przybyciu Paulusa (ten zaś był jej świadkiem). I zakończy­ła się ponownym niepowodzeniem. Rommel wstępnie zamierzał przypuścić atak z zachodu przybyłymi dotychczas pod Tobruk oddziałami 15. Dywizji Pancernej. Streich znowu wysunął obiekcje w stosunku do tej koncepcji. Po­przednie natarcie, którego skutki ograniczyły się do opanowania Ras el-Madamer, kosztowało Niemców wiele ofiar. Położenie stron nie zmieniło się przy tym w takim stopniu, by dawać atakującym realne nadzieje na szybkie zdo­bycie samego Tobruku.

Paulus jednak zyskał okazję obserwowania Rommla w akcji i powróciwszy wkrótce do Berlina, przekazał kierownictwu OKH swój raport na temat upar­tego, porywczego dowódcy Afrika Korps, który chciał doprowadzić do poważne­go wzmocnienia DAK i rozpocząć na Bliskim Wschodzie operację zakrojoną na wielką skalę. Paulus wspomniał, że Rommel narzekał na Włochów, którzy nie czynili spodziewanego użytku z portu w Bengazi, dodał jednakże, iż droga mor­ska z Italii jest dłuższa do Bengazi niż do Trypolisu i tym samym transporty byłyby bardziej narażone na ataki lotnictwa angielskiego i marynarki; nadto sam port w Trypolisie był po prostu większy. Naturalnie, Rommel mógłby wy­sunąć argument, że trzeba podjąć ryzyko, aby zapewnić regularne dostawy dla armii polowej; mimo to w tym wypadku racjonalista Paulus opowiedział się za popieraniem punktu widzenia strategów włoskich.

Osobiste uwagi Paulusa na temat Rommla były, delikatnie mówiąc, zaska­kujące. Ponoć rozważał pomysł, aby odwołać Rommla i wysunąć własną kan­dydaturę na stanowisko dowódcy DAK, lecz rozmyślił się, ostrzeżony przez swą piękną i ambitną żonę, Rumunkę z pochodzenia, która twierdziła, że Afryka Północna nie jest dobrym miejscem dla generała do zdobycia sławy5. Paulus zasadniczo różnił się charakterem od Rommla. Był typowym sztabow­cem, miał niewielkie doświadczenie frontowe i ogólnie zdradzał inklinację do całkowitego podporządkowania się instrukcjom zwierzchników. Skłonności Rommla do wysuwania własnych ocen, szybkiego działania, a dopiero potem wyszukiwania powodów i argumentów, korzystania z faktu, iż Afryka znajdo­wała się z dala od Berlina i Rzymu, pokładania nadziei w myśli, że zwycię­stwo usprawiedliwi samowolę - zupełnie nie przypadły do gustu skrupulatne­mu, drobiazgowemu Paulusowi.

Paulusa przeraziły też warunki, w jakich przyszło walczyć oddziałom pod Tobrukiem, więc sformułował opinię, iż Rommel powinien raczej wycofać się do El-Ghazali, by w ten sposób skrócić linie zaopatrzenia i pozwolić odzyskać siły żołnierzom. Rommel, który obozował wśród szeregowych żołnierzy, korzy­stając z takich jak oni racji żywnościowych, był odmiennego zdania. Minie dwadzieścia jeden miesięcy, nim sam Paulus, już jako dowódca niemieckiej 6. Armii, skapituluje pod Stalingradem, do końca wypełniając obłędny rozkaz Hitlera, aby nie cofać się ani o krok, dopuszczając tym samym do okrążenia licznych jednostek Wehrmachtu przez Rosjan. Jeden z niemieckich oficerów powiedział znacznie później, że gdyby Rommel znalazł się «pod Stalingradem, to nie zważając na dyrektywy, zawiadomiłby najpewniej Hitlera: „Przechodzę do ofensywy, kontrnatarcia” i zacząłby przebijać się z kotła6. Pomijając powyż­sze spekulacje, faktem jest jednak, że Rommlowi też przyszło odczuć na włas­nej skórze „nieomylność” Führera pod El-Alamejn.

Tymczasem przyznać trzeba, że Paulus nie był zachwycony tym, co zobaczył w Afryce. Szturmy Niemców na Tobruk, podjęte w roku 1941, wyjawiły braki Rommla jako dowódcy: rzucał on oddziały do walki pospiesznie, bez należyte­go przygotowania i koordynacji, dając pierwszeństwo szybkości nad metodycznością, co w tym wypadku fatalnie się nie sprawdziło. Fingerspitzengefühl, in­stynkt zwycięstwa, na jakiś czas zdały się opuścić Rommla. Podczas marszu przez Cyrenąjkę panował chaos, co jednak mniej się liczyło w obliczu sukcesu. Teraz dowódcy oddziałów niemieckich zaczynali już głośno wyrażać dezapro­batę. Przyczyniły się do tego straty jednostek DAK pod Tobrukiem. „To właśnie moich ludzi poświęcił” - stwierdził po latach ze zrozumiałym rozgory­czeniem Schwerin7. Tym razem krytykowanie Rommla nie było bezpodstawne. Poległo bowiem wielu żołnierzy.

Rommel musiał wreszcie pogodzić się z myślą, że na razie Tobruku nie da się wziąć nagłym szturmem. Tymczasem wpadł na pomysł zorganizowania umocnionej placówki na granicy egipskiej, poza którą Brytyjczycy wycofali swe główne siły. „Placówka” stanowiła „linię szańców”; umocnień granicznych, opartych o As-Sallum, Bardijję, Sidi Sulejman i fort Capuzzo. Chciał tym spo­sobem stanąć na drodze ewentualnej ekspedycji brytyjskiej, wysłanej w celu oswobodzenia okrążonego w Tobruku garnizonu. Jednakże główną uwagę Rommel w dalszym ciągu skupiał na samym Tobruku. Gotów był, wykorzystu­jąc naturalnie każdą okazję, jaka się nadarzy, przystąpić do regularnego oblę­żenia twierdzy. Opanowanie Tobruku wraz z tamtejszym portem stanowiłoby znaczące osiągnięcie armii niemiecko-włoskiej. Zaopatrzenie dla sił Rommla, rozlokowanych na granicy z Egiptem, docierać musiało długą drogą z Cyrenajki i objeżdżać sporym łukiem Tobruk. Wysunięte ku granicy wojska potrzebo­wały codziennie półtora tysiąca ton żywności, amunicji i innych materiałów. Tobruk był cierniem w oku, Dorn im Fleisch, Afrika Korps8. Po pewnym czasie Rommlowi udało się nakłonić Włochów do poprawy komunikacji z zachodu na wschód przez zbudowanie w ciągu trzech miesięcy jesienią 1941 roku traktu omijającego Tobruk - drogi nazwanej Achsenstrasse.

Dla Rommla była to kwestia priorytetów: Ilu ludzi potrzebował, by zatrzy­mać Brytyjczyków na granicy, jeśli ci ostatni ruszą na odsiecz Tobrukowi, co z pewnością prędzej czy później musiało się stać? Ilu mógłby skierować do ko­lejnego ataku na samą twierdzę? Kiedy mogłoby to nastąpić? Kiedy Brytyjczy­cy podejmą próbę przebicia się? Dotychczas Niemcy zdołali odrzucić nieprzyjacielą aż za granicę egipską. Bardijję opanował 3. Pułk Rozpoznawczy 12 kwiet­nia, w czasie gdy sam Rommel zaabsorbowany był całkowicie Tobrukiem. W tych dniach Niemcy zdobyli też As-Sallum i Capuzzo. Rommel zdawał sobie sprawę, że musi zatrzymać pod ręką siły zmotoryzowane, aby rzucić je do wal­ki, w razie gdyby Brytyjczycy postanowili przypuścić kontratak wprost na Tobruk albo też wykonać głęboki manewr ku niemieckim tyłom i zagrozić Bir Hakeim i El-Ghazali.

Charakter bojów o granicę determinowałyby warunki terenowe. Na grani­cy droga przebiegała przez strome skarpy, co poważnie ograniczało możliwość skutecznego wykorzystania wozów bojowych. Znalazłszy się tam, pojazdy w ra­zie potyczki miały wręcz niewielką szansę wydostania się na pustynną równi­nę bądź zjechania ku wybrzeżu. Trzy punkty odgrywały kluczową rolę: jednym z nich, położonym najbliżej sił Rommla, była Halfaja, oddalona o niecałe dzie­sięć kilometrów na południe od As-Sallum. Opanowanie Halfai zapewniało utrzymanie kontroli i ruchu pomiędzy pustynią a nadmorskim traktem.

Rommel zaplanował przesunięcie ku granicy włoskiej Dywizji „Trento” i rozmieszczenie innej, „Brescia”, na wschód od Tobruku w ramach sił oblężniczych. Jednostki piechoty włoskiej pozbawione były motorowych środków transportu i w warunkach pustynnych mogły skutecznie walczyć jedynie w te­renie, który dawał jakąś naturalną osłonę, a więc na przykład na granicy pod Halfają oraz w okopach pod Tobrukiem. Dywizje piechoty niemal nie nadawa­ły się do wykorzystania w trakcie operacji manewrowych, a żołnierze włoscy, rzuceni na otwarte obszary pustyni, martwiliby się głównie o własny los. Bio­rąc pod uwagę wymienione ograniczenia, Rommel postanowił zwrócić się do Commando Supremo o jeszcze dwie dywizje włoskie. Miał nadzieje w ten spo­sób obarczyć jednostki sprzymierzeńców zadaniami stricte pozycyjnymi, tak aby siły zmotoryzowane DAK zachować do szybkich operacji manewrowych.

Owo przegrupowanie potrwało jakiś czas, a Rommel uważał, że czasu nie ma zbyt dużo. Brytyjczycy, jak się domyślał, skorzy byli wykorzystać nadmierne rozciągnięcie niemiecko-włoskiego ugrupowania, próbując odzyskać Tobruk i odrzucić przy tym siły nieprzyjacielskie. Rommlowi bra­kowało oddziałów niemieckich; zależało mu zwłaszcza na ściągnięciu pozo­stałych kontyngentów 15. Dywizji Pancernej. Piechota włoska nie zdążyła w pełni usadowić się na pozycjach pod As-Sallum jeszcze w połowie maja. 14 maja niemiecki nasłuch radiowy stwierdził, że Brytyjczycy rozesłali do jed­nostek hasło („Fritz”). Oficerowie wywiadu Rommla nie orientowali się do­kładnie, co może ono oznaczać, lecz już następnego dnia nastąpił spodziewa­ny od dawna brytyjski kontratak9.

W Afryce Północnej Rommel czerpał informacje na temat nieprzyjaciela z kilku źródeł.

Po pierwsze - z meldunków dostarczanych przez Luftwaffe oraz własne patrole i pododdziały rozpoznawcze. Zwłaszcza lotnictwo oddawało nieocenio­ne usługi, a Luftwaffe początkowo niepodzielnie panowała w powietrzu. Później angielskie pustynne siły lotnicze nabrały doświadczenia i role się od­wróciły - Brytyjczycy wiedzieli więcej o dyslokacji wojsk Rommla niż on o nie­przyjacielu. Naziemne patrole rozpoznawcze pełniły też funkcje strażnicze na pustyni. Nie potrafiły jednak dorównać brytyjskim oddziałom specjalnym, w szczególności Grupie Pustynnej Dalekiego Rozpoznania [Long Range Desert Group], której obawiał się niemiecki wywiad, pomnażając siłę i osiągnięcia wspomnianej jednostki, a nawet (w grudniu 1941 roku) dochodząc, na podsta­wie przechwyconego listu pewnego brytyjskiego oficera, do błędnego przeko­nania, że cała 22. Brygada Gwardii została przeznaczona do zadań głębokie­go rozpoznania!10

Po drugie - z przejętych dokumentów, których znaczna liczba wpadła w nie­mieckie ręce po zdobyciu El-Mechili i opanowaniu kwatery sztabu 2. Brytyj­skiej Dywizji Pancernej. I nie mówimy tu jedynie o oficjalnych dokumentach, na których podstawie można było uzyskać w miarę pełny obraz sił nieprzyja­cielskich. Wielu brytyjskich oficerów prowadziło dzienniki - choć praktykowa­nie tego na froncie było zabronione tak w angielskiej, jak niemieckiej armii - i sporo tychże zapisków znalazło się w posiadaniu Abwehry, zdradzając cenne wiadomości dotyczące poglądów rozpowszechnionych w obozie przeciwnika.

Po trzecie - trzeba wspomnieć o informacjach uzyskanych od jeńców. Pra­wo wojenne przewiduje, iż wzięty do niewoli żołnierz ma obowiązek podać je­dynie nazwisko, wiek, stopień, powiedzieć skąd się wywodzi i w jakiej armii służy. Oczywiście, po obu stronach podejmowano próby uzyskania i innych wiadomości - uciekano się przy tym do różnych sztuczek: od pochlebstw i na­kłania po zastraszanie. Rommel, tak jak później Montgomery, lubił spotykać się i rozmawiać z jeńcami, zwłaszcza, choć nie tylko, tymi starszymi rangą. Wywierał na nich nacisk słowny, aczkolwiek nie łamał zasad gry - wojna na pustyni była bowiem rodzajem brutalnej gry i miała swoje reguły. Kiedy ze­tknął się (w późniejszym okresie kampanii) z brygadierem Stirlingiem, schwy­tanym przez Niemców zastępcą dowódcy brytyjskiej 4. Brygady Pancernej, za­drwił z niego słowami, że pierwsze dni w niewoli są zawsze najtrudniejsze, do­dając jednak, że Niemcy szanują dzielnych żołnierzy. Tym bardziej godne ubo­lewania - podjął - jest to, iż miał okazję widzieć zdjęcia włoskich żołnierzy, rannych pod Tobrukiem i okaleczonych po wzięciu w niewolę „przez bestie, a nie ludzi”. Stirling zaprotestował energicznie. Żaden brytyjski żołnierz nie zrobiłby czegoś podobnego - jeśli już, to tych haniebnych czynów dopuścili się Abisyńczycy z wojsk pomocniczych. Na to Rommel odparł, iż dziwi się, że An­glicy posługują się takim ludźmi przeciwko białym, Gegen Weisse in dem Kampf. Dalsza część rozmowy upłynęła w przyjemniejszej atmosferze. Stirling poprosił tłumacza (kapitana niemieckiej marynarki), aby wyraził słowa podzi­wu dla Rommla. Rommel odwzajemnił się uściskiem dłoni, uśmiechem i stwierdzeniem, iż ma nadzieję, że niewola Stirlinga nie potrwa zbyt długo. Dodał, że, jego zdaniem, na świecie jest wystarczająco miejsca, by Niemcy i An­glicy nie musieli ze sobą walczyć, co Stirling (wedle świadectwa niemieckiego reportera wojennego, przysłuchującego się rozmowie) z zapałem potwierdził11. Opisany powyżej epizod oddaje w pewnym stopniu atmosferę, w jakiej prowa­dzona była wojna na pustyni.

Z kolei we wrześniu 1942 roku, w przełomowym momencie kampanii, no­wozelandzki brygadier Clifton wdał się z Niemcami, którzy go pojmali, w dys­kusję na temat osobistości; na temat niedawnej wizyty Churchilla w Egipcie oraz zmianach w naczelnym dowództwie alianckim, w którego gronie pojawił się właśnie gen. Alexander. Clifton powiedział Niemcom, że przegapili okazję: kilka tygodni wcześniej - stwierdził - Wehrmacht mógł dotrzeć do Kairu i Ale­ksandrii12. Rommel uważał podobne rozmowy za niezmiernie interesujące (a wstrząśniętych wzięciem do niewoli oficerów nieprzyjaciela nie tak trudno było skłonić do mówienia). Później Rommel nie taił uznania dla Cliftona, śmia­łego i pełnego inwencji uciekiniera. Jak każdy wybitny dowódca, Rommel sta­rał się przemknąć myśli i psychikę swoich oponentów, każąc oficerom wywia­du wojskowego informować się o zdobytych od jeńców opiniach, konstruując własny obraz nieprzyjaciela. Sam odnosił się do jeńców rycersko; ci zaś, którzy mieli sposobność się z nim zetknąć, podkreślali niezmiennie, że Rommel wy­warł na nich wielkie wrażenie. W przeciwnym obozie były podobne sceny. Dwa miesiące po schwytaniu przez Niemców Cliftona, gen. Montgomery zaprosił na obiad gen. von Thomę, wziętego do niewoli jednego z wyższych dowódców Afri­ka Korps, wyrabiając sobie przy okazji tego spotkania wiele użytecznych na przyszłość opinii o kadrze oficerskiej Wehrmachtu13.

Zdarzało się, rzecz jasna, że szczególnie cenne informacje, które czasem zdradzali jeńcy, wpływały na podejmowanie ważnych decyzji, jak na przykład podczas batalii pod El-Alamejn w październiku roku 1942. Wtedy to niemiec­cy oficerowie śledczy zameldowali, że jeden z brytyjskich jeńców wojennych, człowiek, „który wcześniej przez długi okres mieszkał w Paryżu”, wyraził przekonanie, iż następne potężne uderzenie alianci przypuszczą od północy, a nie z południa. Rommel potraktował to całkiem serio. Wiadomość ta pokry­wała się z jego własnymi przeczuciami, chociaż istotniejszych dowodów, że działania potoczą się akurat w ten sposób, nie było. Tego samego dnia (28 paź­dziernika 1942 roku) 21. Dywizja Pancerna została przesunięta na odcinek frontu na północ od El-Alamejn. Manewr ten okazał się trafny14.

Najistotniejsze informacje otrzymywał Rommel z nasłuchu radiowego.

W 1941 roku brytyjskie systemy ochrony sygnałów przepływających drogą radiową były jeszcze bardzo niedoskonałe i oficerowie Abwehry przy sztabie Rommla nie mieli większych trudności ze złamaniem kodów; dzięki temu do­wódca DAK żywił świadomość, iż wie więcej o położeniu nieprzyjacielskich for­macji niż Brytyjczycy o dyslokacji jednostek niemieckich. W czasie wojny ła­manie szyfrów i odcyfrowywanie nieprzyjacielskich meldunków stało się praw­dziwą sztuką; obie strony co pewien czas odnosiły na tym polu spektakularne sukcesy. Nadmienić jednak należy, że przynajmniej w początkowym okresie batalii na pustyni Niemcy dysponowali pod tym względem przewagą nad An­glikami15. Niemcy zwrócili uwagę, że Brytyjczycy nie zmieniają swoich kodów dostatecznie często (co uległo zmianie w późniejszym okresie); że często łamią dyscyplinę w eterze, a stacje przekazują sobie wzajemnie mało istotne wieści czy upomnienia. Jeden z oficerów służb wywiadowczych w sztabie Rommla za­uważył, że Brytyjczycy naprawdę muszą być naiwni, skoro wyraz „Londyn” za­stępują określeniem „stolica Anglii”! Przechwytywano też jawne meldunki ra­diowe, na przykład o ataku samolotów Luftwaffe, i korygowano na ich podsta­wie położenie nadajników brytyjskich. Rommel każdego wieczora przeglądał meldunki z nasłuchu, które dostarczał mu świetnie obeznany w swym fachu oberlejtnant Seebohm.

Czasami świadomość, że nieprzyjaciel prowadzi nasłuch, wykorzystywa­no do celów humanitarnych. Pewien ciężko ranny porucznik brytyjski, wzię­ty do niewoli w Cyrenajce, zapytał, czy jego żona (przebywająca w Paryżu) mogłaby się dowiedzieć, że przeżył, nim dojdzie do niej stosowne zawiado­mienie wysłane za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Niemcy usłużnie przekazali drogą radiową nazwisko porucznika i dobra wieść szybko dotarła do jego małżonki16.

Należące do obu stron konfliktu patrole rozpoznawcze, penetrujące rozle­głe obszary pustynne, od czasu do czasu natykały się na siebie, nawiązując łączność radiową. Żołnierze tychże oddziałów pytali się nawzajem o losy wzię­tych do niewoli porucznika X. czy kaprala Y. Sporadycznie zdarzało się nawet, że za przekazaną wiadomość „płacono” papierosami! Epizody tego rodzaju zdarzały się szczególnie w godzinach nocnych, kiedy to wysłane na głęboką pustynię z dala od frontu załogi pojedynczych wozów rozpoznawczych po pro­stu się nudziły. Dochodziło wręcz do tego (w pewnych okresach kampanii), iż w określonych miejscach żołnierze rekonesansu zawierali ustną umowę, że nie będą do siebie strzelać17. Rommel, dowiedziawszy się o podobnych postęp­kach, wyraził na nie zgodę. Obca mu była małostkowość i nienawiść do wro­ga. W pewnym sensie wojna stanowiła dlań rodzaj zawodów, krwawych i brutalnych, często tragicznych; daleko mu jednak było do ślepego fanaty­zmu. Jego zapiski opublikowano znacznie później pod znamiennym tytułem Krieg ohne Hass - wojna bez nienawiści.

15 maja Brytyjczycy ruszyli do ataku na pozycje graniczne.

Pierwszy manewr wykonały 7. Brygada Czołgów i 22. Brygada Gwardii - formacje natychmiast zidentyfikowane przez sztab Rommla. Podejrzenia Niemców wzbudziła nagła i całkowita cisza w eterze. Rommel dowiedział się, że Brytyjczycy zdobyli przełęcz Halfaja, zadając znaczne straty obrońcom, i ru­szyli skarpą ku Capuzzo i As-Sallum. Dowództwo brytyjskie orientowało się, iż w kierunku rejonu walk zmierza 15. Dywizja Pancerna Wehrmachtu (na której czele stał gen. Freiherr von Esebeck) i chciało uderzyć na Rommla, po­garszając jego położenie, nim pod Tobruk dotrą kolejne czołgi niemieckie.

Tego samego dnia Rommel pchnął naprzód następne oddziały - batalion pancerny, wzmocniony bateriami dział kalibru 88 - i w powstałym zamiesza­niu Brytyjczycy, zetknąwszy się z bardziej zdecydowanym od oczekiwanego kontrdziałaniem Niemców, zarządzili odwrót, obsadzając załogą tylko Halfaję. Rommel jakby stracił na pewien czas głowę, niemniej jednak nie miał zamia­ru pozostawiać Halfai w brytyjskich rękach. 27 maja zorganizował koncen­tryczne uderzenie i odzyskał przełęcz. Podczas tej zakrojonej na niewielką ska­lę akcji Rommel posłużył się nową taktyką. Skierował do walki dwie „grupy”, jedną dowodzoną przez płk. Herffa i drugą - przez płk. Kramera. Podówczas Rommel dysponował 5. Dywizją Lekką oraz 15. Dywizją Pancerną (wciąż uzu­pełnianą), postanowił jednak traktować te związki jako ruchome bazy, z których wybierał poszczególne pododdziały i tworzył nowe formacje, przezna­czone do wypełnienia stosownych działań. Taktyka ta sprawdziła się znakomi­cie; doszło do lepszego współdziałania różnych rodzajów broni. Rommel często się uskarżał - zwłaszcza na początku wojny - na wyszkolenie żołnierzy, jed­nakże ci z Afrika Korps udowodnili, że radzą sobie w każdych warunkach.

Rommel, w liście do żony z 23 maja, po inspekcji pozycji frontowych i przed kontratakiem na Halfaję, napisał, że wrócił znad granicy podbudowany. Do­wódcy pododdziałów wykazali się sprawnością. DAK, wielka, wojenna machi­na, zaczynała działać tak, jak życzył sobie tego jej szef.

W omawianym okresie Rommel zajmował się również szlifowaniem pew­nych elementów techniki bojowej, w zasadzie prostych, lecz nieodzownych na polu walki. Przede wszystkim rozwinął sposób ściągania czołgów nieprzyjaciel­skich ku stanowiskom własnych armat przeciwpancernych, z jednoczesnym trzymaniem swoich wozów bojowych w rezerwie, aby w odpowiednim momen­cie rzucić je ku najbardziej newralgicznym punktom w obozie przeciwnika - kolumnom zaopatrzeniowym, taborom piechoty, kwaterom polowym sztabów. Taka taktyka wymagała od obsługi broni przeciwpancernej wykazania hartu ducha i zimnej krwi; zaznaczyć trzeba, iż znaczna część niemieckich armat przeciwczołgowych nie mogła zmieniać stanowisk w trakcie walki (aczkolwiek Rommel polecił znakomitym mechanikom Afrika Korps instalowanie dział na - często zdobycznych - podwoziach). Na pustyni dobre działa o znacznej donośności miały znakomite pole działania z uwagi na płaski teren, brak natural­nych osłon terenowych i świetną widoczność. Niemieckie 88-milimetrowe ar­maty przeciwlotnicze, znakomite również do zwalczania czołgów, siały po­strach w brytyjskich szeregach, lecz te mniejszego kalibru, 75 mm i 50 mm, także oddawały znaczne usługi. Rommel uczył swych kanonierów prowadzenia walki przeciw nieprzyjacielskim pojazdom pancernym bez osłon, chroniących załogi dział, i otwierania ognia dopiero z takiej odległości, by celny strzał mógł całkowicie wykluczyć z walki czołg wroga. Utworzył też zapasową formację ar­tyleryjską w ramach Afrika Korps, tzw. Grupę Bottchera.

Klimat afrykański i trudne warunki obozowania nadszarpywały jednak wy­raźnie nerwy Rommla. Został upomniany przez von Brauchitscha za brak po­wściągliwości w przesyłanych do Berlina raportach, które, zdaniem von Brau­chitscha, były zbyt rozwlekłe bądź, na odwrót, przesadnie lakoniczne (było to bez wątpienia echo opinii Paulusa)18. Rommel, który nie lubił, jak go krytyko­wano, doszedł do wniosku, iż szefostwu OKH nie w smak, że raporty z Afryki napływają też do OKW. W liście do Lucy określił sprawę mianem zamieszania proceduralnego. Bez wątpienia w swych raportach Rommel przedstawiał prze­bieg działań w specyficznym świetle, kładąc na przykład nacisk na trudności, jakie przychodziło mu przezwyciężać. (Odnosiło to osobliwe efekty, ponieważ treść wspomnianych meldunków docierała też za pośrednictwem brytyjskich służb wywiadowczych do władz w Londynie. Te z kolei dochodziły na ich posta­wie do wniosku, iż sytuacja Rommla w Afryce jest gorsza od rzeczywistej i po­naglały swoich dowódców do energiczniejszych akcji. W Berlinie odnoszono się do utyskiwań Rommla bardziej sceptycznie).19

Rommel uważał, że Berlin nie docenia jego wysiłków; że sztabowcy w sto­licy nie zdają sobie sprawy, jak olbrzymi obszar przebyły w Afryce połączone siły niemiecko-włoskie, i nie uświadamiają sobie w pełni, w jakim stopniu je­go sukcesy wpłynęły na zmianę sytuacji strategicznej na śródziemnomorskiej scenie działań wojennych. Wiedział, że nie jest w stanie wpłynąć znacząco na poprawę zaopatrzenia dla Afrika Korps, wojna bowiem nabrała charakteru globalnego - mógł jedynie informować o swoich potrzebach i tworzyć plany, oparte na nadziejach i obietnicach. Kiedy Włosi powiedzieli mu o ograniczo­nych możliwościach przeładunku w portach Trypolisu i Bengazi, zdołał ich mimo wszystko nakłonić do budowy nowych dróg bądź poprawy stanu istnie­jących, co przyczyniło się ułatwienia transportu materiałów wojennych z za­chodu na wschód. Rommel od czasu do czasu wściekał się na marynarkę wło­ską, która odnosiła się niechętnie do pomysłu eskortowania konwojów płyną­cych po Morzu Śródziemnym do Afryki - posuwał się wręcz do określania owej niechęci mianem zdradzieckiej wobec niemieckiego sprzymierzeńca. Uważał, że Berlin postępuje zbyt miękko, zbyt dyplomatycznie z Rzymem. Na począt­ku czerwca roku 1941 Rommla ogarnęła obsesja, że wszystko i wszyscy sprzy­sięgli się przeciw niemu. Ludzie, którym przyszło kiedykolwiek spędzić pierw­sze miesiące roku na pustyni w Afryce Północnej, znają ten stan charaktery­stycznego rozdrażnienia.

Rommel wiedział, że Brytyjczycy muszą wkrótce zaatakować ponownie; sądził przy tym, iż ma sam zbyt nieliczne oddziały do prowadzenia skutecz­nej obrony. Wprawdzie 15. Dywizja Pancerna była już w komplecie, ale siły brytyjskie również zostały wzmocnione. Na stanowisku dowódcy 5. Dywizji Lekkiej Streicha zastąpił gen. von Ravenstein, którego Rommel cenił, wie­dząc, iż został on odznaczony w 1918 roku Orderem Pour le Mćrite. I już wkrótce komendant DAK zapisał, że dywizja uległa przeobrażeniu pod „su­rowym okiem nowego, inteligentnego dowódcy”, donosząc w tym samym li­ście (do Brauchitscha), że obecnie jest zadowolony z poziomu kadry oficer­skiej Afrika Korps20. Istotnie, odbył się rodzaj czystki. Rommel obszedł się surowo z dowódcą jednego z batalionów pancernych, który to oficer załamał się w trakcie ostatniego ataku na Tobruk. Również płk Olbrich utracił stanowisko szefa 5. Pułku Czołgów. Każdy, kto pozwolił sobie na kryty­kanctwo (jak Streich pod Tobrukiem) czy też nie wykazał się dostateczną energią i inicjatywą (jak Olbrich pod El-Mechili), nie mógł liczyć na wyrozumiałość Rommla.

Pod tym względem zarzucano Rommlowi nadmierną surowość - niejedno­krotnie nie bez racji. Streich na przykład uważany był przez swoich oficerów za znakomitego dowódcę dywizji, a jego obiekcjom wobec planów Rommla pod­czas pierwszego szturmu na Tobruk nie można odmówić słuszności. Później Streich utrzymywał, że Rommel zarzucił mu zbytnią troskę o własne oddziały, na co ten pierwszy odpowiedział, iż traktuje to jako komplement. Taka riposta — według Streicha — dosłownie zatkała Rommla, jako że dowódca DAK sam znany był z tego, iż nie szafuje bez powodu życiem swoich żołnierzy. Natomiast zarzuty braku wigoru podczas natarcia można było odeprzeć argumentem, że sam plan ataku okazał się błędny21.

Jednak pomimo jego brutalności, zmiennych nastrojów, uciekania się do szorstkich słów, widocznej niechęci do przyznawania się do pomyłek, a także mimo okazywanej czasem nietolerancji dla zdecydowanej większości żołnierzy Afrika Korps ich dowódca był kimś unikalnym, po prostu „Rommlem”. Rommel był surowy, lecz w sumie bezpretensjonalny, obcesowy, ale nie nieludzki. Swoich ludzi zjednywał sobie urokiem osobistym. Nie dawał im wytchnienia, ale sam również nie szczędził potu. Czuł się odpowiedzialny za swych afrykańczyków i wiedział, że może liczyć na ich męstwo. Po zwycięskiej batalii zawsze potrafił znaleźć właściwe słowa, którymi wyrażał podziękowanie. I szczerze bolał nad żołnierskimi cierpieniami22. Znana jest opowieść o tym, jak Wellington, dowiedziawszy się, iż w jednej z wsi w północnej Hiszpanii oficerowie, którzy sami szukali schronienia, pozostawili na drodze rannego żołnierza. Wellington natychmiast zawołał, by przyprowadzono mu wierz­chowca i w ciemnościach pogalopował ponad trzydzieści kilometrów do wspo­mnianej wioski. Tam wyrzucił z zabudowań strachliwych oficerów i zadbał o to, by przygotowano kwaterę rannemu wojakowi23. Również Rommel, odwiedzając pewnego razu polowy lazaret, zobaczył rannego żołnierza leżą­cego na piasku, gdyż łóżka zarezerwowano dla oficerów. Dowódca Afrika Ko­rps zmieszał obsługę lazaretu z błotem, nakazując od razu zmienić porządki. Jak widać, niektóre osobiste rysy charakteru upodabniały Rommla do wiel­kich wodzów z przeszłości24.

14 czerwca nasłuch złożył Rommlowi meldunek, że Brytyjczycy rozesłali hasło „Peter” do jednostek bojowych. Niemcy spodziewali się powtórzenia „Fritza” - najwyraźniej szykowała się następna wielka operacja. Oddziały na granicy postawione zostały w stan gotowości bojowej.

Było to jedno z największych osiągnięć niemieckich służb wywiadowczych i nasłuchu radiowego w trakcie wojny na pustyni. W istocie, oficerowie Abwehry zorientowali się w zamiarach przeciwnika, do czego znacznie przyczynił się fakt przejęcia brytyjskich szyfrów w południe pierwszego dnia bitwy, czyli 15 czerwca. Sukces jawił się tym większy z uwagi na to, że w ciągu ostatnich ty­godni Brytyjczycy zaczęli przykładać znacznie większą wagę do ochrony infor­macji przekazywanych drogą radiową i Niemcy, wedle ich własnych szacun­ków, nie mieli już dostatecznego rozeznania co do dyslokacji i siły nieprzyja­cielskiego ugrupowania.25

Na najwyższe szczeble dowództwa brytyjskiego wywierana była presja po­lityczna. Wystawiając okręty Royal Navy na poważne ryzyko, rząd w Londy­nie posłał do Egiptu konwój morski przez Morze Śródziemne. Dotychczas ze względu na aktywność włoskiego lotnictwa i okrętów podwodnych konwoje płynęły drogą okrężną wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Statki transportowa­ły do Egiptu ludzi i sprzęt, w tym dwieście czterdzieści czołgów. Konwój do­tarł do Aleksandrii 12 maja, a brytyjska 7. Dywizja Pancerna, wycofana z pu­styni i od lutego praktycznie pozbawiona ciężkiego wyposażenia, została po­nownie dozbrojona. Naczelny dowódca, Wavell, miał więc do dyspozycji silną jednostkę czołgów, a nadto przesunął do Egiptu, po zwycięskiej kampanii w Abisynii, 4. Dywizję hinduską, wzmocnioną dodatkowo 22. Brygadą Gwar­dii. Wymienione dwie dywizje weszły w skład XIII Korpusu pod dowództwem gen. Beresforda-Peirse'a.

Wavell był nieustannie ponaglany z Londynu. Anglicy pragnęli zrewanżo­wać się za sromotną klęskę poniesioną przed dwoma miesiącami w Cyrenajce; gabinet podjął spore ryzyko, dozbrajając siły w Afryce Północnej. Tak więc Wa­vell rozkazał Beresford-Peirse'owi przystąpić do ofensywy.

XIII Korpus miał zaatakować Niemców w rejonie granicy, odbić Halfaję i ruszyć na odsiecz załodze Tobruku. W razie powodzenia Beresford-Peirse otrzymał instrukcję, by po odbiciu Tobruku osiągnąć linię Derna - El-Mechili. Wywiad Anglików dowiedział się o wizycie Paulusa w jednostkach DAK. Dowiedział się też, iż Rommel otrzymał polecenie przyjęcia ugrupowa­nia defensywnego.

Rommel wzmocnił swą artylerię przez przejęcie wielu włoskich dział, po­rzuconych w rejonie nadgranicznym w grudniu poprzedniego roku. Niemcy zreperowali je, ale wiele armat zamontowali na podwoziach kołowych i gąsie­nicowych. Na stanowiskach na granicy znajdowało się w sumie czterdzieści sześć dział przeciwpancernych, w tym trzynaście kalibru 88 mm. Znaczną ich część ustawiono na wzgórzach Hafid, kilkanaście kilometrów na zachód od Capuzzo, a pozostałe w okolicach Halfai.

Atak brytyjski rozpoczął się o czwartej nad ranem. Rommel rozlokował zgrupowania piechoty na umocnionych pozycjach pod As-Sallum, Capuzzo i Halfai; 15. Dywizja Pancerna, nie zaprawiona jeszcze w walkach pustyn­nych, do której dołączył nareszcie Pułk Grenadierów Pancernych (przetrans­portowany do Derny przez transportowe Junkersy, Ju-52), pozostawała w odwodzie na wysokości Tobruku. Natychmiast po stwierdzeniu ruchu wojsk po stronie nieprzyjaciela Rommel skierował 5. Dywizję Lekką (odpoczywają­cą na południe od Tobruku) ku granicy. 15. Dywizję Pancerną chciał zatrzy­mać „pod ręką”, dopóki zamiary Brytyjczyków nie staną się jasne. Dowódca Afrika Korps dysponował akurat w tym czasie stosunkowo niewielkimi zapa­sami paliwa, a wiedział dobrze, iż nie może dopuścić do sytuacji, w której w trakcie bojów manewrowych formacji zmotoryzowanych zabrakłoby w ogóle materiałów pędnych.

0x01 graphic

W późniejszych godzinach porannych nieprzyjaciel - czołgi i piechota zmo­toryzowana 4. Dywizji (hinduskiej), wsparte jedną z brygad 7. Dywizji Pan­cernej (czwartą), złożone z dwóch pułków czołgów piechoty - atakował garni­zony Capuzzo i Halfaja, a jedna z kolumn skręciła na wschód ku As-Sallum. Do wieczora Capuzzo przejęli Brytyjczycy. Lewe skrzydło nacierającego ugru­powania - 7. Brygada Pancerna (druga, wyposażona w cięższe czołgi, bryga­da 7. Dywizji Pancernej) razem z piechotą zmotoryzowaną - posuwało się obe­cnie na północ, ku Bardijji.

Obie strony wyolbrzymiały liczebność oddziałów nieprzyjacielskich — rzecz typowa dla każdej wojny. Rommel wspominał o „ogromnych siłach” brytyj­skich, liczących około trzystu czołgów, prących na północ - w rzeczywistości 7. Brygada Pancerna miała znacznie mniej wozów bojowych. Wkrótce zapoznał się z przechwyconymi meldunkami nieprzyjaciela o znacznych stratach, powa­dze sytuacji oraz „bardzo licznych” jednostkach niemieckich zaangażowanych w walkę. Mimo tych błędów w ocenie potencjału przeciwników, było to pierw­sze większe starcie brytyjskich czołgów z czołgami Afrika Korps; po raz pierw­szy też Brytyjczycy zaatakowali Rommla - on sam zaś objął stanowisko dowo­dzenia w okolicy Sidi Azeiz, kilkanaście kilometrów na północny zachód od Capuzzo, skąd bezpośrednio czuwał nad przebiegiem batalii, a wieczorem doko­nał oceny ogólnej sytuacji. Niemcy trzymali skuteczną obronę, pomimo utraty Capuzzo. Na Halfai - gdzie Brytyjczycy przypuścili szturm z dwóch stron - działa 88 mm dokonały czegoś w rodzaju egzekucji, unieszkodliwiając niemal wszystkie (z wyjątkiem jednego) atakujące czołgi angielskie. Na wzgórzach Hafid, ku którym lewoskrzydłowa brytyjska 7. Brygada Czołgów skierowała się rano (Niemcy uważali, że tam właśnie zaatakowała główne siły przeciwni­ka), działony przeciwpancerne Rommla także uzyskały znakomite wyniki. Rozpoznanie lotnicze i radiowe potwierdziło informacje o ciężkich stratach, zadanych przez Niemców brytyjskim ugrupowaniom pancernym. Większość zmechanizowanych sił Rommla nadal pozostawała w rezerwie - chociaż pułk czołgów 15. Dywizji Pancernej utracił do wieczora ponad połowę wozów bojo­wych pod Capuzzo. Rommel nie wiedział jednakże, iż jego adwersarzowi, Beresford-Peirse'owi, pozostało rano 16 czerwca, czyli drugiego dnia bitwy, zale­dwie trzydzieści dziewięć sprawnych czołgów: dwadzieścia dwa średnie i sie­demnaście wsparcia piechoty, podczas kiedy w momencie rozpoczęcia operacji miał ich dwieście.

Rommel stwierdził, że nadszedł odpowiedni moment do kontrataku.

O świcie 16 czerwca 15. Dywizja Pancerna miała ruszyć na południe, omi­jając po obu stronach Capuzzo i przeciąć, jak to widział Rommel, oba ugrupo­wania brytyjskie. Przypuszczał, że 15. Dywizja Pancerna liczy zbyt mało czoł­gów w porównaniu z jednostkami przeciwnika, aby przypuścić szturm od fron­tu. Tymczasem 5. Dywizja Lekka winna uderzyć na południe z zachodniej flanki, przejść przez Sidi Umar i skręcić na wschód ku Sidi Sulejman. Rommel miał nadzieję, że w ten sposób „rozetnie pień” brytyjskiego ugrupowania. Następnie 5. Dywizja Lekka miała posuwać się dalej w kierunku wschodnim i dotrzeć do Halfai. Rommel bynajmniej nie oczekiwał, że operacja ta będzie przebiegać gładko. Skreślił parę słów do żony o wpół do trzeciej w nocy - na­pisał, że czeka go ciężki bój.

I nie omylił się: zażarte walki trwały przez cały dzień 16 czerwca. Oddzia­ły 15. Dywizji Pancernej i 5. Dywizji Lekkiej wdały się w starcia z czołgami Brytyjczyków, w trakcie których obie strony poniosły spore straty. Jednakże po zaciętym boju 5. Dywizji Lekkiej ze średnimi czołgami 7. Brygady Pancer­nej na zachód od Sidi Umar Rommel doszedł do wniosku, że bitwa układa się po jego myśli. Brytyjczycy byli wyraźnie zdezorientowani. Rommel polecił te­raz 15. Dywizji Pancernej wyruszyć kilkoma kolumnami na zachód i dołączyć do 5. Dywizji Lekkiej, aby następnie dokonać pancernego uderzenia na Sidi Sulejman i dalej na Halfaję. Realizowanie tego rozkazu rozpoczęło się o czwartej trzydzieści rankiem 17 czerwca. Afrika Korps dotarł do Sidi Sulej­man o szóstej rano, a do Halfai o szesnastej.

Do tego czasu Brytyjczycy zarządzili odwrót, unikając tym samym oskrzyd­lenia; stracili razem dziewięćdziesiąt jeden czołgów. Niemcy natomiast utraci­li dwanaście wozów bojowych. Z nasłuchu wydedukowali - i się nie pomylili - że na front przybył sam wódz naczelny wojsk nieprzyjacielskich. Wspomniana wizytacja doprowadziła wkrótce do odwołania ofensywy brytyjskiej. Bitwa się zakończyła.

Ta trzydniowa batalia - jak napisał Rommel do żony 18 czerwca - była cał­kowitym zwycięstwem Niemców. Radość dowódcy podzielali wszyscy żołnierze Afrika Korps. Pomimo tego, że w rejonie walk RAF uzyskał w powietrzu prze­wagę nad Luftwaffe, Rommel uważał, iż pobił liczniejsze siły naziemne nie­przyjaciela. Niemcy, nie bez racji, uznali też, że dysponują lepszym sprzętem niż przeciwnik. Rommel nie szczędził komplementów włoskiej piechocie, która walczyła znakomicie, zwłaszcza w Halfai, pod bezpośrednim dowództwem bo­haterskiego mjr. Bacha, stawiając zacięty opór Brytyjczykom; wychwalał wy­borną współpracę czołgistów z obsługą baterii przeciwpancernych, udane za­stosowanie przećwiczonej wcześniej metody „żabich skoków” po przejściu do kontrnatarcia.

W trakcie zakończonych bojów można było zauważyć coś jeszcze - Rommel dowodził obecnie nieco ostrożniej swą niewielką armią. Wcześniej, na przykład we Francji, osobiście kierował pościgiem na czele dywizji. Podobnie postępował w Cyrenajce aż do Tobruku. Tu po raz pierwszy trafiła kosa na kamień; walki miały odmienny charakter i wcześniejsza taktyka okazała się nieskuteczna. Jednak Rommel bez wątpienia szybko wyciągał wnioski: ostatecznie dopiero nabierał doświadczenia, dowodząc taką machiną jak Afrika Korps. Podczas bitwy nad granicą egipską (określonej przez Anglików mianem Battleaxe, a przez Niemców Sollumschlacht) Rommel dowodził roztropniej, nie ryzykując aż tak jak wcześniej.

Miał nadzieję, iż sukces przekona jego zwierzchników, a przede wszyst­kim Commando Supremo, że batalię w Afryce Północnej sprzymierzeńcy z osi mogą przemienić w zwycięstwo o charakterze strategicznym i w związku z powyższym Rzym i Berlin zdecyduje się wzmocnić siły na tym teatrze dzia­łań wojennych. Nie wiedział jednak, iż w ciągu kilku dni od zakończenia Bat­tleaxe rozpocznie się nowa, wielka kampania. Kampania, która zasadniczo wpłynie na przebieg wojny i ostatecznie przywiedzie Trzecią Rzeszę ku cał­kowitej katastrofie.

22 czerwca 1941 roku Niemcy napadły na Związek Radziecki, a armia nie­miecka rozpoczęła długi marsz w głąb Rosji, aby po niespełna czterech miesią­cach znaleźć się u wrót Moskwy, wokół Leningradu i nad Morzem Azowskim. Ziściło się dawne marzenie Hitlera. Führer dał do zrozumienia, przynajmniej swemu najbliższemu otoczeniu, że kampania polska była jedynie etapem w procesie mającym na celu zdobycie ziem i „przestrzeni życiowej” dla wielkie­go narodu niemieckiego. A właśnie Rosja zajmowała żyzne i olbrzymie obsza­ry. Hitler, podobnie zresztą jak Stalin, uważał niemiecko-radziecki pakt z 1939 roku za zawarty w celach doraźnych; złamał go pierwszy. W przeciwieństwie do wielu poprzednich szefów niemieckiej polityki zagranicznej, Hitler nie są­dził, by Rzesza winna pozostawać w przyjaznych stosunkach z mocarstwem na wschodzie. Twierdził, że na wschodzie znajdują się za to ziemie, które należy podbić, poddać eksploatacji i zasiedlić Niemcami; ziemie zamieszkane przez ludzi niższych rasowo, o mentalności niewolników.

Agresję na ZSRR przedstawiono naturalnie w wymiarze ideologicznym. Związek Radziecki, ojczyzna i podpora bolszewizmu, stanowił dla Hitlera ucie­leśnienie zła - i to nie tyle z powodu panującej tam przemocy i surowości oby­czajów, nie z powodu oficjalnego ateizmu, głoszonej niechęci wobec tradycji i historii, wyznawanej doktryny walki klasowej; Hitlerowi Rosja Radziecka ko­jarzyła się głównie z internacjonalizmem, internacjonalizm zaś z żydostwem. Wódz Rzeszy zawsze stawiał znak równości pomiędzy komunizmem a między­narodowym żydostwem, jako argument przytaczając postać Marksa i licznych Żydów, którzy odegrali kluczową rolę w bolszewickiej rewolucji. Hitlerowi potrzebny był wróg; społeczność, której mógł przypisać, niezależnie od rzeczywi­stości, wszelkie negatywne cechy.

Antykomunistyczny wymiar niemieckiej inwazji na Związek Radziecki od razu nadał wojnie odmiennego charakteru. Po pierwsze, partie bolszewickie na całym świecie uznały teraz, że wojna z Niemcami toczona jest za sprawę pro­letariatu, którego awangarda — radziecka partia bolszewicka — znalazła się w obliczu śmiertelnego zagrożenia. W krajach zachodnich, nadal stawiających opór Niemcom - takich jak Wielka Brytania - bądź też neutralnych - jak Sta­ny Zjednoczone - komuniści dotąd uznawali toczącą się wojnę za spór imperialistyczny, nie mający odniesienia do walki klas. Obecnie, posługując się dalej optyką komunistów, doszło do starcia nazizmu i faszyzmu z państwem „rzą­dzonym” przez proletariat.

Po drugie, zupełnie odwrotnie postrzegano wojnę niemiecko-radziecką w państwach europejskich, pozostających we względnie przyjaznych stosun­kach z Rzeszą. Inwazja na Rosję uznana tam została za krucjatę - krucjatę antybolszewicką. Wojska Wehrmachtu pragnęli wesprzeć zgłaszający się ochotnicy wielu narodowości, którym nawet po latach zdarzało się wspominać walki w Rosji z sentymentem26. Liczni wahali się; docierały do nich słuchy o przemocy nazistów, ale też imponowały im dotychczasowe osiągnięcia nie­mieckie. Na Rzeszę stawiali także często ci najzamożniejsi, obawiając się nade wszystko „komunistycznej zarazy”. W środkowej i wschodniej Europie, gdzie tradycyjna niechęć do Niemców przeszła w jawną nienawiść (odnosi się to w szczególności do Polski i Czech), również bano się skutków ewentualne­go zwycięstwa Armii Czerwonej. W mocarstwach demokratycznych, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, zapanowało polityczne zamieszanie; ko­nieczność opowiedzenia się po stronie walczącej z Rzeszą potęgi totalitarnej zasiała zrozumiały zamęt.

Przede wszystkim jednak, co oczywiste, inwazja - opatrzona kryptoni­mem „Barbarossa” - odmieniła sytuację strategiczną w sensie militarnym. Dla Niemców front wschodni zaczął odgrywać kluczową rolę; Anglicy, a później i Amerykanie, przystąpili do intensywnych bombardowań, które doprowadziły do tego, iż niebawem większość przemysłowych ośrodków Rze­szy legła w gruzach.

Wehrmacht najechał Rosję siłami stu czterdziestu pięciu dywizji, wśród nich trzydzieści pancernych lub zmechanizowanych; armia niemiecka na wschodzie liczyła ponad trzy miliony żołnierzy. W gruncie rzeczy większość z tej z liczby stanowili piechurzy, obciążeni konnymi taborami i armatami o trakcji konnej (dokonująca inwazji na Rosję armia miała ponad sześćset ty­sięcy koni, a przeciętny żołnierz niemiecki pokonywał rozległe rosyjskie tere­ny piechotą. Piechotą też jeśli przeżył - uciekał z ZSRR), lecz to jednostki zmo­toryzowane szybko zaczęły osiągać zdumiewające sukcesy. Przy tych ogrom­nych siłach Afrika Korps mógł się istotnie zdawać niewielkim związkiem.

Niemcy zyskali znaczne powodzenie dzięki zaskoczeniu, choć obaj dyktato­rzy w minionych dwóch latach „przyjaźni” darzyli się wzajemną nieufnością. Stalin wmówił sobie, że Rzesza nie uderzy na Związek Radziecki przed poko­naniem Wielkiej Brytanii lub zawarciem z nią pokoju. Do wyprowadzenia ra­dzieckiego przywódcy w pole w pewnym stopniu przyczynił się swymi zwycię­stwami sam Rommel, w Moskwie uznano, że Niemcy zaangażowali ogromne siły w walkach w Afryce.

Armia Czerwona znacznie przewyższała Wehrmacht pod względem li­czebności, posiadała też o wiele więcej czołgów, spośród których pewna część wyróżniała się walorami bojowymi. Jednak najistotniejsza okazała się dy­namika niemieckiego uderzenia. Najeźdźcy wzięli do niewoli setki tysięcy jeńców, zdobywając szybko rozległe obszary zachodnich regionów Związku Radzieckiego, w tym żyzną Ukrainę. Szczęście odwrócić się miało dopiero z nadejściem zimy. Hitler był przekonany (a podobne przekonanie żywiło i wielu obywateli Związku Radzieckiego), że reżim Stalina jest tak niespraw­ny, iż - jak to ujął Führer - wystarczy „jeden kopniak w drzwi, a cała prze­gniła budowla się zawali”.

Tak się jednakże nie stało. Wojna na wschodzie rozgorzała na wielką ska­lę, pozostając już do końca priorytetowym frontem Wehrmachtu. Początkowo optymizm panował nawet wśród sceptyków z OKH. Spokój zachowywał gen. Haider, w dużej mierze odpowiedzialny za opracowanie planu uderzenia w trzech kierunkach: północnym, centralnym i południowym, a następnie zamknięcia w wielkich kotłach armii nieprzyjaciela. Uważał przy tym, że kam­pania wkrótce zakończy się zwycięsko. A w Afryce Rommel, obserwując z od­dalenia triumfalny pochód Wehrmachtu na wschód, doszedł do wniosku, iż po pokonaniu Rosji Niemcy będą mogły podjąć zakrojoną na szerszą skalę walkę z brytyjskim imperium.

W sierpniu Rommel zapadł na żółtaczkę. Miał zamiar jesienią, po powrocie do zdrowia, wziąć krótki urlop i spotkać się w Rzymie z żoną. W owym czasie zapisał parokrotnie, że nie będzie płakał, jeśli zostanie przeniesiony na inny teatr działań wojennych. Łatwo domyślić się, jaki „teatr” miał na uwadze. Każdego wieczora otrzymywał meldunki o rozwoju sytuacji na froncie rosyj­skim. Wywiad przy jego sztabie regularnie słuchał wiadomości przekazywa­nych przez BBC, które następnie streszczano dla Rommla. Dowódcę DAK roz­pierał optymizm. Napisał w liście do żony, że ze względu na przewagę wojsk niemieckich „rosyjska afera” wkrótce zakończy się zwycięstwem.

Rommel miał szczęście nie służyć na froncie wschodnim. Wprawdzie nie­którzy dowódcy niemieccy zabłysnęli kunsztem właśnie tam - właśnie w Rosji można było przeprowadzić szybki manewr, obronić długi odcinek niewielkimi siłami, przewidując zamiary wroga i koncentrując własne oddziały przejść do uderzenia, jednym słowem: zastosować te elementy sztuki wojennej, których mistrzem był Rommel. Jednak choć gwiazda Rommla mogła w Rosji przyga­snąć lub rozbłysnąć jeszcze jaśniej, to nie wpłynąłby on i tak na ostateczny wy­nik kampanii. Tymczasem w Afryce - jakkolwiek i tam zwycięstwo przypaść

miało przeciwnikom - porażka nie oznaczała jeszcze upadku państwa niemiec­kiego. Obszar Morza Śródziemnego znajdował się daleko od Berlina, pozosta­jąc raczej obiektem troski Włochów. Natomiast na froncie wschodnim walczy­li głównie Niemcy i z czasem front ten zbliżał się do granic Rzeszy. Tak więc postać Rommla zachowała w oczach Niemców tę aurę romantycznego sukcesu i nie kojarzyła się ze strachem, klęską i okropnościami wojny. Rommel pozo­stał uosobieniem cnót żołnierskich; bohaterem, choć w zasadzie większość zdo­bytej sławy zawdzięczał swoim podwładnym. Ale tak to już bywa - do historii przechodzi nazwisko dowódcy.

Rommlowi poszczęściło się jeszcze pod innym, równie ważnym względem. Opuścił Polskę natychmiast po zakończeniu kampanii w 1939 roku, i chociaż mówiło się o „ekscesach” nazistów, a zwłaszcza esesmanów, sprawujących rzą­dy w podbitej Polsce, to Rommel nie miał okazji widzieć tego na własne oczy. Ponieważ długo żywił gorący podziw dla Hitlera, to zapewne przekonano by go jakoś, że owe ekscesy wynikają z przypadków łamania dyscypliny; że to błędy stanowiące odstępstwo od reguł postępowania. Metodyczna eksterminacja lud­ności żydowskiej (nie tylko, lecz głównie żydowskiej) na terenach polskich za­częła się zaraz na początku wojny i nasiliła znacznie w trakcie roku 1940 i pierwszej połowie 1941 roku. Polscy Żydzi byli deportowani do gett założo­nych w większych miastach, zamykani w obozach, gdzie zmuszano ich do pra­cy w katorżniczych warunkach, lub też częstokroć mordowani za trywialne „wykroczenia”; Żydów bito i poniżano za pełną aprobatą okupacyjnych władz niemieckich. Podobne praktyki istniały, choć na mniejszą skalę, na obszarach podbitych przez Wehrmacht oraz w granicach formalnie niepodległych krajów na Bałkanach.

Niemniej wraz z rozpoczęciem operacji „Barbarossa” zaczął się nowy okres straszliwych prześladowań. Na wschodzie Europy, na terenach Rosji Radzieckiej, żyły liczne społeczności żydowskie (w Związku Radzieckim mieszkało w sumie około dwóch milionów Żydów) i wobec nich właśnie naziści dopuścili się potwornych okrucieństw. Do czerwca roku 1941 straciło życie nieco ponad 3% Żydów zamieszkujących opanowane przez Niemcy kra­je europejskie. Rzecz jasna, padli oni ofiarami zbrodniczej machiny nazi­stowskiej, jednakże prześladowania dokonywane we wschodniej i środkowej części kontynentu nie były jeszcze wtedy traktowane jako świadoma reali­zacja ludobójczych planów.

Od połowy roku 1941 terror nasilił się znacznie i ponieważ na froncie wschodnim walczyły trzy miliony niemieckich żołnierzy, masowych egzekucji nie udawało się już SS utrzymywać w tajemnicy. Początkowo ludność w Rosji ciepło witała maszerujące oddziały Wehrmachtu; zwłaszcza w takich regio­nach jak zachodnia Ukraina (gdzie mieszkali przede wszystkim katolicy), które ucierpiały strasznie pod rządami Stalina, niemieckie wojsko witano jako wyzwolicieli. Żołnierze byli zaskoczeni tak przyjazną reakcją miejscowej lud­ności; fakt ten zdawał się stanowić potwierdzenie wieści o niepopularności i brutalności reżimu komunistycznego. Tak więc na początku kampanii Rosja­nie, Białorusini i Ukraińcy witali z otwartymi sercami zdyscyplinowane nie­mieckie oddziały frontowe, wkraczające do wsi i miast.

Wkrótce jednak atmosfera miała się odmienić. Hitler bowiem głosił wszem i wobec, że Rosjanie to Untermenschen [„podludzie”] i należy ich tak trakto­wać. Siły okupacyjne winny postępować z całą stanowczością. Führer pragnął w przyszłości rozczłonkować i skolonizować podbite obszary; w jego mniema­niu o żadnym „wyzwalaniu” nie mogło być mowy.

Natomiast radzieccy Żydzi mieli być poddani brutalnej eksterminacji. Na­turalnie, nie usankcjonowano takiej dyrektywy oficjalnym pisemnym rozka­zem, co jednak nie złagodziło wymowy faktów. Już w połowie roku 1941 zapla­nowano bliskie w czasie, ostateczne rozwiązanie „problemu żydowskiego”.

Zorganizowano w tym celu, podobnie jak wcześniej w Polsce, specjalne gru­py i komanda SS. W Rosji, tak jak i w większości innych krajów wschodniej Europy, Żydów nie lubiano, często odnoszono się do nich wrogo, zdarzały się nawet pogromy. Tak więc polityka nazistów nie stała w zasadzie w sprzeczno­ści z odczuciami znacznej części populacji podbitych krajów; tu i ówdzie z Niemcami współpracowały wręcz w mordowaniu Żydów nacjonalistyczni bojówkarze27. Jednakże to Niemcy z SS organizowali masakry na tyłach, z dala od prących naprzód wojsk frontowych. Początkowo odbywało się to w następu­jący sposób: esesmani, często uciekając się do pomocy lokalnych służb porząd­kowych, wywozili Żydów poza miasto i tam rozstrzeliwali w rowach seriami z broni maszynowej. Czasem Żydzi zapędzani byli do synagog, które następnie podpalano. Zdarzały się i publiczne egzekucje, obserwowane (z zaciekawie­niem, a niejednokrotnie z rozbawieniem) przez ludność cywilną i żołnierzy na przepustkach. Systematyczne mordowanie zaczęło się wraz z początkiem „Barbarossy” i trwało przez następne lata.

Ofiarami padali nie tylko Żydzi. Zabijano także bezlitośnie ludność rosyj­ską, zwłaszcza na terenach, gdzie rozwinęła się partyzantka. Jeszcze jednym ponurym aspektem wojny na wschodzie była kwestia traktowania jeńców. Ro­sjanie, od pierwszych dni kampanii, postępowali z dzikim okrucieństwem ze schwytanymi niemieckimi żołnierzami. Niemcy odnajdywali okaleczone zwło­ki, ślady tortur na ciałach ofiar i przez takie przypadki nabierali przekonania, iż prowadzą walkę ze zdeprawowanymi barbarzyńcami. W konsekwencji tego, a także na skutek nazistowskiej propagandy, jeńców radzieckich również traktowano okrutnie i nieludzko. W większości wypadków Rosjanie głodowa­li w obozach, pracując jak niewolnicy i wegetując w nieludzkich warunkach. Przyznać trzeba, iż jeńcy niemieccy w niewoli radzieckiej mieli większe szan­sę na przeżycie.

Ta bezwzględna wojna, prowadzona z brutalnością, jakiej nie widziano w Europie od stuleci, musiała wpłynąć na niemiecką armię. Choć tylko nie­znaczna część oficerów i żołnierzy Wehrmachtu splamiła się okrucieństwami, to jednak wielu wiedziało o nich bądź też nawet widziało skutki masakr, doko­nanych przez oprawców z SS. Szczególnie ciężkich zbrodni dopuściły się Ein­satzkommandos, likwidujące Żydów nawet w wypadkach otrzymania dyspozy­cji, by niektórych oszczędzić. Esesmani z tychże oddziałów mordowali - jak wy­znał jeden z nich - z nienawiści28.

Odgórne dyrektywy były wystarczająco nieludzkie. Część generałów nie odmawiała wypełniania rozkazów, które urągały honorowi wojskowemu i ludz­kiej przyzwoitości. 6 czerwca 1941 roku wydany został niesławny Kommissarbefehl, akt, na którego mocy ujęci komisarze polityczni Armii Czerwonej win­ni być rozstrzeliwani na miejscu. Część wysokich oficerów Wehrmachtu zare­agowała na to gniewnie; sam Rommel, zapoznawszy się z treścią rozkazu, odrzucił go bez wahania, tak jak zignorował i późniejszy, nakazujący, by żoł­nierzy pochodzenia żydowskiego traktować nie jak jeńców, lecz jak Żydów. Niemniej jednak jad dostał się już do krwiobiegu niemieckiej armii, w jakimś stopniu wygłuszając sumienie przeciętnego szeregowca Wehrmachtu. Kadra oficerska podzieliła się: jedni śmiało odmówili wykonywania takich zaleceń, wystosowując nawet czasem formalne raporty ze skargami na ten temat, inni (a tych była większość) woleli przymknąć oczy, odwrócić się ze wzruszeniem ra­mion, nie wyrażając na głos swego niesmaku. Tyle że w Rosji trudno było uda­wać, iż niczego się nie dostrzega. W raporcie Grupy Armii „Środek”, wysłanym pod koniec 1941 roku, podkreślano, że wielu oficerów sprzeciwia się unice­stwianiu Żydów, jeńców wojennych, komisarzy i innych, konstatując ponuro: „Obecnie wszyscy już wiedzą, co się dzieje!” Niektóre okrutne zarządzenia zręcznie obchodzono, lecz ich treść znana była powszechnie29.

Nie chodziło jednak wyłącznie o okrucieństwo wojny radzieckiej. W samych Niemczech podjęto politykę deportacji (określanej eufemizmem „przesiedle­nia”) na wschód. Hitler zdecydował, że ojczyzna, niemieckie serce Rzeszy, win­na być Judenrein i transporty pełne Żydów zaczęły wyjeżdżać z Niemiec w paź­dzierniku roku 1941. „Przesiedlono” również Żydów z Austrii, Czech, a nawet Luksemburga. Nakłaniano ludność żydowską do wyjazdu obietnicami zapew­nienia pracy oraz znośnych warunków życia w nowym środowisku. W rzeczy­wistości z tej fali deportowanych przetrwało bardzo niewielu. Początkowo Ży­dzi przesiedlani byli do gett we wschodnich obszarach zdobytych przez Wehr­macht, głównie w Polsce. Następnie transportowani do specjalnych obozów. Wreszcie w styczniu roku 1942 zapadła ostateczna decyzja: Żydzi ze wszyst­kich okupowanych krajów, a potem z całej Europy zostaną zlikwidowani. Część z nich obarczy się najpierw katorżniczą pracą, a pozostałych unicestwi możliwie najszybciej.

Zdecydowania większość Niemców, cywilów i wojskowych, nie znała treści tych ostatnich barbarzyńskich postanowień. Nie znał jej też Erwin Rommel. Z pewnością mógł się on zorientować, że na wschodnim froncie dzieją się rze­czy straszne — o czym zapewne informowali go oficerowie, skierowani do Afry­ki z Rosji. Nie mniej jednak w Afryce nie walczyły jednostki SS. Nie było też tam zbyt wielu Żydów; żadnych politruków i komunistów. W gruncie rzeczy nawet niewielu nazistów - a z owego grona tylko ludzie w rodzaju kpt. SS Berndta, przysłanego Rommlowi przez Ministerstwo Propagandy Goebbelsa (Berndt w trakcie walk na pustyni okazał się całkiem dobrym żołnierzem). Nie było rebeliantów ani buntowników, jeśli nie liczyć Beduinów, którzy ge­neralnie odnosili się przyjaźnie do Niemców (chociaż wrogo do Włochów). Większość Niemców postrzegała deportacje ludności żydowskiej (jeśli w ogóle o nich usłyszała) jako rodzaj „inżynierii społecznej” - działania bez wątpienia surowe, lecz umotywowane wymogami czasu wojny. Dla Niemców zachowy­wanie tajemnicy było, podobnie jak utrzymanie tajemnicy, obowiązkiem. Nie wolno było dyskutować czy nawet wspominać o pewnych sprawach, a depor­tacje jawiły się jedną z owych spraw. Zbytecznym gadaniem pomagało się wrogowi. A zdrada mogła zniweczyć wysiłki dzielnego niemieckiego żołnierza na froncie. Wielu przy tym — choć to pewnie zabrzmi osobliwie — machało lek­ceważąco rękami i mówiło: „przecież to tylko Żydzi”. Tak więc masakry doko­nywane na wschodzie stanowiły raczej temat pogłosek. I chociaż informowali o nich żołnierze w listach do rodzin, to Niemcy na tyłach najczęściej trakto­wali to z niedowierzaniem. Co więcej, w hitlerowskiej Rzeszy bezpieczniej by­ło nie słuchać i nie powtarzać tego rodzaju wieści. W czasie wojny społeczeń­stwa zwykle gotowe są bardziej niż w okresie pokoju dawać wiarę zapewnie­niom władz i ufać, że „władze mają swoje powody”, „wiedzą, co robią”, oraz traktować niewiarygodnie brzmiące historie jako wymysły agentów wroga. W wypadku Niemców naturalny, poparty zdyscyplinowaniem patriotyzm, przyczynił się do służenia złu.

Z perspektywy trudno tak naprawdę ustalić, do jakiego stopnia mieszkań­cy hitlerowskiej Rzeszy nie zdawali sobie sprawy z okropności, których dopu­szczali się naziści. Część społeczeństwa z pewnością była zupełnie nieświado­ma, lecz nie aż tak znaczna, jak to się czasem sugeruje. Istniało zjawisko „względnej nieświadomości” - pewni, nawet wykształceni i inteligentni ludzie wiedzieli trochę, lecz niewystarczająco, by przeciwstawić się machinie władzy. Skala dokonanych zbrodni nie mogła pomieścić się w rozumie przeciętnego, su­miennego i posłusznego zwierzchności Niemca, który w dodatku zdradzał in­klinację do podporządkowywania się silnemu przywódcy w zamian za zrzuce­nie z siebie jarzma moralnych wątpliwości. Większość pamiętała niedawną przeszłość i nadal darzyła Führera wdzięcznością za to, czego dokonał w latach trzydziestych; ta sama większość uznawała wojnę za sprawiedliwą, a przeciw­ników Hitlera za rzeczywistych albo potencjalnych zdrajców.

Grono, które z całą świadomością nastawione było wrogo do reżimu nazis­towskiego, wiedziało jednak znacznie więcej, przy okazji bardzo sceptycznie odnosząc się do oficjalnej propagandy. Wspomniani opozycjoniści nawiązali już też kontakty z wpływowymi osobistościami w armii i na tyłach. Poczuciu wsty­du za Niemcy towarzyszyła niecierpliwość. Hrabia Helmuth von Moltke napi­sał w Berlinie 21 października 1941 roku:

„Jak można znieść taką hańbę i zmazać winę? W Serbii spalono doszczęt­nie dwie wsie, rozstrzeliwując ich mieszkańców: 1700 mężczyzn i 240 kobiet. Był to odwet za napaść na trzech niemieckich żołnierzy... Codziennie morduje się z pewnością ponad tysiąc osób, a dalsze tysiące przyzwyczaja się do mordo­wania. A mimo to wszystko wspomniane jest dziecinną igraszką, w porówna­niu z tym, co dzieje się w Polsce i Rosji. Jak mógłbym to znieść... czy nie jestem temu współwinny? Co ja powiem, kiedy ktoś spyta mnie: »A co robiłeś w tym czasie?« ...Gdybym tylko mógł wyzbyć się strasznego poczucia, że się zaprze­dałem, że nie reaguję odpowiednio w obliczu takich spraw, że zadręczam się, tłumiąc w sobie ludzkie odruchy”30.

Moltke, wyjątkowo prawa i szlachetna postać, inspirator powstania Koła Kreisau oraz zacięty przeciwnik nazizmu, w przyszłości miał sam zginąć z rąk oprawców. Nie mylił się, czyniąc w roku 1941 notatkę, że zbrodnie popełniane na Serbach nie mogą być porównywane z tym, co się działo w Polsce i Rosji. Na początku października tego roku w jednym z miast we wschodniej Polsce wy­pędzono za rogatki siedemnaście tysięcy Żydów, tam nakazano im się rozebrać

i rozstrzelano wszystkich z broni maszynowej. Była to jednak tylko jedna z wielu masowych egzekucji. Moltke odważnie atakował oficjalne nakazy, le­galizujące na terenach podbitych prześladowania Żydów, o dziwo, osiągając na tym polu nawet pewne sukcesy. Był znakomitym prawnikiem i przekonywał tych rozmówców, którzy wciąż jeszcze chcieli słuchać logicznych argumentów, że należy - jak to sam ujął - „pohamować zarazę barbarzyństwa w umysłach wojskowych”. Tym, którzy mieli jeszcze resztki wrażliwości, powiadał, że mo­ralność nie toleruje kompromisów. Pozostaje jednak faktem, że nawet Moltke, nieprzejednany wróg reżimu hitlerowskiego, posiadał tylko ograniczone wia­domości o zbrodniach popełnianych w Polsce; tym bardziej nie uświadamiał so­bie w pełni zastraszającej skali działań ludobójczych podjętych w Rosji. Przy tym mimo wszystko postrzegał przestępstwa wojenne na zajętych terytoriach Związku Radzieckiego przez specyficzny pryzmat. Z pewnością liczył, przynaj­mniej w pierwszym okresie kampanii, że zakończy się ona zwycięstwem; na froncie wschodnim walczyli jego przyjaciele i krewni. Zamierzał przede wszy­stkim odsunąć od władzy nazistów i rozmyślał głównie nad politycznymi pro­blemami posthitlerowskich Niemiec.

Powoli stawało się jednak jasne, że Hitlera odsunąć od władzy można tylko siłą, przy pomocy zdyscyplinowanej i wiernej tradycjom niemieckiej armii. Nie miały w konkretnej sytuacji większego znaczenia rozmyślania nad kształtem przyszłego ustroju czy konstytucji; należało przygotowywać zbrojny zamach stanu. Rommel, nadal nie mający pojęcia o budzeniu się opozycji antynazi­stowskiej, służył wciąż swym militarnym talentem hitlerowskiemu reżimowi. Zły geniusz Adolfa Hitlera potrafił zaprzęgnąć do swego wozu masy, żerując na najbardziej prymitywnych uprzedzeniach, oraz żołnierzy, którzy odnosili dla niego zwycięstwa.

ROZDZIAŁ 13

PANZER GRUPPE AFRIKA

Rommel zawsze bacznie przypatrywał się poczynaniom przeciwnika. Obe­cnie doszedł do wniosku, że pojął brytyjski sposób prowadzenia walki. W późniejszym okresie rozpisywał się na ten temat szczegółowo, jednakże bo­gatszy już wówczas o wiele doświadczeń. Mimo to nawet część jego wstępnych ocen okazała się słuszna, pokrywając się zresztą z opiniami OKH, opracowa­nymi na podstawie analizy batalii w Grecji, na Krecie czy we Francji.

Brytyjczycy - jak pisano w podsumowaniu OKH1 - zwłaszcza młodsi rangą oficerowie, okazywali znaczną odwagę oraz skłonność do poświęceń, choć z drugiej strony ci sami młodsi oficerowie nie byli skorzy do podejmowania inicjatywy na własną rękę, działając stereotypowo i według schematycznych metod. Na wyższych szczeblach dowodzenia rzucał się jednak w oczy „brak zręczności operacyjnej” oraz elastyczności w kierowaniu wielkimi formacjami zmechanizowanymi. Niemcy posłużyli się słowem Schwerfallig, co można prze­tłumaczyć jako „niezgrabność” bądź „niemrawość”. Brytyjczycy zademonstro­wali w prowadzonych akcjach bojowych sztywność myślenia i niechęć do szyb­kiego przegrupowywania się, kiedy wymagała tego sytuacja. Niemieccy anali­tycy odnotowali też tendencję do wydawania przez Brytyjczyków chaotycznych i nadmiernie szczegółowych rozkazów, co krępowało samodzielność i inicjaty­wę niższych dowódców. Jak już wspomnieliśmy, refleksje Rommla — podkreśla­jącego dzielność wroga, lecz wady w jego systemie wojskowym — zasadniczo się nie różniły od opracowania dokonanego przez OKH.

Dodać tu trzeba, że Rommel, prócz ogólnej charakterystyki nieprzyjaciela i stosowanej przez niego taktyki, starał się również rozgryźć poszczególnych oponentów. Po nieudanej Battleaxe Brytyjczycy wymienili wszystkich wy­ższych dowódców w Afryce Północnej. Rommel retrospektywnie uznał, iż zbyt częste i radykalne zmiany nie mogły wyjść na dobre. Przyuczenie się do prowa­dzenia walk na pustyni wymagało czasu, a zwykle najskuteczniej uczyć się na własnych błędach. Podobny, zgubny efekt miały szybkie awanse. Rozszerzenie odpowiedzialności pociągało za sobą zmianę techniki i przystosowania się do nowych reguł. Rommel miał to wkrótce odczuć na własnej skórze. Był właśnie u progu popełnienia jednego z nagłośniejszych błędów w swej karierze wojsko­wej, lecz uniknął ostatecznie zasadzki i niby genialny szermierz zręcznie do­prowadził do zmiany sytuacji na swoją korzyść.

Rommel bowiem objął dowodzenie na wyższym szczeblu. W Cyrenajce oraz podczas bitwy nad granicą egipską kierował Afrika Korps, czyli korpusem, chociaż do pewnego stopnia miał pod komendą także kilka dywizji włoskich. W sierpniu 1941 roku przyszło mu stanąć na czele Panzer Gruppe Afrika. Sam Korpus Afrykański przeszedł pod pieczę gen. Cruewella i składał się obecnie z dwóch dywizji pancernych - 15. (gen. Neumanna-Silkowa) oraz 12. (dawniej 5. Dywizji Lekkiej.) Ponadto w skład Grupy Rommla weszła inna niemiecka dywizja „lekka”, której wkrótce nadano numer 90, początkowo określana mianem Dywizji „Afrika” (dowódca - gen. Summermann) i sformowana głów­nie ze znajdujących się już w Afryce jednostek. Pod rozkazami Rommla znaj­dowały się również (choć formalnie podporządkowane włoskiemu naczelnemu dowódcy w Libii, którym był gen. Bastico) dwa korpusy włoskie: XX Korpus Pancerny gen. Gambary, zestawiony z dwóch dywizji szybkich, „Ariete” (gen. Balotty) i „Trieste” (gen. Piazzoniego), oraz XXI Korpus gen. Navarriniego, złożony z czterech dywizji piechoty. Jeszcze jedna dywizja włoska („Savona” gen. de Giorgisa) wyłączona została spod komendy Navarriniego, lecz rów­nież znalazła się w składzie Grupy Pancernej „Afrika”.

Tak więc Rommel dysponował obecnie pokaźnymi siłami - dziesięciu dywi­zji, trzech dowództw korpusów. Jak z radością napisał w liście do żony, spodziewał się, jeśli wszystko pójdzie dobrze, rychłego awansu do stopnia ge­nerała pułkownika. W rzeczywistości 1 lipca mianowano go generałem broni pancernej. Istotniejsze, że przysłano Rommlowi z Rzeszy większy zespół szta­bowców pod fachowym kierownictwem gen. Gausego, inteligentnego, spokojne­go, refleksyjnego Prusaka, słynącego ze specyficznego poczucia humoru, który wcześniej działał jako oficer łącznikowy pomiędzy Berlinem i Rzymem, jasno i otwarcie przekazując Halderowi uwagi wypowiadane przez Rommla. Haider skwitował je mianem wytworu „chorobliwej ambicji”2. Jednakże Gause służył Rommlowi wiernie, choć, jak przyznał Halderowi, nie podobały mu się „brutal­ne metody” Rommla.

W niemieckich kręgach wojskowych od dawna panowało przekonanie, że sztab winien stanowić samodzielny krąg, złożony z ludzi, których umiejętności dopełniały się nawzajem — „mózg” i „system nerwowy” wypełniający wolę do­wódcy. Dzięki takiemu podejściu do zagadnienia w armii niemieckiej służyło względnie niewielu sztabowców, co z kolei wpływało dodatnio na ruchliwość jednostek liniowych. Nadto, czego można domyślić się z podsumowania doko­nanego przez OKH, niemieccy sztabowcy nie trzymali się sztywno zasad i uni­kali przesadnie szczegółowych rozkazów, słusznie uważając, iż ingerowanie w detale przeprowadzanych akcji przynosi więcej szkody niż pożytku, podko­mendnym zaś należy przekazywać możliwie proste instrukcje i zadania, pozo­stawiając im wolną rękę w kwestii realizacji. Podobnymi pryncypiami kiero­wał się już sam Moltke starszy.

Przyznać wypada, iż, istotnie, kiepskie armie mają rozbudowane sztaby. Sztab gen. Gausego w Grupie Pancernej „Afrika” był w sierpniu roku 1941 nie­liczny, ale i wyśmienicie przygotowany do swych zadań. Na przykład w wy­dziale operacyjnym (tzw. I a) pracowało zaledwie dwóch oficerów: płk Westphal (człowiek czasem arogancki, lecz niezwykle inteligentny3), któremu asy­stował jeden oberlejtnant, natomiast w wydziale wywiadowczym (I c) — mjr von Mellenthin oraz dwóch poruczników. Wydział kwatermistrzowski, odpowiedzialny za organizację dostaw, kierowany był przez mjr. Schleusenera (którego w grudniu 1941 roku zastąpił oficer o nazwisku Otto), a temuż po­magali dwaj inni majorzy. Łącznie z adiutanturą, ordynansami, lekarzami itd. wojskowa rodzinka Rommla składała się ledwie z dwudziestu oficerów plus cy­wilnego przedstawiciela niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Constantina von Neuratha. W niewielu siłach zbrojnych zdarzało się, by armia złożona z dziesięciu dywizji, operująca na przestrzeni tysięcy kilometrów, kie­rowana była przez tak szczupły zespół.

Sztab ten zorganizowany został przez OKH jako Verbindungsstab, zespół mający ułatwić kontakty pomiędzy włoskim dowództwem w Afryce Północnej a OKH w kwestii operacji niemieckich jednostek na „włoskim” teatrze działań wojennych oraz uzgodnić strefy zaopatrzenia na tyłach, a także porozumiewać się z von Rintelenem, reprezentantem Wehrmachtu w Rzymie, co do sposobów zaopatrywania wojsk drogą morską (przez Morze Śródziemne). Haider napisał w tej sprawie do Cavallera, wyznaczając przy okazji specjalne zadania na ty­łach sił frontowych w Afryce swoim ludziom. Rommel nic o tym nie wiedział, póki nie otrzymał sygnałów z Rzymu4.

Początkowo nieprzyjaźnie zareagował na przybycie nowego sztabu z Nie­miec i nie ma się co temu dziwić. Ustalenia Haldera z Cavallerem oraz in­strukcje, jakie ów pierwszy wydał Gausemu, zmierzały do podkopania autory­tetu Rommla i, co gorsza, zasiania niesnasek. W Afryce i bez tego nie obywało się bez nieporozumień z Włochami, a nieufność Haldera wobec Rommla kom­plikowała jeszcze sytuację. Rommel, który sam nie był oficerem sztabu gene­ralnego, spoglądał krzywo na pewnych siebie, wykształconych sztabowców (lu­bujących się w teoretycznych, akademickich sporach dotyczących wojny), którzy mogli starać się dublować go podczas kierowania operacjami. Rommel, indywidualista z krwi i kości, nie zamierzał do tego dopuścić.

Te początkowe obawy okazały się nieuzasadnione. Rommel bezzwłocznie wyjaśnił, co myśli o zakresie kompetencji - sztab miał mu pomagać w dowo­dzeniu, miast zajmować się jakimś niejasnym pośrednictwem - a nowo przy­byli zaakceptowali jego punkt widzenia. Gen. Gause i jego oficerowie okazali się wybitnymi specjalistami w swoim fachu; byli przy tym całkowicie lojalni wobec Rommla, ponieważ jako (bez wyjątku) doświadczeni wojskowi, szybko zorientowali się, że Rommel jest nadzwyczaj utalentowanym dowódcą, który ma do wypełnienia wyjątkowo trudne zadanie. Wkrótce Rommel napisał w li­ście o satysfakcjonującej współpracy z Gausem, dodając, iż po raz pierwszy ma świetnie wyszkolony sztab, pełniący „funkcje bez zarzutu”.

Chociaż jednak Rommel szybko zaczął cenić swój sztab, to nie potrafił jeszcze wyzbyć się skłonności do autorytatywnego dowodzenia i wykorzystywał umiejętności podwładnych w nie najlepszy sposób. Na przykład często zabierał ze sobą na front szefa sztabu, Gausego. Było to wbrew zasadom kierowania wojskiem, przyjętym w każdej armii: szef sztabu to faktyczny zastępca dowód­cy, mogący podejmować decyzje w wypadku nieobecności tegoż, a nawet (jepli wymaga tego sytuacja) zmieniać wydane przez bezpośredniego zwierzchnika rozkazy. Gdy Rommel zabierał Gausego, ta olbrzymia odpowiedzialność spada­ła na młodszych oficerów. Zdołali sobie oni poradzić w licznych wypadkach z nadmiarem obowiązków, ale pozostaje faktem, iż postępowanie Rommla by­ło niewłaściwe. Rommel, chociaż znakomicie wyczuwał samą walkę, świetnie operując na froncie, to czasem lekceważył konieczność metodycznego podejścia do zagadnień dowodzenia na wyższym szczeblu, ignorując przy tym słuszne sugestie i wymogi sztabowców, wyedukowanych w akademiach wojskowych. Łamał zasady, lecz w wielu wypadkach udawało mu się unikać konsekwencji. W wielu, ale nie zawsze.

Obecnie miało dojść w Afryce do działań bojowych na większą skalę. Pan­zer Gruppe Afrika musiała liczyć się z przyjęciem na siebie kolejnej ofensy­wy, przygotowywanej po zmianach w brytyjskim dowództwie. Po niepowo­dzeniu Battleaxe Wavell został odesłany do Indii, a jego miejsce zajął gen. Auchinleck; 8. Armia Brytyjska również otrzymała nowego dowódcę - gen. Cunninghama. Rommel miał o Wavellu dobrą opinię, chociaż krytykował niektóre z jego posunięć. W trakcie kampanii woził ze sobą i studiował prze­tłumaczone na niemiecki eseje Wavella. o Auchinlecku czy Cunninghamie wiedział niewiele.

Wywiad przy sztabie Rommla zdawał sobie dobrze sprawę, że szykuje się nowa ofensywa brytyjska. Niemcy przypuszczali, iż alianci dążą do oswobodze­nia Tobruku. OKH oceniało, że do ofensywy może dojść z początkiem paździer­nika, potem jednakże zmieniło zdanie. W tej sytuacji Rommel miał dokonać gruntownego rekonesansu w rejonie nadgranicznym we wrześniu. Tak więc wyruszył na czele oddziałów 21. Dywizji Pancernej ku obszarom na południe od Sidi Umar, mając nadzieję ustalić, w jakim rejonie Brytyjczycy dokonają za­sadniczego uderzenia. Wspomniany wypad przyniósł Niemcom straty, zadane głównie przez nieprzyjacielskie lotnictwo i artylerię dalekiego zasięgu. Tym­czasem nasłuch stwierdził, że Brytyjczycy zajęli już wyjściowe pozycje do ata­ku. Rommel wycofał się 16 września. Niemcy byli pod wrażeniem skuteczności działań patroli i artylerii przeciwnika.

Rommel, na podstawie przeprowadzonego wypadu (akcja nosiła kryptonim Sommernachtstraum) doszedł do wniosku, że Anglicy nie są jeszcze gotowi do uderzenia. Cieszyło go to, chciał bowiem w najbliższym czasie opanować Tobruk. Gdyby udało mu się zdobyć Tobruk - a, biorąc pod uwagę układ sił, rzecz wydawała się całkiem realna — to nie tylko poprawiłoby się tym samym zaopatrzenie Panzer Gruppe Afrika, lecz także położenie operacyjne zmieni­łoby się znacznie na korzyść strony niemieckiej. Nieprzyjacielskie (brytyjskie, nowozelandzkie, południowoafrykańskie i hinduskie) dywizje, miast iść na odsiecz oblężonym obrońcom, musiałyby uderzyć na broniących się Niemców, mających za sobą silne umocnienia. Tobruk stał się obsesją Rommla, czemu trudno się dziwić.

Szturm na Tobruk musiał jednak ulec zwłoce z uwagi na problemy z zaopa­trzeniem. Rommel otrzymywał, zarówno jeśli chodzi o dostawy broni, amuni­cji, jak i innych materiałów, ledwie część tego, czego żądał. Od czerwca do paź­dziernika dwieście dwadzieścia tysięcy ton materiałów poszło na dno Morza Śródziemnego razem ze statkami zatopionymi przez aliantów - do owego dzie­ła zniszczenia w największym stopniu przyczyniły się samoloty mające bazy na

Malcie5. Brytyjski wywiad złamał szyfry, którymi posługiwała się marynarka włoska. Mimo to Rommel instynktownie wyczuwał, iż należy przystąpić do ak­tywnych działań i puścił mimo uszu sugestię OKH (pod którą gorąco podpisy­wało się włoskie dowództwo), by odłożyć próbę zdobycia Tobruku do 1942 ro­ku. Rommel uważał, że, podejmując pewne ryzyko, będzie mógł zaatakować pod koniec listopada; był pewny, że czas działa na jego niekorzyść i zdołał o tym przekonać Berlin. W końcu otrzymał ze stolicy Rzeszy przyzwolenie na przystąpienie do szturmu.

14 listopada Rommel złożył wizytę w Rzymie, gdzie przedstawił Wło­chom swe zamiary. Zlekceważył słowa Cavallera, zaniepokojonego możliwą ofensywą brytyjską. Okazało się, że tym razem obawy Cavallera nie były bezpodstawne.

Tak więc w połowie listopada Rommel gotował się do ataku na Tobruk. Był oczywiście świadom, że może zostanie zmuszony do walk z Brytyjczyka­mi na granicy. Jednakże, wbrew ocenom OKH i obawom Włochów, ofensywa brytyjska jakoś nie następowała. Rommel przypuszczał wręcz, iż może dojść tylko do akcji o charakterze lokalnym - schwytani pod Derną dywersanci mówili o szykowanym natarciu w rejonie As-Sallum, połączonym z desantem morskim. Rommel stał na stanowisku, iż opanowanie Tobruku sprawi, że podobne akcje natychmiast utracą sens. Tak czy owak, siły na granicy z Egiptem zostały znacznie wzmocnione. Rozbudowano umocnienia polowe pod Bardijją, Capuzzo, As-Sallum, Sidi Umar i Halfają - pierwszych czterech punktów bronić miała włoska piechota (z Dywizji „Safona”), Halfai zaś połą­czone siły niemiecko-włoskie. Sztab Afrika Korps znalazł się w Bardijji, a nie opodal rozlokowano dwie dywizje pancerne: 15. Dywizję Pancerną na północ od szosy biegnącej wzdłuż wybrzeża, w pobliżu siedziby Rommla pod Gambut, a 21. Dywizję Pancerną blisko Sidi Azeiz, nieco ponad trzydzieści kilo­metrów na zachód od Bardijji. Rommel czuł się więc pewnie, gotów uporać się z każdym natarciem brytyjskim. Dysponował piechotą na wysuniętych umoc­nionych placówkach i siłami pancernymi w odwodzie. W razie ataku Brytyj­czyków kluczową rolę winna odegrać 21. Dywizja Pancerna, przypuszczając kontruderzenie z flanki.

15. Dywizja Pancerna oraz 90. Dywizja Lekka, wciąż pod nazwą Dywizji „Afrika”, miały dokonać szturmu na Tobruk. Tobruk otoczony był przez cztery dywizje piechoty Navarriniego: „Brescia”, „Trento” (obecnie pod dowództwem gen. Stampioniego), „Pavia” (gen. Franceschiniego) i „Bologna” (gen. Glorii). Na południe od twierdzy Rommel trzymał dwie szybkie dywizje z XX Korpusu Gambary - „Ariete” (pancerną) pod Bir el-Gubi oraz „Trieste” (zmotoryzowa­ną) kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Bir Hakeim. Zgodę na wykorzysta­nie tych dywizji Rommel uzyskać musiał od naczelnego dowództwa włoskiego i rzeczywiście wystąpił z taką prośbą 22 listopada. Uważał, iż zdoła uderzyć na Tobruk bez względu na to, jakie działania podejmie nieprzyjaciel, oraz że dys­ponuje wystarczającymi siłami do uporania się z wszelkim kontratakiem.

Być może rachuby te sprawdziłyby się, gdyby Brytyjczycy ruszyli do ataku 25 listopada lub jeszcze później. Tobruku broniła 70. Dywizja angielska (gen. Scobie), która zluzowała Australijczyków, oraz polska brygada gen. Kopańskiego. Tymczasem 17 listopada niemiecki nasłuch poinformował o nies­podziewanej ciszy w eterze. O świcie 18 listopada brytyjska 8. Armia zaczęła przekraczać granicę. Operacja „Crusader” [„Krzyżowiec”] rozpoczęła się.

Pierwszym błędem Rommla było bez wątpienia to, że zbyt długo nie przyj­mował do wiadomości, iż „Crusader” to operacja na dużą skalę. Zupełnie jak Wellington w lipcu 1815 roku, Rommel zwlekał z kontrakcją, bojąc się, że okaże się ona przedwczesna. Nie chciał przy tym rezygnować z planu zdoby­cia Tobruku. Tym razem Rommel jakby starał się odegnać od siebie narzuca­jące się wnioski. Brytyjczykom bowiem udało się wybornie zamaskować swo­je zamiary i dopiero po kilku godzinach walk Niemcy w pełni zorientowali się, jak poważną operacją był „Crusader”. Sztabowcy Rommla musieli przy­znać, iż przeciwnik tym razem doskonale przygotował się do bitwy, biorąc pod uwagę wszystkie szczegóły - maskowanie, przemieszczanie jednostek pod osłoną nocy, zachowanie ścisłej dyscypliny6. Nie wiedzieli naturalnie o tym, że Anglicy złamali niemieckie szyfry, mając tym samym możność dzia­łania z zaskoczenia. Ponadto w trakcie operacji „Crusader” to RAF osiągnął przewagę w powietrzu, a rozpoznanie lotnicze oddawało większe usługi Cunninghamowi niż Rommlowi.

Brytyjski plan wydawał się znakomity w teorii, lecz nieco gorszy okazał się w praktyce. Anglicy sądzili, iż kluczową sprawą jest unieszkodliwienie nie­mieckich sił pancernych. Strona brytyjska dysponowała tym razem liczebną przewagą na tym polu - posiadała około sześciuset czołgów różnych typów, w tym specjalne wozy wsparcia piechoty, przeciwko trzystu osiemdziesięciu pozostającym w dyspozycji Rommla, włączając w to sto czterdzieści czołgów Dywizji „Ariete”. Jednakże niemieckie wozy przewyższały czołgi brytyjskie. Dowództwo angielskie uważało, że należy wiązać niemieckie formacje pancer­ne walką możliwie najprędzej, by wytrącić z ręki niemieckiego dowódcy ów atut. Te założenia, w zasadzie słuszne, nie uwzględniały jednak znakomitego współdziałania wszystkich rodzajów wojsk w armii niemieckiej. Otóż Niemcy (tam gdzie to było możliwe) operowali czołgami pod osłoną ognia broni prze­ciwpancernej, i to właśnie przeciw tej ostatniej należało skierować początkowo główny wysiłek. Rzadko się zdarzało, by czołgi Rommla wystawiały się na bez­pośrednie działanie artylerii przeciwnika, a Anglicy najwyraźniej liczyli, że tak się właśnie stanie.

Plan wciągnięcia niemieckich czołgów w pułapkę był, rzecz jasna, godny po­chwały, jego realizacja wymagała jednak stworzenia pozycji dla silnych bate­rii przeciwpancernych, a to sprawa trudna w warunkach pustynnych. Brytyj­czycy wiedzieli, że Rommel chce zaatakować Tobruk i wiedzieli też, kiedy za­mierza to uczynić. Sami próbowali sprowokować niemieckie kontrnatarcie na kierunku wschodnim, aby osłabić impet ewentualnego szturmu twierdzy.

Brytyjczycy opracowali plan uderzenia w dwóch kierunkach. Prawe skrzydło - XIII Koprus (gen. Godwina-Austena), składający się z Dywizji No­wozelandzkiej (gen. Freyberga) oraz hinduskiej 4. Dywizji (gen. Messervy'ego), wspartych 1. Brygadą Czołgów (wyposażoną w czołgi „Matilda” oraz

„Valentine”, przystosowane do wsparcia piechoty) - miało przekroczyć gra­nicę i zaatakować garnizony Sidi Umar, Capuzzo, a następnie As-Sallum i Bardijję. Na lewej flance XXX Korpus (gen. Norriego) skupiał zasadnicze si­ły 8. Armii. W skład XXX Korpusu wchodziły 7. Dywizja Pancerna (gen. Gotta), złożona z trzech brygad czołgów oraz piechoty i baterii przeciwpancer­nych (wyjaśnić należy, że jedna z brygad czołgowych - czwarta - zatrzyma­na została w odwodzie), a także 1. Dywizja Południowoafrykańska (gen. Brinka) i 22. Brygada Gwardii.

XXX Korpus otrzymał zadanie posuwania się wzdłuż traktu biegnącego od granicy pod Bir Sheferzen w kierunku północno-wschodnim i dalej około pięć­dziesięciu kilometrów na południe od Tobruku. Brytyjczycy zakładali, iż Rom­mel uzna ten manewr za wymierzony przeciwko jego szturmowi na Tobruk i rzuci do boju swoje czołgi. Cel, postawiony przed XXX Korpusem, brzmiał: „Odnaleźć i zniszczyć nieprzyjacielską broń pancerną”. Zakładano więc naiw­nie, że Niemcy dopuszczą do wyniszczenia swych najlepszych jednostek. Wstępnym obiektem natarcia był punkt na mapie zwany Gabr Saleh, oddalo­ny o ponad pięćdziesiąt kilometrów od granicy. 4. Brygada Pancerna winna spełnić dwa zadania: chronić lewą flankę XIII Korpusu podczas forsowania granicznych umocnień, a następnie działać jako pancerna rezerwa wojsk ude­rzeniowych.

Wadą owego planu było niemal całkowite uzależnienie się Brytyjczyków od niemieckiej reakcji; należało również wybrać jako cel ataku punkt bardziej newralgiczny w niemieckim ugrupowaniu od Gabr Saleh. Istotnie, sugerował to Norrie, lecz jego pomysł został odrzucony przez Cunninghama. Tymczasem w rzeczywistości marsz na Gabr Saleh nie zrobił większego wrażenia na Niemcach, którzy właściwie nie orientowali się zbyt dokładnie, co się dzieje. Chociaż oddziały Wehrmachtu postawione zostały w stan gotowości bojowej, to dopiero następnego ranka, 19 listopada, ponad dobę po rozpoczęciu opera­cji „Crusader” i dwanaście godzin po osiągnięciu przez Norriego Gabr Saleh, żołnierze Panzer Gruppe Afrika otrzymali wiadomość o „sześciuset wozach bojowych kierujących się na północny zachód”. Wcześniejsze raporty 21. Dy­wizji Pancernej (oddalonej o około pięćdziesięciu kilometrów na północny wschód od Gabr Saleh) donosiły o „silnych formacjach nieprzyjaciela, posu­wających się na zachód i północ” - najprawdopodobniej chodziło o korpusy za­równo XXX, jak i XIII - jednak nie potraktowano tego jako poważnej ofensy­wy, w konsekwencji nie podejmując walki.

Można się spierać, czy z niemieckiego punktu widzenia zbyt ostra reakcja byłaby przedwczesna. Jak dotychczas, Brytyjczycy rzucili znaczne siły na pustynię i nie było jasne, co zamierzają dalej. Niemieckie jednostki pancerne oczekiwały więc rozwoju wypadków w gotowości. Istotną rolę odgrywał jednak fakt, iż nie były one skoncentrowane i stacjonowały dosyć daleko. W godzinach popołudniowych 18 listopada, jakieś osiem godzin po przekroczeniu granicy przez kolumny Cunninghama, u Rommla zameldował się Cruewell i zapropo­nował skoncentrowanie dwóch dywizji pancernych wysuniętych na południe od pozycji zajmowanych przez nie aktualnie. Powiedział, iż von Ravenstein chciałby, aby 21. Dywizję Pancerną przerzucono do Gabr Saleh. Cruewell po­pierał tę sugestię, dodając, by 21. Dywizji wsparcia udzieliła też 15. Dywizja

Pancerna. Rommel zwyczajnie odrzucił powyższe propozycje, zdradzając przy tym objawy poirytowania. Uważał, że podobne posunięcia będą przesadną re­akcją na, wciąż niejasne, posunięcia Brytyjczyków. Trudno rozstrzygnąć, czy była to słuszna decyzja, czy też nie - nikt nie wie, czym skończyłoby się prze­rzucenie 18 listopada niemieckich dywizji pancernych do Gabr Saleh; choć Cunningham po fakcie twierdził, iż tego właśnie oczekiwał i pragnął. Tak czy owak, pomysł został odrzucony przez Rommla, który (jak domyślali się jego sztabowcy) wciąż liczył, że całą sytuację rozwiązać może na korzyć niemiecką zdecydowany szturm na Tobruk.

Niemniej jednak następnego dnia rano, 19 listopada, Cruewell ponownie zjawił się u Rommla. Z otrzymanych raportów wynikało bowiem, że akcja Bry­tyjczyków jest w istocie ofensywą na dużą skalę. Rommel musiał pogodzić się z tym faktem. Przyznał też, iż atak na Tobruk należy odłożyć, a niemieckie czołgi trzeba w odpowiedniej chwili rzucić na brytyjskie formacje motorowe.

Owe zmotoryzowane formacje teraz się jednak rozproszyły. 7. Dywizję Pancerną skoncentrowano pod Gabr Saleh. Ponieważ Niemcy nie zareagowa­li na jej obecność w tym miejscu, Cunningham polecił Norriemu wysunąć czo­łówki w stronę Tobruku, aby sprowokować Niemców do działania. Jedna z brygad pancernych - 22., wyposażona w nowe czołgi typu „Crusader” - wy­ruszyła rankiem 19 listopada ku Bir el-Gubi. Inna, 7., skierowana została do Sidi Rezegh. Sidi Rezegh, miejscowość z lotniskiem, znajdowała się na szelfie skarpy spadającej ku wybrzeżu, trzydzieści kilometrów na wschód od Tobru­ku. Górowała także nad Trigh Capuzzo, traktem, do którego równolegle posu­wał się XXX Korpus. Sidi Rezegh stanowił ważny punkt, a jego opanowanie 19 listopada przez brytyjską 7. Brygadę Czołgów wraz z siłami wsparcia za­niepokoiło poważnie dowództwo Panzer Gruppe Afrika. Jednakże nie wszyst­ko poszło po myśli aliantów; 22. Brygada Pancerna zaatakowała włoską Dy­wizję „Ariete” pod Bir el-Gubi i poniosła bardzo dotkliwe straty. Tymczasem na 4. Brygadę Czołgów - obecnie znajdującą się pod Gabr Saleh - spadło sil­ne uderzenie z północy.

Von Ravenstein, oczekujący w pobliżu Sidi Azeiz, zaczynał się mocno nie­pokoić. Chciał ruszyć na południowy zachód już wcześniej, lecz mu zabronio­no. Teraz, 19 listopada, oczekując rozkazów od Cruewella, wysłał silny zespół - sto dwadzieścia czołgów z 5. Pułku Pancernego - ku Gabr Saleh. Zespół ten, dowodzony przez szefa tegoż pułku, płk. Stephana, wsparty był działami po­lowymi i przeciwlotniczymi oraz bronią maszynową i piechotą. Ravenstein wydał grupie rozkaz przypuszczenia ataku na południe, ku Trigh el-Abd, a następnie skierowania się na wschód ku Sidi Umar, aby w rezultacie za­mknąć w okrążeniu ugrupowanie nieprzyjaciela, liczące, zdaniem Niemców, dwie setki czołgów7.

Pomiędzy grupą Stephana a 4. Brygadą Pancerną rozpętał się zacięty bój czołgowy - walka trwała od szesnastej do zapadnięcia zmroku. Brytyjskie do­wództwo uznało akcję niemiecką za dawno oczekiwany manewr wobec działań XXX Korpusu (aczkolwiek wynikła ona z inicjatywy Ravensteina, a nie Crue­wella czy Rommla). Z potyczki górą wyszli Niemcy, znakomicie współpracowa­ły ze sobą ich czołgi i armaty przeciwpancerne — te ostatnie unieszkodliwiły wiele wozów przeciwnika. Następnego dnia, 20 listopada, brytyjskie dowództwo rozkazało swej 22. Brygadzie Pancernej, przetrzebionej przez Włochów pod Bir el-Gubi, wracać ku Gabr Saleh. Ravenstein, który (podobnie jak inni dowódcy) słabo się orientował co do położenia poszczególnych jednostek, stwierdził, że Niemcy powinni przede wszystkim skoncentrować siły pancerne i czekać na dalszy rozwój wypadków.

Jednakże Cruewell, otrzymawszy od Rommla rozkaz „likwidacji nieprzyja­cielskich ugrupowań bojowych w rejonie Bardijji, Tobruku, Sidi Umar” (a więc w zasadzie na całym obszarze operacyjnym!), w sposób, który sam „uzna za najstosowniejszy”, podjął cokolwiek niewłaściwe działania. 20 listopada pchnął 15. i 21. Dywizję Pancerną na Sidi Azeiz i nakazał im zająć pozycje na rozległej przestrzeni pomiędzy Sidi Azeiz i Gabr Saleh. Pod tą ostatnią miejs­cowością doszło do starcia 15. Dywizji Pancernej ze (wzmocnioną) 4. Brygadą Pancerną; w wyniku boju Brytyjczycy ponieśli kolejne straty - sukces Niem­ców był jednak raczej dziełem przypadku niż realizacji spójnego planu. Do wie­czora 20 listopada brytyjska 7. Dywizja Pancerna zdołała się częściowo skon­centrować - dwie z jej trzech brygad pancernych (razem około dwustu czołgów) stanęły pod Gabr Saleh. Tymczasem jednak po części skoncentrował się i nie­miecki Afrika Korps (15. i 21. Dywizja Pancerna znajdowały się na pustyni po­między Gabr Saleh a Sidi Umar, przy czym 21. Dywizja Pancerna zużyła swe zapasy paliwa). Rommel, Bayerlein i inni uczestnicy bitwy krytykowali później dowództwo brytyjskie za lekceważenie, w opisywanej pierwszej fazie batalii, zasady koncentracji sił i wystawienie swoich formacji pancernych na zniszczenie jednostkom pancernym Wehrmachtu. Wypadki z 20 listopada jak­by nie potwierdzają tego zarzutu. Niemcy odnosili lokalne sukcesy jak ten pod Gabr Saleh, ale wynikało to głównie z faktu posiadania lepszych czołgów i ar­mat przeciwpancernych. Przestrzeganie zasad walki jakoś nie odegrało w tym szczególnym wypadku kluczowej roli.

Wieczorem 20 listopada Rommel spotkał się z Cruewellem. Rommel nie kierował bezpośrednio walkami toczonymi tego dnia — wypadek rzadki w jego karierze — powierzając Cruewellowi dowodzenie wraz z poleceniem „zniszcze­nia brytyjskich ugrupowań bojowych” na pustyni. Teraz jednak zrozumiał już powagę sytuacji. Pojął, że ma do czynienia z wielką ofensywą brytyjską. Bry­tyjczycy próbowali doprowadzić do oswobodzenia Tobruku, a ich akcja nie by­ła tylko dywersją. Obecnie Rommel zrozumiał, iż na pustyni nie pojawiły się słabe siły rozpoznawcze, które uprzednio polecił rozbić Cruewellowi. Nie cho­dziło też wyłącznie o pozycje graniczne, chociaż XIII Korpus przypuścił na nie mocarny atak, szturmując Capuzzo, Sidi Umar oraz Bardijję. Niebezpieczeń­stwo zawisło nad całą armią Rommla, oblegającą Tobruk. Teraz w każdej chwili można było spodziewać się, że obrońcy Tobruku będą próbowali dokonać wypadu i połączyć się z głównymi siłami 8. Armii. Rommel skierował obie dy­wizje Afrika Korps w stronę Tobruku.

7. Dywizja Pancerna i 7. Brygada Pancerna znajdowały się na pozycjach pod Sidi Rezegh; jednostki te, wedle brytyjskiego planu, winny zaatakować w kierunku północnym o świcie 21 listopada i połączyć się z 70. Dywizją, która z kolei miała przebić się z Tobruku.

Rommel rozlokował 90. Dywizję Lekką (w owym czasie nie wchodzącą w skład Afrika Korps) pomiędzy Sidi Rezegh a Tobrukiem. Kiedy pododdzia­ły brytyjskiej 7. Dywizji Pancernej ruszyły naprzód, natknęły się na Niem­ców i poniosły ciężkie straty od ognia artylerii przeciwpancernej 90. Dywizji Lekkiej. Rommel osobiście kierował bojem w tym rejonie, na który spadło uderzenie z dwóch stron - z Sidi Rezegh i z Tobruku. Zachowały się szcze­gółowe zapiski, dotyczące działań Rommla tego dnia: „Dowódca osobiście kieruje uderzeniami i kontruderzeniami szybkobieżnych czołgów, a przeciw­ko ponawianym przez nieprzyjaciela próbom przełamania się czołgami z za­chodu na wschód kieruje baterię dział 88 mm, które raz jeszcze okazują się doskonałą bronią”8. Zasadniczo jednak poprawiło sytuację Niemców pojawie­nie się Afrika Korps. Rommel rozkazał Cruewellowi, by ten uczynił wszyst­ko, aby nie dopuścić do połączenia się sił XXX Korpusu z oddziałami garni­zonu Tobruku. Oznaczało to konieczność opanowania Sidi Rezegh. Wieczo­rem dywizje Cruewella przypuściły ze wschodu szturm na Sidi Rezegh, zaj­mując jego wschodni skraj.

Jednak Cruewell wydał tej nocy, 21 listopada, nowe rozkazy swoim dywi­zjom pancernym. Jedna z nich miała wyruszyć ku Gambut, druga ku Belhamed - miejscowościom oddalonym od siebie o około trzydziestu kilometrów. W ten sposób chciał najprawdopodobniej zareagować na główne w jego mnie­maniu zagrożenie wojsk oblegających Tobruk - marsz od granicy na zachód XIII Korpusu. Zamierzał wycofać obie swe dywizje na wschód „dla odzyska­nia swobody manewru”, pod rozkazami Rommla zostawiając jedynie 21. Dy­wizję Pancerną pod Belhamed. W efekcie 22 listopada Afrika Korps uległ rozczłonkowaniu, nie doprowadziwszy do rozstrzygnięć pod Sidi Rezegh; dał w ten sposób szansę brytyjskiej 7. Dywizji Pancernej na powtórną koncentra­cję. 7. Brygada Czołgów poniosła znaczne straty pod Sidi Rezegh, lecz do te­go rejonu zbliżały się już inne jednostki pancerne XXX Korpusu Brytyjskie­go - 4. i 22. Brygady.

XIII Korpus kontynuował natarcie na obszarze przygranicznym i było ja­sne, że wkrótce ruszy na zachód ku Tobrukowi; manewr ten istotnie rozpo­czął się wczesnym rankiem następnego dnia. W awangardzie posuwała się Dywizja Nowozelandzka. Tymczasem Rommel musiał pilnie wyjaśnić sytua­cję pod Sidi Rezegh. Spotkał się z von Ravensteinem i zakomunikował mu, że decydująca bitwa pancerna winna stoczyć się w rejonie Sidi Rezegh. 21. Dywizja Pancerna przypuściła atak z zachodu i północy popołudniem 22 listopada, zadając 7. Brygadzie Pancernej ciężkie straty i odrzucając jej resztki przed nastaniem nocy. Wzmocnione brytyjskie brygady czołgów - 4. i 22. - odeszły na południe. Dowódca 7. Dywizji Pancernej, Gott, liczył, iż uda mu się zgrupować pozostały sprzęt - miał wciąż około stu pięćdziesięciu czołgów różnych typów - gdzieś na południe od Sidi Rezegh. Brytyjczycy nadal mieli więcej wozów bojowych od przeciwnika, nie odgrywało to jednak specjalnej roli wobec jakościowej przewagi niemieckiego sprzętu pancernego i przeciwpancernego. Plany Gotta nadto pokrzyżował manewr niemieckiej 15. Dywizji Pancernej, atakującej wycofujące się brytyjskie brygady od wschodu, zadając im w ciemnościach poważne straty i opanowując polową kwaterę 4. Brygady Pancernej.

Następny dzień, niedziela 23 listopada, był według tradycji luterańskiej do­rocznym świętem zmarłych - nazywanym przez Niemców Totensonntag.

Rommel trzymał teraz Sidi Rezegh. Wiedział, że jego wojska wyeliminowa­ły z walki wiele czołgów i żołnierzy nieprzyjaciela pod Gabr Saleh, Bir el-Gubi i pod Sidi Rezegh, gdzie zadał klęskę oddziałom 7. Brygady Pancernej i 7. Dy­wizji Pancernej. Zdawał sobie sprawę, że śmiałym posunięciem może rozbić ostatecznie XXX Korpus Brytyjski. W nocy 22 listopada polecił Cruewellowi wziąć 15. Dywizję Pancerną, wzmocnić ją czołgami 5. Pułku Pancernego Ravensteina oraz wozami bojowymi włoskiej Dywizji „Ariete” (która nie brała udziału w walkach od starcia z 22. Brygadą Pancerną pod Bir el-Gubi 19 listo­pada), a następnie otoczyć i zniszczyć brytyjskie ugrupowanie pancerne na po­łudnie od Sidi Rezegh.

Cruewell, działając raczej intuicyjnie (ponieważ dekodowanie szyfrogramu od Rommla zabrałoby dużo czasu), tuż przed świtem wyruszył ze swej kwate­ry polowej, aby poprowadzić do boju Afrika Korps. O szóstej rano 23 listopada większość oficerów sztabu Afrika Korps niespodziewanie dostała się do niewo­li oddziałów Dywizji Nowozelandzkiej, posuwających się na zachód wzdłuż Trigh Capuzzo.

Cruewell ocalił skórę, opuściwszy sztab wcześniej. Obecnie zmierzał na czele niemieckich czołgów ku obozowisku Dywizji „Ariete”. Nie tracił typo­wej dla siebie zimnej krwi. Wkrótce natknął się na tabory 7. Dywizji Pancer­nej 5. Brygady Południowoafrykańskiej — 1. Dywizja Południowoafrykańska przeszła na północny zachód na lewym skrzydle XXX Korpusu. Cruewella kusiło, by przerwać swój marsz na południe i wykorzystać chaos, jaki zapa­nował w szeregach przeciwnika, zrezygnował jednak ostatecznie z tego ostat­niego zamiaru, uważając, iż do osiągnięcia decydującego sukcesu będzie po­trzebował wsparcia Dywizji „Ariete”. Planował następnie, siłami Dywizji „Ariete” i większości Afrika Korps, skierować się na północ i rozbić XXX Kor­pus Brytyjski pod Sidi Rezegh. Operacja przeszła do historii pod kryptoni­mem Totensonntag.

Nie był to łatwy manewr. Zakładał przeprawę przez pustynię wielkiej ma­sy pojazdów, połączenie z Dywizją Pancerną „Ariete” należącą do innego kor­pusu, a w końcu wykonanie ostrego zwrotu całym wojskiem na północ.

Rommel nie wziął w tym udziału. Skupił swą uwagę na marszu XIII Kor­pusu nieprzyjaciela wzdłuż Trigh Capuzzo, kierującego się najwyraźniej do kluczowego punktu - Tobruku i Sidi Rezegh. Sam pojechał ku Trigh Capuzzo. Przeniosła się też nocą 21 listopada kwatera polowa Grupy Pancernej - z Gambut (zagrożonej bezpośrednio przez XIII Korpus) do El-Adem, położonego oko­ło trzydziestu kilometrów na południe od Tobruku. Rommel, jak zwykle ze swym Gefechtsstaffel (wozu opancerzonego „Mammoth”, zdobytego na Brytyj­czykach pod El-Mechili, używał teraz Cruewell), śledził rozwój wydarzeń. Re­alizację akcji Totensonntag pozostawił Cruewellowi.

Cruewell tymczasem połączył swe siły z oddziałami Dywizji „Ariete”. Po­stanowił posłużyć się inną taktyką niż przyjęta dotąd w Afrika Korps - to jest ścisłego współdziałania czołgów, broni przeciwpancernej i (jeśli zacho­dziła potrzeba) piechoty zmotoryzowanej. Ustawił na czele swojego ugrupo­wania czołgi, a z tyłu wozy piechoty i inne pojazdy nieopancerzone i przypuścił szturm na północ, z Dywizją „Ariete” na lewym skrzydle. Poniósł ciężkie straty w starciu z 22. Brygadą Pancerną, która zmierzając z zachodu na wschód, przecięła tyły jego ugrupowania, jednakże czołowe oddziały niemiec­kie rozbiły z kolei Brygadę Południowoafrykańską, rozlokowaną pod Sidi Rezegh. Pod koniec dnia, 23 listopada, Afrika Korps i jednostki czołgowe XIII Korpusu znajdowały się w różnych rejonach pustyni, licząc własne ubytki w sprzęcie. Sidi Rezegh broniły od północy pododdziały 21. Dywizji Pancer­nej. Wszelkie próby przebicia się Brytyjczyków z Tobruku kontrować miała 90. Dywizja Lekka.

W stronę Tobruku zmierzały oddziały XIII Korpusu. Mimo to późnym wie­czorem 23 listopada Rommel był, wedle świadectw jego sztabowców, w wybor­nym nastroju9. W rzeczywistości Niemcy nie mieli takich powodów do radości. Siły oblegające Tobruk nie zdołały zgnieść garnizonu broniącego twierdzy, a w dodatku zagrażała im teraz od wschodu Dywizja Nowozelandzka, masze­rująca na czele XIII Korpusu. Tymczasem na pustyni, gdzie znajdowały się wojska Cruewella i brytyjski XXX Korpus, sytuacja nadal pozostawała nieja­sna. Sprawność bojową zachowało ledwie sto czołgów niemieckich. Wywiad Rommla ustalił poprzedniego dnia, iż przeciwnik dysponuje sześciuset sześć­dziesięcioma czołgami różnych typów; napływały też meldunki o tym, że Bry­tyjczycy mogli liczyć na wzmocnienie sprzętem z rezerw.

Niemniej jednak Rommel, przekonany, że w wyniku operacji Totensonntag uległy zniszczeniu zasadnicze siły nieprzyjaciela, uznał te doniesienia za prze­sadne (w pewnym sensie miał rację). Uważał, ii Brytyjczycy stoją w obliczu klęski, że w ich szyki zakradł się chaos i teraz wystarczy tylko zdecydowana akcja, aby przypieczętować triumf. A wykorzystywać zamieszanie w ugrupo­waniu przeciwnika Rommel potrafił przecież wybornie. Z kwatery polowej w El-Adem wydał tej nocy nowe rozkazy.

Rommel wierzył, że ruszając na wschód na czele sprawnych sił Panzer Gruppe Afrika, zdoła rozbić południową flankę nacierających wojsk brytyj­skich. Zamierzał wbić się klinem pomiędzy ugrupowanie brytyjskie a granicę egipską, na wysokości Bardijji i Halfai, i w ten sposób otoczyć i zdruzgotać ca­łą 8. Armię. O wpół do jedenastej rano 24 listopada, w towarzystwie swego sze­fa sztabu, Gausego, Rommel wyruszył na wschód w szpicy 21. Dywizji Pancer­nej, za którą posuwała się 15. Dywizja Pancerna. Atakował w kierunku Trigh el-Abd, Gabr Saleh ku granicy w pobliżu Sheferzen - prawie dokładnie taką samą trasę, lecz w odwrotnym kierunku, przebył sześć dni wcześniej XXX Kor­pus Norriego. Manewr ten określono później jako „skok na druty” - Rommel polecił podległym mu dowódcom, żeby nie kłopotali się tym, co dzieje się na ich flankach10. Ravenstein poinformował żołnierzy 21. Dywizji Pancernej, że „nieprzyjaciel został pobity i wycofuje się na południowy wschód”. Grupa Ste­phana miała posuwać się w czołówce i przekroczyć granicę na południe od As-Sallum11. W dzienniku 15. Dywizji Pancernej również pojawił się tego dnia za­pis o klęsce przeciwnika12.

Plan opracowany przez Rommla nie zachwycił tym razem jego własnych sztabowców. Wszyscy oni bez wyjątku podziwiali swojego dowódcę - za jego zimną krew, witalność, niezwykłe wyczucie sytuacji na polu bitwy — i lubili go też jako człowieka, ujmującego i swobodnego w bezpośrednich kontaktach. Świadomi jednak byli tego, iż od czasu do czasu także Rommlowi powija się noga, zwłaszcza gdy ocenia on położenie przesadnie optymistycznie. 24 listo­pada zapewne niewielu oficerów sztabowych Rommla podzielało jego ocenę sytuacji bitewnej.

Sztab Panzer Gruppe Afrika uważał bowiem, że położenie bynajmniej nie jest pomyślne. Silna dywizja wroga - nowozelandzka - zmierzała na zachód, na odsiecz Tobrukowi. Wkrótce miało dojść do decydującego starcia. Nieprzy­jacielskie siły szybkie, rozrzucone na pustyni, mogły również dać się jeszcze Niemcom we znaki. Sama „pięść pancerna” Rommla nie była też już tak twarda jak uprzednio, a Brytyjczycy dysponowali jeszcze wieloma sprawny­mi czołgami. Ponadto nie znano dokładnego położenia niektórych jednostek i co istotniejsze, nie orientowano się, jakie są zapasy paliwa w niemieckich oddziałach. Była to ta gorsza strona medalu, na którą Rommel zdawał się przymykać oczy.

Włoski głównodowodzący i nominalny zwierzchnik Rommla, gen. Bastico, spędził większość dnia 25 listopada w kwaterze polowej Panzer Gruppe Afrika i popadł w stan bliski rozpaczy. Zdawał sobie sprawę, że Afrika Korps, skon­centrowany gdzieś w pobliżu Tobruku i Sidi Rezegh, miał szansę zadać roz­strzygający cios XIII Korpusowi.

Rommel tymczasem bujał w obłokach. Miał zamiar odciąć całą brytyjską armię od baz w Egipcie. Uważał, że gdy na powrót opanuje umocnienia gra­niczne, to Brytyjczycy podejmą paniczną ucieczkę na wschód, aby wymknąć się z potrzasku.

Przez trzy dni przebywał z dala od swego sztabu. W ciągu tego okresu usi­łował, bez powodzenia, zluzować niemieckie garnizony graniczne, opierające się przeważającym siłom XIII Korpusu. Z kolei dywizje Afrika Korps miały po­ważne problemy z zaopatrzeniem. W dzienniku wojennym 15. Dywizji Pancer­nej subtelnie zaznaczono, że szczupłe zaopatrzenie z wielkim trudem w ogóle dotarło do jednostki14! Akcja Rommla bynajmniej nie zaowocowała wycofa­niem się Brytyjczyków z Libii, choć mało brakowało: dowódca armii Cunning­ham doszedł do wniosku, że Rommlowi uda się zniszczyć jego wojska. Chciał zarządzić generalny odwrót, co oznaczałoby tylko, że na młyn Rommla poleje się woda. Usiłował przekonać do tego pomysłu Auchinlecka, ten jednak nie przyjął jego sugestii. Tak więc operacja „Crusader” trwała nadal.

26 listopada Rommel otrzymał niepokojące sygnały od oficera służb wywia­dowczych przy sztabie Panzer Gruppe, płk. Westphala. Westphal na własną odpowiedzialność nawiązał łączność z 21. Dywizją Pancerną i nakazał jej za­wrócić w kierunku Tobruku. Była to decyzja wymagająca dużej osobistej odwa­gi. Westphal zdołał też w pewnym stopniu przekonać Rommla, iż sytuacja jest poważna. Jednostkom kończyło się paliwo. Brytyjczycy rzucili do akcji szesna­ście dywizjonów myśliwskich oraz osiem średnich bombowców i panowali w po­wietrzu. Grupie Pancernej zaglądało w oczy widmo rozproszenia i unierucho­mienia z uwagi na brak paliwa.

Niepokój okazywano też w Berlinie. Haider cokolwiek ironicznie zanotował w swym dzienniku, że tego dnia Rommel zdawał się panem sytuacji. Ten ostat­ni jednak zrozumiał w końcu, iż jego plany spaliły na panewce, choć nie zamie­rzał się do tego otwarcie przyznawać. Pozostał przy granicy jeszcze przez jeden dzień, w trakcie którego 15. Dywizja Pancerna zdobyła kwaterę polową Bryga­dy Nowozelandzkiej koło Sidi Azeiz, lecz gra w zasadzie była skończona. W re­jonie Tobruku Nowozelandczycy, przeprowadziwszy mistrzowski manewr pod osłoną nocy, zaatakowali i opanowali Sidi Rezegh, a grupa szturmowa wyrwa­ła się z Tobruku. Twierdza połączona teraz została wąskim korytarzem z siła­mi 8. Armii. Jak na ironię Rommel, obsesyjnie myślący o zdobyciu Tobruku, znajdował się w tej krytycznej chwili daleko.

Kontrnatarcie Niemców zakończyło się fiaskiem, a sam Rommel znalazł się w niebezpieczeństwie. W trakcie całej tej eskapady Rommel pozostawał wier­ny sobie. Gen. Bayerlein kreśli żywy wizerunek:

„Rommel wciąż przemieszczał się od jednego oddziału do drugiego, często przebijając się przez brytyjskie linie... Pewnego razu znalazł się w nowoze­landzkim szpitalu polowym, nadal pozostającym w rękach nieprzyjaciela. Nikt nie wiedział, kto kogo pojmał - z wyjątkiem Rommla, którym nie targały żad­ne wątpliwości. Zapytał, czy wszystko w porządku, obiecał Brytyjczykom do­stawę medykamentów i odjechał cały i zdrowy”15.

Teraz Rommel znowu skupić musiał całą uwagę na Tobruku. Przecięcie ko­rytarza i ponowne zamknięcie twierdzy w okrążeniu stało się celem jego na­stępnego manewru; doprowadził on do tak zwanej drugiej bitwy o Sidi Rezegh.

Do przeprowadzenia tego ostatniego etapu pierwszej fazy operacji „Cru­sader” Rommel miał dwie dywizje pancerne, skoncentrowane na Trigh Capuzzo, na wschód od Sidi Rezegh. W końcu sam udał się samolotem do kwa­tery sztabu pod El-Adem, gdzie powitano go z wyraźną ulgą. Rommel stwier­dził teraz, że Afrika Korps musi otoczyć i zniszczyć Nowozelandczyków w Si­di Rezegh - Nowozelandczyków, którzy liczyli na wsparcie brygad pancer­nych XXX Korpusu, znów przesuwających się z południa i południowego wschodu. Owe brygady - o czym wiedział sztab Rommla - otrzymały wcze­śniej uzupełnienie w czołgach i ludziach. Fakt szybkiego uzupełniania for­macji liniowych stanowił jeden z poważnych atutów 8. Armii. Logistyczny sy­stem Brytyjczyków, włączając w to dysponowanie materiałami pędnymi, funkcjonował bez zarzutu. Dowodzenie formacjami liniowymi z kolei pozo­stawiało wiele do życzenia.

Cruewell, biorąc na siebie wykonanie tego zadania, postanowił odrzucić No­wozelandczyków z Sidi Rezegh, atakując ze wschodu 21. Dywizją Pancerną w kierunku Belhamed i 15. Dywizją Pancerną wzdłuż Trigh Capuzzo ku El-Duda. Wydał stosowne rozkazy, zamierzając rozpocząć batalię 29 listopada.

Rommel jednak nie zgodził się z jego koncepcją. Uważał, że w efekcie dopro­wadzi to do zapędzenia Nowozelandczyków do Tobruku i tym samym wzmoc­nienia twierdzy - dwie brygady Dywizji Nowozelandzkiej znajdowały się w re­jonie Sidi Rezegh, a XIII Korpus Brytyjski ulokował już siedzibę swego sztabu w samym Tobruku, chcąc doprowadzić do lepszej koordynacji własnych dzia­łań z poczynaniami 70. Dywizji. Rommel chciał czegoś akurat odwrotnego: izo­lowania obrońców Sidi Rezegh i likwidacji ich na miejscu. Odwołał więc rozkazy Cruewella. W konsekwencji 15. Dywizja Pancerna została odesłana w kie­runku zachodnim, w rejon na południe od Sidi Rezegh, gdzie miała zwrócić się na północ i uderzyć na El-Duda. Manewr się powiódł i El-Duda zostało osta­tecznie opanowane (choć później znów odbite przez nieprzyjaciela). Rommel rozmawiał z Cruewellem popołudniem 29 listopada i nalegał, że należy przede wszystkim rozbić te oddziały XXX Korpusu, które utrzymywały Sidi Rezegh, aby nie dopuścić do ich połączenia z załogą Tobruku.

Obecnie jednostka nowozelandzka była rozerwana i znajdowała się niemal­że w okrążeniu. Walki o Sidi Rezegh trwały do następnego dnia, czyli 30 listo­pada. O osiemnastej czterdzieści pięć tegoż dnia Freyberg nadał wiadomość do dowództwa XIII Korpusu: „Nieprzyjaciel uchwycił Sidi Rezegh”. Brytyjczycy nadal utrzymywali połączenie lądowe z Tobrukiem, ale Rommel bliski był osią­gnięcia celu. Freyberg wycofał resztki swej dywizji na wschód, a potem na po­łudnie. 1 grudnia oficerowie Afrika Korps usłyszeli w wiadomościach radio­wych z Londynu: „Gen. Rommel rzucił swoje ostatnie siły do walki, aby prze­bić się przez kordon brytyjski na zachód”. Informacja nie odpowiadała praw­dzie. Rommel bynajmniej nie był otoczony „kordonem brytyjskim”, lecz na no­wo próbował zamknąć w kleszczach obrońców Tobruku.

Zgadzało się natomiast jedno: otóż Rommel istotnie pchnął do boju ostatnie siły. Jasne było też, że są one niewystarczające. 1 grudnia sztab Rommla przedstawił swemu dowódcy dokładne wiadomości o liczebności i stanie wojsk przeciwnika. Tobruk był niemal otoczony, ale liczył się teraz realny układ sił walczących stron. Rommel zdał sobie sprawę, iż brakuje mu oddziałów do zdo­bycia twierdzy. Nawet do utrzymania oblężenia potrzebowałby więcej wojska. Tymczasem przeciwnik nękał Niemców wypadami. Po kolejnej nieudanej pró­bie zdobycia El-Duda siłami 21. Dywizji Pancernej Rommel przyjął do wiado­mości, że Panzer Gruppe Afrika nie może dłużej kontynuować oblężenia To­bruku. Załoga fortecy została oswobodzona. Niemcy musieli oderwać się od nieprzyjaciela i wycofać na zachód.

Rommel zdołał wycofać dywizje niemieckie i włoskie pomiędzy 4 i 8 gru­dnia; te zaś zajęły obecnie pozycje (umocnione przez Włochów we wcześniej­szej fazie wojny), przebiegające na południe od El-Ghazali, około stu kilome­trów na zachód od Tobruku. Niemcom pomogła w tym względna bierność sił powietrznych przeciwnika. Ostatecznie Rommel stwierdził, że stan jego wła­snych wojsk oraz ogólna sytuacja wymagają opuszczenia Cyrenajki, przynaj­mniej na pewien czas. Zdobycie Tobruku stało się chwilowo nierealne. Była to gorzka świadomość, a z decyzją tą nie chciało pogodzić się dowództwo włoskie. Chodziło przecież o włoskie prowincje, zamieszkane przez wielu Włochów. Rzym uważał, iż to podważanie prestiżu Duce. Na konferencji 15 grudnia, w której uczestniczyli nie tylko Bastico oraz Gambara z XX Korpusu, ale tak­że gen. Cavallero, szef sztabu armii włoskiej, padały liczne oskarżenia. We wspomnianej naradzie wziął również udział Kesselring, niemiecki feldmar­szałek przeniesiony z wojsk lądowych do Luftwaffe. OKW powierzyło Kesselringowi nadzór nad niemieckimi siłami w strefie Morza Śródziemnego (choć feldmarszałek nie uzyskał bezpośredniego zwierzchnictwa nad Panzer Grup­pe Afrika). Kesselring, urodzony optymista i świetny dyplomata, zdawał się brać stronę Włochów.

Rommel jednakże się upierał. Twierdził, że Panzer Gruppe Afrika i wszyst­kie niemiecko-włoskie wojska w Afryce muszą zostać wycofane na nadający się do obrony obszar za Mersa el-Brega. Muszą powrócić na pozycje wyjściowe, skąd wcześniej, w marcu i kwietniu, rozpoczęły triumfalny pochód. Argumen­tował, iż nie są w stanie odeprzeć następnej ofensywy brytyjskiej, która grozi­łaby odcięciem ich i izolacją. Brytyjczycy otrzymali nowe posiłki.

Straty Brytyjczyków, o czym Rommel nie wiedział, sięgały 15 procent ludzi; Niemcy utracili 20 procent żołnierzy, a Włosi aż 40 procent.

W sprzęcie - biorąc pod uwagę fakt, że alianci otrzymywali stałe uzupełnie­nia - relacja przedstawiała się jeszcze gorzej dla sojuszników z osi16. Brytyjczy­cy zdążyli już zaatakować pod El-Ghazalą, dając tym do zrozumienia, iż nadal planują większą ofensywę. I choć atak ten został odparty przez 15. Dywizję Pancerną, to spodziewano się kolejnych akcji zaczepnych. Afrika Korps dyspo­nował obecnie tylko czterdziestoma sprawnymi czołgami.

Rommel postawił na swoim. Napisał do Lucy 20 grudnia, że pozostali przy życiu dowódcy liniowi są ranni bądź chorzy i odwrót jest konieczny. Kiedy tyl­ko decyzja zapadła, Rommel przystąpił do jej realizacji ze zwykłą sobie ener­gią. Brytyjczycy dręczyli Niemców nieskoordynowanymi wypadami, ale w wi­gilię Bożego Narodzenia Rommel ewakuował Bengazi. Afrika Korps przypuścił też skuteczny kontratak pod Adżdabijją i z końcem roku Rommel zajmował już bezpieczniejsze pozycje. W starciu pod Adżdabijją Niemcy zniszczyli aż sześć­dziesiąt czołgów nieprzyjaciela, tracąc zaledwie czternaście. Skrócone linie ko­munikacyjne w znacznym stopniu ułatwiły regularne dostawy i wojska nie­mieckie w Afryce zostały wzmocnione poważną liczbą wozów bojowych (trans­portujący je konwój dotarł do Bengazi tuż przed ewakuacją miasta; nadto nie­mieckie czołgi wchodziły do służby bardzo szybko, w przeciwieństwie do an­gielskich, które wymagały przystosowywania do warunków pustynnych). Rom­mel zdał sobie przy tym sprawę, że przeciwnik również odczuwa skutki wy­czerpującej kampanii.

Sam Rommel też był zmęczony, ale nie pozwalał sobie na bezczynność. Pew­nego razu zobaczył, że jedno z jego ocalałych dział kalibru 88 mm wystawione jest na ogień dalekosiężnej artylerii brytyjskiej, zająwszy w czasie odwrotu źle osłoniętą pozycję. Wybrał się więc na miejsce, aby zmyć głowę dowódcy bate­rii, lecz tam się przekonał, iż działo to było w rzeczywistości makietą wykona­ną z włoskiego słupa telegraficznego. Rommel uśmiechnął się i powiedział: „Weźcie to ze sobą. Lepiej, żeby nieprzyjaciel nie połapał się w naszych sztucz­kach, zanim damy mu w skórę!”17 Ludzie z Grupy Pancernej wiedzieli, że gra jeszcze nie skończona.

Pododdziały, broniące się ciągle na umocnieniach przy granicy egipskiej - te, które wcześniej nie padły pod naporem XIII Korpusu - znajdowały się w opłakanym stanie: żołnierze cierpieli głód, walcząc w okrążeniu z nikłą nadzieją na oswobodzenie. Za zgodą dowództwa załoga Bardijji skapitulowała 2 stycznia 1942 roku, a Halfaja - broniona przez dzielnego oficera włoskiego - 17 stycznia. Rommel utracił także lotniska w Cyrenajce. 29 grudnia wywiad dostarczył mu szczegółowych informacji o reorganizacji 8. Armii. Rommel ana­lizował je, zastanawiając się nad swym następnym posunięciem18. Rok 1941 okazał się dla Rommla okresem triumfów i niepowodzeń. 31 grudnia napisał do żony, że myślami jest z nią i synem Manfredem, a rodzina stanowi dlań źródło szczęścia.

W owym czasie zdecydowanej zmianie uległa sytuacja strategiczna woju­jących stron konfliktu światowego. 7 grudnia lotnictwo japońskie zaatakowa­ło amerykańską Flotę Pacyfiku w jej bazie w Pearl Harbor; Japończycy doko­nali też inwazji na Filipiny, a także na brytyjskie posiadłości kolonialne: Hongkong i Malaje. Kilka dni później Niemcy uczyniły samobójczy gest, wy­powiadając wojnę Stanom Zjednoczonym. Trzecia Rzesza, sprzymierzona so­juszem z Włochami i Japonią, walczyła już teraz z trzema mocarstwami - Ameryką, Wielką Brytanią i Związkiem Radzieckim. Była to koalicja, z którą Niemcy wygrać nie mogły.

Gwiazda Rommla nie świeciła zbyt jasno w trakcie operacji „Crusader”. Za późno dał sobie wytłumaczyć, iż sytuacja jest poważna. We wczesnej fazie podejmowanie zaskakująco ważkich decyzji spadło na barki jego podwładnych. Jakby czasowo utracił swoje słynne wyczucie przełomowego momentu batalii i można wręcz odnieść wrażenie, że złamał zasadę skupienia maksimum sił do osiągnięcia najważniejszego celu.

Było to tym bardziej osobliwe, iż Rommel dobrze wiedział, że gra toczy się o Tobruk - oblegany przez jego wojska, które usiłowały zapobiec połączeniu się garnizonu twierdzy z dywizjami 8. Armii. Cunningham zadeklarował, że celem operacyjnym jawi się zniszczenie niemiecko-włoskich sił pancernych, a Rommel zdawał się z kolei mieć na uwadze właśnie wyeliminowanie z walki czoł­gów brytyjskich. Na zwycięzcę czekała nagroda w postaci Tobruku. W pewnym momencie Rommel odniósł chyba przedwcześnie nieuzasadnione wrażenie, że bitwa o Tobruk jest już wygrana, przystępując do desperackiego „skoku na druty”. Pomylił się, co jest dziwne, sztab bowiem informował go drobiazgowo o rozwoju sytuacji, a wnioski wysnuwane przez jego wywiad nie skłaniały do optymistycznych ocen. Zapiski w dziennikach dywizji pancernych, iż bitwa zo­stała wygrana, zwyczajnie mijały się z prawdą.

Rommel jakby zapomniał o wyznawanych przez siebie zasadach; sfrustro­wany do pewnego stopnia przebiegiem batalii, uległ niebezpiecznym złudze­niom, iż rzeczy mają się lepiej, niż było w istocie. Sądził, że śmiały, zaskaku­jący manewr odwróci losy starcia - tak jak to bywało częstokroć w latach 1914-1918. Jego sztabowcy zanotowali wieczorem 23 listopada (już po Toten­sonntag), że Rommel się cieszy, a nie ma powodów do radości. Owszem, w To­tensonntag Brytyjczycy i Południowoafrykańczycy ponieśli ciężkie straty, a Sidi Rezegh wpadło w ręce Niemców. Jednak ogólne położenie wojsk Rommla było niekorzystne. XIII Korpus, poprzedzany Dywizją Nowoze­landzką, posuwał się wzdłuż Trigh Capuzzo ku Tobrukowi. Brytyjczycy otrzymali uzupełnienie w sprzęcie pancernym i wciąż twardo bronili się w samej twierdzy.

A jednak Rommel wolał wierzyć, że narzuci chaotycznej bitwie własne re­guły, jak to często bywało w przeszłości, gromadząc wszystkie dostępne siły i przechodząc do decydującego, zwycięskiego manewru. Tym razem się nie udało. I nie mogło się udać, chyba tylko w wypadku, gdyby przeciwnik wpadł w panikę (co, gwoli prawdy, niemal się przytrafiło). Na kilka najważniejszych dni batalii powierzył swoim zastępcom kontrolowanie ogólnej sytuacji. W trakcie operacji „Crusader” Rommel wielokrotnie zawdzięczał fakt, iż względnie cało wyszedł z opresji, trzeźwości i odwadze swojego sztabu, przede wszystkim Westphala, oraz taktycznemu sprytowi Cruewella.

To jeszcze nie wszystko. Trudno oprzeć się refleksji, że organizacja dowo­dzenia tym razem zawiodła. Rommel tradycyjnie chciał znajdować się w cen­trum wydarzeń, kierować działaniami z bezpośredniej bliskości, gdzie czuł się najlepiej. Był już jednak dowódcą zgrupowania o sile armii, a dowódca armii nie powinien rzucać się w wir taktycznych potyczek. Winien nadto wydać ja­sne dyspozycje podwładnym. W tym wypadku Rommel zlekceważył elemen­tarne zasady. Zawiodło przygotowanie oraz sama technika prowadzenia wal­ki; Rommel niewłaściwie wykorzystał również umiejętności swoich znakomi­tych sztabowców.

Jeszcze przed bitwą winien jasno zdać sobie sprawę, że ma przed sobą trzy zadania: obronę umocnień nadgranicznych, Bardijji, As-Sallum, Capuzzo, Sidi Umar, kontynuowanie oblężenia Tobruku i uniemożliwienie połącze­nia się załogi twierdzy z atakującymi wojskami brytyjskimi i wreszcie upo­ranie się jeśli nadarzy się sposobność - z siłami pancernymi nieprzyjaciela na otwartej przestrzeni. Doniosłość wspomnianych zadań wymagała wyzna­czenia spośród podkomendnych trzech oficerów, z których każdy miałby pie­czę nad swoim odcinkiem.

Pierwsze z owych zadań - obronę granicy - można było powierzyć włoskie­mu dowódcy Dywizji „Savona”; drugie - oblężenie Tobruku i zapobieżenie oswobodzeniu twierdzy - na przykład gen. Navarriniemu oraz włoskiemu XXI Korpusowi: ostatecznie to właśnie włoskie dywizje zajmowały pozycje wo­kół Tobruku. Rommel wcześniej często wypowiadał się o Włochach ironicznie - i nie bez dozy słuszności. Jednak podczas operacji „Crusader” piechota wło­ska walczyła wyjątkowo twardo, czasem nawet dzielniej od swoich niemieckich kamratów, o czym donosiły raporty brytyjskie19. Punktem kluczowym wokół Tobruku jawił się Sidi Rezegh. Odnosi się wrażenie, iż Niemcy zbyt długo igno­rowali znaczenie tego punktu. Navarrini mógłby i powinien umocnić Sidi Re­zegh swoimi oddziałami, gdyby powierzono mu bezpośrednią komendę nad wojskami wokół twierdzy.

Trzeci z celów polegał na pobiciu nieprzyjacielskich sił szybkich przez od­działy motorowe Panzer Gruppe Afrika. I dla nich Rommel powinien był wyz­naczyć osobnego dowódcę. Doskonale nadawał się do tej roli szef Afrika Korps, Cruewell. Rommel miał do dyspozycji dwa korpusy szybkie: XX Korpus włoski (Gambary) oraz Afrika Korps (Cruewella), i choć zjawiał się czasem w kwate­rze polowej Gambary, to nie istniały wątpliwości co do tego, że główną siłą przebojową dysponuje Afrika Korps.

Rommel traktował ów korpus jako całość, jakkolwiek okazjonalnie wyda­wał odrębne rozkazy dywizjom Cruewella. Miał oczywiście prawo podważać je­go decyzje, jednak wywołało to taki skutek, że sam Cruewell nie wiedział, czy może działać samodzielnie, czy też wprowadzać w życie pomysły zwierzchnika. Odnosi się więc wrażenie, że Grupa Pancerna nie działała w trakcie operacji „Crusader” według spójnego, jednolitego planu.

Tak czy owak, poszczególni dowódcy niemieccy, podkomendni Rommla, sta­nęli na wysokości zadania. Atak na Sidi Rezegh, dokonany 22 listopada przez von Ravensteina, czy natarcie z flanki na wycofujących się tej samej nocy Bry­tyjczyków, przeprowadzony przez Neumanna-Silkowa - były same w sobie mi­strzowskimi akcjami, chociaż zabrakło tak istotnej koordynacji na wyższym szczeblu. Taktyczne sukcesy Rommel (czy nawet Cruewell) zawdzięczał przede wszystkim męstwu i umiejętnościom swoich żołnierzy.

Niemniej jednak Panzer Gruppe Afrika pozostawała potężną i mobilną for­macją, jakby stworzoną dla tak dynamicznego dowódcy jak Rommel. Taktyka, którą ten ostatni opracował na użytek Afrika Korps, znakomicie zdawała eg­zamin. Ona właśnie wraz z siłą niemieckiej broni przeciwpancernej zapewni­ła Wehrmachtowi parę lokalnych sukcesów w trakcie operacji „Crusader”. Rommel nadal, w odróżnieniu od większości innych generałów, miał zwyczaj pojawiać się na froncie podczas walki. Niepowodzenie operacji „Crusader” nie rozbiło otaczającej go famy. Kiedy przystąpił do kontrataku, w dowództwie brytyjskim zapanowało wielkie zdenerwowanie, ponieważ samo nazwisko Rommla „przerażało wroga”. Jak już wspomniano, 24 listopada Cunningham stwierdził, iż należy podjąć odwrót z Libii i przerwać realizację operacji „Cru­sader”. Zabronił tego Auchinleck. Wkrótce też stanowisko Cunninghama przejął gen. Ritchie. Tak jak Rommel, Cunningham przedwcześnie odniósł wrażenie, że Niemcy odnieśli zwycięstwo.

ROZDZIAŁ 14

„ROMMEL NA CZELE!”

Na początku stycznia Rommel studiował dostarczone mu przez wywiad do­niesienia o armii brytyjskiej, z którą się zmagał, i usiłował przeniknąć zamia­ry przeciwnika. Meldunki dotyczące sił Brytyjczyków były bardzo dokładne.

Miejsce doświadczonej 7. Dywizji Pancernej zajęła nowa dywizja, 1. Pan­cerna. Zmienili się brytyjscy dowódcy na różnych szczeblach. Niemcy zakła­dali, że nieprzyjaciel zamierza podjąć ofensywę na Trypolitanię, połączyć się z wojskami francuskimi w Tunezji (które zapewne, w razie niekorzystnego dla państw osi rozwoju sytuacji, stanęłyby po stronie przeciwników Niemiec) oraz oczyściwszy wybrzeże Afryki Północnej, wykorzystać je jako bazę do inwazji na Europę Południową1.

Rommel otrzymywał teraz wieści z nowego źródła, określanego przez nie­miecki wywiad jako die gute Quelle [„dobre źródło”]. Owym „źródłem” był mjr Fellers, amerykański attace wojskowy w Kairze, który dostarczał mnóst­wo informacji o brytyjskich rozkazach, planach i oczekiwaniach. Późnym latem

1941 roku Włosi złamali amerykański szyfr dyplomatyczny, tzw. czarny kod, w którym Fellers przesyłał wiadomości i podzielili się tym sukcesem z Berli­nem. Niemcy również, niezależnie od Włochów, złamali wspomniany szyfr. Rommel bardzo szybko zaczął dostawać nadzwyczaj cenne informacje2. Fellers (określony przez Niemców jako „entuzjasta”) miał wyśmienite kontakty z ar­mią brytyjską w Egipcie oraz brytyjskim naczelnym dowództwem. Od począt­ku, mimo iż reprezentował teoretycznie neutralny kraj, odnosił się do Angli­ków niezwykle przyjaźnie. Od grudnia roku 1941, już jako sojusznik, miał dostęp do tajnych informacji dowództwa alianckiego.

Fellers wydawał się odnosić z pesymizmem do perspektyw Brytyjczyków. Wyczerpująco informował Pentagon o lokalizacji i sile wojsk brytyjskich, o ich poglądach na sytuację oraz o ich informacjach na temat niemieckich jednostek w Afryce Północnej. Meldunki te przechwytywał niemiecki wywiad, więc w cią­gu pierwszych kilku miesięcy 1942 roku Rommel miał pełny i dokładny obraz przeciwnika. Naturalnie, nie trwało to w nieskończoność. Anglicy złamali szy­fry OKH; tym samym „dobre źródło” wyschło, lecz dopiero pod koniec czerwca

1942 roku. Do tego czasu Rommel wyparł przeciwnika z Libii.

Rommel poczuł, że fortuna znowu mu sprzyja. Przejął nie tylko transport czołgów przed opuszczeniem Bengazi, lecz także pięćdziesiąt cztery czołgi i dwadzieścia samochodów pancernych, które dostarczono do Trypolisu 5 stycznia. Abwehra poinformowała go, że do końca miesiąca będzie dysponował prze­wagą w broni pancernej nad Brytyjczykami w Cyrenajce — stan angielskiej 1. Dywizji Pancernej oceniali na sto pięćdziesiąt czołgów, podczas gdy Rommel miał sto siedemnaście czołgów niemieckich i siedemdziesiąt dziewięć włoskich. Załogi szybko zapoznały się z nowymi czołgami, których obsługa była stosun­kowo prosta. Rommel istotnie mógł myśleć, iż chwilowo ma przewagę nad wro­giem. Afrika Korps, mimo że został zmuszony do wycofania się, a także mimo strat i trudności, nie poniósł klęski w polu. Morale niemieckich żołnierzy pozo­stało niezachwiane.

Wywiad donosił, że Brytyjczycy będą przygotowywali się do nowej ofensy­wy możliwie jak najszybciej i przybycie ich nowych oddziałów na front zniwe­luje przewagę Rommla. Wniosek ten był słuszny. Brytyjczycy rzeczywiście za­mierzali zaatakować Trypolitanię; w wyniku operacji „Crusader” zdobyli lotni­ska w El-Ghazali, El-Mechili i Msusie. Przypuszczali także, iż Rommel w najbliższym okresie nie zdobędzie się na działania zaczepne. Uważali, że zo­stał pobity, wyparty z Cyrenajki, wycofał swoją Panzer Gruppe Afrika do Mersa el-Brega i potrzebuje teraz czasu, żeby odzyskać siły.

Wnioski te nie okazały się słuszne. Rommel szybko odzyskał bojowego du­cha. Był zawsze bardzo żywotny; w jego usposobieniu wymieszały się szwabska solidność z zadziornością i buńczucznością. Brauchitsch krytykował rapor­ty Rommla za ich skrajność — były one albo zbyt pesymistyczne, albo przesa­dnie optymistyczne. Podobną skłonność do przesady odnaleźć można w jego li­stach. Włosi gorączkowo potępiali go za decyzję opuszczenia Cyrenajki w gru­dniu, lecz on równie gorliwie drwił z tych zarzutów — i w tym wypadku nie bez racji. Rommel znał swoich żołnierzy, wiedział, że potrzebne im wytchnienie, które mógł zapewnić jedynie odskok do Mersa el-Brega. Jednocześnie na pew­no z rozgoryczeniem opuszczał tereny zdobyte zeszłego marca i kwietnia, z go­ryczą rezygnował z szansy opanowania Tobruku i przeniesienia działań wojen­nych na terytorium Egiptu. Kiedy dowiedział się, iż chwilowo jego siły prze­wyższają siły przeciwnika, ucieszył się. Jeszcze 17 stycznia znajdował się, zda­niem swojego tłumacza, w „parszywym nastroju”, lecz wkrótce potem zaświe­ciło dlań słońce3. Rommel wprawdzie żywił pewne wątpliwości co do stanu za­opatrzenia, lecz rozwiał je szybko. Postanowił przystąpić do ataku.

Chciał przy tym utrzymać to w tajemnicy. Zabronił wysyłania informacji o tym zamierzeniu do OKH lub też włoskiego zwierzchnika, gen. Bastico — Niemcy wiedzieli z doświadczenia, o czym Rommel wspomniał w swoim dzien­niku, że wieści wydostają się z włoskich sztabów i każdy meldunek nadany do Rzymu zostaje ostatecznie przechwycony przez Anglików. Zabronił też dokony­wania rekonesansu. Do natarcia przegrupowywano się wyłącznie pod osłoną nocy. Zdecydował nawet nie wtajemniczać w swe plany dowódcy Afrika Korps wcześniej niż na pięć dni przed zamierzonym rozpoczęciem operacji. Stwier­dził, iż dowódcy poszczególnych dywizji mają dowiedzieć się o akcji dopiero na dwie doby przed natarciem, a i wtedy wyda się tylko rozkazy ustne. Jak naj­mniej miało znaleźć się na papierze; Rommel sporządził pisemny rozkaz, znacznie krótszy niż zazwyczaj, podczas operacji na taką skalę.

Rommel uważał, że jeśli ma zgnieść przeciwnika w szybkiej kampanii na zachodniej granicy Cyrenajki, to podstawą sukcesu musi być całkowite zasko­czenie. Właśnie zaskoczenie plus tempo winny ponownie przynieść zwycię­stwo. Pierwszy cel stanowiło Bengazi. Ostateczny plan przewidywał wyparcie Brytyjczyków z Cyrenajki, lecz Rommel chciał najpierw przejąć inicjatywę, którą nieprzyjaciel uchwycił w wyniku operacji „Crusader”.

Wiedział, że wojska pancerne Brytyjczyków, w sile jednej brygady czołgów, nie mają doświadczenia w walkach na pustyni. Doszły go też informacje o kiepskim stanie technicznym czołgów angielskich. Z radością wysłuchał wieści o tym, że gen. Messervy, dowódca brytyjskiej 1. Dywizji Pancernej, czy­ni zwierzchnikom wymówki z powodu odesłania 7. Dywizji Pancernej z po­wrotem na granicę egipską. Messervy określił to (wobec komendantury XIII Korpusu) jako lekkomyślność, „która nie przyczyni się... do wygrania wojny”4. Niepokój Messery^ego był w pełni uzasadniony. Rommel utrzymywał wysu­niętą część granicy między Cyrenajką a Trypolitanią i zamierzał zrobić z tego użytek. Naprzeciw jego jednostek stała świeżo wyekwipowana brygada, w do­datku nadal rozproszona po styczniowych ćwiczeniach; nadto dwie słabe bry­gady, liczące w sumie tylko cztery bataliony, na rozciągniętym froncie, oraz czasowo osłabiona 4. Dywizja (hinduska) na wybrzeżu - „osłabiona”, jedna bowiem z jej brygad została wycofana do Barce, na wschód od Bengazi, na in­tensywne szkolenie.

Rommel planował uderzyć dwiema kolumnami. Lewoskrzydłowa Grupa „Marcks”, złożona z 90. Dywizji Lekkiej (gen. Veitha) oraz części czołgów 21. Dywizji Pancernej, miała wyruszyć ku Via Balbii wzdłuż wybrzeża. Tym­czasem na prawym skrzydle Afrika Korps winien posuwać się na północny wschód do linii Wadi el-Faregh. Sam Rommel znalazł się wśród żołnierzy awangardy Grupy „Marcks”. Czas rozpoczęcia operacji wyznaczył na osiem­nastą trzydzieści, czyli tuż przed zachodem słońca, 21 stycznia. Na parę go­dzin przed tym terminem napisał do żony, iż wierzy, że Bóg go ochroni i da mu zwycięstwo. Tego samego dnia Rommla odznaczono mieczami do liści dę­bowych Krzyża Rycerskiego, a trzy dni później awansowany został do stopnia generała pułkownika.

Kontrnatarcie, przeprowadzone przez Rommla, które zakończyło się sukce­sem przekraczającym wszelkie oczekiwania - a także osiągniętym jakby wbrew odgórnym rozkazom — przywróciło Rommlowi wiarę w siebie. Poprowa­dził on Grupę „Marcks” ku Adżdabijji i osiągnął ten punkt o jedenastej następ­nego dnia, 22 stycznia, podczas gdy na prawym skrzydle Afrika Korps przeła­mał się na pustyni przez ugrupowanie 1. Dywizji Pancernej, docierając do Adż­dabijji od południowego wschodu. Początkowo Rommel planował pchnięcie le­wego skrzydła na północ ku Bengazi; obecnie nakazał Grupie „Marcks” wyru­szyć w kierunku wschodnim, aby podjąć próbę okrążenia Brytyjczyków w Jebel, na wschód od Adżdabijji. Afrika Korps miał natomiast zablokować linię Adżdabijja — Antelat — Saunu.

Okrążenie udało się tylko częściowo, lecz Rommel wyczuł już zamieszanie, jakie zapanowało w szeregach przeciwnika, i doszedł do wniosku, iż znajduje się na drodze do zwycięstwa. Wieczorem 24 stycznia opracował plan na na­stępny dzień. Zamierzał raz jeszcze poprowadzić Afrika Korps na północny

wschód ku Msusowi. Realizację wykonania głębokiego manewru przez Cyrenajkę uniemożliwiały braki paliwa. Mimo to Rommel stwierdził, że szybki, gwałtowny szturm na Msus może przekonać Brytyjczyków, iż przegrali decy­dującą bitwę.

I tak też się stało. Dwie niemieckie dywizje prące na Msus zaskoczyły większość pododdziałów 1. Dywizji Pancernej i dokonały prawdziwej egzeku­cji, niszcząc wiele czołgów i innych wozów. Rommel z satysfakcją obserwował bezładną ucieczkę angielskich pojazdów, które przez pustynię usiłowały wy­rwać się z kotła. Było to taktyczne zwycięstwo, osiągnięte pośród panującego w strefie walk chaosu. W pewnej chwili dowódczy pododdział Rommla zna­lazł się w otoczeniu nieprzyjacielskich wozów. Rommel bez wahania wrza­snął: „To nieprzyjaciel! Brać ich do niewoli!” Rozpoczął się osobliwy pościg i wkrótce brytyjscy jeńcy maszerowali już na niemieckie tyły5. Rommel dzię­ki taktycznej wyższości żołnierzy Afrika Korps nad przeciwnikiem znowu opanował Cyrenajkę. o jedenastej 25 stycznia znalazł się w Msusie, gdzie Niemcy zdobyli sześćdziesiąt dziewięć angielskich czołgów. Wcześniej do Afryki przybył z Rzymu Cavallero i rozkazał powstrzymać dalsze natarcie. Rommel jednak wiedział, że może zdobyć przynajmniej Bengazi i był zdeter­minowany, by tego dokonać.

Wyczyny Rommla doprowadzały do wściekłości Cavallera. Ten pierwszy ukrywał swe zamiary przed Włochami, wydając wcześniej rozkaz ataku do­słownie w ostatniej chwili, tak aby Bastico nie mógł mu przeszkodzić. „Caval­lero błagał mnie, bym nie maszerował dalej” - zapisał później Rommel. „Odrzekłem mu, że tylko Führer może zmienić moją decyzję”. W opisywanym wypadku Rommel chyba najbardziej otwarcie przeciwstawił się włoskim sprzymierzeńcom; odniósł jednak zwycięstwo, więc zostało mu to wybaczone. Co więcej, 26 stycznia zatelefonował sam Mussolini i obsypał Rommla, zda­niem tłumacza, wyjątkowymi pochlebstwami6.

Teraz Rommel wykonał jeszcze pozorowany atak na El-Mechili - na co po­zwalały resztki paliwa - a potem wyruszył od wschodu na Bengazi. Brytyjczy­cy dali się nabrać na tę sztuczkę, z niepokojem reagując na marsz Niemców ku El-Mechili, i ostatecznie wycofali się całkowicie z Cyrenajki. Do 6 lutego zaję­li na powrót pozycje pod El-Ghazalą.

Klęska nie była jednak aż tak dotkliwa. Auchinleck w liście do Ritchiego z 19 stycznia stwierdził wprost, że jeśli sytuacja zmieni się na niekorzyść, do­puszcza możliwość odwrotu nad samą granicę egipską. Sytuacja rzeczywiście zmieniła się na niekorzyść. Rommel odzyskał terytoria, które zdobył uprze­dnio zeszłego marca i zabrało mu to zaledwie osiem dni, mimo iż przeciwnik miał pewną przewagę w powietrzu. Pobił lądowe wojska brytyjskie. Oddalił znacznie perspektywę podjęcia przez Brytyjczyków kolejnych działań zaczep­nych. Odzyskał inicjatywę, chociaż utrzymanie jej na dłużej wyglądało na sprawę problematyczną. Nadal znajdował się wiele kilometrów od Tobruku, ale dysponował siłami, z którymi należało się liczyć. 16 lutego poleciał przez Rzym do Niemiec, gdzie odebrał przyznane mu wcześniej odznaczenie z rąk samego Hitlera. Potem spędził w domu dłuższy urlop. Do Afryki powrócił do­piero 19 marca.

Rommel znowu chodził w glorii zwycięzcy.

Fritz Bayerlein, pełniący w owym czasie nadal obowiązki szefa sztabu Afri­ka Korps napisał:

„Walorami żołnierza walczącego na pustyni jawią się: sprawność fizyczna, inteligencja, ruchliwość, opanowanie, zadziorność, odwaga i stoicki spokój.

W jeszcze większym stopniu cechami tymi winien dysponować dowódca. Tenże musi odznaczać się nieugiętością, oddaniem dla swoich ludzi, umiejęt­nością orientacji w terenie i oceny sił nieprzyjaciela, szybkością reagowania oraz optymizmem. Owe właśnie cechy prezentował generał Rommel. Nie znam innego oficera, który mógłby stanowić lepsze uosobienie cnót żołnierskich”7.

To godna uwagi pochwała, zwłaszcza że jej autorem był znakomity dowód­ca i wybitny sztabowiec.

Przyznać trzeba, że Rommel czasem tracił ów wspomniany stoicki spokój, nie zdarzało się to jednak w przełomowych momentach batalii. Niekiedy prze­sadny optymizm zacierał mu obiektywny ogląd sytuacji. Podstawę do krytyki stanowiła też tendencja Rommla do bezpośredniego uczestniczenia w walce, co podkopywało możliwości sterowania tak wielkim związkiem, jak samodzielna armia polowa. Do Rommla nie można jednak przykładać sztywnych, akade­mickich miar. Ulegał swoim skłonnościom, a odwaga i energia, które okazjo­nalnie wpędzały go w kłopoty, były również źródłem jego sukcesów. Po odzy­skaniu Cyrenajki spadł na Rommla deszcz gratulacji. „Kiedy był Pan naszym dowódcą - napisał były strzelec z Goslar, leśniczy Schlüter, który spędził pe­wien czas, pracując w Afryce Środkowej - mawiał Pan: »Zawsze zwracajcie się do mnie otwarcie z waszymi prośbami«”. Otóż Schlüter, porucznik rezerwy, miał właśnie życzenie. Pragnął ponownie służyć pod rozkazami Rommla, jako żołnierz Panzerarmee Afrika

Rommel wiedział, że Anglicy się umacniają i wkrótce osiągną ogólną prze­wagę w basenie Morza Śródziemnego, co zaważy na dostawach uzupełnień dla jednostek niemieckich w Afryce. Istniał jeden sposób zmiany tego stanu - wy­eliminowanie brytyjskiej bazy morskiej i powietrznej na Malcie, skąd podejmo­wano akcje przeciwko konwojom państw osi, płynącym z Włoch do Afryki Pół­nocnej. Wszyscy pojmowali kluczowe znaczenie Malty. Obecnie Rommel - z żą­danych każdego miesiąca sześćdziesięciu tysięcy ton materiałów dla Panzerar­mee - otrzymywał zaledwie osiemnaście tysięcy. Uważał przy tym, że władze w Berlinie powinny wywrzeć większy nacisk na włoskich sprzymierzeńców, by ci zatroszczyli się o poprawę sytuacji zaopatrzeniowej.

W głębi serca podejrzewał również Włochów o zdradzieckie zamiary — uwa­żał, iż nie traktują poważnie swych obowiązków wynikających z układów soju­szniczych. Jest rzecz jasna prawdą, że wielu włoskich oficerów nie darzyło cie­płymi uczuciami reżimu faszystowskiego (i samej Rzeszy!) oraz nie popierało zaangażowania się Rzymu w wojnę. Rommel nie był jednak świadom tego, że Brytyjczycy złamali szyfry włoskiej marynarki wojennej i szybko zdali sobie sprawę, iż jednym ze sposobów pokonania Rommla w Afryce jest odcięcie go od dostaw. Do osiągnięcia tego celu powstała specjalna komórka w angielskim wywiadzie wojskowym. Niemcy nie pojmowali do końca, jak wielką rolę ode­grały w tej batalii służby specjalne przeciwnika.

W marcu Rommel zjawił się w Kętrzynie, gdzie dyskutował z Hitlerem na temat ogólnego położenia i perspektyw. Zorientował się, że Führer słucha przychylnie jego wywodów. Hitler bowiem także marzył o potężnym natarciu, jaki Wehrmacht mógłby przypuścić z Afryki na Bliski Wschód. Rommel do końca życia uważał, że osiągnięcie tego celu - przy nagromadzeniu odpowie­dnich środków — było całkiem realne. Sądził, że nieco wzmocniona Armia Pan­cerna w Afryce (pod warunkiem opanowania przez niemiecki desant Malty) mogłaby podbić Egipt i stamtąd ruszyć na północny wschód, stwarzając groź­bę dla radzieckich pozycji na Kaukazie. W trakcie wizyty Rommla Hitler przy­gotowywał akurat kolejną dyrektywę wojenną, w której wskazywał, że Wehr­macht winien skupić w Rosji cały wysiłek na południowym odcinku frontu, aby przebić się na Kaukaz9.

Jak widać, plany Hitlera nie były sprzeczne z wizjami Rommla. Plan „Orient”, naszkicowany przez tego ostatniego, zakładał wyparcie Brytyjczy­ków z Bliskiego Wschodu i opanowanie tamtejszych terenów roponośnych. Te­go właśnie chyba najbardziej obawiali się w roku 1942 angielscy sztabowcy, biorąc pod uwagę sukcesy, jakie Wehrmacht odnosił w tymże roku na połu­dniowych obszarach Związku Radzieckiego.

Rommel najwyraźniej uwierzył, iż mając zapewnione odpowiednie wspar­cie, zdoła odrzucić jednostki brytyjskie stacjonujące w Egipcie. Wierzył też w realność swojego „wielkiego planu”, w ramach którego Panzerarmee miała przebyć syryjskie pustynie, dotrzeć do Tygrysu i Eufratu, przedrzeć się przez góry w Persji i wreszcie połączyć się z niemieckimi armiami maszerującymi na południe przez Kaukaz i rosyjskie pola naftowe10.

Należy powątpiewać, czy taki zamiar strategiczny istotnie miałby szansę realizacji. Naturalnie, perspektywy mogły wydawać się Niemcom zachęcają­ce; pokonując Brytyjczyków na Bliskim Wschodzie, zabezpieczyliby południo­wą flankę w Europie przez ewentualnym desantem wroga. Nadto przecięliby lądowe linie komunikacyjne z dalekowschodnimi posiadłościami angielskimi. Tyle że do osiągnięcia podobnego sukcesu Niemcy i Włosi musieliby zapewnić sobie całkowitą supremację na Morzu Śródziemnym - i to nie tylko przez za­jęcie Malty, lecz także i stworzenie takiej potęgi morskiej, która zgniotłaby połączone floty, angielską i amerykańską. W roku 1942 nie wydawało się to możliwe nawet największym optymistom w Kriegsmarine. Ponadto Rzesza musiałaby najprawdopodobniej zmusić Hiszpanów do zbrojnego wystąpienia po swojej stronie. Niemcom nie wystarczyłoby opanowanie portów we wscho­dnim rejonie Morza Śródziemnego - na przykład w Aleksandrii - ale także utrzymanie linii komunikacyjnych biegnących z tychże portów przez pustynie i góry. Dowództwo niemieckie nie spodziewało się też, iż w roku 1942, po se­rii sukcesów militarnych na południu Rosji, Wehrmacht oczekiwała najcięż­sza z dotychczasowych klęsk.

Na razie jednak, w marcu, w kwaterze Hitlera w Kętrzynie panował raczej optymizm. Führer (do pewnego stopnia) usankcjonował wysiłki Rommla. Wy­dał niewielki obiad, w którym oprócz Rommla, towarzyszącego mu Westphala oraz samego Hitlera oczywiście wzięli także udział Keitel, Jodl i Schmundt. Obecny był również Heinrich Himmler, który poruszył kwestię utworzenia w ramach SS Legionu Hinduskiego, sformowanego z Hindusów przeciwnych angielskiej dominacji w Indiach. Rozmowa zeszła następnie na Churchilla, którego Hitler określił mianem pijaka. Niezbyt realistyczny ton całej dyskusji nie przypadł do gustu Rommlowi; jeden z adiutantów wodza, Engel, szepnął mu na stronie, że podobne konwersacje odbywają się niemal podczas każdego posiłku Führera11.

Halder i większość oficerów OKH nie podzielali samozadowolenia, okazy­wanego przez Hitlera. Niepokoiły ich zwłaszcza olbrzymie ilości materiałów, jakie należało bez przerwy wysyłać na wschodni front. „Generale Rommel!” — powiedział przy pewnej okazji Haider. „Pańska batalia skazana jest na niepo­wodzenie!” Mimo wszystko Rommel opuścił Kętrzyn z obietnicą dokonania przez Wehrmacht i Luftwaffe desantu powietrznego na Maltę. Operacja ta - opatrzona kryptonimem „Hercules” - miała zostać przeprowadzona do czerw­ca; do tego czasu niemieckie lotnictwo otrzymało rozkaz podjęcia intensywnych bombardowań wyspy, co powinno osłabić skuteczność ataków alianckich na konwoje na Morzu Śródziemnym. 2. Flota Powietrzna Luftwaffe została prze­rzucona z Rosji na Sycylię, zmieniając stosunek sił lotniczych w basenie śród­ziemnomorskim. Tak więc szykujący się do następnej kampanii Rommel mógł liczyć na wsparcie lotnictwa w strefie działań oraz na poprawę zaopatrzenia dla swoich jednostek. I rzeczywiście, w ciągu najbliższych trzech miesięcy sy­tuacja pod tym względem bardzo się poprawiła.

Rommel powrócił na pustynię po części zadowolony z wyników rozmów, choć też nieco rozgoryczony faktem, że sztab generalny nie podzielał jego po­glądów, dotyczących strategicznego znaczenia Afryki. Wątpili oni w powodze­nie „wielkiego planu”, zwracając uwagę, że przede wszystkim należy wcześniej rozstrzygnąć kampanię w Rosji, a tam ostateczne zwycięstwo jeszcze nie na­stąpiło. Spór dotyczył naturalnie uznania, który teatr działań wojennych jest najważniejszy. Mimo wszystko 29 marca, tuż po powrocie z urlopu, Rommel przedstawił swoim oficerom własny pogląd na sytuację, określając dalsze za­mierzenia. Brytyjczycy planowali wkrótce powtórzyć atak, lecz należy ich uprzedzić - Panzerarmee winna przystąpić do natarcia w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Cel: niedopuszczenie do wzmocnienia Tobruku, a następnie zdobycie Tobruku.

Kilka dni później pewien oficer, który znalazł się w Afrika Korps, a przed laty miał okazję dobrze poznać Rommla, zauważył, że generał, w znakomitej formie fizycznej, pełen animuszu, tryska wprost optymizmem. Rommel powie­dział mu, iż ten zjawił się (z Rosji) w odpowiednim momencie. Szykowała się bowiem nowa ofensywa, obliczona na uprzedzenie Brytyjczyków12. Pod koniec kwietnia Hitler przyjął Mussoliniego, Cavallera i Kesselringa w Obersalzbergu i oficjalnie przyznał, że Rommel może podjąć atak w Cyrenajce w maju, na­wet jeśli Malta nie zostanie do tego czasu zdobyta. Dodał jednak, iż po zajęciu Tobruku Rommel ma przejść do obrony.

Było to najpoważniejsze zadanie z postawionych dotąd przed Rommlem. Brytyjczycy ufortyfikowali się na pustyni na przestrzeni siedemdziesięciu kilo­metrów, od El-Ghazali na południe do Bir Hakeim. Sztabowcy mieli pewne wątpliwości co do rozmieszczenia niektórych jednostek przeciwnika, mimo in­formacji na ten temat uzyskanych z die gute Quelle. W istocie, Niemcy przypu­szczali, że południowy odcinek pozycji brytyjskich jest mocniejszy niż w rzeczy­wistości, natomiast nie doceniali siły defensywnej najbardziej wysuniętego na południe punktu, Bir Hakeim.

Niemieckie oceny porównawcze broni pancernej obu stron - a Rommel zwracał uwagę zwłaszcza na czołgi - były cokolwiek optymistyczne. Jednak Rommel wiedział, iż przyjdzie mu zetrzeć się z dobrze okopanym i ukrytym za polami minowymi nieprzyjacielem; jego sztab ocenił, że Brytyjczycy zainstalo­wali około pięciuset tysięcy min, jakby spodziewając się, iż mogą ulec w bezpo­średniej bitwie czołgowej. Wiedział, że na Brytyjczyków wywierane są naciski, by sami zaatakowali i odzyskali utracone obszary Cyrenajki. Pewnego dnia Rommel otrzymał meldunek, że nieprzyjaciel ma podjąć szturm 6 kwietnia. Nie uwierzył w to i biorąc jeden czołg do eskorty, osobiście wyprawił się na pu­stynię ku oddalonym pozycjom brytyjskim. Nie dostrzegł żadnego znaku, który mógłby sugerować, że przeciwnik przegrupowuje się do uderzenia. W końcu za­trzymał się i usłyszał odległą kanonadę artyleryjską. W chwilę potem pociski eksplodowały wokół jego pojazdu; odłamki roztrzaskały przednią szybę łazika, a sam Rommel odniósł poważną kontuzję.

Odjechał na tyły, pokonując ponad trzydzieści kilometrów w rekordowym tempie. Był przekonany, że Brytyjczycy nie zamierzają przeprowadzić więk­szego ataku. „Chciałem tylko się upewnić - wyjaśnił oficerowi, który właśnie wrócił z urlopu w Niemczech - że Anglicy nie przygotowują natarcia. Dwie wy­sunięte baterie, to było wszystko. Oni znowu blefują!”13 W wysłanym na Wiel­kanoc liście do Lucy napisał, naciągając nieco prawdę, że odłamek po przebi­ciu szyby rozdarł mu mundur na brzuchu i zatrzymał się koło spodni!14 Lucy zapewne wiedziała dobrze, że jej mąż lubi koloryzować. Niemniej jednak Rom­mel nie zaprzestał swych wypadów. 5 maja Goebbels zanotował w swoim dzienniku, że Anglicy omal nie pochwycili Rommla. Minister propagandy sko­mentował, iż to bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę lekceważenie przez Rommla niebezpieczeństw. Rommel istotnie potrafił być porywczy, lecz teraz stało przed nim wyjątkowo trudne zadanie.

Niewielu, bardzo niewielu wybitnych żołnierzy odznaczało się skromno­ścią. Ponoć Napoleon wykpiwał generałów, nie umiejących przyznać się do własnych błędów, które przyczyniały się do porażek. Być może w filozoficznym spokoju księcia Marlborough kryło się ziarno skromności. W czasach bliż­szych współczesności Eisenhower starał się nie zwracać uwagi na swoją oso­bę. Jednak w zdecydowanej większości sławni dowódcy dbali o autoreklamę, chwaląc się własnymi osiągnięciami. Nawet Wellington uwielbiał słuchać przesadnych pochwał pod swym adresem. Próżność niektórych przechodziła wszelkie granice.

Rommel należał do tych, którzy lubili, jak mówiono o ich wyczynach. Cho­ciaż zachowywał się bezpretensjonalnie, to i nie można powiedzieć, żeby nie był próżny. Od początku swej generalskiej kariery zaskarbił sobie przyjaźń Josefa Goebbelsa, mistrza propagandy. Odwdzięczał się Goebbelsowi (mającemu we wrogim obozie fatalną opinię, nazywanemu „ojcem kłamstw”), charaktery­zując go jako człowieka uroczego, inteligentnego oraz wybornego mówcę. Bez wątpienia to właśnie Goebbels uczynił z Rommla gwiazdę. Bo też Rommel róż­nił się znacznie od wyniosłych oficerów starej szkoły, pogardliwie odnoszących się do „rewolucyjnych zmian”, jakie wniósł narodowy socjalizm. Rommel był szczery, miał ostry język i, w gruncie rzeczy, dobre serce; potrafił rozmawiać z prostymi żołnierzami, nie znosił snobizmu i pretensjonalności, nie cierpiał

udawania. Nie krył też podziwu dla Adolfa Hitlera. Choć Rommel w zasadzie nie interesował się kwestiami ideologicznymi, to jednak pasował na bohatera nowych Niemiec. Tak więc Goebbels, który ze swej strony doceniał osiągnięcia Rommla, dołożył starań, by nazwisko tego ostatniego możliwie najczęściej po­jawiało się na łamach prasy. Rommel, chociaż walczył w Afryce z dala od Rze­szy i choć dowodził względnie nielicznymi dywizjami niemieckimi, stał się oso­bą ważną i popularną.

Zaczął otrzymywać listy od wielbicieli, co go bawiło i łechtało jego próżność. Nadto okazał się fotogeniczny - wyróżniał się sportową sylwetką, regularnymi rysami twarzy, na której malowała się szczera pogoda ducha. (Sam Rommel uwielbiał fotografowanie i we wczesnym stadium wojny dostał w prezencie od Goebbelsa aparat). Rommel dobrze rozumiał znaczenie publicznego rozgłosu. Niemieccy żołnierze odnosili się nieprzychylnie do dowódców, którzy zadziera­li nosa, jednak świadomość, że Armią Pancerną kieruje generał światowej sła­wy, dodawał Panzerarmee Afrika skrzydeł. Rodzina Rommla była z niego dumna, słuchając w niemieckim radiu o Erwinie, „bohaterskim generale puł­kowniku”. „To było jak jakiś sen” - napisała Lucy do swojego „najdroższego Er­wina”. „Modlę się do Pana, żeby być z Tobą i pomagać Ci w walce za Führern, Volk und Vaterland [„wodza, naród i ojczyznę”].

Sława Rommla wykraczała przy tym poza kraje osi. Jego oponent, Auchinleck, uznał za właściwe rozesłać wszystkim dowódcom i szefom sztabów sił brytyjskich na Bliskim Wschodzie list, w którym zwrócił uwagę „na realne nie­bezpieczeństwo, iż Rommel stanie się postrachem naszych oddziałów, w których mówi się o nim zdecydowanie za często... Stanowczo chciałbym, że­byście wszelkimi środkami doprowadzili do zdezawuowania pomysłu, że Rommel jest kimś więcej niż tylko zwykłym niemieckim generałem”. Było to jednak nawet ponad siły Auchinlecka, dobrego, skromnego dowódcy. Brytyjscy żołnie­rze nadal wierzyli w nadprzyrodzone zdolności Rommla. Sam Rommel pod­trzymywał tę irracjonalną wiarę we wrogich szeregach, działając z maksymal­ną energią i szybkością oraz błyskawicznie reagując w każdej sytuacji. Częścią legendy Rommla stało się jeszcze jedno: wieść rozsiewana przez nielicznych żołnierzy, wziętych do niemieckiej niewoli, a potem oswobodzonych, że jest on rycerskim oficerem, przyzwoitym człowiekiem, że, jak to się mawia, gra fair.

Mogło być faktem, że wśród Niemców, cokolwiek atawistycznie wojowniczej społeczności, nienawiść wobec wroga była mniejsza niż w krajach demokra­tycznych, gdzie ludzie postrzegali wojnę jako barbarzyństwo. W każdym razie Rommel z pewnością nie czuł nienawiści do nieprzyjaciół. Uważał, że żołnierze strony przeciwnej spełniają tylko rozkazy i obowiązki tak jak on sam.

W pewnym sensie stanowi zagadkę, w jaki sposób pochlebny wizerunek do­wódcy dociera w czasie wojennym do obozu przeciwnika. W wypadku Rommla tak się właśnie stało. Kiedy w trakcie letnich bitew 1942 roku sztabowcy Rommla pokazali mu przechwycony rozkaz brytyjski, dotyczący traktowania schwytanych jeńców, według którego jeńcom miano nie dawać do czasu prze­słuchania wody i żywności i nie pozwalać im na sen - Rommel zareagował bły­skawicznie na najwyższym szczeblu. OKW nakazało traktować identycznie brytyjskich jeńców. Wtedy angielskie radio ogłosiło, że po brytyjskiej stronie nigdy nie zostało wydane podobne zarządzenie. OKW zażądało od Panzerarmee Afrika zaprezentowania faksymile przechwyconego rozkazu i następnie opublikowało go. Brytyjczycy w tej sytuacji natychmiast odwołali ten rozkaz. Nim sprawa znalazła takie zakończenie, Rommel polecił nadać otwartym te­kstem wiadomość opisującą szczegółowo brytyjski rozkaz oraz informację, że pojmany nieprzyjaciel traktowany będzie w dokładnie taki sam sposób, jeśli rozkaz nie zostanie wycofany. Wkrótce dowiedział się - tą samą drogą - o odwołaniu rozkazu15. Rommel, w przypadkach zbliżonych do opisywanego, gotów był podjąć działania odwetowe, lecz mimo wszystko instynktownie sta­rał się uczynić wojnę mniej barbarzyńską, szanując przyjęte konwencje mię­dzynarodowe. W tej dziedzinie jego dobra reputacja była istotnie zasłużona. W Anglii żołnierze brytyjscy, czytając doniesienia prasowe o walkach swych kolegów na pustyni, mogli stwierdzić: „Ten Rommel to jednak przyzwoity gość”16. Rommel był zawodowym graczem - ale grał czysto.

Pojmował jednak znakomicie znaczenie własnej popularności i bez wątpie­nia potrafił się nią cieszyć i z niej korzystać. Pozwalał się fotografować przy rozmaitych okazjach, dbał też o to, by informacje o jego wyczynach docierały tam, gdzie trzeba, na czas. Por. Berndt, pracownik Ministerstwa Propagandy, służył w sztabie Rommla i świetnie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Berndt pisywał często do Goebbelsa, a okazjonalnie Rommel wykorzystywał go jako oficera łącznikowego. Berndt, zatwardziały narodowy socjalista, zoriento­wał się szybko, że wyczyny Panzerarmee Afrika odnotowywane są w Niem­czech z wielką uwagą, i lojalnie pracował dla Rommla.

Niektórzy zawistnie twierdzili, iż Rommel wyróżnia się przede wszystkim próżnością, a jego rzeczywiste sukcesy nie są aż tak wielkie, jak to usiłuje się przedstawić. Krytyka ta zaczęła się jeszcze podczas kampanii francuskiej, gdzie Rommel prezentował zasługi swej ówczesnej dywizji w mocno przesad­nym świetle. Później, w Afryce, powtórzyło się to na większą skalę. Szeptano, że Rommel to tryb w propagandowej machinie Goebbelsa. Przytaczano argu­ment - powtarzany w przyszłości wielokrotnie - iż Rommel dowodzi stosunko­wo niewielkimi siłami na drugorzędnym (dla Rzeszy) teatrze wojny i że probie­rzem jego rzeczywistej wartości stałby się front rosyjski. Wspominano - nie bez dozy słuszności - że bohatera z Rommla uczynili głównie Brytyjczycy, którzy w ten sposób, nie walcząc podówczas nigdzie indziej na lądzie i przesa­dnie wychwalając talent nieprzyjacielskiego dowódcy, wyolbrzymiali i własne osiągnięcia17. Owszem, Rommel był nieco próżny, ale był także realistą. Potra­fił spojrzeć obiektywnym okiem na siebie. Nie lubił przyznawać się do błędów i miał tendencję do szukania przyczyny niepowodzeń w działaniach innych lu­dzi, lecz to cechy charakterystyczne dla niemal wszystkich wielkich wodzów historii. Prawda, kierował mniejszymi siłami niż inni niemieccy generałowie na froncie wschodnim; i jasne też, że to front rosyjski miał dla Rzeszy najistot­niejsze znaczenie. Jednak militarna sława Rommla ugruntowana została na bardzo solidnych podstawach. Jego osiągnięcia przemawiają same za siebie. Żołnierze, którzy walczyli pod jego komendą - a sporo z nich przeszło chrzest bojowy właśnie na froncie wschodnim - opisali Rommla jako dowódcę bezkon­kurencyjnego, mistrza szybkiego manewru, doskonałego wojownika, który ab­solutnie zasłużył na wszelkie pochwały. A największy ze swych wyczynów Rommel miał przecież dopiero osiągnąć.

Rommel był w tym czasie w wybornym nastroju. Otrzymał przyzwolenie na przejście do wielkiej ofensywy. Wierzył, tak jak jego podwładni, że osiągnie zwycięstwo. Listy, jakie pisał do domu, były pogodne w treści i czułe. Intere­sował się postępami w nauce czynionymi przez Manfreda, ciesząc się z sukce­sów syna, choć i nie szczędząc mu wyrozumiałej krytyki. Dla Rommla owe li­sty - poczta z Afryki Północnej docierała do Niemiec w ciągu około dziesięciu dni - miały olbrzymie znaczenie. Pisywał o codziennych drobiazgach, spotka­niach, poznawanych ludziach i swoich oficerach. Często napomykał o pogo­dzie („Prawie codziennie mamy tu burzę piaskową” - napisał do żony 5 ma­ja). Uspokajał Lucy zatroskaną o jego zdrowie. Wspominał o wydarzeniach, dziejących się wtedy na świecie („Co sądzisz o sukcesach Japończyków w Bir­mie?” - pytał 4 maja, dodając: „Indie zostaną wkrótce wyzwolone spod wła­dzy Anglików i Amerykanów [sic!]”. Pisywał też często na temat frontu rosyj­skiego, odnotowując z radością niemieckie zwycięstwa na północ od Morza Czarnego („Wieści z Rosji są wspaniałe”). Od czasu do czasu konstatował po prostu: „Tutaj nic nowego”18.

Jego oddany, pogodnego usposobienia ordynans, Herbert Günther, też cza­sami pisał do Lucy. Günther zawsze określał Rommla jako człowieka uprzej­mego, wyrozumiałego, nigdy nie tracącego cierpliwości. Günther był niezwykle przywiązany do rodziny Rommlów19.

Plan operacyjny Rommla, uzgodniony w kwietniu pomiędzy Niemcami i Włochami na najwyższym szczeblu, był prosty, a przy tym śmiały i opty­mistyczny. Był może nawet przesadnie optymistyczny - i omal doprowadził do katastrofy. Jednakże odwaga i energia oraz maestria taktyczna Rommla ponownie pomogły mu wyplątać się z trudnej sytuacji i doprowa­dziły do zwycięstwa.

Rommel nakreślił swą koncepcję 15 kwietnia na odprawie dowódców, która trwała zaledwie godzinę. Zamierzał dokonać demonstracji przed brytyjskimi pozycjami na południe od El-Ghazali. Miał nadzieję wprowadzić w ten sposób w błąd dowództwo brytyjskie i skłonić je do przypuszczeń, iż Niemcy będą się starali przejść przez pola minowe najkrótszą drogą do Tobruku, oczywistego strategicznego celu ataku. Kiedy już Anglicy skupią uwagę na centralnym i północnym odcinku frontu, Rommel proponował dokonanie potężnego okręż­nego uderzenia jednostek pancernych na południu, omijając Bir Hakeim i kie­rując się na północny wschód ku Acromie i El-Adem. Następnie chciał wyko­nać zwrot i zaatakować główne siły brytyjskie w okolicach El-Ghazali, wycią­gnąć zmotoryzowane i pancerne siły przeciwnika na otwartą pustynię, gdzie Niemcy będą mieli większą szansę na odniesienie zwycięstwa. Po zadaniu klę­ski armii brytyjskiej w polu, Rommel zamierzał skierować natarcie na Tobruk, uniemożliwiając nieprzyjacielskim jednostkom wycofanie się do twierdzy oraz, w konsekwencji, do Egiptu. „Die Englischer Feldarmee - stwierdził - muss ver­nichtet werden, und Tobruk muss fallen!”20 Ponownie przemawiał 12 maja na odprawie z udziałem dowódców wszystkich jego dywizji oraz Fliegerführer Afrika [szefa sił powietrznych przy Panzerarmee Afrika], gen. von Waldaua. Pierwszym i głównym celem było pobicie brytyjskiej armii gdzieś na zachód od Tobruku. Osiągnięcie drugiego - a więc opanowanie samego Tobruku - zależy od powodzenia pierwszej fazy planu. Nieprzyjaciel - stwierdził Rommel - pre­zentuje niechęć do przeprowadzania szybkich manewrów, lecz dysponuje po­tężnym sprzętem21.

Dla tejże operacji Rommel podzielił Panzerarmee na dwa ugrupowania. Do­wództwo północnego, mającego dokonać demonstracji przed liniami brytyjski­mi, złożonego głównie z piechoty, przypadło Cniewellowi. W jego skład weszły dwa włoskie korpusy - X (gen. Giody) oraz XXI (Navarriniego), złożone w su­mie z czterech dywizji piechoty („Brescia”, „Pavia”, „Sabratha” oraz „Trento”, dowodzonych przez generałów Lombardiego, Torriana, Soldarellego i Scottiego) oraz niemiecka 15. Brygada Strzelców, zaimprowizowana z piechoty 90. Dywizji Lekkiej. Na południu w skład prawego skrzydła, którym kierował sam Rommel, weszły Afrika Korps (gen. Nehringa) - 15. Dywizja Pancerna (gen. von Vaersta), 21. Dywizja Pancerna (gen. von Bismarcka) oraz 90. Dy­wizji Lekkiej (gen. Kleemanna) plus dwie dywizje włoskie: pancerna „Ariete” (gen. de Stefanisa) i zmotoryzowana „Trieste” (gen. La Ferii).

Plan zakładał, że niemieckie siły szybkie pokonają siły szybkie przeciwni­ka w bitwie manewrowej poza umocnionymi pozycjami brytyjskimi. Rommel za decydujący czynnik w walkach na pustyni uważał stosunek czołgów w od­działach obu stron. Czynnik ten miał naturalnie bardzo ważne znaczenie, ale liczyło się też co innego - zwłaszcza relacja sił w artylerii i przede wszystkim w broni przeciwpancernej. W ogólnej liczbie czołgów Rommel był słabszy od przeciwnika, podobnie zresztą jak wcześniej. Generalnie jednak Rommel miał niezłe rozeznanie sił przeciwnika i raczej nie można zgodzić się z twier­dzeniem von Mellenthina, według którego gdyby Rommel wiedział wszystko dokładnie, nie podjąłby ofensywy. Sądzę raczej, iż informacja, że nie doliczył się stu pięćdziesięciu angielskich czołgów typu Matilda czy Valentine, ochło­dziłaby nieco jego przesadny optymizm22. Rommel sądził, że brytyjska 8. Ar­mia (gen. Ritchiego) dysponuje około siedmiuset czołgami przeciwko jego pię­ciuset sześćdziesięciu. W rzeczywistości Ritchie posiadał prawie osiemset pięć­dziesiąt czołgów różnych typów. Rommel jednakże miał potężny argument w postaci czterdziestu ośmiu dział kalibru 88 mm, nadzwyczaj skutecznych w walce z wozami bojowymi. Wykorzystywał również sprzęt zdobyty na Brytyj­czykach - zwłaszcza samochody - a w dziennikach dywizyjnych zachowały się zapiski dotyczące zapoznawania niemieckich działonów z bronią produkcji nie­przyjacielskiej. Artylerzyści Panzerarmee posługiwali się ponadto działami ro­syjskimi, przejętymi wcześniej na froncie wschodnim i odesłanymi stamtąd na tyły w celu dokładnego zbadania. Radzieckie działa kalibru 76,5 mm oraz 50 mm okazały się całkiem przydatne.

Sprzęt czołgowy był po obu stronach cokolwiek różnoraki. Brytyjczycy mie­li dwie brygady pancerne, dostosowane do współdziałania z piechotą dywizyjną, wyposażone w czołgi „Valentine” oraz „Matilda” (ogółem: dwieście siedem­dziesiąt sześć), dobrze znane Niemcom. W dwóch brytyjskich dywizjach pan­cernych, 1. i 7. - złożonych w sumie z trzech brygad pancernych - znajdowały się pięćset siedemdziesiąt trzy czołgi, w tym sto sześćdziesiąt siedem amery­kańskich wozów typu Grant, nowych na afrykańskiej pustyni. Wywiad Panze­rarmee dowiedział się o przybyciu grantów na kilka dni przed rozpoczęciem przez Rommla ataku. Granty miały silne opancerzenie i działa kalibru 75 mm, lepsze od armat montowanych na innych czołgach, walczących podówczas na pustyni. Ich pojawienie się zaskoczyło poważnie niemieckich żołnierzy. Działo czołgu Grant zamontowane było jednak w kadłubie, a nie w obrotowej wieży, co było sporą wadą.

Rommel dysponował dwustu dwudziestoma ośmioma lekkimi czołgami włoskimi, które zasadniczo nie miały większych szans w starciu z wozami przeciwnika. W Afrika Korps znajdowały się nadto dwieście czterdzieści dwa czołgi typu Panzer III, w tym zaledwie dziewiętnaście najnowszej odmiany, z długolufową armatą 50 mm; poza tym czterdzieści starszych Panzer IV oraz pięćdziesiąt lekkich czołgów. W rezerwie było mniej niż osiemdziesiąt czołgów. Rommel wiedział, że rezerwy nieprzyjaciele są znacznie większe. Wiedział też, że Brytyjczycy przedłużyli linię kolejową z Mersa Matruh w Egipcie do Belhamedu - a więc prawie do samego Tobruku. W sumie dowódca Panzerarmee orientował się, że nieprzyjaciel ma więcej czołgów, jednak wierzył w siłę swo­ich dział przeciwpancernych, których załogi znakomicie współdziałały w walce z własnymi wozami bojowymi. W powietrzu Luftwaffe osiągnęło pewną prze­wagę liczebną. Niemieckie myśliwce typu MelO9f przewyższały jakościowo myśliwskie samoloty alianckie.

Rommel zamierzał osobiście poprowadzić do walki ugrupowanie prawego skrzydła, zestawione z jednostek szybkich, najpierw ku centralnemu odcinko­wi brytyjskiego frontu - tuż po tym, jak Cruewell przypuści pozorowane natar­cie na północy. Rommel postanowił, że kolumny czołgów mają zmienić kieru­nek marszu dopiero po zapadnięciu zmroku i pod osłoną ciemności skręcić na południe. Wielkie odległości, jakie trzeba było pokonać, wymagały zorganizo­wania w trakcie natarcia postoju w celu uzupełnienia paliwa - w okolicach na południowy wschód od Bir Hakeim.

Po tymże postoju ugrupowanie prawoskrzydłowe, złożone w sumie z kilku tysięcy pojazdów, winno dokonać zwrotu na północny wschód i większością sił skierować się na Acromę; jedynie 90. Dywizja Lekka miała obrać kurs ku El-Adem, położonemu około trzydziestu kilometrów na południowy wschód od Acromy. Po wyminięciu Bir Hakeim siły Rommla miały się rozdzielić - samo Bir Hakeim winna zająć Dywizja „Ariete”, posuwająca się w szyku jednostek Afrika Korps.

Zasadniczym celem taktycznym prawego skrzydła przed zaatakowaniem El-Ghazali od wschodu jawiło się oczywiście rozbicie kontrofensywy brytyj­skich sił pancernych. Gdzie miało to nastąpić? Otóż zależało to właściwie od brytyjskiej reakcji. Analizując dotychczasowe zmagania, Rommel wyrobił so­bie kiepską opinię o taktycznej zręczności dowództwa przeciwnika - uważał przede wszystkim, iż Brytyjczycy nie pojmują znaczenia koncentracji sił i ko­nieczności stanowczego, błyskawicznego reagowania w zmieniającej się sytua­cji. Uważał też, że u Anglików zawodzi współdziałanie na polu walki różnych rodzajów wojsk - czołgów, armat przeciwpancernych, artylerii. Doceniał dziel­ność szeregowego brytyjskiego żołnierza, jego umiejętność prowadzenia boju pozycyjnego i bicia się na bagnety; twierdził jednak, że w starciu manewrowym zawsze zdoła osiągnąć przewagę.

Oczekiwał - co dał do zrozumienia w rozkazie operacyjnym - że brytyjskie siły pancerne przyjmą elastyczną taktykę defensywną i zapewne będą się starały dokonać koncentracji przed kontratakiem gdzieś na północny wschód od Bir Hakeim. Wspomniał również o możliwości wycofania się nieprzyjacie­la w rejon Bir el-Gubi, po czym nastąpi uderzenie wymierzone w prawą flan­kę niemiecką, uznał jednak tę ewentualność za mało realną, wymagała bo­wiem większej „giętkości” niż ta, którą dotychczas okazywali Anglicy. Do­szedł do wniosku, iż najpewniej podejmą oni walkę „za linią Bir Hakeim -Bir el-Harmat”23.

Większość ocen Rommla się potwierdziła, mylił się jednakże co do jedne­go: iż dowództwo nieprzyjacielskie nie rozumie znaczenia koncentracji we współczesnej wojnie. Brytyjskie koncepcje odparcia niemieckiego ataku (który, jak było wiadomo, uprzedzić miał planowane przez samych Anglików natarcie w czerwcu) i spory wokół nich dotyczyły głównie rozmieszczenia na pustyni brygad i dywizji pancernych, które zadać miały koncentryczny cios czołgowym formacjom wroga. Problem tkwił nie tyle w lekceważeniu teorii - o co podejrzewał Anglików Rommel - ile w pewnej opieszałości przy realiza­cji słusznych zamierzeń. Dowództwo brytyjskie nie cieszyło się odpowiednim autorytetem, to z kolei prowadziło do wahań i wykonywania rozkazów z nie­dostateczną energią.

Sceptycyzm okazał sztab Rommla. Oficerowie niemieccy nie spodziewali się, że nieprzyjaciel da się oszukać pozorowanymi atakami Cruewella na pół­nocy, w których sam Rommel pokładał wielkie nadzieje. Jego sztabowcy, prze­ciwnie, uważali, iż Anglicy połapią się, że żaden dowódca - a zwłaszcza tak znakomity jak Rommel - nie może decydować się na samobójczy, frontalny atak przez pola minowe. Sądzili, że Brytyjczycy mogą na tę demonstrację od­powiedzieć manewrem na południu, jak to w istocie było planowane. Sztuczka z pozorowanym szturmem wydawała się cokolwiek naiwna24.

Sztabowcy nieco się pomylili. 20 maja Auchinleck napisał do Ritchiego, zwracając mu uwagę na możliwość przebicia się Niemców przez zapory mi­nowe i dalszego uderzenia na Trigh Capuzzo. Gdyby Rommel rzeczywiście postawił na taką akcję, to wtedy Ritchie miałby wiele czasu na skupienie swych sił pancernych na centralnym odcinku frontu, jako że za polami mino­wymi znajdowała się brytyjska 50. Dywizja, a nawet po jej pokonaniu Rommel natknąłby się na 201. Brygadę Gwardii, zlokalizowaną na przecięciu Trigh Capuzzo i Trigh Bir Hakeim (o czym, swoją drogą, Rommel nie wie­dział). Auchinleck wierzył, iż dysponuje informacjami wielkiej wagi, których dostarczyły mu służby wywiadowcze. W rezultacie Ritchie przesunął trochę swych jednostek na północ, choć jego własny instynkt podpowiadał mu, że nie powinien tego robić25.

Faktycznie wywiad poinformował Ritchiego, że należy spodziewać się wkrótce ataku Rommla, ale nie wskazał, gdzie ten atak nastąpi. Brytyjczycy otrzymywali - z rozmaitych źródeł - sprzeczne wiadomości na temat koncen­tracji niemieckich wojsk w różnych rejonach. Niektóre z nich wyraźnie sugero­wały możliwość uderzenia 15. i 21. Dywizji Pancernych na południu oraz na­stępnego zwrotu pod Bir Hakeim. Ostatecznie uznano, że do tego nie dojdzie (chociaż do końca nie wykluczano podobnej ewentualności). 26 maja wywiad angielski twierdził, że gros niemieckich sił pancernych znajduje się nadal w sektorze północnym26.

A więc oczekiwania Brytyjczyków były błędne. Pozorowane uderzenie na północy mogło niejako potwierdzić przypuszczenia Auchinlecka. Auchinleck potwierdził swoje poprzednie sugestie w liście z 26 maja, a więc z dnia, na który Rommel zaplanował ofensywę.

Nie miało to jednak aż tak wielkiego znaczenia. W wypadku gdyby Rommel obszedł od południa pancerne jednostki Ritchiego, to silna brytyjska brygada pancerna (4.), rozlokowana około dwudziestu pięciu kilometrów na wschód od Bir Hakeim, mogła podjąć skuteczną walkę z całym Afrika Korps, tym bardziej że kolejna, 22. Brygada Czołgów, stacjonowała zaledwie kilkanaście kilome­trów na północ od 4. Gdyby natomiast nastąpił atak frontowy, to przejście przez pola minowe zajęłoby tyle czasu, że brygady z południa zdążyłyby połą­czyć się z tą wysuniętą na północ (oznaczoną numerem 2.), znajdującą się w po­bliżu Trigh Capuzzo i w efekcie zdruzgotać te oddziały Rommla, które sforso­wałyby pas umocnień.

Gdyby Rommel zamierzał obejść Bir Hakeim, Ritchie planował przesunię­cie 7. Dywizji Pancernej (a w jej składzie 4. Brygadę Czołgów) na linię traktu Bir Hakeim - Bir Gubi, a więc znacznie na południe. W wypadku zaangażowa­nia się jej w walkę, wkrótce nadejść miała pomoc 1. Dywizji Pancernej (2. oraz 22. Brygady Czołgów), stacjonującej około dwudziestu kilometrów od tegoż sektora. Ritchie popełnił jednak pewien niefortunny błąd: otóż dowództwo bry­gady wspierającej 7. Dywizji Pancernej nadal formalnie podlegało komendzie 1. Dywizji Pancernej. W armii brytyjskiej unikano jak ognia wszelkiej impro­wizacji; zwłaszcza twardogłowi dowódcy dywizji dbali o to, by podległych im formalnie oddziałów nie przekazywano pod inną komendę. W dodatku w trak­cie walki ci sami szefowie dywizji mieli zwyczaj narzucania swoich opinii nie­dostatecznie autorytatywnym zwierzchnikom. W każdym razie rozlokowanie brytyjskich brygad pancernych przeczy zarzutom, iż Anglicy nie pojmowali znaczenia zasady koncentracji sił. Źródło niepowodzenia tkwiło gdzie indziej.

Jak widać, Brytyjczycy brali realnie pod uwagę możliwość próby obejścia przez Rommla ich południowej flanki, woleli jednak wierzyć, że tam będzie wy­konany właśnie manewr pozorowany. Ponadto sądzili, że jeżeli nawet Panze­rarmee ruszy na południe, to pokonanie tak wielkich odległości zmusi Niem­ców do uzupełniania po drodze paliwa, a to da im samym czas do podjęcia kontrakcji. Dostrzeżono koncentrację niemieckich oddziałów pod Rotonda Sengali, a o zmroku 26 maja załogi brytyjskich samochodów pancernych zameldowały o przemieszczaniu się wielkiej liczby niemieckich pojazdów spod Sengali ku El-Ghazali.

Ani to, ani też dywersyjny atak Cruewella, przypuszczony jeszcze dalej na północ, nie wprowadziły przeciwnika w błąd. Akcje te nie zostały potraktowa­ne jako potwierdzenie tezy Auchinlecka. Wkrótce potem wspomniane samo­chody rozpoznawcze doniosły o zmasowanej akcji Niemców, prących w kierunku południowo-wschodnim (Rommel pchnął naprzód prawoskrzydłowe ugrupowanie na Bir Hakeim o dziewiątej tegoż wieczora), chociaż Brytyj­czycy dopiero po paru godzinach zorientowali się co do zamiarów i skali nie­mieckiej ofensywy. Około piątej rano 27 maja niemiecki nasłuch przechwycił meldunek nadany przez nieprzyjacielskie wozy patrolowe: „Idą na nas kolum­ny czołgów wroga. To wygląda na cały cholerny Afrika Korps!”27 Nieco później Brytyjczycy z kolei przechwycili niemiecki meldunek o postępach terenowych dokonanych przez dywizje pancerne, uzupełniony słowami: „Rommel an der Spitze!” [„Rommel na czele!”]28. Stało się to o świcie 27 maja. Przystąpiono do realizacji Fall Venezia [planu „Wenecja”]. Pancerne i zmotoryzowane siły Panzerarmee Afrika pokonały siedemdziesiąt kilometrów na pustyni i zmie­rzały ku naznaczonym wcześniej punktom, gdzie miało nastąpić uzupełnienie paliwa. Wszystko to było bardzo dokładnie zgrane w czasie. Niemcy, prowa­dzeni przez Rommla, obeszli Bir Hakeim w nocy, przy świetle księżyca.

ROZDZIAŁ 15

HEIA SAFARI!

„Nie będzie łatwo - napisał Rommel do Lucy 26 maja - ale głęboko wierzę, iż moja armia, najlepsi z niemieckich żołnierzy, odniesie zwycięstwo. Każdy ro­zumie znaczenie tej bitwy”. Sercem, jak zawsze, był przy swojej żonie, upomi­nając ją, aby o siebie dbała „i o nas obu, dwóch twoich mężczyzn! Znoś trud­ny los małżonki żołnierza tak dzielnie jak dotąd!”1

Bitwa pod El-Ghazalą okazała się szczytowym militarnym osiągnięciem Rommla; tam zademonstrował te cechy, które wyróżniały go spośród innych generałów. Przyniosła mu zwycięstwo nad znacznie lepiej wyposażonym prze­ciwnikiem, który w dodatku oczekiwał jego ataku i mógł się doń przygotować. W ręce niemieckie wpadł wreszcie obiekt o strategicznym znaczeniu - Tobruk - który Rommel pragnął zdobyć już od dawna. Wierzył, że jego opanowanie przechyli na korzyść Niemiec szalę w północnoafrykańskiej kampanii. Jeszcze jedno: po tym sukcesie Rommel otrzymał awans na marszałka polnego.

Opis walk na pustyni utrzymany w porządku chronologicznym do pewnego stopnia ukazuje nieprawdziwy obraz. Obie strony bowiem w trakcie ich prze­biegu nie miały jasnego wyobrażenia sytuacji, która istotnie często przeradza­ła się w chaos. Retrospektywnie historycy zgodzili się, że bitwę pod El-Ghaza­lą można podzielić na kolejne fazy - pierwsza z nich trwała od rozpoczęcia na­tarcia o zmroku 26 maja do końca tegoż miesiąca, a więc pięć dni.

W ciągu tych pięciu dni Rommel ominął Bir Hakeim i starł się z brytyjski­mi jednostkami pancernymi, a starcie to przyniosło ciężkie straty po obu stro­nach. Następnie pchnął swe wykrwawione dywizje na północ, ku Acromie. Sta­nąwszy w obliczu poważnych kłopotów z zaopatrzeniem, zdołał osobiście do­prowadzić kolumnę zaopatrzeniową do dywizji pancernych na północy - wtedy jednakże przekonał się, że są one niemal całkowicie otoczone i odcięte, wciśnię­te pomiędzy pola minowe na zachodzie oraz nie rozbite (jakkolwiek osłabione i rozproszone) brytyjskie brygady czołgów od wschodu i południowego wscho­du. Wezwał 90. Dywizję Lekką, wcześniej wysłaną ku El-Adem, aby skoncen­trować wszystkie siły motorowe Panzerarmee; postanowił przyjąć na jakiś czas ugrupowanie defensywne od wschodu i jednocześnie rozbił nieprzyjacielską brygadę piechoty na głównej pozycji brytyjskiej, tworząc krótszą linię zaopa­trzeniową przez oczyszczone pole minowe. W czasie tej wstępnej fazy - i później - Brytyjczycy bronili się twardo w Bir Hakeim, ograniczając pole ma­newru Rommla i utrudniając mu dostawy z tyłów na zachodzie. Tymczasem po „demonstracji” dokonanej przez Cruewella na północy nastąpił prawdziwy atak na tamtym odcinku, lecz Niemcy nie zdobyli tam ani piędzi ziemi.

Początkowo, we wczesnych godzinach porannych 27 maja, Rommel posuwał się bez przeszkód, choć Brytyjczycy świadomi byli jego akcji, do której odpar­cia powinni byli dobrze się przygotować. Tak więc Rommel nie zaskoczył prze­ciwnika. Załogi brytyjskich samochodów pancernych donosiły o jego postępach, rozwiewając też złudzenia, że niemiecka operacja może mieć tylko lokalny czy też pozorowany charakter. Dowództwo angielskie stwierdziło wcześniej, że po­trzebuje dwóch godzin na koncentrację większości, jeśli nie całości swych sił pancernych, w razie ustalenia kierunku natarcia Niemców.

Jednakże Brytyjczycy nie działali z dostateczną energią i pośpiechem. Ufor­mowali dwie brygady motorowe w zwarte szyki, aby przygotować się do bitwy pancernej i zatrzymać nacierającego nieprzyjaciela. Pierwsza z nich, 3. (hindu­ska) Brygada Motorowa, rozlokowała się około dziesięciu kilometrów na połu­dniowy wschód od Bir Hakeim, lecz została dosłownie zmieciona przez kolum­ny Afrika Korps. Druga - 7. Brygada Motorowa - zajęła pozycje pod Retmą, trzydzieści kilometrów na wschód od Bir Hakeim, w pobliżu marszruty obra­nej przez 90. Dywizję Lekką., zmierzającą ku El-Adem. 7. Brygada Motorowa wycofała się pospiesznie na wschód, ku Bir el-Gubi, a 90. Dywizja Lekka do­tarła w okolice El-Adem około godziny jedenastej, opanowując kwaterę polową dowództwa brytyjskiej 7. Dywizji Pancernej. Był to sukces spektakularny, mi­mo to niemieckie plany zakładały jeszcze szybsze postępy.

Tymczasem Rommel na czele Afrika Korps liczącego ponad pięćset czołgów kierował się na północ, ku Acromie. Pierwsza na jego drodze znalazła się bry­tyjska 4. Brygada Czołgów z 7. Dywizji Pancernej - jej sztab znajdował się da­leko na wschodzie i właśnie do niego docierały oddziały 90. Dywizji Lekkiej. Dwie brygady - 2. i 22. - z 1. Dywizji Pancernej miały (według rozkazu, jakie otrzymało dowództwo 1. Dywizji Pancernej) ruszyć o siódmej, kiedy rozwiały się wątpliwości co do kierunku zasadniczego uderzenia Rommla. Owe dwie brygady miały połączyć siły z 4. Brygadą Pancerną. Jednak nie wyruszyły na­wet o dziewiątej, a do tego czasu Afrika Korps zdziesiątkował i odrzucił 4. Bry­gadę na wschód, ku El-Adem, i sunął już na 1. Dywizję Pancerną.

Podczas starcia 15. Dywizji Pancernej z brytyjską 4. Brygadą Pancerną Niemcy po raz pierwszy zetknęli się z czołgami typu Grant, ponosząc znaczą­ce straty. Mimo to osłabiony Afrika Korps parł nadal ku Acromie i ku kolejnej jednostce pancernej przeciwnika, 22. Brygadzie. I znowu - chociaż Rommel zmusił 22. Brygadę do odwrotu na północ ku Trigh Capuzzo - Niemcy utracili sporo czołgów. Nadto Rommel stwierdził opóźnienie w stosunku do własnego „rozkładu jazdy”.

Trzecia z brytyjskich brygad pancernych (2. Brygada Pancerna) pojawiła się obecnie na południowej flance 22. Brygady Pancernej, zwrócona frontem na zachód, i zaatakowała Afrika Korps w rejonie Trigh Capuzzo. Pod koniec tego dnia Rommel zebrał oddziały dywizji pancernych Afrika Korps na północ i za­chód od Trigh Capuzzo i strefy bronionej przez brytyjską 201. Brygadę Gwar­dii. Bardzo blisko na zachód od Niemców znajdowała się główna pozycja Brytyjczyków, obsadzona przez 150. Brygadę (z 50. Dywizji), rozlokowaną za pola­mi minowymi frontem ku zachodowi i południu. Na wschód od Rommla były dwie brytyjskie brygady czołgów - osłabione wprawdzie, lecz nadal przewyż­szające Niemców liczbą wozów bojowych. Na południowym wschodzie 90. Dy­wizja Lekka (którą miała według rozkazu zaatakować angielska 4. Brygada Pancerna, mimo utraty podczas wcześniejszego starcia z Rommlem większości swoich grantów, uformowała szyk obronny w odległości około czterech kilome­trów na południe od El-Adem. Dywizja „Ariete” była pod Bir el-Hannat i zo­stała zaatakowana przez 2. Brygadę Pancerną od wschodu oraz 1. Brygadę Czołgów (rozlokowaną w pobliżu 50. Dywizji) od zachodu.

Rommel stracił dużo sprzętu - w przybliżeniu jedną trzecią czołgów Afrika Korps. Bir Hakeim nadal znajdował się w rękach nieprzyjaciela - dzielnych żołnierzy 1. Brygady Wolnych Francuzów - a okoliczność ta znacznie utru­dniała zaopatrzenie przednich formacji niemieckich. Nadto Niemcy, nie docie­rając jeszcze do El-Ghazali, znaleźli się praktycznie w kleszczach pomiędzy Trigh Capuzzo a Sidi Muftah. Brytyjskie oddziały motorowe, chociaż poważnie osłabione, nadal zachowywały sprawność bojową, atakując niemieckie konwo­je. Zaopatrzenie dotarło do 21. Dywizji Pancernej, lecz 15. Dywizja Pancerna nie miała paliwa, a próby przebicia się kolumn z uzupełnieniami na północ spaliły na panewce. Żadna niemiecka ciężarówka nie mogła przedostać się przez Trigh Capuzzo.

Położenie Rommla było bardzo niepewne. Wydawało się, że dalszy marsz na północ jest wciąż dlań możliwy; jednakże nieprzyjacielskie „fortece” w Sidi Muftah (150. Brygada), punkcie zwanym Knightsbridge na Trigh Capuzzo (201. Brygada Gwardii) oraz w Bir Hakeim (1. Brygada Wolnych Francuzów) nadal się trzymały. Wydłużone niemieckie linie zaopatrzeniowe z południa by­ły wystawione na ataki. Szybkie dywizje Rommla nie mogły się skoncentrować z uwagi na oddalenie 90. Dywizji Lekkiej oraz braki paliwa w Afrika Korps. Rommel miał wszelkie powody do obaw, że Brytyjczycy zbiorą własne siły pan­cerne i następnego dnia, czyli 28 maja, otoczą i rozbiją czołgowe formacje Pan­zerarmee Afrika. Tego właśnie spodziewał się sztab niemiecki.

Początkowo Rommel nie chciał uwierzyć, iż inicjatywa wymknęła mu się z rąk. Rozkazał 21. Dywizji Pancernej, jedynej jednostce dysponującej jeszcze paliwem, kontynuować marsz na północ, ku Acromie. Rommel wyraźnie prze­cenił swe możliwości w sytuacji, gdy przeciwnik nie podjął jeszcze bezpośre­dniego natarcia. Charakterystyczne, iż narzucił swoim wojskom ambitny cel, licząc, że samo zagrożenie wymusi na przeciwniku niewłaściwą reakcję. Był to skutek przesadnej wiary w wyszkolenie niemieckich oddziałów i szybkość dzia­łania. „Wszystkie plany w zetknięciu z rzeczywistością biorą w łeb” - pod owym aforyzmem Motlkego Rommel z pewnością podpisałby się bez wahania.

Tak czy owak, o świcie 29 maja Rommel znalazł się w kłopotach, chociaż zdołał rozwiązać jeden z nich. 21. Dywizja Pancerna, która ruszyła na północ zgodnie z rozkazem wydanym poprzedniego dnia, rozbiła po drodze nieprzyja­cielski pułk i dotarła do miejsca oddalonego zaledwie kilkanaście kilometrów od morza, na wzniesieniu ponad Via Balbą. Jednakże 15. Dywizja Pancerna była wciąż unieruchomiona z braku paliwa. Rommel polecił Cruewellowi prze­prowadzić silny frontalny atak przeciw 1. Dywizji Południowo-afrykańskiej pod El-Ghazalą, aby odciągnąć uwagę przeciwnika i jeśli okaże się to wykonal­ne - utorować przez pola minowe nowy, krótszy trakt dla zaopatrzenia. Atak, przeprowadzony siłami Dywizji „Sabratha”, nastąpił o brzasku: zakończył się niepowodzeniem. Obecnie przynajmniej jedna brytyjska brygada, 2. Pancerna, zmierzała na zachód z Knightsbridge ku rejonowi na południe od miejsca przy­musowego postoju 15. Dywizji Pancernej.

Uzupełnienia stały się dla Niemców kwestią kluczową. Rommel 28 maja usiłował niezmordowanie odszukać jakąś drogę, którą mógłby wykorzystać; ta­ką, która nie byłaby wystawiona na brytyjski ogień z zachodu czy wschodu. Zdołał w końcu taką, jego zdaniem, odnaleźć i o czwartej rano 29 maja osobi­ście przeprowadził nią kolumnę zaopatrzeniową do rejonu postoju 15. Dywizji Pancernej2. Część materiałów dotarła też do 21. Dywizji Pancernej. Chwilowy kryzys logistyczny został zażegnany.

Rommla krytykowano za zajmowanie się sprawami, które nie leżą raczej w gestii dowódcy armii, ale było to dla niego bardzo typowe. Zawsze wierzył w znaczenie obecności dowódcy w kluczowym miejscu, tam gdzie rozstrzygnąć należało powstałe problemy. 29 maja najistotniejszą sprawą dla Afrika Korps było dostarczenie uzupełnień. Rommel istotnie sam przyczynił się rozwiązania kłopotów. Już wkrótce czołgi i inne pojazdy 15. Dywizji Pancernej miały pełne baki i zwróciły się na wschód, aby uporać się z 2. Brygadą Pancerną. Tymcza­sem Brytyjczycy ściągnęli na pomoc 22. Brygadę Pancerną, Rommel zaś odwo­łał 21. Dywizję Pancerną z północy, rozkazując także przybyć w rejon działa­nia 15. Dywizji Pancernej 90. Dywizji Lekkiej oraz włoskiej Dywizji „Ariete”. Wszystkie niemieckie siły szybkie - a raczej to, co z nich pozostało - miały skoncentrować się na zachód od Knightsbridge. Tego samego dnia Rommel otrzymał informację, że samolot łącznikowy, w którym leciał Cruewell, został zestrzelony. Cruewell dostał się do niewoli.

Rommel zdał sobie sprawę, że dalszy marsz na północ stracił sens, podob­nie jak przedwczesne próby ataku od wschodu na pozycje nieprzyjaciela pod El-Ghazalą. A więc pierwotny plan się załamał. Należało podjąć konkretne działania w nowej sytuacji. Rommel nigdy nie starał się trzymać sztywno raz obranych koncepcji. Teraz uznał, iż należy energicznie wycofać się na dogodne do obrony stanowiska i stworzyć prosty trakt dla zaopatrzenia, który nie wy­magałby niebezpiecznego objazdu wokół Bir Hakeim. Drugie z tych zadań wy­pełnione zostało szybko: pas pól minowych między Sidi Muftah i Bir Hakeim okazał się prawie nie broniony i saperzy Dywizji „Trieste” wybudowali prze­zeń drogę. Do tego czasu Rommel zebrał cały Afrika Korps oraz Dywizję „Arie­te” na obszarze pomiędzy polami minowymi a Knightsbridge.

Położenie Niemców nadal jednak nie było pewne. Drodze zaopatrzeniowej zagrażał punkt umocniony nieprzyjaciela w Sidi Muftah. Panzerarmee była poważnie wykrwawiona dotychczasowymi potyczkami. Rommel wiedział, że przede wszystkim musi zlikwidować opór Brytyjczyków w Sidi Muftah. 30 i 31 maja przypuścił szturm siłami 90. Dywizji Lekkiej, Dywizji „Trieste” oraz Pułku Grenadierów Pancernych z 21. Dywizji Pancernej.

Podczas pierwszego dnia ataku na Sidi Muftah Rommel przejechał przez pole minowe na zachód i zjawił się w kwaterze polowej sztabu wziętego aku­rat do niewoli Cruewella, gdzie zastał ni mniej, ni więcej tylko samego feldmarsz. Kesselringa, niemieckiego dowódcę sił na „południu i zachodzie”. Sukces Rommla zależał w sporej mierze od tego, jak dobre będą stosunki Kesselringa z kierownictwem włoskim. Kesselring często musiał łagodzić spory pomiędzy włoskim dowództwem w Afryce Północnej a Rommlem - sam otrzymywał wytyczne wprost z Berlina. Kesselring - człowiek inteligentny, przezywany „uśmiechniętym Albertem” - rozstrzygnął wiele takich proble­mów w sposób mądry, stanowczy i taktowny. Wybrał się właśnie z rutynową wizytą na front i niespodziewanie dla siebie samego musiał objąć komendę nad lewym skrzydłem Panzerarmee Afrika. Rozbawiony tym obrotem rzeczy, zgodził się przez jakiś czas wypełniać instrukcje gen. Rommla. Kesselring i Rommel przedyskutowali ogólne położenie i podjęli decyzje odnośnie do na­stępnej fazy batalii.

Najistotniejsze wydawało się zdobycie Sidi Muftah. W wypadku dokonania tego Rommel uczyniłby głęboki wyłom w ugrupowaniu brytyjskim i pozbyłby się problemów z dostawami zaopatrzenia dla swoich jednostek liniowych. Opieszałość przeciwnika dała mu trochę bezcennego czasu. Osobiście poprowa­dził czołowy pluton grenadierów pancernych i 1 lipca Niemcy opanowali Sidi Muftah, biorąc do niewoli trzy tysiące żołnierzy oraz zdobywając sto dwa­dzieścia cztery działa. Zwycięstwo to, odniesione po nadzwyczaj zaciętym boju, oznaczało koniec pierwszej fazy bitwy o El-Ghazalę. Rommel mógł napisać do Lucy, że dopiął swego wstępnego celu.

W trakcie opisanego etapu bitwy najważniejszym problemem Rommla było zaopatrzenie czołowych kolumn motorowych. Początkowo Niemcy posuwali się w natarciu zwartym szykiem, lecz kłopoty zaczęły się pojawiać już blisko obiektów ataku. Rommel, nie bez słuszności, polegał na taktycznej wyższości swoich wojsk nad przeciwnikiem w boju manewrowym i zdał sobie sprawę, jak istotne będzie zapewnienie regularnych uzupełnień. Tu i ówdzie przeliczył się jednak. Nie docenił determinacji obrońców Bir Hakeim oraz zbyt optymistycz­nie założył, iż ważne obiekty opanuje w rekordowo krótkim czasie.

Tym razem brytyjskie dowództwo pokazało jednak, że i ono pojmuje rolę ko­ordynacji poczynań jednostek pancernych; Rommel mimo wszystko do końca życia uważał, że Anglicy mogli go rozbić w dobrze zorganizowanej operacji 29 maja. Wyciągnął przy tym zbyt daleko idące wnioski - uznał, że skoro raz Brytyjczycy dali mu taką szansę wywinięcia się z opresji, to będą mu już da­wać ją zawsze. Nie docenił ponadto wartości bojowej broni pancernej nieprzy­jaciela, co doprowadziło do niebezpiecznej sytuacji, w jakiej znalazł się drugie­go dnia batalii, kiedy to jedna z jego dywizji pancernych zmierzała ku narzu­conemu wcześniej celowi, druga zaś stanęła w miejscu z braku paliwa, a Dywi­zje „Ariete” oraz 90. Lekka rozjechały się po pustyni. Nie miałoby to aż takie­go znaczenia, gdyby brytyjskie formacje pancerne zostały całkowicie rozbite. W rzeczywistości jednak brytyjskie brygady, chociaż osłabione, zachowały zdolność do ponownej koncentracji i wykonania skutecznego manewru.

Rommla krytykowano za wyznaczenie 90. Dywizji Lekkiej drugoplanowej roli. W istocie, choć Rommel o tym nie wiedział, 90. Dywizja Lekka zadać mia­ła cios w szczególnie wrażliwe miejsce ugrupowania Ritchiego. Składy mate­riałów, przygotowanych dla 8. Armii i planowanej przez nią ofensywy, znajdo­wały się w rejonie Belhamedu, a Ritchie, przechodząc do działań manewrowych, ryzykował, że z Bir Hakeim do tego obszaru Brytyjczycy nie będą mieli żadnych sił osłonowych. Fakt ten usprawiedliwia Ritchiego, który rzucił na 90. Dywizję Lekką swoją 4. Brygadę Pancerną.

Rommel nie sądził także, iż wojska przeciwnika w Sidi Muftah oraz w rejo­nie zwanym Knightsbridge będą się bić twardo. Trafnie za to oceniał wysokie walory bojowe swojego Afrika Korps. Afrika Korps raz jeszcze potwierdził tak­tyczną przewagę na formacjami nieprzyjacielskimi w boju na otwartej pustyni - podczas pierwszych starć z 4. i 22. Brygadą Pancerną, w trakcie marszu na północ 21. Dywizji Pancernej oraz jej odwrotu stamtąd, w czasie przegrupowa­nia na zachód od Knightsbridge. Ponadto trzeba dodać, że Rommla znakomicie wspierała Luftwaffe. Fliegerführer Afrika, gen. von Waldau, zdawał meldunki Kesselringowi. Doskonale spisały się zwłaszcza załogi niemieckich samolotów rozpoznawczych, dzięki którym dowódcy jednostek naziemnych mieli w miarę jasny obraz skomplikowanego położenia sił obu stron na pustyni. Jednakże von Waldau skarżył się - a w przyszłości miało się to powtórzyć - na ciągłe zmiany planów i marszrut formacji Wehrmachtu, co zmuszało lotników do nie­ustannego korygowania własnych meldunków3.

Szef Panzerarmee po raz kolejny udowodnił, że jest świetnym dowódcą. Nie osiągnął wprawdzie zwycięstwa mimo precyzyjnie skalkulowanego ma­newru, lecz wdarł się na tyły ugrupowania nieprzyjacielskiego i tam umocnił się na tyle, by zapewnić sobie stałe zaopatrzenie. Zdobył więc jakby przy­czółek do dalszego natarcia na wschód. Być może, bitwa nie przebiegła dokła­dnie tak, jak to sobie wyobrażał, zdołał jednak zażegnać chwilowe niebezpie­czeństwo. Brytyjczycy nie dokonali zmasowanego kontrataku w dogodnym dla siebie momencie. Część sukcesu przypisał własnej obecności we właści­wym miejscu. Rommel wiedział, iż nie jest istotne prowadzenie bitwy ściśle wedle wyznaczonego uprzednio planu, lecz raczej umiejętność radzenia sobie w konkretnej, realnej sytuacji. Tak więc zdołał zebrać swe rozproszone szyb­kie formacje w rejonie nazwanym Hexenkessel [„Czarci kocioł”] i przed pod­jęciem dalszego marszu przygotował się do odparcia spodziewanego kontra­taku brytyjskiego.

Przede wszystkim panować musiał nad przebiegiem wypadków. Chociaż często (podobnie jak jego oponent) nie wiedział dokładnie, gdzie podziewają się poszczególne oddziały, to jednak zawsze sprawiał wrażenie, iż trzyma wszystko w ryzach; podejmował błyskawicznie decyzje w trudnych sytua­cjach, nie tracąc ani na chwilę bojowego ducha, działając prężnie i energicz­nie. Gdy czyta się fragmenty jego dziennika poświęcone walkom o El-Ghazalę lub też urywki wspomnień jego sztabowców, ma się przed oczami obraz człowieka niestrudzonego, bystrego, rzutkiego i stanowczego4. Pewien oficer brytyjski, który wjechał omyłkowo w rejon Sidi Muftah już po rozbiciu 150. Brygady i znalazł się w niewoli, stojąc pod strażą, był świadkiem, jak Rommel kierował bitwą z samochodu pancernego: wydawał przez radio szczegółowe dyspozycje, jednocześnie przekazując adiutantom skrawki pa­pieru z napisanymi dopiero co rozkazami. Zachowywał przy tym zupełny spo­kój i opanowanie i sprawiał wrażenie człowieka całkowicie pewnego swego. Pojmany Anglik przyznać musiał, iż widok ów stanowił ostry kontrast z tym, co działo się w brytyjskim dowództwie5.

Ritchie, a jeszcze bardziej Auchinleck w Kairze mieli zupełnie inny pogląd na sytuację, która wytworzyła się po zakończeniu pierwszej fazy bitwy o El-Ghazalę. Szturmy Rommla na Sidi Muftah potraktowane zostały przez Angli­ków jako rozpaczliwe rzucanie się więźnia na zatrzaskujące się wrota celi.

Oczyszczenie przez Niemców traktu przez pola minowe Brytyjczycy uznali za desperacką próbę przebicia się na zachód. „Dobra robota!” - pochwalił Ritchiego Auchinleck wieczorem 29 maja. „Jeśli spróbuje się przebijać, proszę po­wstrzymać go za wszelką cenę. On nie może się wyrwać!” O pierwszej po połu­dniu 31 maja 1. Dywizja Pancerna nadała wiadomość do sztabu swego korpu­su, że Niemcy „umykają na zachód przez lukę w zaporach minowych”.

Rankiem 29 maja, przed utworzeniem trasy zaopatrzeniowej, Rommel z pewnością się niepokoił. Jego ofensywa zdawała się załamywać, a ten i ów do­radzał mu podjęcie odwrotu. Jednakże 31 maja już nikt nie „umykał na za­chód”. Niemcy wcale nie próbowali się przebijać. Ritchie bez wątpienia dzier­żył inicjatywę, a Rommel zajmował pozycje obronne, ale bynajmniej nie został pobity. Okazał szwabską wytrwałość i nieustępliwość. Poczynił wyłom w bry­tyjskiej linii po pokonaniu 150. Brygady. Między angielskimi pozycjami na po­łudniu a redutą w Bir Hakeim zrobiła się dwudziestopięciokilometrowa luka; w rejonie na zachód od Knightsbridge, pomiędzy wzniesieniami Sidra i Azlagh, Rommel skoncentrował swe siły motorowe, tymczasem na północy dywizje włoskie oraz niemiecka brygada strzelców stały w pogotowiu na lewym skrzy­dle Panzerarmee Afrika.

Rommel zdobył się wtedy na osobliwe posunięcie. Sam udał się pod Bir Ha­keim. Wcześniej uzgodnił z Kesselringiem, że w następnej fazie działań nale­ży zająć się oczyszczeniem południowej strefy, gdzie toczyły się walki. Ozna­czałoby to poważne ograniczenie możliwości manewrowych przeciwnika. Czę­ścią tego planu było oczywiście zdobycie Bir Hakeim, gdzie Rommel skierował dwie dywizje: 90. Lekką oraz włoską „Trieste”. Boje o Bir Hakeim opisał jako jedne z najcięższych w całej swojej karierze wojskowej. Francuzi walczyli bar­dzo ofiarnie. Garnizon Bir Hakeim składał się z czterech batalionów wspiera­nych dwudziestoma czterema armatami polowymi oraz osiemnastoma prze­ciwlotniczymi. Miejsce świetnie przygotowane było do obrony - pełne zapasów, otoczone zasiekami z drutu kolczastego i polami minowymi. 10 czerwca garni­zon ostatecznie przebił się na wschód. Do tego czasu Rommel wzmocnił ataku­jące siły oddziałami 15. Dywizji Pancernej i objął osobiste dowodzenie, podzie­liwszy wojska szturmowe na trzy grupy; sam wiódł do boju jedną z nich, złożo­ną z trzech batalionów.

Mimo wszystko musi to budzić zdziwienie. Do 1 czerwca Niemcy zapewnili sobie stałą komunikację z zachodnimi rejonami, a więc opanowanie Bir Hakeim nie odgrywało już tak wielkiego znaczenia. Naturalnie, fakt utrzymy­wania tego miejsca przez oddziały nieprzyjaciela krępował nieco Niemcom swobodę manewru, stanowiąc kolejny Dorn im Fleische [„cierń w boku”], jak to określali sztabowcy Rommla6. Na samym początku walk Bir Hakeim wyda­wało się wysuniętym daleko na południe elementem ugrupowania brytyjskie­go, przez co Rommel zmuszony był do jego obejścia. Potem jednak sytuacja znacznie się zmieniła i poświęcenie przez Rommla całego tygodnia na zdoby­wanie tej placówki mogło wydawać się stratą cennego czasu.

Niemniej jednak Rommel zdecydowany był nie pozostawiać Bir Hakeim w nieprzyjacielskich rękach; na postanowienie to wpłynęła też bez wątpienia przechwycona przez Niemców informacja, że w miejscowości znajdują się spo­re zapasy materiałów oraz wody, a Panzerarmee tego brakowało. 2 czerwca Rommel miał nadzieję, że załoga Bir Hakeim, dowodzona przez gen. Koeniga, poprosi o przyznanie jej warunków honorowej kapitulacji z gwarancją posza­nowania praw kombatanckich (tu należy wyjaśnić, że Francja pozostawała formalnie w pokoju z Niemcami i uznanie Francuzów za jeńców wojennych wcale nie było takie oczywiste7). Niestety, czekał go zawód. Rommel wysłał więc (3 oraz 5 czerwca) żądania złożenia broni przez obrońców na honorowych warunkach, co jednak zostało odrzucone.

Rommel w poważnym stopniu nie docenił determinacji obrońców Bir Hakeim i musiał 7 czerwca domagać się od Luftwaffe wzmożenia wysiłków w tym rejonie. W trakcie walk o Bir Hakeim lotnictwo obu stron poniosło znaczne straty - Niemcy stracili pięćdziesiąt osiem samolotów, a RAF siedem­dziesiąt sześć maszyn. Von Waldau nie krył wściekłości. Dowiedział się, że Rommel skrytykował poczynania Luftwaffe i przesłał mu raport ze szczegóło­wym wyliczeniem wykonanych lotów i zestrzelonych maszyn, dodając od sie­bie, że to siły lądowe nie stanęły na wysokości zadania pomimo ogromnego po­święcenia, jakie okazali lotnicy. 9 czerwca zameldował Rommlowi, iż jego lu­dzie dokonali tysiąc trzydziestu tzw. samolotolotów (czterystu sześćdziesięciu bombowych i pięćset siedemdziesięciu myśliwsko-bombowych) nad Bir Hake­im. Z rozgoryczeniem zaproponował po jakimś czasie, by zgodność tych wyli­czeń z rzeczywistością zbadał sąd wojskowy. Kesselring zdołał załagodzić spór. W każdym razie von Waldau okazał się równie nieustępliwy jak sam Rommel8.

Alianci bronili tak długo Bir Hakeim, gdyż nalegał na to Auchinleck - Rit­chie chciał ewakuować garnizon już kilka dni wcześniej. Ostatecznie Rommel zdobył miejscowość 10 czerwca, biorąc do niewoli około tysiąca żołnierzy prze­ciwnika. Dwa tysiące siedmiuset obrońców zdołało wyrwać się z okrążenia.

Podczas gdy Rommel gromadził siły do zdobycia Bir Hakeim, Brytyjczycy zgromadzili wojska w pobliżu „czarciego kotła”.

Atak nastąpił 5 czerwca i mimo poświęcenia obu stron nie przyniósł zasa­dniczej zmiany położenia. Panzerarmee odparła szturmy przeprowadzone przez nieprzyjaciela bez niezbędnej koordynacji i maestrii taktycznej. Jedna z kolumn brytyjskich uderzyła ze wschodu, inna od północy - ale w obu wypad­kach ponownie popisali się celnością artylerzyści niemieccy obsługujący działa przeciwpancerne. Czołgi niemieckie pozostawały w rezerwie, dokonując jedy­nie groźnych wypadów.

Raz jeszcze okazało się, że w armii brytyjskiej zawiodło współdziałanie róż­nych broni. Niemieckie działa przeciwpancerne łatwo mogły zostać unicestwio­ne przez artylerię polową lub w trakcie nocnych szturmów piechoty. Niemiec­kie czołgi mogły być rozbite przez pociski brytyjskich armat przeciwpancer­nych i wcale nie przewyższały jakością alianckich wozów bojowych. Piechota w warunkach pustynnych mogła skutecznie spełniać swe zadania jedynie w nocy lub w miejscach ufortyfikowanych, gdzie prowadzenie walk manewro­wych było utrudnione. Na odkrytych obszarach, bez stałej linii frontu, ponosić musiała dotkliwe straty. Sprawiło to, iż boje pod El-Ghazalą charakteryzowały się rozlokowaniem oddziałów piechoty w pojedynczych umocnionych, wzmocnionych artylerią i zaopatrzonych w zapasy punktach oporu, które wy­glądały groźnie na mapach sztabowych, ale w rzeczywistości wpływały w ogra­niczonym stopniu na przebieg kampanii. Tak więc w tej sytuacji sprawą pierw­szorzędnej wagi, niemalże gwarantującej sukcesy taktyczne, była kwestia przećwiczonego, sprawnego współdziałania wszystkich rodzajów broni, zwła­szcza podczas natarcia.

Brytyjczycy nie wykazali się ową umiejętnością atakując „kocioł”, w trak­cie operacji nazwanej przez nich Aberdeen. Zniszczeniu uległo wiele angiel­skich czołgów i Niemcy liczyli już po tej akcji tyleż wozów bojowych, co prze­ciwnik. W południe 5 czerwca Rommel doszedłszy do wniosku, że po skutecz­nej obronie nadszedł czas na kontrnatarcie, opuścił chwilowo okolice Bir Hakeim i poprowadził 15. Dywizję Pancerną z południowego wschodu ku rejono­wi „kotła”, na południe od Bir Harmat. Następnie wykonał zwrot i uderzył na tyły oraz lewą flankę Brytyjczyków, atakowanych już na wzgórzach Azlagh przez Dywizję „Ariete”. Jednocześnie 21. Dywizja Pancerna przypuściła na­tarcie z północy na prawe skrzydło brytyjskie. Do końca tego dnia Rommel wziął ponad trzy tysiące jeńców i mógł ostatecznie uznać, że kontrakcja nie­przyjaciela, skierowana przeciwko wyłomowi dokonanemu wcześniej przez Niemców, zakończyła się klęską.

Dodać jednak należy, iż Rommel również poniósł ciężkie straty. Przede wszystkim utracił kilku utalentowanych oficerów - Gausego, Westphala oraz dwóch innych, młodszych sztabowców, którzy zostali ranni 1 czerwca. Gause­go zastąpił Bayerlein z Afrika Korps, Westphala zaś Mellenthin. Zdziesiątko­waniu uległy oddziały piechoty niemieckiej. Rommlowi pozostało sto sześćdzie­siąt niemieckich czołgów oraz siedemdziesiąt włoskich. Niemniej 11 czerwca, a więc już po opanowaniu Bir Hakeim, Rommel gotów był do rozpoczęcia następnej, trzeciej fazy bitwy.

W tracie opisanego, drugiego etapu, obejmującego walki o „kocioł” oraz Bir Hakeim, Rommel pokonał silniejszego liczebnie nieprzyjaciela. W „ko­tle” triumfował dzięki wyższości taktycznej swoich oddziałów oraz za spra­wą energicznego kontrataku z popołudnia 5 czerwca, którym osobiście po­kierował. Ostatecznie udało mu się także zdobyć Bir Hakeim. Musiał jed­nakże skierować przeciw temu punktowi nieproporcjonalnie wielkie siły. Druga faza batalii udowodniła jeszcze raz, że Rommel jest mistrzowskim taktykiem i umie pokierować walką z wyrafinowaniem i energią. W poczy­nionych później zapiskach krytykował Brytyjczyków za powolność oraz za to, że nie wykorzystali momentu jego słabości pod koniec maja; nadto za roz­drobnienie własnych wojsk, niezrozumienie znaczenia koncentracji sił pan­cernych. Zarzuty te są po części słuszne. Bardziej jednak liczyło się coś, o czym Rommel najprawdopodobniej nie wiedział. Otóż podstawową słabo­ścią jego przeciwnika był brak autorytetu wyższego dowództwa, które nad­to nie potrafiło jasno formułować swych zamiarów. W obozie brytyjskim roz­kazy wydawane na szczeblach armii, korpusów czy dywizji zbyt często były dyskutowane, stając się podstawą do sporów i sprzeczek. W rezultacie sy­stem dowodzenia tolerował gadaninę, miast szybkiego i zdecydowanego podejmowania decyzji.

Przykładów na to jest wiele. Dowódca dywizji otrzymał polecenie oddania brygady pod komendę innego związku taktycznego. Mógł uznać ten rozkaz za niemądry, przedwczesny lub trudny do zrealizowania i mógł (tu brak innego słowa) po prostu wyłgać się z tego w zupełnie dobrej wierze, sądząc, iż wpłynie to na korzyść jego oddziałów. Gdy po brytyjskiej stronie trwały spory kompe­tencyjne, Rommel działał i to działał energicznie. Taki bałagan dyscyplinarny na szczycie hierarchii dowódczej 8. Armii Brytyjskiej dawał Rommlowi prze­wagę. Powiększało ją jeszcze to, że Auchinleck częstokroć wtrącał się w szcze­góły operacji prowadzonych przez Ritchiego (ten zaś i tak miał za mało swobo­dy w podejmowaniu decyzji) i to najczęściej ze złym skutkiem.

Tak czy owak, Rommel zdawał sobie sprawę, że w taktycznej bitwie jego od­działy znowu okazały się lepsze. Ich współdziałanie, wyszkolenie, umiejętność wykazania się inicjatywą oraz zdyscyplinowanie były wzorowe. Co więcej, zda­wali się to wyczuwać żołnierze oraz dowódcy strony przeciwnej. Nieprzyjaciel po prostu obawiał się siły i mobilności Panzerarmee, której - jak sądzili Bry­tyjczycy - trudno stawić czoło. Lokalne sukcesy Brytyjczyków wydawały się pozbawione większego znaczenia. Wyolbrzymiano natomiast triumfy niemiec­kie. Poza tym wszystkim złowieszczy cień na szeregi brytyjskie rzucała postać Rommla - dowódcy groźnego, wszechobecnego, niezniszczalnego.

Trzeci etap batalii rozpoczął się 11 czerwca. Rano 9 czerwca Rommel doko­nał inspekcji oddziałów 15. Dywizji Pancernej i wydał rozkazy do wykonania natychmiast po zdobyciu Bir Hakeim. Należało przede wszystkim ściągnąć żoł­nierzy z tyłów i jednostek rezerwowych - w liniowych oddziałach wyraźnie ich bowiem brakowało. Plan Rommla zakładał marsz z południowego zachodu na El-Adem. Rommel sprawował bezpośrednią pieczę nad 15. Dywizją Pancerną, Dywizją „Trieste” oraz 90. Lekką; 21. Dywizja Pancerna winna jednocześnie posuwać się od zachodu, z rejonu „kotła”.

Do południa 12 czerwca Panzerarmee zagroziła okrążeniem części sił czoł­gowych przeciwnika (4. Brygada Pancerna stacjonująca na południowy zachód od Knightsbridge). 21. Dywizja Pancerna szła na wschód, bez przeszkód mija­jąc Knightsbridge od południa i zaatakowała tyły 4. Brygady Pancernej, pod­czas gdy 15. Dywizja Pancerna groziła lewej flance Brytyjczyków. Do zmierz­chu 4., a także 2. Brygada Pancerna wycofały się w kierunku północnym, by uniknąć znalezienia się w kleszczach Afrika Korps. Brytyjczycy, ścigani przez 21. Dywizję Pancerną, stracili w trakcie walk odwrotowych sto dwadzieścia czołgów. Pozostałe brytyjskie siły pancerne, rozlokowane na wschód od Knightsbridge, nie miały możliwości podjęcia jakiejkolwiek akcji zaczepnej.

Tego właśnie dnia Rommel odniósł wielkie korzyści z błędów popełnionych przez dowództwo nieprzyjacielskie. Otóż formacje szybkie Niemców nie doko­nały wcześniej koncentracji. Anglicy mogli więc skupić siły, które zdolne były rozbić obie nacierające kolumny niemieckie. Ritchie oraz dowódca XXX Korpu­su, Norrie, spostrzegli tę okazję. Niestety, jej wykorzystanie zniweczyła ma­niera powolnego wypełniania rozkazów odgórnych. Na przykład Lumsden, do­wódca 1. Dywizji Pancernej, został zapytany przez Norriego, kiedy jest w sta­nie objąć komendę pozostałych sił pancernych, w tym „osieroconych” brygad 7. Dywizji Pancernej. Po czterdziestu minutach sztab XXX Korpusu otrzymał wiadomość, że Lumsden „się zastanawia”. Jeszcze pół godziny później sztaby obu brytyjskich dywizji pancernych uzgodniły, że Lumsden przejmie komendę nad dwiema brygadami 7. Dywizji Pancernej o czternastej. Faktycznie doszło do tego z półtoragodzinnym opóźnieniem, a brygady i tak nie ruszyły do akcji. Wkrótce potem Lumsden, skarżąc się, że poniósł znaczne straty w czołgach, dał do zrozumienia, iż nie może podjąć działań zaczepnych przeciw Afrika Ko­rps (stanowiącemu południowe ugrupowanie Panzerarmee).

Można porównać opisaną bierność z wigorem, jakim odznaczał się Rommel, i energią, z jaką jego dywizje wprowadzały w czyn otrzymane rozkazy. Nie na­leży przy tym sądzić, iż nie dochodziło do dyskusji z podwładnymi - w czasie batalii Rommel nieustannie spotykał się z dowódcami dywizji, wyjaśniając swoje zamiary. Jednakże wydany rozkaz musiał być wykonany.

Rommel ponownie przejął inicjatywę. Następnego dnia, tj. 13 czerwca, skie­rował 15. i 21. Dywizję Pancerną ku wzniesieniom Rigel, na północ od Knightsbridge, bronionym przez część brytyjskiej 201. Brygady Gwardii. Do wieczora wzniesienia zostały opanowane przez Niemców. Całkowicie odcięte oddziały w Knightsbrigde dostały rozkaz przebicia się z okrążenia. Rommel zapanował te­raz nad pustynią pomiędzy El-Ghazalą a Tobrukiem. Wywiad poinformował go o tym, ile czołgów utracił nieprzyjaciel, wysuwając przy tym sugestię, że pancer­ne formacje Brytyjczyków nie liczą się już jako groźne formacje bojowe. O dwu­nastej trzydzieści Rommel wydał rozkaz 90. Dywizji Lekkiej, by niezwłocznie przemieściła się na zachód. W dzienniku dywizyjnym zanotowano ponuro, iż nie można było spełnić tego polecenia, ponieważ jednostce brakowało dosłownie wszystkiego - amunicji, wody, żywności. I chociaż ogólne położenie mogło wyda­wać się korzystne, to w samej dywizji panowało raczej poczucie niepewności9.

Niemniej Rommel był przekonany o swoim zwycięstwie i nie mylił się. Na­zajutrz, 14 czerwca, podjął jeszcze jedną próbę rzucenia Afrika Korps na pół­noc, aby odciąć drogę odwrotu brytyjskim dywizjom, które, jak sądził, muszą wycofać się z rejonu El-Ghazali na wschód. Tego samego dnia Ritchie, zdając sobie sprawę z przegranej oraz z tego, że jego siły pancerne nie nadają się już do wykorzystania w działaniach zaczepnych, istotnie wydał rozkaz odwrotu z linii El-Ghazali. Rommel w swym dzienniku wspomniał o „raporcie, który napłynął do dowództwa o godzinie 15.59, dotyczącym odwrotu nieprzyjaciela spod El-Ghazali”10. W liście do Lucy, napisanym następnego dnia, konstatował zwięźle i z triumfem: „Bitwa wygrana. Wróg się przebija”.

Żołnierze Rommla byli krańcowo wyczerpani. Zacięte walki trwały przez ostatnie osiemnaście dni w morderczym upale i pochłonęły mnóstwo krwi i sprzętu. Rommel skoncentrował Afrika Korps na zachód od Trigh Bir Hakeim, aby wykonać ostateczny manewr ku Acromie oraz Via Balbie - trak­towi biegnącemu wzdłuż wybrzeża. Na tym właśnie kierunku planował przed kilkunastoma dniami przypuścić atak. Teraz sam znajdował się w czołgu wio­dącym kolumnę. Pod datą 16 czerwca zapisał w dzienniku krytyczne uwagi do­tyczące słabości oddziałów rozlokowanych w rejonie nadmorskim, którym wy­dał rozkaz zastawienia pułapki11. Jednak tego dnia nawet Rommel nie był w mocy zmobilizować do działania swoich utrudzonych dywizji, które winny odciąć drogę odwrotu jednostkom nieprzyjacielskiego XXX Korpusu. Więk­szości żołnierzy brytyjskich udało się wyrwać; 50. Dywizja skierowała się na zachód, oczyściwszy wpierw przedpole z min, następnie skręciła na południe

i obchodząc Bir Hakeim, skierowała się na wschód do Egiptu. Do 15 czerwca 8. Armia znalazła się w całkowitym odwrocie. W ciągu następnych dwóch dni Rommel poganiał swe wyczerpane dywizje, osobiście kierując poczynaniami 21. Dywizji Pancernej, lecz na niewiele się to zdało. Brytyjczycy uniknęli pu­łapki^.

Rommel podczas trzeciej fazy bitwy znowu działał wedle własnych zwycza­jów, sam kierując walką osłabionych formacji czołgowych w serii starć i poty­czek, które wkrótce zamieniły się w pościg. Znakomicie orientował się na pu­styni, wielokrotnie trafnie przewidując reakcje przeciwnika i rozwój wydarzeń. W zamieszaniu nie tracił głowy, postępując zdecydowanie i utrzymując inicja­tywę w swoich rękach. Nie udało mu się zniszczyć Brytyjczyków na linii El-Ghazali. Być może dlatego, jak uważali niektórzy z jego sztabowców, że dążył do osiągnięcia naraz zbyt wielu celów i rozpraszał siły, jak krytykowany prze­zeń przeciwnik. Być może dlatego, iż kreślił zanadto ambitne i optymistyczne plany, wyznaczając do ich realizacji nadzwyczaj krótkie terminy. Tak czy owak, Rommel ponownie okazał się górą. Nieprzyjaciel umykał na wschód w nieładzie. Töbruk znajdował się w zasięgu ręki Rommla. Niemcy zrewanżo­wali się za operację „Crusader”.

Choć Rommel tego nie wiedział, kierownictwo alianckie wiodło spory w kwestii Tobruku. Nie od razu Brytyjczycy zorientowali się, że bitwa układa się dla nich niekorzystnie i zmuszeni są przejść nie tylko do defensywy opera­cyjnej, lecz także strategicznej. Był to głęboko niepokojący fakt, zarówno dla Auchinlecka w Kairze, jak i dla Churchilla w Londynie; oczy wszystkich sku­piły się na Tobruku.

Poprzednie niemieckie oblężenie Tobruku, zniesione przez Brytyjczyków w wyniku operacji „Crusader”, wiele kosztowało obie strony konfliktu. W no­wych, groźnych okolicznościach Auchinleck stwierdził, że Tobruk nie może na powrót stać się „twierdzą”. Aby nie dopuścić do takiej sytuacji, Ritchie musiał bronić dalekich podejść do miasta - co realnie nie wydało się prawdo­podobne. Dowódcy pancernych formacji Ritchiego obawiali się, nie bez powo­du, że ponownie mogą znaleźć się na pustyni w kleszczach Afrika Korps, pod­czas gdy piechota, porzuciwszy pozycje na linii El-Ghazali, uciekała co sił w nogach na wschód.

Sprawa Tobruku stanowiła przedmiot bogatej korespondencji między Achinleckiem a Ritchim; pierwszy jak zwykle ingerował w detale, pozostające w kompetencji drugiego. Auchinleck początkowo utrzymywał, że jeśli linia El-Ghazali nie może zostać utrzymana, to armia winna zająć pozycje na granicy egipskiej, sam jednak znalazł się pod silną presją Londynu, gdzie Churchill utracił w owym okresie część poparcia, którym dotychczas cieszył się w parla­mencie; było to pośrednim skutkiem porażki w Afryce.

Tak więc Ritchie, mając na względzie rozkaz, aby nie dopuścić do ponowne­go izolowania Tobruku, liczył, że uda mu się zgromadzić na tyle potężne siły motorowe w rejonie El-Adem, by zagrażały niemieckim liniom komunikacyj­nym, jeśli Rommel skieruje się na Tobruk. Wcześniejsze instrukcje Ritchiego, by utrzymać zasadniczą linię od Acromy do El-Adem, szybko okazały się nie­realne. Tymczasem Churchill zareagował łatwym do przewidzenia oburzeniem na wieść, iż dowództwo w Afryce przewiduje możliwość oddania Tobruku. Zapewniono go, że Rommel zostanie powstrzymany na linii Acroma - Bir el-Gubi, co było założeniem bardzo optymistycznym.

W rzeczywistości nie istniał sposób na to, by powstrzymać Rommla od po­nownego oblężenia Tobruku, chyba że jego siły zostałyby pokonane na otwar­tej pustyni. Ritchie wiedział jednak, iż jest to na razie marzenie ściętej głowy. Rommel z kolei wiedział, że nieprzyjaciel się wycofuje, a odwrót miejscami przeradza się w ucieczkę. Wyczuwał, iż Brytyjczycy nie zdołają utrzymać sil­nych pozycji na zachód od granicy egipskiej. I uznał za najlepszą szansę zdo­bycia Tobruku natychmiastowy atak, kiedy w szeregach 8. Armii panowała je­szcze dezorganizacja. Nie wiedział, że 15 czerwca komendant twierdzy Tobruk i jednocześnie dowódca 2. Dywizji Południowoafrykańskiej, gen. Klopper, ob­wieścił podwładnym, iż należy się przygotować do trzymiesięcznego oblężenia. Rommel wyczuwał jednak, że w tym wypadku czas pracuje dla przeciwnika. Do wieczora 18 czerwca jego siły całkowicie otoczyły Tobruk.

Plan Rommla był prosty. Chciał najpierw, by Luftwaffe dokonała na miasto krótkiego, lecz zmasowanego nalotu. Następnie zamierzał przypuścić szturm w sektorze południowo-wschodnim. Do boju ruszyć mieli piechurzy i saperzy, których zadaniem miało być zasypanie rowów i usunięcie innych zapór przeciwczołgowych. Potem Rommel miał zamiar wraz z wszystkimi pozostałymi w Afri­ka Korps czołgami dostać się na wzniesienie górujące nad pobliską zatoką i stamtąd, tak szybko jak to będzie możliwe, uderzyć bezpośrednio na miasto.

Tak się właśnie stało. Pierwszy atak bombowców nurkujących Ju-87 „Stu­ka” nastąpił o piątej pięćdziesiąt 20 czerwca. Rommel obserwował jego skut­ki. Tobruk okazał się obecnie orzechem łatwiejszym do zgryzienia niż wcze­śniej, ponieważ część min Brytyjczycy wykopali i zainstalowali w piaskach pod El-Ghazalą.

Obrońcy nie zdobyli się na żaden poważny kontratak, chociaż w niektórych punktach stawiali twardy opór. Kiedy szturmowe oddziały niemieckie rozpro­szyły sztab Kloppera, skuteczna obrona załamała się. Czołówki niemieckiej piechoty ruszyły naprzód o siódmej rano 20 czerwca. Rommel jechał ich śladem i wreszcie o czternastej odesłał na tyły Berndta z rozkazem rzucenia dla zmo­toryzowanych i pancernych oddziałów Dywizji „Ariete” oraz „Trieste”, aby sforsowały one pola minowe, a potem skierowały się za 15. Dywizją Pancerną ku drodze do El-Adem13. O osiemnastej 21. Dywizja Pancerna znalazła się w mieście. Oddajmy głos świadkowi owych wydarzeń:

„Rommel siedzi z pułkownikiem Bayerleinem przy migoczącym świetle świecy i posila się kanapką ze zdobytych angielskich racji żywnościowych. Oczy Rommla błyszczą z głębokiego szczęścia. »To nie tylko dowodzenie - oznajmia Rommel w godzinie swego największego triumfu - umożliwia osiąga­nie takich zwycięstw! Można je odnieść jedynie, mając oddziały, które uporają się z każdym zadaniem, pokonają wszelkie trudności i nie boją się stanąć w obliczu śmierci. Moi żołnierze, dziękuję wam wszystkim!«„14

O szóstej rano następnego poranka Klopper przysłał emisariuszy, którzy negocjować mieli warunki kapitulacji. Twierdza Tobruk wraz z portem, ma­gazynami i mnóstwem pojazdów upadła tym razem w ciągu jednej doby. Niemcy wzięli trzydzieści dwa tysiące jeńców. Za piętnaście dziesiąta, 21 czerwca, Rommel obwieścił całej Panzerarmee Afrika: „Twierdza Tobruk skapitulowała. Wszystkie jednostki mają się zebrać i przygotować do dalsze­go marszu”. Szybko ustalił warunki złożenia broni przez nieprzyjaciela. Południowo-afrykańczycy domagali się, by czarnych żołnierzy oddzielić w niewoli od białych, lecz Rommel odrzucił to życzenie, mówiąc, iż skoro czarni walczy­li u boku białych i nosili te same mundury, to należą im się te same prawa15.

Była to, jak napisał do żony 21 czerwca, „wspaniała bitwa”. Nie miał jed­nak zamiaru dać wytchnienia ani żołnierzom Panzerarmee, ani też przeciwni­kowi. Jeszcze tego wieczora 21. Dywizja Pancerna ruszyła na wschód. Rozkaz, wydany przez Rommla, kończył się słowami: „W tych dniach raz jeszcze zdo­bądźcie się na wyczyny, a dopniemy celu”16.

Również tego dnia Rommel dowiedział się o swoim awansie. Jeden z jego oficerów poleciał do Berlina na pokładzie samolotu typu Heinkel, aby zdać re­lację ze zwycięstwa prasie Goebbelsa. Owego emisariusza osobiście przyjął Hi­tler i poinformował go, że właśnie awansował Rommla do rangi feldmarszałka [marszałka polnego]. Führer przy tej okazji popisał się świetną znajomością brytyjskiej broni przeciwpancernej, wykazując żywe zainteresowanie szcze­gółami minionych walk. Z uwagą wysłuchał relacji o bohaterstwie Francuzów w Bir Hakeim, komentując ją zdaniem, iż zawsze uważał, że Francuzi to - po­za Niemcami - najlepsi żołnierze w Europie1?. Nazwa „Tobruk” trafiła na czo­łówki wszystkich gazet. Rommel dowiedział się o swej nominacji, słuchając wieczornej audycji niemieckiego radia.

Przez następnych kilka dni napływały gratulacje. Od Hitlera, któremu Rommel odwdzięczył się zwyczajowymi podziękowaniami („Vorwärts zum Sieg, für Führer, Volk und Reich!”, czyli „Naprzód, do zwycięstwa za wodza, naród i Rzeszę!”); od Göringa, który wyraził nadzieję, że zdobycie Tobruku za­wsze będzie się łączyło z nazwiskiem Rommla w tej „wojnie prowadzonej w im­ię wolności”, a także radość z uwagi na rolę, jaką w zwycięskiej batalii odegra­ła Luftwaffe - radość uzasadnioną, lecz podszytą niepewnością, jako że RAF wyraźnie zaczynał zdobywać przewagę nad lotnictwem niemieckim; od Goeb­belsa; od Mussoliniego i całego dowództwa włoskiego. Także mnóstwo innych, w tym od emerytowanego przez laty gen. Rittera von Eppa, który w swoim cza­sie oczyścił Monachium z komunistów, a teraz winszował Rommlowi nawiąza­nia do wyczynów niemieckiego oręża w Afryce.

Zapomina się powszechnie, że kontynent afrykański odegrał znaczny, ma­giczny i romantyczny wpływ na całe pokolenie niemieckich żołnierzy oraz ba­daczy i podróżników. Tak samo zresztą rzecz się miała z Anglikami i Francu­zami. W byłych niemieckich koloniach zwycięstwa Rommla odbiły się głośnym echem. Sam żołnierze Panzerarmee czuli się w pewnym stopniu spadkobierca­mi tradycji niemieckich kolonizatorów, ludzi w rodzaju legendarnego von Lettowa-Vorbecka18. Heia Safari! - „Pomyślnych łowów!” - pozdrawiali się ludzie w Afrika Korps, gdy front przetaczał się ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Wydawało im się obecnie, iż stają przed życiową szansą. Rommel, jak wspomina jego osobisty tłumacz, dosłownie skakał z radości niczym małe dziecko (wie ein kleines Kind) i mawiał: „Vielleicht kommen wir bis Kairo”19

ROZDZIAŁ 16

ALAM El-HALFA

Rommel działał w ramach sojuszniczego systemu dowodzenia i często kry­tykowano go za nietaktowność w stosunku do Włochów, co pogarszało i tak nie najlepsze stosunki.

To prawda, że w początkowym okresie kampanii afrykańskiej Rommel uważał, że nie można polegać na Włochach i wcale nie krył się z tą opinią, twierdząc przy wielu okazjach, iż do wykonania najważniejszych zadań skiero­wałby jedynie Niemców. Wyrażanie takiego poglądu było niezbyt rozsądne i częściowo też niesprawiedliwe. Prawda też, że traktował swych włoskich zwierzchników - najpierw Gariboldiego, a potem Bastica - w cokolwiek non­szalancki sposób, częstokroć nie ujawniając im swoich zamierzeń. Nie wierzył po prostu w umiejętność zachowania przez Włochów tajemnicy. Parokrotnie dał w dzienniku wyraz swej nieufności wobec „den Brudem über den Weg” [„braci czasu wojny”]. Zdarzyło się, że zwracał się bardzo bezceremonialnie do podległych mu włoskich generałów - na przykład 27 czerwca 1942 roku popę­dzał dowódcę X Korpusu, by ten ustawił się w pobliżu frontu, natomiast trzy dni później (po otrzymaniu meldunku, że Włosi nie mogą posuwać się dalej) wyraził nadzieję, iż XX Korpus poradzi sobie z oporem, jaki stawiają mu śmie­sznie słabe siły nieprzyjaciela1. Dodać też trzeba, że Rommla mało obchodził fakt, iż prowadzi działania na włoskich terenach kolonialnych.

Wściekał się na bierność sojusznika, okazywaną na Morzu Śródziemnym, na niedostateczną dbałość o zaopatrzenie wojsk niemieckich w Afryce. Posu­wał się wręcz do określania włoskiej pasywności mianem zdradzieckiej. Uwa­żał - i nie on jeden - że Rzym nie traktuje tej wojny poważnie. Irytowały go niezmiernie wypadki gwałtów dokonywanych przez włoskich żołnierzy na Arabkach, tym bardziej że podobne ekscesy mogły doprowadzić do wrogości Arabów wobec państw osi. Sam nakazywał niemieckim żołnierzom w Afryce pozostawać w dobrych układach z Arabami, którzy skłonni byli okazywać większą przychylność Niemcom niźli innym nacjom europejskim - paradoksal­nie z powodu prześladowań Żydów podjętych przez Hitlera, o czym wiedzieli nawet Beduini. Brytyjczycy sądzili, że mają Arabów po swojej stronie, to prze­konanie jednak często było nieuzasadnione. Arabowie potrafili, w razie potrze­by, okazywać sympatię obu stronom konfliktu, aczkolwiek żywili głęboką wro­gość wobec Włochów.

Rommel umiał też jednak docenić inne zalety sojuszników. „Liczy się nie tylko męstwo” - napomknął pewnego razu swym sztabowcom a propos Wło­chów2. Znał język włoski lepiej, niż skłonny był się do tego przyznać, korzy­stając zawsze z usług tłumacza. Gdy Włosi dokonali jakiegoś wyczynu, nie skąpił im publicznych pochwał. Czasem odnosił się opryskliwie do dowódców włoskich, lecz wobec żołnierzy sojuszniczej armii był przyjazny i uprzejmy, okazując im swoją sympatię, co też szybko zostało spostrzeżone. Hitler napi­sał do Mussoliniego, wkrótce po przybyciu Rommla do Afryki, że gen. Rommel z pewnością zaskarbi sobie lojalność i oddanie włoskich żołnierzy. I Führer się nie pomylił. Rommla denerwowały jednak egoizm i obojętność dowódców włoskich; irytował się, widząc, że ci ostatni otrzymują większe ra­cje żywnościowe i dbają o własne wygody podczas kampanii. Sam pogardzał komfortem i narzucił sobie spartański tryb bytowania - otrzymywał takie sa­me racje jak zwykły niemiecki Landser, sypiał mało i zadowalał się wieczo­rami szklaneczką wina. Nigdy nie palił papierosów. Bojaźliwi, wygodniccy oficerowie włoscy musieli więc złościć Rommla, który zawsze potrafił zado­wolić się skromnym.

Mimo wszystko Włosi odznaczyli się w bitwie pod El-Ghazalą, zarówno pod­czas forsowania pól minowych, jak i w operacjach manewrowych. Dywizja „Trento” pierwsza dokonała wyłomu w pasie zapór minowych i zapewniła do­stawy na wschód krótszą trasą, biegnącą na północ od Bir Hakeim. „Ariete” walczyła zaciekle w „kotle” i pod Bir Hakeim. Rommel bynajmniej nie rzucał włoskich dywizji na stracenie; martwiło go wręcz to, że ponoszą tak znaczne straty. Przyczyną tego był fakt, iż większość włoskich dywizji nadal nie była zmotoryzowana, wobec czego przemieszczały się stosunkowo wolno. Nadawały się głównie do wykorzystania w walkach pozycyjnych, lecz do takich rzadko do­chodziło podczas wojny na pustyni. Jednak teraz - kiedy włoskie jednostki po­suwały się w ślad za Afrika Korps na wschód - obraz kampanii miał się odmie­nić dość radykalnie.

Początkowo na to się nie zanosiło. 26 czerwca Rommel oświadczył buń­czucznie Kesselringowi, Cavallero oraz innym starszym włoskim dowódcom, że po sforsowaniu granicy Panzerarmee dotrze z końcem miesiąca do Kairu i Aleksandrii.

Rommel od początku pragnął dokonać inwazji na Egipt. Nadal był przeko­nany, że jego „wielki plan” czy też plan „Orient” jest realny; że niemieckie ar­mie mogą opanować roponośne tereny na Bliskim Wschodzie i połączyć się wreszcie z jednostkami Wehrmachtu, atakującymi z Kaukazu. W czerwcu i lip­cu 1942 roku można w to było jeszcze wierzyć i sam Hitler wspomniał o tej kon­cepcji w liście do Mussoliniego, napisanym tuż po zdobyciu przez Rommla Tobruku. Hitler oraz Mussolini uważali, iż należy prowadzić wojnę na względnie odległych obszarach - w Rosji, na Atlantyku, w Afryce - a tymczasem państwa osi mogłyby przygotować się do obrony w Europie, nim nastąpi interwencja Stanów Zjednoczonych. Z tej perspektywy pomysł przeniesienia walk na Bliski Wschód istotnie wydawać się mógł kuszący.

Hitler zdążył już wydać stosowne dyrektywy i 28 czerwca rozpoczęła się niemiecka ofensywa na południu Rosji. Dywizje Wehrmachtu maszerowały na Woroneż z zamiarem oskrzydlenia i zniszczenia radzieckich wojsk na zachodnim brzegu Donu. Natarciem kierował gen. Hoth, dowódca 4. Armii Pancer­nej i były zwierzchnik Rommla z okresu walk we Francji w roku 1940. W nie­spełna dwa miesiące później Niemcy opanowali niektóre przełęcze kaukaskie i osiągnęli wschodnie wybrzeże Morza Czarnego; w tym czasie Rommel stał ze swoją Panzerarmee w odległości stu kilometrów od Aleksandrii.

Rommel ufał, że Egipcjanie opowiedzą się po jego stronie, liczył zwłaszcza na wystąpienie armii egipskiej. Krecią robotę wykonywali też ludzie z Abwehry, niemieckiej służby szpiegowskiej i wywiadowczej. Czekało go jednak roz­czarowanie. Abwehra przygotowywała dwie operacje. Pierwsza z nich zakłada­ła „przechwycenie” byłego szefa sztabu armii egipskiej, Masri Paszy, znanego z przychylności wobec Niemców, i przewiezienie go na pokładzie samolotu „Heinkel” z pustyni koło Kairu. Nim do tego doszło, Masri Pasza został jednak aresztowany. Druga polegała na przerzuceniu przez pustynię do Górnego Egiptu specjalnej ekspedycji, kierowanej przez barona Almasy'ego, węgierskie­go asa powietrznego z poprzedniej wojny światowej. Ta próba również spaliła na panewce, chociaż agenci z „wycieczki” Almasy'ego dotarli do Kairu. Tam jednak szybko wyłapał ich wywiad brytyjski, nakłaniając, a właściwie przeku­pując, do współpracy przeciwko Niemcom3.

Choć zapewne na jakąś formę kolaboracji Rommel mógł liczyć (mimo wszystko była to nikła nadzieja, biorąc pod uwagę, że to Anglicy kontrolowa­li cały Egipt), to podstawowe znaczenie miał fakt, iż jego wojska ponownie stanęły na granicy egipskiej. Gdy stało się jasne, że przeciwnik nie ma na ra­zie zamiaru go stamtąd odrzucić, pojawiło się pytanie: Czekać w miejscu, czy nacierać dalej? To pierwsze rozwiązanie wymagało uzyskania aprobaty Włochów, ponieważ decyzje strategiczne na tym obszarze należały w zasa­dzie do nich. Choć Włosi sami dokonali wypadów na terytorium egipskie w roku 1940, to marsz na stolicę formalnie neutralnego kraju byłby aktem o wielkich konsekwencjach politycznych. Rommel uzyskał na to zgodę Mussoliniego. Panzerarmee dysponowała jednak zaledwie czterdziestoma cztere­ma sprawnymi czołgami.

Rommel całym sercem optował za podjęciem tej akcji. Jednakże w do­wództwach wojsk osi nie wszyscy podzielali jego entuzjazm; uważano, że przede wszystkim należy opanować Maltę. Desant na Maltę stanowiłby jed­nak bardzo kosztowną operację, a i siły Rommla uległy zdziesiątkowaniu podczas walk o Tobruk. Rommel argumentował, że działanie opłaca się bar­dziej od biernego oczekiwania, i przytaczał korzyści, jakie przyniesie ewen­tualne zwycięstwo. Trafił do przekonania zarówno Hitlerowi, jak i Duce. Uważał, że znowu nie należy dawać nieprzyjacielowi wytchnienia; że przej­ście do defensywy, choćby nawet tymczasowej, na granicy, oznaczać może tyl­ko oddanie inicjatywy, zresztą i tak zajmowane pozycje graniczne mogą ła­two zostać oskrzydlone przez ugrupowania pancerne przeciwnika. Choć Rommel nadal sądził, że Panzerarmee góruje nad Anglikami na polu walki, to wiedział też, iż Brytyjczycy dysponują znacznymi zapasami paliwa i więk­szą liczbą zapasowych pojazdów - a w rezultacie ich wojska są bardziej mo­bilne. Otwarta flanka stanowiła więc korzyść raczej dla nieprzyjaciela. W związku z tym chciał (przed przystąpieniem do następnego i, jak przypu­szczał, ostatniego aktu północnoafrykańskiego dramatu) rozlokować siły niemiecko-włoskie na pozycji z opartymi na przeszkodach terenowych flankami i ugrupować je ofensywnie.

Otoczywszy do 28 czerwca Mersa Matruh (nie mogąc jednak zapobiec ucieczce licznych garnizonów brytyjskich na wschód), Rommel zapanować właściwie nad ogromnymi obszarami Afryki Północnej na zachód od delty Ni­lu, zagarniając przy okazji wiele magazynów i składów przeciwnika. Wyczu­wał, że instynkt ponownie go nie zawiódł. Brytyjskie oddziały z okolic Mersa Matruh umykały w kierunku wschodnim, czasem wprost przed czołem ko­lumn Rommla. Rommel znowu świetnie wykorzystał chaos decyzyjny w do­wództwie przeciwnika. 1 lipca przypuścił pierwszy atak na pozycje brytyjskie znajdujące się na południe od El-Alamejn - stacji kolejowej na linii biegną­cej z Aleksandrii do Mersa Matruh, oddalonej ledwie o sto kilometrów na za­chód od Aleksandrii.

Rommel wiedział, że Auchinleck zdymisjonował dotychczasowego dowódcę 8. Armii, Ritchiego, i sam objął dowodzenie. Wiedział również, iż czas działa na korzyść przeciwnika. Siła nieprzyjaciela wzrastała dzięki zaangażowaniu w konflikt olbrzymiego potencjału gospodarczego i militarnego Stanów Zjed­noczonych. Czuł, że należy się spieszyć. Jeden z ostatnich raportów die gute Quelle donosił o panice, jaka ogarnąć miała Anglików w Kairze.

Rejon El-Alamejn był tak ukształtowany topograficznie, iż broniące go od­działy nie musiały obawiać się oskrzydlenia. Od północy dostępu broniło Mo­rze Śródziemne, a od południa ruchome piaski depresji El-Kattara. Liczne łań­cuchy wzniesień, biegnące zazwyczaj ze wschodu na zachód, przecinały krajo­braz. Opanowanie tychże wzgórz pozwalało kontrolować sytuację w okolicy. Pustynne piaski na północ od El-Kattara, a także skały i skarpy, utrudniały w znacznym stopniu ruch pojazdów. Właśnie w tej jałowej okolicy, w lipcu 1942 roku, Brytyjczycy postanowili podjąć walkę.

Bój był chaotyczny i zacięty. Siły obu stron nadwerężyły zmagania z po­przednich tygodni. Teren pozwolił tym razem na odegranie większej roli pie­chocie, której bardzo brakowało Rommlowi. Jego pierwszy atak z 1 lipca za­kończył się kompletnym fiaskiem. Przeciwnik okazał się przygotowany do walki i wzmocniony silnym wsparciem lotniczym. Rommel stracił wiele z po­zostałych mu czołgów, a pododdziały 90. Dywizji Lekkiej tak ucierpiały od og­nia artyleryjskiego, że ich żołnierzy ogarnęła panika, którą z najwyższym tru­dem udało się opanować oficerom. Ponowiona nazajutrz próba zakończyła się podobnie - ataki załamywały się w ogniu brytyjskich dział. Choć Rommel nie chciał się z tym pogodzić, to jednak utracił inicjatywę, którą dzierżył, z krót­kimi przerwami, od 26 maja.

Następny atak zaplanował na 10 lipca. Złożył wizytę w sztabie Afrika Ko­rps, gdzie w typowym dla siebie energicznym stylu wydał rozkazy: natych­miast miały zostać utworzone bojowe grupy, złożone z czołgów, armat i dział przeciwpancernych. Winny one działać według bezpośrednich dyrektyw do­wództwa armii; Rommel osobiście wydawał rozkazy grupom bojowym, wydzie­lonym z 15. Dywizji Pancernej4. Natarcie jednak odwołano z uwagi na silną ofensywę brytyjską w sektorze północnym, wymierzoną we włoskie Dywizje „Trieste” i „Sabratha”. „Nie ma dnia - napisał Rommel do żony 11 lipca - bez strasznego kryzysu. Aż chce się wyć!”5 Raz jeszcze, 13 lipca, spróbował rzucić do boju 21. Dywizję Pancerną, teraz jednak zawiodło u Niemców współdziała­nie czołgów i piechoty, i natarcie załamało się w ogniu wrogich dział. Historia powtórzyła się następnego dnia. 16 i 17 lipca Rommel ledwie zdołał powstrzy­mać atak Australijczyków, przerzucając na północ niemieckie jednostki z cen­tralnego odcinka frontu. Wcześniej, 15 lipca, z trudem odparł szturm Dywizji Nowozelandzkiej w rejonie wzgórz Ruwejsat; zorganizował kontratak, ale odzyskał tylko część utraconej ziemi. Bitwa przerodziła się w cykl pomniej­szych, krwawych starć, bez możliwości wykonania znaczącego manewru. 17 lipca na spotkaniu z Kesselringiem, Cavallerem oraz Bastikiem Rommel odmalował sytuację w czarnych kolorach6.

Z treści jego listów do rodziny także można wyczuć niepokój, choć oderwa­nie się od problemów wojennych z pewnością przynosiło mu ulgę. W liście z 21 lipca pytał: „Jak Manfred spędza wakacje?” i szczegółowo pisał do żony o pieniądzach, które przysłał mu ostatnio jego wydawca, Voggenreiter7.

Kolejny atak Nowozelandczyków 21 i 22 lipca, poprzedzony ciężkim przy­gotowaniem artyleryjskim, jednakże pozbawiony należytego wsparcia broni pancernej, odparty został - ze znacznymi stratami - przez żołnierzy 21. Dy­wizji Pancernej. Dla Rommla był to przełomowy moment lipcowych walk, znanych potem jako pierwsza bitwa pod El-Alamejn. 25 lipca zanotował: „trudności, jakie wynikły podczas ostatnich dni wprost nie da się opisać”8. I chociaż 26 lipca napisał, że najgorsze minęło, to jednak wyrównanie ponie­sionych strat stanowiło dla Rommla znacznie większy problem niż dla Auchinlecka. 2 sierpnia Rommel zapisał, że dotychczasowe zmagania były naj­cięższe z toczonych w Afryce oraz że nawet on sam czuje się bardzo „zmęczo­ny i osłabiony”. Miał prawo tak się czuć. Owoce zwycięstwa pod El-Ghazalą zostały zaprzepaszczone. Szala przechylała się na korzyść nieprzyjaciela i Rommel to dostrzegał.

Nastąpiła przerwa w walkach, której bardzo potrzebowały obie armie. W rejon zmagań przybyli nowi żołnierze, ale wielu z tych doświadczonych wcześniej poległo - 10 lipca Rommel stracił swój zespół nasłuchu wraz z jego utalentowanym szefem, kpt. Seebohmem. Seebohm błyskawicznie dostarczał Rommlowi tłumaczeń brytyjskich meldunków radiowych. Od 29 czerwca Rommel musiał się też obywać bez jakże pomocnych informacji z Kairu od płk. Fellersa, czyli z tzw. dobrego źródła.

Wcześniej także Rommel otrzymał wsparcie: przerzucono drogą lotniczą z Krety 164. Dywizję Lekką (gen. Lungershausena), która jednak prędko się wykrwawiła, rzucona do walki 11 lipca. Doszła też Brygada Spadochronowa, sformowana do operacji „Hercules”, czyli inwazji na Maltę; w skład tej jedno­stki wchodzili doborowi żołnierze, w tym wielu weteranów desantu na Kretę z roku 1941. Przydzielono Rommlowi także włoską Dywizję Pancerną „Littorno” (gen. Bitossiego), która przybyła pod El-Alamejn 28 lipca. Rommel miał te­raz znowu więcej czołgów, w tym wozów Panzer IV najnowszego typu, silnie opancerzonych i uzbrojonych w znakomite długolufowe działa 75 mm.

Z liczby niemieckich żołnierzy, służących pod jego rozkazami, siedemnaście tysięcy znajdowało się w Afryce od szesnastu miesięcy. W oddziałach szerzyły się choroby. Docierali do jednostek rezerwiści, ale zmęczenie, upał, skąpa die­ta oraz dolegliwości przewodu pokarmowego podkopywały wartość bojową formacji niemieckich. Zdrowie zaczynało odmawiać posłuszeństwa samemu Rommlowi. Miał kłopoty z ciśnieniem krwi. Pobyt w Afryce bardzo go osłabił fizycznie. Zdał sobie wreszcie sprawę, że potrzebuje odpoczynku w umiarkowa­nym europejskim klimacie. „Możesz sobie wyobrazić - napisał do Lucy 28 lip­ca - jak bardzo jestem przygnębiony, że muszę porzucić swe plany urlopowe”. 7 sierpnia napisał: „Jak chętnie wyskoczyłbym do Niemiec! Ale zbyt wiele za­leży od nadchodzących tygodni”9.

Zamierzał ponowić ofensywę na pustyni tak szybko, jak to tylko możliwe: w niej pokładał wszelkie nadzieje. Obie strony intensywnie umacniały swe po­zycje minami i im dłużej zwlekałby z kolejnym natarciem, tym trudniej byłoby przełamać linie nieprzyjacielskie. Rommel wiedział, że Brytyjczycy są silniejsi z każdym dniem. Jego sztab oceniał, że do 20 sierpnia przeciwnik będzie dys­ponował dziewięciuset czołgami, ośmiuset pięćdziesięcioma armatami prze­ciwpancernymi oraz pięciuset pięćdziesięcioma działami polowymi. Tymcza­sem Rommel miał niespełna pięćset czołgów, a z tej liczby zaledwie dwieście niemieckich. Uważał za prawdopodobne pojawienie się w Egipcie także ame­rykańskich jednostek; istotnie, alianckie dowództwo rozważało taki pomysł. Ostatecznie jednak zamiast żołnierzy Amerykanie posłali do Afryki znaczną liczbę czołgów.

Również w powietrzu relacje przedstawiały się na niekorzyść Rommla i to już od końca walk pod El-Ghazalą. RAF poczynał sobie coraz śmielej. Niemiec­kie oddziały frontowe atakowane były intensywnie na początku lipca, a 8 sierpnia Brytyjczycy zbombardowali port w Tobruku. Po tym ataku znacz­nie obniżyła się sprawność przeładunkowa tobruckiego portu - bardzo ważne­go punktu w niemiecko-włoskim systemie zaopatrzenia. Sytuację Rommla utrudniał jeszcze jeden czynnik. Otóż chociaż zdobył wcześniej w Tobruku mnóstwo pojazdów (co umożliwiło mu praktycznie kontynuowanie natarcia) i stanowiły one obecnie większość taboru samochodowego Panzerarmee - to ustawicznie brakowało do nich części zamiennych. Ciężarówki z Niemiec i Włoch docierały do Afryki powoli.

Tak więc raz jeszcze Rommel stanął w obliczu poważnych kłopotów natury logistycznej. Jego oddziałom brakowało chleba; żołnierze Panzerarmee otrzy­mywali połowę dotychczasowych racji. W połowie sierpnia Niemcy mieli amu­nicji na osiem do dziesięciu dni walki oraz paliwa ledwie tyle, by dywizje pan­cerne mogły przebyć około stu kilometrów.

Problemy z zaopatrzeniem stanowiły stały przedmiot troski Rommla. Z jed­nej strony krytykowano go za lekceważenie czynników logistycznych, lecz fak­tycznie Rommel stracił mnóstwo czasu i atramentu na monity do władz wło­skich i niemieckich, by dbały lepiej o zaopatrzenie jego armii. Dostawy zależa­ły jednak przede wszystkim od sytuacji na Morzu Śródziemnym, ta zaś od zmieniającego się układu sił w tej strefie.

Należy zwrócić uwagę, że transporty musiały pokonać drogą morską znacz­ny dystans, a konwoje były bardzo narażone na ataki wroga. Najkrótsza droga wiodła z Włoch do portu w Trypolisie. Statki atakowane były przez brytyjskie lotnictwo i łodzie podwodne, Włochom szczególnie dawały się we znaki eska­dry i flotylle nieprzyjaciela, stacjonujące na Malcie. Straty mimo wszystko nie były aż tak ciężkie, dopóki konwoje płynęły do Trypolisu. Liczyło się również naturalnie opanowanie przez Niemców lotnisk w Cyrenajce. Ciężkie dni nad­chodziły dla wojsk osi, kiedy Brytyjczykom udawało się okresowo blokować Trypolis od morza. Z kolei Niemcy i Włosi zawzięcie atakowali z powietrza Maltę, starając się zniszczyć zgromadzone na wyspie zapasy. W niemieckich sztabach nadal trwały gwałtowne spory; jedni mówili o konieczności dokona­nia desantu spadochronowego na Maltę, inni twierdzili, że podobna operacja będzie ogromnie kosztowna i może zakończyć się fiaskiem.

Skoro jednak konwojom osi przyszło kierować się ku wschodnim wybrze­żom Afryki, to tym bardziej były one narażone na nieprzyjacielskie ataki - statki transportowe bowiem musiały płynąć dłużej i wchodzić w zasięg dzia­łania samolotów brytyjskich, startujących z lotnisk w Egipcie. Konwoje trze­ba było eskortować. W sierpniu 1941 roku OKW udzieliło zgody części nie­mieckiej floty podwodnej oraz eskadrom niszczycieli na popłynięcie na Morze Śródziemne w celu wzmocnienia włoskiej marynarki wojennej. Wyliczono jed­nakże, iż (biorąc pod uwagę drugoplanowe znaczenie afrykańskiego teatru wojny) należałoby zaangażować nieproporcjonalnie znaczne siły do osłony konwojów w tamtym rejonie.

Rolę odgrywały także możliwości przeładunkowe portów. Porty w Bengazi i Tobruku miały owe możliwości znacznie ograniczone (przy czym narażo­ne były też na ataki brytyjskich bombowców z lotnisk w Egipcie) w porówna­niu z Trypolisem.

Tak więc Trypolis pozostawał portem najważniejszym, najbezpieczniej­szym, a i transportowce miały największą szansę dotrzeć cało właśnie tam. Niemiecko-włoska armia posunęła się jednak znacznie na wschód, a Rommel chciał ambitnie atakować jeszcze dalej. To sprawiło, że lądowe linie komuni­kacyjne, łączące siły frontowe z Trypolisem, znacznie się wydłużyły. Ogrom­ne masy materiałów trzeba było teraz przewozić ciężarówkami po pustyn­nych traktach.

Im dalej Rommel posuwał się na wschód, tym problemy narastały. Spowo­dowane to było rosnącą odległością od głównego portu w Afryce Północnej, znajdującego się w rękach osi. Transport kołowy, brnąc przez pustynię, zuży­wał mnóstwo środków napędowych. Niemcom i Włochom dawał się też we zna­ki, jak już wspomnieliśmy, ciągły brak części zamiennych.

Problemem Rommla było więc zapewnienie tak sprawnego zaopatrzenia wojsk, by zdolne były one do osiągnięcia strategicznego celu kampanii (przy czym transporty z Europy, narażone po drodze na ataki przeciwnika, musiały pokonywać coraz większe odległości w samej Afryce - z zachodu na wschód). Według von Rintelena, niemieckiego attache wojskowego w Rzymie oraz ofice­ra łącznikowego OKW przy Commando Supremo10, nie było sposobu na rozwi­kłanie tego problemu. W rzeczywistości problem dałoby się rozwiązać, gdyby Niemcy skierowali do Afryki znacznie więcej ciężarówek (a i tak produkcja sa­mochodów przedstawiała się w Rzeszy stosunkowo skromnie w porównaniu choćby ze Stanami Zjednoczonymi), uchwycili wielki port w pobliżu frontu i zdołali stworzyć w bezpośrednim zapleczu frontu składy paliw i innych ma­teriałów. Alternatywą wydawał się odwrót w okolice większej bazy.

Rommla wielokrotnie nakłaniano do tego ostatniego rozwiązania lub też sugerowano, by nie nacierał dalej i nie pogarszał tym samym sytuacji zaopatrzeniowej. Takie zdanie prezentowało włoskie dowództwo w lutym i marcu 1941 roku, przed pierwszą ofensywą, która wyparła Brytyjczyków z Cyrenajki. Historia powtórzyła się po odwrocie do Mersa el-Brega w wyniku operacji „Crusader” i przed drugą wielką niemiecką ofensywą, w wyniku której Rommel opanował El-Ghazalę i Tobruk. I teraz również wywierano na niego naciski, gdy znajdował się na skraju delty Nilu. Za każdym razem ci, którzy nakłaniali go do skrócenia linii zaopatrzeniowych, dysponowali poważnymi i słusznymi w zasadzie argumentami. Rommel jednak trzymał się swojego zda­nia: ostatecznie w jakim celu znalazła się w Afryce Panzerarmee? Skoro, podej­mując ryzyko, zdołał wykorzystać taktyczne niepowodzenia przeciwnika, to przy nieco większym wysiłku uda mu się zmusić Brytyjczyków do generalnego odwrotu i osiągnąć cele o strategicznym znaczeniu. Sceptykom pokazywał spis dotychczasowych osiągnięć. W lipcu roku 1941 kazano mu trzymać się blisko Trypolisu. Zamiast tego w ciągu dwóch miesięcy znalazł się na granicy egip­skiej. W styczniu 1942 roku zdarzyło się prawie to samo - w połowie czerwca Rommel zdobył Tobruk i zbliżył się niemal do samej Aleksandrii. Miał powo­dy, by lekceważyć, nowe ostrzeżenia.

Ufał nadto, iż dokładając więcej starań, zdoła zmienić ogólny układ sił. Z goryczą pisał o opieszałości i pasywności Włochów, którzy nie wywiązywali się z obowiązku regularnych dostaw dla oddziałów frontowych, oraz o braku barek i statków, którymi można przetransportować zaopatrzenie z Trypolisu i Bengazi. Trudno się właściwie dziwić, że Rommel postrzegał ogólną sytuację ze swojego punktu widzenia.

Niemniej zaopatrzenie jawiło się sprawą tak istotną, że nawet Rommel zda­wał sobie sprawę z jałowości prowizorycznych rozwiązań. Panzerarmee mu­siała otrzymywać miesięcznie sto tysięcy ton materiałów różnego rodzaju. Re­zerwy paliw w Afryce osiągnęły dramatycznie niski poziom. Tabor samochodo­wy był niemal kompletnie zużyty. Zdobycz w postaci portu w Tobruku też nie okazała się aż tak cenna, jak sądzono (rejs do Tobruku był tak ryzykowny, że miasto określono „cmentarzyskiem marynarki włoskiej”). Ponadto Rommel orientował się, że Auchinleck otrzymał potężne wsparcie w ludziach i sprzęcie, a armia brytyjska znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie swoich baz. W tej sytuacji trudno sobie nawet wyobrazić, iż Niemcy mogliby podjąć kolejną wy­czerpującą kampanię czy choćby zaryzykować jeszcze jedną bitwę. Rommel miał do wyboru: odłożyć na później realizację swych ambitnych planów i cof­nąć się, póki nie nastąpi z dawna oczekiwane zdobycie Malty, poprawi się sy­tuacja zaopatrzeniowa, w Afryce zorganizowane zostaną bogate składy rezerw i uzupełni się park samochodowy. Albo wręcz przeciwnie - postawić wszystko na jedną kartę, przeprowadzić błyskawiczną operację zaczepną i w jej rezulta­cie opanować port w Aleksandrii oraz lotniska egipskie.

Upłynęły kolejne tygodnie lipca i Rommel zdał sobie sprawę, że jest zbyt słaby, by zdecydować się na tę drugą opcję. Wprawdzie wcześniej zdobył dwa tysiące pojazdów oraz tysiąc czterysta ton paliwa w Tobruku, ale zaspokoiło to tylko drobną część potrzeb. W połowie sierpnia Brytyjczycy przeprowadzili (okupując tę akcję stratami) konwój przez zachodnie rejony Morza Śródziem­nego ku Malcie, aby wyspa ta, a raczej stacjonujące tam samoloty i okręty, znowu stanowiła zagrożenie dla transportowców osi, zmierzających do Afryki. W tej sytuacji włoskie statki ponownie zaczęły zawijać głównie do Trypolisu. Przed Rommlem stanęła perspektywa inwazji na deltę Nilu osłabionymi siła­mi, oddalonymi od zasadniczej bazy na kontynencie o mnóstwo kilometrów.

Uważał on jednak, że oczekiwanie lub odwrót oznaczałyby oddanie inicjaty­wy przeciwnikowi, który rósł w siłę z tygodnia na tydzień, natomiast atak da­wał jakiś cień szansy na powodzenie. Kesselring, optymista, który potrafił przy tym chłodno kalkulować, zgodził się z tą opinią. Podjęta przez Rommla późnym latem kampania egipska wzbudziła nowe nadzieje jego zwierzchników.

Zapadła decyzja przystąpienia do natarcia z końcem sierpnia. Jak pod El-Ghazalą, niemieccy żołnierze mieli atakować zaminowane i umocnione po­zycje. I jak uprzednio, Rommel postanowił przeprowadzić pozorowany sz­turm na północy, główne uderzenie zaś na południu: obejść lewe skrzydło nieprzyjaciela i ruszyć na północ ku morzu. Morale Panzerarmee było nadal wysokie. Na dzień ataku wyznaczono 30 sierpnia. Rommel napisał do Lucy, żeby ją pocieszyć, lecz nieco mijając się z prawdą: „Co się tyczy mego zdro­wia, to czuję, że jestem w wybornej formie. Stawka rozgrywki jest bardzo wy­soka. Jeżeli nasze uderzenie się powiedzie, to może zmienić przebieg całej wojny”. W Rosji Niemcy akurat dotarli do Wołgi i znajdowali się na przedmieściach Stalingradu. W Afryce, gdyby brytyjska 8. Armia została po­konana, Rommel opanowałby Kanał Sueski i stałby się panem Egiptu. Tym razem jednak czuł się niepewnie, co zauważyli jego oficerowie. Podejrzewał, że stoi przed ostatnią szansą11.

Nim niemieckie jednostki ruszyły naprzód, około wpół do dziewiątej wieczo­rem 30 sierpnia, Rommel dołączył do sztabu Afrika Korps, wciąż dowodzonego przez gen. Nehringa. Wiedział, że od 15 sierpnia brytyjska 8. Armia ma nowe­go dowódcę: gen. Montgomer/ego.

Bernard Montgomery stanowił w pewnym sensie zupełne przeciwieństwo Erwina Rommla. Obaj wprawdzie zdobywali doświadczenia na polach bitew­nych pierwszej wojny światowej, lecz hołdowali odmiennej filozofii militarnej. Montgomery - dowódca plutonu podczas pierwszej bitwy pod Ypres, następnie utalentowany oficer sztabowy w latach poprzedniej wojny światowej - wierzył w skuteczność właściwej organizacji, starannych przygotowań do bitwy, ko­nieczność gromadzenia rezerw ludzkich i materiałowych oraz w potrzebę trzy­mania się pewnych prostych zasad, obowiązujących na wojnie. Rommel z kolei pokładał wiarę w taktyce: w element zaskoczenia, wyższość ataku nad obroną i energiczne dowodzenie bezpośrednio na froncie. Podczas gdy Montgomery działał chłodno i z rozmysłem, ważąc wszelkie plusy i minusy, i zdradzał skłon­ność do przesadnej ostrożności, Rommel był optymistą, który uważał, że na wojnie nic nie jest pewne i należy zachowywać czujność, żeby nie przegapić szczęśliwej chwili; że trzeba twardo dzierżyć inicjatywę. Montgomery starał się unikać bitwy, jeśli nie dysponował wyraźną przewagą, Rommel zaś, aczkol­wiek wypierał się ostro natury hazardzisty, podejmował często wielkie ryzyko, jeśli uznawał to za konieczne bądź kiedy stawka była naprawdę wysoka. Mont­gomery wydawał się mistrzem precyzyjnie rozplanowanego boju, celował w organizacji i znajomości zagadnień logistyki; lubił powierzać realizacje po­szczególnych zadań zaufanym podwładnym. Rommel, myślący i działający

szybko, dowodził zwykle „z siodła”, ingerując często w przebieg zmagań, chcąc być zawsze w centralnym punkcie boju.

Rommel specjalizował się w prowadzeniu akcji manewrowych, w improwi­zacji, nagłym, zaskakującym natarciu. Montgomery starał się nie dopuszczać do niejasnych sytuacji i zapewne nie spisywałby się dobrze na miejscu Rommla. Zamiast tego zawsze próbował narzucić przeciwnikowi swój styl walki, nig­dy nie działając pochopnie. W przeciwieństwie do Rommla, swe triumfy za­wdzięczał w dużej mierze skrupulatnym przygotowaniom. Rommel po roku 1940 zwykle odnosił zwycięstwa nad silniejszym liczebnie nieprzyjacielem dzięki swej energii, szybkości decyzji i dynamice działania.

Jednakże chociaż ci dwaj wybitni żołnierze prezentowali krańcowo różne poglądy dotyczące prowadzenia walki, to jako ludzie mieli wiele uderzająco wspólnych cech. Obaj starali się pozyskać zaufanie swoich podwładnych. Montgomery spędzał mnóstwo czasu na rozmowach z żołnierzami, oznajmia­niu im bezpośrednio własnych decyzji; także Rommel lubił żartować i pokrzy­kiwać niczym zwykły sierżant. Dzielił ze swymi ludźmi trudy frontowego byto­wania, wiodąc żywot iście spartański. Imponował podwładnym osobistą odwa­gą. Obaj - i Montgomery, i Rommel - pojmowali znaczenie „czynnika ludzkie­go” na wojnie. Obaj byli fanatykami sprawności fizycznej i to w odniesieniu za­równo do siebie, jak i swoich podwładnych. Obaj czuli się dobrze w skromnych warunkach i takimż otoczeniu. Obaj byli oddani swoim rodzinom, obaj mieli po jednym synu. Żaden z nich nie przejawiał specjalnych innych zainteresowań poza rzemiosłem żołnierskim, chociaż obaj byli uzdolnionymi fotoamatorami i lubowali się w sportach zimowych.

Obaj pojmowali znaczenie rozgłosu publicznego, sławy; każdy z nich stał się znaczącą osobistością w swej armii i uzyskał narodową popularność. Wzniosły wizerunek Rommla został po części stworzony przez Goebbelsa, lecz przyznać trzeba, że Goebbels, obserwując wielu niemieckich dowódców, właśnie w Rommlu dopatrzył się cech „gwiazdora” zdolnego oczarować tłum. Dla Montgomery'ego hałas wokół jego własnej osoby wydawał się czymś naturalnym i Montgomery raczej rozmyślnie pracował nad własnym „imagem”. Rommel też nie lubił pozostawać w cieniu, a niemieckie media sprytnie wykorzystywa­ły tę jego słabostkę.

Rommel był bowiem próżny. Próżny stał się - z czasem - i Montgomery. Obaj zasmakowali w popularności. Obaj stopniowo zaczęli coraz donośniej wy­chwalać swoje osiągnięcia, a krytyków posądzali o zawiść i złośliwość. Obaj by­li egocentryczni, lubili współzawodnictwo, nie znosili sprzeciwów, z przyjemno­ścią natomiast słuchali pochlebstw. W konsekwencji obu krytykowano za eks­hibicjonizm, aktorstwo, zgrywanie się na pokaz. I nie stało się to, gdy obaj do­służyli się stopni generalskich. Zaczęło się znacznie wcześniej.

Obaj potrafili zachowywać się szorstko, kiedy spotkało ich niepowodzenie; było to skutkiem faktu, że obydwaj wymagali wiele od siebie i podwładnych. Obydwu szczerze podziwiali oficerowie ich własnych sztabów, którzy mogli bezpośrednio przekonać się o militarnych talentach zwierzchników. Obaj - przy czym cecha ta dobitniej ujawniała się u Montgomery'ego - wyrażali się os­tro na temat kwalifikacji swych kolegów. Rommel natomiast zdradzał większą skłonność do komunikowania się z naczelnym dowództwem za plecami swoich bezpośrednich przełożonych, choć i Montgomery postąpił w ten sposób nie raz i nie dwa. Obaj mieli zwyczaj, po wysłuchaniu rad i sugestii, podejmować waż­ne decyzje samodzielnie i na osobistą odpowiedzialność.

Obydwaj czasem odnosili się nieuprzejmie do swych sojuszników - Rommel do Włochów, Montgomery do Amerykanów - i niejednokrotnie doprowadzało to nawet do poważnych zadrażnień. W takich wypadkach spory łagodzić mu­sieli obdarzeni dyplomatycznymi talentami zwierzchnicy: Brooke12 w wypad­ku Mongomery'ego, a Kesselring w wypadku Rommla.

Obaj utożsamiali się z podwładnymi i gorliwie bronili interesów i reputacji swych żołnierzy - Montgomery 8. Armii, a Rommel „starych afrykańczyków” z Panzerarmee. Obaj byli nadzwyczaj ambitni, choć w zasadzie pryncypialni i przyzwoici. Obydwu Bóg obdarzył wyjątkowo silną wolą. Teraz obaj mieli sta­nąć ze sobą oko w oko.

Pozycje brytyjskie obsadzone były przez cztery dywizje piechoty na froncie o długości ponad trzydziestu kilometrów - kolejno od północy: 9. Australijską (gen. Morsheada), 1. Południowoafrykańską (gen. Pienaara), 5. Hinduską (gen. Briggsa) oraz 2. Nowozelandzką (gen. Freyberga) - za pasem pól mino­wych. 5. Dywizja - 44. brytyjska gen. Hughesa - znajdowała się w odwodzie na wzgórzach Alam el-Halfa, które przebiegały ze wschodu na zachód ponad dwa­dzieścia kilometrów za stanowiskami dywizji nowozelandzkiej. Na południe od Nowozelandczyków istniała luka, w którą mógł wejść Rommel (co zresztą, jak ustalił angielski wywiad, zamierzał uczynić). W okolicy wspomnianej luki sta­cjonowały brygada motorowa i lekka brygada pancerna, które otrzymały roz­kaz osłaniania pól minowych oraz wycofania się, jeśli zajdzie taka potrzeba. Grłówne brytyjskie siły pancerne w postaci trzech innych brygad czołgowych były na pozycjach na zachód i południe od Alam el-Halfa; miały prowadzić walkę w ugrupowaniu obronnym, a następnie uderzyć na Panzerarmee, gdy ta dokona zwrotu u podnóży wzniesień. Zasadniczo jednak czołgom brytyjskim wyznaczono rolę obronną - miały one niszczyć wozy bojowe nieprzyjaciela. Rommel miał zostać zwabiony w pułapkę i tam rozbity.

Rommel miał dokładne rozeznanie co do brytyjskiego ugrupowania, mimo że na froncie pojawiły się przecież nowe związki taktyczne. Niemcy nie wie­dzieli tylko o 44. Dywizji na wzgórzach Alam el-Halfa. Rommel podejmował atak czterystu siedemdziesięcioma czołgami, mając ponadto pewną liczbę lek­kich włoskich wozów bojowych. Dwieście czołgów niemieckiej produkcji wcho­dziło w skład Afrika Korps. Brytyjczycy mieli niespełna siedemset czołgów, w tym pewną liczbę amerykańskich Shermanów - solidnych maszyn, uzbrojo­nych w działa 75 mm, identyczne jak u Grantów. Amerykańskie działo 75 mm ustępowało jednak niemieckim o tym samym kalibrze, ponadto shermana ła­two było zapalić, w sumie była to jednak dość udana konstrukcja. Rommel oce­niał, że Brytyjczycy dysponują nawet większą liczbą czołgów, niż to było w rze­czywistości. Orientował się przy tym, że przeciwnik nawet znaczne straty mo­że szybko wyrównać maszynami z rezerw, i tu się nie pomylił.

Znowu więc, jak wiele razy w przeszłości, przyszło mu zmagać się z silniej­szym liczebnie przeciwnikiem. Miał zamiar trzymać się wypróbowanej z do­brym skutkiem taktyki - dokonać głębokiego wyłomu, zagrozić żywotnym punktom na tyłach nieprzyjaciela, przeciąć linie komunikacyjne łączące front z deltą Nilu i w ten sposób zmusić Brytyjczyków do działania. Liczył na to, że w bezpośrednim, manewrowym boju formacji pancernych taktyczna zręczność oddziałów niemieckich znowu przechyli szalę zwycięstwa na jego stronę.

Operacyjny plan Rommla był bardzo zbliżony do tego sprzed trzech miesię­cy. Chciał dokonać demonstracji przed frontem Brytyjczyków na północy, gdzie przed polami minowymi nieprzyjaciela stały włoskie dywizje piechoty. Jednostki włoskie, wzmocnione siłami Brygady Spadochronowej pod dowódz­twem Ramckego oraz świeżej, niemieckiej 164. Dywizji, miały związać walką brytyjskich obrońców, tak aby ci nie zdołali pospieszyć z pomocą na południe. W tym samym czasie formacje uderzeniowe Panzerarmee - trzy dywizje Afri­ka Korps, trzy pancerne bądź zmechanizowane dywizje XX Korpusu gen. de Stefanisa („Trieste”, „Ariete” oraz „Littorio”) - winny się przedostać przez brytyjskie zapory minowe na południe od linii frontu, wbić głęboko (około trzydziestu kilometrów) w ugrupowanie wroga i dalej skręcić na północ poza głównymi pozycjami nieprzyjaciela, a następnie rozprawić z jednostkami pan­cernymi Brytyjczyków, które z pewnością podejmą kontrakcję, działając z ma­ksymalną stanowczością i szybkością. Rommel chciał tym razem odciąć sku­tecznie obrońcom drogi odwrotu, dotrzeć do morza, a potem wykonać zwrot na wschód i rzucić swe szybkie dywizje na Aleksandrię i Kair, gdzie miał nadzie­je zdobyć wielkie zapasy paliwa i pojazdów. Sukces stanowiłby punkt wyjścia do realizacji w przyszłości planu „Orient”. Uderzenie niemieckich sił pancer­nych - od razu po sforsowaniu pól minowych - miało nastąpić przy świetle księżyca, w nocy 30 sierpnia. Prawe skrzydło, na które spadło główne zada­nie, składało się więc znowu z niemieckich jednostek czołgowych Afrika Ko­rps, lewe natomiast stanowiły głównie włoskie związki taktyczne plus wy­dzielona 90. Dywizja Lekka Wehrmachtu.

Już po trzech dniach stało się jasne, że operacja Rommla zakończy się tym razem niepowodzeniem. Historia spod El-Ghazali miała się nie powtórzyć.

Po pierwsze, Niemcom zabrało wiele czasu przebicie przejścia przez pola minowe na południu frontu. Tak więc czynnik zaskoczenia odpadł już na sa­mym początku. Po drugie, Brytyjczycy panowali w powietrzu i bezlitośnie ata­kowali niemieckie rejony koncentracji oraz kolumny zaopatrzeniowe. Dotych­czas w powietrzu panowała względna równowaga; raz przewagę miała Luft­waffe, innym razem RAF. Mimo to już w poprzednim roku, gdy Rommel oble­gał Tobruk, angielskie bombowce typu „Blenheim” zadawały Niemcom poważ­ne straty. W sierpniu 1941 roku pojawiły się jednak w Afryce niemieckie my­śliwce Me 109f i równowaga została przywrócona. Później, w trakcie walk pod El-Ghazalą i dalszego pościgu oraz wstępnej fazy bitwy pod El-Alamejn, nie­mieckie i włoskie eskadry lotnicze zaczęły tracić wiele maszyn, a także, co mo­że istotniejsze, zginęło sporo doświadczonych załóg. Z końcem bitwy pod El-Ghazalą Brytyjczycy przechwycili inicjatywę w wojnie powietrznej w Afryce. Od połowy lipca raporty Fliegerführera Afrika, gen. von Waldua, stawały się stopniowo coraz bardziej pesymistyczne. Brytyjczykom nie brakowało benzyny do silników samolotowych. W efekcie Rommel mógł liczyć jedynie na słabe wsparcie z powietrza, a tymczasem Panzerarmee atakowana była dzień i noc przez dywizjony bombowców typu „Wellington”, osłonę „Boston”, „Baltimore” i „Mitchell”; osłonę bombowcom zapewniały dwadzieścia dwa dywizjony sa­molotów myśliwskich.

Prawe skrzydło Panzerarmee brnęło naprzód z wielkim mozołem - pokona­nie każdych dziesięciu kilometrów zabierało ponad godzinę. Wcześniej, pod Bir Hakeim, Afrika Korps posuwał się znacznie szybciej. Nehring został ranny i dowodzenie przejął czasowo szef sztabu Afrika Korps, Bayerlein. Wkrótce po­tem zginął od pocisku moździerzowego utalentowany i doświadczony dowódca 21. Dywizji Pancernej, von Bismarck. Już o ósmej rano 31 sierpnia Rommel, najwyraźniej wstrząśnięty skutecznością nieprzyjacielskich ataków lotni­czych, rozważał możliwość przerwania operacji i wycofania się na dawne pozy­cje13. Na lewym skrzydle włoski XX Korpus z 90. Dywizją Lekką czyniły powol­ne postępy, co wyprowadzało Rommla z równowagi w obliczu niepowodzeń na prawej flance. Jego słynne Fingerspitzengefühl [„wyczucie w czubkach pal­ców”] podpowiadało mu, że rzeczy mają się źle.

Afrika Korps zatrzymał się w celu zatankowania paliwa na pustyni, na po­łudniowy zachód od wzniesień Alam el-Halfa. Bayerlein przekonywał Romm­la, że należy iść dalej, a ten, z wahaniem, przychylił się w końcu do tej opinii. Wcześniej zamierzał dotrzeć dalej na wschód i następnie skręcić na północ za wschodnim skrajem Alam el-Halfa; teraz, piętnaście po ósmej, 31 sierpnia wy­dał Afrika Korps rozkaz wcześniejszego zwrotu na północ14. Rommel nie wie­dział jednak, iż sam rejon Alam el-Halfa broniony jest przez brytyjską 44. Dy­wizję, zwróconą frontem na południe; na zachód oraz południe od wzgórz zaję­ły pozycje brytyjskie brygady pancerne, przygotowane do bezpośredniego star­cia z niemieckimi czołgami.

0x01 graphic

Niemcy wolno brnęli naprzód, a sytuacja rozwijała się zgodnie z planami Montgomery'ego. Czołgi brytyjskie pozostawały na pozycjach, nie podejmując żadnych wypadów, żadnych manewrów. Rommel nie mógł więc liczyć na po­nowne posłużenie się wypróbowaną taktyką: niszczenie nieprzyjacielskich wo­zów bojowych za pomocą własnych czołgów oraz współdziałających z nimi ar­mat przeciwpancernych.

1 września, czyli w drugim dniu operacji, Rommel, wciąż nękany nalota­mi bombowców nieprzyjaciela (w ich wyniku zginęło kilku jego sztabowców, a on sam o mało nie został trafiony odłamkiem), dokonał rano inspekcji Afri­ka Korps, natomiast po południu znów zaczął myśleć o przerwaniu bitwy. Je­go czołgi dotarły do pozycji brytyjskich brygad pancernych i narażone były te­raz na ogień dział wozów bojowych silniejszego i okopanego wroga. Niemcom kończyły się zapasy paliwa, co właściwie uniemożliwiało wykonanie jakiego­kolwiek większego manewru operacyjnego. O siódmej rano gen. von Vaerst, objął dowodzenie Afrika Korps. Stwierdził, że planowany atak ocenia jako nierealny z uwagi na brak paliwa. Niemieckie oddziały postradały w wyniku nalotów niemal na całej pustyni. Rommel podjął próbę ataku na Alam el-Hal­fa siłami 15. Dywizji Pancernej, lecz był to szturm raczej rozpaczliwy i ska­zany na niepowodzenie. Rommel liczył chyba, że przeciwnik, jak to już bywało w przeszłości, zbyt pesymistycznie oceni sytuację i przystąpi do odwrotu. Tak się jednak nie stało. Bo i też podobne rachuby były raczej nierealne. 15. Dywizja Pancerna nie osiągnęła zamierzonych celów, nie przebiła się, i na­stępnego ranka, 2 września, o ósmej dwadzieścia pięć, Rommel napisał lako­nicznie w swym dzienniku o decyzji przerwania boju: „Entschluss zum Ab­brich der Schlacht gefasst”15.

Rozpoczęło się wycofywanie. W ciągu nocy z 1 na 2 września wierny tłumacz Rommla zanotował, że przeżył takie bombardowanie, jakiego dotąd nigdy je­szcze nie doświadczył: „so wie heute Nacht sind wir noch nie bombardiert wor­den!”16. Rommel, być może, w późniejszych relacjach przesadził nieco, pisząc, jak fatalnie podziałała na niemieckie oddziały dominacja nieprzyjaciela w po­wietrzu, mimo to z pewnością miała ona wpływ na przebieg batalii. W rzeczy­wistości Luftwaffe odniosła nawet pewne sukcesy 1 września, więc bitwa powie­trzna nie była „grą do jednej bramki”, jednak później przewagę zaczęli zdoby­wać Brytyjczycy. 2 września nadeszła hiobowa wieść o zatopieniu pod Tobrukiem tankowca przewożącego osiem tysięcy ton materiałów pędnych. Angielskie samoloty niszczyły też cysterny, dowożące pod linię frontu benzynę dla eskadr Luftwaffe17. Choć jednak wiadomość o utracie tankowca była poważnym cio­sem, to decyzja przerwania walki podjęta została przez Rommla wcześniej. Po­wiadano, że pod Alam el-Halfa zawiódł go sławetny instynkt. Tymczasem było wręcz odwrotnie. Rommel bardzo szybko zorientował się, jaki będzie wynik ba­talii w wypadku jej kontynuowania. Element zaskoczenia tym razem zupełnie nie wypalił. Przeciwnik dzięki sprawnej pracy swojego wywiadu przygotował się do odparcia niemieckiego ataku. Rommel dawniej był w stanie pokonać sil­niejszego liczebnie nieprzyjaciela dzięki szybkości. Tym razem jednak nie miał większych szans na sukces; skuteczniejszy okazał się wywiad angielski, Brytyj­czycy panowali w powietrzu, a dywizjom niemieckim brakowało paliwa. No i wreszcie przeciwnikiem Rommla okazał się wytrawny gracz - Montgomery.

Montgomery po odniesionym sukcesie nie postępował schematycznie. Wo­lał poczekać, skonsolidować siły do większej ofensywy, która, jak wiedział, mu­si nastąpić. Rommel wycofał się na zachód i dokonał tego zręcznie. Wciąż dys­ponował stu sześćdziesięcioma czołgami w Afrika Korps oraz dwustu siedem­dziesięcioma w dywizjach włoskich. Stracił więc względnie niewiele sprzętu, chociaż prawie trzy tysiące ludzi, w tym pięciuset siedemdziesięciu wziętych do niewoli brytyjskiej. W ostatecznym rozrachunku przegrał jednak bitwę pod Alam el-Halfa, a wraz z tym utracił inicjatywę strategiczną. Nadzieja na rea­lizację planu „Orient” została pogrzebana.

Rommel za niepowodzenie obwiniał głównie system dostaw paliwa. Kessel­ring złożył mu wizytę o siedemnastej trzydzieści w dniu, w którym Rommel za­rządził odwrót. Przekonywał Rommla, że sytuacja nie jest jeszcze taka zła. Skoro wystarczyło środków napędowych do wycofania jednostek Afrika Korps oraz XX Korpusu, to przecież potrzeba niewiele więcej do dotarcia do Aleksan­drii i tamtejszych magazynów - argumentował. Dodał też, że sytuację paliwo­wą oceniłby jako napiętą, lecz nie rozpaczliwą, a Rommel musiał jeszcze przed batalią orientować się, że napotka właśnie tego rodzaju trudności. Rommel jednakże zwrócił uwagę na fakt przewagi nieprzyjacielskiego lotnictwa, które ściśle współdziałało z jednostkami lądowymi. Później napisał, iż w warunkach dominacji sił powietrznych przeciwnika możliwości formacji naziem­nych zostają automatycznie bardzo ograniczone. W rzeczywistości samoloty RAF nie zadały aż tak wielkich strat Panzerarmee, jak się to z początku wy­dawało, lecz ich akcje wywarły znaczny wpływ na decyzje Rommla. Tenże od opisanej bitwy zaczął przykładać znaczną wagę do kwestii wsparcia lotnicze­go działań na lądzie, a gdy mu tego zabrakło, począł oceniać swe szansę co­kolwiek defetystycznie. Napisał, że Panzerarmmee nie miała innego wyjścia, jak tylko zająć umocnione pozycje i przysposobić się do obrony. W obliczu wzrastającej nieprzyjacielskiej dominacji w powietrzu uznał koncepcje opa­nowania delty Nilu i ewentualne kierowanie tam konwojów morskich za nie­realne. Kluczową rolę panowania w powietrzu potwierdzić miała późniejsza bitwa o Normandię.

Ponadto Montgomery miał zwyczaj sprawowania pełnej kontroli nad prze­biegiem prowadzonej przez siebie potyczki. Wiedział, czego może się spodzie­wać, nie podejmował działań zaczepnych przed wzmocnieniem swoich oddzia­łów i nie kusił losu, ruszając w pościg za wycofującymi się dywizjami Rommla. Rommel tym razem przekonał się, że formacje nieprzyjaciela nie dały się wy­wabić z umocnionych pozycji na otwarte pole i nie podejmowały lekkomyślnych manewrów w obliczu ruchu dywizji Wehrmachtu. Brytyjczycy nabrali jakby pewności siebie. Rommel chwalił wcześniej sposób, w jaki Auchinleck kierował 8. Armią, zwłaszcza podczas walk, które rozegrały się miesiąc wcześniej. Podziwiał spokój i zręczność Auchinlecka. Postępowanie Montgomery'ego mo­gło mu się wydać powolne; może dziwiło go, że Montgomery nie starał się wy­korzystać okazji pod zwycięstwie pod Alam el-Halfa. „Gdybym ja znalazł się na miejscu Montgomery'ego - powiedział Rommel z sarkazmem swoim szta­bowcom we wrześniu - to już by nas tu nie było!”18. Było to stwierdzenie czło­wieka, który czuł, że przegrał z silniejszym liczebnie, ale nie zręczniejszym przeciwnikiem. Rommel nie skojarzył nowego sposobu walki, jaki zademon­strowali Brytyjczycy pod Alam el-Halfa z osobą i osobowością Montgomery'ego. Od wspomnianej bitwy jednakże dowódca 8. Armii wywierał coraz większy wpływ na bitność swoich żołnierzy.

Dodać w tym miejscu wypada, że brytyjski wywiad spisywał się też znacz­nie lepiej od wywiadowczych służb niemieckich. Dzięki zdobytym informacjom angielskie bombowce zatapiały płynące do Afryki transporty; brytyjskie do­wództwo znało teraz znakomicie morale, liczebność i zamiary żołnierzy Panze­rarmee. Rommel przeciwnie - wraz z zamilknięciem die gute Quelle stracił ro­zeznanie co do nieprzyjaciela. Pozostały mu, ograniczone z natury rzeczy, in­formacje wyciągane od jeńców. Poruszał się więc jakby po omacku, podczas gdy Montgomery zaglądał mu w karty. Znakomicie znał plany strony przeciwnej jeszcze przed bitwą o Alam el-Halfa.

Chodziło o coś jeszcze. Działaniom Panzerarmee zabrakło tej charaktery­stycznej energii, tego wigoru, jaki demonstrowała wcześniej. Dało o sobie znać zmęczenie żołnierzy, lecz wpłynął na ten fakt także i sam dowódca. Rommel, zwykle tak pewny swego, przed bitwą o Alam el-Halfa jakby stracił rezon. Nie­pokoiły go oczywiście problemy natury logistycznej, lecz stykał się z nimi prak­tycznie bez przerwy w czasie poprzednich, zwycięskich kampanii. Opisując przebieg batalii, stwierdził, że niemieckie kolumny zaopatrzeniowe atakowane były przez brytyjskie czołgi, co faktycznie się nie zdarzyło. Zupełnie jakby chciał ukryć nerwowość, którą okazał podczas walk. Naturalnie, wygodnym usprawiedliwieniem niemieckiej porażki była dominacja lotnictwa nieprzyja­cielskiego w strefie walk. Przyczyna strapienia leżała jednak głębiej. Pod Alam el-Halfa Rommel praktycznie nie miał szansy osobistego pokierowania tak­tycznym starciem, wykazania się pomysłowością i inicjatywą - przeciwnie, większość czasu spędził w sztabie armii. Przy tym szwankowało jego zdrowie, co odbiło się na ogólnym nastroju Rommla. Po raz pierwszy wyraźnie stracił pewność siebie. Dwa miesiące wcześniej, po Tobruku, słońce zdawało się świe­cić dlań jasno. Teraz przyszłość - co szczególnie niepokoiło Rommla, zwykle energicznego optymistę - przedstawiała się ponuro.

Mimo wszystko Rommel napisał jeszcze jeden rozpaczliwy raport dla OKH na temat sytuacji zaopatrzeniowej w Afryce Północnej. Postanowił też w koń­cu zatroszczyć się o swoje zdrowie i poprosił o urlop, w trakcie którego chciał poddać się kuracji w Niemczech. Wiązało się to z oddaniem na jakiś czas do­wództwa Panzerarmee w inne ręce, ale było jasne, że Rommel potrzebuje dłuższego odpoczynku. Dolegał mu żołądek, miał kłopoty z ciśnieniem. Wspo­mniał o sześciu tygodniach urlopu. Tymczasem 5 września do służby powrócił Gause, zmieniając Westphala. Wydano rozkaz, by gen. Stumme, weteran frontu wschodniego, przyleciał do Afryki i przejął obowiązki Rommla na okres absencji feldmarszałka. Rommel z pewnym niepokojem oczekiwał przybycia Stummego. „Po części - napisał do Lucy 9 września - cieszy mnie perspekty­wa wyrwania się stąd i spotkania z wami. Jednak z drugiej strony obawiam się, że kiedy mnie nie będzie, mogą wyniknąć problemy”. Dwa dni później na­pisał ze szczerą radością, że pewnie przybędzie do Rzeszy przed tym listem. Stumme zaś 15 września opuścił Berlin, 16 zawitał w Rzymie, wreszcie 19 spotkał się z Rommlem. Ten ostatni, niczym niespokojny uczeń, codziennie wysyłał listy do domu19.

Stumme zjawił się więc w Afryce 19 września. Rommel zapoznał go z pro­blemami Panzerarmee w kwatermistrzostwie armii. W spotkaniu tym uczest­niczył również Cavallero. Rommel nie poskąpił mu gorzkich słów, odnoszących się do kłopotów z zaopatrzeniem.

Do tego czasu Rommel wydał rozkazy znacznego wzmocnienia defensywnych pozycji pod El-Alamejn. Niemieccy saperzy zainstalowali w piaskach bli­sko pół miliona min. Osobiście doglądał tych przygotowań. Podwładni, którzy dotąd znali go jako mistrza wojny manewrowej, przekonali się, że Rommel zna też doskonale die Technik des Stellungskrieges (technikę walki pozycyjnej). Ale Rommel był przecież rutynowanym oficerem piechoty, który powiedział, że „dobrze wybrane pozycje pozwalają oszczędzić wiele krwi i dodają żołnierzom pewności”20. Rommel doskonale wiedział, iż jeśli Panzerarmee ma pozostać w Egipcie, to przyjdzie jej odeprzeć zmasowany atak Brytyjczyków. Przypu­szczał, że natarcie frontalne będzie skoordynowane z desantem z morza, i tak zlokalizował ciężką broń, by w razie włamania się w niemieckie ugrupowanie, można było użyć jej szybko przeciwko szturmowym oddziałom brytyjskim - co znów miało się później powtórzyć w bojach w Normandii21. Wywiad dostarczył mu świeżych i szczegółowych informacji na temat dostaw, które nieprzyjaciel otrzymywał przez Suez i Aleksandrię.

Doszło do sytuacji nieco paradoksalnej: zwierzchnicy Rommla „zarazili się” wiarą w możliwości Wehrmachtu w Afryce, podczas gdy on sam utracił już tę wiarę. Marsz Panzerarmee na wschód wzdłuż brzegów Morza Śródziemnego oszołomił niemieckich sztabowców. Tam gdzie Wehrmacht parł naprzód, otwierały się według strategów nowe perspektywy. W OKW zapanowało teraz przekonanie, iż dotarłszy tak daleko, Panzerarmee musi utrzymać się pod El-Alamejn. Gość z Berlina - gen. Warlimont, zastępca szefa sztabu - wyrażał się przed miesiącem z optymizmem o planie „Orient”. Gen. von Kleist snuł pla­ny uderzenia siłami Grupy Armii „A” z Kaukazu na południe. Tak więc nie­przyjacielskie pozycje na Bliskim Wschodzie mogły znaleźć się w kleszczach od zachodu i północy. Wszystkie te kalkulacje odnosiły się jednak do układu sił z sierpnia, jeszcze przed bitwą pod Alam El-Halfa.

Rommel odbył parę inspekcji przed swym zaplanowanym urlopem. Pole­ciał do oazy Siwa, gdzie entuzjastycznie powitali go lokalni kacykowie. Odwiedził Tobruk i pogratulował żołnierzom tamtejszego garnizonu pokona­nia desantu brytyjskiego. 22 września przekazał komendę Stummemu, mówiąc mu (ku jego niezadowoleniu), że w wypadku, gdyby nieprzyjaciel pod­jął ofensywę, to - bez względu na stan zdrowia - postara się wrócić do Afry­ki. Następnie 23 września odleciał do Rzymu i odbył tam ożywioną dyskusję z Mussolinim na temat ważności zapewnienia regularnych dostaw na północnoafrykański teatr działań wojennych. Mussolini uważał, że w przyszłym, to jest 1943 roku, Amerykanie podejmą próby lądowania w Afryce Północnej. Dodał, że w tej sytuacji należy za wszelką cenę dotrzeć do delty Nilu i popra­wić ogólne położenie wojsk osi w basenie Morza Śródziemnego przed pojawie­niem się tam Amerykanów22. Zapewnił Rommla, że dostawy paliwa staną się regularniejsze - ale Rommel w przeszłości słyszał już podobne zapewnienia - i w tej kwestii „Marschall Cavallero will tun was er kann”23 [„Marszałek Cavallero zrobi, co będzie tylko możliwe”]. Z kolei Cavallero zanotował przy tej okazji w swoim dzienniku, że Niemcy zawsze obwiniają innych za swoje trud­ności24. Z Rzymu Rommel udał się do Berlina i kilka dni później stawił się z raportem u Hitlera.

Hitler uważał, że Rommel nie musiał wycofywać się spod Alam el-Halfa, mimo to przyjął go bardzo uprzejmie i nie szczędził mu gratulacji za nadzwy­czajne osiągnięcia. Alam el-Halfa okazała się w rzeczywistości przełomowym momentem kampanii północnoafrykańskiej, lecz dla Führera i większości Niemców stanowiła tylko jedną z wielu bitew, lokalnym niepowodzeniem o ni­kłym znaczeniu. Rommel nadal pozostawał zwycięskim bohaterem, człowie­kiem, który opanował niemal całą Afrykę Północną, marszałkiem, który nie­licznymi siłami podkopał potęgę imperium brytyjskiego. I jak bohatera powi­tał go Goebbels, udzielając mu gościny w swoim domu. Na jego cześć wydano 30 września wielkie przyjęcie w Sportspalast, w którym uczestniczyli wszyscy prawie dygnitarze Trzeciej Rzeszy. Rommlowi uroczyście wręczono buławę oraz - co ucieszyło go jeszcze bardziej - zapewniono, że Panzerarmee otrzyma więcej sprzętu i materiałów.

Podniosłe słowa Rommla cytowała prasa Rzeszy. Niemiecki żołnierz oświadczył - dotarł do Egiptu i nikt, i nic nie zdoła już go stamtąd wyprzeć. Takich właśnie rzeczy chcieli słuchać Niemcy. W dniu, w którym Rommel przy­był do Niemiec, zdymisjonowany został szef sztabu generalnego, Haider, Hi­tler obciążył go bowiem winą za brak znaczących postępów na południu Rosji. Zdaniem Rommla, Haider zawsze dotąd odnosił się do sukcesów Wehrmachtu w Północnej Afryce z „irytującym sceptycyzmem”. Teraz odszedł, a jego miej­sce zajął gen. Zeitzler.

Następnie Rommel udał się do Semmering w austriackiej części Alp, miej­scowości położonej nie opodal Wiener Neustadt. Tam właśnie zamierzał odpo­cząć i odzyskać siły.

Spokój, który panował w Alpach, był raczej złudny. Zresztą Rommel i tak, zatroskany, był myślami przy swojej Panzerarmee. Dowiedział się, że Hitler szykuje gruntowne zmiany, twierdząc przy tym, iż Rommel walczył w Afryce już wystarczająco długo. Przebąkiwano, że Rommlowi może przypaść dowódz­two grupy armii na południu Rosji. Rommel jednakże nie chciał pozostawiać swoich afrykańczyków w trudnej sytuacji. Napisał do Stummego o zapewnie­niach, jakich Hitler udzielił mu w kwestii dostaw.

Mimo iż w OKW panowały poważne wątpliwości co do natarcia w kierunku Stalingradu (skąd gen. Paulus donosił już o swoich obawach dotyczących jego 6. Armii), to ogół społeczeństwa Rzeszy uważał podówczas, że wojna rozwija się pomyślnie. Ledwie po kilku tygodniach wszystko się miało zmienić: Brytyj­czycy i Amerykanie podejmą wielkie kontrnatarcie w Afryce, a Rosjanie zamkną w kotle stalingradzkim nieszczęsne oddziały Paulusa. Obecnie jednak los zdawał się sprzyjać Niemcom. Niewiele osób wiedziało też, co dzieje się na zapleczach frontów.

A działy się rzeczy straszne. Już od pewnego czasu deportowano całe grupy ludności żydowskiej z Niemiec, Austrii, okupowanej Polski oraz Czech i Słowa­cji. Przeciętny obywatel Rzeszy traktował te deportacje jako „przesiedlenia”, dokonywane w celu separacji ras wedle teorii narodowo-socjalistycznej oraz ja­ko izolację elementów niepewnych i antypatriotycznych, w interesie bezpie­czeństwa większości Niemców. Nie zadawano zresztą zwykle niewygodnych pytań. Deportacje otaczała zmowa podszytego strachem milczenia. W Trzeciej Rzeszy znikali ludzie, którym zarzucano łamanie tajemnic państwowych. W dniu, w którym Rommel powrócił do Niemiec, z Ministerstwa Spraw Zagra­nicznych Rzeszy przeciekła do prasy informacja o negocjacjach dotyczących „ewakuacji” Żydów z pewnych neutralnych krajów pozostających w niemiec­kiej strefie wpływów. W rozszerzonych granicach Rzeszy deportacje trwały już od miesięcy. W styczniu odbyła się konferencja, podczas której czołowi naziści opracowali zręby ludobójczych planów.

„Deportacje”, „akcje przesiedleńcze”... Za tymi eufemizmami kryły się odrażające zbrodnie. W dniu, kiedy Rommel wyleciał z Afryki, to jest 23 wrześ­nia, dwa tysiące Żydów wywieziono na wschód, w okolice Mińska. Wszyscy oni zostali zamordowani. Trzy dni później odbyła się w Berlinie narada, podczas której ustalono, że codziennie trzy pociągi, wiozące po dwa tysiące osób, docie­rać będą z różnych rejonów do Treblinki i Bełżca. „Normy” te początkowo nie były wypełniane, ale w następnym miesiącu, w październiku 1942 roku, do Treblinki - gdzie zainstalowano już komory gazowe - przetransportowano osiem tysięcy osób. Odbywało się to wszystko dokładnie w tym samym okresie, kiedy Rommel szukał spokoju i wytchnienia w górskim Semmeringu.

Na razie Rommel nic nie wiedział o masowych akcjach eksterminacyjnych. Jak większość jego rodaków, przypuszczał, że władze Rzeszy zatroskane są głównie toczącymi się na frontach bojami, problemami czasu wojennego i bez­pieczeństwem kraju. Niemcy toczyły walkę na śmierć i życie na froncie wscho­dnim. W Europie też nie było spokojnie, a wielu Europejczyków pragnęło bez wątpienia klęski Niemiec. Rommel myślał jednak przede wszystkim o Afryce.

Czołowych nazistów Rommel nie znał bądź nie lubił. Wyjątek stanowił Go­ebbels. Rommel sądził jednakże, że Führer sprawuje ścisłą kontrolę nad swoi­mi ludźmi. I nadal poważał Hitlera. Starał się uświadomić mu, że wojska nie­mieckie w Afryce znalazły się w trudnej sytuacji. Hitler uspokajał go i pocie­szał, a czynił to z wielką wprawą; zapewniał, że pojmuje doniosłość problemów i od teraz będzie się je rozstrzygać szybciej i bardziej stanowczo. Rommel na­pisał później^ iż panujący w OKH optymizm zdał się mu nieuzasadniony, ale sam Hitler natchnął go, jak zwykle, wiarą, okazał zaufanie i poprawił humor.

W Semmeringu Rommel dostał długi list z Afryki, napisany w imieniu Stummego 13 października. Niemcy w najbliższej przyszłości spodziewali się nieprzyjacielskiej ofensywy. Dołączono mnóstwo szczegółowych informacji: we włoskim sektorze frontu pojawiły się trudności, ponieważ obrońcy zamierzali posłużyć się wygrzebanymi z piasków brytyjskimi minami, z których wiele okazało się jednak atrapami. Sytuacja zaopatrzeniowa wciąż przedstawiała się źle, lecz materiałów mogło wystarczyć do czysto defensywnego boju. Tak więc Rommel dowiedział się, że w zasadzie może wypoczywać spokojnie, bo Panze­rarmee jest przygotowana do odparcia ataku przeciwnika. Dziesięć dni wcze­śniej Stumme napisał do Cavallera, informując go, że kiedy zakończone zosta­nie przegrupowanie niemiecko-włoskich wojsk do obrony zgodnie z rozkazami Rommla (spodziewano się dokonać owego przegrupowania do 20 październi­ka), to armia zdolna będzie odeprzeć oczekiwane frontalne natarcie Brytyjczy­ków26. Potem wchodziło w grę podjęcie przez siły osi kolejnej ofensywy w Afry­ce. Stumme donosił ponadto Rommlowi, że zainstalowano wielką liczbę min przeciwpiechotnych i przeciwczołgowych.

Wieczorem 24 października do Rommla zatelefonował feldmarsz. Keitel, szef OKW, który zapytał, czy Rommel czuje się na siłach niezwłocznie wracać do Afryki. Okazało się bowiem, że poprzedniego dnia Brytyjczycy podjęli wiel­ką ofensywę pod El-Alamejn. Nie było wiadomo, gdzie podziewa się Stumme.

Rommel odpowiedział, że jest gotowy. Tegoż wieczora, a także jeszcze raz o północy zadzwonił do niego osobiście Hitler. Najpierw stwierdził, że Rommel w gruncie rzeczy nie powinien przerywać leczenia, jeśli sytuacja nie okaże się poważna. O północy nie było już wątpliwości - sytuacja okazała się poważna. Rommel miał odlecieć do Afryki możliwie najszybciej i przejąć dowodzenie. Następnego ranka, 25 października, Rommel opuścił Niemcy.

ROZDZIAŁ 17

ZIMNY TUSZ

O dwudziestej czterdzieści (czasu środkowoeuropejskiego) żołnierze Pan­zerarmee dostrzegli nagle łunę na wschodnim horyzoncie, a w chwilę później usłyszeli huk czterystu pięćdziesięciu sześciu brytyjskich dział. Rozpoczęła się bitwa pod El-Alamejn.

Oczekiwano tego szturmu od dawna, chociaż data jego rozpoczęcia oraz szczegóły operacji pozostawały dla Niemców nie znane - Brytyjczycy dołożyli starań, by zachować je w tajemnicy. Ostatnie szacunki służb wywiadowczych OKH - pracownicy wydziału Fremde Heere West (Obce Armie Zachód) przy sztabie generalnym zjawili się w Panzerarmee na dwa dni przed bitwą - mówi­ły, że Brytyjczycy zaatakują na początku listopada. Mimo to zauważono, że równo osiem dni przed jedną z poprzednich angielskich ofensyw nieprzyjaciel nadał przez radio osobliwy komunikat dotyczący sanitariuszy. Identyczny ko­munikat usłyszano 15 października, a wywiad Panzerarmee błyskotliwie wydedukował z tego, że natarcie nastąpi 23 października, o czym poinformował sztab operacyjny1. Cisza radiowa od dziewiątej rano tegoż dnia potwierdziła to przypuszczenie. O dwudziestej czterdzieści odezwały się działa.

Rommel, choć był w Rzeszy od miesiąca, znał doskonale detale niemiecko-włoskiego ugrupowania obronnego. Nie ulegał złudzeniu: jeśli miał bronić li­nii El-Alamejn (a tego właśnie domagało się OKW), to czekała go bitwa pozy­cyjna na wyczerpanie, tzw. Materialschlacht. Perspektywy zaś nie przedsta­wiały się różowo. Po pierwsze, Rommel nie lubił walk tego rodzaju. Choć wie­lokrotnie wykazywał, że świetnie sobie radzi, dowodząc formacjami piechoty, to jednak sławę zdobył dzięki niespodziewanym, szybkim akcjom zaczepnym. Po wtóre, w pozycyjnym, długim boju na wyczerpanie większą szansę na zwy­cięstwo miała strona rozporządzająca znaczniejszymi rezerwami. A więc w tym wypadku Brytyjczycy.

O batalii manewrowej nie można było marzyć. Flanki opierały się na mo­rzu i depresji El-Kattara, a poszczególne sektory zajmowały dość liczne od­działy. Atak, przynajmniej początkowy, musiał mieć charakter frontalny. Włoskie dywizje piechoty nie miały motorowych środków transportu, a pie­churzy w warunkach pustynnych nie są w stanie pokonywać znaczniejszych odległości. Formacje niemieckie dysponowały bardzo ograniczonymi rezer­wami paliwa, co wykluczało manewr na większą skalę. Co gorsza, i Rommel miał to na względzie, lotnictwo nieprzyjacielskie panowało w powietrzu. Fakt ten mógł odegrać znaczną rolę w przebiegu walk. A więc Niemcy, jeże­li chcieli okazać się górą, musieli zająć dobrze umocnione i przysposobione do obrony pozycje oraz wyczekiwać na dogodny moment do szybkiego, gwałtow­nego kontrataku.

Po bitwie Rommel zastanawiał się, czy istniała możliwość przygotowania solidnie zaminowanych pozycji dla piechoty daleko na tyłach - na linii bie­gnącej od Fuki, około stu kilometrów na zachód od El-Alamejn. Stanowiska pod El-Alamejn zajęłyby wówczas formacje zmotoryzowane - dywizje „Trie­ste”, 90. Lekka i inne, uzupełnione środkami transportu - by w wypadku nie­powodzenia wycofać się w porządku w kierunku zachodnim, ku linii zajmowa­nej przez piechotę. Tymczasem pomiędzy tymi dwiema liniami mógł skoncen­trować jednostki czołgów Panzerarmee - dwie niemieckie i dwie włoskie dy­wizje - które dostałyby szansę zgniecenia nieprzyjaciela na otwartej pustyni. Były to jednak czyste spekulacje. Niemcom najprawdopodobniej nie wystar­czyłoby min aż na dwie linie obronne, a Brytyjczycy w efekcie napotkaliby słabszy opór niż pod El-Alamejn. Rozlokowanie wojsk w trzech ugrupowa­niach osłabiłoby tylko siły Rommla. Ponadto trudno uwierzyć, żeby Montgo­mery, nawet po przełamaniu przedniej linii, stracił rozsądek i wystawił wła­sne czołgi na ryzyko zniszczenia na pustyni. Wygląda na to, że nawet jeśliby Rommel ugrupował swoje dywizje inaczej, to nie zmieniłoby to ostatecznego wyniku bitwy pod El-Alamejn.

A więc Panzerarmee rozlokowała formacje piechoty w jednej linii - dwie z nich, niemieckie: 164. Dywizję Lekką (gen. Lungershansena), doborową 288. Brygadę Spadochronową gen. Ramckego oraz pięć włoskich dywizji pie­choty, kolejno od północy: „Trento” (gen. Masiny), „Bologna” (gen. Glorii), „Brescia” (gen. Brunettiego), „Folgore” (gen. Frattiniego) i „Pavia” (gen. Scattaglii). Jednostki niemieckie - czasem poszczególne pułki - znajdo­wały się pomiędzy wymienionymi włoskimi dywizjami. Tak więc można mówić o trzech niemiecko-włoskich „parach” od północy ku południu: 1/ 164. Dywizja Lekka plus „Trento”; 2/ część brygady Ramckego plus „Bologna”; 3/ pozostała część tejże brygady plus „Brescia”. Na południu znaj­dowały się Dywizje „Folgore” i „Pavia”. Rommlowi wyraźnie brakowało jed­nostek piechoty niemieckiej. Północna część frontu, od morza do wzgórz Ruwejsat, znajdowała się pod komendą gen. Navarriniego z XXI Korpusu, południowa zaś - gen. Nebby z X Korpusu.

W podobny sposób rozstawione zostały formacje pancerne. Za północnym odcinkiem frontu, kilkanaście kilometrów na południe od wybrzeża, znajdowa­ła się 15. Dywizja Pancerna (gen. von Vaersta) i Dywizja „Littorio” (gen. Bitossiego). Około trzydziestu kilometrów dalej na południe 21. Dywizja Pancerna (gen. von Randowa) oraz Dywizja „Ariete” (gen. Areny). Dywizję „Ariete” Niemcy uważali za najbardziej godną zaufania jednostkę włoską, dzielną i do­brze dowodzoną. Za lewym skrzydłem, przy samym wybrzeżu, stały w odwo­dzie 90. Dywizja Lekka (gen. von Sponecka) i Dywizja Zmotoryzowana „Trieste” (gen. La Ferii). W sumie pięćset czołgów (w tym dwieście niemieckich) oczekiwało natarcia sił - wzmocnionych, jak zgodnie z prawdą oceniano - oko­ło tysiąca nieprzyjacielskich wozów bojowych.

Szerokość pól minowych dochodziła do dziesięciu kilometrów i Rommel uważał, że przedarcie się przez nie zajmie przeciwnikowi sporo czasu, w trak­cie którego zamierzał skoncentrować swe czołgi przy zagrożonej strefie frontu. Nadto pola minowe osłaniane były przez gniazda ogniowe i wysunięte poste­runki. Główna linia obronna przebiegała w odległości od kilometra dc dwóch od pól minowych i sama miała znaczną głębokość - do trzech kilometrów na zachód. Każdy odcinek mógł prowadzić obronę samodzielnie w wypadku okrą­żenia. Nie zabrakło nawet psów, które ostrzegać miały przed zbliżaniem się wroga do zapór minowych.

Wywiad Panzerarmee zdołał precyzyjnie oszacować liczebność sił nieprzy­jacielskich. Niemcy pomylili się co do rozmieszczenia niektórych jednostek bry­tyjskich, nie miało to jednak większego znaczenia. Z nasłuchu radiowego An­glików tym razem dowiedziano się niewiele. Luftwaffe dokonała tylko pobież­nego rozpoznania. Patrole schwytały w ciągu października niezbyt wielu jeń­ców. Mimo wszystko Niemcy nie okazali się specjalnie zaskoczeni przebiegiem wypadków. Skonsternowani byli tylko nieco intensywnością nieprzyjacielskie­go przygotowania artyleryjskiego na początku boju.

Wstępną kanonadę poprzedziły kilkudniowe naloty lotnicze. Ogień dział bry­tyjskich zneutralizował liczne baterie włoskie i niemieckie i wprowadził zamęt w łączności. Ale to właśnie Niemcy posłużyli się tą metodą już podczas poprzed­niej wojny światowej - gwałtowny ogień armat skierowany był w centralne punkty obrony przeciwnika, a także miał na celu sianie grozy w jego szeregach.

O dwudziestej pierwszej czasu środkowoeuropejskiego dywizje ruszyły do natarcia. Brytyjscy saperzy dobrze sprawili się ze swoim zadaniem. Piechota miała szturmować wysunięte niemieckie pozycje i towarzyszyć czołgom, które winny uczynić wyłom ku otwartej pustyni. Już w ciągu początkowych godzin okazało się, że główne uderzenie spadło na odcinek broniony przez dywizje 164. i „Trento”, na północ od wzgórz Mitejrija. Brytyjczycy najwyraźniej próbo­wali się przełamać na stosunkowo wąskim odcinku, atakując po ciemku w ku­rzu i dymie. Piechota 51. Dywizji (gen. Wimberly'ego) posuwała się naprzód przy dźwiękach dud. Gwoli prawdy, dwa miesiące wcześniej von Bismarck na­kazał orkiestrze 21. Dywizji Pancernej podczas walk pod Alam el-Halfa grać słynne niemieckie marsze. Jak widać, zamiłowanie do paradowania nie wyga­sło nawet na pustynnym froncie.

O świcie 24 października nie było jeszcze mowy o przełamaniu pozycji niemiecko-włoskich. Donoszono jednak o wybuchu paniki w niektórych włoskich jednostkach; poza tym dwa bataliony piechoty niemieckiej 164. Dywizji na pół­nocy zostały, jak przypuszczano, niemal zupełnie zmiażdżone. Brytyjczycy zdo­łali wedrzeć się w ugrupowanie defensywne na szerokości dziesięciu kilome­trów. Także na południu atakujący przebyli pola minowe. Montgomery'emu bardzo zależało na tym, aby Niemcy jak najpóźniej ustalili, gdzie spadnie na nich główne uderzenie, i po części osiągnął cel. Wobec niejasnej ogólnej sytuacji dowódca Panzerarmee, Stumme, wyruszył do sztabu 90. Dywizji Lekkiej, aby tam lepiej zorientować się, co się dzieje. Stumme, rutynowany oficer o kor­pulentnej sylwetce, nie cieszył się najlepszym zdrowiem. Następnego dnia od­naleziono go martwego - najprawdopodobniej umarł na atak serca podczas brytyjskiego nalotu lotniczego. Za polami minowymi w sektorze natarcia pano­wało ogromne zamieszanie, ale Panzerarmee zdawała się wciąż z trudem utrzymywać pozycje.

Po zapadnięciu zmroku 25 października, a więc po dwóch dobach od roz­poczęcia bitwy, Rommel zjawił się w kwaterze Panzerarmee. Wcześniej tego dnia zatrzymał się w Rzymie, gdzie przyjął go von Rintelen. Von Rintelen oznajmił mu, że sytuacja paliwowa Panzerarmee jest krytyczna - 20 paź­dziernika został zatopiony następny tankowiec z tysiąc sześćset pięćdziesię­cioma tonami ropy i benzyny na pokładzie. Wyglądało na to, że niemieckim oddziałom wystarczy paliwa ledwie na trzy dni. Jednakże dokładnie tego samego dnia von Rintelen, i to nie po raz pierwszy, otrzymał meldunek, iż kończą się rezerwy benzyny i oleju napędowego2. Ogólne położenie zdawało się więc gorsze, niż się tego spodziewał Rommel, lecz poza zruganiem Rintelena (który również nie cieszył się najlepszym zdrowiem) nie mógł wiele zro­bić. Postanowił polecieć na Kretę, gdzie o godzinie trzeciej po południu przy­jął go gen. von Waldau, Fliegerführer Afrika, i przekazał najświeższe nowi­ny. Odnaleziono ciało Stummego. Tymczasowe dowództwo przejął nowy do­wódca Afrika Korps, gen. von Thoma.

Rommel poleciał na lotnisko w Qasada w Afryce Północnej, przesiadł się do swojego łącznikowego storcha i na jego pokładzie wyruszył na wschód. Po zmierzchu kontynuował drogę samochodem. Dotarł do Panzerarmee i na pół godziny przed północą nadał wiadomość do wszystkich jednostek: „Ponownie objąłem dowództwo armii. Rommel”. Chciał w ten sposób podnieść na duchu żołnierzy i bardzo prawdopodobne, że mu się to udało. Niemniej dodać wypa­da, że Rommel nie powrócił jeszcze zupełnie do zdrowia.

Nazajutrz Rommel wysłuchał raportu, jaki zdał mu Westphal. Patrząc na mapę zorientował się, że Brytyjczycy bliscy są osiągnięcia sukcesu, a najbar­dziej zagrożony sektor znajduje się wokół punktu, określonego jako Wzgórze 28, a znajdującego się o trzy kilometry na wschód od Tell el-Akkakir. W takiej samej odległości, lecz na zachód od Tell el-Akkakir, rozmieszczo­ne zostały pancerne dywizje „Littorio” oraz 15. niemiecka. Na południowy wschód od Wzgórza 28 leżało pasmo wzgórz Mitejrija, które najwyraźniej opa­nowali już Brytyjczycy. 25 października 15. Dywizja Pancerna ponawiała ata­ki na Wzgórze 28 oraz nieprzyjacielskie czołgi, posuwające się na zachód od Mitejrija - z obu miejsc Brytyjczycy wyparli wcześniej obrońców. W czasie wspomnianych ataków 15. Dywizja Pancerna poniosła ciężkie straty; Rommel dowiedział się, że ze stu dziewiętnastu czołgów w tej jednostce pozostało tylko trzydzieści jeden sprawnych. A rezerw brakowało. Do północy Brytyjczycy cał­kowicie zapanowali nad Wzgórzem 28.

Rommel chciał możliwie najszybciej zebrać wszystkie jednostki szybkie i rzucić je na przeciwnika w rejonie Wzgórza 28 i Mitejrija. Planował też kontrnatarcie w sektorze nadbrzeżnym, wokół Ruwejsat oraz koło Deir el-Mu-nassib na południu3. Kluczowe znaczenie odgrywał w brytyjskim szturmie ob­szar o kilkanaście kilometrów na północ od Ruwejsat. Montgomery'emu oraz wywiadowi angielskiemu udało się zwieść Niemców. Rommel dobrze wiedział, że koncentracja i dalsze natarcie okażą się trudne do przeprowadzenia - bom­bowce nieprzyjacielskie atakowały bez przerwy; w ciemnościach cele oświetla­ły im zrzucane z maszyn rozpoznawczych race. Jednakże przeciwnik wdarł się w ugrupowanie obrońców na północno-środkowym odcinku frontu i należało za wszelką cenę zlikwidować ten wyłom. 26 października Rommel osobiście powiódł nadające się do użytku czołgi 15. Dywizji Pancernej oraz Dywizji „Littorio” do zagrożonego sektora. W rejon ten rozkazał także przybyć z pół­nocy 90. Dywizji Lekkiej.

Wokół Wzgórza 28 i na zachód od Mitejrija przez cały dzień trwała inten­sywna wymiana ognia. Lotnictwo nieprzyjaciela dziesiątkowało w rejonie walk oddziały niemieckie i włoskie, spustoszenie siała też brytyjska artyleria. Mont­gomery musiał teraz podjąć ważną decyzję. Na linii jego głównego uderzenia Niemcy nadal się trzymali, na co w sporym stopniu wpłynął fakt, że dowódcy podległych Montgomery'emu dwóch korpusów nie współdziałali ze sobą w na­leżyty sposób. Doszedł do wniosku, że jego jednostki pancerne poniosą duże straty, jeśli ruszą z Mitejrija na zachód. Postanowił więc w sektorze, w którym dokonał wyłomu, przejść do defensywy - umocnić pozycje na Wzgórzu 28 od za­chodu i północy, a następnie przygotować się z tego rejonu do ataku na kierun­ku północnym, zaplanowanego na wieczór 28 października.

Rommel na razie nie zorientował się, że przeciwnik skorygował swe zamia­ry. Uwagę nadal skupiał na obszarze, który uznał za główne pole bitewne - północnym odcinku frontu. Rozumiał, że natarcie nieprzyjaciela na zachód zo­stało powstrzymane, lecz Brytyjczycy z całą pewnością ponowią próby, a jego własne odwody były zbyt słabe do przypuszczenia poważnego kontrataku. Świadom też był, że pozbawia południowy odcinek sił szybkich i gdyby Brytyj­czycy przypadkiem uderzyli teraz właśnie tam, to pewnie zabrakłoby mu pali­wa, by rzucić na południe swoje czołgi. Mimo to 26 października wydał 21. Dy­wizji Pancernej rozkaz wymarszu na północ.

Bardzo wcześnie następnego ranka, 27 października, brytyjskie czołgi nie­spodziewanie runęły na południowy zachód ze Wzgórza 28. Rommel odpowie­dział rzuceniem do ograniczonych kontrataków pojedynczych oddziałów swo­ich dywizji pancernych. Sam kierował walkami. W rzeczywistości Montgome­ry próbował jedynie opanować podejścia do Wzgórza 28. Do boju posłał czołgi X Korpusu (gen. Lumsdena), chcąc pod ich osłoną (i pod osłoną ciemności) ustawić zapory przeciwczołgowe, zza których jego siły pancerne mogłyby ru­szyć do dalszego natarcia tuż przed brzaskiem. Nie była to jednak dla Montgomery'ego główna operacja. Za taką uważał atak ze Wzgórza 28 na północ, ku wybrzeżu, szykowany na następną noc, 28 października. Ataki, na które Rommel zareagował tak energicznie (osiągając przy tym pewne sukcesy, choć nie­mieckie czołgi nie przedarły się na wschód, powstrzymane skutecznym ogniem angielskich dział przeciwpancernych) były jedynie rodzajem sondażu. Istniało wprawdzie niebezpieczeństwo, że Niemcy przebiją się na wschód, ale Montgo­mery wątpił, iż tak się stanie. Panzerarmee czekały bowiem trudne walki obronne na innych odcinkach. Późnym wieczorem 27 października Montgome­ry zarzucił pomysł dalszego marszu na zachód z rejonu Wzgórza 28. Rommel, chwilowo, zdołał go powstrzymać.

Rommel musiał jednakże nakazać swoim pancernym oddziałom zajęcie po­zycji obronnych, gdyż w niemieckim ugrupowaniu potworzyły się luki. Tego dnia napisał do Lucy, że nikt nie jest sobie w stanie wyobrazić, jakie brzemię na nim spoczęło. W liście znalazły się też dramatyczne słowa: „Gdybym miał tu pozostać już na zawsze, to chciałbym podziękować Tobie i naszemu synowi za szczęście i miłość, jakimi mnie obdarzyliście”4. Był przekonany, że OKW, a także Commando Supremo, nie pojmuje skali kryzysu, jaki się wytworzył. Rozważał wysłanie swego oficera sztabowego i jednocześnie członka partii, Berndta, z raportem wprost do Hitlera. Rommel nadal się łudził, że Hitler po­trafi dostrzec problemy jaśniej od innych5.

Następny tankowiec, „Proserpina”, wiozący trzy tysiące ton paliwa, poszedł w tym czasie na dno. W Rzymie Mussolini powiedział Cavallero, że sprawa do­staw ropy dla Panzerarmee dręczy go „dzień i noc”6 i nie było powodu w to wąt­pić. Mimo wszystko w Rzymie uważano, że Rommel nie znalazł się w aż takich trudnościach. Przebywali wówczas w tym mieście Kesselring i Goring. Ten drugi stwierdził, że Rommel zbytnio się przejmuje minionymi wydarzeniami7.

28 października był piątym dniem zaciętych walk. Na Panzerarmee na za­chód i północ od Wzgórza 28 spadła nowa nawała artyleryjska. Stanowiła ona przygotowanie ogniowe dla następnego większego natarcia Montgomeryego - ataku na kierunku północnym siłami 9. Dywizji australijskiej (gen. Morsheada) - mającego zgnieść północną część linii Panzerarmee. Potem nastąpić miał szturm na zachód wzdłuż wybrzeża. Te dwie operacje winny, zdaniem Brytyj­czyków, uczynić znaczny wyłom w północnym odcinku frontu.

Rommel zakładał, że główne boje toczyć się będą właśnie na północy i tam też pchnął prawie wszystkie swe siły uderzeniowe. Nieprzyjaciel w takim stopniu panował w powietrzu, że Luftwaffe z trudem podejmować mogła jakie­kolwiek działania. Przez cały pierwszy dzień bitwy samoloty RAF dosłownie przelatywały nad głowami niemieckich i włoskich piechurów. Obecnie, po bry­tyjskim przygotowaniu artyleryjskim, nastąpił kolejny potężny nocny atak na wojska Rommla - Rommel wysoko oceniał walory bojowe australijskiej piecho­ty, a to ona właśnie podjęła szturm. Wkrótce zaczęły dochodzić doń meldunki o postępach czynionych przez Australijczyków, którzy - jak doniesiono - znieśli jeden batalion 164. Dywizji oraz inny batalion włoskich strzelców. W trakcie minionego dnia w ręce Rommla wpadł niesławny Kommando befehl (rozkaz dowództwa), na którego mocy zwiadowcy nieprzyjaciela schwytani za linią frontu mieli nie być traktowani jak jeńcy wojenni: ponieważ posługiwali się oni gangsterskimi metodami, to winni zostać straceni. Rommel spalił ten rozkaz na oczach swego oficera sztabowego8. Musiało upłynąć jeszcze nieco czasu, nim wyciągnął dalej idące wnioski, dotyczące autorów podobnych dyrek­tyw. Tymczasem po prostu je lekceważył.

Kilka godzin później, wczesnym rankiem 29 października, Rommel bił się z myślami w swojej ziemiance. Wiedział, że wkrótce pozycje pod El-Alamejn będą nie do utrzymania. Nadał meldunek do Cavallera, że może zdoła sta­wić dalszy opór, jeśli otrzyma posiłki w sile sześciu tysięcy dobrze wyszkolo­nych i wyekwipowanych ludzi. Czuł przy tym, że nawet ta skromna prośba nie zostanie spełniona9.

Chociaż Montgomery w zasadzie nie przełamał frontu przeciwnika i choć nie wyszedł czołgami na otwartą pustynię, to jednak pobił niemiecko-włoskie oddziały, a nocny atak Australijczyków potwierdził jego dominację na polu bitwy. Rozstrzygnięcie było tylko kwestią czasu i to najprawdopodobniej bar­dzo bliskiego. Wyglądało na to, że na północnym odcinku Australijczycy wbi­ją się ostatecznie głębokim klinem w ugrupowanie Rommla. Na zachód od Wzgórza 28 i Mitejrija sytuacja również przedstawiała się dla Niemców kry­tycznie. Panzerarmee brakło sił, by powstrzymać przeciwnika. Brytyjczycy dysponowali znacznie większymi rezerwami w ludziach i sprzęcie. Ich prze­wagę przypieczętowywał ostatecznie fakt niepodzielnego panowania w po­wietrzu. Były to zmagania obliczone na wyczerpanie, w pewnym stopniu po­równywalne do walk na froncie zachodnim w latach 1914-1918. Montgome­ry, tak jak Haig nad Sommą, skoncentrował żołnierzy i artylerię i nękał nie­przyjaciela, wiedząc, że w końcu zdoła przerwać front i osiągnąć zwycięstwo na skalę operacyjną. I tak jak Haig starał się unikać strat własnych. Miał ten komfort, że dysponował znacznie liczebniejszymi oddziałami oraz przewagą w sprzęcie; mógł też o wiele szybciej niż Rommel uzupełnić ewentualne stra­ty. No i, w odróżnieniu od Haiga, Montgomery posiadał środki, za pomocą których mógł podjąć natychmiastowy pościg za przeciwnikiem po przełama­niu frontu. Mógł, gdyby wykazał taką odwagę i energię jak jego oponent.

Rommel wiedział, że musi poczynić jakieś przygotowania do odwrotu. I to odwrotu w obliczu spodziewanego, rychłego natarcia Brytyjczyków - lecz za­nim ono nastąpi. Sprawa wydawała się beznadziejna: brakowało środków transportu dla ewakuowania włoskich dywizji piechoty, a Rommel nie chciał pozostawiać Włochów samym sobie. Czuł, że musi pozostać lojalny wobec żoł­nierzy sprzymierzonego kraju - odpłacić im za ich mimo wszystko dzielną po­stawę w kampanii, do której celów nie przejawiali zbytniego entuzjazmu. W przeciwnym wypadku większość Włochów trafiłaby do obozów jenieckich i Rommel ponosiłby za to odpowiedzialność.

Nie mógł też dopuścić, by odwrót przerodził się w chaotyczne walki na otwartej pustyni, z tego choćby względu, że Niemcom brakowało paliwa i na­rażeni byli na ustawiczne ataki z powietrza. Przeciwnie, operacja ta powinna odbyć się sprawnie, by żołnierze szybko mogli zająć nowe pozycje obronne. Wy­brał się na inspekcję w okolice Fuki, około stu kilometrów na zachód od El-Ala­mejn, i uznał, iż tam właśnie należy się wycofać. 29 października dowiedział się, że następny tankowiec, „Louisiana”, wysłany śladem zatopionej „Proserpiny”, także poszedł na dno. A Panzerarmee paliwo potrzebne było tak jak ran­nemu krew.

Australijski atak na północ, podjęty 28 października, przebiegał ze zmien­nym szczęściem. W niektórych rejonach nacierający odnieśli lokalne sukcesy, w innych panowało zamieszanie, które stało się przyczyną strat. Montgomery nie krył rozczarowania. Australijczycy musieli osiągnąć sukces, by Montgome­ry mógł przystąpić do realizacji kolejnego manewru - natarcia wzdłuż wybrze­ża siłami Dywizji Nowozelandzkiej gen. Freyberga. Mimo wszystko dowódca 8. Armii rozkazał Australijczykom kontynuowanie walki 29 października. Trzymał się więc nadal taktyki szarpania przeciwnika przed zadaniem decy­dującego ciosu. W walkach pozycyjnych konsekwencja w trzymaniu się nazna­czonych wcześniej zadań - nawet pomimo odniesionych strat - jest bardzo ważna i Montgomery zdawał sobie z tego sprawę. Zresztą uporu i konsekwen­cji nigdy mu nie brakowało.

W ciągu tego wieczora w sztabie Panzerarmee, do którego napływało wiele informacji, w tym część fałszywych, panowało znaczne zamieszanie. O szóstej nadeszła wiadomość z włoskiego Commando Supremo. Otóż nasłuch radiowy zidentyfikował dwie dywizje brytyjskie, posuwające się na zachód przez depre­sję El-Kattara, a więc znacznie na południe od rejonu walk! Ponoć osiągnęły one punkt leżący sto kilometrów na południe od Mersa Matruh - daleko za prawym skrzydłem Panzerarmee. Sztabowcy Rommla uznali tę wieść za mało prawdopodobną, a wkrótce Luftwaffe rozwiało ostatecznie wątpliwości: rewe­lacje Włochów to czysty nonsens10.

Rommel zarządził już wcześniej rozpoznanie pozycji pod Fuką. Teraz roz­kazał 21. Dywizji Pancernej, dotąd zajętej „zatykaniem dziur” we froncie, odejść na tyły. Jej miejsce zająć miała w nocy 30 października Dywizja Zmo­toryzowana „Trieste”. Rommel nadal z niepokojem obserwował północny sek­tor frontu, gdzie istotnie zamierzał uderzyć Montgomery. Montgomery jed­nak, o czym Rommel nie wiedział, opracował nowy plan. Uznał on, iż należy zmienić główny obiekt ataku.

Kiedy Rommel rano 31 października usłyszał, że czołgi brytyjskie dotarły do drogi biegnącej wzdłuż wybrzeża, udał się w tamten rejon i sam zorganizo­wał kontratak, przeprowadzony w południe przez oddziały 21. Dywizji Pancer­nej oraz 90. Dywizji Lekkiej. Niemcy natrafili na twardy opór, lecz w końcu zdołali odrzucić nieprzyjaciela na południe od linii kolejowej, która przebiega­ła równolegle do nadmorskiego traktu. Rommlowi pozostało zaledwie dwieście trzydzieści czołgów: dziewięćdziesiąt niemieckich oraz sto czterdzieści włos­kich. Siły pancerne Brytyjczyków oceniał - trafnie - na około ośmiuset czoł­gów; stosunek zmieniał się więc na niekorzyść Panzerarmee. Niemcy i Włosi trzymali się z wielkim trudem. Gdyby nastąpiło kolejne mocne uderzenie, linia pod El-Alamejn zostałaby z pewnością rozerwana. Defensorom kończyły się za­pasy. Tymczasem uznano, że pozycje pod Fuką nadają się do prowadzenia dal­szej skutecznej obrony.

Brytyjczycy ochrzcili operację, która stać się miała przełomową fazą bitwy pod El-Alamejn kryptonimem „Supercharge”. Był to właśnie nowy plan Montgomeryego. Początkowo zamierzano rozpocząć natarcie nocą 31 października, ostatecznie jednak doszło do niego ponad dobę później, o pierwszej w nocy 2 listopada. Nastąpił więc kolejny nocny szturm, poprzedzony jeszcze jednym, potężnym przygotowaniem artyleryjskim. Uderzenie nastąpiło na czterokilometrowym froncie, a dokonała go Dywizja Nowozelandzka, wzmocniona dwie­ma brygadami 51. Dywizji oraz brygadą czołgów. Cel stanowiło wyparcie

Niemców z głównych pozycji obronnych w ciągu niespełna trzech godzin. Następnie czołgi brytyjskie, uformowawszy szyk za osłoną zapór, winny ruszyć w kierunku traktu Rahman oraz Tell el-Akkakir ku otwartej pustyni. Sceną wstępnej fazy batalii były tereny bezpośrednio na północ od Wzgórza 28. Bry­tyjczycy zamierzali rozbić pozostałe na placu boju oddziały 164. Dywizji nie­mieckiej oraz części Dywizji „Trieste”. Tak więc Montgomery zmienił nieco swój pierwotny plan i przesunął ciężar uderzenia bardziej na południe.

Poprzedni dzień, 1 listopada, Rommel spędził w sektorze północnym, sta­rając się wpłynąć na usztywnienie obrony i kierując kontratakami przeciw­ko Australijczykom. W ciągu nocy zaczęły do niego napływać sprzeczne mel­dunki, ale o świcie pojął dokładnie, że główne uderzenie przeciwnika wyszło ponownie z rejonu Wzgórza 28. Zamierzał przypuścić kontrnatarcie przeciw prącej na zachód piechocie Freyberga najrychlej jak się tylko da; chciał ude­rzyć koncentrycznie siłami Afrika Korps - 21. Dywizji Pancernej z północy oraz 15. Dywizji Pancernej, wspartej czołgami Dywizji „Littorio” i „Trieste”, z zachodu i południowego zachodu. Rommel polecił także Dywizji „Ariete” wyruszyć na północ. W ten sposób południowy sektor frontu pozbawiony zos­tał całkowicie broni pancernej. W ciągu tego dnia rozwścieczył Rommla ra­port o zbombardowaniu przez nieprzyjaciela szpitala polowego, zgodnie z przepisami oznakowanego wyraźnie czerwonym krzyżem. Zarządził więc, że pojmani oficerowie brytyjscy będą traktowani jako zakładnicy, by uniknąć ponownego naruszenia prawa wojennego11. Mimo wszystko wojna pustynna na ogół prowadzona była w miarę w cywilizowany sposób. Opisane zarządze­nie stanowi niechlubny wyjątek w karierze Rommla, kierującego się zwykle rycerskimi zasadami.

Działony przeciwpancerne Rommla zadały spore straty brytyjskim czoł­gom, które usiłowały nacierać dalej na zachód - mimo iż wozy bojowe ubez­pieczała piechota. Poważniejszy kontratak Niemców rozpoczął się o jedena­stej 2 listopada - wywiad angielski poinformował wcześniej Montgomery'ego o zamiarach Rommla, a ten przekazał wiadomość Freybergowi. Uwagę Rommla odwróciło na chwilę doniesienie Commando Supremo o nieprzyja­cielskim desancie morskim „gdzieś za linią frontu”, lecz Rommel chciał przede wszystkim zlikwidować wyłom, jakiego dokonał w jego ugrupowaniu przeciwnik.

Rommlowi pozostało już bardzo niewiele czołgów; do tego wieczora Afri­ka Korps liczył zaledwie trzydzieści pięć sprawnych wozów bojowych. Wprawdzie Niemcy zadali też poważne straty Brytyjczykom, jednakże nie wybili ostatecznie Montgomery'ego z uderzenia. Kontrataki nie zmieniły ogólnego położenia. Brytyjczycy uzupełnili straty czołgami z rezerw. Linia broniona przez Niemców i Włochów od 23 października została w końcu przerwana na północny zachód od Wzgórza 28 przez oddziały Freyberga. Z Afrika Korps nadeszły meldunki, że żołnierzy Dywizji „Littorio” ogarnęła panika, której nie sposób opanować. Podobnie rzecz się miała z Dywizją „Trieste”12. Cienki pas zapór przeciwczołgowych Rommla, biegnący wzdłuż traktu Rahman, mógł zostać przełamany, jeśli Montgomery zdecydowałby się na bardziej skoordynowany atak w kierunku zachodnim. Rommel zda­wał sobie sprawę, że przegrywa.

W ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin rzucił do walki większość odwodów Panzerarmee. Wiedział, że nadchodzi moment, którego ze zgrozą oczekiwał od paru dni. Mógł bronić się jeszcze najdłużej przez kilka godzin. Jego obowiązkiem było teraz uratować to, co się dało. Sądził przy tym, że nie uda się ocalić zbyt wiele. Tegoż wieczora, 2 listopada, nadał wiadomość do Commando Supremo, iż może wycofać tylko zmechanizowane związki Pan­zerarmee i trudno spodziewać się, aby włoskie dywizje piechoty, pozbawio­ne środków transportowych, uniknęły rozbicia. Wiedział, że w Rzymie oce­nia się sytuację przesadnie optymistycznie - w Rzymie, a pewnie i w Kętrzy­nie, w wojennej siedzibie Hitlera. Rommel nie snuł tym razem wyrafinowa­nych planów. Nocą 2 listopada piechoty niemiecka i włoska zaczęły masze­rować na zachód.

Rommel miał w Afrika Korps około trzydziestu czołgów. Liczył na to, że je­śli jego oddziały pancerne będą wycofywały się tak powoli, jak to tylko możli­we, opóźniając frontalne natarcie nieprzyjaciela i unikając przy tym znalezie­nia się w okrążeniu, to przynajmniej część dywizji piechoty zdoła wydostać się na tyły. Gdyby znalazł się na miejscu Montgomery'ego, to zapewne rzuciłby już całość swych sił pancernych na osłabiony południowy odcinek frontu, a następ­nie ruszył na północny zachód, ku wybrzeżu, zamykając jednostki przeciwnika w olbrzymim kotle. Montgomery rzeczywiście początkowo rozważał możliwość podobnego manewru, lecz w końcu zarzucił taki pomysł. Prowadził konse­kwentnie bój na północy, choć walki nie przebiegały dokładnie tak, jak to za­planował. Z każdym dniem stosunek sił zmieniał się na jego korzyść. Druzgotał nieprzyjaciela, nie musząc zamykać go w kotle.

Tak czy owak, Rommel tę bitwę przegrał. Nadał meldunek wprost do OKW. Stwierdził, że w ciągu minionej doby Brytyjczycy zaatakowali cztery­stu czy pięciuset czołgami i włamali się w pozycje Panzerarmee na głębokość piętnastu kilometrów na odcinku o szerokości dziesięciu kilometrów. Dodał, że poniesione straty uniemożliwiły mu prowadzenie dalszej skutecznej obro­ny. Włoskie oddziały były w rozsypce; piechota włoska porzuciła bez rozkazu swoje stanowiska.

Rommel stwierdził dalej, że w pełni jest świadom strategicznego znacze­nia pozycji pod El-Alamejn, jednakże jedyna możliwość opóźnienia marszu nieprzyjaciela i zadania mu znacznych strat leżała w przeprowadzeniu „szybkiej operacji” (Rommel miał, rzecz jasna, na myśli pospieszne wycofa­nie się), której skutkiem będzie zajęcie nowych rubieży na południe od Fuki. Poprosił o zgodę na tę akcję. Wyjaśnił, iż paliwa ma akurat tyle, by wy­cofać armię pod Fukę.

O trzynastej trzydzieści 3 listopada Rommel otrzymał odpowiedź Hitlera. Nie zawierała jednak aprobaty dla jego planów. W istocie była to odpowiedź na wcześniejszy pesymistyczny meldunek skierowany do Commando Supremo, który dotarł też do Kętrzyna i którego treść wywiad angielski przekazał rów­nież do Londynu. Ów radiogram od Hitlera miał jednak przełomowe znaczenie dla Rommla - wpłynął zdecydowanie na zmianę jego dotychczasowego nasta­wienia oraz poglądów.

Wcześniej Rommel najwyraźniej cieszył się zaufaniem Hitlera. Kiedy pla­nował śmiałą zaczepną akcję, Führer zawsze go popierał. Hitler poparł go nawet zeszłej zimy, wbrew protestom Włochów, gdy zaszła potrzeba czasowego wycofania się z Cyrenajki. W przeszłości Rommel odbył z Hitlerem wiele dłu­gich, szczegółowych rozmów na tematy wojskowe, w trakcie których doszedł do przekonania, iż Führer podziela jego opinie, ufa w jego lojalność, wyznaje te same poglądy na kluczowe kwestie militarne. Teraz, kiedy oświadczył Hitlero­wi wprost, że jeśli Panzerarmee nie przystąpi do odwrotu, to zostanie zniszczo­na i państwa osi utracą Afrykę Północną, Führer zareagował jednoznacznie: „Nie ustępować ani na krok”. Rommel uznał to za osobistą zniewagę i w prak­tyce wyrok śmierci na jego armię. Zorientował się też, z jakiego źródła pocho­dziły rozkazy dotyczące „specjalnego traktowania” pojmanych żołnierzy wro­ga. „Dla pańskich oddziałów - wyraził się Hitler - nie ma innej drogi, prócz tej do zwycięstwa lub śmierci”13. Wiadomość tę, jak już wspomniano, przechwyco­ną przez Brytyjczyków, z wielkim zainteresowaniem odczytał Montgomery.

Przez następną dobę Rommel nie podejmował żadnej decyzji, za co potem gorzko się obwiniał i za co też go skrytykował (przybyły z wizytą następne­go dnia rano) Kesselring. Wieczorem 3 listopada Rommel przechadzał się po pustyni, bijąc się z myślami, aż Westphal polecił wreszcie rezolutnie, by je­den z oficerów dotrzymał towarzystwa dowódcy armii. Rommel powiedział mu wprost, co myśli. Stwierdził, że jeśli Panzerarmee się nie wycofa, to zostanie rozbita w ciągu trzech dni. Hitler - rzekł szczerze Rommel - to sza­leniec, a jego upór doprowadzi do zguby niemieckich żołnierzy i w efekcie do zagłady Niemiec14.

Następnego ranka Kesselring, próbując dopomóc w rozstrzygnięciu dylema­tu, powiedział Rommlowi, by potraktował rozkaz Hitlera ogólnikowo. Kessel­ring wiedział, że Hitler nadal bardzo wysoko ocenia Rommla, który, raczej nie zdając sobie z tego sprawy, wywarł na Führera znaczny wpływ15. W owej kry­tycznej chwili Kesselring zachęcił w pewnym stopniu Rommla do niesubordy­nacji. Na szczęście dla Niemców nieprzyjaciel nadal działał bardzo ostrożnie, nie przystępując do dynamicznego natarcia. Linia obrony wzdłuż traktu Rah­man nadal jako tako się trzymała. Tam też - jak zameldowano Rommlowi - dwadzieścia czołgów Afrika Korps odparło o ósmej rano szturm dwustu czoł­gów przeciwnika.

Rommel uległ perswazjom. Już wcześniej kazał Berndtowi udać się samo­lotem do Niemiec. Doszedł do wniosku, że Berndt, dzięki swoim kontaktom i pośrednikom, zdoła nakreślić jaśniejszy obraz trudnej sytuacji wojsk w Afry­ce, niż uczynił to on sam w meldunkach. W przyszłości Rommel uznał, że to właśnie propaganda wzmagała nienawiść do wroga, inspirując wydawanie nie­ludzkich rozkazów. Raz jeszcze skontaktował się z Hitlerem, a następnie prze­kazał oddziałom Afrika Korps rozkaz: „Żadnego odwrotu!”, wyjaśniając gen. von Thomie, że musi się do tego zastosować. Von Thoma zareagował: „Jednak wycofanie oddziałów na lokalnych odcinkach jest, jak sądzę, dozwolone?” (tu i ówdzie Niemcy cofali się już od pewnego czasu). Rommel przytaknął, do­dając tylko pospiesznie, że Panzerarmee musi „trzymać się twardo”. Sztabow­cy słyszeli mimo to, jak powiedział na głos: „Führer musiał kompletnie osza­leć”16. I z bardzo nietypową dla siebie obłudą rozkazał przerwać transport żoł­nierzy na tyły, a jednocześnie zatrzymać na froncie tylko tych ludzi, którzy zdolni byli kierować pojazdami17.

Dla Rommla lekceważenie jasnego rozkazu wodza było rzeczą bardzo trud­ną. Chociaż często upierał się przy własnym zdaniu i realizował zalecenia po swojemu, to jednak posłuszeństwo zwierzchności uważał za rzecz pryncypial­ną i oczywistą. Naturalnie, nie mowa tu o posłuszeństwie ślepym, ale fakt po­zostaje faktem. A Führer był przecież naczelnym dowódcą sił zbrojnych Rze­szy, zagrożonych obecnie niemal na wszystkich frontach. Mimo wszystko

0 piętnastej pięćdziesiąt 4 listopada Rommel zarządził odwrót Panzerarmee

1 powiadomił o tym OKW. Wcześniej, 2 listopada, napłynął szyfrogram od Mussoliniego z Rzymu, gdzie zupełnie nie zdawano sobie sprawy z realnego poło­żenia wojsk w Afryce: „Duce uważa za rzecz wagi zasadniczej utrzymanie obe­cnej linii frontu za wszelką cenę”. Natomiast 4 listopada Cavallero po zapozna­niu się z meldunkiem Rommla powiedział Mussoliniemu: „Jeżeli Rommel się wycofuje, to znaczy, że armia jest rozbita”18.

Dwie godziny wcześniej (o wpół do drugiej) Rommel otrzymał wiadomość od Afrika Korps, że czołgi nieprzyjaciela przełamały ostatecznie centralny odci­nek linii, na której toczyły się walki. Nadto z nasłuchu brytyjskiej sieci radio­wej wynikało, że von Thoma dostał się do niewoli. Z całego Afrika Korps nie­wiele już pozostało, a Dywizja „Ariete” była całkowicie rozbita. Wkrótce Bry­tyjczycy ruszyli na zachód. Bitwa pod El-Alamejn zakończyła się.

Wieczorem tego dnia Rommel otrzymał ostatecznie aprobatę Hitlera, sankcjonującą odwrót. Kesselring zdobył się na gest i osobiście zatelefonował do kwatery Hitlera. Panzerarmee się wycofywała. Niemcy znaleźliby się w obliczu śmiertelnego zagrożenia, gdyby Brytyjczycy przystąpili do zdecydo­wanego pościgu.

Nad wojskami Rommla kilka dni po porażce pod El-Alamejn zawisła też in­na groźba. W Rzymie (gdzie Mussolini, co było dla niego dosyć nietypowe, oso­biście nalegał, by dołożono wszelkich starań do ewakuacji piechoty włoskiej) rozmawiano teraz przede wszystkim o wielkim alianckim konwoju, zlokalizo­wanym w okolicach Gibraltaru. Włosi - podsłuchawszy rozmowy prowadzone pomiędzy Kesselringiem w Rzymie a Goeringiem w Berlinie - wywiedli wnio­sek, że konwój może kierować się do tej części Afryki Północnej, która pozosta­wała pod kontrolą Francuzów (Goering uznał, iż to mało prawdopodobne) lub też ku Korsyce albo Trypolitanii. Akcja ta wywołała poważne zaniepokojenie sa­mego Hitlera. Hiszpańskie źródła sugerowały, że konwój może się podzielić, a wojska alianckie mogą wylądować w Afryce Północnej oraz dokonać nawet in­wazji na Włochy. Najbardziej prawdopodobnym celem wydawała się Tunezja, a Niemcy i Włosi uzgodnili, iż w wypadku desantu w Tunezji należy zareago­wać błyskawicznie, wpierw jednak trzeba wybadać nastawienie Francuzów19.

Ostatecznie 8 listopada oddziały brytyjskie i amerykańskie, silne liczebnie, zaczęły wychodzić na ląd we francuskich posiadłościach w Afryce Północnej, nie opodal Algierii. Rommel nie miał wątpliwości, iż oznacza to prędzej czy później koniec jego armii na tym kontynencie.

Dla Rommla odwrót spod El-Alamejn i następnie do Tunezji, wzdłuż wy­brzeża Morza Śródziemnego, był gorzką pigułką do przełknięcia, mimo iż sam w sobie przeprowadzony został po mistrzowsku. Naturalnie, wielu włoskich piechurów, pozbawionych środków transportu, dostało się do niewoli, co wywołało zrozumiałe protesty, których w Rzymie Rintelen nasłuchał się od Cavallera20. Jednakże Afrika Korps, obecnie pod dowództwem Bayerleina, nie został rozbity i umożliwił Rommlowi obsadzenie pozycji pod Fuką. Rommel nie zamierzał na tej linii toczyć większych bitew. Chciał tylko zorganizować tam rodzaj straży tylnej, opóźniającej pochód nieprzyjaciela. Pozostawał jed­nak w zasadzie bezbronny wobec ewentualnego manewru okrążającego - dys­ponował bowiem minimalną liczbą czołgów oraz broni przeciwpancernej. 4 listopada, kiedy rozpoczął się generalny odwrót, miał około trzydziestu czoł­gów niemieckich i dziesięciu włoskich. Takimi siłami nie sposób było podjąć, choćby ograniczonej, szybkiej operacji obronnej. Rezerwy paliwa pozwalały jedynie na marsz najkrótszą drogą na zachód, a i tak zdarzały się dłuższe przymusowe postoje.

Mimo wszystko Rommel zdołał się wyrwać. Nadto ocalił od zniszczenia znaczną część formacji niemieckich oraz włoskich. Początkowo odwrót przebie­gał dosyć bezładnie - maszerowały kolumny żołnierzy z przemieszanych jed­nostek, niezdolne do podjęcia walki; ciężarówki zapchane były ludźmi, ci zaś z południowego odcinka frontu brnęli wprost przez piaski pustyni. Panika opa­nowana została 6 listopada na granicy libijskiej. Dowództwo Panzerarmee cze­kało parę przyjemnych niespodzianek. Brygada spadochroniarzy Ramckego, której nie przydzielono środków transportu (ku oczywistemu wzburzeniu jej żołnierzy), urządziła zasadzkę na jedną z brytyjskich kolumn, zdobywając sa­mochody i uciekając nimi na zachód. Pod As-Sallum Rommel natknął się na skład broni i innych materiałów. Tam też dokonał przeglądu wojsk, które mu pozostały. Miał około siedmiu i pół tysiąca ludzi, z tego pięć tysięcy Niemców, a oprócz tego dwadzieścia jeden czołgów, trzydzieści pięć armat przeciwpancer­nych, sześćdziesiąt pięć dział polowych oraz dwadzieścia cztery działa przeciw­lotnicze. Te skromne siły miały stawić czoło całej 8. Armii brytyjskiej. Rommel szacował, że pościgowe wojska nieprzyjaciela składają się z około dwustu czoł­gów i tyluż transporterów opancerzonych; tymczasem angielskie samochody pancerne patrolowały pustynię.

A jednak Rommlowi się powiodło. Kierował odwrotem twardą ręką, jak wcześniej podczas natarcia. Kiedy zapanował chaos w trakcie przekraczania przełęczy Halfaja, rozkazał oficerom bezwzględnymi środkami zaprowadzić na powrót porządek. Postój zamierzał zorganizować dopiero pod Tobrukiem, gdzie też można było dokonać uzupełnień i powstrzymać pościg wroga, a następnie ruszyć dalej na zachód trasą, którą tak dobrze już poznał - El-Ghazala, Bengazi, Adżdabijja, Mersa el-Brega. Wiedział, że pod Mersa el-Brega możliwy bę­dzie kolejny postój i przyjęcie uzupełnień z Trypolisu. O poważniejszym kontr­ataku nie mogło być jednak mowy. Panzerarmee potrzebowała dłuższego wy­tchnienia, aby otrząsnąć się ze skutków porażki pod El-Alamejn.

Rommel wyrwał się z matni mimo ciągłych nalotów, chronicznego braku paliwa, ciężkich strat. Uniknął unicestwienia swej armii, choć przeciwnik był znacznie silniejszy. Brytyjczycy postępowali z nadmierną ostrożnością. Montgomery - jak napisał Rommel - niczym nie ryzykował, ale zbywało mu na śmiałości21.

Trudno przyjąć bez zastrzeżeń ową ocenę Montgomery^ego22. Owszem, Bry­tyjczycy wiedli pościg jakby bez specjalnego zapału, do czego przyczyniła się też pogoda - na przykład wieczorem 6 listopada była straszliwa ulewa.. Mimo wszystko nie uszła uwagi Rommla pewna opieszałość jego prześladowców i uwzględnił ten czynnik w konstruowaniu swoich planów. Doceniał jednak przebiegłość Montgomery'ego, jego skłonność do precyzji, upór i wytrwałość. Przezywał go „lisem”. Musiał przyznać, że Montgomery nigdy nie przecenia własnego położenia, nie wystawia się na niespodziewane kontrataki i zapew­ne świetnie się orientuje, jakie są słabe punkty przeciwnika. Tak czy owak, brytyjski pościg rozwijał się zbyt powoli. Niemiecka 90. Dywizja Lekka sku­tecznie opóźniała natarcie 8. Armii. 12 listopada Rommel ewakuował Tobruk, a nazajutrz czołówki jego wojsk dotarły do Mersa el-Brega.

Ów okres odwrotu - zakończonego ostatecznie w Tunezji - skłonił Rommla do refleksji trojakiego rodzaju: o kampanii w Afryce Północnej, o strategicz­nych celach wojny prowadzonej przez Niemcy oraz o przywódcach Rzeszy.

10 listopada nowe oddziały niemieckie przybyły drogą powietrzną do Tune­zji. 11 listopada Rommel poprosił o spotkanie Cavallera i Kesselringa. Ponie­siona pod El-Alamejn klęska Panzerarmee oraz lądowanie sił angielsko-ame­rykańskich w Afryce Północnej 8 listopada zmieniły zdecydowanie położenie strategiczne i Rommel doszedł do wniosku, iż w tej sytuacji potrzebne są kon­sultacje na najwyższym szczeblu dowodzenia. Co właściwie Panzerarmee, a w zasadzie jej resztki, miałyby obecnie osiągnąć? O co toczy się teraz wojna w Afryce, kiedy do gry przystąpiła potęga militarna, jaką były niewątpliwie Stany Zjednoczone? Aby się jej oprzeć, trzeba by ściągnąć ogromne siły, ale czy piaski Afryki są tego warte? Cavallero i Kesselring wymówili się od spotka­nia, więc Rommel raz jeszcze posłał do Niemiec Berndta, by ten wystarał się o audiencję u Führera, co, zdaniem Rommla, było potrzebą chwili.

Misja Berndta skończyła się całkowitym fiaskiem. Rommel dowiedział się, że Führer z irytacją odrzucił jego wątpliwości. Hitler pozostawał optymistą. Stwierdził, że Mersa el-Brega to „odskocznia dla nowej ofensywy”. Stawało się jasne, że Hitler, w przeszłości ufający Rommlowi i chętnie spełniający jego prośby, uznał, iż niepowodzenie pod El-Alamejn uczyniło z feldmarszałka pe­symistę, w dodatku dręczącego się problemami, które leżały w kompetencji in­nych. Führer zakomunikował Berndtowi, że Rommel nie powinien się martwić i po prostu „utrzymać” tunezyjski przyczółek. Berndt przekazał zjadliwe słowa Hitlera: „Der Führer bittet den FeldMarschall Tunis ausser Betracht seiner Be­rechnungen zu lassen”23. Mimo wszystko Hitler dodał, że nadal ma do Rommla pełne zaufanie.

Rommel nie wyzbył się swego, podszytego złością, sceptycyzmu. Wiedział, że pod względem sił wciąż nie może równać się z Montgomerym. Wsparcie w ludziach i sprzęcie, które otrzymał, było kroplą w morzu potrzeb i nie dawa­ło szans na prowadzenie długotrwałych, wyczerpujących walk obronnych. Na­turalnie, stosunek sił tym bardziej nie rokował powodzenia żadnym akcjom zaczepnym. Prędzej czy później trzeba będzie ewakuować niemieckie wojska z Trypolitanii. Pod Mersa el-Brega nie można się było zbyt długo utrzymać; plany kolejnej ofensywy w styczniu zakrawały na czystą fantazję. W grze po­jawili się nowi uczestnicy i zmieniły się jej reguły. Montgomery był człowie­kiem, który podejmie kolejne natarcie, kiedy tylko uzna, iż bez wątpienia przyniesie ono zwycięstwo.

Według oceny Rommla Panzerarmee powinna wycofać się do Gabes, na za­chód od granicy tunezyjskiej, gdzie teren utrudniał wykorzystanie związków pancernych i można było prowadzić skuteczną obronę nawet wobec przeważa­jących sił przeciwnika. Uważał, że przez jakiś czas zdoła utrzymać się pod Ga­bes. Nadto podciągnięcie sił i zapasów na granicę tunezyjską zajęłoby Montgomery'emu sporo czasu, tak więc gdyby Rommlowi udało się wycofanie całości Panzerarmee do Gabes, to zyskałby cenny czas i połączyłby jednostki frontowe z przybyłymi właśnie do Tunezji. Połączone wojska niemiecko-włoskie mogły­by odeprzeć uderzenie sił angielsko-amerykańskich z zachodu, a następnie, eliminując tę groźbę, zwrócić się ku 8. Armii na wschodzie. Tak więc należało jak najrychlej przystąpić do koncentracji jednostek.

Rommel zdawał sobie sprawę, że całe to zamierzenie sprowadzało się do prowadzenia walk obronnych. Ich ostatecznym celem mogło być jedynie wygra­nie czasu na ewakuację wojsk osi do Europy. A więc po cóż właściwie kontynu­ować walki w Afryce? Plan „Orient”, marzenie o podboju Bliskiego Wschodu z Kaukazu i Egiptu, legł w gruzach. Pogrzebany został ostatecznie pod Alam el-Halfa oraz przez przystąpienie do wojny Amerykanów. A skoro plan „Orient” był nierealny, to obecność Niemców w Afryce Północnej traciła automatycznie sens. Obrona włoskich posiadłości kolonialnych też nie wchodziła już w rachu­bę. Zagrożona była teraz sama Rzesza, najbardziej przez Rosjan od wschodu, a liczono się także z desantem aliantów w Europie Zachodniej. Trzymanie wo­jsk w Afryce oznaczało tylko rozdrobnienie tak potrzebnych gdzie indziej sił.

Rommel dowiedział się jednak, że nie jemu decydować o kwestiach tej mia­ry. Pojmował, iż w grę wchodzą także inne czynniki - przede wszystkim utrzy­manie Włoch w osi. Mussolini instynktownie wyczuwał, że boje w Afryce odsu­wają niebezpieczeństwo desantu na południe Europy. Włosi łudzili się, że mo­gą im przypaść w udziale francuskie terytoria w Afryce Północnej, a Niemcy z kolei, iż ich sprzymierzeńcy zdobędą się w związku z tym na większy wysiłek militarny w samej Tunezji i na przykład przyślą do Afryki więcej eskadr, jeśli 8. Armia zostanie zatrzymana na wschód od Trypolisu. Jednakże dla Rommla były to rozważania natury akademickiej - jemu chodziło głównie o ocalenie Panzerarmee. Wiedział, że jeśli ponownie otrzyma rozkaz w rodzaju tego spod El-Alamejn, „ani kroku w tył”, to będzie zmuszony poświęcić wielu ze swoich żołnierzy. Ponownie pod jego komendą znalazło się kilka włoskich dywizji pie­choty. Oddziały Dywizji „Pistoia”, „Spezia” oraz Dywizji „Młodych Faszy­stów”, pozbawione ciężarówek i transporterów, przybyły pod Mersa el-Brega. Rommel spodziewał się powtórzenia tragedii spod El-Alamejn. Konkretnym wzmocnieniem okazała się jednak włoska Dywizja Pancerna „Centauro” (której dowódca, gen. Pizzolato, walczył przeciwko Rommlowi podczas pierw­szej wojny światowej pod Longarone).

Rommel wycofywał się obecnie przez Cyrenajkę, mając przy tym baczenie na okolice Msusu. Przejechał przez pogrążone w chaosie Bengazi, które w trakcie całej kampanii aż pięciokrotnie przechodziło z rąk do rąk. Nadzoro­wał zastawianie przez saperów Panzerarmee zmyślnych pułapek, nazywa­nych „małymi niespodziankami”24 i przez cały czas zastanawiał się, jak prze­konać swych zwierzchników, że zajęcie nadających się do obrony pozycji pod Gabes wymaga podjęcia w porę określonych decyzji operacyjnych. Choć nadal narzekał na zdrowie, to nie opuszczały go werwa i poczucie humoru. Kiedy pod koniec listopada ludzie z jego Kampfstaffel oglądali kronikę filmową, „Wochenschau”, dostarczoną z Niemiec, skomentowali śmiechem występ uwiecznionego na niej Rommla, który kiedyś podczas zlotu w Berlinie oświad­czył, iż niemiecki żołnierz nigdy nie zostanie wyparty z Egiptu. Sam Rommel śmiał się również25.

20 listopada Rommel otrzymał rozkaz Hitlera, nakazującego utrzymanie ,,za wszelką cenę” pozycji pod Mersa - el Brega.

Tego samego dnia przeprowadził inspekcję batalionu rozpoznawczego 21. Dywizji Pancernej, pierwszej niemieckiej jednostki, która wylądowała w Trypolisie w lutym 1941 roku, dowodzonego przez mjr. von Łucka, wcze­śniej służącego we Francji w 7. Dywizji Pancernej. Rozmawiał już z von Łuc­kiem 8 listopada, zaraz po bitwie pod El-Alamejn, zdesperowany - jak to sam twierdził - „wariackim rozkazem” Hitlera, który wielu żołnierzy przy­płaciło życiem. Tamtego dnia von Łuck zanotował: „Wszyscy czujemy, że po­winniśmy schodzić z drogi naszemu Rommlowi”. Obecnie Rommel znajdował się w równie wybuchowym nastroju, nie kryjąc się z opiniami. Dał upust zło­ści - znów, zmuszony do posłuszeństwa, winien wystawić na zgubę wielu swoich ludzi, a wszystko to w imię sprawy, co do której słuszności stopniowo tracił przekonanie. Wojna jest przegrana - stwierdził przy tej okazji; Niem­cy muszą postarać się doprowadzić do zawieszenia broni26. Wspomniał na­wet o konieczności zmuszenia Hitlera do ustąpienia, zmiany polityki, prowa­dzonej przez nazistów, położenia kresu stosowania przemocy wobec Żydów, przywrócenia dawnych praw kościołom. Dotąd Rommel nie wypowiadał się w ten sposób, ale zapewne owe myśli zrodziły się w jego głowie wcześniej. Przed bitwą pod El-Alamejn spędził wiele tygodni w kraju i bez wątpienia doszło do jego uszu to i owo.

Mimo wszystko starał się dotychczas trzymać z dala od polityki, bo wierzył w geniusz Führera, uważając siebie za patriotę i prostego żołnierza. Teraz na­stąpił jakiś przełom. Rommel zaczął powoli zdawać sobie sprawę, że Hitler po­grążył się w chorobliwych iluzjach. Uzmysłowił sobie, że los setek i tysięcy nie­mieckich żołnierzy jest Hitlerowi zupełnie obojętny. Führer uważał, iż wie wszystko najlepiej i siłą własnej woli potrafi odmienić bieg wojny. Jeśli nawet w przeszłości kryło się w tym ziarno prawdy, to obecnie sytuacja całkowicie się odmieniła. Rommel widział przyszłość w mrocznych barwach. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy nie mają szans w walce z potężnymi mocarstwami. Powoli też dostrzegał zbrodnicze oblicze nazistowskiego reżimu.

Niemniej jednak nie wyrzekł się od razu wszelkich złudzeń co do osoby Hi­tlera. Niewątpliwie uważał nadal, że można go przekonać, nakłonić do zmiany stanowiska i zapatrywań; że Führer zapewne padł ofiarą podszeptów małodusznych i godnych pożałowania doradców, ludzi z gruntu złych i cynicznych. 15 listopada napisał do Lucy: „Niech Bóg wszechmogący dopomoże mi w nadcho­dzącym roku... zachować wiarę w Führera i naród niemiecki”27. Ponownie po­stanowił osobiście złożyć raport Hitlerowi. Dotychczas bez większych prze­szkód uzyskiwał audiencje u wodza. Pomimo targających nim wątpliwości, po­mimo nieudanej misji Berndta uczepił się pomysłu, że Führer przejrzy na oczy, kiedy on sam szczerze i otwarcie wyłoży mu, jak przedstawia się sytuacja w Afryce. Ostatecznie w minionych latach Rommel miał okazję podziwiać mi­litarny instynkt Hitlera. Dowódca Panzerarmee postanowił zatem polecieć do Rzeszy i porozmawiać z Führerem.

Tymczasem to, co pozostało z Panzerarmee, znajdowało się w okolicach Mersa el-Brega i tam Rommel spotkał się 22 listopada z Bastikiem, włoskim głównodowodzącym w Afryce Północnej, awansowanym właśnie na marszał­ka. Rommel wystarał się o to, by zorganizowano na 24 listopada przybycie Cavallera i Kesselringa. Do spotkania doszło pod Arco dei Fileni, rodzajem wiel­kiego łuku triumfalnego na pustynnym trakcie, na granicy Cyrenajki i Trypo­litanii. Rommel przedstawił swoją opinię na temat położenia strategicznego walczących stron.

Opisał dokładnie przebieg bitwy pod El-Alamejn. Stwierdził, że niedostatek rezerw, żołnierzy, amunicji, czołgów i samolotów sprawił, iż wynik starcia był z góry przesądzony. Następnie przeszedł do obecnej sytuacji. Powiedział, że w ciągu dwóch lub trzech tygodni nieprzyjaciel zdoła skoncentrować na froncie armię wspartą ponad czterystoma czołgami; Afrika Korps liczył ich trzydzieści pięć. Dowódcy włoskich formacji w Panzerarmee, z którymi Rommel konfero­wał dwa dni wcześniej, okazali się jednomyślni: oddziały frontowe nie wytrzy­mają silnego ataku28.

Rommel dodał, że za Mersa el-Brega (której to linii, jak przypomniał, wi­nien wedle rozkazu bronić „za wszelką cenę”) nie ma już przeszkód na drodze do Trypolisu. Wyjaśnił, że zrobi, co tylko w jego mocy pod Mersa el-Brega, ale nie ma się co oszukiwać: armia zostanie rozbita, jeśli w porę się nie wycofa.

Kesselring (który właśnie otrzymał od samego Hitlera kategoryczne in­strukcje, nakazujące mu przejąć „odpowiedzialność” za kwestię zaopatrzenia wojsk w basenie Morza Śródziemnego) zauważył, że przygotowanie Tunezji do obrony zabierze nieco czasu, a zaopatrzenie tego kraju w materiały i broń z Eu­ropy będzie bardzo utrudnione, jeżeli lotniska w Trypolitanii wpadną w ręce Brytyjczyków. Rommel upierał się przy swoim - Panzerarmee broniąca zbyt długo Mersa el-Brega zostanie całkowicie zniszczona, a w Tunezji można skon­centrować znaczniejsze siły. Myśl o jakiejkolwiek kontrofensywie jest absur­dalna. Udać się może jedynie jakiś ograniczony kontratak w strefie przyfron­towej, ale przeciwnik może i tak podciągnąć znaczne odwody z Egiptu, Mont­gomery zaś starannie unika ryzyka. Zresztą kluczowy problem stanowi cel strategiczny, który wypełnić mają niemieccy i włoscy żołnierze. Jedyną sen­sowną operacją wydaje się skupienie sił na jakiejś rubieży w Tunezji, a następ­nie odwrót na przyczółek, umożliwiający ewakuację z kontynentu, aby - czego Rommel nie ujął wprost - wzmocnić obronę Europy. Bo to właśnie w Europie miała się rozstrzygnąć ta wojna. Żaden inny plan - sugerował Rommel - nie ma na dłuższą metę szans powodzenia. Amerykanie zaczęli już przerzucać swe wojska przez Atlantyk, a ich siły będą stopniowo wzrastać. Tak więc Rommel domagał się, by dano mu pozwolenie na odwrót spod Mersa el-Brega, kiedy bę­dzie to konieczne, ponieważ inaczej żołnierze z włoskich dywizji piechoty podzielą los swych towarzyszy i trafią do brytyjskich obozów jenieckich. Owszem - dodał dowódca Panzerarmee - Mersa el-Brega można bronić do ostatniego żołnierza, tylko po co?

Rommel zdał sobie sprawę, że Cavallero, którego uważał za człowieka dość inteligentnego, lecz pozbawionego silnej woli, oraz Kesselring, który - jak na­pisał Rommel - rozumował kategoriami wojny lotniczej i chodziło mu głównie o opanowanie lotnisk w strefie Morza Śródziemnego, otóż ci dwaj uznali jego wywody za defetystyczne. Zapewne wyobrażali sobie, że Rommel załamał się pod wpływem porażki pod El-Alamejn i stał się przesadnym pesymistą. Rom­mel orientował się, iż krążą takie pogłoski i to irytowało go jeszcze bardziej, gdyż przecież pokierował odwrotem Panzerarmee w sposób mistrzowski. Uwa­żał, że niezależnie od zwycięstwa czy porażki należy zachować obiektywizm i myśleć racjonalnie; kalkulacje opierać na faktach, a nie na pobożnych życze­niach. Wcześniej, podczas natarcia, wykazał śmiałość wbrew obawom zwierzchników, na których zresztą też spłynął splendor wcześniejszych trium­fów. Teraz chodziło mu o poczucie realizmu. Trzeba było obecnie stawić czoło nowej sytuacji, a szczerość Rommla nie miała nic wspólnego z defetyzmem. Do­myślił się, iż Cavallero i Kesselring przypuszczają, że chce on po prostu jak najszybciej, bez prowadzenia działań opóźniających, ściągnąć swoje wojska do Tunezji. Jednak to przecież właśnie głównie na jego barkach spoczywała odpo­wiedzialność za Panzerarmee.

W końcu, co raczej zaskakujące, także Cavallero wyciągnął wniosek, że bro­nić trzeba przede wszystkim Tunezji. Gdyby wojska osi zdołały utrzymać się w Tunezji, to mogły liczyć na zaopatrzenie z Sycylii oraz na to, że któregoś dnia ponownie wyruszą na wschód. W wypadku utraty Tunezji państwa osi traciły w praktyce całą Afrykę Północną. Cavallero oraz Kesselring uważali, że po pierwsze, kampania afrykańska nie jest jeszcze skazana na klęskę, a po dru­gie, że zacięty opór w Trypolitanii umożliwi poczynienie lepszych przygotowań do obrony w samej Tunezji29.

Jednym konkretnym skutkiem tych spotkań był rozkaz wydany przez Mussoliniego 26 listopada i utrzymany w identycznym tonie jak rozkaz Hitle­ra sprzed sześciu dni: wytrwać pod Mersa el-Brega. 27 listopada, w rocznicę ślubu, Rommel przesłał Lucy wyrazy miłości i wdzięczności i dopisał: „Oba­wiam się, że tok wojny obraca się na naszą niekorzyść”. Odpowiadało to praw­dzie. 28 listopada poleciał do Kętrzyna, kwatery Führera w Prusach Wscho­dnich, lądując tam o godzinie piętnastej dwadzieścia.

Po raz pierwszy Rommel zobaczył na własne oczy drugie, niepokojące obli­cze Adolfa Hitlera. Przekonał się, że Hitler całkowicie ulega emocjom, myśli życzeniowo i otoczony jest pochlebcami, którzy nawet nie próbują rozwiać jego fantazji. Hitler nie znał prawdy i nie zamierzał jej przyjmować do wiadomości.

A przecież człowiek ten stał na czele wielomilionowej niemieckiej armii, toczą­cej śmiertelne zapasy na wschodnim froncie, a nadto zagrożonej desantem za­chodnich aliantów na południu lub zachodzie Europy. Führer sprawił tym ra­zem na Rommlu wrażenie osoby oderwanej od rzeczywistości.

Hitler popisał się przed Rommlem jednym ze swoich sławetnych ataków wściekłości. Wiele osób z jego otoczenia twierdziło, że opowieści o napadach szału, jakie dotykały wodza, były mocno przesadzone; że zasadniczo unikał on starć. Podczas spotkania z Rommlem zachowywał się jednak niczym dzikus. Na wstępie Hitler zapytał Rommla, jak śmiał opuścić swe wojsko bez jego, to jest Führera, zgody. Okazało się to jedynie wstępem do tyrady. Gromił feld­marszałka, od czasu do czasu zapadając w złowieszcze, głuche milczenie30. Stwierdził, że żołnierze Panzerarmee chcą bez walki złożyć broń. Powiedział, że w trakcie pierwszej zimy rosyjskiej sam jeden ocalił wschodni front, wyda­jąc stanowczy zakaz wycofywania się. Dodał, iż sytuacja wymaga poświęceń. Wyjaśnił Rommlowi, że mocny przyczółek w Afryce jest „polityczną konieczno­ścią” i musi być utrzymany za wszelką cenę, „Koste es was es wollte”31. Po­wtórzył też zapewnienie - już nieco łagodniejszym tonem - że zaopatrzenie dla dywizji w Afryce znacznie się poprawi. Rozkazał głównodowodzącemu Luftwaffe, marszałkowi Rzeszy Göringowi, udać się razem z Rommlem do Rzy­mu, tam spotkać się z Duce oraz innymi przedstawicielami włoskich władz i doprowadzić do konkretnych ustaleń, dotyczących regularniej szych dostaw sprzętu i materiałów do Afryki. W końcu odprawił Rommla, krótko każąc mu poczekać na zewnątrz na dalsze dyspozycje32.

Rommel szybko pojął, że Göring podziela powszechną opinię, iż dowódca Panzerarmee popadł w pesymizm i utracił bojowego ducha. Nienawidził Göringa, uważając go za człowieka ambitnego, cynicznego, pozbawionego skrupułów i próżnego. Wyruszyli na południe specjalnym pociągiem Göringa, zatrzymując się na krótko w Monachium, gdzie Rommel spotkał się z Lucy. Nim pociąg dotarł do Rzymu, Rommel podejmował rozpaczliwe wysiłki, by wyłożyć Göringowi swój punkt widzenia. Po marszałku Rzeszy wyjaśnienia jednak, jak wygląda realna sytuacja w Trypolitanii, spływały jak woda po kaczce. Rommel z irytacją zauważył, że Reichsmarschall okazał zaintereso­wanie tylko jedną kwestią - dziełami sztuki i zabytkami w Afryce Północnej. Uznał Göringa za swojego wroga.

Göring objął też przewodnictwo konferencji, która odbyła się w Commando Supremo, i Rommel tym samym nie miał szans szerszej prezentacji swoich ar­gumentów. Starał się jednak wywrzeć na zebranych wrażenie, iż w dalszym ciągu jest optymistą. Powiedział, że jeżeli siły osi dokonają koncentracji w Tu­nezji, to nie będzie wykluczone podjęcie akcji zaczepnej w Trypolitanii. Zauwa­żył, że przynajmniej dwóch włoskich dowódców doszło pod jego wpływem do wniosku, że to lepszy pomysł od upartego tkwienia w miejscu i czekania na miażdżący szturm Brytyjczyków33.

Mimo to konkluzją spotkania było formalne zalecenie Rommlowi, by bronił Trypolitanii. Kesselring, który również przebywał w Rzymie, nie wyraził zgo­dy na propozycję Rommla, aby wycofać (i to szybko) całą Panzerarmee do Gabes. Uznał, że cofnięcie frontu na zachód od Trypolisu ułatwi przeciwnikowi naloty na Tunezję, co wcześniej stwierdził już w Arco dei Fileni. Dla Rommla wszystko to zakrawało na fantazję - nieprzyjaciel i tak wykorzysta swą prze­wagę na ziemi i w powietrzu, nawet pomimo stanowczych rozkazów płynących z Rzymu czy Kętrzyna. Częściowe ustępstwo wymógł tylko na Mussolinim pod­czas rozmowy tegoż popołudnia. Mussolini bowiem nie chciał, by piechota wło­ska trafiła do niewoli, jak wcześniej pod El-Alamejn. Duce zgodził się na utwo­rzenie tyłowej pozycji pod Buerat, na wschód od Trypolisu, nad Zatoką Syrtyjską. To pozwalało Rommlowi wycofać tam piechotę włoską. Niespodziewanie jednakże własne dyspozycje wydał też Göring: otóż Rommel powinien zaplano­wać atak z Mersa el-Brega ku wschodowi!

Przygnębiony Rommel odleciał 2 grudnia do Afryki. Doszedł do wniosku, że jego zwierzchnicy żyją w złudnym świecie, a utwierdziłby się w takim przeko­naniu, gdyby znał treść rozmowy telefonicznej Hitlera z feldmarsz. von Mansteinem, dowódcą niemieckiej Grupy Armii „Don”, odbytej wieczorem 29 listo­pada. Stało się już jasne, że pod Stalingradem 6. Armia Paulusa została odcię­ta w wyniku radzieckiego kontrataku i szansę przyjścia jej na ratunek były bardzo problematyczne. Na południu Grupa Armii „A” wkroczyła głęboko w góry Kaukazu. Manstein stwierdził, że Grupa Armii „A” znalazła się, wobec zamknięcia Paulusa w kotle stalingradzkim, w niebezpieczeństwie i sugerował przystąpienie do, delikatnie mówiąc, trudnego odwrotu z Kaukazu.

„Feldmarszałku - powiedział Hitler kończąc rozmowę - muszę przypo­mnieć panu o czymś, o czym już wielokrotnie mówiłem. Na wiosnę przekroczy­my Kaukaz... Wtedy połączy się pan z armią feldmarszałka Rommla w Palestynie, która uderzy od strony Egiptu. Wówczas pomaszerujemy na In­die i przypieczętujemy ostateczne zwycięstwo nad Anglią”34.

Rommel zaczął wycofywanie piechoty włoskiej spod Mersa el-Brega 10 grudnia, przed spodziewanym atakiem nieprzyjaciela. Zdecydował, że nie dopuści na tym obszarze do rozstrzygającej bitwy. Wiedział, że jeśli zatrzy­ma się gdzieś na dłużej, to ryzykuje albo rozbicie przez przeważające siły nie­przyjaciela, albo też znalezienie się w okrążeniu, jeżeli przeciwnik zdecyduje się na obejście jego dywizji - nie miał bowiem ani sprzętu, ani paliwa na doko­nanie kontrataku. Podczas rozmowy z Bastikiem w Buerat 17 grudnia Rommel przedstawił szczegółowy opis trudnej sytuacji, w jakiej się znalazły wojska niemiecko-włoskie35. 27 grudnia Mussolini, którego argumenty Rommla widać bardziej przekonały, niż to zechciał początkowo okazać, dał Bastico przyzwole­nie na odwrót do Tunezji, ale tak wolno, jak to tylko możliwe36. Do 29 grudnia Panzerarmee wycofała się za Buerat, którego Göring nakazał wcześniej bronić do końca i „za wszelką cenę”; dywizjom Rommla groziło tam jednak oskrzydle­nie. Rommel uważał zresztą, że pod Buerat nie sposób się skutecznie bronić. Nadal przygnębiała go świadomość, że ci, którzy - jak Kesselring - winni naj­lepiej orientować się w rzeczywistym położeniu, bujają w obłokach. Kesselring wcześniej powiedział Włochom, że Rommel nie wierzy w zwycięstwo i że on sam stracił już zaufanie do jego umiejętności37. Pierwsza część tego stwierdze­nia odpowiadała prawdzie. W owym czasie Rommel często unosił się, rozma­wiając z Kesselringiem38.

Jednakże naczelne dowództwo włoskie zdawało się w końcu pojmować, ja­kie niebezpieczeństwo zawisło nad resztką włoskiej armii w Afryce. Bastico - człowiek z gruntu przyzwoity i uprzejmy - pełnił z dobrym skutkiem funkcję pośrednika pomiędzy Mussolinim a Rommlem i Duce w końcu zrozumiał, że Rommel realistycznie patrzy w przyszłość. Brytyjczycy nie spieszyli się, a większość Niemców przypisywała to ich flegmatyczności i brakowi wyobra­źni39. Mimo wszystko warunki w Afryce dyktował teraz Montgomery. Po silnym ataku brytyjskim z 15 stycznia 1943 roku, podczas którego żołnierze Pan­zerarmee zniszczyli sporo czołgów nieprzyjaciela, Rommel wycofał się na nowe pozycje, broniące podejść do Trypolisu.

Tam również spadło na niego 19 stycznia mocne natarcie 8. Armii. Rommel odnotował, że 8. Armia działa teraz znacznie aktywnej niż uprzednio. Niemcy trzymali dobrze umocnione pozycje i Rommel wiedział, że gdyby dysponował większą liczbą czołgów oraz wystarczającymi zapasami paliwa, to mógłby po­ważnie dać się we znaki przeciwnikowi. A tak Niemcy musieli dokonać korek­ty własnych pozycji w wyniku energicznego manewru Brytyjczyków. Montgo­mery, polegając na doniesieniach swojego wywiadu, przypuszczał, że Rommel za wszelką cenę będzie się starał utrzymać się jak najdalej na wschód. Zamie­rzenia Rommla były jednak inne. Gdyby nie postawił na szybki odwrót, to mu­siałby poświęcić znaczną (włoską) cześć swej armii.

I raz jeszcze Rommel otrzymał rozkaz stawienia twardego oporu, choć kłóciło się to ze zdrowym rozsądkiem. Ponownie przekonywać musiał Com­mando Supremo, że w grę wchodzi ocalenie lub utrata jednostek włoskich. Bez ogródek powiedział to Cavallero, który 29 stycznia złożył mu wizytę w Trypolisie - choć w rzeczywistości to Kesselring zaproponował narzucenie Rommlowi terminu, do którego musiałby bronić dotychczasowych pozycji. Cavallero zareagował cokolwiek dwuznacznie - nakazał Rommlowi oszczę­dzać wojsko, ale i „zyskać tyle czasu, ile to okaże się możliwe”40. 22 stycznia Rommel zarządził ewakuację Trypolisu (oraz większości tamtejszych skła­dów) i zaczął wycofywać włoską piechotę do Tunezji, by zajęła się tam fortyfikowaniem linii pod Mareth, na południe od Gabes. Stwierdził przy tym, że Panzerarmee i tak nie zdoła utrzymać nawet tej linii, jeżeli nie zostanie po­ważnie wzmocniona41.

Rommla krytykowano za ten jakoby przedwczesny odwrót. 26 stycznia Ca­vallero napisał, że Rommel bez oporu oddał znaczne tereny42. Rzecz jasna, niezwykle trudno wyczuć moment najodpowiedniejszy do wycofania się, ogra­niczając przy tym do minimum własne straty. Ponadto Rommel, w przeci­wieństwie do Montgomery'ego, nie czytał zaszyfrowanych meldunków prze­ciwnika. Główny problem leżał jednak gdzie indziej. Rommel nie rozumiał strategicznego celu oporu, który tak uparcie kazano mu stawiać. Uważał, że jedyną sensowną operacją może być tylko koncentracja wojsk w Tunezji i późniejsza ewakuacja do Europy. Przekonany był ponadto, że zamiast „wy­grywać czas” do przygotowań defensywnych w Tunezji, lepiej od razu połączyć Panzerarmee z jednostkami włoskimi i niemieckimi na tyłach. Rommel by­najmniej nie stracił dawnej odwagi. Po prostu przestał wierzyć w cele tej woj­ny. Tymczasem Führer na naradzie w Kętrzynie 20 grudnia oświadczył, że utrzymanie kontroli nad Afryką Północną to sprawa wielkiej wagi. Wycofanie wojsk do Festung Europa [europejskiej twierdzy] sugerowałoby wyzbycie się nadziei na ostateczne zwycięstwo41.

26 stycznia, w strugach padającego deszczu Rommel nakazał zorganizowa­nie kwatery polowej sztabu Panzerarmee na zachód od Ben Gardane w Tune­zji. Tego samego dnia Commando Supremo poleciło mu przekazanie dowódz­twa włoskiemu generałowi (Panzerarmee została bowiem obecnie formalnie przemianowana na Niemiecko-Włoską Armię Pancerną) po zajęciu pozycji na linii Mareth. Rommlowi przypaść miała komenda nowej włoskiej 1. Armii. Ja­ko przyczynę tej decyzji podano stan zdrowia Rommla. Mussolini proponował już podobną roszadę na początku stycznia, stwierdzając, że z Rommla „żaden strateg”. Wniosek taki, który zresztą często w przyszłości powtarzano, Duce wyciągnął najpewniej z faktu, iż Rommel z przyczyn operacyjnych (ryzyko klę­ski w starciu z silniejszą armią Montgomery'ego) odmówił podjęcia ważnego strategicznie obszaru (jakim jawiła się Trypolitania)44.

Już dwa tygodnie wcześniej doszły Rommla słuchy o możliwości podobnych przesunięć i ponownie posłał do Prus Wschodnich Berndta, by ten ustalił, jak się sprawy mają. Berndt odbył długą, trwającą ponad trzy godziny rozmowę z Hitlerem. Hitler sprawiał wrażenie, że wyzbył się już niechętnych Rommlo­wi uczuć; wspomniał nawet o zamiarze przekazania Rommlowi naczelnego do­wództwa wszystkich wojsk osi w Afryce, pod warunkiem jednakże, iż feldmar­szałkowi dopisze zdrowie i zdoła utworzyć z wojsk w Tunezji grupę armii. „Berndt przekazał mi - napisał Rommel do żony 19 stycznia - najgorętsze po­zdrowienia od Führera, którego głębokim zaufaniem nadal się cieszę”45.

Istotnie, stan zdrowia Rommla mógł budzić niepokój. Miewał mdłości, spa­dło ciśnienie krwi, cierpiał na bóle głowy i bezsenność, a także zdarzały mu się omdlenia. Niechęć Cavallera do feldmarszałka, który znowu dowodził włoski­mi formacjami, budziła jednak głównie szczerość i dosadność wypowiedzi Rommla. Rommlowi niezwykle ciężko było się rozstawać ze swoimi żołnierza­mi. Głęboko troskał się o los Afrika Korps, choć jednostki frontowe znalazły się już w Mareth, a więc tylko nieco ponad trzysta kilometrów od Tunezji, gdzie stacjonowały świeże oddziały. Panzerarmee stać się miała częścią nowej struk­tury. A Rommel nadal wierzył, że skoncentrowane w Tunezji i zaopatrywane przez Tunis wojska dysponowały - na krótką metę - lepszymi perspektywami. Poproszono go 13 stycznia o odesłanie z frontu do Tunisu 21. Dywizji Pancer­nej, a Rommel uczynił to niezwłocznie.

Zmiany dotknęły też dowództwo włoskie. Rommel ze smutkiem przyjął wieść o odejściu 31 stycznia Bastica. W przeszłości zdarzały się jego dzikie kłótnie z Bastikiem, którego Rommel przezywał „Bombastico”, feldmarszałek wiedział jednak, że zawdzięcza swemu włoskiemu koledze wiele, a ten uczci­wie popierał punkt widzenia Rommla w Commando Supremo. Zdymisjonowa­nego Cavallera Rommel nie żałował w najmniejszym stopniu.

12 lutego - wcześniej postanowiwszy przekazać dowództwo dopiero wtedy, gdy otrzyma bezpośredni rozkaz - Rommel odnotował, iż upłynęła właśnie druga rocznica jego przybycia do Trypolisu na czele Afrika Korps. Orkiestra 8. Pułku Pancernego urządziła mu koncert o ósmej rano, a wieczorem Rommel wydał skromne przyjęcie dla dwudziestu weteranów, którzy najdłużej służyli pod jego komendą w Afryce. Znalazł się wśród nich graf Sponeck, dowódca 90. Dywizji Lekkiej, który dał w prezencie Rommlowi mapę Afryki, podpisaną przez wszystkich obecnych46. Trzy dni później ariergarda Afrika Korps dotarła do Mareth. Niemcy i Włosi utracili tym samym Trypolitanię.

4 lutego Brytyjczycy urządzili w Trypolisie defiladę zwycięstwa, na którą przybył, jak donieśli niemieccy wywiadowcy, sam Churchill. 3 lutego naród niemiecki dowiedział się o kapitulacji 6. Armii w Stalingradzie. Miasto wraz z ponad dziewięćdziesięcioma tysiącami jeńców, wśród których znajdował się świeżo mianowany feldmarsz. Paulus, wpadło w ręce Rosjan. Stalingrad i El-Alamejn oznaczały załamanie niemieckiej potęgi militarnej.

0x01 graphic

ROZDZIAŁ 18

OSTATNI AKT AFRYKAŃSKIEGO DRAMATU

Rommel uważał pozycje pod Mareth za niepewne. Proponując wcześniej od­wrót „do Gabes” miał na myśli linię obronną znajdującą się w rzeczywistości siedemdziesiąt kilometrów za Mareth, pod Akarit. Osobiście twierdził, że i tam wojska osi nie utrzymają się zbyt długo, a jedynie opóźnią natarcie nieprzyja­ciela i umożliwią ewakuację Niemców z Afryki w dobrym porządku. Prowadze­nie długotrwałej defensywy Rommel uważał za niemożliwe. Pojmował przy tym, że zwierzchnicy nie podzielają jego opinii.

Żołnierze i tak przebywali już zbyt długo na afrykańskim froncie. Linia bro­niona obecnie przez Rommla na południu oraz 5. Armię Pancerną (gen. von Arnima) na północy rozciągała się na siedemset kilometrów. Siły te miały stawić czoło potężnym armiom Montgomery'ego, napierającego na granicę tunezyjską od Trypolisu, oraz Eisenhowera (którego zastępca, brytyjski gen. Alexander, wkrótce miał przejąć dowodzenie w jego imieniu) szykującego się do ataku na Tunis oraz Sfax, aby wbić klin między wojska osi. Rommel uważał stanowczo, że dysproporcja sił jest zbyt wielka, by można było mówić o skutecznej obronie na dłuższą metę. Jeżeli z góry nie chciało się poświęcić dywizji niemieckich i włoskich na zatracenie, to należało je w końcu ewakuować do Europy. Twar­dym oporem na dobrze wybranych pozycjach i cofaniem się krok po kroku moż­na było tylko zyskać trochę czasu. Lecz co to miało wspólnego z nadrzędnym celem strategicznym, czyli obroną samej Rzeszy? Rommel, o którym mówiono, że jest lepszym taktykiem niż strategiem, czuł się cokolwiek niepewnie, ni­czym wykonawca tajemniczego zadania, któremu nie powiedziano, czemu ono właściwie ma służyć. Tym razem on rozumował kategoriami strategicznymi, jego zwierzchnicy zaś zdawali się je lekceważyć. Kesselring chciał bronić Afry­ki niewystarczającymi siłami Panzerarmee (przemianowanej na 1. Armię Włoską) oraz 5. Armii Pancernej.

W tym wypadku Rommel oceniał dowództwo włoskie i niemieckie zbyt su­rowo. Istniały przesłanki, aby zatrzymać siły angielsko-amerykańskie w Afry­ce Północnej. Inaczej bowiem Brytyjczycy i Amerykanie z pewnością natych­miast zajęliby się przygotowaniami do desantu w Europie. Poza tym kontrola nad Tunezją i Sycylią bardzo krępowała nieprzyjacielowi swobodę działań w basenie Morza Śródziemnego. Mussolini, z czego zresztą Rommel zdawał so­bie sprawę, uważał, że Tunezja broni dostępu do samych Włoch, a przed jej opanowaniem Anglicy i Amerykanie raczej nie mogą planować inwazji na Europę. Rommel byłby nawet skłonny zaakceptować takie rozumowanie, gdyby szło w parze z poważnym wzmocnieniem sił stacjonujących w Tunezji. A tak narzucone zadania były w zasadzie niewykonalne. Realizacja sensownej stra­tegii pociągnie za sobą wyniszczenie własnych dywizji.

Rommel zapadł w stan przygnębienia bliskiego wręcz melancholii. Nie wie­rzył, że uda się wypełnić postawione przed nim zadanie. Przeczuwał, że kam­pania afrykańska może zakończyć się klęską. W listach nie krył również pesy­mizmu co do ostatecznego wyniku całej wojny. Stracił zaufanie do kierownic­twa Rzeszy. Podupadł na zdrowiu - co z pewnością było między innymi skut­kiem przedwczesnego powrotu (z wypoczynku) pod El-Alamejn - a to miało znaczący wpływ na stan jego ducha; często czuł się źle, stracił dawny wigor i upór. W trakcie odwrotu nie skąpił wszelkich wysiłków. Teraz wydawał się na skraju wyczerpania. Czasem, co niewiarygodne, miał nawet trudności z podejmowaniem decyzji. Był to czarny okres jego wojskowej kariery. Mimo wszystko jednak starał się nie ulegać słabości. Chociaż tęsknił za urlopem i wypoczynkiem, to 7 lutego napisał do żony: „Póki jeszcze trzymam się na no­gach, to odsuwam od siebie myśl o opuszczeniu tego teatru wojny!”1

Jako żołnierz i oficer, Rommel był głęboko rozgoryczony. Odnosił wrażenie, że jego opinie dotyczące kwestii militarnych są lekceważone. Czuł, iż zwierzchnicy stracili do niego zaufanie. Nie krył, że jest przygnębiony poraż­ką. Jednakże zarzuty defetyzmu i słabości uważał za wielce niesprawiedliwe - wiedział, iż formułują je ludzie, którzy mają bardzo nikłe wyobrażenie o rze­czywistej sytuacji wojskowej. Twierdził, że rozsiewanie podobnych opinii fa­talnie wpływa na morale Panzerarmee i jest wbrew niemieckiej racji stanu.

Nowa struktura dowodzenia też była daleka od doskonałości, choć miało się to zmienić. Teraz, kiedy dwie armie osi stały do siebie „plecami”, potrzebne by­ło stworzenie ośrodka dowódczego dla koordynacji ich poczynań. Teoretycznie zwierzchnictwo nad nimi znajdowało się w rękach Kesselringa, przebywające­go na ogół we Włoszech. 9 lutego odbyła się narada, w której uczestniczył Rommel, dotycząca opracowania planu działań przeciwko siłom angielsko-amerykańskim na zachodzie. Otóż 5. Armia Pancerna miała zniszczyć znajdujące się przed jej frontem jednostki amerykańskie2. Do realizacji takiego celu niezbęd­ne było utworzenie zwierzchniego dowództwa nad dwiema armiami, które spełniać miały raczej odmienne zadania. W ten sposób uzgodniono utworzenie Grupy Armii „Afryka”, w której składzie znalazły się 1. Armia Włoska i 5. Ar­mia Pancerna. W rzeczywistości jednak wspomniana Grupa Armii zorganizo­wana została dopiero 23 lutego. Tymczasem większością niemieckich formacji dowodził von Arnim, a Rommel, niemiecki feldmarszałek, kierował poczyna­niami 1. Armii Włoskiej, współdziałając z włoskim gen. Messe. Mówiło się po­wszechnie, iż komendę na Grupy Armii „Afryka” miał objąć von Arnim, cho­ciaż nie nastąpiła jeszcze oficjalna nominacja. Rommel wiedział, że wielu żoł­nierzy w Tunezji wolałoby widzieć na czele jego samego.

Przed ostatnim zapadnięciem kurtyny miał się rozegrać ostatni, krótki i niewesoły dla Niemców akt dramatu afrykańskiego.

21. Dywizja Pancerna (płk Hildebrandta: gen. von Randow zginął w trakcie odwrotu w grudniu) została wcześniej wydzielona spod komendy Panzerarmee, odesłana na tyły do Tunezji i tam uzupełniona żołnierzami i sprzętem. Obecnie stanowiła najbardziej doświadczoną formację 5. Armii. 1 lutego dy­wizja zaatakowała i pochwyciła przełęcz Faid, przejście wiodące ze wschodu na zachód przez góry w centralnej części Tunezji. Anglicy i Amerykanie mo­gli przypuścić szturm na wschód ku wybrzeżu i odciąć w ten sposób von Arnima od Rommla. Aby tego dokonać, musieliby sforsować górską barierę, a przede wszystkim dwie przełęcze: Faid i Foudouk. Zajęcie przełęczy Faid przez 21. Dywizję Pancerną znacznie to utrudniło. Dało także von Arnimowi możliwość ewentualnego wypadu na zachód. Jednakże uderzenie alian­tów na wschód i południowy wschód, z Gafsy na Sfax i Gabes, stanowiłoby je­szcze poważniejsze zagrożenie dla von Arnima i Rommla. Ten manewr też należało uprzedzić.

Niemiecko-włoska operacja, której plany opracowano 9 lutego, rozpoczęła się pięć dni później atakiem 10. (gen. von Broicha) i 21. dywizji pancernych z przełęczy Faid i Maizila ku niewielkiej arabskiej wiosce Sidi Bou Zid. Niem­cy odrzucili z zajmowanych pozycji oddziały amerykańskie, siejąc w ich szere­gach panikę. Amerykanie stracili dwadzieścia sześć dział, czterdzieści cztery czołgi i niemal setkę innych pojazdów, z których część porzucili, nim kolumny niemieckich wojsk spotkały się na zachód od Sidi Bou Zid. Wojska te stanowi­ły prawe skrzydło sił użytych w operacji „Frühlingswind”. Rommel miał zadać cios „lewą ręką” i przystąpić do operacji „Morgenlust”.

Rommel miał dwa powody, by z radością oczekiwać nadchodzącej bitwy. Po pierwsze, mógł wyciszyć niepokoje, które targały nim pod Mareth. Per­spektywa toczenia nowych ciężkich walk obronnych z Montgomerym, pod­czas gdy świeże siły angielsko-amerykańskie mogły zaatakować go równo­cześnie od flanki i od tyłu, nie była specjalnie zachęcająca. Wyczekując bier­nie pod Mareth, Rommel narażał się, że przeciwnik odetnie mu drogę odwro­tu. Gdyby teraz udało mu się odnieść lokalny sukces, to znalazłby się w lep­szej sytuacji i miałby więcej szans w walce z 8. Armią. Mógł nawet spodzie­wać się, że otrzyma uzupełnienia. Sam wystąpił z propozycją podjęcia akcji zaczepnej jeszcze 4 lutego.

Po drugie, chodziło o coś, o czym dyskutował już wcześniej z Kesselringiem. Plan przewidywał, że Rommel zaatakuje włoskimi i niemieckimi od­działami 1. Armii ze wschodu ku Gafsie. Gafsa, leżąca w odległości nieco po­nad stu kilometrów od Gabes, znajduje się nad traktem biegnącym od wscho­dniego wybrzeża tunezyjskiego, przez masyw Atlasu, ku algierskiemu inte­riorowi. Gafsa, licząca około dziesięciu tysięcy mieszkańców, zajęta była przez oddziały II Korpusu amerykańskiego (gen. Fredendalla). Siedemdzie­siąt kilometrów na północ od Gafsy znajdowała się Feriana, a niespełna sto kilometrów dalej Tebessa: wielka baza aliancka, zlokalizowana w pobliżu granicy algierskiej.

Rommel szczerze cieszył się na myśl o ataku na Gafsę, dopełniającego ude­rzenie von Arnima przez przełęcze na Sidi Bou Zid. W jego głowie zrodziły się jednak jeszcze śmielsze zamierzenia. Uważał, iż to możliwe, że nieprzyjaciel po wstępnych niepowodzeniach rzuci się do bezładnej ucieczki, a wtedy - jak wie­le razy w przeszłości - Rommel spróbowałby taktyczny sukces przemienić w zwycięstwo na skalę operacyjną. Tak więc szykował się, że po zajęciu Gafsy ruszy na Ferianę i ku Tebessie. Zamiar taki w gruncie rzeczy nie był sprzecz­ny z założeniami, uzgodnionymi na naradzie 9 lutego, jednakże wybiegał poza określone tam cele operacji. Rommel liczył, że uda mu się powtórzyć dawne wyczyny. Zwycięstwo oznaczałoby rozbicie alianckiego frontu w środkowej Tu­nezji - w konsekwencji nieprzyjaciel musiałby się wycofać na powrót do Algie­rii. Zagrożenie ataku od tyłu na pozycje pod Maruth zostałoby zniwelowane. No i Niemcy zyskaliby na czasie, potrzebnym do utworzenia frontu wokół Tu­nisu i Bizerty, co, zdaniem Rommla, stanowiło jedyny sensowny cel na przy­szłość - za tym poszłaby względnie bezpieczna ewakuacja do Europy.

Rommel zatem odzyskał wiarę w siebie. Popołudniem 15 lutego Afrika Korps (gen. von Liebensteina), a w jego składzie siedemdziesiąt czołgów z 15. Dywizji Pancernej oraz włoska Dywizja Pancerna „Centauro”, wkroczył do Gafsy. Miejscowość została wcześniej ewakuowana przez Amerykanów. Na północy, opanowawszy pewne zamieszanie, oddziały von Arnima - dowo­dzone bezpośrednio przez jego zastępcę, gen. Zieglera - posuwały się na Sbeitlę. Następnego dnia Rommel polecił von Liebensteinowi maszerować na Fe­rianę, tebessańską drogą. Sam pojechał do Gafsy, gdzie zniszczenie amery­kańskiego składu amunicji spowodowało znaczne straty wśród ludności cy­wilnej. Arabowie entuzjastycznie powitali wkraczające wojska okrzykami: „Hitler!” oraz „Rommel!”

Częściowo przez przypadek, dalej, niż to przewidywały plany, posunęły się też na północny zachód jednostki von Arnima, nacierając teraz na Sbeitlę. Opanowanie przez Niemców Sbeitli i Feriany oznaczałoby uchwycenie punk­tów wyjściowych dla dalszej, zmasowanej ofensywy w kierunku zachodnim, którą to operację Rommel zaczynał uznawać za całkiem realną. Tegoż wieczo­ra, podczas rozmowy telefonicznej, von Arnim zgodził się dotrzeć do Sbeitli. Afrika Korps wkroczył do Feriany następnego ranka, 17 lutego. Zdobyto też pobliskie lotnisko w Thelepte wraz z jednym amerykańskim samolotem.

Rommel znajdował się teraz wśród walczących i nacierających oddziałów Afrika Korps. Jego nastrój wyraźnie się poprawił i tuż po południu 17 lutego przesłał telegraficznie do Rzymu pewną propozycję. Sugerował, aby trzy dywi­zje pancerne - 10., 15. i 21. - dokonały koncentracji w rejonie Feriany pod je­go komendą, a następnie wyruszyły ku Tebessie, na podbój Algierii, gdzie znaj­dowały się tyłowe bazy Anglików i Amerykanów. Nadarzała się bowiem zna­komita okazja, jako że opór przeciwnika był na razie słaby. Ku jego radości, Kesselring wyraził zgodę. Tego wieczora Rommel pozwolił sobie na butelkę szampana - wypadek rzadki w jego karierze. Powiedział też Berndtowi, że czu­je się niczym rumak, który słyszy sygnał do walki3.

Następny dzień przyniósł jednak trudności, co wynikło ze złej organizacji dowodzenia nacierających wojsk. Von Arnim zaczął się wahać i wysuwać obiekcje. W przeciwieństwie do Rommla chciał skierować się na północ, nie wy­kraczając poza granice Tunezji, a akcję w górach uważał za zbyt czasochłonną. Twierdził nadto, że plan dotarcia do Tebessy jest zanadto ambitny. Czyż nie le­piej umocnić się w Tunezji?

Rommel zaprotestował energicznie. Nie znał szczegółów planowanego sa­modzielnie przez von Arnima przedsięwzięcia i nikt go o nich nie poinformo­wał. Uważał przy tym, że 5. Armia posuwa się zbyt opieszale. Podejrzewał,

że ci sami, którzy jeszcze wczoraj zarzucali mu defetyzm, dzisiaj uważają go za hazardzistę, który pragnie nawiązać do minionych dni chwały. Rommel napisał potem ze wzburzeniem, że nigdy nie był hazardzistą, w Tunezji jed­nak gra szła o wysoką stawkę, a czasu było niewiele. Dopiero po północy 18 lutego spór znalazł kompromisowe rozwiązanie. Rommel miał przejąć dwie dywizje pancerne z 5. Armii, 10. i 21., i ruszyć z Feriany i Sbeitli. Ce­lem natarcia miał stać się jednakże Le-Kef, co zostało potwierdzone 19 lute­go przez Commando Supremo4.

Owa zwłoka i zmiana planów bardzo poirytowała Rommla. Okazało się, że zamiast szybkiego manewru, który zagroziłby nieprzyjacielowi okrążeniem, przyszło dokonać płytkiego uderzenia, które nawet w razie sukcesu nie przy­niosłoby decydujących rozstrzygnięć. Mimo wszystko Rommel następnego ranka, 19 lutego, wyprawił swoje siły pancerne na północ, po raz ostatni oso­biście wiodąc żołnierzy do boju. Von Liebenstein został ranny 17 lutego, a cza­sowe dowództwo Afrika Korps objął Ziegler. W strefie operacji znajdowały się trzy niemal równoległe trakty: droga do Tebessy, którą Rommel chciał ude­rzyć głównymi siłami, lecz obecnie obsadził tylko oddziałami rozpoznawczymi i osłonowymi; główny trakt Sbeitla - Le-Kef, którym posuwała się 21. Dywi­zja Pancerna oraz, pomiędzy wymienionymi, droga do Thali przez przełęcz Kasserine, którą zmierzało na północ silne ugrupowanie pancerne pod ko­mendą gen. Buelowiusa, doświadczonego oficera wojsk inżynieryjnych. Rom­mel nadzorował pilnie przebieg marszu wszystkich kolumn.

Bitwa o Kasserine była ostatnim zwycięstwem Rommla w Afryce. Jego le­wo i prawoskrzydłowe kolumny brnęły wolno, więc drugiego dnia operacji po­łożył nacisk na postępy ugrupowania centralnego. Zdobywszy przełęcz Kasse­rine, Rommel mógł skupić w jej okolicy siły do dalszego natarcia w dowolnym kierunku oraz unicestwić oddziały nieprzyjacielskie, który zagrażałyby nie­mieckim flankom. Mógł też dokonywać wypadów i pozorowanych ataków. Miałby wybór, a to właśnie lubił.

Sama przełęcz, przebiegająca pomiędzy górami wznoszącymi się stromo na wysokość ponad tysiąca metrów, okazała się wąska - o szerokości mniej niż ki­lometr. Ciągnęła się przez prawie dwa kilometry, a dalej przechodziła w kotlinkę otoczoną zalesionymi wzgórzami; tam droga się rozwidlała. Jeden z traktów wiedzie obecnie na północ do Thali, a drugi, w okresie wojny przypo­minający zaniedbaną ścieżynkę, łączył się w końcu z szosą do Tebessy. Amery­kanie zdążyli wcześniej solidnie zaminować południowe podejścia do przełęczy. Ich główne pozycje znajdowały się na północ od przełęczy i mogli stamtąd ra­zić ogniem atakujących. Wspomniane pozycje obsadzili saperzy i piechurzy amerykańscy, brytyjscy i francuscy, wsparci działami i moździerzami; okazały się jednak źle wybrane. Wczesnym wieczorem 19 lutego Buelowius zaczął wy­pierać obrońców z przełęczy. W odpowiednim czasie rzucił na pobliskie wzgórza piechotę, która stopniowo przenikała pomiędzy stanowiska bronią­cych się. Kiedy Rommel postanowił, że główny szturm przypuści właśnie na Kasserine, alianccy żołnierze, choć zdradzali oznaki podenerwowania, nadal się trzymali. Nakazał 10. Dywizji Pancernej (gen. von Broicha) podjąć marsz ku przełęczy i wezwał Dywizję „Centauro” z Feriany. Nazajutrz wcześnie ra­no sam zjawił się pod Kasserine. Po paru godzinach jego czołowe oddziały przebiły się przez przełęcz ku Tebessie. Rommel rozważał myśl, by natychmiast ru­szyć dalej. Czołowe formacje meldowały, że nie napotkały oporu na drogach do Tebessy i Thali. O siódmej wieczorem 21 lutego Rommel na czele 10. Dywizji Pancernej wjechał do Thali.

Jednak po niewielu godzinach odwołał natarcie. Decyzję tę podjął na wła­sną odpowiedzialność. Wcześniej, 20 lutego, złożył mu wizytę Kesselring i z en­tuzjazmem przyjął plan natarcia na Tebessę, wykonalny, jak mniemał, po przebyciu przełęczy Kasserine. Von Arnim - sceptyczny i niechętnie idący na rękę Rommlowi - został nakłoniony przez Kesselringa do przekazania feld­marszałkowi większości swoich dywizji pancernych, chociaż zatrzymał u sie­bie, w północnym sektorze, nowe, potężne czołgi typu Tiger.

Rommel towarzyszył piechurom, którzy posuwali się naprzód w przełęczy, dodając swoją obecnością ducha żołnierzom. Kesselring, jak zwykle pełen opty­mizmu, przekonywał go do kontynuowania natarcia. Zaproponował teraz, że­by Rommel formalnie objął komendę Grupy Armii „Afryka” (której dowódca nie został jeszcze oficjalnie wyznaczony) i tym samym przejął odpowiedzial­ność za siły, którymi kierować chciał von Arnim. Ponoć pomysł ten wypłynął od samego Hitlera.

Rommel jednak odmówił kontynuowania ataku. Nie był też pewien, czy pragnie objęcia dowództwa grupy armii, które wcześniej zaoferowano von Arnimowi. Nie wiedział, czy zwierzchnicy znowu obdarzyli go zaufaniem, czy też po prostu podjęli nieprzemyślaną, spontaniczną decyzję. Tak czy owak, rozka­zał wstrzymać natarcie. 22 lutego zaprotestował wobec Kesselringa, mówiąc, że należało dokonać całej operacji według planów jego, Rommla. Kesselring przyznał mu rację: był to już jednak płacz nad rozlanym mlekiem. Rommel powtarzał, iż wojska niemieckie muszą się zatrzymać5.

Dysponował przy tym mocnymi argumentami. Opór nieprzyjaciela naras­tał. Przeciwnik bynajmniej nie rzucił się do panicznej ucieczki. Początkowo wprawdzie Amerykanie byli wyraźnie wstrząśnięci atakiem, porzucając w wielu wypadkach zajmowane pozycje, lecz kiedy szok minął, bili się dziel­nie. Doświadczone oko Rommla dostrzegło, że Amerykanie szybko przyszli do siebie, potrafili wyciągać trafne wnioski z własnych błędów; potwierdziły się też jego smutne przypuszczenia, iż zostali wyposażeni w doskonały sprzęt. A zaczęły nadchodzić akurat meldunki, że wrogie czołgi nadciągają od półno­cy w stronę pola bitwy.

Ponieważ opór przeciwnika się wzmagał, to osiągnięcie operacyjnego celu, jaki stanowiło wdarcie się na alianckie tyły, kosztowałoby mnóstwo czasu, a tego Niemcom i Włochom brakowało. Od początku operacji dawał się we znaki brak jednolitego dowodzenia wojskami osi. Ponadto niektórzy liniowi oficerowie, zbyt wolno, zdaniem Rommla, spełniali rozkazy, nie wykazując się dostateczną inicjatywą, co powodowało jeszcze większą zwłokę. Rommel nie czuł się tak pewnie na czele nowej armii jak poprzednio. I jak poprzednio, Niemcy i Włosi musieli oszczędzać amunicję i paliwo. Paskudna pogoda utru­dniała wprawdzie działania nieprzyjacielskiemu lotnictwu, lecz pogoda w końcu musiała się zmienić. Brytyjczycy ostatnio rzucili do walki samoloty typu Hurricane, wyposażone w pociski rakietowe, które siały spustoszenie wśród niemieckich czołgów.

Czas był sprawą kluczową, albowiem Rommel niepokoił się o swoje od­działy pod Mareth, naprzeciw których stała cała armia Montgomery'ego. Montgomery mógł wykorzystać swą przytłaczającą przewagę. Gdyby zaata­kował, kiedy większość jednostek Panzerarmee Afrika zaangażowana była w walki na obszarach centralnej Tunezji (gdyby nawet jednostki te pobiły formacje angielskie i amerykańskie i ruszyły za nimi w pościg) to sytuacja Niemców z miejsca stałaby się krytyczna. Rommel uważał, iż trzeba spróbo­wać zasiać zamieszanie w szeregach 8. Armii wyprzedzającym uderzeniem, nim Montgomery zbierze się do ataku na linię Mareth. Przygotowania do niego wymagały czasu, którego mogłoby zabraknąć, gdyby Rommel nie wstrzymał teraz natarcia na Amerykanów. Uderzenie na Kasserine okazało się sukcesem taktycznym. Rommel raz jeszcze dzięki energii, maestrii i sta­nowczości oraz wyszkoleniu swych żołnierzy odniósł krótkotrwały triumf. Dalsze natarcie byłoby jednakże szaleństwem. Brakło czasu. To cień rzuca­ny przez Montgomery'ego doprowadził do wstrzymania akcji Frühlingswind oraz Morgenlust.

Oczywiście, Rommel mógł zwrócić uwagę na ten czynnik, nim operacja się rozpoczęła. Mógł zwrócić uwagę na konieczność wstępnego pokrzyżowania szyków Montgomery'emu. Nie zrobił tego. Nie da się ukryć, w teorii, że gdyby 5. Armia osiągnęła błyskotliwe zwycięstwo w środkowej Tunezji, to Rommel mógłby zdążyć wrócić na czas ze swoimi wojskami na front pod Mareth.

A zatem Rommel wkrótce znalazł się pod Mareth. O szóstej rano 6 mar­ca zaatakował Brytyjczyków pod Medenine. Rozpoczęła się operacja o kryp­tonimie „Capri”.

Zaledwie krócej niż tydzień Rommel był nominalnym dowódcą Grupy Ar­mii „Afryka”. Nie zorganizowano mu jednak właściwego sztabu, a przy tym, o czym niemal wszyscy wiedzieli, objął to stanowisko jakby w zastępstwie von Arnima. Rommel miał wkrótce zostać odesłany z Afryki ze względów zdro­wotnych. Poza tym nie cieszył się już aż takim zaufaniem zwierzchnika sił zbrojnych Rzeszy jak dawniej. Tu i ówdzie niechętnie słuchano jego rozkazów.

Już 26 lutego von Arnim wszczął własną akcję w północnej Tunezji - ope­rację Ochsenkopf - czyli atak na Beje i Mejdez-el-Bab. Operacja planowała by­ła już od pewnego czasu, ale Rommel dowiedział się o niej dopiero 24 lutego, a więc dzień po tym, jak objął formalne dowództwo Grupy Armii „Afryka”6. Operacja ta nie była w najmniejszym stopniu skoordynowana z walkami w centralnej Tunezji. Rommel, poznawszy jej szczegóły, natychmiast uznał, iż do jej wykonania wyznaczono stanowczo zbyt skromne siły. Należało ją skoor­dynować z natarciem na Kasserine. Rommel nakazał odwołanie operacji Ochsenkopf, potrójnego uderzenia znacznymi (mimo wszystko) siłami pancer­nymi, już trzy dni po jej rozpoczęciu, do kiedy to 5. Armia utraciła większość swoich czołgów. Rommel był wściekły, gdyż spadła na niego odpowiedzialność za niepowodzenie akcji, w której planowaniu nie wziął żadnego udziału.

Co więcej, tak von Arnim, jak i Messe, dowódcy obu armii Rommla, zwra­cali się z różnymi kwestiami wprost do Kesselringa w Rzymie. Messe był najstarszym rangą włoskim generałem na afrykańskim teatrze wojny (ponadto ściągał on własną ręką na front żołnierzy włoskich z tyłów7).

Postępowanie von Arnima zrozumieć łatwiej - dano mu do zrozumienia, że rychło stanie na czele afrykańskiej grupy armii. Mówiąc krótko, wysocy do­wódcy osi w Afryce odnosili się do siebie w tym okresie niemal wrogo. Wspom­niał o tym Berndt w liście do Schmundta.

Naturalnie, oficjalnie wszystko wyglądało pięknie. Rommel i Messe kom­plementowali się wzajemnie. Ów ostatni stwierdził w przemówieniu wygło­szonym 2 marca, iż włoscy żołnierze są dumni, że służą pod skrzydłami feld­marszałka Rommla. Rommel, odpowiadając, rzekł, iż od dwóch lat walczy ra­mię w ramię z włoskimi towarzyszami broni [„Schulter an Schulter mit den Italienischen Kameraden”] - Gładkie czy podniosłe słowa nie mogły jednak przesłonić rzeczywistości.

Operacja „Capri”, czyli atak na Medenine, zakończyła się dla Rommla cał­kowitym niepowodzeniem. Do dzisiaj zdumiewa zresztą fakt, że podjął on wal­kę w tak niekorzystnych okolicznościach. Montgomery dysponował na umocnionych pozycjach pod Medenine czterystoma czołgami i pięciuset arma­tami przeciwpancernymi. Ponadto - za sprawą swojego wywiadu - świetnie orientował się w zamiarach Rommla i mógł należycie przygotować się do star­cia. Był przekonany, że wygra tę obronną bitwę i doprowadzi tym samym do jeszcze poważniejszego osłabienia armii niemiecko-włoskiej. Montgomery ugrupował swe formacje (sześć silnych brygad) w łuk na zachód i północ od Me­denine, około trzydziestu kilometrów na południe od linii Mareth. W odwodzie trzymał 7. Dywizję Pancerną. Prawa flanka wojsk brytyjskich opierała się o morze. Anglikom wiadomo było, że Rommel, jak parokrotnie w przeszłości, dokona pozorowanego ataku frontalnego, by ostatecznie spróbować szczęścia na lewym skrzydle ugrupowania brytyjskiego.

Feldmarszałek powiedział swoim podwładnym, że sukces zależeć będzie od szybkości i zaskoczenia. Stwierdził później, że wszystkie nadzieje pokładał w uderzeniu na Montgomery'ego, nim ten będzie gotowy. Ale Montgomery cze­kał w pogotowiu. Wyprawa Rommla do centralnej Tunezji dała mu nieco cza­su; o zaskoczeniu nie było nawet mowy. Ponadto Montgomery miał tak przy­gniatającą przewagę w sprzęcie, że o ile nie popełniłby jakiegoś fatalnego błę­du, Niemcy i Włosi nie mogli dać mu rady.

Montgomery nie popełniał fatalnych błędów. Działał metodycznie, chłod­no kalkulował, liczył się z możliwościami swoich żołnierzy, zdobył już w Afry­ce bogate doświadczenie. Rzadko próbował zastawiać na przeciwnika pułap­ki, bitwę przyjmował (z zasady), kiedy miał znaczną przewagę. Rozumiał, że jeśli Rommel zaatakuje pod Medenine, to prędko straci inicjatywę na rzecz Brytyjczyków.

Rommel przystąpił do natarcia stanowczo zbyt słabymi, biorąc pod uwagę liczebność przeciwnika, siłami. Nadto nie był wcale przekonany o powodzeniu tej akcji. Już dawno temu stwierdził, że wojska niemiecko-włoskie powinny opuścić Afrykę Północną. Uważał właściwie (z czym w pełni zgadzał się von Ar­nim), iż najrozsądniejsze byłoby skrócenie linii defensywnych, co pociągało za sobą odwrót pod Enfideville, przed przystąpieniem do ostatecznej ewakuacji.

Podzielił się tą refleksją z OKW. Na linii Enfideville wojska osi mogłyby utrzy­mać się dłużej. Na linii Mareth - nie.

Sam Rommel nie zaprzeczał, że przystąpił do ataku na Medenine bez za­pału. Rommel spod Medenine nie przypominał prawie w niczym dawnego Rommla. Nawet przygotowania do akcji upłynęły na debatach i swarach - niegdyś rzecz nie do pomyślenia! Ostatecznie Rommel przekazał kierowanie operacją Messemu, nowemu dowódcy 1. Armii Włoskiej, choć siłę uderzenio­wą stanowić miał przecież Deutsches Afrika Korps! I z niejaką ulgą odwołał całe natarcie już pierwszego dnia, o godzinie siedemnastej.

Było to koniecznością. Jak pod El-Ghazalą, przeprowadzona została demon­stracja przed frontem w pobliżu wybrzeża, tym razem przez Dywizję „Spezia” i 90. Dywizję Lekką. Trzy niemieckie dywizje pancerne usiłowały się przebić na kilkunastokilometrowym odcinku ku Tadjera Khir, na północny zachód od Medenine. Afrika Korps, liczący sto pięćdziesiąt czołgów, starł się z pięciuset brytyjskimi armatami przeciwpancernymi, w tej liczbie z nowymi, doskonały­mi działami siedmiofuntowymi, których pociski zdolne były przebić każdy nie­miecki pancerz. Podejść do brytyjskich stanowisk chroniły też miny. Montgo­mery wiedział dokładnie, gdzie Rommel - albo raczej gen. Cramer, nowy do­wódca Afrika Korps - przypuści szturm. Co prawda, już po wszystkim Rommel twierdził, że mógł podzielić swe zgrupowanie pancerne i uderzyć jed­nocześnie z północy i południa, lecz wątpliwe, czy wpłynęłoby to na wynik star­cia. Faktem jest bowiem, że Rommel, działając bez zwykłej dla siebie werwy, rzucił 3we osłabione dywizje pancerne na dobrze umocnione pozycje znacznie silniejszego i wyekwipowanego lepiej niż kiedykolwiek przedtem przeciwnika. Do końca dnia Afrika Korps stracił jedną trzecią czołgów, nie osiągając choćby lokalnego sukcesu taktycznego.

Dlaczego więc Rommel podjął podobną akcję? Nie wiedział, czy Montgome­ry jest przygotowany na podjęcie bitwy. Postanowił zaryzykować. Rozumiał i przekonywał o tym wszystkich, którzy chcieli go słuchać, że bierne wyczeki­wanie pod Mareth przyniesie nieuchronną klęskę, bo oznaczać będzie oddanie inicjatywy w ręce Montgomery'ego; Brytyjczycy zaatakują, gdzie zechcą i kie­dy zechcą. Wyłania się jeszcze jedno pytanie: Czy Rommel mógł swoje natar­cie poprowadzić lepiej, sprawniej? Biorąc pod uwagę stosunek sił i fakt więk­szej skuteczności wywiadu brytyjskiego, należy odpowiedzieć: raczej nie. W owym okresie Afrika Korps, stanowiący siłę uderzeniową 1. Armii Wło­skiej, nie mógł dorównać nieprzyjacielskiej 8. Armii, zajmującej przy tym umocnione stanowiska obronne. To nie była już właściwie tamta 8. Armia, którą Rommel pamiętał z ubiegłych lat i którą można było pokonać słabszymi siłami. Przeciwnikiem Rommla był ponownie dowódca, który nie dawał się wciągać w chaotyczny bój i stawiał sobie za punkt honoru sprawowanie peł­nej kontroli nad przebiegiem każdej potyczki. Pod Medenine Niemcy z góry skazani byli na porażkę. Można założyć, że gdyby Rommel znajdował się w pełni sił fizycznych, to nigdy nie zdecydowałby się na taką akcję. Opis bi­twy pod Medenine zdradza, że Rommel był podówczas jedynie cieniem daw­nego triumfatora spod El-Ghazali.

Medenine okazało się chwilą prawdy. Dzień po bitwie nadeszła odpowiedź Hitlera na sugestie, które Rommel skierował do OKW, aby wycofać niemiecko-włoskie jednostki pod Enfideville. Jak łatwo zgadnąć, Führer z oburzeniem odrzucił ten pomysł.

Rommel miał się ponownie spotkać z Hitlerem, a następnie udać się na ur­lop zdrowotny. Feldmarszałka żegnał jeden z jego najbardziej doświadczonych podwładnych, von Luck, i nie mógł ukryć wzruszenia. Rommel siedział w swym wozie dowódczym, sprawiając wrażenie chorego i wyczerpanego, jed­nak, jak napisał von Luck, „w oku miał nadal ten osobliwy błysk”8. Rommel, ze łzami w oczach, wręczył von Luckowi pamiątkową fotografię. Dwa dni później, 9 marca, przekazał komendę Grupy Armii ,.Afryka” von Arnimowi (równie pesymistycznie oceniającemu szansę Niemców w Tunezji) i odleciał do Rzymu. Wedle oficjalnej wersji miał wrócić po odbyciu kuracji. W rzeczywisto­ści jednak już nigdy więcej nie ujrzał Afryki.

W Rzymie Rommel rozmawiał z gen. Ambrosio, następcą Cavallera, a nas­tępnie w jego towarzystwie udał się do Mussoliniego. Duce, co zauważył Rommel, zaczął, jak większość, uważać go za defetystę. Wprawdzie potraktował Rommla uprzejmie, jednak bez specjalnej wylewności. Tu należy dodać, iż Rommel, w odróżnieniu od większości Niemców, zawsze podziwiał Mussoliniego. W Rzymie, aż do ostatnich niepowodzeń, nie przejmowano się zanadto wojną w Afryce. Duce, zawsze skłonny do przesady, przez minione lata wyra­żał się z podziwem o osiągnięciach Rommla. Z kolei Rommel uważał, że Italia zawdzięcza wiele swemu przywódcy; zauważył też, w czasie swej bytności w Afryce Północnej, iż Włosi „ucywilizowali” tamtejsze dzikie obszary. Teraz jednak spostrzegł też, że Duce ma równie iluzoryczne pojęcie o sytuacji woj­skowej w Afryce, jak Führer. Istotnie, Mussolini już od czasów El-Alamejn karmił się złudzeniami.

Nazajutrz, 10 marca, Rommel poleciał na Ukrainę, gdzie mieściła się wówczas kwatera polowa Hitlera. Zastał Führera głęboko przygnębionego klęską stalingradzką i zagładą całej 6. Armii. Armia Czerwona rosła coraz bardziej w siłę i najwyraźniej otrząsnęła się już z porażek poniesionych w pierwszych osiemnastu miesiącach kampanii. Stany Zjednoczone dostar­czały Rosjanom ogromnej liczby ciężarówek. Stalin zmobilizował wiele milio­nów rekrutów. Rosjanie dysponowali przy tym mnóstwem czołgów - i to zna­komitej klasy. Dla odmiany Niemcy na froncie wschodnim byli obecnie kiep­sko wyekwipowani. W styczniu mieli mniej niż pięćset czołgów na całym fron­cie, a poszczególne dywizje stopniały do siły pomniejszych oddziałów. Na wschodzie Niemcy przeszli do obrony, a utrzymanie dotychczasowych pozycji przedstawiało się dosyć problematycznie.

Rommel zameldował się u Hitlera o osiemnastej w dniu swego przybycia i w ciągu kolejnych trzech dni przeprowadził z wodzem kilka długich rozmów, biorąc też udział w naradach wojennych. Hitler nadal żył w świecie oderwa­nym od rzeczywistości. Wspominał o projekcie powierzenia Rommlowi, po odzyskaniu przez feldmarszałka zdrowia, dowództwa wyprawy ekspedycyjnej na Casablankę - był to zamiar tak absurdalny, że Rommel ledwie dowierzał własnym uszom. Zdawało mu się, że zdołał wcześniej przynajmniej wytłuma­czyć Führerowi, iż koniecznością jest skrócenie frontu w Tunezji i poczynienie tam przygotowań do ewakuacji wojska do Europy. Napisał do von Arnima, mi­mo sporów, jakie ich dzieliły, że zgadza się z nim co do jednego - iż sytuacja w Tunezji jest zła. Rommel zauważył też, że z Hitlerem znacznie łatwiej się rozmawia, kiedy Führer znajduje się w stanie depresji. Naprawdę niebezpiecz­ne były napady obłędnej euforii u wodza, których bało się całe jego otoczenie.

Odwrót pod Enfideville był rozwiązaniem na krótką metę i w ciągu nadcho­dzących dwóch miesięcy wypadki w Tunezji potoczyły się tak, jak to przewi­dzieli Rommel i von Arnim. Nie istniały już możliwości wzmocnienia sił w Tu­nezji. Dominacja aliantów bardzo poważnie utrudniała utrzymanie mostu po­wietrznego między Włochami i Afryką9. Także na lądzie Anglicy i Amerykanie mieli znaczną przewagę w sprzęcie. Kiedy von Arnim skapitulował dwa mie­siące później, 12 maja, do niewoli poszło z nim dwieście trzydzieści osiem ty­sięcy żołnierzy, z tego około stu tysięcy Niemców, czyli nawet więcej niż pod Stalingradem. Tymczasem 11 marca Hitler udekorował Rommla mieczami i diamentami do jego Krzyża Rycerskiego. Wtedy też Rommel dowiedział się, że już nie wróci do Grupy Armii „Afryka”. 12 marca Goebbels zanotował, że rozmowy Rommla z Hitlerem „przebiegają znakomicie” - najwyraźniej więc przyjaźń między tak odmiennymi osobowościami jak feldmarszałek i minister propagandy trwała nadal.

Dokładnie dwa miesiące później odczytał ostatni meldunek nadany przez Afrika Korps, nim jego afrykańczycy pomaszerowali do niewoli. Deutsches Afrika Korps walczył do kresu swych możliwości - informowała zaszyfrowana depesza. Kiedyś jednak jeszcze da o sobie znać. „Heia Safari!”

Ostatni etap kampanii afrykańskiej zakończył się więc dla Rommla cokol­wiek niesławnie. Cała kampania trwała ponad dwa lata i - pomijając finałowe sześć miesięcy - przyczyniła się do powstania legendy Rommla. Walki sił nie­miecko-włoskich i brytyjskich w Afryce Północnej nieodmiennie kojarzone są z postacią Erwina Rommla.

Wielu go krytykowało, usiłując pomniejszyć jego zasługi podczas tej kampa­nii i po niej - ganiono jego metody dowodzenia, trudny charakter, rzekomy nie­dostatek obiektywizmu. Podkreślano uparcie, że Rommel lekceważył zagad­nienia logistyczne. Jego narzekania na kiepskie zaopatrzenie traktowano jak lamenty człowieka, który wpadł do wykopanego przez siebie dołka. Rommel przecież się musiał orientować, że przerzucanie materiałów wojennych do Afryki, czy to drogą morską, czy lotniczą, nastręczało olbrzymie trudności, tym bardziej kiedy oddalił się od własnych baz. Musiał wiedzieć, iż dysponuje szczupłym transportem kołowym, który wykruszał się jeszcze, im dalej brnęła naprzód Panzerarmee. Należało wziąć to wszystko pod uwagę, miast poniewczasie ganić za swoje błędy innych.

Przedstawione zarzuty można odeprzeć. Rommel rozumiał doskonale, że zasięg jego operacji ograniczony był wieloma czynnikami i nieustannie brał to pod uwagę. Mimo wszystko bardzo często jego nominalni zwierzchnicy nie do­trzymywali danych mu obietnic. Uskarżał się więc, podejrzewając wręcz in­nych (zwłaszcza Włochów) o bierność i opieszałość; skarżył się, że ignoruje się potrzeby jego żołnierzy. Te wszystkie utrudnienia nie paraliżowały jednak jego własnej energii. Od przesadnej ostrożności wolał ryzyko. Wiodło to niekie­dy do nieporozumień i zamieszania.

Częściej jednak prowadziło do zwycięstw. Podejmowaniu właśnie ryzyka Rommel zawdzięcza swoje spektakularne sukcesy na pustyni. Oskarża się go, że sam konstruował ambitne plany, a potem nakazywał podwładnym je wypeł­niać. W pewnym sensie zarzut ten jest uzasadniony: Rommel uważał, że osią­gnąć wiele można, jedynie stawiając wysoko poprzeczkę. I znowu w tym wy­padku rzeczywistość potwierdziła tę opinię. Wyjaśnić należy, że Rommlowi nie brakowało odwagi. Sprawy miały się tak, że po prostu przerzucał na innych realizację własnych śmiałych koncepcji.

Czasami dochodziło jednak do niepowodzeń. Niekiedy bowiem Rommel był zbyt ambitny. Czy to jednak on ponosi winę za ostateczną klęskę w Afryce? Wcześniej wymowne argumenty w postaci zwycięstw zamykały usta jego kry­tykom. Przyznać jednak wypada, iż kiedy dotarł niemal do Nilu, to postawił swe oddziały w bardzo trudnej sytuacji. Czy mógł tego uniknąć?

Podejmowanie najistotniejszych decyzji nie leżało wyłącznie w gestii Rommla. Marsz na Egipt poparły zdecydowanie władze w Berlinie i Rzymie. Z pewnymi zastrzeżeniami poparł ów plan także Kesselring. Nie wyglądało to tak, że sceptyczni zwierzchnicy musieli pilnować porywczego Rommla. Rommel po prostu potrafił dostrzec nadarzającą się okazję - w czerwcu, po walkach o El-Ghazalę - i, co ważniejsze, wykorzystać ją. Zadał nokautujący cios pokonanemu nieprzyjacielowi. Auchinleck nie wykazał się dostateczną energią - i przyszło mu za to zapłacić. W Egipcie naciskano na Rommla, by utrzymał wszystkie zdobycze, a nawet przygotował się do dalszych operacji zaczepnych. Plan „Orient” był nadal aktualny. Hitler pragnął opanować Kaukaz; po bitwie pod El-Alamejn plany dotarcia na Kaukaz przez Bliski Wschód okazały się nie­realne. Walcząc desperacko pod El-Alamejn, Rommel działał według odgór­nych dyrektyw. Zdawał sobie jednak sprawę z trudności własnego położenia - zwłaszcza krytycznej sytuacji zaopatrzeniowej i przewagi nieprzyjaciela w po­wietrzu. Pesymistycznie oceniał swe szansę pod Alam el-Halfą i nawet zdu­miał część dowództwa niemieckiego i włoskiego, przerywając tę bitwę. Kiedy wrócił z urlopu zdrowotnego pod El-Alamejn, to też w mig się zorientował, iż nie ma mowy o osiągnięciu sukcesu. Rommel nie lubił się zanadto asekurować, ale doskonale pojmował znaczenie czynników logistycznych, podejmując śmia­łe, lecz i racjonalne decyzje.

Powiadano o ograniczonym wyczuciu strategicznym Rommla: że wyróżniał się jako dowódca na polu bitewnym, ale nie miał większego pojęcia o strate­gicznych aspektach prowadzenia wojny. Rozważania oraz zapiski samego Rommla podważają ten pogląd, chyba że pod pojęciem „stratega” rozumie się subtelnego teoretyka wojskowości, operującego raczej akademickimi spekula­cjami i traktującego działania militarne jako rodzaj osobliwej gry. Rommel zaś łączył w rzadko spotykanym stopniu wiedzę teoretyczną z praktycznymi umie­jętnościami, znakomicie spisując się również jako dowódca na szczeblu opera­cyjnym. Miał żywy, otwarty umysł. Być może z pewną niechęcią odnosił się do oficerów sztabu generalnego, bo też istotnie, gdy po raz pierwszy kierował wielką jednostką, to okazało się, iż brak mu paru przydatnych umiejętności. Potrafił się jednak uczyć na własnych błędach, w trudnych chwilach nie tracił

zimnej krwi i szybko opanował niektóre elementy wojennego rzemiosła. Rom­mel, jeszcze przed laty, jako wykładowca, zwykł mawiać do kadetów: „Nie mówcie mi, co Clausewitz sądził. Powiedzcie, co myślicie wy!”

Oficerowie sztabu generalnego służący pod jego komendą szybko przeko­nywali się, że ich dowódca jest wyjątkowo zdolny i inteligentny. Rommel po­trafił dowodzić na każdym szczeblu. Jego raporty poświęcone walkom w Afry­ce Północnej odznaczają się jasnością, zwięzłością oraz obiektywizmem. Po­trafił wyciągać wnioski ze swoich niepowodzeń, nie próbując się przy tym usprawiedliwiać10. Zdanie sceptyków, którzy twierdzą, iż Rommel nie potra­fił spojrzeć na zagadnienia militarne z szerszej perspektywy, można odeprzeć argumentem, że już w listopadzie 1942 roku Rommel uznał wojnę światową za przegraną. Uważał, że dywizje Wehrmachtu należy wycofać do obrony gra­nic Rzeszy i walczyć na nich aż do zawarcia pokoju - zawarcia pokoju przez nowych przywódców Niemiec.

Krytykowano go też za zaniedbywanie planowania na rzecz ukochanej im­prowizacji. W tym na pewno tkwi ziarno prawdy. Wiedział, że w warunkach wojny pustynnej należy czujnie trzymać rękę na pulsie i wydawać dyspozycje w zależności od szybko zmieniającej się sytuacji. Do dalekosiężnych planów podchodził z pewną ironią. Pewnego razu powiedział synowi Manfredowi: „Najlepsze plany tworzy się po zakończonej bitwie!”11.

A mimo to Rommel opracowywał plany, choć nie zagłębiał się w szczegóły, uważając, iż i tak nie wytrzymają one konfrontacji z rzeczywistością i okażą się tylko szkodliwe. Czasami istotnie popełniał pomyłki (zwłaszcza w kwestii rozłożenia etapów operacji w czasie), chodziło mu jednak głównie o jasne przedstawienie swoich zasadniczych zamiarów podwładnym przed przystą­pieniem do walki. Znacznie to sensowniejsze od prób rozstrzygnięcia każdego szczegółu z góry.

Niemniej mit zrodzony w Afryce, że Rommel to „żaden strateg”, wynikał nie tylko z jego przywiązania do improwizacji i szukania rozwiązań taktycz­nych oraz rozmyślnego podejmowania ryzyka w kwestiach logistyki. Powoły­wano się na konkretne przykłady operacji w kampanii afrykańskiej, zapewne jednak nie na te najważniejsze. Natychmiast po przybyciu Rommel rozkazał przypuścić natarcie na Cyrenajkę i decyzja ta okazała się słuszna i śmiała. Atak na Tobruk, który nastąpił bezpośrednio potem, zakończył się niepowo­dzeniem, co wynikało jednak z błędów raczej taktycznej natury, słabego rozpo­znania i szturmu przed pociągnięciem rezerw. Doszedł przy omawianej okazji do wniosku - nie pierwszy i nie ostatni raz - iż wykorzystanie zaskoczenia bę­dzie istotniejsze od poczynienia skrupulatnych przygotowań. Okazało się to błędem. Błąd zakwalifikować jednak trzeba do rzędu taktycznych.

Pomyłki zdarzały się też podczas operacji „Crusader”. Rommel uznał pod­czas niej, że przeciwnik jest słabszy, niż było to w rzeczywistości, i przecenił własne szansę. Decyzja opuszczenia Cyrenajki po tej operacji była jednak traf­na, biorąc pod uwagę stosunek sił zmagających się stron, podobnie jak śmiała decyzja ponownego jej odbicia. Wysoko należy też ocenić aktywność Rommla pod El-Ghazalą. Owszem, wydane wtedy dyspozycje, dotyczące terminów osią­gnięcia poszczególnych celów, były zbyt optymistyczne, nie wpłynęło to jednak­że zasadniczo na wynik starcia.

Zamiar późniejszego przekroczenia granicy egipskiej i ostatecznego znisz­czenia pokonanego (w mniemaniu Niemców) wroga także jest zrozumiały. Gdyby Rommel zachował się wówczas biernie, to nie darowałby mu tego z pew­nością żaden teoretyk wojskowości. Po ciężkich zmaganiach pod El-Alamejn myślał o odwrocie, bojąc się oskrzydlenia, jednak oszołomieni jego dotychcza­sowymi sukcesami zwierzchnicy nawet nie chcieli o tym słyszeć. Alam el-Halfa stanowiła ostatnią szansę, o czym Rommel wiedział; w tym wypadku dowo­dził jakby bez przekonania. Bitwę pod El-Alamejn Rommel opisał z perspekty­wy jako bój przegrany jeszcze przed jego rozpoczęciem z uwagi na stosunek sił. Gdyby miał przeciw sobie przeciwnika mniejszego formatu niż Montgomery, to zapewne istniałaby nikła szansa dla Niemców i Włochów utrzymania się na pozycjach. Pamiętajmy przy tym, że Rommel wrócił z Europy do Egiptu pełen niepokojów i wciąż niedomagając fizycznie.

Odwrót i postępowanie Rommla w jego trakcie stanowiły temat dla ożywio­nych dysput. Montgomery napisał w owym czasie, że Rommel popełnił błąd, nie próbując dłużej trzymać się na silnych pozycjach pod Mersa el-Brega12. Możliwe, chociaż ocena ta nie bierze pod uwagę faktu, jak niewiele sprawnego sprzętu pozostało podówczas w formacjach Panzerarmee. Rommel podjął wte­dy decyzję niczym rutynowany strateg, którym jakoby nie był. Uznał, że wy­granie paru dni czy tygodni nie jest warte wyniszczenia Panzerarmee i że le­piej skonsolidować siły w Tunezji.

Kasserine, mimo osiągnięcia lokalnego sukcesu, okazało się operacją nieu­daną. Rommlowi i tak musiało zabraknąć czasu do stawienia czoła nieprzyja­cielowi atakującemu z dwóch frontów. Winien był to przewidzieć jeszcze przed rozpoczęciem tej operacji. Rommel chciał jednak zaryzykować, licząc, iż jakimś cudem Panzerarmee pokona Amerykanów, a potem da sobie radę z 8. Armią. Istotnie, cień takiej szansy był. Do czasu walk o Medenine, w trakcie których Rommel zaprezentował nietypowy dla siebie brak wyobraźni, feldmarszałek pojął, że i kampania afrykańska, i cała wojna są przegrane.

Rommla określano jako hazardzistę, na co on sam reagował z oburzeniem, pisząc, że odwaga i dobrze skalkulowane ryzyko to nie to samo co hazard - hazard bowiem wyklucza racjonalne myślenie. W zasadzie miał rację, jakkol­wiek granica między ryzykiem a hazardem często bywa cienka. Żołnierze walczący w Afryce pod rozkazami Rommla nigdy nie uważali swego dowódcy za bezmyślnego ryzykanta. Nie był - jak mówili - „graczem szukającym szansy. Był roztropnym, chłodnym i wyrachowanym człowiekiem”13. I cho­ciaż ów „Kein bequemer General” żądał od nich wiele, to jeszcze więcej wy­magał od siebie14.

Niektórzy ponadto zarzucali Rommlowi, że z pewną przesadą wyrażał się o własnych osiągnięciach i zarzut ten wydaje się uzasadniony. Jak wielu do­wódców, Rommel uważał za najważniejszy ów teatr wojny, na którym sam walczył. Ci sami krytycy jednak twierdzili, że reputacja Rommla wyrosła ze słabości okazywanej przez przeciwnika, w szczególności, początkowo, przez Brytyjczyków. Wskazywali, że dla Niemiec Afryka Północna miała w gruncie rzeczy marginalne znaczenie; dalej, że walczyły tam stosunkowo nieliczne siły Wehrmachtu - maksymalnie pięć dywizji, w porównaniu z setkami na froncie wschodnim; że Rommel nie zasłużył na takie pochwały, że jego admiratorzy

ukrywają „niewygodne szczegóły” z jego biografii. „Nie należy fałszować histo­rii post factum, aby przysporzyć większej chwały Rommlowi!” - stwierdził cierpko Guderian, a inni powtarzali to po nim15.

Porównania nic tu nie znaczą. Wyjaśnić jednak wypada, że zasług dowódcy nie można mierzyć liczebnością podległych mu oddziałów. Rommlowi wielo­krotnie udawało się wziąć górę nad pokaźniejszym liczebnie przeciwnikiem. Pod El-Alamejn, dodajmy, znalazło się mimo wszystko pod jego komendą dwa­naście dywizji (wliczając włoskie). Fakt zaś, że Afryka nie stanowiła centralne­go teatru działań wojennych, ma się raczej nijak do osiągnięć Rommla. Zresztą gdyby plan „Orient” - długo zaprzątający uwagę Hitlera - udał się jednak, gdyby powiódł się przynajmniej pierwszy jego etap, to Afryka i Bliski Wschód natychmiast zyskałyby w toczącej się wojnie pierwszorzędne znaczenie.

Zagrożenie dla Brytyjczyków bynajmniej nie było li tylko teoretyczne. Czę­sto pojawiał się argument, że alianci rzucili na Morze Śródziemne zbyt wielkie siły, które potrzebne były na Atlantyku oraz, po grudniu 1941 roku, na Dale­kim Wschodzie. Zwłaszcza niewielka liczebność wojsk brytyjskich w angiel­skich posiadłościach na Dalekim Wschodzie przyniosła fatalne skutki. Brytyj­czycy nie mogli sobie jednak pozwolić za żadne skarby na oddanie państwom osi rejonu Morza Śródziemnego. Niemcy i Włosi zapanowaliby nad obszarami bogatymi w ropę naftową i mogliby zdobyć Kaukaz od południa. Zmieniłoby to radykalnie sytuację strategiczną wojujących stron. Co do tego Churchill, Mus­solini, Hitler, Raeder i Brooke pozostawali jednomyślni.

Bliskowschodnie mrzonki Niemców okazały się nierealne w połowie roku 1942, pod koniec tego roku porzucił je nawet Hitler. Żyły one jednak w umy­słach przywódców Rzeszy, kiedy Paulus zbliżał się do Stalingradu, a Rommel do Aleksandrii.

Wyjaśnijmy jeszcze jedno: Rommlowi także parokrotnie przyszło zaznać go­ryczy porażki. Mimo wszystko zanotował on na koncie znacznie więcej militar­nych sukcesów niż niepowodzeń.

Rozgłos triumfom Rommla w Afryce Północnej zapewniła nazistowska ma­china propagandowa. Wojskowi krytykowali go za „zbyt osobiste” metody do­wodzenia, jakimi nie powinien posługiwać się generał czy marszałek. To praw­da, Rommel bywał czasem nieobliczalny wobec swoich podwładnych i służą­cych pod jego rozkazami sztabowców. Złośliwi powiadali, że gdyby nie względy u Hitlera czy Goebbelsa, to Rommlowi nie pozwolono by dowodzić nawet puł­kiem16 - swoją drogą stwierdzenie to mimochodem dowodzi, na ile korpus ofi­cerski Wehrmachtu pozwalał ingerować w swoje sprawy Führerowi i ministro­wi propagandy! Mówiono: Niemcy potrzebowały bohatera, nie skalanego po­rażkami i barbarzyństwami, które działy się na froncie wschodnim, szlachet­nego wojownika bijącego się za sprawę rewolucji narodowosocjalistycznej. Er­win Rommel, jak sugerowano, pasował do takiej roli17. Bez wątpienia coś w tym jest: w czasach wojny każdy naród pragnął charyzmatycznego herosa, którego wyczyny opisywano by w gazetach czy nagłaśniano audycjach radio­wych. Rommel miał tę szczególną charyzmę. Jego osiągnięcia były mimo wszy­stko realne, a wśród swoich żołnierzy cieszył się szczerym uznaniem. Dowód­ca Panzerarmee nie był więc sztucznie wykreowanym bohaterem. Propagandyści Goebbelsa nie musieli przypisywać Rommlowi cudzych zasług.

Rommla krytykowano za to, że jest „w gorącej wodzie kąpany” - raz był tu, za chwilę gdzie indziej. Za to, że zbytnio cieszył się z lokalnych sukcesów i zbyt ciężko przeżywał porażki. Te zarzuty bolały go szczególnie dotkliwie. Uważał, że jego pesymistyczne oceny (konieczność wycofania się z Cyrenajki po opera­cji „Crusader”, świadomość, że kampania w Afryce została przegrana już pod El-Alamejn) wynikały z realnego spojrzenia na sytuację.

Rommel potrafił narzucić swoją wolę zarówno własnym żołnierzom, jak i przeciwnikowi. Umiał zaskarbić sobie zaufanie podwładnych. Wciąż powta­rzał, że zadaniem każdego generała jest odnieść zwycięstwo przy możliwie naj­mniejszych stratach w szeregach swych żołnierzy. Niemcy - jak często powia­dał - będą potrzebowały ludzi także po wojnie18 i za najbardziej niesprawiedli­we uznawał te zarzuty, które sugerowały, iż pragnie własnej chwały, nie ba­cząc na los jego podwładnych19. Żołnierze natychmiast instynktownie rozpo­znają dowódców, którzy łakną sławy kosztem ich trudu i krwi; żołnierze - tak niemieccy, jak włoscy - Rommla darzyli bardzo ciepłymi uczuciami. To praw­da, że podwładni krytykowali go po „pierwszym Tobruku” za zbytni pośpiech, w wyniku którego zginęło wielu ludzi, Rommel jednak wtedy po prostu się przeliczył; nie posłał z premedytacją żołnierzy na rzeź. Uznał, że szybka akcja pociągnie za sobą mniejsze straty niż długotrwałe oblężenie. W tym wypadku się pomylił. Ogólnie jednak należał do tych dowódców, którzy szczerze czują się odpowiedzialni za powierzonych im ludzi. Dodać wypada, iż żołnierze Panzer­armee przestrzegali ściśle dyscypliny, czując respekt przed swym szefem. Rommlowi wyjątkowo rzadko przychodziło karać niesubordynowanych. Podob­no w trakcie całej kampanii afrykańskiej żadnego ze swych podwładnych nie postawił przed sądem wojennym20.

Nazwisko Rommla wywierało bez wątpienia silne wrażenie na żołnierzach brytyjskich. Nikt nie wątpił, kiedy Rommlowi udało się umknąć na zachód spod El-Alamejn, że przesadna ostrożność Montgomery'ego wynikała z respek­tu dla przeciwnika. Ostatecznie Rommel uległ jednak dowódcy brytyjskiej 8. Armii - wybornemu organizatorowi, dysponującemu przy tym przeważają­cymi siłami i trzymającemu się twardo i konsekwentnie zasad sztuki wojennej; dowódcy, który nigdy nie podejmował niepotrzebnego ryzyka. Szef Panzerar­mee, mistrzowski taktyk, specjalizujący się w bitwie manewrowej, natrafił w Afryce na jakże odmiennego, ale godnego siebie przeciwnika.

W pierwszym okresie kampanii Rommel przewyższał umiejętnościami do­wódców brytyjskich. Przez prawie dwa lata dominował na pustyni. Potem do­szedł mu jednak jeszcze jeden, „niewidzialny” przeciwnik - angielskie służ­by specjalne, które zaczęły dostarczać szefostwu 8. Armii informacje nie tyl­ko o zamierzeniach Panzerarmee, ale i o konwojach z uzupełnieniami dla Niemców i Włochów, jakie płynęły po Morzu Śródziemnym. W ostatniej fazie kampanii alianci uzyskali ponadto zdecydowaną przewagę w powietrzu. Mi­mo to Rommel nadal postrzegał, decydował i działał z energią, która zdumie­wała dowództwo nieprzyjacielskie. Odcisnął swą osobowość na poczynaniach armii niemiecko-włoskiej w Afryce Północnej w stopniu ogromnym. Łatwiej poddawał się wzruszeniom, niż to przyjęło się sądzić21, lecz nie znosił, kiedy ktoś mu stawał okoniem. Niestrudzony, pełen wigoru, waleczny wiódł do wal­ki swoich afrykańczyków.

Niemcom na ogół przychodziło bić się w Afryce Północnej z silniejszymi li­czebnie formacjami nieprzyjaciela. Rommel umiał jednak ekonomicznie wyko­rzystywać swoje siły. Jeden z jego admiratorów przeciwstawił militarny ge­niusz Rommla „bezdusznym kalkulacjom”22, jakim oddawali się niektórzy bry­tyjscy dowódcy. Cóż, choć dowodzenie wojskiem można uznać za swego rodza­ju sztukę, to liczy się jednak w ostatecznym rozrachunku zwycięstwo, a zwy­cięstwa nie osiągnie się bez kalkulacji - bezdusznej czy twórczej. Niech więc będzie darowana temu samemu komentatorowi zjadliwa uwaga, że , jeśli uwa­ża się, iż niemiecki marszałek mógł osiągnąć jeszcze więcej przeciwko silniej­szemu nieprzyjacielowi, to tym samym przyznaje się, jaką miernotą jawił się jego oponent”23. Tak czy owak, można sobie wyobrazić, że gdyby Erwin Rommel, stojąc u bram Egiptu, dysponował silniejszym lotnictwem, znacznymi re­zerwami oraz dwukrotną przewagą w ludziach i czołgach, to historia drugiej wojny światowej potoczyłaby się jesienią 1942 roku inaczej.

CZĘŚĆ 5

1943-1944

ROZDZIAŁ 19

POD LAMPĄ SŁONECZNĄ

Rommel po powrocie z Afryki do Rzeszy musiał przede wszystkim zająć się własnym zdrowiem. Kuracja zabrała parę tygodni. Po opuszczeniu szpi­tala pojechał do Wiener Neustadt i tam spisywał refleksje i wnioski z kam­panii afrykańskiej. W owym okresie nie patrzono już tak optymistycznie na toczącą się wojnę. Pierwsze miesiące roku 1943 jeszcze bardziej popsuły pa­nujące nastroje.

Na froncie wschodnim, gdzie nieodmiennie skupiona była zasadnicza uwa­ga OKH, klęska stalingradzka 6. Armii Paulusa okazała się ciężkim ciosem. Rosjanie ruszyli przed siebie i odrzucili Niemców prawie tysiąc kilometrów na zachód od Stalingradu. W czasie gdy Rommel powrócił z Afryki, Wehrmacht przeprowadził ograniczoną, udaną kontrofensywę, w której wyniku Niemcy ponownie zajęli Charków i Orzeł oraz wbili się dwoma klinami na północ i po­łudnie od Kurska. Same okolice Kurska Armia Czerwona zdołała utrzymać.

Hitler, choć niechętnie, wydał dyrektywę, by Wehrmacht przeszedł na wschodzie do defensywy. Uzupełnienie olbrzymich strat w ludziach i sprzęcie musiało zabrać sporo czasu. W wielu wypadkach „dywizje” stanowiły po prze­bytej zimie kilkusetosobowe oddziały. Latem na wschodnim froncie znajdowa­ły się sto osiemdziesiąt dwie dywizje Wehrmachtu i SS, jednak liczba ta tyl­ko złudnie sugerowała potęgę. Niektóre wielkie jednostki wprawdzie wzmoc­niono, lecz bynajmniej nie wszystkie. Rzeszy wyraźnie zaczynało brakować rezerwistów pomimo bezwzględnego ściągania siły roboczej z krajów okupo­wanych; traktowani jak niewolnicy ludzie zastąpić mieli Niemców w fabry­kach na tyłach.

Zaopatrzenie formacji wojskowych w sprzęt także nie przedstawiało się naj­lepiej, mimo ogromnych starań czynionych w tym kierunku. Pod koniec stycz­nia Niemcy mieli na całym froncie wschodnim zaledwie około pięciuset czoł­gów - przypomnijmy, że Montgomery, rozpoczynając trzy miesiące wcześniej natarcie pod El-Alamejn na pięćdziesięciokilometrowym froncie miał ponad ty­siąc wozów bojowych1. W samym Stalingradzie przepadły masy sprzętu, który­mi można było wyekwipować czterdzieści pięć dywizji2. Straty przewyższały znacznie zdolności produkcyjne przemysłu niemieckiego, choć ten pracował na pełnych obrotach - do lata zasilono formacje na froncie wschodnim około dwa tysiące siedmiuset czołgami.

Mimo tak znacznej „utraty krwi” na wschodzie zdecydowano, że najwięk­sze szansę rokuje podjęcie w roku 1943 ograniczonej ofensywy na łuku kurskim - atak na Kursk od północy i południa. Dowódcy grup armii, feldmar­szałkowie von Kluge i von Manstein, uznali, iż operacja winna rozpocząć się możliwie najprędzej. W marcu, kiedy to Niemcy ponownie zajęli Charków, Ro­sjanie ponieśli ciężkie straty. W związku z tym von Kluge i von Manstein twierdzili, że trzeba uderzyć, zanim nieprzyjaciel zdoła się pozbierać i wzmoc­nić swe siły pod Kurskiem.

Ofensywie nadano kryptonim Citadel [„Cytadela”]. Od jej powodzenia za­leżały losy Wehrmachtu na wschodzie. Cel ograniczono do zniszczenia wojsk Armii Czerwonej w rejonie łuku kurskiego. Akcja, do której przygotowania rozpoczęto w marcu, miała zostać przeprowadzona w kwietniu. Hitler jednak wstrzymał jej realizację, uznając, że lepiej poczekać, aż do jednostek linio­wych trafią nowe czołgi typu Tiger oraz Panther. Tygrysy, które już się zdą­żyły pokazać w Afryce, uzbrojone były w działa kalibru 88 mm; pantery, nie­co lżej opancerzone, w doskonałe, długolufowe armaty 75 mm. Ostatecznie przesunięto podjęcie operacji „Cytadela” dopiero na początek lipca. Zwłoka ta okazała się fatalna.

Ogólna sytuacja na froncie wschodnim była trudna. Nie zanosiło się na to, by Niemcy mogli odnieść tam decydujące zwycięstwo. Zapewne byli jednak w stanie odsunąć widmo ostatecznej klęski i osiągnąć w lecie jakiś operacyjny sukces. Jednakże w 1943 roku alianci zachodni rozpoczęli też zmasowane na­loty lotnicze na niemieckie centra przemysłowe, zrzucając każdej nocy na Rze­szę tysiące ton bomb. Choć amerykańskie i angielskie bombowce nie siały jeszcze tak znacznych zniszczeń jak w następnym, 1944 roku, to jednak zdoła­ły obrócić niektóre niemieckie miasta w kupę gruzów.

Podjęta przez aliantów ofensywa powietrzna skoncentrowała się w marcu 1943 roku na Zagłębiu Ruhry. W lecie z kolei najwięcej bomb spadło na Ham­burg. Jednocześnie trwały naloty i na inne większe miasta. Ludność i władze Rzeszy na własnej skórze zaczęły odczuwać grozę wojny. I takie też było zamie­rzenie Anglików i Amerykanów - zdruzgotanie morale niemieckiego społe­czeństwa. Niemcy zmuszone zostały do przeznaczenia znacznych środków na obronę przeciwlotniczą kraju. Pod koniec 1943 roku dziewięćset tysięcy ludzi znalazło się w szeregach formacji przeciwlotniczych, których cel stanowiła obrona obszaru powietrznego Rzeszy. Siły te dysponowały dwudziestoma ty­siącami dział przeciwlotniczych, których tak bardzo zabrakło na froncie wschodnim. Na wschodzie, w okresie operacji „Cytadela”, Niemcy także zaczy­nali w powietrzu ustępować nieprzyjacielowi.

Władcy Rzeszy pokładali nadzieje w czymś jeszcze, lecz w połowie 1943 ro­ku i te nadzieje zaczęły się kruszyć. Adm. Karl Dönitz, Befehlshaber niemiec­kiej floty podwodnej, wprowadził wcześniej skuteczną taktykę operowania „wilczymi stadami” U-bootów na Atlantyku. Niemieckie łodzie podwodne zaw­dzięczały sukcesy dobremu rozpoznaniu. Opracowanie nowej maszyny deszyfrującej i wykorzystywanie jej od lutego 1942 roku sprawiło, iż U-booty zatopi­ły wiele alianckich statków handlowych. Na dłuższą metę jednak Niemcy nie miały na morzu większych szans w walce z połączonymi, ogromnymi flotami mocarstw alianckich.

I istotnie, już w maju, to jest w miesiącu, w którym Rommel zakończył „kurację” i powrócił do służby, sytuacja na morzach zaczęła wyraźnie zmie­niać się na korzyść aliantów. Brytyjczycy złamali w pierwszych miesiącach ro­ku 1943 szyfr, którym posługiwała się niemiecka flota podmorska i okręty podwodne Dönitza szły odtąd na dno coraz częściej. Od marca niezwykle gro­źną dla U-bootów bronią okazały się alianckie samoloty patrolowe. Od połowy maja „wilcze stada” niemieckich U-bootów, atakując alianckie konwoje, pono­siły straty, które dowództwo Kriegsmarine określiło mianem katastrofalnych. Dochodziło do tego, że podczas starć Niemcy topili tyleż alianckich statków transportowych, ile sami tracili łodzi podwodnych, zatapianych przez niszczy­ciele osłaniające konwoje. 24 maja Dönitz odwołał - czasowo - bitwę o Atlan­tyk i rozkazał swoim U-bootom wracać do baz3.

Nad Rzeszą zawisły także inne groźby. Alianci szykowali się do utworze­nia frontu na zachodzie Europy, najpewniej we Francji. Inwazja na Francję wydawała się mało realna, dopóki niemieckiej flocie podwodnej szło dobrze na Atlantyku. Poza tym dowództwo Wehrmachtu twierdziło, że korzystając ze świetnie rozwiniętej sieci kolejowej w środkowej Europie, w razie zagroże­nia można będzie szybko przerzucić jednostki ze wschodu na zachód. Mimo wszystko dostrzegano potrzebę zbudowania umocnień na francuskim wy­brzeżu, aby w razie czego był czas na przetransportowanie jednostek na no­wy front. Niezależnie od wszystkiego - konkludowało naczelne dowództwo niemieckie - i tak najpierw alianci muszą zapewnić sobie absolutną domina­cję na Atlantyku.

Obecnie niebezpieczeństwo stało się realne. Alianci prawie niepodzielnie panowali na Atlantyku. Wzmagające się naloty bombowe niszczyły linie ko­lejowe oraz tabor. Sytuacja na froncie wschodnim stawiała pod znakiem za­pytania możliwość wycofania z Rosji niektórych dywizji w celu ich użycia na zachodzie. A jednak prędzej czy później należało poważnie wzmocnić zacho­dnie rubieże.

No i pozostawała jeszcze kwestia obszaru śródziemnomorskiego.

Na początku maja Rommel otrzymał list od swego wiernego SS-oberführera Alfreda-Ingemara Berndta, datowany trzeciego maja. Berndt na powrót pracował w goebbelsowskim Reichsministerium für Volksaufklanng und Pro­paganda. Sercem pozostał jednak z Afrika Korps, Panzerarmee oraz byłym do­wódcą. Berndt dołączył do listu fragmenty dziennika, które Rommel dyktował mu wcześniej. Napisał też, że jest zachwycony wiadomością, iż Herr General­feldmarschall dostał nowy przydział. Berndt, który miał dostęp do różnych se­kretnych informacji, nie zdradził zbyt wiele Rommlowi, poza wieścią, że Rommel będzie zapewne dowodził niemieckimi formacjami w Europie na znacznym obszarze, o „długości około piętnastu tysięcy kilometrów”4. Rommel mógł z te­go wnosić, że chodzi o linię brzegową w zachodniej Europie.

Dalej Berndt sugerował (co może wydać się nieco dziwne, zważywszy, że był pracownikiem Ministerstwa Propagandy i zwracał się w liście do feldmarszał­ka na urlopie zdrowotnym), iż Rommel wkrótce ponownie może się znaleźć w wirze wielkich operacji militarnych. Nadto wyrażał nostalgię za starymi, do­brymi, „afrykańskimi” czasami. Czy nie można by - pytał Berndt - stworzyć specjalnej jednostki z byłych oficerów i żołnierzy Panzerarmee zdolnych kulty­wować tradycję, przeznaczonej do zadań szczególnej wagi? Czegoś w rodzaju elitarnego Sturmbataillon? Berndt zaproponował nawet strukturę takiej for­macji - sześć kompanii z ciężkim sprzętem. Posunął się jeszcze dalej i wskazy­wał, którzy z byłych podwładnych Rommla mogliby znaleźć się na czele podod­działów owej jednostki w sile batalionu - wymienił m.in. Behrendta i Armbrustera. Formacja miałaby się zwać Afrika-Urlauber Bataillon. Dałoby się ją zorganizować względnie szybko. W każdym razie - kontynuował Berndt - feld­marszałek i tak będzie potrzebował zaufanych oficerów, bez względu na zada­nie, jakie otrzyma, a on, czyli Berndt, skontaktował się już z niektórymi wete­ranami walk w Afryce. W Niemczech przebywało wielu oficerów, podoficerów i żołnierzy, którzy zostali ewakuowani z Afryki bądź też w jakiś sposób unik­nęli śmierci lub niewoli.

Społeczeństwo niemieckie nie było informowane o szczegółach katastrofy w Afryce Północnej. Z ostatnim etapem kampanii afrykańskiej nie wiązano też nazwiska Rommla. Hitler i Goebbels nie chcieli, by na faworyta propagandy spadło odium klęski. Notatki na temat Rommla tu i ówdzie pojawiały się w niemieckiej prasie. Komunikat, opublikowany 10 maja, który głosił, że Rom­mel nie przebywał w Afryce już od początków marca, został w rzeczywistości zredagowany ręką samego Hitlera.

Ostateczna klęska w Tunezji była nieuchronna. Brytyjczycy wkroczyli do Tunisu 7 maja, a więc w dniu, w którym Rommel najprawdopodobniej dostał list Berndta. 8 maja Rommel został telefonicznie wezwany do Berlina i tuż po południu 9 maja znalazł się na lotnisku Tempelhof. Już o trzynastej przy­jął go Führer.

Hitler chciał rozmawiać o sytuacji w rejonie Morza Śródziemnego. „Powi­nienem był posłuchać pana wcześniej - przyznał Rommlowi5. Pragnął także dodać Rommlowi wiary i otuchy, odnowić wzajemne zaufanie oraz wykorzy­stać pełniej umiejętności i upór Rommla. I udało mu się to. W ciągu następ­nych dwóch miesięcy Rommel niemal bez przerwy przebywał w towarzystwie Hitlera. Często jadł z nim przy jednym stole obiady czy kolacje. Rommel po­dążał razem z „dworem” Führera z Berlina do Kętrzyna w Prusach Wscho­dnich, czyli do Wolfsschanze, skąd Hitler kierował walkami na froncie rosyj­skim, oraz do Berchtesgaden w Bawarii, górskiej rezydencji, którą wódz uważał za swój prawdziwy dom. Rommel uczestniczył w codziennych nara­dach, dowiadywał się nowin z frontów, wysłuchiwał raportów składanych Hi­tlerowi. Słuchał też wynurzeń Führera na temat strategii, geopolityki, cha­rakterystyk różnych nacji i opinii o przywódcach tychże - wywodów zwykle zawiłych i chaotycznych, lecz czasem celnie spuentowanych albo kryjących w sobie ziarno prawdy.

W trakcie tych miesięcy Rommel bez wątpienia ponownie do pewnego stop­nia uległ specyficznemu czarowi Hitlera. Wcześniej, po bitwie pod El-Alamejn, twierdził gorzko, że jedyna nadzieja dla Niemiec leży w usunięciu Hitlera i zmiany niemoralnej, okrutnej polityki, kojarzonej z nazwiskiem wodza (jak większość Niemców, Rommel długo wierzył, że całe zło nazistowskiego reżimu jest sprawą knowań Bormanna i jemu podobnych dygnitarzy Trzeciej Rzeszy, a przede wszystkim Himmlera). Wówczas to nie ukrywał niesmaku, jaki bu­dziły w nim nierealne rozkazy Führera, których wykonanie prowadziło do nie­potrzebnej śmierci wielu niemieckich żołnierzy. Teraz jednak, znalazłszy się znowu u boku Hitlera, który nie wahał się zasięgać u niego rad, odzyskał jak­by dawną wiarę w wodza Rzeszy. Z zadowoleniem zapisał w dzienniku, że Hitler lubi jego towarzystwo i okazuje mu pełne zaufanie. Ze szczerą radością odnotowywał, iż Führer jest w lepszym nastroju i zachowuje pewność siebie pomimo licznych kłopotów6.

A Hitler potrafił nie tylko okazywać pewność i zaufanie; potrafił tymi ce­chami zarazić. Ten przedziwny osobnik, zdolny wydawać rozkazy nieludzko wprost zbrodnicze, umiał także inspirować, pocieszać, wciąż jeszcze budzić powszechny podziw i uwielbienie. Rommel utracił wcześniej część swej wia­ry w Hitlera, kiedy ten nakazał mu wytrwać pod El-Alamejn i poświęcić Panzerarmee, kiedy zgromił go w zimie, twierdząc, że jego ludzie unikają walki, a jemu, Rommlowi, brak wytrwałości i silnej woli. Niemniej teraz, wi­dząc z bliska, z jakimi problemami przychodzi się borykać Führerowi, po­nownie podporządkował mu się lojalnie. Znów w niego wierzył - lub przy­najmniej wierzył do pewnego stopnia. Kiedy Rommel po raz pierwszy spo­tkał się z von Mansteinem w Kętrzynie w lipcu 1943 roku (Manstein i Klu­ge zostali akurat wezwani z frontu w trakcie przesilenia walk pod Kurskiem), powiedział mu: „Odbywam tu kurację słoneczną. Leczy mnie ciepło i wiara!” Manstein nie znał wcześniej Rommla osobiście; okoliczności ich spotkania były cokolwiek niecodzienne. Otóż Manstein postanowił wykorzy­stać wolne popołudnie na kąpiel w jeziorze. Płynąc nago, natknął się na sto­jących na brzegu Rommla i innych, którzy mieli wziąć udział w wieczornej naradzie u Hitlera. Ci na widok Mansteina wybuchnęli wesołym śmiechem. Manstein, którego trudno było skonfundować, zapytał Rommla, co robi w Kętrzynie. Zrozumiał odpowiedź byłego szefa Panzerarmee; pojął też od­powiedź na następne swoje pytanie, czy mogliby się później ponownie spotkać i porozmawiać. Rommel wyraził zgodę następującymi słowami: „Owszem, pod lampą słoneczną!”7

„Lampa słoneczna”! W tym zwrocie Rommla mogła kryć się szczypta iro­nii, ale przyznać trzeba, że w towarzystwie Hitlera odzyskał dawny wigor. Hitler wywierał magiczny wpływ na swoje otoczenie. Oczywiście, można by powiedzieć, że Rommel okazał się naiwny. Pod paroma względami istotnie był naiwny. Hitler potrafił bardzo przebiegle i subtelnie schlebiać, a Rommel bywał próżny i łasy na komplementy. Sprowadzanie wszystkiego do przebie­głości Führera i próżności Rommla stanowiłoby jednak znaczne uproszcze­nie. Ostatecznie w tym samym okresie Rommel spisywał swe afrykańskie doświadczenia i ostro krytykował piórem Niemców odpowiedzialnych za przebieg wojny8. Hitler rzucił urok nie tylko na szefa Panzerarmee; przez wiele lat hipnotyzował miliony obywateli Rzeszy. Podkreślał publicznie swoje dawne osiągnięcia i nie szczędził obietnic. Przypominał, jak to wyciągnął na­ród niemiecki z nędzy i poniżenia, a nieraz uciekał się do otwartych gróźb. Z pewnością jakaś część Niemców nigdy nie dała się nabrać na oratorskie sztuczki Führera, dostrzegając w nim łgarza, człowieka wyzbytego zasad, ignoranta narażającego życie setek tysięcy ludzi, kreaturę otaczającą się miernotami i sługusami, a także po prostu niebezpiecznego szaleńca. Do Rommla prawda docierała wolno i z niejakim trudem. Wciąż uważał, że nale­ży być lojalnym wobec naczelnego wodza i głowy państwa. Brak tej lojalności nadal postrzegał jako zdradę.

Więcej, Rommel wciąż jeszcze podzielał opinię, iż Niemcy wiodą tę wojnę w słusznej sprawie. Czuł się patriotą. Łatwo teraz zdumiewać się, jak ludzie z zasadami mogli popierać agresywne, militarne zakusy Hitlera. A jednak po­pierali. Dla Rommla kampanie z lat 1939-1940, wojny z Polską, Norwegią, Francją były koniecznością - uważał, iż trzeba skorygować krzywdzące posta­nowienia wersalskie oraz podejmować prewencyjne akcje zbrojne, by rozbić wrogą Rzeszy koalicję. Co się zaś tyczy wojny ze Związkiem Radzieckim, to Niemcy żywili powszechne przekonanie, iż Rosjanie w 1941 roku właśnie szy­kowali się do uderzenia na zachód (choć Hitler nie miał na to zbyt mocnych do­wodów). Pomysł zasiedlenia, już po zwycięstwie, obszarów na wschodzie wyda­wał się rozwiązaniem wielu niemieckich problemów - starych i nowych. Zwy­cięstwo nad Rosją oznaczałoby zniszczenie komunizmu oraz zapewnienie Rze­szy ogromnych bogactw naturalnych.

Gdy sytuacja na froncie rosyjskim stawała się stopniowo coraz trudniejsza, Rommel, jak większość jego rodaków, uznał, że należy bronić Europy oraz sa­mej Rzeszy przed dzikim i barbarzyńskim wrogiem. Oznaczało to szczytną walkę w obronie ojczyzny oraz cywilizacji europejskiej. Niemcy - chociaż za­brzmi to paradoksalnie - uznali się teraz za bojowników o wolność starego kontynentu. Rommel sądził przy tym, że w interesie Włochów i Francuzów, a także Brytyjczyków leży przyjaźń z Niemcami. Rommel, odzyskawszy czę­ściowo dawną wiarę w Hitlera, nadal jednak nie podzielał megalomańskich ambicji wodza w kwestiach strategii i geopolityki, natomiast o dokonywanych akcjach eksterminacyjnych jeszcze wówczas raczej nie wiedział.

W omawianym okresie Rommel miał okazję odbyć kilka rozmów na temat ogólnej sytuacji wojennej. Starał się wyłożyć Hitlerowi własne przekonanie, iż bez względu na to, czy Niemcy walczą za słuszną sprawę, czy nie, nie mają szans na osiągnięcie ostatecznego zwycięstwa nad potężną koalicją aliancką. Rommel doszedł do takiego wniosku zimą, w obliczu klęski pod Stalingradem i niepowodzeń w Afryce Północnej. Teraz dywanowe naloty lotnictwa alianc­kiego tylko umocniły go w tym mniemaniu. Hitler słuchał Rommla i nie opo­nował, przynajmniej głośno. Właśnie wtedy wypowiedział melancholijnym to­nem słowa, które zapadły Rommlowi w pamięć: „Nikt ze mną nie zawrze po­koju”9. Po czasie Rommel doszedł do wniosku, że Hitler już w owym okresie był w pełni świadom faktu, iż wojna jest przegrana. Führer jednak umiał oszuki­wać siebie i innych. Lokalne sukcesy na frontach budziły w nim krótkotrwałe nadzieje, lecz żył już w cieniu nadciągającej katastrofy.

Czasami Rommel bywał świadkiem, jak Hitler pod wpływem jakiegoś cho­robliwego impulsu przemieniał się nagle w fatalistę. Wstrząśnięty, Rommel zwierzył się potem Lucy, że miał wrażenie, iż Hitler już nie jest „całkiem nor­malny” (gwoli prawdy Hitler „całkiem normalny” nie był nigdy). Stało się to w lipcu - Führer stwierdził, że klęska jest prawdopodobna i dodał, iż jeśli Niemcy przegrają wojnę, to pokolenie, które przeżyje będzie już wynaturzone: prawdziwi wojownicy, wyjaśnił, „muszą zginąć bohatersko”10. Tego typu wy­nurzenia głęboko niepokoiły Rommla.

Lojalność wobec Führera nie sprawiła jednak, że Rommel skłonny był wyzbyć się własnej, silnej osobowości. Kiedy po zwycięstwach, odniesionych w Afryce dano Rommlowi do zrozumienia, że Hitler rozważa przekazanie mu w prezencie wiejskiej posiadłości, Rommel jasno oświadczył, iż podobnego po­darunku nie przyjmie w żadnych okolicznościach. Inni nie byli tak zasadniczy. Odnosi się to nawet do Guderiana. W 1943 roku Rommel rzekł do jednego z ofi­cerów, że Guderian postąpił niewłaściwie. „Ja sam też chciałbym mieć farmę, ale nie przyjmuję takich prezentów”11. Uznał, że pociągnęłoby to za sobą zobo­wiązania, których nie zamierzał na siebie brać.

Nowe zadanie, które powierzono Rommlowi, było z początku dość nieprecy­zyjnie sformułowane. Wiele zależało od rozwoju sytuacji we Włoszech. Po klę­sce w Tunezji należało rozważyć, jaką politykę winny prowadzić teraz Niemcy w rejonie Morza Śródziemnego. Podczas spotkania z Hitlerem, 9 maja, Rommel zwrócił uwagę na nikłą wartość bojową włoskich jednostek i powtórzył to w rozmowie z Goebbelsem następnego dnia12. Twierdził, że po armii włoskiej nie ma co zbyt wiele oczekiwać.

Pozostawał jednak wymiar polityczny całej sprawy. W Niemczech oriento­wano się powszechnie, że po tunezyjskiej klęsce wpływowe koła w Italii pra­gnęły zerwać sojusz militarny z Rzeszą i zawrzeć pokój z aliantami. Hitler wie­rzył jednak, że Mussolini dochowa mu wierności. Mimo to nie wiedział, czy Du­ce zdoła utrzymać swój naród w przymierzu z Niemcami, jeżeli sytuacja woj­skowa przybierze jeszcze gorszy obrót. Rommel jasno oświadczył, iż, jego zda­niem, gdy Anglicy i Amerykanie wylądują w Italii, to Włosi nie podejmą wal­ki. Co gorsza, istniała możliwość, że nie tylko nie będą walczyć z aliantami, lecz wręcz skierują broń przeciwko Niemcom.

Nie wszyscy podzielali pesymistyczną opinię Rommla na temat Wło­chów. Podczas jednej z rozmów Rommla z Hitlerem obecni byli również Constantin von Neurath oraz minister spraw zagranicznych Rzeszy. Von Neurath był znakomicie poinformowany o atmosferze i intrygach we włoskim kierownictwie. Ribbentrop z kolei kategorycznie przeciwstawił się twierdzeniu feldmarszałka. Rommel powiedział potem Neurathowi, że jego zdaniem Ribbentrop to kompletny idiota oraz ignorant w kwestii stosun­ków międzynarodowych - a przecież człowiek ten piastował stanowisko mi­nistra spraw zagranicznych Rzeszy! Neurath także niepokoił się o postawę Włochów, a uczestniczący w tej dyspucie Keitel w bardzo charakterystycz­ny dla siebie sposób upomniał po spotkaniu Rommla i Neuratha, iż należa­ło raczej oszczędzić Führerowi złych nowin13. Po kapitulacji Tunezji ogra­niczona liczba niemieckich jednostek znalazła się w Italii, przygotowując się do obrony Włoch przed spodziewaną inwazją. Na Sycylii stacjonowały

dwie dywizje grenadierów pancernych (jedną z nich była słynna Dywizja „Hermann Goering”).

Rommel wezwany został do Hitlera, gdyż właśnie byłemu dowódcy Panzer­armee Führer zamierzał powierzyć rozwiązanie problemu włoskiego. Teraz, po utracie Afryki Północnej, Niemcy spodziewali się w czasie lata desantu alian­tów na południu Europy. W rachubę wchodziła inwazja na Grecję i Bałkany, gdzie znajdowały się silne włoskie - i mniejsze niemieckie - garnizony. Alian­ci mogli też dokonać desantu na same Włochy. W każdym razie akcja Brytyj­czyków i Amerykanów na południu Europy odciągnęłaby część sił Wehrmachtu z frontu wschodniego, gdzie w lipcu rozpoczęły się boje pod Kurskiem. Inwa­zja na Włochy, co zapewne skończyłoby się rozbiciem sił sprzymierzeńca Rze­szy, umożliwiłaby amerykańskim i angielskim bombowcom korzystanie z lot­nisk w Italii. A zatem plan niemiecki przewidywał zatrzymanie alianckich sił lądowych możliwie najdalej na południu.

W zasadzie OKW opracowało tym razem plany dwóch operacji. Pierwszy z nich, opatrzony kryptonimem „Alaryk”, zakładał przesunięcie dodatkowych niemieckich jednostek do północnych Włoch, tak aby powstrzymać alianckie wojska inwazyjne w południowej części Italii tak długo, jak to będzie możliwe - przy słusznym założeniu, że włoskie formacje same nie zdołają wykonać ta­kiego zadania.

W związku z tym Rommel miał opracować szkic stopniowego przerzucania do Włoch kolejnych formacji, około dwudziestu dywizji, znajdujących się pod jego dowództwem na terenie Austrii i Bawarii. 22 maja Hitler wydał mu odpo­wiednie dyspozycje, co Rommel odnotował w swym diariuszu. Początkowej in­filtracji dokonać miały cztery niemieckie dywizje, gdyby zaś alianci zdecydo­wali się na desant, wtedy ruszyć ich śladem winno pozostałych szesnaście. By­ło jasne, że realizacja „Alaryka” powinna zostać wsparta odpowiednimi i deli­katnymi zabiegami dyplomatycznymi. W czerwcu i na początku lipca należało czynić wszystko, aby Włosi nie odnieśli wrażenia, że oto Niemcy ingerują w ich wewnętrzne sprawy. Sojusz włosko-niemiecki rozchwiał się już tak, że opraco­wywanie wspólnych planów było praktycznie niemożliwe. Właściwie sprzymie­rzeńcy z osi zawsze spoglądali na siebie krzywo, ale latem 1943 roku wzajem­na nieufność osiągnęła punkt krytyczny.

Drugi plan OKW, Achse [„Oś”], różnił się znacznie od planu „Alaryk” i pra­cowano nad nim w jeszcze większej tajemnicy. Plan przewidywał ewentual­ność załamania się Włoch, co w konsekwencji zakładało konieczność rozbroje­nia włoskiej armii, przejęcie sprzętu oraz, w razie potrzeby, internowanie ka­dry dowódczej włoskich sił zbrojnych. Tylko powodzenie operacji „Achse” mo­gło umożliwić ocalenie niemieckich jednostek, stacjonujących na południu Ita­lii. Naturalnie, realizacja owego planu zależała w znacznym stopniu od tego, jak w obliczu Anglików i Amerykanów będą postępować Włosi. Możliwość przystąpienia do operacji „Achse” istniała w zasadzie po sprawnym wprowa­dzeniu w życie planu „Alaryk”.

Rommel szybko zorganizował sobie niewielki sztab, zgodnie z sugestiami Berndta biorąc do pomocy niektórych weteranów kampanii w Afryce, wśród nich gen. Gause, opanowanego, zasadniczego Prusaka oraz płk. von Bonina. W czerwcu Rommel spędził wiele godzin na pokładzie samolotu, przemieszczając się z Berlina do Kętrzyna, a stamtąd do siedziby swego sztabu, umiejsco­wionego w barakach w pobliżu Berchtesgaden. 7 czerwca spotkał się w jednym z monachijskich hoteli z Guderianem, na prośbę tego ostatniego. Guderian ob­jął obecnie - po długim okresie niełaski u Hitlera - biuro inspektora general­nego wojsk pancernych i starał się jakoś uporządkować chaos wywołany nadmierną liczbą zarządzeń obowiązujących w przemyśle zbrojeniowym oraz w konsekwencji doprowadzić do zwiększenia liczby nowych czołgów, wysyła­nych do jednostek liniowych. Rommel jednak nabrał już przekonania, że w Rzeszy należy udzielić priorytetu produkcji broni defensywnych oraz armat przeciwpancernych. Argumentował, iż za cenę jednego czołgu można wyprodu­kować wiele dział przeciwpancernych. Dodał, że właśnie takiej broni brakuje zwłaszcza na wschodzie14. Uderzające, że do takich wniosków doszedł Rommel, osławiony mistrz ataku.

Zdążył też odwiedzić rodzinę w Wiener Neustadt 27 czerwca. Tydzień później, 4 lipca, rozpoczęła się operacja „Cytadela”. Czterdzieści trzy niemiec­kie dywizje, w tym osiemnaście pancernych lub grenadierów pancernych, ru­szyły do natarcia.

Przez pierwszych kilka dni operacja zdawała się rozwijać dla Niemców po­myślnie, prędko jednak okazało się, że tygodnie zwłoki narzucone przez Hitle­ra nie wyszły Wehrmachtowi na dobre. Rosjanie zdążyli umocnić własne pozy­cje. Dwie atakujące armie - 9. Armia gen. Modela (z Grupy Armii „Środek”) nacierająca od północy oraz 4. Armia Pancerna gen. Hotha (z Grupy Armii „Południe”) posuwająca się z południa - wkrótce zaczęły raportować, iż Rosja­nie ugrupowali się bardzo głęboko, instalując na przedpolach mnóstwo min (przeciwczołgowych i przeciwpiechotnych). 9 lipca Rommel, zjawiwszy się w Kętrzynie, odniósł wrażenie, że natarcie rozwija się dobrze - rzeczywistości jednak atakujące jednostki właśnie traciły początkowy impet. Co więcej, Ar­mia Czerwona zgromadziła potężny odwód operacyjny na wschód od łuku kurskiego. Radzieckie czołgi gotowe były przystąpić do kontruderzenia, kiedy na­tarcie niemieckie zacznie się załamywać. A tak się wkrótce miało stać.

Nazajutrz, 10 lipca, nadeszła hiobowa wieść. Oto, nim Wehrmacht osiągnął wymierny sukces pod Kurskiem, brytyjskie i amerykańskie oddziały dokonały z powietrza i morza desantu na Sycylię. Rozpoczęła się operacja „Husky”.

„Husky” oznaczała powrót wojsk brytyjskich, wspartych amerykańskimi dywizjami, na kontynent europejski. Niemcy postanowili przede wszystkim wzmocnić siły na Sycylii. Po upływie pięciu dni zainstalował się na wyspie sztab XIV Korpusu Pancernego, a następnie przybyły dwie dywizje grenadie­rów pancernych i dwa pułki spadochroniarzy. Niemniej Niemcy zdawali sobie sprawę, że Sycylii nie uda się utrzymać zbyt długo: operacje należy prowadzić w ten sposób, aby wycofywać się stopniowo ku północno-wschodniej części wyspy i następnie przerzucić zdolne wciąż do boju formacje do samej Italii. OKW podjęło też decyzję, że wojska niemieckie i włoskie muszą walczyć pod niemieckimi rozkazami. Nominalnie w dowództwie znajdował się generał wło­ski, lecz w praktyce operacjami kierował Hube i to on właśnie przeprowadził (miesiąc później) udaną ewakuację na półwysep. Stosunki między Niemcami a Włochami były chłodne. Niemcy nie ufali swoim sojusznikom, nie wierząc, że są oni skłonni kontynuować walkę z aliantami.

Operacja „Cytadela” załamywała się. Trzy dni po tym, jak wieść o „Husky” dotarła do Kętrzyna, Hitler wezwał z frontu wschodniego dowódców grup ar­mii, Klugego i Mansteina, i oświadczył im, że z powodu groźby, jaka zawisła nad Italią (w istocie groźby całkowitej klęski Włoch), należy przerwać ofensy­wę pod Kurskiem i wycofać oddziały na linię, z której ruszyły do natarcia. Wraz z odwołaniem „Cytadeli” Niemcy ostatecznie utracili strategiczną inicja­tywę na froncie wschodnim. Zresztą, akcja pod Kurskiem i tak została opraco­wana jako element ogólnej „aktywnej obrony”. Plan zupełnie się nie powiódł.

Tego samego wieczora Kluge i Manstein porozmawiali prywatnie z Rommlem. Było to właśnie w dniu, w którym Rommel poznał się z Mansteinem w tak osobliwych okolicznościach.

„Manstein - powiedział Kluge - to się źle skończy. W razie czego możesz na mnie liczyć”15.

Potem Kluge odszedł, zostawiając Mansteina sam na sam z Rommlem. Rommel nie krył własnych przekonań. Powiedział, że wojna zakończy się ka­tastrofą. Od dwóch miesięcy wykorzystywał wszelkie okazje, by otworzyć oczy Hitlerowi. Teraz stwierdził to bez ogródek wobec Mansteina, jednego z najbar­dziej poważanych dowódców armii niemieckiej. Dodał, że przewidywał całko­witą klęskę już od pewnego czasu. Teraz, kiedy alianci wylądowali w Europie, wszystko zawali się jak „domek z kart”.

Manstein rzekł, że Führer, być może, zgodzi się zrzec dowództwa nad ar­mią. Wówczas zapewne uda się jakoś ustabilizować sytuację na frontach i roz­począć rokowania pokojowe. Rommel zaprzeczył. Znał Hitlera lepiej niż Man­stein i stwierdził, że Hitler nigdy nie odda wojska w inne ręce. Manstein, ten „genialny strateg”, karmił się więc złudzeniami. Podobnie jak Kluge, Rommel oznajmił, że mimo wszystko Manstein może na niego liczyć. A zatem, choć Rommel ponownie zaczął żywić pewnego rodzaju szacunek do Führera, to jed­nak kwestie militarne umiał nadal postrzegać chłodno i obiektywnie.

15 lipca, a więc w dniu, kiedy Hube znalazł się na Sycylii, Rommel został formalnie wyznaczony na dowódcę Grupy Armii „B” - ze sztabem w Bawarii. Przewidywano, że prędzej czy później (Sycylię i tak zamierzano w końcu ewa­kuować) nieprzyjaciel dokona inwazji na Italię. Wówczas to Grupa Armii „B” miała operować na obszarze Włoch. Wcześniej jednak trzeba było poczekać na rozwój wydarzeń. A także pilnie śledzić zachowanie Włochów.

Trwały boje o Sycylię. 18 lipca Rosjanie rozpoczęli wielką kontrofensywę na całym froncie wschodnim. 20 lipca dotarły meldunki informujące, że Ar­mia Czerwona przełamała niemieckie linie - jak się wyjaśniło, była to znaczna przesada. 24 lipca Rommel zebrał swoich sztabowców i wygłosił do nich przemówienie w zamku Muhlhof w Payerbach w Bawarii. Wciąż pozo­stawało niejasne, jakiego rodzaju misję przyjdzie Niemcom spełnić we Wło­szech; gotowi byli oni do realizacji tak operacji „Alaryk”, jak „Achse”. Jed­nakże dzień wcześniej, czyli 23., Rommel otrzymał jeszcze inne zadanie. Miał polecieć do Grecji i ocenić na miejscu sytuację w tym kraju. A więc Grupa Armii „B” mogła bronić nie Włoch, lecz Grecji. Po zdobyciu Sycylii nieprzyjaciel mógł wylądować w Grecji.

Rommel poleciał do Salonik 25 lipca i poczynił wiele obserwacji. Nie minę­ła doba, kiedy dostał pilne wezwanie do powrotu do Kętrzyna. Otóż w Rzymie odbyło się posiedzenie Wielkiej Rady Faszystowskiej - ciała, które od lat for­malnie tylko sankcjonowało politykę Duce. Teraz członkowie Rady skonfronto­wali się z Mussolinim, po raz pierwszy tak zdecydowanie przeciwstawiając się jego woli. Odbyło się głosowanie - osiemnastu z dwudziestuośmiu członków Rady było za odsunięciem Duce od władzy. Kiedy w południe 26 lipca Rommel dotarł do Wolfsschanze, zastał tam nerwowe zamieszanie. Najwierniejszy soju­sznik Hitlera, Mussolini, został zdjęty z urzędu przez swoich współpracowni­ków i najwyraźniej zastosowano wobec niego areszt! Na czele rządu stanął marsz. Badoglio. W ciągu następnych dwóch dni Rommel pisał w swoim dzien­niku o informacjach napływających z Italii, gdzie rozpoczęła się nagonka na stronników Mussoliniego. Przyszłość sojuszu niemiecko-włoskiego stanęła pod znakiem zapytania.

We Włoszech znajdowało się wiele niemieckich oddziałów. Kesselring nadal przebywał w Rzymie jako Oberbefehlshaber Süd. Siedemdziesiąt tysięcy nie­mieckich żołnierzy walczyło na Sycylii, gdzie kierowano amunicję i zaopatrze­nie. Pomiędzy Sycylią a południową granicą Rzeszy ciągnęła się górzysta kra­ina, w której nagle zapanował polityczny chaos. Rozwścieczony Hitler oświad­czył na naradzie, że Włochom absolutnie nie można ufać. Wprawdzie zaręcza­li oni, iż nic się nie zmieniło, a odsunięcie Mussoliniego jest kwestią polityki wewnętrznej i że Włochy nadal będą prowadzić wojnę u boku Niemiec. Hitler stwierdził, że nie wierzy w ani jedno słowo z tych deklaracji. Podobnie Rommel. Hitler optował za natychmiastową akcją. Natomiast Rommel uważał sy­tuację za złożoną i sądził, że wszelkie działania należy przeprowadzać z rozmysłem, po starannym przygotowaniu. Goebbels odnotował w dzienniku, iż Hitler był przy tej okazji impulsywny, Rommel zaś ostrożny.

Wydany został rozkaz realizacji operacji „Alaryk”. Koncepcja zorganizowa­nia obrony w Grecji poszła w zapomnienie. Rommel zaczął natychmiast dysku­sję nad następującymi problemami: jak zapewnić niemieckim oddziałom przej­ście przez alpejskie przełęcze oraz pod jakim pretekstem kolejne dywizje We­hrmachtu miałyby wkroczyć do Włoch i przystąpić do okupacji tego kraju. Przerzucić oddziały to jedno, drugie zaś to zabezpieczyć później dla nich linie komunikacyjne. Nadal wszystkie manewry należało przeprowadzać pod pozo­rem przyjścia Włochom z pomocą, pomimo ewentualnych protestów tych ostat­nich, którzy przecież o taką pomoc nie zabiegali. „Chociaż Włosi - zapisał Rommel z rozbrajającą szczerością w swoim dzienniku - zdradzili nas w spo­sób oczywisty, to nie ma możliwości, aby politycznie usprawiedliwić wkrocze­nie do ich kraju”16. Niemcy codziennie otrzymywali doniesienia, że w Lizbonie Włosi prowadzą tajne rozmowy z aliantami i będą w ciągu najbliższych dwóch tygodni prosić o zawieszenie broni17. 30 lipca niemieckie oddziały wyruszyły na południe. Wcześniej Rommel, gen. Feuerstein oraz gauleiter Tyrolu dysku­towali problem zapewnienia jednostkom Wehrmachtu bezpiecznego przejścia przez górzyste tereny oraz kwestię spodziewanego nastawienia ludności włos­kiej do wkraczających oddziałów18.

Rommel zdawał sobie sprawę, że wcześniejsze zajęcie alpejskich przełęczy może doprowadzić do poważnych komplikacji - Włosi mogą sprzeciwić się i na­wet uciec do stawienia Niemcom zbrojnego oporu. Świadom był tego, iż należy możliwie najdłużej odnosić się dobrze do włoskich władz i żołnierzy. Wystosował rozkaz do wszystkich podległych mu oddziałów, kładąc w nim nacisk na nadzwyczajnie znaczenie utrzymania ciepłych stosunków z miejscową ludno­ścią włoską19. Rommel, zgodnie z instrukcjami OKW z 1 sierpnia, sprawował komendę nad wszystkimi formacjami wojskowymi na terenie Italii20. Jemu sa­memu jednak tymczasem naczelne dowództwo niemieckie zabroniło wjazdu do Włoch, czemu Rommel się podporządkował.

Rommel powtarzał, że każdy niemiecki żołnierz musi zrozumieć, iż wkra­cza do Włoch w charakterze „gościa”, jako sojusznik spieszący z pilną pomo­cą21. Sam starał się dawać przykład, świadom, że niektórzy (w Niemczech i we Włoszech) przezywali go niegdyś Italiener-Hasser [Nienawidzący Wło­chów]22. Na dłuższą metę jednak jasne musiało się stać, że owo „przyjazne” nastawienie nie jest szczere. Pomimo włoskich zapewnień, że nie złamią so­juszu, niemiecki wywiad doniósł, iż dwie trzecie królewskiej rady we Wło­szech przegłosowało wieczorem 7 sierpnia projekt zakończenia działań wo­jennych. Von Neurath z Ministerstwa Spraw Zagranicznych poinformował Rommla, że władze włoskie nawiązały kontakty z gen. Eisenhowerem, na­czelnym dowódcą alianckim, co pokrywało się z raportami wywiadu wojsko­wego, napływającymi wciąż do sztabu Grupy Armii „B”. 11 sierpnia Rommel rozmawiał w Kętrzynie z Hitlerem i zgodził się z nim w pełni, że na Wło­chach nie można polegać; uzgodnił też z Führerem ogólny przebieg linii defensywnych, jakie zająć miały w Italii niemieckie formacje. 13 sierpnia gen. Gause, piastujący funkcję szefa sztabu Grupy Armii ,,B”, przedstawił zarys ogólnej sytuacji we Włoszech. Wynikało z niego jasno, że ani Gause, ani też pozostali sztabowcy Rommla nie mieli do Włochów za grosz zaufania. Do tego czasu niemieckie oddziały o sile mniej więcej sześciu dywizji - w tym 26. Dywizji Pancernej oraz Dywizji SS Leib Standarte Adolf Hitler - przekro­czyły granicę austriacko-włoską. 26. Dywizja Pancerna znalazła się w Bolza­no, gdzie radośnie powitała ją tamtejsza ludność.

Niemcy przeczuwali, że włoskie dowództwo będzie się starało doprowadzić do rozejmu z aliantami. Kesselring na pewien czas jakby wypadł z łask, jako że nadal okazywał Włochom sympatię23. Rodziło się pytanie wagi zasadniczej: Czy Włosi będą kontynuować działania wojenne, a jeżeli tak, to po czyjej stro­nie?! Alianci szykowali się do inwazji na Italię. Tymczasem Niemcy zakończy­li ewakuację z Sycylii 16 sierpnia, w ciągu ostatnich pięciu dni przerzucając na kontynent dwadzieścia siedem tysięcy ludzi oraz siedem tysięcy ton materia­łów. Rommel, nim jeszcze ucichły walki na Sycylii, zaproponował, by jedna z armii znajdujących się pod jego komendą rozlokowana została na północy Włoch, druga natomiast na południu (to rozwiązanie zostało ostatecznie przy­jęte). W lipcu Hitler formalnie powierzył dowództwo niemieckich jednostek we Włoszech Rommlowi24.

W wypadku gdyby nieprzyjaciel wylądował na dalekim południu (co uzna­wano za mało prawdopodobne), możliwe było zorganizowanie linii obronnych „w poprzek” półwyspu. Rommel sugerował wybór pozycji pod Cosanzo, Saler­no, Cassino oraz w Apeninach, ale w głębi serca nie wierzył w sens twardej obrony południowego skrawka Włoch. Nastręczałoby to problemów logistycz­nych, a poza tym istniało dodatkowe niebezpieczeństwo, że alianci, dysponując potężną flotą morską, mogliby dokonać drugiego desantu gdzieś na północy

i w ten sposób zamknąć niemieckie oddziały w pułapce. Argumentem za obro­ną południowego skraju Italii było uniemożliwienie alianckiemu lotnictwu bombowemu korzystania z tamtejszych lotnisk.

Hitler zezwolił wreszcie Rommlowi na wjazd do Włoch oraz rozpoczęcie ope­racji „Alaryk”. Włosi dobrze wiedzieli, co się dzieje, zwlekali jednak wyraźnie z ujawnieniem swych zamiarów. 15 sierpnia Rommel, jako Oberbefehlshabler Heeresgruppe, przyleciał do Bolonii, gdzie powitała go na lotnisku kompania honorowa SS. W willi pod miastem wziął następnie udział w naradzie z wło­skimi władzami wojskowymi. Niemcy i Włosi nadal udawali sojuszników, a Rommel chciał bez incydentów rozmieścić w kraju dywizje Grupy Armii „B”. Rozmawiał też z Włochami o problemach obrony Italii, próbując ustalić, komu przypadną jakie zadania.

Naturalnie natychmiast wynikła następująca kwestia: jaką politykę zamie­rzają w ogóle prowadzić Włosi? Włoskiej delegacji przewodniczył szef sztabu armii, gen. Roatta. Gorliwie odpierał podejrzenia o to, iż Włosi nie chcą już walczyć lub też wiodą podwójną grę, energicznie protestując, gdy któryś z Niemców czynił podobne sugestie. Z kolei z niemieckiej strony reprezentują­cy OKW gen. Jodl odrzucał wszelkie sugestie, jakoby Niemcy mieli złe zamia­ry wobec Włochów. Wyjaśniał, że kluczową sprawą jest zapewnienie dostaw niemieckim jednostkom, zarówno tym, które ewakuowano z Sycylii, jak i tym, które przybyły z Rzeszy, aby wesprzeć obronę Włoch. To zrozumiałe - dodał uszczypliwie Jodl - że w Niemczech wywołało zaniepokojenie odsunięcie od steru rządów Duce i przejęcie władzy przez polityków, których intencje wobec Rzeszy nadal pozostawały cokolwiek niejasne25. Wywołało to kolejne protesty Włochów. Przecież ich kraj - mówili - walczy wiernie i z oddaniem u boku sprzymierzeńca z osi.

Włosi wysunęli żądania, których można było oczekiwać. Zażądali, aby wszy­stkie niemieckie jednostki w Italii podlegały rozkazom Commando Supremo. Niemcy stwierdzili, iż nie mogą się na to zgodzić. Ostatecznie nie doszło więc do „uzgodnienia stanowisk”. Na naradzie rozstrzygnąć miano kwestie ogrom­nej wagi - czy Włosi będą się bronić i czy Wehrmacht weźmie udział w obronie ich kraju. Skończyło na słownej szermierce ludzi, którzy darzyli się wzajemnie absolutną nieufnością. Wyjaśnić wypada, że tego samego dnia włoski rząd na­wiązał pertraktacje z Eisenhowerem.

Nazajutrz Rommel odleciał z Gausem do Innsbrucku i wydał szczegółowe rozkazy tym jednostkom Grupy Armii „B”, które dołączyć miały do dywizji już znajdujących się we Włoszech. Potwierdzono aktualność planu „Achse”26. Zre­sztą trudno uwierzyć, by Rommel po rozmowach z Roattą miał jakieś wątpli­wości, iż nie dojdzie do jego realizacji.

Rommel miał ulokować się ze swym sztabem nad jeziorem Garda. Wcze­śniej dowiedział się, że Kesselring, usłyszawszy, iż Rommel ma objąć dowódz­two nad niemieckimi jednostkami we Włoszech, poprosił o dymisję. Rommel zawsze uważał, że Kesselring zbyt łatwo akceptował punkt widzenia Włochów. Wiedział też, iż Włosi - przynajmniej niektórzy - będą przeciwstawiać się pla­nom powierzenia naczelnego dowództwa jemu samemu. Już 17 sierpnia Ambrosio wyraził obiekcje z tego powodu27. Rommlowi było to jednak obojętne. Rozumiał, iż ma opinię nienawidzącego Włochów, ale nie miał najmniejszych wątpliwości, że wkrótce Niemcy zostaną zdradzone przez sojusznika. Na razie trwała gra pozorów.

W tym okresie nasiliły się ataki lotnicze na Rzeszę. Rommel zaczął się po­ważnie niepokoić o swoją rodzinę i dom w Wiener Neustadt. Zastanawiał się, co zrobić, by zapewnić bezpieczeństwo żonie i synowi. 23 sierpnia nastąpił bar­dzo ciężki nalot na Berlin, a dwa dni później Rommel wyczytał w gazecie szwajcarskiej o zbombardowaniu samego Wiener Neustadt (gdzie znajdowała się wytwórnia samolotów). Okazało się, że jego rodzina nie ucierpiała, mimo to nie ukoiło to na długo nerwów Rommla.

30 sierpnia generał SS, Wolff, przybył wraz z grupą oficerów SS do kwate­ry Rommla, „aby zająć się kwestiami bezpieczeństwa we Włoszech”28.

3 września wojska angielsko-amerykańskie wylądowały na południu Italii pod Reggio. Następnego dnia Rommel poleciał samolotem do Kętrzyna na spo­tkanie z Hitlerem. Hitler był tym razem dość spokojny - sprawiał, jak to ujął Rommel w swoim dzienniku, „wrażenie człowieka opanowanego i pewnego sie­bie” („einen ruhigen zuversichtlichen Eindruck”). Zgodził się z oceną Rommla, że należy bronić włoskiego wybrzeża i że alianci najprawdopodobniej postara­ją się jakoś zrobić użytek ze swej przewagi na morzu.

8 września rzymskie radio podało wiadomość o zawieszeniu broni pomiędzy Włochami i aliantami, co włoska ludność przyjęła entuzjastycznie. A zatem Włosi mieli odtąd zamiar pozostawać neutralni bądź nawet potraktować Niemców wrogo. Walkę z Anglikami i Amerykaninami przyszło więc na ziemi włoskiej prowadzić samym Niemcom. Stało się to, czego spodziewano się od dawna. O siódmej pięćdziesiąt 8 września wydany został rozkaz przystąpienia do operacji „Achse”. Włoskie siły zbrojne miały zostać sparaliżowane.

Wcześnie rano, 9 września, alianci wylądowali w Zatoce Salerneńskiej, na południe od Neapolu.

W północnych Włoszech Rommel dysponował, w ramach Grupy Armii ,,B”, ośmioma dywizjami. Plany akcji gotowe były już od pewnego czasu, więc sa­ma operacja odbyła się sprawnie. Po upływie dwóch dni Niemcy zaczęli otrzy­mywać informacje, że na południu kraju Włosi przechodzą na stronę nieprzy­jaciela i podejmują walkę z oddziałami Wehrmachtu. Rommel rozkazał oto­czyć garnizony włoskie, rozbroić żołnierzy i ewakuować ich do Rzeszy jako jeńców wojennych. 19 września, a więc jedenaście dni po rozpoczęciu akcji, sztab Grupy Armii „B” raportował, że pojmano 82 włoskich generałów, 30 000 oficerów oraz 402 600 żołnierzy, z których 183 300 odtransportowano już do Niemiec29. W Niemczech wyciągnięto trafny wniosek, że Włosi przeszli na stronę wroga, spodziewając się zapewne wziąć udział w „podziale łupów” w razie zwycięstwa aliantów.

Pozostawała jeszcze oczywiście kwestia włoskiej ludności cywilnej, w znacz­nej części nieprzychylnie nastawionej do Niemców. Rozwijał się ruch party­zancki, wiążąc duże siły niemieckie. Ponadto sytuację komplikował fakt, że w obozach włoskich przebywała pewna liczba jeńców alianckich. Zapadła decy­zja, by odesłać ich do Rzeszy, a z Włochami, którzy będą usiłowali przyjść im z pomocą, postępować bezlitośnie. Zdarzały się również akty sabotażu.

W okolicach Gardy aresztowano dwóch młodych Włochów przyłapanych na sabotażu. Obaj zostali skazani na śmierć, lecz Rommel złagodził wyrok30. Rommel był twardy, lecz wzdragał się przed wymierzaniem surowych kar. Mieszkańcy okolic Gardy darzyli go szacunkiem lub wręcz lubili. Niemniej jed­nak fakt przejścia Włochów na stronę nieprzyjaciela - fakt oczekiwany - wzbu­rzył i zirytował Rommla. 23 września wystosował rozkaz dla wszystkich jedno­stek Grupy Armii „B”; oznajmił w nim, że każdy Włoch, który zwrócił się prze­ciwko dawnym towarzyszom broni, nie zasługuje na łagodne traktowanie i na­leży postępować z nim surowo, niczym z osobnikiem, który niespodziewanie zaatakował własnego przyjaciela31.

Tymczasem na południu trwały zacięte walki. Niemieckie oddziały, nie marnując czasu, zajęły kluczowe punkty w terenie, wykorzystując też umoc­nienia, przygotowane wcześniej przez Włochów. Do czasu alianckiego desantu pod Salerno sześć dywizji niemieckich, wchodzących w skład 10. Armii pod do­wództwem gen. von Vietinghoffa oraz jednostki Hubego ewakuowane z Sycy­lii, zajęło pozycje obronne na południe od Rzymu. Alianci poskromili wszelkie próby zepchnięcia ich do morza. W rezultacie oddziały niemieckie, atakujące przyczółki, musiały się wycofać.

Zanosiło się na długie i zażarte walki we Włoszech. Alianci umocnili się na pierwszym zdobytym skrawku Europy. Armia niemiecka wiodła bój na dwóch frontach - wąskim we Włoszech, gdzie względnie łatwo było się bronić, oraz na rozległych obszarach Rosji. Wszystko wskazywało na to, że w przyszłości An­glicy i Amerykanie przemierzą kanał La Manche i otworzą także trzeci front.

* * *

W ciągu pozostałych dziesięciu tygodni, jakie Rommel spędził we Wło­szech, nie spotkało go nic dramatycznego, jeśli nie liczyć zapalenia wyrostka robaczkowego, którego operacji poddał się w połowie września. Przebywał na północy kraju, z dala od walk. Uważał, że wszystkie wojska na włoskim tea­trze działań wojennych winny podlegać jednemu dowódcy; od października OKW pozwalało mu wierzyć, iż on jako dowódca Grupy Armii ,,B” sprawuje zwierzchnictwo nad niemieckimi formacjami w Italii. Uważał nadto od pew­nego czasu - czego nie ukrywał - że błędem jest utrzymywanie zbyt wielkich sił na południe od Rzymu. Twierdził, iż Apeniny stanowią obszar, na którym można prowadzić stosunkowo ograniczonymi siłami twardą, skuteczną defen­sywę. Ostatecznie, zgodnie z jego sugestią, na tym właśnie obszarze stworzo­no umocnienia linii „Gotów”, choć Rommel sądził, iż winna ona przebiegać jeszcze dalej na północy.

Na tę opinię wpłynęła jego ocena, że alianci mogą dokonać desantu z mo­rza, na skrzydle lub tyłach niemieckiego ugrupowania. Alianci obawiali się jednak przeprowadzenia podobnej operacji z uwagi na to, iż jednostki desanto­we znalazłyby się w zasięgu baz lotniczych Luftwaffe w Rzeszy. Zwłaszcza Brytyjczycy starali się nie podejmować znaczących akcji zaczepnych bez za­pewnienia sobie zdecydowanej (takiej jak niegdyś w Afryce) przewagi w powie­trzu. Złe wspomnienia spod El-Alamejn i Alam el-Halfa zostały na zawsze w pamięci Rommla. Z kolei na ostrożność Anglików wpływały koszmarne do­świadczenia spod Dunkierki. Nie rozważali oni poważnie planów lądowania na tyłach formacji Rommla.

Na razie niemieckie dowództwo zdecydowało (wbrew sugestiom Rommla), że należy utrzymać front na południe od Rzymu. Było to zgodne ze wskazówkami Kesselringa - wciąż OB Süd. Góry pomiędzy Neapolem a Rzymem uła­twiały prowadzenie obrony. Wywiad aliancki natychmiast dowiedział się o tej decyzji. I wpłynęło to na dalszy przebieg kampanii włoskiej.

Czy postanowienie utrzymywania pozycji na południe od Rzymu było roz­sądne z niemieckiego punktu widzenia? Nadal toczą się spory na ten temat. W kategoriach czysto operacyjnych znaczenie miał fakt, że im dalej na północ, tym front musiał być szerszy. Nadto szefostwu OKW zależało na utrzymaniu wojsk alianckich możliwie najdalej od granic Rzeszy. Ponadto obawy Rommla, iż przeciwnik może dokonać kolejnego desantu gdzieś na północy, okazały się nieuzasadnione (dodać tu wypada, że alianci, o czym Niemcy nie wiedzieli, od­czuwali ciągle braki w sprzęcie desantowym). I jeszcze jedno - liczne jednost­ki Wehrmachtu znajdowały się na Bałkanach. Niemcy uważali ten region za bardzo ważny ze strategicznego punktu widzenia, a przyszło im jeszcze „zastą­pić” stacjonujące wcześniej na Bałkanach formacje włoskie. Ewentualne lądo­wanie na Bałkanach byłoby, rzecz jasna, znacznie łatwiejsze dla aliantów, gdy­by nie musieli toczyć ciężkich bojów w południowych i centralnych Włoszech.

Z drugiej strony niemiecka decyzja podjęcia walki na południe od Rzymu sprzyjała także alianckim planom. W alianckim dowództwie trwały gorące spory, dotyczące realnego znaczenia frontu we Włoszech i korzyści, jakie mo­gło przynieść zwycięstwo w tym regionie. Na przykład Brooke strategia, za którą opowiadali się Kesselring oraz Hitler, implikowała znaczne zaangażo­wanie niemieckich sił we Włoszech, które w gruncie rzeczy znalazły się pod okupacją. Gdyby jednostki Wehrmachtu wycofano na północ (jak tego chciał Rommel) problem przestałby istnieć32. Odpadłaby też konieczność dozorowa­nia wydłużonych linii zaopatrzeniowych. Ostatecznie głównym celem alianc­kiej inwazji na Włochy było związanie tam walką możliwie największej liczby dywizji niemieckich, które przecież tak bardzo przydałyby się gdzie indziej. Niemiecki zamiar obrony Rzymu gwarantował to. Oczywiście, alianci zaanga­żowali w Italii również znaczne siły, w istocie o wiele poważniejsze od nie­mieckich. Dorzućmy do tego jeszcze stwierdzenie, że zaopatrywanie wojsk, znajdujących się z dala od baz było niezwykle kosztowne, teren zaś zdecydo­wanie bardziej sprzyjał obrońcom. Jednakże Anglia i Ameryka, działając wspólnie, mogły pozwolić sobie na kosztowne operacje militarne. W wypadku otwarcia jeszcze jednego frontu na zachodzie Europy to właśnie Niemcom, za­angażowanym w walki we Włoszech, miało zabraknąć żołnierzy do obrony podbitych wcześniej terytoriów.

Ciekawe, że Rommel rozumował podobnie jak najbłyskotliwsi z alianckich dowódców. Znał argumenty przemawiające za utrzymywaniem obrony na po­łudnie od Rzymu, doskonale rozumiał znaczenie czynnika bałkańskiego. Jed­nak niemalże od roku stanowczo uważał, że w wojnie tej chodzi już teraz o oca­lenie Niemiec i że prędzej czy później przyjdzie skoncentrować wojska do walk na zachodzie i wschodzie, a nie na południu. Pojmował, iż wojny nie da się wy­grać - relacja sił walczących stron w praktyce to wykluczała. Nad Niemcami zawisła katastrofa - jak wyraził się Rommel w rozmowie z Mansteinem. Gdy­by na czas skupić wojska w kluczowych strategicznie obszarach, to być może - sądził Rommel - istniałaby szansa zatrzymania Rosjan na wschodnich rubie­żach Rzeszy oraz wynegocjowania jakichś warunków pokojowych z mocarstwami zachodnimi. Rommel porzucił już rachuby, że konflikt światowy zakończy się pomyślnie dla Niemiec, niemniej jednak nadal wierzył, że Hitlerowi (pomi­mo jego iluzji, umiejętności oszukiwania siebie i maniakalnych obsesji) ktoś kompetentny zdoła przedstawić realia położenia strategicznego. Łudził się (zdecydowanie zbyt długo), iż to on sam może odegrać rolę owego kompetent­nego człowieka, który potrafi otworzyć oczy Führerowi. Wierzył też, że nie brak mu odwagi, by w razie konieczności otwarcie przeciwstawić się Hitlerowi. W opisywanym czasie powiedział w zaufaniu jednemu ze swoich przyjaciół, że on sam „zdolny jest zrobić coś z Hitlerem”. Cóż to dokładnie miało znaczyć - pozostanie już zawsze tajemnicą33.

Tymczasem sytuacja w Europie coraz bardziej się gmatwała. Niemieckim jednostkom przyszło walczyć z partyzantami w ramach „oczyszczania terenu” między innymi w Istrii, krainie graniczącej z Chorwacją. Tamtejsi partyzanci uznali zwierzchnictwo Kroatischer Bandenführer [„chorwackiego herszta ban­dy”], Tity, który usiłował na czele swoich ludzi wywalczyć niepodległość dla po­łudniowych Słowian34. Na froncie włoskim dwa korpusy pancerne trzymały obronę od Morza Śródziemnego do Adriatyku, na południe od Monte Cassino. Rommel miał obecnie na północy Włoch dziewięć dywizji zorganizowanych w cztery korpusy, które z kolei podporządkowano teraz 14. Armii gen. von Mackensena. Nadal pracował nad planami odparcia następnej alianckiej in­wazji z morza i gderał, że wciąż nie ustanowiono dowództwa nad wszystkimi jednostkami niemieckimi we Włoszech. Pojmował, że to naczelne stanowisko zamierzano przekazać jemu, jednak krytykowanie przyjętej strategii znowu popsuło mu notowania. Kiedy Rommel usłyszał, że Kesselring nie został (jak to wcześniej planowano) skierowany do Norwegii, lecz zamiast tego miał objąć komendę we Włoszech, tylko wzruszył ramionami.

Zbliżała się zima. Wiadomości dobiegające z frontu na południu utwierdza­ły Rommla w przekonaniu, że Niemcy niepotrzebnie trwonili we Włoszech wie­le sił35. Usiłował wcześniej uświadomić to Hitlerowi, ale bez skutku. Nomina­cję Kesselringa uznał Rommel za świadectwo, iż jego własnych zasług i umie­jętności się nie docenia36.

Tak więc czas spędzony w sztabie Grupy Armii „B” nad jeziorem Garda wpędził go w kolejne frustracje. Irytowało go panoszenie się esesmanów i członków partii nazistowskiej, przypadki grabieży dokonywane przez ofice­rów Wehrmachtu, zbrodnie popełniane przez SS (jak na przykład utopienie kilku Żydów w jeziorze Garda37) oraz próby podważania jego kompetencji. No­wo mianowany gauleiter Istrii i Dalmacji posuwał się wręcz do krzyżowania Rommlowi planów operacyjnych, o czym ten ostatni ze wściekłością powiado­mił Jodła podczas rozmowy telefonicznej w listopadzie38. Rommel starał się os­tro tępić wszelkie wybryki swoich podwładnych. Nakazał zaprowadzenie suro­wej dyscypliny, dowiedziawszy się, że niemieccy żołnierze handlują na wło­skim czarnym rynku i nielegalnie wysyłają nabyte rzeczy do kraju39. Czuł, że właściwie marnuje dni. Z głębokim pesymizmem obserwował przebieg działań wojennych na wszystkich frontach.

Oddział niemieckich spadochroniarzy uwolnił, działając na polecenie Hi­tlera, Mussoliniego z rąk Włochów. Duce przebywał teraz nad jeziorem Garda pod strażą SS. Rommel rozmawiał w październiku z Mussolinim i skorzystał z okazji, by rzec mu parę słów gorzkiej prawdy na temat minionej kampanii północnoafrykańskiej. Feldmarszałek nie żywił zbyt ciepłych uczuć do Wło­chów, nawet wtedy, gdy krajem rządził reżim Mussoliniego. Nadto realizacja operacji „Achse” wykazała, ileż to sprzętu wojskowego znajduje się w magazy­nach włoskich, mimo iż wcześniej - w trakcie walk w Afryce - Commando Su­premo zaklinało się, że nie dysponuje już żadnymi zapasami ani rezerwami40. Rommel zawsze podejrzewał, że Włosi nie mieli ochoty wziąć na siebie ciężaru wojny i zachował to przekonanie aż do końca. Naturalne i zrozumiałe, iż żywił on złość wobec dawnych sprzymierzeńców, którzy okazali się teraz wrogami. Rommel zdawał sobie sprawę - i to irytowało go jeszcze bardziej - że Włosi już od dawna planowali „zmianę sojuszników”, podtrzymując jednak obłudnie ni­by to serdeczne stosunki z Niemcami.

Wreszcie nadeszły nowe rozkazy. Rommel wraz ze sztabem Grupy Armii ,,B” miał się przemieścić do Francji, gdzie oczekiwały go nowe zadania. Przypadło mu dokonanie inspekcji umocnień na zachodzie oraz, jeśli zajdzie potrzeba, zaproponowanie stosownych zmian i korekt. 21 listopada opuścił Włochy na dobre i bez żalu. Lucy już wcześniej przeprowadziła się z Wiener Neustadt do domu w pobliżu Ulm, który udostępniła jej pewna wdowa po właścicielu browaru, zabitym podczas nalotu. Stamtąd przeniosła się na po­czątku następnego roku do domostwa w Herrlingen, przekazanego rodzinie Rommla przez zarząd miasta Ulm - domostwa należącego ongiś do „Żyda, który wyemigrował”41.

Rommel czuł się rozczarowany, iż nie oddano mu naczelnego dowództwa we Włoszech, ale pewnie realizacja strategii, w którą nie wierzył, nie przyniosła­by mu wielkiego splendoru. Pożegnawszy się z Italią, rozmówił się szczerze ze swoimi sztabowcami. Wojna - rzekł - jest z pewnością przegrana. Niemców czekają ciężkie chwile. Siła nieprzyjaciela wzrasta z dnia na dzień. Gadanie o Wunderwaffe [cudownej broni] to tylko propagandowy blef, niemieckim woj­skiem zaś kierują ludzie, żywiący się fantazjami i złudzeniami42. Jeden z zau­fanych ludzi Rommla zapytał go śmiało, z którym z nieprzyjaciół należy starać się zawrzeć pokój. Rommel odparł mu krótko: nie ma szans na zawarcie poko­ju z wrogiem na wschodzie. Konkluzja była więc jasna43.

ROZDZIAŁ 20

INWAZJA

Od 22 listopada 1943 roku Rommel spędził tydzień w nowym domu w Herrlingen. Chadzał na długie spacery, mając czas na przemyślenia, bez koniecz­ności podejmowania natychmiastowych decyzji.

W ramach nowego zadania miał dokładnie zbadać umocnienia na zacho­dzie, zwłaszcza w strefie nadmorskiej, i o wynikach inspekcji zameldować bez­pośrednio Hitlerowi. A zatem winien przedstawić Führerowi swoje poglądy na to, jak obronić się przed spodziewaną inwazją na zachodzie Europy. Stwarza­ło to okazję do wyłożenia swego punktu widzenia na ogólną sytuację wojenną zimą 1943 roku.

Rommel był absolutnie przekonany - i to już od ponad roku - że nie ma szans na to, by Niemcy wygrały wojnę, tak jak się mogło wydawać na począt­ku lat czterdziestych. Front wschodni przynosił mnóstwo ofiar i pochłaniał wiele zasobów materialnych. Straty były już tak wielkie, że jedyną, nikłą, nadzieję na zahamowanie tego procesu stanowiła próba powstrzymania Armii Czerwonej na umocnieniach przedwojennej granicy Rzeszy. We Włoszech Rommel stwierdził naocznie, iż konieczność wycofania tamtejszych jednostek Wehrmachtu na północ jest tylko kwestią czasu. Zmasowane alianckie naloty bombowe dziesiątkowały ludność cywilną w Niemczech i rujnowały przemysł.

Za kanałem La Manche przygotowywała się do inwazji w północno-zachodniej Europie potężna armia brytyjsko-amerykańska, której siła i struktura była dobrze znana niemieckiemu wywiadowi. Tę armię wesprzeć miało równie potężne lotnictwo bojowe. Niemcy przegrały też bitwę o Atlantyk i nic nie by­ło w stanie przeszkodzić przerzucaniu alianckich formacji, sprzętu i zaopatrze­nia z Afryki Północnej na europejski teatr działań wojennych. Strategiczne po­łożenie Niemiec nieustannie się pogarszało.

W opinii Rommla wojna na dwóch frontach, wschodnim i zachodnim, będzie musiała zakończyć się katastrofą dla Rzeszy. Na północy Włoch, wykorzystu­jąc potężną barierę naturalną w postaci Alp, można było prowadzić walki obronne długo i skutecznie. Jeżeli jednak Anglicy i Amerykanie wylądują i utrzymają się na zachodzie Europy, to dotrą stamtąd do samego serca Rzeszy.

Największym jednak zagrożeniem, perspektywą, która przerażała wszyst­kich Niemców, była wizja wtargnięcia w granice Rzeszy od wschodu Armii Czerwonej. W wypadku inwazji aliantów zachodnich we Francji bądź w Niderlandach wizja ta stawała się bardzo realna, ponieważ Wehrmachtowi musiało­by zabraknąć żołnierzy i sprzętu do obrony dwóch tak odległych frontów. Jedy­na nadzieja na sukces - a „sukces” w przekonaniu Rommla oraz większości in­teligentnych Niemców oznaczał możliwość wynegocjowania względnie zno­śnych warunków pokojowych - leżała w wyeliminowaniu z walki któregoś z przeciwników, tak aby móc potem skoncentrować wszystkie rezerwy w celu powstrzymania drugiego z nich. To właśnie musiało stanowić teraz zasadniczy cel. Zimą roku 1943 Rommel uważał, iż Niemcy winni skupić gros sił na zacho­dzie, aby rozbić w krótkim i decydującym starciu wojska inwazyjne aliantów, które spodziewano się ujrzeć w Europie w 1944 roku. Jeżeli dopuści się do stworzenia trwałego „frontu zachodniego”, to oznaczać to będzie całkowitą klę­skę. Jeśli jednakże Anglicy i Amerykanie zostaną pobici, to przygotowanie po­nownego desantu na taką skalę zajmie im dużo czasu. Wówczas Niemcy prze­rzucą swe dywizje na wschód, wzmocnią obronę na wschodnich kresach kraju i, być może, uzyskają nawet warunki do podjęcia ograniczonej kontrofensywy przeciw Rosjanom. Stworzy to realne szansę na uzyskanie pokoju, a nawet (zdaniem Rommla) na doprowadzenie do zjednoczenia Europy przeciwko ra­dzieckim barbarzyńcom.

Rommel rozmyślał na ten temat przez całe lato, zwłaszcza od alianckiego desantu na Sycylię oraz niepowodzenia operacji „Cytadela”1. Tak więc nowe stanowisko przyjął ochoczo i skwapliwie. Chociaż przyszłość Niemiec widział w ciemnych barwach, to uważał, że pokonanie angielsko-amerykańskich sił in­wazyjnych może stworzyć pewne nadzieje. Istniał jeszcze jeden wariant „ra­tunkowy”, o którym w Rzeszy nie wolno było jednak rozmawiać głośno - prze­widywał on „podłożenie się” alianckim armiom, przy maksymalnym oporze na froncie wschodnim. Rommel doskonale zdawał sobie sprawę, że skuteczna wal­ka na dwóch frontach jest niemożliwa i doprowadzi do całkowitej klęski. Chciał przekonać Hitlera o tym, że jeśli już dojdzie do powstania frontu na zachodzie Europy, to wojna automatycznie będzie przegrana. Mówił o tym otwarcie swo­im starym znajomym, z których część znalazła się znowu pod jego komendą2. Jedyną szansą był błyskotliwy sukces na zachodzie, a następnie rzucenie wszystkich sił przeciw Rosjanom, doprowadzenie do strategicznego pata i wszczęcie rokowań pokojowych. Nikła to szansa, lecz Rommel nie widział in­nej. Przez ciemne chmury przebijać się znów zaczęły w Rzeszy (być może złud­ne) promienie słońca. Hitler zapewniał, że wbrew wszelkim trudnościom, znacznie udało się zwiększyć produkcję zbrojeniową3. Może więc sukces na za­chodzie nie był zupełnie wykluczony?

Przez następne sześć miesięcy skrupulatnie i z energią realizował jasny plan. Przede wszystkim robił, co mógł, by wzmocnić nadbrzeżne fortyfikacje obsadzić je wyszkolonymi załogami. Rommel, od razu po zakończeniu urlopu, wybrał się na serię długich objazdów po strefach zagrożonych alianckim de­santem, wypełniając zresztą wskazówki Hitlera. Odkrył szybko, iż stan umocnień daleki jest od doskonałości. Z wigorem przystąpił do eliminowania niedo­statków, chcąc maksymalnie wykorzystać tygodnie czy miesiące, które pozo­stały do oczekiwanej inwazji aliantów.

Rozpoczął od Danii, gdzie przybył 30 listopada i gdzie pozostał przez dziesięć dni. Tymczasem sztab Grupy Armii ,,B” ulokował się w zamku w Fontainebleau, badając sytuację operacyjną w krajach Europy Zachodniej. Wehrmacht musiał dozorować ogromne obszary, rozciągające się od Holandii po Pireneje i francuskie wybrzeże Morza Śródziemnego. Naczelne dowództwo nad tym terenem miał Oberbefehlshaber West, feldmarsz. Gerd von Rundstedt. Raport o stanie umocnień nadbrzeżnych Rommel winien złożyć osobiście Führerowi, przesyłając też własne wnioski i spostrzeżenia Rundstedtowi. 15 stycznia zakreślono obszar operacyjny, podlegający Grupie Armii „B”, a obejmujący Holandię, Belgię oraz północne regiony Francji.

Gause, szef sztabu, oraz trzech innych oficerów towarzyszyli Rommlowi i razem z nim jeździli specjalnym pociągiem. Toczyły się także konsultacje z dowódcami marynarki wojennej i lotnictwa na podległych Rommlowi ob­szarach. Ów pierwszy, adm. Ruge, stał się szybko zaufanym przyjacielem Rommla. Ruge poznał Rommla już wcześniej, we Włoszech, a feldmarszałek wiedział, że zawsze może porozmawiać z Rugem szczerze i otwarcie.

W ciągu grudnia i stycznia Rommel kontynuował przeprowadzanie inspek­cji, znajdując niewiele czasu na wytchnienie. Odwiedzał batalion za batalio­nem, interesując się każdym szczegółem. Strofował dowódców za zaniedbania - od generałów do kaprali. Przekonywał, iż nieprzyjaciel po dokonaniu desan­tu musi zostać zniszczony już w strefie nadbrzeżnej. Walki powinny zacząć się jak najwcześniej - przeciwnika trzeba unieszkodliwić już na brzegu. Linię frontu stanowić muszą plaże4. Oznaczało to wzmocnienie nadmorskich fortyfi­kacji. Rommel uznał, że linii brzegowej broni zbyt mało baterii artyleryjskich, że działa są źle rozmieszczone, że należy zaminować znacznie więcej obszarów. Dbał przy tym, by natychmiast korygowano wszelkie błędy. Twierdził, że w re­jonach, gdzie możliwe jest lądowanie, trzeba stworzyć kilka równoległych pa­sów pól minowych, każdy o szerokości od kilku do kilkunastu kilometrów. Po­trzebne było na to wiele milionów min i Rommel oraz szef jego wojsk inżynie­ryjnych, gen. Meise, ściągali je z całych Niemiec i Francji. Pola minowe winny być kryte ogniem z bunkrów i fortów oraz czasem starych czołgów, wkopanych w ziemię. Żołnierzy wojsk inwazyjnych zmylić miały liczne makiety, miejsca upozorowane na kwatery sztabów, zaopatrzone w mapy z naniesionymi fikcyj­nymi informacjami itd.

W samym morzu, przy linii brzegowej, Rommel przewidywał stworzenie czterech pasów podwodnych zapór, przewidzianych na okresy przypływu i od­pływu. Niemcy spodziewali się, że desant z morza połączony będzie z operacją powietrzno-desantową (dokonaną zarówno przez spadochroniarzy, jak i przez oddziały przerzucone na szybowcach transportowych), której celem będzie opa­nowanie węzłów komunikacyjnych na tyłach jednostek Wehrmachtu. Rommel zainicjował wbijanie na płaskich łąkach i nieużytkach specjalnych pali, mają­cych uniemożliwić lądowanie szybowcom. Pale owe niemieccy żołnierze ochrzcili mianem Rommelspargel [„szparagi Rommla”]. Aby pokonać oddziały powietrzno-desantowe przeciwnika, należało oczywiście przejść do kontrataku siłami odwodowymi, ale Rommel uważał, że jeżeli desant morski uda się za­trzymać na plażach, to ze spadochroniarzami na tyłach można będzie poradzić sobie stosunkowo łatwo. Rommlowi nie brakło oryginalnych pomysłów, wprost zadziwiał inwencją. Był on - jak stwierdził z podziwem Gause - najwybitniej­szym saperem drugiej wojny światowej.

Rommel niemal bez przerwy dokonywał inspekcji zagrożonych odcinków. Po swym pierwszym wyjeździe do Danii spędził kilka dni w domu, a na­stępnie, 18 grudnia, udał się do kwatery głównej swojego sztabu w Fontainebleau. Jego pierwsze spotkanie z Rundstedtem przebiegło w serdecznej at­mosferze. „Jadłem dzisiaj obiad z R.” - napisał do żony 19 grudnia. „Jest bardzo ujmujący i sądzę, że wszystko pójdzie dobrze”5. Od 20 grudnia do koń­ca roku przebywał na obszarze przydzielonym 15. Armii (gen. von Salmutha): Calais, Boulogne, Pas de Calais, ujście Sommy. 15. Armia stanowiła jedną z dwóch armii Grupy Armii ,,B”. Od 2 do 5 stycznia skontrolował wy­brzeże holenderskie i belgijskie, Rotterdam, Walcheren. Był to rejon Wehrbereich Nederlande (gen. Christiansena), także podlegający dowództwu Grupy Armii „B”. Pomiędzy 16 a 20 stycznia odwiedził Trouville, Honfleur, Fecamp, Hawr i ujście Sekwany - a więc scenę swojego triumfu z 1940 roku. Od 22 stycznia jeździł po Normandii i Bretanii, czyli obszarze zajmowanym przez siły 7. Armii (gen. Dollmanna), wracając stamtąd przez Cherbourg pod koniec miesiąca. Na początku lutego znowu znalazł się w Pas de Calais. I wszędzie powtarzał lokalnym dowódcom: nieprzyjaciel musi zostać pobity od razu, jeszcze na plażach; jeżeli zdoła dokonać desantu, należy zepchnąć go z powrotem do morza.

Rommla irytowały niezwykle niedbalstwo i opieszałość, na które często­kroć się natykał. Uważał, że komfort spokojnej egzystencji w Danii oraz do pewnego stopnia także we Francji, stanowił kontrast w stosunku do życia w Niemczech, wstrząsanych ciężkimi nalotami; najwyraźniej także rozleni­wiał oficerów i żołnierzy. Stwierdził, iż wojsko nie przejawiało inicjatywy w fortyfikowaniu i minowaniu zajmowanych terenów i że było pod tym wzglę­dem mnóstwo do nadrobienia. Oczywiście, w całej Rzeszy brakowało surow­ców, materiałów, niemal wszystkiego, ale Rommel dosłownie stawał na gło­wie i jego upór czynił czasem cuda. Brakło też rąk do pracy. Organisation Todt, odpowiedzialna (przynajmniej w teorii) za wznoszenie umocnień i forty­fikacji, miała dosyć ograniczone możliwości. Można było ostatecznie posłużyć się francuską siłą roboczą, ale Rommel nalegał, by większość prac wykonywa­li godziwie wynagradzani ochotnicy. Zawsze bardzo mu zależało na popraw­nych stosunkach z ludnością Francji. A zatem wiele ciężkich prac fizycznych spadło na niemieckich żołnierzy.

Rommel stawiał znaczne, zdaniem niektórych przesadne, wymagania. Von Salmuth (określany przez sztabowców Rommla jako człowiek próżny i trochę leniwy6) zaprotestował energicznie podczas jednego ze spotkań z Rommlem, stwierdzając, iż wypełnianie żądań dowódcy grupy armii kosztuje żołnierzy ty­le sił, że nie będą w stanie prowadzić skutecznej walki podczas inwazji. Rom­mel zareagował wybuchem wściekłości. Salmuth jednak skarżył się dalej, że realizacja programu intensywnej fortyfikacji doprowadza oficerów do szału7. W końcu obaj zdołali się mimo wszystko pogodzić; Rommel jednakże pozostał sobą. Tyran na pustyni, także we Francji zmuszał podwładnych do wielkiego wysiłku. Salmuth (który podziwiał Rommla, nim ten stał się jego zwierzchni­kiem) zanotował, że wszystko się zmieniło „wraz z pojawieniem się feldmar­szałka Rommla”8. Jak zwykle Rommla wszędzie było pełno, a kiedy przejeżdżał swoim wielkim horchem przez francuskie wsie i miasteczka, często dawa­ło się słyszeć okrzyki: C'est Rommel!9

Podlegająca Rommlowi Grupa Armii „B” osłaniała wybrzeża nad Atlanty­kiem i kanałem La Manche na północ od ujścia Loary. Na tym olbrzymim ob­szarze znajdowały się, od północy ku południu, jednostki Christiansena (We­hrbereich Nederlande), von Salmutha (15. Armia) oraz Dollmanna (7. Ar­mia). 15. Armia bronić miała terenów na zachodnim brzegu Sekwany, ku Le Mans, rejonu Pas de Calais oraz wschodniej części Normandii, z kolei 7. Ar­mia - reszty Normandii i Bretanii. Na terytorium podległym Grupie Ar­mii ,,B”, w samej tylko Francji, pozycje obronne zajęły trzydzieści dwie dywi­zje, w tym osiem dywizji lotniczych bądź spadochronowych, nominalnie wchodzących w skład Luftwaffe i sformowanych z żołnierzy sił powietrznych. Z owych trzydziestu dwu siedemnastoma dywizjami dysponowała 15. Armia, trzema zaś 7. Armia.

Wartość bojowa tych dywizji przedstawiała się bardzo różnie. W ciągu mi­nionych dwóch lat na zachód Europy, gdzie panował względny spokój, kiero­wano raczej gorsze formacje, złożone z żołnierzy starszych roczników. We Francji na ogół odpoczywali też żołnierze odbywający rekonwalescencję po tru­dach kampanii w Rosji. Siły okupacyjne nie musiały, w przeciwieństwie do tych w Polsce czy Jugosławii, prowadzić ciągłych starć z partyzantką, a zatem stany osobowe dywizji zostały znacznie zredukowane. Stacjonujące we Francji czy Niderlandach niemieckie dywizje piechoty dysponowały zazwyczaj trans­portem konnym, były też najczęściej kiepsko wyposażone w broń miernej jako­ści. Odnosiło się to jednak do jednostek Wehrmachtu. Dywizje SS bowiem za­sadniczo dysponowały najnowocześniejszym uzbrojeniem i uznawane były za formacje o dużej dzielności bojowej.

A zatem drugim z najistotniejszych zadań, jakie przyszło Rommlowi wy­pełnić na zachodzie Europy, było podniesienie wartości i liczebności oddzia­łów niemieckich. Miał to szczęście, że objęcie przez niego nowego dowództwa zbiegło się w czasie z decyzją Hitlera, który uznał, że ze spodziewaną alianc­ką inwazją Wehrmacht powinien uporać się możliwie najszybciej. Führer pod­kreślił to w dyrektywie wydanej w listopadzie 1943 roku. Zawarte w niej wy­tyczne pokrywały się z koncepcjami Rommla na temat metod walki z wojska­mi inwazyjnymi10.

0x01 graphic

Rommel z uporem starał się postawić na swoim. Do Wehrmachtu wcielono młodych ludzi z kolejnego rocznika, część z nich kierując do jednostek we Fran­cji, Holandii i Belgii. Dywizje na zachodzie kontynentu zostały wzmocnione. Przybyła kolejna dywizja pancerna (2. Dywizja Pancerna), a formacjom dostar­czono sporo armat przeciwpancernych większego kalibru. W połowie lata Rommel dysponował już prawie dwoma tysiącami czołgów oraz samobieżnymi dzia­łami szturmowymi i niszczycielami czołgów. Dotychczasową apatię liniowych dowódców wypierać zaczął bojowy duch. Znaczną część zasługi należy przypi­sać energii Rommla. Komendanci armii pojęli, że sytuacja uległa zmianie. Salmuth - wcześniej nieco uprzedzony do Rommla z powodu, jak to ujmował, nadmiernego „szumu” czynionego wobec osoby feldmarszałka - szybko się przekonał, iż ów szum jest raczej sprawą sztuczek partyjnej machiny propa­gandowej. Podwładnym Rommel okazywał często wyrozumiałość i sympatię, gotów był pomóc w ważnych kwestiach. Choć Salmuthowi nie podobało się, że dowódca Grupy Armii „B” wyciska z żołnierzy siódme poty, to jednak musiał docenić skuteczność poczynań feldmarszałka.

Owszem, przyznać wypada, że Rommel często odbywał podróże w towarzy­stwie fotoreporterów i komentatorów wojennych. W pociągu woził wiele akor­deonów, które rozdawał żołnierzom swych oddziałów, ku ich zadowoleniu i uciesze11. Wiedział i liczył się z tym, że żołnierze lubią mieć znanego dowód­cę, który ponadto ich rozumie. W osobistych kontaktach unikał bufonady i za­wsze gotów był wysłuchać cudzych argumentów. Rommel, jak dawniej w Afry­ce, z pewnością bywał wyjątkowo trudny, ale jego przybycie, jak powiedział Salmuth, wzmocniło niemieckie wojsko na Zachodzie12.

Wzmocnienie fortyfikacji oraz jednostek rozwiniętych na zachodnich krań­cach Europy było, przynajmniej w oczach Rommla, sprawą najważniejszą. Istotną była jednak jeszcze jedna kwestia; problem, który do końca nie został w pełni rozwiązany i stanowił źródło nieustannych konfliktów pomiędzy Rommlem a naczelnym dowództwem.

Było wysoce prawdopodobne, że pomimo wysiłków włożonych przez Niem­ców w przygotowanie terenu do obrony, nieprzyjaciel zdoła w paru przynaj­mniej punktach wedrzeć się w głąb lądu i dokonać penetracji tyłów. Taki wy­łom należało koniecznie zlikwidować za pomocą szybkiego i silnego kontrata­ku. A zatem w odwodzie winny znajdować się jednostki pancerne i zmotoryzo­wane, rozsądnie rozlokowane oraz pozostające w gestii dowództwa grupy ar­mii. Zdaniem Rommla, gdyby owe formacje rozlokowano zbyt daleko od obsza­ru walk, to - w obliczu przewagi wroga w powietrzu - nie można by ich sku­tecznie użyć. Powoływał się na doświadczenia spod Alam el-Halfa. Wszelka zwłoka okazałaby się fatalna, Rommel przekonywał, że musi mieć pod ręką sil­ne formacje pancerne, rozwinięte względnie blisko linii brzegowej.

Ten punkt widzenia napotykał gwałtowne sprzeciwy. W sektorze Grupy Ar­mii „B” znajdowały się dywizje pancerne oraz dywizje grenadierów pancer­nych, nominalnie podległe OB West. Niemniej pod komendą Rundstedta znaj­dowała się też Grupa Pancerna „Zachód” (odpowiadająca siłą armii pancer­nej), dowodzona przez gen. Leo Geyra von Schweppenburga. Geyr von Schweppenburg, wywodzący się z tego samego regionu Niemiec, co Rommel, był czło­wiekiem inteligentnym i refleksyjnym, pod pewnymi względami przypomina­jącym swego zwierzchnika, Rundstedta. Miał ogromną wiedzę na temat wielu krajów, świetnie jeździł konno, jako młodzieniec startował w sportowych go­nitwach. Kiedy przed laty związki kawalerii Wehrmachtu zaczęto przezbrajając w czołgi, właśnie von Schweppenburg został dowódcą jednego z pierwszych pułków pancernych13. Odbył gruntowne przeszkolenie w niemieckim sztabie generalnym. I uważał, że koncepcja Rommla jest błędna.

Geyr twierdził - tak jak wszyscy - ze w wypadku inwazji niezbędne oka­że się silne kontrnatarcie w odpowiednim czasie. Uważał jednak, iż do takiego kontrataku potrzeba znacznych sił. Nie wierzył, że nawet wzmocnione for­tyfikacje nadbrzeżne powstrzymają aliantów przed przedarciem się w głąb Francji. Uważał także, że należy skupić wszystkie siły pancerne do decydu­jącego manewru i nie rozdrabniać ich, rzucając pojedynczo na plaże, gdyż tam odnieść mogły jedynie sukcesy o lokalnym znaczeniu. Wskazywał na ni­ską wartość bojową dywizji piechoty, obsadzających Wał Atlantycki, dodając, że strefa brzegowa ma znaczenie ledwie osłonowe, główna zaś bitwa winna zostać rozegrana w głębi lądu. Rozmawiał o tym z kierownictwem OKW w Berchtesgaden i zdołał uzyskać poparcie dla koncepcji zorganizowania sil­nego, pancernego odwodu OKW na zachodzie Europy. Tak powstała Grupa Pancerna „Zachód”.

Co więcej, nikt w niemieckim dowództwie nie mógł przewidzieć, gdzie do­kładnie nastąpi główny desant aliancki, a w rachubę wchodził znaczny obszar. Wywiadowi Rzeszy podsuwano spreparowane informacje. „Nie mam - przy­znał Rommel gorzko - żadnych pewnych wiadomości o planach nieprzyjacie­la”14. Sztabowcom przyszło tworzyć koncepcje dotyczące spodziewanego desan­tu na podstawie ukształtowania terenu, warunków klimatycznych oraz dat przypływów i odpływów. Ponadto Niemcy zawyżali liczbę i siłę stacjonujących w Anglii wojsk inwazyjnych. Tak czy owak, jasne było, że alianci dysponować będą znaczną przewagą i przechwycą natychmiast inicjatywę, jeśli tylko uda im się stworzyć przyczółki na brzegu. Wywiad brytyjski donosił, iż Rundstedt oczekuje, że siły inwazyjne liczyć będą około dwudziestu dywizji w pierwszym rzucie - w porównaniu z rzeczywistością okazało się to znaczną przesadą. Je­śli jednak założyć, że Rundstedt za pierwszy rzut uznawał siły alianckie, które wylądować miały na kontynencie raczej w pierwszych dniach niż początko­wych godzinach inwazji, to jego szacunki nie były takie nieprecyzyjne.

Zdaniem Geyra, dywizje pancerne, rozlokowane w sektorze przybrzeżnym i przygotowane do natychmiastowego kontrataku, nie mogłyby dostatecznie szybko wejść do walki gdzie indziej. Byłoby znacznie lepiej - wyjaśniał - zało­żyć, że nieprzyjacielowi uda się w jakimś punkcie przełamać obronę i wedrzeć do Francji. Wówczas rysowała się możliwość przejścia w optymalnym momen­cie do kontruderzenia skoncentrowanymi siłami pancernymi. Geyr uważał także, iż Rommel przecenia walory lotnictwa alianckiego. Zakładał, że manewr operacyjny może zostać dokonany pod osłoną ciemności15. Rommel - twierdził Geyr - przewiduje użycie wojsk pancernych w czysto taktycznych akcjach. By­ło to wbrew przyjętym teoriom, które przewidywały skupienie sił do uderzenia na większą skalę we właściwym czasie. Rommel - wyjaśniał dalej zaufanym -nie pojmuje zasad prowadzenia wojny pancernej.

Na zachód przerzucono ostatecznie jedenaście niemieckich dywizji pancer­nych i grenadierów pancernych. Przez pewien czas trwały spory co do ich roz­lokowania i wykorzystania. Niemcy uznali trzy rejony za najbardziej zagrożo­ne alianckim lądowaniem: sektor Pas de Calais, obszar na północ od Sommy oraz Normandię. Domyślano się, iż alianci możliwie najszybciej będą chcieli opanować któryś z większych portów, aby móc przerzucić na kontynent ciężki sprzęt i czołgi. W rachubę wchodziły Calais, Dieppe, Hawr oraz Cherbourg.

Niemcy nie przewidzieli, że alianci będą w stanie stworzyć szybko sztuczną za­tokę. Nie przewidzieli i tego, że sporo czołgów i innego sprzętu zostanie prze­rzucone na brzeg barkami desantowymi.

Geyr von Schweppenburg (którego opinie podzielali Guderian, inspektor generalny wojsk pancernych, oraz, w zasadzie, Rundstedt) uznał, że siły ma­jące zadać wojskom inwazyjnym decydujące uderzenie, winny zostać rozloko­wane w odwodzie, w okolicach Paryża. Proponował skoncentrowanie ich w dwóch rejonach, na północ i na południe od tego miasta. Od Paryża do Montreuil, w sercu Pas de Calais, jest około dwustu kilometrów; odległość od Paryża do Neufchatel, pomiędzy Sommą a Sekwaną, wynosi około stu pięć­dziesięciu kilometrów; wreszcie do Caen w Normandii jest około dwustu pięćdziesięciu kilometrów. A zatem dywizje pancerne musiałyby pokonać znaczny dystans, aby przybyć spod Paryża w rejon walk. Mimo wszystko Ge­yr twierdził, iż lepiej, by skoncentrowane siły pancerne weszły do boju choć­by z opóźnieniem, niż aby wdały się rozproszone w starcia w strefie przy­brzeżnej. Dotarcie do żony objętej walkami spod Paryża i tak zabrałoby mniej czasu niż, powiedzmy, marsz z Pas de Calais do Normandii (lub w od­wrotnym kierunku), połączony przy tym z koniecznością pokonywania wiel­kich rzek, Sekwany i Sommy, na których mosty zniszczyć mogło alianckie lotnictwo lub nawet francuski ruch oporu. Celowe było ponadto pozwolić nie­przyjacielowi na odkrycie się, wystawienie na potężny kontratak, podczas gdy nad samym morzem, a zwłaszcza w Normandii, teren nie sprzyjał sku­tecznemu wykorzystaniu znacznych sił pancernych.

Za koncepcją Geyra stał jeszcze jeden argument. Uważał on, jak zresztą większość, że inwazja skoordynowana zostanie z wielką operacją powietrzno-desantową, obliczoną na przecięcie linii komunikacyjnych oraz izolowanie re­jonu walk. Skoncentrowane dywizje pancerne, rozwinięte na głębokich tyłach, uporałyby się ze spadochroniarzami szybko i skutecznie.

Spory toczyły się przez początkowe miesiące roku 1944. Rommel naturalnie nie zamierzał lekceważyć zasady koncentracji sił, ale uważał, że tym razem de­cydującą kwestią jest panowanie aliantów w powietrzu. Odwody trzymane da­leko na tyłach mogły w ogóle nie dotrzeć do rejonu walk, zdziesiątkowane po drodze przez lotnictwo przeciwnika. Twierdził, że wszystko rozstrzygnie się w pierwszych godzinach bojów, kiedy nieprzyjaciel będzie jeszcze na plażach. Sądził, że łatwiej będzie pokonać wojska brytyjskie i amerykańskie na brzegu nawet słabszymi siłami. A zatem oddziały czołgów winny znajdować się w stre­fie kanału La Manche. Przyznawał, że w tej sytuacji, nie znając rejonu, w którym przeciwnik dokona desantu, odwody trzeba podzielić. Do boju wejdą jednak od razu przynajmniej niektóre formacje pancerne, a reszta będzie mo­gła wzmocnić je po pewnym czasie.

Rodziło się pytanie, jak w takim wypadku podzielić rezerwy i gdzie skiero­wać większość czołgów. Instynkt podpowiadał Rommlowi początkowo, że na­leży je przerzucić ku ujściu Sommy, aby mogły podjąć natychmiastową akcję na wschód od Dieppe. Z czasem jednak zaczął stopniowo koncentrować uwa­gę na Normandii, gdzie warunki sprzyjały dokonaniu desantu z morza. Tak czy owak, uważał, iż najważniejsze jest uderzenie na oddziały inwazyjne od razu po ich wylądowaniu16. Zgadzał się też, że groźba desantu spadochrono­wego na tyły jest bardzo realna. Twierdził jednak, że kiedy pokona się woj­ska inwazyjne na plażach, to zrzucone alianckie formacje powietrzno-desantowe skazane będą na zagładę i można będzie przystąpić do ich likwidowa­nia nawet bez specjalnego pośpiechu. Rommel przyznawał, że sensowne bę­dzie wydzielenie dodatkowego, „operacyjnego” odwodu, jednakże względnie słabego. Uwarunkowania geograficzne istotnie nakazywały umiejscowienie go w okolicach Paryża.

Debaty na ten temat trwały. Począwszy od 8 stycznia Geyr często odwiedzał dowództwo Grupy Armii „B”, wdając się w dyskusje. Podczas spotkania z Jodlem 20 stycznia uzgodniono, że dywizje pancerne muszą zostać skoncentro­wane w takim miejscu, by możliwie najszybciej wejść do bitwy - ale była to co­kolwiek ogólnikowa konkluzja. Pięć dni później Rommel dowiedział się, że OKW nie przystało na rozwinięcie oddziałów pancernych w strefie przybrzeż­nej z uwagi na „ogólną sytuację”. Nazajutrz Geyr spotkał się na obiedzie z Rommlem, a następnego poranka dysputa rozgorzała na nowo17.

Rommel przez następne trzy tygodnie kontynuował inspekcje wojsk. Odwiedził też swego sąsiada z południa - starego znajomego zarazem, gen. Blaskowitza, dowodzącego Grupą Armii „G”, z kwaterą główną w Bordeaux. Do obrony linii brzegowej z dala od wysp brytyjskich Niemcy przykładali mniejszą wagę, a przecież alianci wylądować mogli także z Atlantyku na połu­dniu Francji oraz dokonać desantu z Morza Śródziemnego - i w istocie w sierp­niu Amerykanie byli już w południowej Francji. 17 lutego Rommel wrócił do Paryża, gdzie wziął udział w manewrach Grupy Pancernej „West”, w których uczestniczył również Guderian.

Dla tych, którzy podzielali opinie Geyra, poglądy Rommla wydawały się istną herezją. Uważano, iż lekceważy on te same zasady, dzięki którym nie­gdyś odniósł tyle świetnych zwycięstw18. Guderian stwierdził, że Rommel przeszedł kompletną odmianę i znowu rozumuje jak oficer piechoty19. Nie­mniej jednak po jakimś czasie część osób uznała argumenty Rommla i zaczę­ła udzielać mu poparcia20. Po naradzie większości zainteresowanych, która odbyła się 21 marca (wziął w niej udział także Hitler), Rommel uznał, że w końcu zdołał postawić na swoim.

Okazało się jednak, że niezupełnie. Znaczenie miało nie tylko rozwinięcie wojsk, ale i sprawowanie nad nimi kontroli operacyjnej, a w tym względzie Rommel oczekiwał dla siebie więcej. OKW próbowało tę całą przepychankę (pod czujnym okiem Hitlera, do którego oczywiście należały ostateczne decy­zje) zakończyć kompromisowo: dać Rommlowi trochę tego, czego się domagał, zachowując jednak zwierzchnictwo nad większą częścią sił pancernych. Miano nadzieję, iż rozwiąże to spory. Nadzieja okazała się płonna. Rommel zanotował po kolejnym spotkaniu z Geyrem 9 kwietnia, że nie doszło do zbliżenia odmien­nych stanowisk, reprezentowanych przez nich obu21. Odbyta następnego dnia rozmowa z Rundstedtem też nie dała mu zbytnich powodów do radości. W li­ście do Jodła z 23 kwietnia Rommel napisał, że z tego, co widzi, decyzje podjęte 21 marca nie weszły w życie. Dywizje pancerne w wielu wypadkach znajdo­wały się daleko od wybrzeża i nie przeszły pod jego komendę. Geyr nadal nie wierzył w możliwość skutecznej obrony strefy nadmorskiej.

Argumenty Rommla nie zostały przyjęte, co doprowadziło do pogorszenia stosunków osobistych między niemieckimi dowódcami. Rommel napisał

27 kwietnia do żony o „Geyrze von Schweppenburgu, wobec którego byłem ostatnio bardzo szorstki, ponieważ nie przychyla się on do moich planów”22.

28 kwietnia Geyr oraz Guderian spotkali się z Rommlem na wieczornej nara­dzie, która - cytując dziennik wojenny Grupy Armii ,,B” - zakończyła się „wy­czerpującą dyskusją dotyczącą wykorzystania przydzielonych sił pancer­nych”23. Wynik tejże dyskusji nie satysfakcjonował Rommla.

Może wydać się osobliwe, że szef niemieckich wojsk na zachodzie nie wziął, przynajmniej bezpośrednio, udziału w tym sporze, rozstrzygając go wydaniem nie budzących wątpliwości decyzji. Feldmarsz. Gerd von Rundstedt był zwierzchnikiem Rommla jako dowódca Grupy Armii ,,A” jeszcze w dniach triumfu we Francji w 1940 roku. Podczas operacji „Barbarossa” kierował Grupą Armii „Południe”, która przeszła przez Ukrainę, docierając do Rostowa i Zagłębia Donieckiego. Pomimo tych osiągnięć Geyr surowo opi­sał Rundstedta jako oficera nie mającego większego pojęcia na temat dowo­dzenia związkami pancernymi24. Geyr prywatnie uważał, że Rundstedt nie dorównuje Rommlowi. Rundstedt liczył sobie w 1944 roku już sześćdziesiąt osiem lat; był typowym przedstawicielem starej niemieckiej generalicji, ty­pem pruskiego kawalerzysty, dobrze ułożonego, inteligentnego, uprzejmego oraz powściągliwego.

Rundstedt wyznawał dość tradycyjne poglądy na wojnę i problemy dowo­dzenia. Uważał, iż mieszanie się w szczegóły nie jest jego sprawą. Wolał czu­wać nad wielką mapą, przedstawiającą rejon batalii, podejmować tylko naj­ważniejsze decyzje, a resztę zostawiać zaufanym i energicznym podwładnym, których zresztą rzadko wizytował25. Uważał też, iż własnym zwierzchnikom może czasem udzielić rady, ale nigdy nie wolno przeciwstawić się płynącym z góry postanowieniom. Miał rozległą wiedzę na temat historii wojskowości, a przy tym ogromne doświadczenie bitewne oraz stały, twardy charakter.

Rundstedt przebywał na zachodzie Europy od dwóch lat, a przez te dwa la­ta OKW interesowało się tym obszarem raczej marginesowo. Z racji wieku nie­chętnie spoglądał na energiczne metody wojowania, którym hołdował na przy­kład Rommel. Ponadto zdawał sobie sprawę, że w hitlerowskich Niemczech to do Führera jako naczelnego wodza należy ostatnie słowo, także w kwestiach militarnych. Zapewne z tego powodu nie chciał też zbyt stanowczo ingerować w spory swoich podkomendnych. Rundstedt - już po październiku 1943 roku - doskonale pojmował, iż w tej wojnie Niemcy nie mają wielkich szans. Nie ży­wił złudzeń i nie przejawiał nadmiernej ochoty do walki.

Kwatera główna Rundstedta znajdowała się w St. Germain. On sam mie­szkał w komfortowych warunkach w hotelu „Georges V” w Paryżu. W opinii Rommla sztab OB West pogrążony był w letargu, a „wypoczynkowe” warunki w podbitej Francji niebezpiecznie rozleniwiły stacjonujących tu niemieckich żołnierzy. Rundstedt wykazał się w przeszłości jako wybitny dowódca, ale obecnie jakby z premedytacją spoczął na laurach. Przewidywał, że zbliżająca się kampania przebiegać będzie „po staremu”, że dojdzie do boju spotkaniowe­go gdzieś na wybrzeżu. Jeżeli uda się pokonać tam nieprzyjaciela, w co święcie wierzył jego nowy i energiczny dowódca Grupy Armii „B”, to dobrze. Jeśli zaś nie, to trzeba będzie stoczyć wielką bitwę w zachodnich regionach Francji, a do tego konieczny okaże się potężny, zmotoryzowany i pancerny odwód. Jego podwładny, Rommel, twierdził, iż jeżeli w ogóle do tego dojdzie, to wojna bę­dzie przegrana. Być może tak - uważał Rundstedt - a być może nie.

W trwającym zatem sporze Rundstedt zdawał się raczej przychylać do opi­nii Geyra, podobnie jak często wizytujący formacje we Francji Guderian. Guderian miał na sprawę jasny i bezkompromisowy pogląd, pozostając wierny za­sadom, których zawsze się trzymał. Nie miał on wątpliwości, że niemieckie związki pancerne powinne zostać całkowicie oddane pod komendę głównodo­wodzącego na zachodnim teatrze działań wojennych. Jeżeli Rundstedt miał skutecznie pokierować przyszłą batalią, to musiał sprawować od początku cał­kowitą kontrolę na odwodem operacyjnym. Guderian, popierając Geyra, zapro­ponował, aby wszystkie dywizje pancerne i zmechanizowane skoncentrowano w dwóch punktach, na północ oraz południe od Paryża.

Ostatecznie doszło do kompromisu. Na zachodzie Europy znajdowało się je­denaście dywizji pancernych oraz grenadierów pancernych - te ostatnie nie miały czołgów, lecz samobieżne działa szturmowe i były całkowicie zmechani­zowane. Siła owych dywizji była dość różna; za najwartościowsze pod wzglę­dem bojowym uważano formacje Waffen SS.

W stosunku do ich wartości z 1940 roku26, wydaje się to jednak znaczną przesadą in minus. Tak czy owak, dywizje Waffen SS były naprawdę potężny­mi formacjami. Z tych jedenastu trzy znajdowały się w strefie Grupy Armii „G” (gen. Blaskowitza) na południe od Loary, mającej osłaniać wybrzeża po­łudniowej Francji. Jedna, 19. Dywizja Pancerna, stacjonowała w Holandii, druga, 17. Dywizja Grenadierów Pancernych, znajdowała się na prawym brzegu Loary. Wreszcie sześć wchodziło w skład Grupy Armii „B” Rommla. Z owych sześciu trzy: 1. Dywizja Pancerna SS w Belgii, 12. Dywizja Pancerna SS w Lisieux oraz Szkolna Dywizja Pancerna w Chartres (dowodzona przez weterana walk w Afryce, Bayerleina), stanowiły, jako odwód OKW, część Gru­py Pancernej „Zachód” Geyra. Tymczasem sama Grupa Pancerna „Zachód” (wzmocniona jeszcze 17. Dywizją Grenadierów Pancernych) podlegała począt­kowo, co jest nieco zadziwiające, 7. Armii Dollmanna. Pozostałe trzy dywizje: 2. Dywizja Pancerna w Pas de Calais, 116. Dywizja Pancerna w okolicach Rouen oraz 21. Dywizja Pancerna (odtworzona w maju 1943 roku) rozlokowana w rejonie Falaise i Caen - znalazły się pod bezpośrednią komendą Rommla. Mimo to w wypadku rozpoczęcia walk Rommel musiał uzyskać zgodę OKW na użycie tych jednostek. Podejmowane przez Rommla usiłowania przesunięcia innych formacji z Grupy Pancernej „Zachód” pod dowództwo Grupy Armii ,,B” (Rommel chciał, aby 12. Dywizja Pancerna SS zajęła pozycje znacznie bar­dziej na zachód od Lisieux) zakończyły się niepowodzeniem.

I jak to zwykłe bywa, kompromis nie usatysfakcjonował nikogo. Guderian uważał, że nastąpiło fatalne rozproszenie sił, Aufsplitterung. Geyr dowodził teraz słabszym odwodem i nie był pewien, czy takimi siłami uda się przepro­wadzić decydujące kontruderzenie. Nie był zadowolony także Rommel, które­go zdaniem jednostki szybkie nadal znajdowały się zbyt daleko kluczowych stref obronnych od Normandii po Pas de Calais. W tej sytuacji natychmiasto­wy kontratak mógł zostać podjęty siłami równymi zaledwie jednej dywizji pancernej. A to za mało. Jodl zapewniał Rommla 7 maja, że odwód OKW wej­dzie do akcji, kiedy tylko wyjaśni się, gdzie nieprzyjaciel wyokrętował swe główne siły, podobne obietnice nie poprawiły jednak humoru dowódcy Grupy Armii „B”. Ponadto niejasny system dowodzenia sprawiał na przykład, że Geyr mógł otrzymywać jednoczesne, sprzeczne rozkazy od Rommla, Rundstedta i Hitlera.

Gdyby niemieckie jednostki rozwinięte zostały tak, jak chciał tego Rommel, to przynajmniej dwie dywizje pancerne mogły zaatakować aliancki de­sant w dniu jego lądowania w Normandii i nie jest wykluczone, że osiągnę­łyby decydujący sukces. Przyznać jednak trzeba, iż Rommel uważał, że de­sant nastąpi gdzieś pomiędzy ujściem Sommy i Sekwany; że nieprzyjaciel będzie się starał przede wszystkim opanować Abbeville lub Hawr. Gdy na­stąpiła inwazja na Normandię, szef Grupy Armii ,,B” nadal przez pewien czas sądził, iż to jedynie akcja pozorowana, a główne siły alianckie wylądu­ją gdzie indziej. Rommel brał też pod uwagę ewentualność dokonania przez Amerykanów i Brytyjczyków jednoczesnego desantu w kilku punktach. Twierdził, że alianci będą się starali, zaraz po wylądowaniu, rozwinąć natar­cie bezpośrednio w kierunku Paryża. Tak więc niemiecka obrona w sektorze działań 15. Armii była silniejsza niż w sektorze 7. Armii, gdzie nastąpiło rze­czywiste uderzenie. Bombardowania, dokonywane przez lotnictwo alianckie (między innymi w celu zmylenia Niemców), skłoniły dowództwo Grupy Ar­mii ,,B” do wyciągnięcia 3 czerwca wniosku, iż naloty na rejon Dieppe i Dun­kierki zdają się potwierdzać, że główny desant wyląduje właśnie tam27. W okolicach Pas de Calais Niemcy rozmieścili też większość wyrzutni pocisków typu V i OKW wnosiło z tego, że alianci będą próbowali opanować ten rejon możliwie najszybciej.

Pomysł Rommla rozegrania decydującego starcia jeszcze na plażach był ra­cjonalny, a jego przewidywania dotyczące zdecydowanej dominacji przeciwni­ka w powietrzu potwierdziły w znacznym stopniu późniejsze wydarzenia. A jednak dokonana z takim wysiłkiem fortyfikacja terenów nie przyniosła Niemcom spodziewanych efektów. Zabrakło czasu, materiałów i rąk do pracy, choć zdołano poprawić nieco beznadziejny wcześniej stan umocnień. Mimo to alianci bez większego trudu dokonali desantu i dzięki wybornemu sprzętowi inżynieryjnemu uporali się z zaporami polowymi.

Można tylko spekulować, co by się stało, gdyby Geyr postawił na swoim i wydzielono potężny pancerny odwód. Zapewne wojskom inwazyjnym jeszcze szybciej udałoby się przełamać opór obrońców pozbawionych wsparcia czołgów i zdołałyby sforsować Sekwanę prędzej, niż było w rzeczywistości. Zresztą, wcale nie jest pewne, czy alianci spieszyliby się w ogóle z natarciem w głąb Francji. Montgomery miał przecież zwyczaj starannego przygotowywania się do znaczniejszych akcji zaczepnych. A jednak zmasowane natarcie czołgowe na opanowany przez aliantów kosztem dużych strat przyczółek w Normandii mo­gło pociągnąć za sobą trudne do przewidzenia skutki.

Równie trudno wyobrazić sobie, jaki byłby rezultat starcia wojsk angielsko-amerykańskich, które nie musiałyby walczyć z niemieckimi czołgami już w strefie przybrzeżnej, z pancernym odwodem OKW gdzieś w północno-zachodniej Francji. Przed podjęciem manewru zaczepnego Niemcy musieliby jakoś powstrzymać najpierw marsz aliantów. Nie bardzo wiadomo, które jednostki miałyby to uczynić, ponieważ dywizje piechoty przeznaczono w większości do obrony linii brzegowej. No i liczyć należy się z faktem, że alianckie lotnictwo starałoby się paraliżować wszelkie ruchy wielkich zmotoryzowanych jednostek Wehrmachtu i SS. O ile prawdopodobne wydawałoby się w takich okoliczno­ściach osiągnięcie jakiegoś lokalnego taktycznego sukcesu, o tyle operacyjne zwycięstwo raczej nie wchodziło w grę.

Idea Geyra, polegająca na wyodrębnieniu związków pancernych i uderze­niu nimi z tyłów na nieprzyjaciela, wyglądała w teorii na przekonywającą. Wątpliwe jednak, czyjej realizacja przebiegłaby gładko - lub czy w ogóle by się powiodła - w warunkach panujących w Normandii w 1944 roku. Założyć moż­na, że Rommel i tym razem instynktownie wybrał właściwą opcję; wyczuwał on, że w otwartym polu, uwzględniając panowanie alianckiego lotnictwa, for­macje Wehrmachtu uległyby silniejszemu i znacznie lepiej wyekwipowanemu przeciwnikowi. Z całą pewnością nie mylił się co do tego, że samo powstanie frontu na zachodzie Europy zmieni strategiczną sytuację Rzeszy z bardzo trud­nej na beznadziejną.

Geyr do samego końca upierał się przy własnych racjach. Uważał on, że Rommel przeceniał walory alianckiego lotnictwa, i zlekceważył zasadę skupie­nia sił, dodając, że we Francji istniała szansa na dokonanie skutecznej akcji przy pomocy skoncentrowanych wojsk pancernych. Zarzucał Rommlowi, iż nie wycofał z pierwszej linii czołgów, by zastąpić je świeżymi dywizjami piechoty (choć skąd te ostatnie miał Rommel wziąć - pozostaje niejasne). Ubolewał z perspektywy nad „pesymizmem i niedostatkami wiedzy o strategii”, jakie do­strzegł u Rommla28. A jednak sam Geyr, i to nie po wojnie, a 15 czerwca 1944 roku powiedział Guderianowi, że przemieszczanie się wielkich jednostek pan­cernych w ciągu dnia jest wykluczone z uwagi na straty, jakie niemieckim for­macjom motorowym zadaje nieprzyjacielskie lotnictwo, i wszelkie rozkazy mu­szą uwzględniać to zastrzeżenie. Natomiast 7 czerwca napisał na temat opera­cji lotnictwa alianckiego, że angielskie i amerykańskie bombowce zniszczyły mosty, linie kolejowe oraz śluzy kanałów i ledwie wytyczyć można zastępcze marszruty dla czołgów29.

A zatem Geyr przyznał, iż czołgi Wehrmachtu i SS mogą posuwać się ku re­jonom walk jedynie pod osłoną ciemności. Biorąc to pod uwagę, łatwo stwier­dzić, jak długo trwałoby przerzucenie Grupy Pancernej „Zachód” spod Paryża do Normandii. Geyr zanotował także, iż kolumna liczniejsza od kompanii czoł­gów nie jest w stanie dotrzeć na front bez ciężkich strat. I dokładnie odpowia­dało to prawdzie. Tak więc trudno uwierzyć zapewnieniom Geyra, że realiza­cja jego koncepcji przyniosłaby Niemcom sukces.

Mniej radykalnie wypowiadał się Geyr post factum na temat sytuacji, ja­ka zaistniała po umocnieniu się aliantów na przyczółku normandzkim.

Chciał wycofania wszystkich niemieckich sił z Normandii, gdzie, w jego opi­nii, teren wybitnie nie sprzyjał działaniom oddziałów pancernych. W owym stadium walk niemal wszyscy dowódcy Wehrmachtu nie zgadzali się z Hitlerem, który nakazywał bronić „każdej piędzi ziemi”. Rommel postrzegał poło­żenie jako beznadziejne i żaden „manewr operacyjny” po uprzednim odwro­cie nie mógł tegoż położenia znacząco zmienić. Pod tym względem nie mylił się. Rozumiał jasno, że wojna na dwa fronty w Europie skończyć się musi dla Niemiec katastrofą.

Początkowo Rommel prezentował zbliżoną opinię do tej, której trzymał się Hitler. Führer był zdecydowany - podobnie jak Rommel - bronić plaż i strefy przybrzeżnej, mimo to nie wydał dowódcom wojsk liniowych jasnych dyspozy­cji w tej kwestii. Gdy inwazja stała się faktem dokonanym, uporczywe trwanie przy postanowieniu obrony linii brzegowej stało się oczywistym absurdem. Podobnie sprawy się miały na froncie wschodnim, gdzie - zgodnie z histerycz­nymi dyrektywami wodza - żołnierze Wehrmachtu ginęli na pozycjach, które zupełnie nie nadawały się do obrony.

Na zachodzie Europy bronić się było łatwiej. Tyle że północne wybrzeża Francji dzieliła od przedwojennej granicy Rzeszy względnie niewielka od­ległość. Hitler rozpaczliwie rzucał pojedynczo do walki wszelkie jednostki re­zerwowe i odwodowe, próbując w ten sposób utrzymać ciągłą linię frontu. Mimo wszystko, kiedy alianci umocnili się już na dobre w Normandii, to na­wet najlepiej przeprowadzone operacje nie mogły odwrócić ostatecznego wy­niku tej wojny.

9 marca Rommel przeniósł się do Fontainbleau i zainstalował kwaterę główną dowództwa Grupy Armii ,,B” w starym i szacownym zamku La Roche Guyon nad Sekwaną w pobliżu Bonnieres. W skałach nad rzeką wyryto tu­nele, gdzie sztabowcy i inni oficerowie mogli kryć się w razie nalotu. Zamek był własnością księcia La Rochefoucauld, z którym (a także z jego rodziną) Rommel i jego bezpośredni podwładni szybko prawie się zaprzyjaźnili. Rommel uwielbiał Francję oraz francuską wieś i dbał o to, by jego żołnierze odno­sili się do francuskiej ludności cywilnej z szacunkiem, a nawet, jeśli to moż­liwe, serdecznie.

Ani on, ani też jego oficerowie nie mogli jednak kontrolować poczynań lu­dzi z Sicherheitsdienst, którzy bynajmniej nie byli podporządkowani dowódcy wojsk rezerwowych we Francji (gen. von Stülpnagelowi w Paryżu), lecz bez­pośrednio reichsführerowi SS, Heinrichowi Himmlerowi. Zachowanie środ­ków ostrożności było, rzecz jasna, niezbędne z uwagi na nasilającą się aktyw­ność francuskiego ruchu oporu. Mnożyły się ostrzeżenia, że przygotowywane są zamachy na wyższych oficerów niemieckich (w tym samego Rommla). Jeszcze 9 grudnia poprzedniego roku usiłowano ponoć wysadzić w powietrze na terenie Danii pociąg, którym Rommel objeżdżał podległe mu jednostki. Tak więc w zamku Rochefoucauldów, którzy nie odnosili się do niego wrogo, poczuł się dobrze i względnie bezpiecznie.

Okna komnaty przeznaczonej na jego osobistą kwaterę wychodziły na różany ogród; pracował teraz przy renesansowym biurku (na którym podpi­sano w 1685 roku odwołanie edyktu nantejskiego) i często wybierał się na spacery po okolicy. Czasem pozwalał sobie na konne przejażdżki. Kupił dwa jamniki, o których psotach niejednokrotnie informował w listach do domu. Wkrótce psiarnia powiększyła się o wielkiego doga, Ajaksa. „Chyba musimy zapłacić podatek za posiadanie takiego psa jak Ajax” - napisał do Lucy 30 marca, dodając, że młodszy jamnik jest „naprawdę zabawny, chociaż broi w pokojach”.30 Czasami Rommel brał udział w polowaniach na zające. Nie łudził się jednak, że we Francji lubi się hitlerowskie Niemcy. „Otoczenie wy­daje się takie spokojne - zanotował w dzienniku pod datą 23 kwietnia - a jednak wielu nas tu nienawidzi”31.

Rommel oczywiście wizytował w tym okresie rozległe obszary, podlegające jego grupie armii. Pomiędzy 23 kwietnia a 5 maja dokonał nawet, działając na osobiste polecenie Hitlera, inspekcji instalacji defensywnych nad Atlantykiem, w Pirenejach i nad Morzem Śródziemnym, a więc w strefie, za której obronę odpowiadał Blaskowitz. Wszystkim powtarzał, że wojna rozstrzygnie się na za­chodzie Europy i to już niebawem. To, co widział, czasami podnosiło go na du­chu, czasem jednak przygnębiało. Sukces w nadchodzących walkach zależał od poziomu wyszkolenia dowódców, zwłaszcza dowódców dywizji, a ten przedsta­wiał się rozmaicie.

W La Roche Guyon wojskowa „rodzinka” Rommla była stosunkowo nielicz­na. Pojawili się nowi ludzie na miejsce starych znajomych z kampanii afry­kańskiej. W objazdach, których dokonywał Rommel, towarzyszył mu na ogół płk von Tempelhoff, którego feldmarszałek poznał bliżej we Włoszech. Tempelhoff, żonaty z Angielką, pamiętał Rommla jeszcze z roku 1938, gdy ten ostatni otrzymał przydział jako instruktor Hitlerjugend, a więc w czasach, kiedy Rommel żywił dla narodowego socjalizmu więcej entuzjazmu od niejed­nego młodziana w rodzaju Tempelhoffa. We Włoszech Tempelhoff często roz­mawiał z Rommlem o pokoju, którego zawarcie feldmarszałek uznawał za ko­nieczne; był także świadkiem zmian nastroju swego zwierzchnika po kolej­nych spotkaniach z Hitlerem32.

Rommel czuł się dobrze w towarzystwie Tempelhoffa i pozostałych swoich ludzi, a ci potem z sentymentem wspominali feldmarszałka. Pamiętali, że po­trafił on podtrzymywać rozmowę, umiał nie tylko mówić, lecz także słuchać in­nych. Rommlowi nie brakowało poczucia humoru i często żartował z samego siebie; kiedy pewnego razu Ruge zwrócił uwagę na czerwoną plamę na twarzy feldmarszałka, ów wyjaśnił, że pojawia się ona zawsze na skutek kontaktu z ciepłą wodą, dodając ze śmiechem, iż od tej chwili ludzie z jego otoczenia bę­dą wiedzieli, kiedy ostatni raz się mył33. Szybko przekonywał się do nowych pomysłów, chętnie posługując się wynalazkami. Był ciekawy świata, towarzy­ski i nie żywił specjalnych uprzedzeń. Ludzie służący pod bezpośrednią komen­dą Rommla zgadzali się co do tego, że trzeba było dobrze poznać feldmarszał­ka, aby przekonać się, kim naprawdę jest. Jego zdrowie poprawiło się od cza­sów walk w Afryce. Znowu imponował sprawnością fizyczną, chociaż czasem dokuczało mu lumbago.

Z Tempelhoffem współpracował zajmujący się sprawami kadrowymi Płk Freyberg. Wywiadem w ramach dowództwa Grupy Armii „B” kierował ałk Staubwasser, wcześniej służący w angielskiej sekcji Fremde Heere West przy OKH. Staubwasser niegdyś w Dreźnie uczęszczał na wykłady Rommla. On także szybko znalazł wspólny język z feldmarszałkiem, rozmawiając z nim podczas spacerów z psami po lasach wokół La Roche Guyon. „Proszę popatrzeć na dolinę Sekwany” - zwrócił się do niego w trakcie jednej z takich przecha­dzek, wspominając o uroku tej okolicy i dodając, że Niemcy nieustannie rujno­wane są przez nocne bombardowania. Rommel skonkludował, iż trzeba dopro­wadzić do zawarcia pokoju34. Dowódca Grupy Armii „B” rzekł też, że alianci nigdy nie podejmą rokowań z Hitlerem, co zresztą sam Hitler z goryczą przy­znał podczas jednej z rozmów z Rommlem.

W La Roche Guyon przebywali także: szef wojsk inżynieryjnych, gen. Mei­se, który w przeszłości niezwykle wysoko ocenił znajomość fachu saperskiego przez Rommla, nadto płk Lattmann - doświadczony artylerzysta. Lattmann od dawna przyjaźnił się z rodziną Rommlów i samym feldmarszałkiem. Rommel mógł z nim rozmawiać na rozmaite tematy szczerze i otwarcie. Lattmann, a także jego żona podziwiali Rommla. W późniejszym okresie, gdy władze na­zistowskie szykanowały rodzinę Lattmanna, Rommel starał się jej dopomóc w miarę swoich możliwości.

Dowódca jednostek rozpoznania, gen. Gehrke, również mieszkał w La Ro­che Guyon. Podobnie wielu adiutantów i oficerów sztabowych. Jeden z nich, kpt. Lang, prowadził prywatny dziennik Rommla, notując to, co dyktował mu feldmarszałek. Jednocześnie oficjalne zapiski, dotyczące poczynań dowódcy Grupy Armii „B”, trafiały do Tagesberichte des Oberbefehlshabers*5, sformu­łowane na ogół nieco bardziej oględnie36. W swym prywatnym diariuszu Rommel od czasu do czasu pozwalał sobie ubierać w słowa własne niepokoje, emocje i refleksje.

W zamku kwaterował też oficer łącznikowy Luftwaffe. Nasłuchał się za­pewne sporo przykrych słów, Rommel bowiem często mieszał z błotem szefo­stwo Luftwaffe (dając tym samym upust swej głębokiej niechęci wobec Görin­ga). Wypada wspomnieć także o postaci adm. Rugego, reprezentującego Kriegsmarine. Rommel lubił Rugego, a Ruge lubił i podziwiał Rommla, doce­niając zwłaszcza bezpretensjonalność i prosty styl bytowania feldmarszałka. W chateau panowała więc względnie spokojna atmosfera. Nie bez znaczenia był fakt, iż kwaterującym w zamku Niemcom nie patrzył na ręce specjalnie przydzielony przez nazistowską partię oficer. Rommel często wspominał głośno o konieczności pokojowego zjednoczenia i odbudowania Europy37.

Sztab pracował pod okiem swego szefa. W początkowym okresie po przepro­wadzce do La Roche Guyon był nim stateczny, rutynowany Gause, który wcze­śniej miał okazję współpracować z Rommlem zarówno w chwilach triumfu, jak i klęski - widywał feldmarszałka kipiącego radością oraz pogrążonego w głę­bokiej depresji. 15 kwietnia Gausego zastąpił gen. Hans Speidel, Szwab z po­chodzenia, człowiek inteligentny i doświadczony sztabowiec, który objął to sta­nowisko na życzenie Rommla. Na przyjęciu wydanym z okazji pożegnania Gausego, 20 kwietnia, Rommel wygłosił wspaniałą mowę. Przed udaniem się do Francji Speidel został wezwany przez Jodła z OKW. Jodl ostrzegł Speidla, że Rommel nie otrząsnął się jeszcze z pesymizmu, będącego skutkiem Afrika­nische Krankheit [„afrykańskiej choroby”].

0x01 graphic

Dzięki energii Rommla poczynania niemieckich jednostek zostały ze sobą skoordynowane, czego nie da się powiedzieć na temat stanu podczas wcześniej­szych miesięcy. Różne formacje i organizacje przygotowywały się dotąd do obrony, odpowiadając wobec rozmaitych zwierzchników. Wojska lądowe miały swoich dowódców. Podobnie marynarka wojenna i Luftwaffe. Ogromną „orga­nizacją Todta” kierował minister przemysłu, Albert Speer. Militarbefehlshaber Frankreich, von Stüpnagel, sprawował do pewnego stopnia nadzór nad spra­wami dotyczącymi ludności cywilnej. Formacje bezpieczeństwa podlegały Heinrichowi Himmlerowi. Natomiast za kontakty z nominalnymi francuskimi władzami marsz. Petaina odpowiadał niemiecki ambasador w Paryżu, Otto Abetz. Kompetencje Rommla czy Rundstedta ograniczały się do podległych im formacji Wehrmachtu. Koniecznością było skoordynowanie tej nieruchawej, wielkiej machiny. Udało się to w znacznym stopniu dzięki entuzjazmowi Rommla oraz pomysłowości i inteligencji Speidla. Przygotowania do dania od­poru alianckiej inwazji zaczęły iść żwawiej i Rommel, w trakcie kolejnych in­spekcji, znajdywał coraz mniej powodów do utyskiwania. Między 9 a 11 maja wizytował Pas de Calais i Normandię, wyrażając szczególne zadowolenie z wrażenia, jakie wywarła na nim 21. Dywizja Pancerna (gen. Feuchtingera). Przemierzył też rejony, gdzie walczył w roku 1940 na czele swej Gespensterdivision. Wieczorem 17 maja, po inspekcji w 91. Dywizji, zasiadł do obiadu z ofi­cerami, wspominając tamte zwycięskie dni. Opowiedział, jak pewien francuski generał chwycił go za ramiona po zdobyciu przez Niemców St. Valery, i rzekł: „Jest pan zdecydowanie za szybki!”38. Następnie rozwodził się nad zaprzepa­szczonymi okazjami w Afryce39.

Nazajutrz odwiedził batalion tatarski - na froncie zachodnim służyło w Wehrmachcie wielu byłych żołnierzy radzieckich. Tatarzy aż palili się do walki za Rzeszę40. Rommlowi zawsze podobał się entuzjazm, przejawiany przez jego podkomendnych; twierdził, że sam czerpie zeń inspirację. Nie lu­bił, gdy dowódcy wizytowanych jednostek próbowali wykazać się wobec nie­go gościnnością - wolał zjeść prosty posiłek i napić się kawy w Soldatensheim [koszarach], rozmawiając i żartując z żołnierzami. W takim właśnie towa­rzystwie czuł się najlepiej. We Francji - powtarzał wszystkim - rozstrzygnie się wojna. Cieszył się, że skierowano go właśnie tu, aby poczynił przygotowa­nia do decydującej bitwy. Używał jasnych, prostych słów i sformułowań. 13 maja zanotował w dzienniku, że tak jak jego samego niektórzy zdążyli spi­sać już na straty, tak ci sami ludzie uznali, iż nie da się bronić francuskiego wybrzeża. Teraz miał okazję udowodnić fałszywość obu tych twierdzeń. Po­mimo obaw sceptyków sam Hitler wyznaczył go do wykonania tego zadania: „Der Führer vertraut mir, und das genügt mir auch”41. Oczywiście, musimy pamiętać, że Rommel nie prowadził samodzielnie dziennika, tylko go dykto­wał, a więc część sentencji tworzył niejako na pokaz. Nie można jednak wy­kluczyć, że myślał w owym okresie w podobny sposób. Rommel cenił i lubił szczerość, rzadko bawił się w subtelności, choć przyznać wypada, że w hitlerowskich Niemczech w taki lub podobny sposób dawał nazistom dowody swej lojalności.

Niemcy chętnie powtarzali sobie pogłoski o zamieszaniu, jakie panuje w Anglii. Rommel też dawał zwodzić się plotkom, pobożne życzenia biorąc za prawdę. „W Anglii - napisał do Lucy 26 kwietnia - nastroje są złe, wszędzie wybuchają strajki. Ludzie krzyczą »Precz z Churchillem i z Żydami« i domaga­ją się pokoju. A więc Anglicy mają marne widoki na powodzenie planowanej operacji ofensywnej!”42. W listach i podczas rozmów w owym okresie starał się stworzyć wrażenie, iż ufa, że uda mu się wypełnić zadanie, że odzyskał wiarę w osądy Führera; że podziela twierdzenie Adolfa Hitlera, głoszącego, iż sukces militarny poprawi sytuację geopolityczną Niemiec. Nie ukrywał przy tym jed­nak, iż Rzesza musi potem zacząć starania o zawarcie pokoju.

Niemniej jednak wcale się na to nie zanosiło. Chociaż Rommel robił dobrą minę do złej gry i rozpisywał się w listach do domu o swym rosnącym op­tymizmie, to miał wiele powodów do zatroskania. Szczególnym niepokojem na­pawała go przygniatająca przewaga aliantów w powietrzu. Niemieckie odwody pancerne we Francji wciąż uważał za zbyt słabe. Jego Fingerspitzengefühl [wy­czucie w czubkach palców] podpowiadało mu, iż nie ma powodów do optymi­zmu. Jednemu z zaufanych podwładnych powiedział swobodnym tonem, iż ostatecznie pod Tobrukiem przyszło walczyć w znacznie trudniejszych warun­kach. Dodał mimo to półgłosem, że ma złe przeczucia - nowa batalia nie za­kończy się dla Niemców niczym dobrym43.

19 maja Rommel otrzymał specjalne podziękowania i gratulacje od Hitlera za wywiązanie się z powierzonego mu zadania. I chociaż feldmarszałek czuł się zaszczycony taką pochwałą, to jednak zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie niedostatki zostały wyeliminowane. Nadal mimo to wierzył bezgranicznie, że gdy tylko osobiście spotka się z Hitlerem, to zdoła przekonać wodza, by ten roz­szerzył zakres jego kompetencji. Zanotował 28 maja w swoim dzienniku, iż od­nosi wrażenie, że ludzie z otoczenia wodza („die Manner um den Führer”) sta­rają się nie dopuścić go do Hitlera. Rommel wciąż się łudził, że sam zdoła wy­tłumaczyć Führerowi wiele najistotniejszych spraw.

A czas uciekał. Rommel poważnie współczuł Francuzom, których wsie i miasteczka narażone były od początku tego lata na ciężkie naloty lotnictwa alianckiego. Wiedział, iż są one nieomylnym znakiem zbliżającej się batalii. Od angielskich i amerykańskich bomb ginęło więcej Francuzów niż ich nie­proszonych niemieckich „gości”. „Anglosasi - napisał do żony w pierwszy dzień Zielonych Świąt, 29 maja - kontynuują nieustanne bombardowania. Gi­nie wielu Francuzów - w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zginęło ich ponad trzy tysiące. Nasze straty są raczej niewielkie”44. Najgłębszy niepo­kój Rommla wzbudzały jednak nie tyle nieszczęścia francuskiej ludności, co kłopoty, które wyłoniły się w jego własnym dowództwie.

Rommel zawsze utrzymywał dobre stosunki z gen. Schmundtem, adiutan­tem Hitlera; miał też nadzieję, że Schmundt załatwi mu audiencję u wodza. Zbliżały się pięćdziesiąte urodziny żony Rommla, Lucy, a wywiad informował, że przypływ morza na początku czerwca stanowić będzie prawdopodobną porę nieprzyjacielskiej inwazji. Rommel postanowił wziąć dzień lub dwa urlopu, ku­pić Lucy w Paryżu parę pantofli na prezent, zjawić się na kilka godzin w domu w Herrlingen, a następnie przez Schmundta wystarać się o spotkanie z Hitle­rem. Führer przebywał w Berchtesgaden. Wcześniej Schmundt zgodził się zrobić co w jego mocy, jeśli Rommel (w wypadku, rzecz jasna, gdyby planów tych nie pokrzyżowała wcześniejsza inwazja aliancka) opuści na krótko La Roche Guyon i spędzi nieco czasu w domu, skąd było względnie blisko do re­zydencji Hitlera. Rommel zameldował się u Rundstedta 3 czerwca i otrzymał zgodę na wyjazd następnego dnia. Chciał, by pod jego rozkazy oddane zosta­ły jeszcze dwie dywizje pancerne, Flakkorps oraz brygada rakietowa w Nor­mandii45. Planował zabrać ze sobą Tempelhoffa, który mógł odwiedzić żonę w Bawarii, oraz Langa.

Rommel zawsze korzystał z okazji, kiedy mógł osobiście porozmawiać z jeń­cami. Wierzył, że dzięki takim konfrontacjom zdoła zdobyć wiadomości na te­mat morale i opinii w obozie nieprzyjaciela. Często wspominał spotkania z bry­gadierem Cliftonem, Nowozelandczykiem, któremu później udało się zbiec, i innymi46. Kiedy sztab 15. Armii zameldował mu o schwytaniu w strefie przy­brzeżnej oficera, najwyraźniej mającego dokonać rozpoznania bądź też sabota­żu, rozkazał niezwłocznie przywieźć go do La Roche Guyon. Przyłapanie na ak­cie sabotażu groziło w warunkach wojennych plutonem egzekucyjnym. Parę godzin później ów oficer, por. George Lane, przyprowadzony został przed obli­cze Rommla.

Lane, uciekinier z Węgier, wstąpił do armii brytyjskiej i tam uzyskał sto­pień oficerski. Służył jako komandos w specjalnej jednostce, przeszkolonej do operowania na opanowanych przez nieprzyjaciela wybrzeżach. Ów niezwykły Oddział X składał się z dzielnych mężczyzn, którzy wcześniej zbiegli z okupo­wanych przez Niemcy krajów europejskich i gotowi byli walczyć za Brytanię. Większość z nich posługiwała się przybranymi imionami i nazwiskami, gdyż akcje dywersyjne wiązały się ze znacznym ryzykiem, a nadto wielu z nich by­ło Żydami. Gdyby Lane posługiwał się prawdziwym, węgierskim nazwiskiem (Lanyi), z pewnością natychmiast zostałby rozstrzelany przez niemiecką służbę bezpieczeństwa. Jako Brytyjczykowi teoretycznie przysługiwał mu status jeńca wojennego - pod warunkiem że potraktowano by go jako żołnie­rza, a nie „sabotażystę”.

Już uprzednio Oddział X dokonał wielu trudnych i niebezpiecznych opera­cji na francuskim wybrzeżu, rozpoznając i niszcząc zapory podwodne oraz za­instalowane na plażach. Ochotnicy z tej jednostki podjęli się zdobycia nowego typu niemieckiej miny - ochotnicy, powrót bowiem z takiej akcji z życiem wca­le nie był oczywisty. Jednym z tych ochotników był właśnie Lane (swoją drogą, już po raz czwarty uczestniczący w akcji na terenie Francji), drugim - pewien doświadczony saper. Obaj dotarli na gumowym pontonie w okolice ujścia Sommy. Natknęli się na dwa niemieckie patrole, lecz uniknęli pojmania, skoczyli do wody i zaczęli płynąć od brzegu. Niestety, nie odnaleźli swojej łódki. Wkrót­ce potem przechwycił ich niemiecki kuter patrolowy. Oznajmiono im, że zosta­ną rozstrzelani jako dywersanci. Jednakże Lane, z przewiązanymi oczami, znalazł się w samochodzie, którym wywieziono go gdzieś daleko. W końcu grzecznie przywitał go niemiecki oficer w odprasowanym mundurze, który mówił doskonale po angielsku: był to Tempelhoff. Tempelhoff zaproponował Lane'owi, by ten „odświeżył się nieco”, ponieważ niebawem stanie przed „bardzo ważną osobistością”. Na pytanie Lane'a, kto to jest, padła odpowiedź, że to feldmarsz. Rommel.

Lane wspominał później, że Rommel był człowiekiem, do którego (w innych okolicznościach) natychmiast poczułby sympatię: człowiekiem przyjaznym, bezpośrednim, uprzejmym, bynajmniej nie uciekającym się do zastraszania, wręcz grzecznym. Rommel siedział przy biurku na końcu długiej komnaty, a kiedy Lane wszedł, niezwłocznie wstał i podszedł do jeńca, aby wymienić z nim uścisk dłoni. Rommel mówił swobodnie, pozwalał sobie nawet na żarty (Lane znał niemiecki, lecz ukrywał ten fakt, tak więc rozmowa odbywała się w obecności tłumacza). Kiedy Rommel wspomniał (jednak bez ukrytej groźby) o „sabotażystach”, Lane odparł, że gdyby feldmarszałek potraktował go jako sabotażystę, to chyba nie zaprosiłby do siebie (Rommel i Lane siedzieli przy stole i pili herbatę). Rommel uśmiechnął się i zapytał: „Zaprosiłby?”

Lane przytaknął i dodał, że czuje się zaszczycony. Wtedy Rommel powie­dział, iż Anglia i Niemcy powinny walczyć ramię w ramię. Na ripostę Lane'a, że trudno to sobie wyobrazić, gdyż polityka uprawiana przez Niemców wyda­je się Brytyjczykom odrażająca, Rommel zareagował zdziwieniem. Lane napo­mknął wówczas o Żydach.

Rommel dość beztrosko zauważył, że każdy kraj ma swoich Żydów: „Nasi różnią się od waszych”. W sumie feldmarszałek zrobił na Lanie wrażenie czło­wieka uroczego, przyzwoitego i nie pozbawionego poczucia humoru. Rommel wyrażał się z sympatią o Francji i Francuzach, mówiąc do Lane'a, że łatwo za­uważyć, iż miejscowa ludność odnosi się dobrze do swych „tymczasowych” oku­pantów (Lane odrzekł, że trudno mu było to spostrzec, wieziono go bowiem przez kraj z przepaską na oczach!). Jednak Rommel (który parokrotnie zano­tował w dzienniku, iż sądzi, że Francuzi wolą Niemców od Anglików) upierał się przy swoim. Francuzi dawno nie byli tacy zadowoleni - stwierdził.

Rozmowa ta była przyjacielska i swobodna47. Tak zachowywał się Erwin Rommel wobec człowieka, z którym praktycznie mógł zrobić, co chciał, w przeddzień wydarzeń, mających zadecydować o przyszłości Niemiec i jego własnym losie.

W armii niemieckiej tajne spiski przeciwko Hitlerowi i reżimowi nazi­stowskiemu rodziły się niemal od pierwszego dnia dyktatury, ale - zawiązy­wane przez nieliczne grupki - miały na ogół krótki żywot. Żaden z nich (jak choćby ten, przewidujący uwięzienie Hitlera, gdyby kanclerz wydał rozkaz marszu na Czechosłowację w 1938 roku) nie doprowadził do przewrotu. Spi­skowcy nie mieli oparcia w społeczeństwie, a początkowe sukcesy Hitlera jakby wygaszały zapał konspiratorów. Nadto stwierdzić trzeba, że niemieccy oficerowie nie byli urodzonymi rebeliantami. Przejawiali raczej skłonność do ścisłego posłuszeństwa wobec twardych i stanowczych zwierzchników. Tra­dycja puczu, wojskowego zamachu stanu, nie jest niemiecką tradycją. Ponad­to po zwycięskich kampaniach w Polsce i we Francji, w trakcie których śmia­łość i zdecydowanie Führera kontrastowało bardzo z ostrożnością i nerwowo­ścią przejawianą przez jego doradców, fizyczna likwidacja Hitlera byłaby dla potencjalnych zamachowców iście samobójczym przedsięwzięciem. Nie moż­na też zapominać, iż większość starszych rangą oficerów Wehrmachtu, w tej liczbie nawet ci, którzy nienawidzili Hitlera i pogardzali nazistami, uznawała generalną linię agresywnej polityki zagranicznej w latach 1937-1941 za słuszną. Niemcom - uważali oni - należy zapewnić bezpieczeństwo; trzeba skorygować ustalony w Wersalu przebieg granic. Wielu uwierzyło również, że atak na Rosję Radziecką uprzedził planowaną przez samych Rosjan agre­sję. Gdy na wschodzie doszło do załamania i Armia Czerwona przeszła do ofensywy, Niemcy uznali, iż koniecznością jawi się obrona ojczyzny przed okrutnym, barbarzyńskim wrogiem. A poczucie wspólnego zagrożenia zwy­kle wycisza frakcyjne animozje.

Tak więc konspirowanie przeciw głowie państwa i naczelnemu wodzowi wymagało niezwykłej odwagi lub, jak to określali sami naziści, było aktem niesłychanej zdrady. Spiskowcy kierowali się rozmaitymi pobudkami. Części z nich (ludzi pokroju Moltkego, Bonhoeffera czy też młodych idealistów, którzy poszli na szafot za drukowanie antynazistowskich ulotek w Mona­chium w 1942 roku) chodziło głównie o kwestie natury moralnej. Dla nich sło­wa, czyny, polityka partii nazistowskiej były po prostu przestępcze i to nim je­szcze wieści o skali zbrodni przeniknęły do wiadomości publicznej. Ludzie ci jednak wiedzieli: protestowali, spiskowali, ginęli. Wielu oficerów Wehrmachtu także miało okazję napatrzeć się na masakry dokonywane na froncie wschodnim. Uważali oni czyny nazistowskich siepaczy z wiernej gwardii Führera za plugawe. Dla nich to właśnie Hitler zdradził Niemcy. Postanowi­li podjąć wszelkie ryzyko, by wymierzyć mu karę za tę zdradę. Dotarła do nich przerażająca prawda, że broniąc Rzeszy na frontach, bronią też zbrodniarzy kierujących ich ojczyzną. O tych właśnie ludziach Churchill wyraził się już po zakończeniu wojny: „Walczyli bez pomocy z kraju i z zagranicy, kierowani je­dynie niepokojem swoich sumień”48.

Na pomoc z zagranicy rzeczywiście nie było co liczyć. Alianci do konspira­torów odnosili się chłodno, wietrząc możliwą prowokację. Zakorzeniło się przekonanie, że Niemcy są niepoprawni, że Hitler to zapewne ostatni z rodu teutońskich agresorów, że niemiecka „partia pokojowa” to twór sztucznie zmontowany do wynegocjowania w miarę łagodnych warunków pokojowych w obliczu klęski, że tygrys tylko schował pazury, że działania antyhitlerow­skich konspiratorów i tak skazane są na niepowodzenie itd. Podobne poglądy (do nich w owym okresie przychylał się też Churchill) reprezentowali ci, którym zależało na tym, aby zostały zrealizowane ambicje Związku Radziec­kiego: Niemcy miały zostać zdruzgotane, w centralnej części Europy zapano­wać miała swoista próżnia, wypełniona ostatecznie radziecką potęgą. Trzeba jednak przyznać, iż niechęć do Niemców była wówczas powszechna i nie zro­dziła się bez przyczyn.

Inna grupa konspiratorów przystępowała do spisku z odmiennych powodów - politycznych, uważając system nazistowski za całkowicie skorumpowany; te­oretycznych - sądząc, iż państwo hitlerowskie przeczy w ogóle przyjętej idei państwa; praktycznych wreszcie - widzieli bowiem, że Führer prowadzi kraj wprost ku katastrofie. Ci, których motywy były zasadniczo moralnej natury, postrzegali (tak jak i powojenne pokolenia) tych ostatnich, „spóźnionych” bo­jowników antyhitlerowskiego podziemia jako oportunistów, zaliczając do nich również Rommla, choć na ogół nie zaprzątając sobie głów głębszym analizowa­niem procesu przemian, jaki zaszedł w świadomości feldmarszałka49.

Wielu konspiratorów, zwłaszcza tych z Wehrmachtu, kierowało się po­budkami, które można uznać za szlachetne. Chcieli oni przede wszystkim zapobiec zagładzie ich ojczystego kraju, zagładzie, jaką w ich mniemaniu (świadomie czy nie) gotował Niemcom Hitler. Uważali oni wojnę za przegra­ną, a każdy dzień przynosił śmierć tysiącom ludzi. Obwiniali Hitlera za cięż­kie błędy strategiczne, które doprowadziły Rzeszę na skraj katastrofy. Poję­li, że przez Hitlera Niemcy ściągnęli na siebie nienawiść większości cywili­zowanych społeczności. Rozumieli, iż konieczne jest zawarcie pokoju - jed­nak warunkiem jego uzyskania jest usunięcie Hitlera, z którym nikt nie ze­chce podjąć rozmów. A zatem Hitler musi odejść, musi zniknąć z europej­skiej sceny politycznej.

Dla znacznej części spiskujących owo „odejście” czy „zniknięcie”, w warun­kach panującego w Rzeszy terroru oznaczać mogło tylko jedno: Hitler musi zgi­nąć. Ustąpienie nie wchodziło w rachubę. Żył w otoczeniu służalców i naśla­dowców, dzięki którym dzierżył władzę. Powtórzenie precedensu, na jaki zdo­była się we Włoszech Wielka Rada Faszystowska obalając - ku powszechnemu zdumieniu - Mussoliniego, było raczej nieprawdopodobne.

W urzędach administracji państwowej panoszyli się członkowie NSDAP. Sprawy bezpieczeństwa spoczywały w rękach bezwzględnych ludzi z SS, a sa­mo SS stanowiło jakby państwo w państwie. Eliminacja Hitlera oznaczała je­go zabicie. Z tym nawet niektórym spiskowcom ciężko się było pogodzić. Niem­cy na ogół nie cierpią rewolucyjnego chaosu, zamieszania, bałaganu, woląc już raczej podporządkować się tym, którym zdarza się nadużyć władzy. Nawet ,,tyranobójstwo” - uzasadnione z moralnego punktu widzenia - nie wydawało się Niemcom czynem właściwym. Na ten temat toczyły się w kółkach konspirato­rów i opozycjonistów zajadłe spory. Rzecz wydawała się zresztą niezmiernie trudna do przeprowadzenia.

I była ogromnie trudna. Krytykuje się członków niemieckiego ruchu oporu, że postanowili działać stanowczo dopiero wtedy, gdy klęska Niemiec w wojnie stała się oczywista; że czerpali profity z wcześniejszych sukcesów Hitlera, przymykając oczy na jego zbrodnie, a zwrócili się przeciw niemu dopiero wte­dy, kiedy zaczął przegrywać50. Zarzut tylko częściowo jest zasadny. Liczni opo­zycjoniści - jak większość narodu niemieckiego - popierali początkowo szcze­rze politykę zagraniczną Hitlera. A musieli przecież brać w rachubę nastroje i opinie społeczeństwa. Zabójstwo Hitlera w dniach chwały tego ostatniego nic by nie dało, gdyż jego miejsce zająłby z pewnością któryś z jego paladynów. Okazję stworzyły właśnie niefortunne decyzje Führera, przez które wojna przybrała niepomyślny dla Niemców obrót. Opozycja mogła liczyć teraz na po­parcie przynajmniej części narodu, nękanego kolejnymi katastrofami. Trzeba powtórzyć jeszcze jedno: skala zbrodni dokonywanych w Polsce i dalej na wschodzie znana była tylko niewielu osobom.

W zasadzie większość niemieckich oficerów uznawała surowe - lecz nie zbrodnicze - traktowanie ludności podbitych krajów, które, jak Polska, zniknęły z mapy Europy, za dopuszczalne i w pewnym sensie zrozumiałe. Gdy nasi­lił się ruch partyzancki, trudniej było wytyczać linię dzielącą postępowanie „surowe” czy „brutalne” od „przestępczego”. Na akcje „terrorystyczne” wojsko musiało reagować stanowczo. Zdarzało się branie zakładników, których następnie rozstrzeliwano w odwet za zabójstwa dokonywane na niemieckich żoł­nierzach - i było tak nie tylko na wschodzie, lecz także i we Francji oraz Wło­szech. Ciekawe, że rozkazy egzekucji zakładników (co stanowi przestępstwo w świetle prawa międzynarodowego) wydawali również ci oficerowie Wehrmachtu, którzy kierowali następnie spiskiem przeciw Hitlerowi. Rommel miał szczęście nie służyć na froncie wschodnim, gdzie wojsko siłą rzeczy brało udział, choćby bierny, w dokonywanych zbrodniach. Podczas pobytu we Wło­szech i Francji odnosił się zaś do „wichrzycieli”, „dywersantów” i „sabotażystów” ze względną wyrozumiałością.

Tak czy owak, większość czołowych dowódców niemieckich kryła się z oso­bistymi odczuciami, pozostawiając konspirowanie innym; sami borykali się z kłopotami natury stricte militarnej. Mimo wszystko paru ludzi godnych mia­na bohaterów nie kryło obrzydzenia wobec hitlerowskiej filozofii. Owych nie­licznych tak przygnębiała perspektywa ostatecznej katastrofy narodowej, że zaczęli nawiązywać kontakty i planować przystąpienie do czynnego wystąpie­nia. I działo się to jeszcze w triumfalnych dla Trzeciej Rzeszy czasach, przed Stalingradem i El-Alamejn. W rzeczywistości pierwszy zamach na życie Hitle­ra (który nie doszedł do skutku) planowano w sierpniu 1941 roku, kiedy Führer wizytował jednostki Grupy Armii „Środek” na froncie wschodnim51. Następny szykowano na marzec 1943 roku - na pokładzie samolotu, którym Hitler wracał do Kętrzyna (i tym razem po inspekcji oddziałów Grupy Armii „Środek”), eksplodować miała bomba. Nie udało się. Zawiódł detonator i Hitler wylądował w Prusach Wschodnich cało i bezpiecznie52. Zgładzenie wodza nie powiodło się także w kilku innych przypadkach, choć znaleźli się straceńcy go­towi poświęcić życie za prawdziwe Niemcy i zasady moralne. Owi szlachetni idealiści mieli sporo przyjaciół lub krewnych w kręgach wysokich dowódców Wehrmachtu, a późniejsze plany likwidacji Hitlera rodziły się wspólnie z pla­nami przechwycenia kontroli nad jednostkami wojska na frontach oraz na ty­łach. Zakładano, że SS pozostanie wierna dotychczasowemu reżimowi, a na te­renie Rzeszy - po udanym zamachu - zapanuje chaos. Aby wyjść z tej próby zwycięsko należało uknuć wyrafinowaną, misterną intrygę. I, naturalnie, utrzymać przygotowania w sekrecie przed agentami gestapo.

Jest naturą konspiracji, iż często dochodzi do swarów i waśni odnoszących się do celów i metod działania. Sporów takich, ze zrozumiałych przyczyn, nie da się rozstrzygnąć w otwartej debacie. Tak też było w Niemczech. Nie było jednego, monolitycznego Widerstand; opozycja składała się z rozmaitych stron­nictw, często darzących się nawzajem nieufnością i antypatią53.

Mimo wszystko wiosną i latem 1944 roku konspiracja w Rzeszy rozkwi­tła na dobre. Położenie Niemiec z dnia na dzień stawało się coraz gorsze, alianckie bombowce równały z ziemią kolejne miasta. Gestapo aresztowało czołowych opozycjonistów antynazistowskich - Moltkego w styczniu 1944 roku, Bonhoeffera jeszcze w kwietniu roku 1943. Gen. Oster z Abwehry zna­lazł się pod obserwacją, a jego szef, adm. Canaris, odesłany został na eme­ryturę. Obaj przeciwstawiali się Hitlerowi - Oster niemal od chwili dojścia do władzy nazistów. Czas pracował na niekorzyść konspiratorów i całych Niemiec. Z opozycją w pełni sympatyzował gen. Hans Speidel, szef sztabu Grupy Armii ,,B”.

W niedzielę 4 czerwca Rommel, któremu towarzyszyli Lang i von Tempel­hoff, wyruszył do Niemiec. Nazajutrz zatelefonował z domu do Schmundta w Berghof i dowiedział się, że Hitler może przyjąć go w czwartek, ósmego. Do tego czasu Rommel mógł spędzić dwa dni z rodziną. Lucy miała urodziny we wtorek, 6 czerwca. Tego dnia wcześnie rano, o piątej trzydzieści, Rommel zszedł do salonu, aby przygotować prezenty, nim żona się obudzi. I właśnie wtedy zadzwonił telefon.

Telefonował Speidel. Nieprzyjaciel przeprowadził w Normandii potężną operację powietrzno-desantową. Na razie nie wyjaśniło się, czy to już począ­tek dawno spodziewanej inwazji, czy jeszcze nie.

Rommel oddzwonił do swego sztabu o dziesiątej. Do tej pory nie było już wątpliwości. Alianci podjęli działania na wielką skalę. Dokonali desantu z po­wietrza i morza. Dokonali inwazji.

ROZDZIAŁ 21

OSTATNIA BITWA

Rozpoczęła się zatem ostatnia kampania Rommla; kampania, która zakoń­czyła się całkowitą klęską niemieckich sił zbrojnych. Była dla Rommla w pew­nym sensie tym, czym dla Napoleona Waterloo.

Ową batalię prowadził Rommel targany wewnętrznymi rozterkami. Nim został ranny, po prostu bił się z własnymi myślami i emocjami. Po części pozo­stał dawnym wybitnym, odważnym, zdyscyplinowanym żołnierzem, prowa­dząc beznadziejną walkę z przeważającymi siłami przeciwnika, starając się osiągnąć możliwie najwięcej w trudnym położeniu, podtrzymując na duchu swoich ludzi, nie poddając się. Sytuacja operacyjna nie dawała jednak Niem­com żadnych szans. Rommel zrozumiał, że jego zwierzchnicy nie chcą spojrzeć trudnej prawdzie w oczy.

Był patriotą, który zdawał sobie doskonale sprawę (i to już od ostatnich ty­godni kampanii afrykańskiej), iż jedyna nadzieja dla Niemców leżała w rozpo­częciu starań o pokój. Wiedział bowiem, że koalicja walcząca z Rzeszą dyspo­nuje tak przygniatającą przewagą, iż należy doprowadzić do rokowań z nią. Uważał przy tym, że sukces Wehrmachtu na zachodzie Europy w starciu z woj­skami inwazyjnymi odsunie w czasie perspektywę beznadziejnych zmagań na dwóch frontach jednocześnie. Wiara w to właśnie kazała mu dokładać wysił­ków, próżnych, jak się okazało, by dobrze przygotować niemieckie dywizje do starcia z aliantami na lądzie. Kiedy stało się jasne, że bitwa musi zakończyć się porażką, Rommel coraz częściej powtarzał o konieczności natychmiastowe­go zawieszenia broni. I to nie, jak się wcześniej łudził, w sytuacji pata na fron­tach, lecz w obliczu rychłej i nieuniknionej katastrofy.

Wyciągnąć zatem musiał, trochę po niewczasie, trudne wnioski. Doszedł ostatecznie do przekonania, że główną przeszkodą w zawarciu pokoju jest oso­ba samego Führera. Hitler dobrze wiedział, że nikt nie zasiądzie z nim do sto­łu rokowań, pod tym względem obiektywnie postrzegając istotny stan rzeczy. Führer uznawany był w owym okresie przez większość ludzi na świecie już nie za męża stanu, lecz zbrodniarza. Hitler, którego Rommel gniewnie potępiał po El-Alamejn, odzyskując wkrótce potem wiarę w niego; który okazywał Rommlowi, aż do niedawna, przyjaźń i zaufanie; który wreszcie od dziesięciu lat był zwierzchnikiem Rommla jako naczelny wódz niemieckich sił zbrojnych; które­go Rommel tak długo szczerze podziwiał - okazał się zgubą, zakałą Niemiec

Z Hitlerem pozostającym u władzy Rzesza musiała kontynuować wojnę, nara­żając się na niszczycielskie naloty alianckich bombowców, na całkowite zniszczenie przez nadciągającą od wschodu Armię Czerwoną. Z każdym dniem rozterki Rommla stawały się coraz silniejsze.

Z punktu widzenia dowództwa Grupy Armii „B” przebieg bitwy normandzkiej można było podzielić na kilka etapów. Pierwszy z nich trwał dwanaście dni - od pierwszych godzin inwazji do 17 czerwca, kiedy to Hitler zwołał nara­dę dowódców frontu zachodniego w okolicy Soissons.

Po odebraniu drugiego telefonu od Speidla, 6 czerwca Rommel wrócił z Herrlingen do Francji. Po drodze zatrzymał się w Nancy i zadzwonił do La Roche Guyon, by sprawdzić, czy 21. Dywizja Pancerna, jedyna niemiecka wiel­ka jednostka pancerna znajdująca się w strefie desantu nieprzyjaciela, zosta­ła już rzucona do kontrataku. Dowiedział się, że tak. O siódmej trzydzieści, pięć minut później, wylądowały na brzegu alianckie oddziały wschodniego ugrupowania sił desantowych.

Jednakże 21. Dywizja Pancerna była w znacznym stopniu rozproszona. Jej cztery bataliony grenadierów pancernych rozmieszczone zostały nad rzeką Orne, wokół i na północ od Caen, gdzie wspierać miały poczynania piechurów z 716. Dywizji, broniących tej części wybrzeża. Oddziały grenadierów pancer­nych dysponowały środkami transportu i bronią ciężką, stanowiąc siły przeciwuderzeniowe, jednak dowódca dywizji, gen. Feuchtinger, skarżył się, że mu­siałby najpierw skoncentrować swoich ludzi1. W warunkach terenowych w Normandii rozproszenie sił, przynajmniej zdaniem Rommla, miało mniejsze znaczenie wobec możliwości natychmiastowego ataku pojedynczymi formacja­mi na lądujących na brzegu Brytyjczyków i Amerykanów. A zatem wzmocnie­nie 716. Dywizji w tym sektorze można było uznać za uzasadnione. Mimo wszystko 21. Dywizja Pancerna jako całość utraciła do pewnego stopnia część swej siły uderzeniowej. Jednostka ta miała sto dwadzieścia siedem czołgów ty­pu PanzerKampfwagen IV oraz samobieżne działa szturmowe, ale, co przewi­dział Rommel, ukształtowanie terenu oraz chaos panujący na drogach bardzo utrudniały ich efektywne wykorzystanie.

Gdy Rommel dotarł wreszcie do La Roche Guyon o wpół do dziesiątej wie­czorem 6 czerwca, krótko zaznajomiono go z rozwojem sytuacji w rejonach ob­jętych walkami. 5 czerwca i wcześniej niemiecki wywiad (ulokowawszy wtycz­ki we francuskim ruchu oporu) zorientował się, że rozgłośnia BBC wydała ha­sło dla francuskich partyzantów. Niemcy nie dowiedzieli się jednak, gdzie na­stąpi główny desant aliantów, a OB West nie uznało wspomnianego meldunku wywiadu za powód do postawienia w stan alarmu oddziałów liniowych. Przy sztabie Grupy Armii „B” istniała tylko niewielka komórka wywiadowcza2. Nie otrzymawszy ostrzeżenia z kwatery głównej Rundstedta, dowództwo Grupy Armii ,,B” wstrzymało się z kolei z „niepokojeniem” podległego dowództwa 7. Armii. Tymczasem alianci dokonali desantu spadochronowego.

O świcie przy francuskim brzegu zjawiła się potężna „armada” okrętów alianckich. We wschodniej strefie desantu nieprzyjacielskiego, na północ od Caen, 21. Dywizja Pancerna uderzyła późnym popołudniem 6 czerwca z za­chodu na wschód, wchodząc w kontakt bojowy z piechotą brytyjską, wspartą czołgami typu Sherman, posuwającą się od wybrzeża ku południu. Niemiecka dywizja straciła trzynaście czołgów i została zatrzymana, aczkolwiek niewiel­ki jej pododdział przedarł się na wybrzeże. Na północ od Caen mosty na Orne wpadły w ręce alianckich formacji powietrzno-desantowych. Dalej na zachód Amerykanie i Anglicy umocnili się na kilkunastokilometrowym froncie w nadmorskim sektorze pomiędzy Arromanches a Courseulles, wbijając się w głąb lądu na dziesięć kilometrów w zachodniej części odcinka 716. Dywizji, na północny wschód od Bayeux. Jeszcze bardziej na zachód alianci dokonali kolejnego desantu na północ od Colleville, gdzie ponieśli znaczne straty, utknąwszy pomiędzy nadmorskimi skałami. Udało im się również stworzyć przyczółek w okolicy ujścia Vire (okolicy podmokłej, gdzie niemożliwe było wy­korzystanie czołgów i innego ciężkiego sprzętu), zagrażając tamtejszej nie­mieckiej 709. Dywizji. Tymczasem dwie najbliższe dywizje z odwodu OKW - 12. Dywizja Pancerna w Lisieux oraz Szkolna Dywizja Pancerna w Chartres -przekazane zostały Rundstedtowi, a ten oddał je dowództwu Grupy Armii „B”.

Alianci trzymali się na brzegu: w płytkich, osobnych przyczółkach, ale jed­nak się trzymali. Nie rozbił ich ani nie zepchnął do morza natychmiastowy kontratak. Mimo wszystko Anglicy i Amerykanie nie zdołali jeszcze opanować żadnego z kluczowych punktów, takich jak Caen.

Opisując te wydarzenia, komentatorzy obu stron od czasu do czasu kryty­kowali zarówno treść rozkazów Rommla, jak i jego początkową absencję. Za­rzucano mu zredukowanie siły uderzeniowej 21. Dywizji Pancernej; obrona w innych sektorach w ogóle nie mogła liczyć na wsparcie czołgów. Rommel wiedział jednak doskonale, że nie dało się wcześniej wzmocnić każdego za­grożonego sektora oddziałami pancernymi. Dokonanie „natychmiastowego kontrataku” oznaczało akcję w strefie obrony nadbrzeżnej, a gdyby ta okaza­ła się słaba, nieprzyjaciel bezzwłocznie przeniknąłby w głąb terytorium. Gdyby Rommlowi wcześniej powierzono komendę nad dywizjami Grupy Pan­cernej „Zachód”, to mógłby rozwinąć formacje czołgowe dalej na zachód i przystąpić do rychłego kontrnatarcia ku Bayeux czy Carentan, a tak nie miał ku temu możliwości.

Co do czasu tuż przed inwazją, spędzonego przez Rommla w Niemczech, i owych krytycznych pierwszych godzin desantu, kiedy to feldmarszałka nie było w kwaterze głównej Grupy Armii „B”, przyznać rację wypada niektórym historykom niemieckim, twierdzącym, iż 6 czerwca Rommel mógł jednak zai­nicjować jakąś wcześniejszą kontrakcję. Zapewne mógł postarać się, aby ludzie z kierownictwa OKW - lub nawet sam Führer - oddali mu pod komendę część odwodów pancernych3. Umknęło Niemcom kilka bezcennych godzin. Speidel nie zdołał przekonać do niczego Jodła, mimo że apelował do niego powołując się na Rommla, zdobywszy też przyzwolenie Rundstedta. Rommel osobiście mógł przyspieszyć działania 21. Dywizji Pancernej, której interwencja okaza­ła się spóźniona nie tylko przez rozproszenie tej jednostki, lecz także parę sprzecznych rozkazów. Biorąc jednak pod uwagę następujące fakty: zdecydo­waną przewagę aliantów w powietrzu, możliwość dokonywania większych ma­newrów przez niemieckie jednostki pancerne głównie pod osłoną ciemności, do­syć znaczne odległości, jakie musiałyby pokonać odwody pancerne, aby dotrzeć w rejon walk oraz to, że Rommel przez pewien czas nie wiedział, czy aliancki desant nie jest przypadkiem operacją obliczoną na odwrócenie uwagi Niemców od innego obszaru - trudno uwierzyć, by obecność Rommla, jakkolwiek pożą­dana, wpłynęła rozstrzygająco na przebieg wypadków 6 czerwca 1944 roku. Wprawdzie gdyby w tamten chmurny poranek Rommel zdołał przejąć pod własną komendę 12. Dywizję Pancerną SS i rzucić ją do boju, to teoretycznie formacja ta mogła wejść do walki wczesnym popołudniem. Jednak nie jest ja­sne, czy poradziłaby sobie z osłanianymi przez lotnictwo i artylerię okrętową oddziałami desantowymi.

Trzeba do tego dodać, że alianci poprzedzili desant intensywnymi bombar­dowaniami, a pociski z dział okrętowych siały znaczne spustoszenie wśród nie­mieckich umocnień. Atak nastąpił niemal jednocześnie w kilku punktach, po­wodzeniem skończył się też zrzut oddziałów powietrzno-desantowych. Nawet zatem bardziej stanowcze kontrnatarcie 21. Dywizji Pancernej przyniosłoby Niemcom najwyżej lokalny sukces. Do inwazji, opatrzonej kryptonimem „Overlord”, alianci przygotowywali się długo i starannie. Przewaga materiało­wa, dokładne opracowanie planów akcji, wyszkolenie żołnierzy - wszystko to, uzupełnione okazaną w boju odwagą - musiało przynieść powodzenie. Pewną, choć nikłą szansę stworzyć mogło jedynie zdecydowanie się na „heretycką” koncepcję Rommla, by rozwinąć dywizje pancerne tuż nad morzem.

Rommel był też nieco rozczarowany faktem, iż alianckie jednostki inwazyj­ne z taką łatwością uporały się z systemem podwodnych i brzegowych prze­szkód oraz zapór. Prace nad fortyfikacją terenu nie zostały jednak ukończone ze względu na brak czasu. W niektórych rejonach, zwłaszcza koło plaż w sek­torze Courseulles, barki desantowe wyleciały w powietrze na minach. Z więk­szością niemieckich umocnień lądowych saperzy brytyjscy i amerykańscy upo­rali się stosunkowo szybko. Nadzieja Rommla na powstrzymanie nieprzyjacie­la na plażach legła w gruzach. Mimo wszystko walki nadal ograniczały się do obszarów przybrzeżnych. Jednostki alianckie posunęły się zaledwie o kilka ki­lometrów ku Caen. Teoretycznie wciąż było możliwe zepchnięcie oddziałów in­wazyjnych do morza. Postępy były mniejsze od zakładanych, nawet przez tak wyrachowanego i ostrożnego stratega jak Montgomery.

Niemcy musieli też postawić sobie pytanie, czy akcja w Normandii rzeczy­wiście stanowi przedsięwzięcie na skalę operacyjną. Alianci opracowali plan zmylenia Niemców („Fortitude”), tak by ci ostatni sądzili, że jeszcze jedna ar­mia stacjonująca w południowo-wschodniej Anglii dokona desantu w okoli­cach Pas de Calais. I przyniosło to zamierzone skutki. Przez czerwiec i lipiec wywiad niemiecki informował o Heeres Gruppe Patton, mającej jakoby stacjo­nować we wschodniej i południowo-wschodniej Anglii, pomiędzy Brighton i Humber, i składać się prawie z trzydziestu wielkich jednostek. Tak czy owak, kolejne dywizje z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych szykowały się istotnie do wejścia do akcji na kontynencie. Alianci dysponowali ogromnym parkiem sprzętu desantowego, a obszar Pas de Calais nadawał się do inwazji. Gdyby znalazły się tam wojska alianckie i ruszyły na Paryż, to dywizje nie­mieckie, zmagające się w Normandii, znalazłyby się w potrzasku. Rommel nie­mal do końca walk w Normandii uważał taką akcję Amerykanów i Brytyjczy­ków za możliwą. Wprawdzie Niemcy przechwycili dokumenty, na podstawie których winni dojść do wniosku, iż do podobnej operacji nie dojdzie4, ale tym razem obawy Rommla podzielało kierownictwo OKW. Hitler dyskutował na ten temat ze swoimi feldmarszałkami i generałami 17 czerwca oraz później. Rommel uważał zagrożenie za całkiem realne. Dwukrotnie wybrał się na ins­pekcję sektora w okolicach Hawru w pierwszym tygodniu lipca, co tylko utwierdziło go w dotychczasowych przekonaniach. Wywiad niemiecki, pozba­wiony w tym stadium wojny możliwości dokonania skutecznego rozpoznania lotniczego i często wodzony za nos przez alianckie komórki zajmujące się dez­informacją wroga, nie odgrywał już takiej roli, jak np. w roku 1940. Ocena za­miarów przeciwnika odbywała się na podstawie analizy warunków tereno­wych, prognoz pogody oraz zwyczajnego zgadywania. Zdumiewające, że cza­sem Niemcy, mając tak niewiele danych, trafiali jednak w sedno.

0x01 graphic

7 czerwca Rommel pozostał w swojej kwaterze. Konferował z Geyrem von Schweppenburgiem i dokonał ogólnej oceny położenia. Geyr, mądry po szko­dzie, zaczął krytykować OKW za to, że oddało jednak pod rozkazy Rommla odwodowe formacje pancerne. Poskarżył się przy okazji, i nie bez racji, że po­lecenie wymarszu 12. Dywizji Pancernej SS oraz Szkolnej Dywizji Pancernej wydano bez konsultowania się z nim samym. Przekonywał, że odwodowe dy­wizje należy trzymać pod ręką, tak by zdolne były one do wykonania kontrnatarcia na północ w okolicach 24 czerwca5. Do tego czasu zostały one jednakże związane walkami „powstrzymującymi”. Niemcom brakowało piechoty; bez wsparcia czołgów pozycje obronne zostałyby przełamane jeszcze prędzej. Tym­czasem, chociaż położenie na froncie względnie się ustabilizowało, to sytuacja, w jakiej znalazły się Niemcy, stała się katastrofalna. Wyniszczoną Rzeszę cze­kały teraz mordercze zmagania aż na trzech frontach.

Poczynania Rommla w następnych dniach znamy dość dobrze dzięki za­piskom w dzienniku Grupy Armii ,,B”6 oraz raportom sporządzanym przez jed­nego z jego oficerów sztabowych7. Naturalnie były to notatki oficjalne, a zatem próżno w nich szukać śladu nieformalnych rozmów; pomiędzy niemieckimi do­wódcami, poddanymi naciskom różnego rodzaju, dochodziło często do spięć i gwałtownych sprzeczek. Mamy jednak dokumenty relacjonujące podejmowa­ne przez Rommla działania. Do diariusza trafiły też jego rozkazy i komentarze dotyczące rozwoju sytuacji. Zachował się również - poddany naturalnie redak­cji - zapis jego spotkań i rozmów z Hitlerem.

Rommel skupiał swą uwagę na dwóch rejonach - wokół Caen na wschodzie oraz w okolicy Cherbourga na zachodzie. Gdyby udało się tam zatrzymać nie­przyjaciela, to rodziła się też szansa przejścia do kontrataku i osiągnięcia przy­najmniej sukcesów lokalnych. W rejonie Caen pozycje aliantów były nadal do­syć niepewne, oddziały desantowe nie opanowały też jeszcze żadnego ważniej­szego portu. W ciągu 7 i 8 czerwca trwały zacięte walki nad rzeką Orne, na pół­noc od Caen. Włączyła się obecnie do bitwy 12. Dywizja Pancerna SS i wieczo­rem 8 czerwca dokonała (potężnymi czołgami typu Panther) silnego natarcia w kierunku morza. Tegoż dnia Rommel zjawił się na froncie pod Caen. Rozma­wiał tam z obergruppenführerem Seppem Dietrichem, dowódcą I. Korpusu Pancernego SS. Dietrich, choć był twardogłowym nazistą, zachowywał się w stosunku do Rommla bardzo lojalnie. Rommel zauważył gorzko, że gdyby obie dywizje pancerne - 21. oraz 12. SS - zostały wcześniej rozwinięte bliżej linii brzegowej, tak jak sobie tego życzył, to mogły przypuścić skuteczny atak już dwa dni wcześniej. Był to jednak płacz nad rozlanym mlekiem. Teraz celem Niemców było odbicie terenów wokół Caen. Nazajutrz Rommel pojechał na ins­pekcję 7. Armii Dollmanna pod Le Mans.

Owego dnia, 9 czerwca, Szkolna Dywizja Pancerna przybyła spod Chartres w rejon Caen. Dwie kolejne dywizje piechoty, 346. i 711., przesunęły się na za­chód znad Sekwany, aby wzmocnić niemiecką obronę nad wschód od Orne. W okolicach Caen działały już trzy niemieckie dywizje pancerne. Geyr plano­wał dokonanie ograniczonego uderzenia na północ od Caen, aby, opanowując Anisy i Anguarny, wbić się klinem w brytyjskie ugrupowanie. Na zachodzie alianci opanowali Isigny, ale postępowali naprzód powoli z uwagi na trudny te­ren. Niemcy trzymali front.

Mimo wszystko alianci w większości wypadków zdołali połączyć ze sobą przyczółki, a wojska inwazyjne były bez przerwy wzmacniane. Do 10 czerwca Amerykanie prawie dotarli do linii rzeki Merderet na zachód od Carentan, a tymczasem brytyjska jednostka - zidentyfikowana jako 51. Dywizja Highlanderów, dobrze znana Rommlowi z czasów El-Alamejn - przypuściła atak na południe pomiędzy Orne a Bois de Bavent. Atak ten jednak wkrótce został powstrzymany. Rommel uważał, że tam, gdzie alianckie lotnictwo nie dawało się aż tak bardzo we znaki, należy bronić się aktywnie, dokonując też zaczep­nych wypadów. Taktyka okazała się skuteczna, ale i kosztowna - na wscho­dnim brzegu Orne Niemcy stracili wiele czołgów.

10 czerwca Rommel spotkał się z Geyrem w kwaterze polowej Grupy Pan­cernej „Zachód”, w sadzie pod Le Caine, ponad trzydzieści kilometrów na po­łudnie od Caen. Rozmawiali o kurczących się zapasach paliwa i amunicji. Kon­woje z zaopatrzeniem docierały okrężnymi drogami, gdyż lotnictwo nieprzyja­cielskie zniszczyło większość węzłów komunikacyjnych. Wydawało się, że Lu­ftwaffe w ogóle nie istnieje. Wszelkie ruchy wojsk niemieckich wiązały się z ogromnym ryzykiem. Rommel pozostawił Geyra, chcąc dotrzeć do 12. Dywi­zji Pancernej SS, ale okazało się to w praktyce niemożliwe. Tegoż popołudnia zbombardowana została nawet kwatera Geyra - Rommel zastanawiał się, czy zlokalizował ją aliancki wywiad, czy też doniosła o miejscu stacjonowania szta­bu Geyra ludność cywilna. Podczas nalotu zginęło wielu oficerów Geyra, wstrzymano w związku z tym zaplanowane przez Grupę Pancerną „Zachód” natarcie. Nazajutrz Rommel rozmawiał z Rundstedtem.

Bitwa raz jeszcze zamieniła się w batalię na wyczerpanie, w tzw. Material­schlacht. Nieprzyjacielska artyleria i lotnictwo dziesiątkowały oddziały Rommla. Alianci nie musieli się liczyć z amunicją. Rommel pozostał przekona­ny, że koncentracja sił szybkich do późniejszej kontrofensywy jest zamysłem, który w praktyce się nie sprawdzi z uwagi na panowanie przeciwnika w powie­trzu. Jego zdaniem, więcej sensu miało wykonywanie płytkich, mocnych kontr­ataków na rozciągniętym froncie i podkopywanie w ten sposób operacyjnych zamysłów dowództwa alianckiego. Jednakże siła nieprzyjacielskiego ognia uniemożliwiała Niemcom takie lokalne szturmy. Niemieckie straty w ludziach i sprzęcie rosły w zastraszającym tempie. Jednak i wojskom inwazyjnym nie wszystko się wiodło. Alianci posuwali się naprzód dość opieszale, wolno wyko­rzystując sukcesy taktyczne; ich ataki często załamywały się, gdy Niemcy okazywali twardy opór. Czołgi typu Tiger, uzbrojone w 88-milimetrowe działa, siały postrach wśród alianckich oddziałów pancernych. Tygrysy, nawet operu­jąc w niewielkich grupach, brały zwykle górę w starciach z gorszymi jakościo­wo amerykańskimi i angielskimi wozami bojowymi. Choć tygrysów było na froncie zachodnim stosunkowo mało (czołgi tego typu grupowano w specjal­nych Abteilungen, to jednak ich pojawienie się siało panikę w szeregach nie­przyjaciela. W ciągu pierwszych dwóch tygodni lipca dostarczono więcej wo­zów tego typu i w ramach Grupy Armii „B” zorganizowane zostały nowe ba­taliony czołgów ciężkich.

11 czerwca brytyjska 7. Dywizja Pancerna (którą Rommel również pamię­tał z ubiegłych lat) zaczęła obchodzić Caen od zachodu, 13 czerwca wkraczając do Villers-Bocage, położonego dwadzieścia pięć kilometrów na południowy za­chód od Caen. Tam jednak doszło do rzeczy niesłychanej - jeden jedyny tygrys wjechał do miejscowości, rozstrzeliwując wszystko na swojej drodze i sa­modzielnie powstrzymując natarcie Anglików. W okolicach Caen znajdowały się teraz cztery niemieckie dywizje pancerne. Pod rozkazami dowództwa I Kor­pusu Pancernego SS znalazły się: Panzer Lehr Division, 12. Dywizja Pancerna SS oraz 21. Dywizja Pancerna. 13 czerwca dołączyła do tychże 2. Dywizja Pan­cerna z Pas de Calais, przebywszy szczęśliwie trudną drogę. Rommel zdołał więc skupić siły pancerne, a w rezerwie pozostawała mu jeszcze 116. Dywizja Pancerna nad Sekwaną. Złożył on wizytę gen. Schwerinowi, dowódcy tej ostat­niej jednostki, popołudniem 12 czerwca. Trzynastego wrócił jednak do I Kor­pusu Pancernego SS w rejon Orne.

W tym samym czasie padło Carentan. Broniący tego sektora Niemcy odrzu­ceni zostali na zachód. Nad niektórymi jednostkami zawisła groźba okrążenia. 14 czerwca Rommel zdołał dotrzeć do rejonu, w którym znajdował się XLVII Korpus Pancerny (gen. von Funcka), a następnie wyruszył ku 2. Dywizji Pan­cernej pod Bremoy. Dowiedział się, że Szkolna Dywizja Pancerna odparła atak czołgów brytyjskich, niszcząc dwadzieścia pięć z nich.

Widok Rommla podniósł na duchu dowódców i żołnierzy walczących jedno­stek. Sam feldmarszałek był zaskoczony wysokim morale żołnierzy zmagających się na pierwszej linii, dotarły doń jednak też meldunki o plądrowaniu zburzo­nych domów przez ludzi z formacji tyłowych. Maruderzy nie przejawiali zbytniej ochoty dołączenia do oddziałów na froncie. Rommel odnotował, że konieczne jest skierowanie Feldgendarmerie [żandarmerii polowej] na drogi i wsie za frontem8. W wojsku niemieckim zawsze bardzo surowo obchodzono się z maruderami, ci zaś nie bez powodu bali się żandarmów. Z jednostek na pierwszej linii najdzielniej walczyły jednostki Waffen SS - lepiej wyposażone od formacji Wehrmachtu i bezwzględnie dowodzone. 12. Dywizja Pancerna SS „Hitlerjugend” zmagała się z podziwu godną determinacją. Rommel odnotował przy okazji, iż dochodziło cza­sem do konfliktów pomiędzy żołnierzami Waffen SS i Wehrmachtu. Esesmanom zdarzało się lekceważyć polecenia oficerów Wehrmachtu.

Jednakże oddziały liniowe wystawione były na bardzo silny ostrzał artyle­rii alianckiej i sam Rommel zaczął zastanawiać się nad celowością własnych rozkazów. Początkowo podzielał pogląd Hitlera, iż nie należy oddawać prze­ciwnikowi terenu i że bitwę należy rozstrzygnąć w strefie nadmorskiej. Mimo to nieprzyjacielowi udało się wygrać wstępną fazę batalii i umocnić na przyczółkach. Teraz więc wypadało wycofać i przegrupować oddziały niemieckie, które znajdowały się w zasięgu ognia dział krążowników wspierających de­sant. Obowiązywał jednak rozkaz Hitlera. Żadnego wycofywania się. W prak­tyce oznaczało to, że przemieszczenie oddziałów liniowych musiało odbywać się za aprobatą OKW. W ten sposób Rommel pozbawiony był swobody nawet w kwestiach czysto taktycznych. Przesunięcie 77. Dywizji na przykład - przy pomocy której Rommel chciał zatkać dziurę we froncie - musiało zostać skon­sultowane z Rundstedtem. Ten zaś, pomimo nalegań Rommla, nie chciał podejmować decyzji na własną odpowiedzialność, powiadając, iż sytuacja nie jest jeszcze aż tak dramatyczna, jak się to zdaje dowództwu Grupy Armii „B”9. W szczególności Rommel chciał mieć możliwość, jeśli zajdzie taka potrzeba, wycofania wojsk do Cherbourga. Liczyło się utrzymanie tego ważnego portu, a nie terenów wokół niego. Odpowiedź Führera nadeszła wczesnym wieczorem 16 czerwca. Brzmiała ona: nie ma mowy o odwrocie do Cherbourga10.

W tych dniach Rommel większość czasu spędził na wizytowaniu sztabów róż­nych korpusów oraz Grupy Pancernej „Zachód”. Spotykał się też z dowódcami bądź szefami sztabu poszczególnych dywizji, wydając im bezpośrednio polecenia, z pominięciem formalnej drogi służbowej (co w analogicznych sytuacjach zdarza­ło się też Montgomery'emu). Bitwa w Normandii toczyła się na stosunkowo nie­wielkim obszarze. W strefie o ograniczonych rozmiarach obie strony skupiły ma­sy ludzi i sprzętu. Decyzje należało podejmować błyskawicznie, do czego zresztą Rommla nie trzeba było nakłaniać. Starał się on przy tym nie wyręczać swoich podwładnych, a jedynie wpływać na przebieg działań. O ile przed bitwą normandzką sporo niemieckich jednostek znajdowało się z daleka od rejonu spodziewanych walk, o tyle obecnie większość brała już udział w bojach.

17 czerwca Rommel udał się do polowej kwatery Hitlera w Margival pod Soissons w Szampanii. Pierwotnie Führer miał stamtąd kierować przebie­giem operacji „Lew Morski” - inwazji na Anglię, do której nigdy nie doszło. Rommla wezwano, a ów nie zwlekał z przybyciem ani chwili.

Przebieg dotychczasowych bojów do pewnego stopnia odpowiadał oczekiwa­niom Rommla. Musiał jednak przyznać, że przeciwnikowi łatwiej, niż się spodziewał, przyszło przełamanie umocnień przybrzeżnych. Ci z jego podwład­nych, którzy wcześniej zwracali uwagę, iż ufortyfikowanie linii brzegowej win­no rozpocząć się znacznie dawniej i być prowadzone nakładem ogromnych środków, mieli po części rację. Mimo wszystko aliantów udało się zatrzymać w strefie nadmorskiej. Inwazja przebiegała wolniej, niż oczekiwali tego Ame­rykanie i Brytyjczycy (oraz niektórzy pesymiści w obozie niemieckim). W nie­których miejscach alianckie straty były bardzo poważne. Niemniej i obrońcy wybrzeża utracili mnóstwo żołnierzy i sprzętu.

Niemieckie kontrataki hamowały marsz wojsk inwazyjnych w głąb lądu. Przeprowadzano je ograniczonymi siłami, zgodnie z zaleceniami Rommla. Ruch wielkich niemieckich formacji pancernych - pomimo dominacji samolo­tów alianckich w powietrzu - powolny, mozolny i żmudny, okazał się jednak możliwy. Cztery dywizje pancerne operowały już w Normandii; piąta, 1. Dywi­zja Pancerna SS, miała dotrzeć 18 czerwca z obszaru Belgii; szósta, 2. Dywizja Pancerna SS, nadciągała z południa Francji. Co więcej, Rommel żywił przeko­nanie, iż Hitler zezwoli na przerzucenie z frontu rosyjskiego kolejnych dwóch

dywizji pancernych, 9. i 10. Dywizji Pancernej SS, i że zjawią się one w Nor­mandii w ciągu tygodnia. A zatem w trzy tygodnie po rozpoczęciu inwazji w Normandii skoncentrowane zostaną ogromne niemieckie siły pancerne, go­dząc się na ryzyko ogołocenia z nich innych obszarów. Niemieckie dywizje pan­cerne zanotowały znaczne straty, ale bez wątpienia czołgi niemieckie radziły sobie wybornie z czołgami aliantów.

Położenie przedstawiałoby się jeszcze lepiej, gdyby Rommlowi pozwolono wcześniej zgromadzić więcej formacji czołgowych w Normandii, blisko linii brzegowej. Gdyby pracownicy Fremde Heere West precyzyjnie i odpowiednio wcześnie odgadli, gdzie nastąpi desant, perspektywa zwycięstwa stałaby się wręcz realna. Tymczasem sytuacja Niemców była trudna, lecz nie bez perspek­tyw. Dowództwo niemieckich wojsk na zachodzie nie popełniło w trakcie do­tychczasowej batalii znaczących błędów.

Kłopoty wynikały (na co Rommel miał nadzieję zwrócić uwagę Hitlera) z dwóch ewidentnych powodów. Przyznać tu trzeba, że Rommel kładł zasa­dniczy nacisk na jeden z nich, nieco lekceważąc drugi. Przede wszystkim alianci całkowicie panowali w powietrzu. Dysponowali też ogromnymi zapa­sami w sprzęcie, amunicji itd. i bardzo sprawnie przetransportowywali je na brzeg i dalej, do walczących oddziałów. Coś podobnego zdarzyło się pod El-Alamejn. Historia powtórzyła się jednak na znacznie większą skalę. Szalę na korzyść wojsk inwazyjnych przechylało wsparcie artyleryjskie dalekosięż­nych dział okrętowych. A zatem Rommel uznał, iż nie ma szans na sukces strategiczny. Pokonując szybko alianckie wojska inwazyjne i „utwardzając” następnie front rosyjski, Niemcy mogli liczyć, iż Anglosasi zgodzą się na ro­kowania. Obecnie podobne nadzieje rozwiały się ostatecznie. Doszło do utwo­rzenia frontu we Francji, frontu, którego Wehrmacht na dłuższą metę utrzy­mać nie był w stanie.

Na naradzie 17 czerwca Hitler robił wrażenie bardzo pewnego siebie. Swoim chwilowym optymizmem starał się zarazić słuchaczy - Rommlowi to­warzyszyli Rundstedt, szefowie sztabów OB West oraz Grupy Armii „B”. Obe­cni byli też Jodl i Schmundt. Rozpoczął Rommel, przedstawiając na mapie do­kładne położenie i siły obu stron. Wykazał analogię z kampanią afrykańską: tam również przewaga w sprzęcie zapewniła przeciwnikowi sukces. Dodał, że niemieckim wojskom lądowym najbardziej daje się we znaki brak wsparcia Luftwaffe i słaba obrona przeciwlotnicza, co z kolei bardzo utrudnia manewry jednostek i dostawę zaopatrzenia. Żołnierze walczą dzielnie z przeważającym wrogiem, ale rozstrzygnięcie nastąpi w powietrzu. Rundstedt dorzucił parę ogólnych uwag i jeden konkretny postulat, aby Hitler zezwolił na wycofanie oddziałów z północnej części Cotentin do Cherbourga.

Wówczas przemówił Führer. Rzekł, że pojmuje fakt, iż wojska na Cotentin mogą zostać odcięte. Obronę Cherbourga należy wzmocnić, a port utrzymać za wszelką cenę, przynajmniej do połowy lipca. Do obrony miasta wyznaczyć naj­zdolniejszego dowódcę. Póki nieprzyjaciel nie opanował Cherbourga, musi stawiać czoło kłopotom z zaopatrzeniem i wkrótce zacznie odczuwać braki. To - stwierdził Hitler - stanowi kluczowe zagadnienie. Luftwaffe i Kriegsmari­ne podejmą akcję minowania wód od Hawru do Cotentin, co odizoluje alianckie oddziały w Normandii od dostaw z morza. Co zaś tyczy się reszty, to Hitler zadowolił się refleksją, że należy rychło wyjaśnić sytuację na wschód od rzeki Orne.

Rundstedt krótko przedstawił perspektywy dokonania przez aliantów de­santu wspomagającego. Hitler zauważył, iż Brytyjczycy rzucili już do Norman­dii wszystkie swoje najlepsze dywizje. Oznacza to, że nieprzyjaciel chce głów­nie opanować ten region, choć możliwe wciąż pozostaje lądowanie w Pas de Ca­lais. Następnie Rundstedt postarał się o wyciągnięcie pewnych ogólnych wniosków: nieprzyjaciela należy zatrzymać na przyczółkach; „taktyczne prze­mieszczenia jednostek zależeć będą od rozwoju sytuacji w konkretnym rejo­nie”; odwody zostaną wykorzystane, jeśli nieprzyjaciel przebije się z przyczół­ka w głąb lądu. Rommel ostrzegł, iż nie można pozostawiać oddziałów pancer­nych w zasięgu ognia artylerii okrętowej aliantów. Podkreślił przy tym, iż wy­korzystanie wielkich związków zmechanizowanych jako całości jest nierealne. Terenu bronić winny tak długo, jak to możliwe, dywizje piechoty, czołgi zaś trzeba wycofać na tyły, tak aby mogły przystąpić do kontrataku, jeśli alianci przełamią niemieckie linie.

Konkludując Hitler powtórzył z naciskiem, że Cherbourg należy utrzymać tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Prowadzenie czysto obronnych walk na pozostałych obszarach jest na dłuższą metę wykluczone, gdyż umożliwi to aliantom przerzucenie do Francji kolejnych jednostek oraz sprzętu wojskowe­go. A zatem trzeba przejść do ataku. Dokonają tego samoloty Luftwaffe oraz okręty Kriegsmarine. Niczego ponadto nie może obiecać11. Rommel miał wcze­śniej nadzieję, że Hitler (oraz ludzie z szefostwa OKW) wybiorą się na front, by zapoznać się ze zdaniem dowódców liniowych. Führer początkowo składał podobne obietnice, lecz się z nich wycofał. Rommel był rozgoryczony faktem, iż żadna osobistość z niemieckiego naczelnego dowództwa nie pofatygowała się do Normandii podczas walk o ten region. Tworzono plany i wydawano rozkazy „zza zielonego stolika”12.

Po wojnie Jodl zeznał, że Rommel w trakcie opisanego spotkania zdener­wował Hitlera, zadając pytanie, co Führer sądzi o perspektywach Niemiec w tej wojnie. Być może Rommel istotnie o to zapytał. Możliwe jednak, iż Jodl nieświadomie włożył w usta Rommla słowa, które dowódca Grupy Armii ,,B” zawarł w raporcie złożonym dwanaście dni później, kiedy to atmosfera była naprawdę napięta13. Jodl stwierdził ponadto, że Rommel publicznie oskarżał niektóre jednostki SS za stosowanie przemocy wobec Francuzów, co w efekcie nastawiało wrogo wobec Niemców ludność francuską. Oskarżenie takie z pew­nością musiało zirytować Hitlera.

Paradoksalnie, zaraz po naradzie w Margival rozpętał się gwałtowny czte­rodniowy sztorm, który w sporej mierze utrudnił aliantom zaopatrzenie for­macji desantowych („wyręczając” poniekąd Kriegsmarine). Formacje niemiec­kie nie były jednak w mocy wykorzystać tej okoliczności i przejść do kontro­fensywy na lądzie.

Cezurą następnego etapu był 29 czerwca, kiedy to Rommel ponownie ucze­stniczył w spotkaniu z Hitlerem. Od 18 do 29 czerwca sytuacja Niemców w Normandii znacznie się pogorszyła. Osiemnastego alianckie dowództwo uznało, że wojska desantowe trzymają się na zdobytym przyczółku mocno, a oznacza to wykonanie pierwszej części operacji „Overlord”. Na zachodnim odcinku frontu Amerykanie napierali bezlitośnie. W centralnej Normandii, terenie w zasadzie łatwiejszym do obrony, alianci nie ustawali w akcjach za­czepnych, wspierani przez lotnictwo i artylerię. Walki w tamtym rejonie były szczególnie zacięte i krwawe; obie strony zanotowały wysokie straty. Żołnie­rze z jednostek Grupy Armii ,,B” stawiali twardy opór, ale ich siły zaczynały topnieć. Na stosunkowo wąskim froncie zmagało się około dwóch milionów lu­dzi. Wizytując oddziały liniowe, Rommel przekonał się, że jego żołnierze dają z siebie wszystko.

Rommel nie tracił z oczu także obszarów na północ od Sekwany. Podczas inspekcji pododdziałów 116. Dywizji Pancernej ponownie napomknął o możliwości lądowania aliantów między Sekwaną a Sommą14 (Fremde Hee­re West znacznie zawyżyło liczbę alianckich jednostek, stacjonujących w An­glii). Dwa dni później raz jeszcze wizytował 116. Dywizję Pancerną i rozma­wiał ze Schwerinern na temat taktycznych aspektów toczących się walk. Charakterystyczne, że w omawianym okresie Rommel „wymieniał poglądy”, „formułował życzenia” i „czynił sugestie”, miast wydawać jasne rozkazy podwładnym. Odnosi się wrażenie, że po prostu zaufał podkomendnym, po­puszczając cugli, oszczędzając im pohukiwań, zadowalając się dobrymi rada­mi. Bystry obserwator szybko doszedłby jednak do wniosku, że coś zmieniło się w jego sposobie myślenia.

Istotnie, w ciągu ostatniej dekady czerwca 1944 roku Rommel coraz wyra­źniej wyczuwał nadciągającą nieuchronną katastrofę. Czasem wspominał o tym przyjaciołom, że nie opuszcza go poczucie bezradności - nie mógł zrobić więcej niż obserwowanie, jak jego dzielni żołnierze ulegają naporowi znacznie silniejszego nieprzyjaciela15. 17 czerwca wyszedł ze spotkania z Hitlerem w nastroju niemal optymistycznym. Rozmawiając następnego dnia z Geyrem, zrelacjonował przebieg narady sceptycznemu dowódcy Grupy Pancernej „Za­chód”. Lecz mijały kolejne dni, w trakcie których alianckie oddziały liniowe nieustannie otrzymywały wzmocnienia, angielskie i amerykańskie samoloty jeszcze bardziej wzmogły ataki, ginęło coraz więcej Niemców. Początkowy optymizm Rommla się ulotnił. Liczyć mógł teraz jedynie na „lokalne sukcesy w obronie”. A jak to się miało do realności planów strategicznych? Jaką nadzie­ję żywić mogły teraz Niemcy?

Od czasu do czasu promyk nadziei jednak błyskał. 21 czerwca Rommel spotkał się z Seppem Dietrichem. Dietrich był przekonany, że uda mu się siła­mi dywizji pancernych I Korpusu powstrzymać Brytyjczyków. 12 czerwca na Anglię wystrzelono wreszcie pierwsze pociski typu V, co podniosło nieco na du­chu walczących Niemców. Ponieważ szeregi żołnierzy topniały, Rommel wyra­ził wstępną zgodę na propozycję Feuchtingera (dowódcy 21. Dywizji Pancer­nej), aby zaciągnąć do tej formacji dwa tysiące francuskich ochotników, goto­wych bić się z Anglikami16. Mimo wszystko było jednak oczywiste, że czas pra­cuje na niekorzyść obrońców. Rozwoju wypadków nie dało się odwrócić.

Rommel przedyskutował ogólne położenie z Rundstedtem 26 czerwca. Po­nownie zatelefonował do niego następnego wieczora. Zapytał go, czy byłby skłonny udać się razem z nim do Berchtesgaden na jeszcze jedno spotkanie

z Führerem. Wodzowi należało uprzytomnić powagę sytuacji. 17 czerwca obu feldmarszałkom obiecano odcięcie alianckich sił inwazyjnych od dostaw zao­patrzenia. Nawet gdyby się to powiodło, to i tak upłynąć musiałoby nieco cza­su, nim skutek owej blokady stałby się odczuwalny. Tymczasem na razie nic z tego nie wyszło. A sytuacja na lądzie pogarszała się z dnia na dzień. Rommel uważał, że Hitlera wprowadzili w błąd ludzie z OKW. Dzień wcześniej rozmawiał z gen. Thomale, szefem sztabu Guderiana, podczas inspekcji sek­tora bronionego przez LXXXIV Korpus (gen. Marcksa) i nakłaniał go do szcze­rego wyłożenia Hitlerowi grozy położenia. 27 czerwca skapitulowała załoga Cherbourga, chociaż wcześniej broniła się zawzięcie i poczyniła takie zni­szczenia, że alianci mogli wykorzystać port dopiero po upływie czterech tygo­dni. Od 17 czerwca wiele się zmieniło. Pogarszająca się pod względem tak­tycznym sytuacja wymuszała wyciągnięcie trudnych wniosków natury strate­gicznej i politycznej. Rommel dotychczas pozwolił sobie na szczerość wobec nielicznych. Groziła utrata Normandii, a porażka w Normandii musiała do­prowadzić ostatecznie do klęski Niemiec.

Rundstedt przystał na propozycję Rommla i zgodził się mu towarzyszyć. Obaj spotkali się w Paryżu 28 czerwca. Rommel wziął ze sobą tym razem Langa oraz adiutanta Tempelhoffa, mjr. Wolframa.

Właśnie ten ostatni był świadkiem rozmowy Rommla z Rundstedtem. „Herr Rundstedt - powiedział Rommel - zgadzam się z panem. Tę wojnę na­leży zakończyć bezzwłocznie. Oświadczę to Führerowi jasno i bez ogródek”17. Rommel dobrze wiedział, co może to za sobą pociągnąć. Bo czyż Hitler sam nie wyznał mu, że nikt z nim nie podpisze pokoju? Jednak sytuacja na frontach wymagała stanowczych działań i to nie tylko czysto militarnych. Do jej ustabi­lizowania - wbrew nierealistycznym nadziejom Rommla - nie doszło. Walki za zachodzie Europy rozgorzały na dobre. Każdy dzień przybliżał klęskę Rzeszy. W drodze do Niemiec Rommel cicho wyznał Wolframowi to, co leżało mu na sercu: „Czuję się odpowiedzialny za naród niemiecki”. Dodał, iż nie mówi tego jedynie jako dowódca wojskowy. Niemal cały świat wystąpił przeciw Niemcom. Zwycięstwo nie wchodziło w rachubę. Nieprzyjaciel wdarł się od zachodu na kontynent i trzymał się mocno na zdobytym przyczółku, gotów uderzyć dalej. Wojnę należy zakończyć18. Tego dnia Rommel otrzymał wiadomość, że Dollmann, dowódca 7. Armii, miał atak serca.

Rommel spędził noc w swoim domu i następnego ranka wyruszył do Berchtesgaden. Zastał tam Goebbelsa i Himmlera i postanowił zamienić z nimi pa­rę słów przed spotkaniem z Hitlerem. Po rozmowie z zawsze przyjaznym mu Goebbelsem odniósł wrażenie (którym podzielił się z Wolframem), że znalazł sojusznika, popierającego jego zamysł wyznania Führerowi całej trudnej praw­dy. Wolfram zgłosił pewne wątpliwości. Wątpił też, czy Rommlowi mogło się udać przekabacenie na swoją stronę Himmlera komplementami pod adresem wyczynów bojowych jednostek Waffen SS. Himmler, według Wolframa, „za­chował kamienną twarz”19.

Przed spotkaniem z Hitlerem Rommel zdołał też podyskutować przez półto­rej godziny z Guderianem - zachowane zapiski odnoszące się do fragmentów tej rozmowy dotyczą kwestii dozbrojenia dywizji pancernych i planów przy­szłych operacji. Guderian wciąż zajmował stanowisko generalnego inspektora wojsk pancernych, o osiemnastej rozpoczęło się spotkanie z Führerem, w którym wzięli udział także Rundstedt, Keitel oraz Jodl z OKW. Po pewnym czasie dołączyli jeszcze Göring oraz adm. Dönitz kierujący Luftwaffe i Krieg­smarine, a także zwalisty i ciężko oddychający feldmarsz. Speerle (dowódca floty powietrznej na zachodzie) oraz kilka innych osób.

Hitler wygłosił długą orację, zakończoną wydaniem „dyrektyw”. Jego prze­mowa pełna była rozpaczliwych banałów i fałszu. Zdawała się nie mieć zbyt wiele wspólnego z realną sytuacją. Najważniejszym zadaniem - stwierdził Führer - jest powstrzymanie nieprzyjacielskiej ofensywy i poczynienie przygo­towań do całkowitego wyparcia aliantów z Normandii. Wykonanie tego zada­nia spoczywa przede wszystkim na Luftwaffe. Chodzi też o zaminowanie kana­łu La Manche, aby w ten sposób odciąć anglosaskie wojska na kontynencie od dostaw z Wielkiej Brytanii. Już wkrótce do służby wejść miało tysiąc samolo­tów nowych typów. Kutry torpedowe i łodzie podwodne niebawem (najpóźniej za miesiąc) rozpoczną działania na kanale. Do oddziałów we Francji skieruje się też z Rzeszy wiele ciężarówek i innych pojazdów20.

Tyle znaleźć można w oficjalnych notatkach. Na naradzie padło jednak tak­że wiele słów, które nie zostały zaprotokołowane w stenogramie. Hitler popro­sił Rommla, aby pierwszy zabrał głos. Rommel, zgodnie z postanowieniem, za­czął od zaprezentowania Führerowi, jak przedstawia się rzeczywista sytuacja na froncie zachodnim. „Die ganze Welt - powiedział - steht gegen Deutschland, und dieses Kraftverhaltnis...”

Hitler przerwał mu ostro. Polecił, by feldmarsz. Rommel uprzejmie zajął się prezentacją sytuacji z wojskowego, a nie politycznego punktu widzenia. Rom­mel odparł, iż historia wymaga, żeby potraktować problem jako całość. Hitler ponownie go upomniał, nakazując przedstawić jedynie położenie wojsk nie­mieckich we Francji.

I Rommel spełnił to polecenie, a narada potoczyła się zaplanowanym torem. Jednak nim się zakończyła, Rommel podjął jeszcze jedną próbę. Skarciwszy Luftwaffe za nieudolność, dodał, że nie wyjdzie, dopóki nie powie Führerowi prawdy „o Niemczech”. „Herr Feldmarschall - odpowiedział na to Hitler lodo­watym tonem - Ich glaube Sie verlassen besser das Zimmer!” Rommel wy­szedł21. Już nigdy więcej nie spotkał się z Hitlerem.

Odtąd opuściły Rommla większe wątpliwości. Przez ostatnie dwa i pół ty­godnia czynnej służby rozmawiał już otwarcie z ludźmi podobnie jak on sam wstrząśniętymi losem Niemiec. Swe obowiązki wypełniał pilnie; wizytował oddziały, korygował niedociągnięcia, energicznie podsuwał własne pomysły. Czuł, że gdyby postępował inaczej, byłoby to niegodziwe wobec jego podwład­nych - żołnierzy, za których odpowiadał. Był ich dowódcą, a Niemcy nadal prowadziły wojnę. Starał się powstrzymać nacierającego przeciwnika i jak zwykle wszędzie było go pełno. Wiedział jednak, że Rzesza musi w końcu po­prosić o pokój, a Führer, naczelny wódz niemieckich sił zbrojnych, nie był skłonny podjąć takich starań. W takim razie uczynić to winien ktoś inny, ktoś, kto ma odwagę działać. Wkrótce po rozpoczęciu walk w Normandii Rommel powiedział Rugemu, że istnieje jakaś szansa na zawarcie pokoju, póki Niemcy utrzymują w swoich rękach pokaźne terytorium Europy. Czas jednakże uciekał22.

Rommel złożył wizytę Geyrowi nazajutrz po powrocie z Niemiec i opowie­dział o tym, co się wydarzyło. Następnie omawiali problem obrony rejonu Caen, obu brzegów Orne. Było wielce prawdopodobne, że nieprzyjaciel postara się przełamać front właśnie tam. W ciągu najbliższych dwóch tygodni Rommel parokrotnie jeździł do tego sektora. Geyr chciał otrzymać zwierzchnictwo nad trzema dywizjami I Korpusu Pancernego SS, rozmieszczonymi na południe od Caen, w lasach pod St-Laurent-de-Conde, aby móc tymi siłami zadać cios na­cierającym formacjom alianckim. Rommel nie wyraził zgody. Uważał, tak jak wcześniej, że przynajmniej część wojsk pancernych musi pozostać tuż pod Caen i wspomagać tamtejszą obronę. Wycofanie czołgów, jak to proponował Geyr, oznaczałoby narażenie jednostek piechoty, które zapewne nie poradziły­by sobie z silnym szturmem przeciwnika. Dodał, iż alianci najpewniej zaata­kują właśnie w tamtym rejonie, chcąc najkrótszą drogą dotrzeć do wyrzutni po­cisków V-1 i unieszkodliwić je.

Była to ostatnia rozmowa Rommla z Geyrem. Hitler dowiedział się, że do­wódca Grupy Pancernej „Zachód” jest nastawiony do walk równie pesymi­stycznie jak szef Grupy Armii ,,B”, a nawet usilniej nalega na wycofanie na ty­ły czołgów z frontu, i odwołał go ze stanowiska. (Wcześniej Geyr napisał i prze­słał do OKW dość szczery raport, rekomendując w nim odwrót spod Caen, za­jęcie linii obronnych pod Aveney i wzdłuż Orne oraz przyjęcie „elastycznej” taktyki23).

Następcą Geyra został gen. Eberbach. Spotkawszy się z nim tuż po jego przybyciu, 5. lipca, Rommel na nowo podjął temat obrony rejonu Caen24. Stwierdził, że nieprzyjaciel, jeśli zaatakuje na kierunku południowym (do cze­go z pewnością dojdzie), musi być powstrzymany ogniem dział przeciwpancer­nych, wyrzutni rakietowych „Nebelwerfer” oraz czołgów. Obronę należy ugru­pować w kilku liniach na znaczną głębokość.

Nocą, 7 lipca, alianckie lotnictwo bombowe dokonało ciężkiego nalotu na Caen. Miasto zostało zburzone, zginęło wielu cywilów, lecz niemieckie od­działy poniosły stosunkowo małe straty. 10 lipca Rommel znowu odwiedził ten rejon, obszar broniony przez LXXXIV Korpus oraz I Korpus Pancer­ny SS. Operowała tam również 16. Dywizja Luftwaffe, lecz jej żołnierze nie wzbudzili zaufania Rommla. Oddziały dywizji utraciły sporo starszych ran­gą oficerów, między innymi w ostatnim okresie poległo trzech dowódców ba­talionów.

Wszystkim dywizjom, w tym także pancernym, brakowało ludzi i sprzętu, a przybywające do Normandii z innych rejonów jednostki (należące np. do 15. Armii) nie miały pełnych stanów25. Rommel pojawił się w sektorze na wschód od Caen jeszcze dwukrotnie, 12. i 15. lipca, polecając pogłębić ugrupo­wanie obronne i nakazując zastąpienie pododdziałów czołgowych piechotą. Dowódcy podległych mu jednostek często zwracali się z pytaniem, czy możli­wy jest odwrót, a Rommel odpowiadał przecząco. Powoływał się na zarządze­nie Führera. Jak powiedział dowódcy II Korpusu Spadochronowego w Vire, gen. Meindlowi, każdy odcinek frontu musi zostać utrzymany. „Front muss unter allen Umständen gehalten werden”26.

Rommel wiedział, że jego ludzie znajdują się u kresu sił. „Nasi żołnierze - napisał do jednego z podległych mu dowódców - wchodzą do walki przytło­czeni myślą o materiałowej przewadze wroga. Pytają bez przerwy: »Gdzie jest Luftwaffe?« Poczucie bezradności wobec samolotów nieprzyjaciela grasu­jących bez żadnych przeszkód wywiera paraliżujący wpływ. Ostrzał artyle­ryjski przeciwnika niezwykle deprymuje zwłaszcza niedoświadczonych sze­regowców”27. Zapewne przyznałoby mu rację wielu brytyjskich weteranów spod Dunkierki. Działa i lotnictwo alianckie dziesiątkowały niemieckie for­macje lądowe. Nawet lokalne wypady poprzedzone były przygotowaniem ar­tyleryjskim. 14 lipca Rommel przeprowadził inspekcję jednego z pułków spa­dochronowych. Pułk uzupełniony został tysiącem rezerwistów, lecz z tej licz­by ośmiuset już poległo. „Morale oddziałów jest dobre - powiedział Rommlo­wi szef sztabu Grupy Pancernej „Zachód” - ale samą odwagą nie zniweluje się technicznej przewagi wroga”28. Słowa te wypowiedział Gause, dawny szef sztabu Rommla, obecnie kierujący sztabowcami Eberbach. Dowódcy niemiec­kich oddziałów byli w bardzo ponurych nastrojach. Na wschodzie, na central­nym odcinku frontu - na północ od bagien Prypeci - Rosjanie rozpoczęli 23 czerwca wielką ofensywę. Na początku lipca Armia Czerwona przerwała front, zdobyła Mińsk i wmaszerowała do Polski. Wkrótce dotrzeć miała do Wisły. Niektórzy oficerowie Wehrmachtu myśleli o popełnieniu samobój­stwa, Rommel jednak odrzucał ten pomysł. Powiadał, iż w takich okolicznoś­ciach samobójstwo równałoby się dezercji29.

Starzy znajomi Rommla rozmawiali z nim szczerze, a i on nie krył się wo­bec nich. „Lattmann - zapytał Rommel dowódcę artylerii, kiedy 10 lipca uda­li się obaj na inspekcję LXXXIV Korpusu - co sądzi pan o końcu tej wojny?”

„Panie feldmarszałku, to, że nie możemy zwyciężyć, jest oczywiste. Mam nadzieję, że wystarczy nam sił... na wywalczenie przyzwoitych warunków pokojowych.

„Spróbuję wykorzystać reputację, jaką cieszę się u aliantów - oznajmił Rommel wprost - aby zawrzeć rozejm wbrew woli Hitlera”.

Rommlowi wciąż się zdawało, że Anglosasi udzielą Niemcom choćby bierne­go wsparcia w wojnie ze Związkiem Radzieckim, o czym powiedział Lattmannowi30. Kilka dni później feldmarszałek rozmawiał z płk. Warningiem, szta­bowcem 17. Dywizji Luftwaffe. Warning służył wcześniej w sztabie Rommla w Afryce Północnej - był pod El-Alamejn, kiedy Rommel otrzymał od Hitlera rozkaz zabraniający odwrotu, i to właśnie Warningowi Westphal polecił wtedy dotrzymać towarzystwa zgnębionemu szefowi Panzerarmee31.

Rommel uważał więc Warninga za zaufanego przyjaciela i wypróbowanego podwładnego, jednego z wiernych afrykańczyków. Gdy obaj znaleźli się na osobności, Warning zapytał wprost: „Panie feldmarszałku, co się tutaj dzieje? Dwanaście niemieckich dywizji próbuje utrzymać front”.

„Coś panu powiem” - odparł Rommel. „Feldmarszałek von Kluge i ja wy­słaliśmy Führerowi ultimatum. Z militarnego punktu widzenia tej wojny wy­grać już nie można. Konieczne są polityczne decyzje”.

Warning spojrzał na Rommla z niedowierzaniem.

„A jeśli Führer się nie zgodzi?”

„Wówczas - wyjaśnił Rommel - otworzę front zachodni. Pozostała tylko jedna bardzo ważna kwestia: aby Anglicy i Amerykanie dotarli do Berlina przed Rosjanami”32.

Z innym ze swych dawnych podkomendnych, Westphalem, także służącym w Normandii, Rommel rozmawiał w podobnym, ponurym tonie33. Przy pew­nej okazji oświadczył też własnemu synowi, Manfredowi, że pora „otwarcia zachodniego frontu” nadejdzie, kiedy Brytyjczycy i Amerykanie przebiją się ostatecznie. Wtedy trzeba będzie jednostronnie zaniechać oporu i pozwolić wojskowym narzucić bieg historii, jeśli nie wchodzi już w grę dogadanie się polityków34. Słowa te Rommel wypowiedział już jednak później, w zmienio­nych okolicznościach.

„Ultimatum” Rommla oraz feldmarsz. von Klugego faktycznie podpisane zostało następnego dnia, 16 lipca. Geyr nie był jedyną ofiarą narady u Hitle­ra z 29 czerwca. Führer stwierdził, że należy także znaleźć kogoś na miejsce sędziwego feldmarsz. von Rundstedta. Kogoś, kto potrafiłby powściągnąć defetyzm oraz niesubordynację dowódcy Grupy Armii „B”. Wcześniej Rundstedt sporządził pesymistyczny raport dla OKW, nalegając, jak Geyr, na wy­cofanie wojsk spod Caen i cytując opinię Rommla, iż dowódcy liniowi muszą odzyskać swobodę w podejmowaniu decyzji na szczeblu operacyjnym. Raport ten, rzecz jasna, nie przypadł wcale do gustu Hitlerowi. Rundstedt, zapyta­ny wprost przez Rommla na temat konkretnych propozycji, stwierdził krót­ko: „Trzeba zawrzeć pokój!”

Na miejsce Rundstedta, czyli na funkcję szefa OB West Hitler desygnował Klugego. Kluge, Prusak z pochodzenia, dowodził w 1940 roku we Francji 4. Ar­mią, w której składzie walczyła dywizja Rommla. Podczas koszmarnej dla Niemców zimy roku 1941 zastąpił na stanowisku dowódcy Grupy Armii „Śro­dek” na froncie rosyjskim feldmarsz. von Boćka. Właśnie po wizycie w kwate­rze polowej Klugego w 1943 roku Hitler ledwie uniknął śmierci z rąk konspi­ratorów, którzy umieścili bombę na pokładzie samolotu. Przed zastąpieniem Rundstedta Kluge rozmawiał z kierownictwem OKW. Jeszcze w 1940 roku po­znał uparty charakter Erwina Rommla, człowieka, którego w OKW określano teraz mianem pesymisty.

Pierwsze spotkanie (w 1944 roku) Klugego z Rommlem nie przebiegło w sie­lankowej atmosferze. Odbyło się 3 lipca (a więc zaraz po tym, jak Kluge objął szefostwo OB West) w La Roche Guyon, w obecności Speidla i Tempelhoffa. Kluge bez ogródek oznajmił Rommlowi, że choć jest on feldmarszałkiem, to jed­nak musi słuchać rozkazów przełożonych. Zgodnie z odgórnymi nakazami udzielił mu nagany za nieposłuszeństwo.

Zirytowało to Rommla. Uważał, że ściśle wypełnia polecenia. Jego wykro­czenie polegało na uczciwym i szczerym przedstawieniu rzeczywistej sytuacji. 5 lipca posłał Klugemu raport35, w którym konstatował, iż Cherbourga nie da się utrzymać zbyt długo. Skarżył się też na całkowitą dominację nieprzyjaciel­skich sił lotniczych w powietrzu oraz fatalny stan zaopatrzenia podległych mu oddziałów. Powtórzył, że należało jemu, jako dowódcy Grupy Armii „B”, prze­kazać bezpośrednie zwierzchnictwo nad Grupą Pancerną „Zachód”. Raport opatrzył też osobistą notatką, iż czuje się głęboko urażony uwagami wypowie­dzianymi pod jego adresem przez Klugego w obecności oficerów sztabowych.

Stwierdził, że nie zasłużył na takie potraktowanie. Kopię tegoż raportu (natu­ralnie bez notatki przeznaczonej dla Klugego) Rommel wysłał za pośrednic­twem Schmundta Hitlerowi.

Początkowo więc doszło do konfrontacji. Niemniej jednak Kluge był by­strym, rutynowanym dowódcą i nie upłynęło zbyt wiele czasu, nim wyrobił so­bie własne opinie. W zasadzie całkowicie pokrywały się one z tym, co przedsta­wił mu Rommel. Odwlekanie klęski nie miało rozstrzygającego znaczenia, a katastrofa wydawała się nieuchronna. Front mógł być utrzymany jeszcze tyl­ko przez kilka tygodni. Jednostkom brakowało ludzi, a przede wszystkim bro­ni i amunicji. Alianci przerzucili do Francji około czterdziestu dywizji, proste zestawienie liczb nie dawało jednak obrazu sytuacji. Anglosaskie formacje miały pełne stany, straty były natychmiast uzupełniane. Jednostki Wehrmachtu wykruszały się z dnia na dzień. W pierwszej połowie lutego Kluge czę­sto spotykał się i dyskutował z Rommlem. 12 lutego został na obiad w La Roche Guyon, a 16 Rommel przesłał mu, jak to sam określił wobec Warninga, „ultimatum”36. Wnosił, iż zostanie ono niezwłocznie przekazane Hitlerowi. Wehrmacht utracił od 6 czerwca sto siedemnaście tysięcy ludzi, w tym dwa ty­siące siedmiuset oficerów. Liniowe jednostki zaś zasiliło tylko dziesięć tysięcy rezerwistów. Nadeszła pora, aby spojrzeć prawdzie w oczy.

We wspomnianym dokumencie Rommel stwierdził, że wkrótce dojdzie w Normandii do fatalnego dla Niemców przesilenia. Oddziały walczyły boha­tersko, ale dysproporcja sił pomiędzy zmagającymi się stronami (szczególnie jeśli chodzi o czołgi i artylerię) musiała w końcu przeważyć. Formacje niemiec­kie ponosiły ciężkie straty, a miejsce tych, którzy padli, zajmowali nieliczni, niedoświadczeni rekruci. Alianci bez przerwy dokonywali nalotów lotniczych. Rommel wnosił, iż w tej sytuacji należy się spodziewać przebicia się nieprzyja­ciela w głąb Francji w „najbliższej przyszłości” („absehbarer Zeit”). Kluge ży­wił podobne przekonanie. Skromne odwody pancerne nie były w stanie zapo­biec klęsce. Samoloty Luftwaffe niemal nie pojawiały się nad rejonami walk. Refleksje te Rommel uzupełnił odręcznym dopiskiem: „Konieczne jest wycią­gnięcie wniosków politycznych z owej sytuacji”.

Speidel i Tempelhoff, bez wątpienia świadomi tego, że Hitler wpadnie w szał, przeczytawszy podobne wywody, nakłonili Rommla do usunięcia z te­kstu wyrazu „politycznych”. Rommel zrobił to. I podpisał dokument.

Dzień wcześniej, 15 lipca, Rommel ponownie wizytował tereny na wschód od Caen. Oświadczył dowódcy 346. Dywizji, że nieprzyjacielski atak - dokona­ny zapewne przez formacje pancerne - na pozycje na północ od Bois de Bavent postawi broniące sektora jednostki niemieckie w krytycznym położeniu.

16 lipca stwierdził to samo wobec oficerów Grupy Pancernej „Zachód” oraz LXXXIV Korpusu, zajmujących pozycje właśnie na wschód od Caen. Przeciw­nik, powiedział Rommel, podejmie natarcie i jednocześnie będzie się starał zdobyć samo Caen. Obronę należy więc ugrupować głęboko - w wielu liniach. Dowództwo 21. Dywizji Pancernej powinno wydzielić pułk grenadierów pan­cernych i skierować go w pobliże frontu, aby w razie potrzeby mógł interwenio­wać natychmiast. W niektórych sektorach związki pancerne winny prowadzić uporczywą obronę, kiedy dojdzie już do alianckiego szturmu38. W dzień po tym, jak przesłał sporządzony przez siebie dokument Klugemu, Rommel przepro­wadził inspekcję II Korpusu Pancernego (gen. Haussera) oraz dwóch innych dywizji, które w dotychczasowych starciach poniosły ciężkie straty. Następ­nie postanowił porozmawiać z szefem I Korpusu Pancernego SS, Seppem Dietrichem, broniącym zagrożonego sektora na wschodnim brzegu Orne. Po­żegnał się z Dietrichem o czwartej po południu i wyruszył szosą przez St. Pierre ku La Roche Guyon. Samoloty alianckie patrolowały okolicę, a za­tem Rommel, aby zmniejszyć ryzyko, polecił kierowcy, oberfeldfeblowi Da­nielowi, skręcić w boczną drogę przed Livarot. Zamierzał ponownie wyjechać na główny trakt kilka kilometrów na północ od Vimoutiers i dalej ruszyć na wschód ku Sekwanie.

15 lipca, na dzień przed sygnowaniem przez Rommla swego „ultimatum” i wysłaniem go Klugemu, szef sztabu niemieckiej „armii rezerwowej” (zajmu­jącego biura w siedzibie OKW przy Bendlerstrasse), płk Schenk von Stauffenberg, odleciał z Berlina do kwatery Hitlera w Kętrzynie. Przybył tam o jedena­stej i zatelefonował stamtąd do gen. Olbrichta w Berlinie. Olbricht, zgodnie z ustalonym planem, zaczął wydawać różnym oddziałom rozkazy ściągania do Berlina. Oznaczało to początek realizacji „planu alarmowego”, określonego kryptonimem „Walkiria”, wedle którego jednostki szkół wojskowych winny przybyć do stolicy Rzeszy. Pozornym celem tej akcji miało być zapewnienie bezpieczeństwa centralnym urzędom państwa, zagrożonym jakoby przez bunt miliona obcokrajowców - robotników przymusowych pracujących w Niem­czech. Ten bunt był naturalnie plotką. Stauffenberg miał w swojej teczce bom­bę przeznaczoną dla Hitlera.

Stauffenberg, mężczyzna o znakomitej prezencji, energiczny, mający na koncie mnóstwo zasług wojennych, nadał świeży impuls działalności spiskow­ców. Niektórzy uważali go za człowieka nieobliczalnego i chimerycznego, ale wszyscy cenili za odwagę. Stauffenberg w istocie był typem bohatera roman­tycznego. Wierzył w potęgę czynu. Sumienie nakazało przeciwstawić się ze względów moralnych hitlerowskiej tyranii. Z czasem stał najbardziej dyna­micznym członkiem konspiracji39. Miał uczestniczyć w naradzie z udziałem Hi­tlera i podłożyć bombę, aby w odpowiednim czasie eksplodowała, zabijając (przynajmniej) Führera. Uprzednio raz już Stauffenberg zjawił się w Kętrzy­nie z bombą. Było to 11 lipca. Postanowił jednak wrócić do Berlina, ponieważ w owym czasie nie przebywał w Wilczym Szańcu Himmler (którego spiskowcy uznawali za najgroźniejszą figurę nazistowskiego reżimu).

Po otrzymaniu wiadomości, że zamach się powiódł, konspiratorzy planowa­li podjęcie stosownych działań w Berlinie (którymi bezpośrednio kierować miał Olbricht) oraz we Francji, gdzie do spisku należał Befehlshaber Frankreich, gen. von Stülpnagel. W Niemczech miał powstać nowy rząd, a gen. Beck miał zostać głową państwa. Na naczelnego dowódcę Wehrmachtu przewidziano feldmarsz. von Witzlebena, a na stanowisko kanclerza Rzeszy - dr. Goerdelera, byłego burmistrza Lipska (Goerdeler, obawiając się aresztowania, już się ukrywał przed gestapo). W skład gabinetu wejść miały osobistości z prenazistowskich czasów. Spiskowców łączyła nienawiść do narodowego socjalizmu, głęboki niepokój o przyszłość Niemiec i gotowość do wzięcia odpowiedzialności za śmierć Hitlera.

Po udanym zamachu stanu planowano natychmiastowe podjęcie przez woj­skowych zamieszanych w spisek negocjacji pokojowych z alianckim dowódz­twem na froncie zachodnim. Rommel od pewnego czasu nie ukrywał, iż należy postąpić właśnie tak. Speidel razem z paroma innymi oficerami w sztabach OB West i Grupy Armii „B”, wiedział, przynajmniej w zarysach, co nastąpi po „usunięciu” Führera.

O godzinie trzynastej rozpoczęła się narada w Kętrzynie. Stauffenberg po­nownie zadzwonił do Olbrichta, gdyż, powróciwszy do pomieszczenia, w któ­rym odbywała się konferencja, dowiedział się, iż Hitler zamierza opuścić ją już po kilku minutach. W Berlinie Olbricht zarządził podległym jednostkom wstrzymać akcję i wrócić do koszar. Wyjaśnił, że był to „alarm” jedynie ćwi­czebny. Dowództwo chciało się przekonać, jak przedstawia się sprawność od­działów zapasowych. Próba wypadła dobrze - dodał. Następną konferencję w Kętrzynie, w której znowu nakazano uczestniczyć Stauffenbergowi (mające­mu przedstawić szczegółowo stan formacji zapasowych przed ich skierowa­niem na front), Hitler wyznaczył na 20 lipca. Oznaczało to raz jeszcze przesu­nięcie na tę datę realizację operacji „Walkiria”.

16 lipca dowódca Special Air Service w Anglii poprosił zwierzchników o za­aprobowanie następującego zamysłu: chciał wyznaczyć niewielką doborową grupę komandosów, którzy następnie zostaliby przerzuceni na terytorium oku­powane przez Niemców z zadaniem „zabicia lub uprowadzenia do Anglii feldmarsz. Rommla lub też kogoś z kierownictwa jego sztabu”. Kwatera główna SAS otrzymała wiadomość o pobycie Rommla w La Roche Guyon od wywiadowców zrzuconych wcześniej w Burgundii i mających dokonywać ataków na konwoje z zaopatrzeniem dla niemieckich sił w Normandii. Z kolei dowódca te­goż pododdziału otrzymał tę informację od członka francuskiego ruchu oporu, który był właścicielem kawałka gruntu w okolicy La Roche Guyon i który do­brze wiedział, co dzieje się w tamtejszym zamku - Francuz zdołał poznać na­wet zwyczaje Rommla, wiedział, gdzie feldmarszałek chadza na spacery. Po początkowej odmowie dowódca SAS, mjr William Fräser, otrzymał w końcu zgodę na przerzucenie do Francji pododdziału złożonego z dwóch oficerów oraz czterech żołnierzy. Rozkaz przystąpienia do wypełnienia misji podpisany zo­stał 20 lipca. Zaplanowano zrzucenie komandosów na 25-26 lipca. Sztabowcy brytyjskiej 21. Grupy Armii w Normandii optowali raczej za „likwidacją niż pochwyceniem wiadomej osoby”40.

17 lipca samochód wiozący Rommla wyjechał znowu na główną drogę, wio­dącą na południe ku Vimoutiers. Z tyłu wozu siedział obergefreiter Holke, mający za zadanie ostrzegać w razie pojawienia się nieprzyjacielskich samo­lotów. W aucie znajdowali się również oficerowie sztabowi: mjr Neuhaus oraz kpt. Lang.

Nagle Holke krzyknął, że samoloty nieprzyjaciela kierują się w stronę dro­gi, po której jechali. Maszyny leciały ze znaczną prędkością na małej wysoko­ści. Kierowca, Daniel, miał natychmiast przyspieszyć i w dogodnym miejscu zjechać z szosy, tak aby Rommel i pozostali mogli przeczekać atak w zagłębie­niu terenu. Jednakże lecący na czele samolot niemal natychmiast otworzył ogień. Szofer stracił panowanie nad wozem i samochód wylądował w rowie po lewej stronie drogi. Rommel był już poważnie ranny, nim maszyny zawróciły i ponowiły atak, dziurawiąc pociskami unieruchomione auto.

Najbliższym szpitalem wojskowym był Luftwaffenortlazarett w Bernay, na trakcie do Rouen, w odległości około czterdziestu kilometrów od miejsca ataku. Pierwszej pomocy udzielił Rommlowi francuski lekarz we francuskim szpitalu (prowadzonym przez zakonników) w Livarot. Nim jednak feldmarszałek tam się znalazł, upłynęły trzy kwadranse, w trakcie których Lang zdobył nowe au­to. Z Livarot nieprzytomny Rommel, razem z Danielem, przewieziony został do Bernay. Był ciężko kontuzjowany; kule i odłamki trafiły go w twarz i skroń. Podobnie Daniel, który wkrótce zmarł na skutek ran.

Nazajutrz, 18 lipca, 2. Armia brytyjska dokonała uderzenia, którego od pewnego czasu spodziewał się Rommel - na wschód od Caen, na wschodnim brzegu rzeki Orne. Natarcie poprzedzone zostało potężnym porannym nalo­tem na pozycje niemieckie, trwającym trzy godziny: od wpół do szóstej do wpół do dziewiątej. Brytyjski VIII Korpus (gen. O'Connora), dysponujący trzema dywizjami pancernymi oraz dywizjami piechoty na lewym skrzydle, ruszył na południe. W tym samym czasie II Korpus kanadyjski (gen. Simondsa) zaata­kował miasto Caen.

Do końca dnia Niemcy zmuszeni byli, ponosząc znaczne straty, do opu­szczenia wysuniętych placówek, mimo to wciąż kontrolowali wzniesienia Bourguebus, na południe od Caen. Udało im się również zniszczyć sporo alianc­kich czołgów. Nie doszło do przełamania frontu. Niemieckie działa przeciw­pancerne, wspierane ogniem armat czołgowych, zebrały pokaźne żniwo w po­staci unieruchomionych wozów bojowych przeciwnika. Żołnierze Rommla trzymali się twardo.

ROZDZIAŁ 22

„O HONOR NIEMIEC”

O godzinie dwunastej czterdzieści dwie, we czwartek 20 lipca 1944 roku, potężna eksplozja wstrząsnęła bunkrem w Kętrzynie w Prusach Wschodnich, gdzie Hitler prowadził kolejną z narad1. Kilku jej uczestników, w tym przyja­ciel Rommla, gen. Schmundt, zginęło na miejscu bądź też wkrótce zmarło z odniesionych ran. W bunkrze zapanował, na krótko, kompletny chaos. Hitler jednak przeżył.

Bombę podłożył Stauffenberg. Po raz trzeci przywiózł ją z Berlina samo­lotem w swojej teczce i tuż przed naradą uruchomił mechanizm zegarowy za­palnika. Po poważnych obrażeniach odniesionych w Tunezji, Stauffenberg zamiast jednej ręki miał protezę, mimo to nauczył się nią sprawnie posługi­wać. Ulokował teczkę z ładunkiem pod stołem konferencyjnym (zajmował miejsce stosunkowo blisko Hitlera) i wyszedł z pomieszczenia, „aby zatelefo­nować” wkrótce po rozpoczęciu narady. Na zewnątrz zaczekał aż nastąpi wy­buch. Potem bez specjalnych kłopotów przeszedł przez posterunki strażni­ków. W ciągu dwudziestu pięciu minut dotarł na lotnisko i na pokładzie sa­molotu wyleciał do Berlina.

Tymczasem w baraku, przed wybuchem, sąsiad Stauffenberga przesunął stopą teczkę tego ostatniego na drugą stronę masywnego dębowego stołu, co zapewne nieco złagodziło bezpośrednie skutki eksplozji. Stauffenberg, widząc i słysząc wybuch, był przekonany, że Hitler, stojący tak blisko ładunku, nie mógł się uratować. Było jednak inaczej.

Pierwszy meldunek dotarł do Berlina o pierwszej po południu. Według nie­go Hitler nie żył. Jednakże niebawem Keitel, również ocalały uczestnik konfe­rencji, rozkazał nadać do stolicy wiadomość, że Führer żyje. Wkrótce potem po­łączenie z Berlinem zostało przerwane.

W Berlinie spiskowcy wierzyli z rozpaczliwym optymizmem, że informacja Keitla musi być blefem. Pierwszą wiadomość przekazał gen. Fellgiebel, szef łączności i człowiek wtajemniczony w spisek. Uzgodniono wcześniej, że sygna­łem do rozpoczęcia akcji w Berlinie będzie prosta konstatacja śmierci Hitlera: Führer tot [„wódz nie żyje”]. Druga wieść nadeszła jednak od feldmarszałka, szefa sztabu OKW2. W stolicy Rzeszy zapanowało zamieszanie. Łączność z Kę­trzynem została przerwana, o co postarał się po zamachu Fellgiebel. Teraz na­leżało dokonać zdecydowanej akcji w Berlinie i nadać komunikat do wszystkich jednostek i okręgów wojskowych: Führer ist tot! I zabrano się za rozsy­łanie tej wiadomości, nieco jednak niemrawo. Dla tych, którzy oczekiwali jej z nadzieją, wszystko wydawało się jasne i rozstrzygnięte. Oberquartermeister [główny kwatermistrz] Klugego, płk Finckh, zadzwonił do Speidla do La Roche Guyon wczesnym popołudniem i oznajmił mu, że próba zamachu się powiodła i Hitler zginął3. Później tego samego dnia gen. Blumentritt z OB West potwierdził telefonicznie Speidlowi tę informację, ograniczając się do jedynego słowa: Tot4. Jednak w Berlinie konspiratorów dręczyły wątpliwości. Wstrzy­mywano się z realizacją „Walkirii”. Czy Hitler rzeczywiście zginął?

O piętnastej piętnaście przywrócono łączność pomiędzy Kętrzynem i Berli­nem. Keitel zdołał porozmawiać krótko z gen. Frommem, dowódcą Armii Za­pasowej i przełożonym Stauffenberga. Keitel wyjaśnił mu, iż Führer żyje i cał­kowicie panuje nad sytuacją. Do Kętrzyna zawitał Mussolini, a Hitler, zmie­niwszy poszarpane ubranie, pełnił funkcję gospodarza. Tymczasem Keitel zdą­żył też dać wolną rękę Himmlerowi - gestapo mogło przesłuchać każdego, nie­zależnie od rangi. Nikt nie był chroniony. Niemieckie służby bezpieczeństwa dokonać miały bezprecedensowej czystki.

Spiskowcy zaś zaczęli już rozdzielać między siebie stanowiska państwowe (feldmarsz. von Witzlebenowi przypadło dowództwo sił zbrojnych Rzeszy). Wieści o tym prędko dotarły do Kętrzyna. Z Führerhauptquartier wypłynęły kontrrozkazy. Niemcy winni podporządkować się wyłącznie tym ostatnim.

W Berlinie nie wprowadzono w życie planu „Walkiria” aż do godziny szes­nastej, kiedy to po burzliwej dyskusji gen. von Hase (komendant wojskowy Berlina oraz jeden z konspiratorów) wezwał do siebie mjr. Remera, dowódcę Wachbataillon GrossDeutschland. Oświadczył mu, że Führer uległ nieszczęśli­wemu wypadkowi i w związku z tym należy podjąć konieczne środki ostrożno­ści. Remer miał wziąć trzy kompanie i obstawić nimi Regierungsviertel, siedzi­bę władz miejskich. Żołnierzom nie wolno było wpuszczać tam nikogo, nawet ministrów i generałów. Remer powrócił do koszar i wydał rozkazy. Zbliżało się już wpół do piątej5.

Na niekorzyść konspiratorów zadziałał też pewien osobliwy splot okoliczno­ści. Tego dnia urzędnik goebbelsowskiego Ministerstwa Propagandy, dr Ha­gen, wygłosił prelekcję dla niektórych oficerów i podoficerów Remera. Wraca­jąc od von Hasego, Remer natknął się na niego, a Hagen wspomniał, że zdawa­ło mu się, iż widział przed paroma godzinami przechadzającego się po Berlinie w mundurze feldmarszałka byłego głównodowodzącego wojsk lądowych von Brauchitscha (co nie było prawdą). Pogłoski o upadku Führera, niespo­dziewane dyspozycje dla wachbatalionu, pojawienie się w stolicy odsuniętego feldmarszałka - wszystko to wzbudziło podejrzenia Hagena. Podzielił się nimi z Remerem, który zgodził się, że Hagen powinien natychmiast udać się do sa­mego Goebbelsa, przebywającego akurat w Berlinie6.

Żołnierze Remera zajęli miejsca w ciężarówkach. Trzy kompanie utworzyły kordon, a czwarta pozostała w rezerwie. Remer ponownie zameldował się u von Hasego. Tam też podsłuchał rozmowę dwóch oficerów, z których jeden wspomniał o konieczności aresztowania reichsministra Goebbelsa. Dało to Remerowi jeszcze bardziej do myślenia, ale Hagen już wyjechał.

O szesnastej czterdzieści tego dnia Stauffenberg w triumfalnym nastroju dotarł do kwatery głównej Armii Rezerwowej w budynkach OKW przy Bendlerstrasse, która stała się ośrodkiem spisku. Uważał, iż zamach się powiódł i sądził, że operacja „Walkiria” rozwija się już w pełni. Działania jednak le­dwie się zaczęły. Fromm rozmawiał przed godziną z Keitlem i teraz zaczynał dystansować się od konspiratorów.

Spiskowcy wzięli się wreszcie za rozsyłanie depesz o zgonie Hitlera (które, nawiasem mówiąc, trafiły już na biurka gestapo). Komendę nad całym woj­skiem objąć miał von Witzleben. O osiemnastej komendantury poszczegól­nych okręgów wojskowych otrzymały rozkaz natychmiastowego aresztowania czołowych figur partii nazistowskiej, szefów obozów koncentracyjnych oraz czołówki SS. Rozkaz ten podpisany był przez Fromma (wobec którego spis­kowcy zastosowali tymczasem areszt domowy) i potwierdzony przez Stauffenberga. Członków spisku zaczynały dręczyć coraz poważniejsze wątpliwości, jednakże wiedząc, iż sprawy zaszły bardzo daleko, nie mogli się już cofnąć. Naiwnie wierzyli, że przewrót może się udać, jeśli przekona się wyższych do­wódców wojskowych na froncie zachodnim, iż reżim nazistowski został obalo­ny, a także opanuje się Berlin. Z Bendlerstrasse wysyłano kolejne depesze aż do dwudziestej pierwszej dwadzieścia pięć, obecnie sygnowane nazwiskiem gen. Hoepnera, formalnie nominowanego przez Witzlebena na stanowisko szefa Armii Rezerwowej na miejsce zdyskredytowanego Fromma. Ostatnia z owych depesz także zaczynała się od słów: „Der Führer Adolf Hitler ist tot!”1 [„Wódz, Adolf Hitler, nie żyje!”]

O osiemnastej trzydzieści ludzie Remera otoczyli, zgodnie z rozkazem, sie­dziby urzędów rządowych, a on sam znowu zjawił się w gabinecie von Hasego. Wcześniej usiłować odszukać Hagena i otrzymać od niego więcej informacji na temat aktualnej sytuacji. Nie znalazł go, lecz otrzymał od niego wiadomość. Hagen najwyraźniej bał się aresztowania. Jednak miał dla niego pilną wieść. Otóż Remer winien stawić się osobiście u dr. Goebbelsa.

Remer oznajmił sztabowcom von Hasego, że został wezwany przez minis­tra Goebbelsa. Von Hase natychmiast go powstrzymał: „Remer, proszę zo­stać tutaj!”8. Remer wyznał swojemu adiutantowi, że gen. von Hase zabra­nia mu wypełnić polecenia Goebbelsa. Mimo wszystko zdołał jednak wkrót­ce wymknąć się z komendantury i zjawił się przed obliczem reichsministra. Odpowiadając na wstępne pytanie, Remer oświadczył, iż jest całkowicie lo­jalny wobec Führera.

Goebbels przyjrzał mu się bacznie i uścisnął dłoń. Po chwili wręczył Remerowi słuchawkę telefonu. Na linii był sam Hitler, który wydał Remerowi rozkazy. Führer przyznał majorowi wielkie prerogatywy, nakazując mu pod­jęcie wszelkich niezbędnych - nawet drastycznych - środków w celu urato­wania władz Rzeszy9.

Remer urządził zbiórkę wachbatalionu w ogrodzie posesji Goebbelsa przy Hermann Göring Strasse. O dwudziestej trzydzieści Goebbels przemówił do żołnierzy. Stwierdził, iż batalionowi przypadło w udziale wypełnienie histo­rycznej misji. Remer zaś wyjaśnił, że otrzymał dyspozycje od samego Führera.

Wachbataillon nie był jedynym oddziałem przewidzianym do realizacji pla­nu „Walkiria”. Remer dowiedział się, że do Fehrbelliner Platz dotarła jakaś jednostka pancerna, znajdująca się pod rozkazami Guderiana. Nawiązał z nią kontakt, lecz oznajmiono mu, iż czołgiści podporządkują się wyłącznie polece­niom Guderiana i nikogo innego. Remer znalazł się w kropce - jego żołnierze nie mieliby większych szans w ewentualnym starciu z formacją pancerną. Zjawił się jednak poprzedni dowódca Wachbataillon GrossDeutschland, płk Gehrke, i wyjaśnił czołgistom, że wszystko jest w porządku - domyślając się, że zamierzą oni dochować lojalności Führerowi. Remer tymczasem zaczął ściągać posiłki, między innymi ciężki sprzęt z Cottbus, okazały się one jednak w rezultacie niepotrzebne.

Remer na własną rękę doszedł do wniosku, że ośrodkiem spisku jest siedzi­ba OKW przy Bendlerstrasse. Posłał tam zatem kompanię pod dowództwem por. Schleego. Schlee obstawił okolicę, ustawiając przy wejściach wartę. Wte­dy kazano mu zameldować się u gen. Olbrichta, jednego z przywódców spisku, o czym Schlee oczywiście nie wiedział.

Wcześniej Schlee uprzedził swoich ludzi, że jeżeli nie wróci do nich w ciągu dwudziestu minut, to mają wziąć budynek szturmem. Okazał przezorność, gdyż jakiś pułkownik (okazał się nim Mertz von Quirnheim, jedna z czołowych postaci spisku) zabronił mu opuszczać pokój Olbrichta. Mimo to Schleemu udało się wymknąć. Dla niego, tak jak i dla Remera, wszystko już stało się jasne. Doszło, zgodnie ze słowami Goebbelsa, do wojskowego puczu; zama­chowcy próbowali też zgładzić Führera. Ognisko zdrady znajdowało się na Bendlerstrasse. Była godzina dwudziesta pierwsza piętnaście.

W Paryżu nadal czekano. W godzinach popołudniowych płk Cäsar von Ho­facker odebrał telefon z Berlina z wiadomością, że Hitler, Himmler i Göring nie żyją. Oznaczało to sygnał do rozpoczęcia akcji (znacznie spóźniony, ponie­waż pogłoski i nieoficjalne wieści zaczęły napływać z Rzeszy już od trzynastej) dla przebywających w Europie Zachodniej konspiratorów, Westlösung10. Ho­facker, pracujący w sztabie Stülpnagla, był krewnym Stauffenberga. Ten ofi­cer Luftwaffe i zawzięty przeciwnik reżimu nazistowskiego, zwolniony został przez swego szefa, Stülpnagla, z wszelkich obowiązków służbowych. Hofacker miał zapewnić koordynację działań spiskowców w Berlinie i Paryżu.

Było to konieczne z uwagi na fakt, iż dwie odrębne grupy konspiratorów działały w odmiennych warunkach i miały do spełnienia odrębne zadania. Spiskowcy operujący w stolicy Rzeszy chcieli przechwycić ośrodki władzy i na­tychmiast narzucić krajowi nową politykę, której formułowaniem opozycja zaj­mowała się na miesiące przed zamachem. Musiało temu oczywiście towarzy­szyć pozbycie się za wszelką cenę Hitlera. Konspiratorzy we Francji winni za­pewnić sobie kontrolę nad jednostkami Wehrmachtu na froncie zachodnim oraz (w miarę możliwości najszybciej) podjąć negocjacje z aliantami dotyczące zawieszenia broni.

Ośrodkiem antyhitlerowskiego spisku we Francji była kwatera główna Stülpnagla, siedziba Befehlshaber Frankreich w Paryżu. Tamtejsi konspirato­rzy na ogół nie znali szczegółów planu centrum berlińskiego. Przypuszczano tam, że dojdzie do jakiegoś przewrotu, zamachu stanu oraz odsunięcia od wła­dzy Hitlera (część spiskowców z pewnością przeciwna była idei zabicia kanc­lerza). Usunięcie Führera zwolniłoby z przysięgi żołnierzy niemieckich, którzy przecież ślubowali wierność Adolfowi Hitlerowi. Problem stanowiło natomiast uporanie się z oddziałami SS (w samym Paryżu znajdowało się ty­siąc dwustu esesmanów) oraz Sicherheitsdienst (SD) i gestapo. Szybka neu­tralizacja tychże wydawała się spiskującym Niemcom w Europie zachodniej sprawą kluczową.

Z pewnością Stülpnagel i jego wspólnicy musieli liczyć się z niekorzystnym rozwojem wydarzeń - większość Niemców pod bronią na froncie mogła odrzu­cić pomysł negocjacji pokojowych z wrogiem, nie uznać przewrotu i zachować lojalność w stosunku do Adolfa Hitlera lub też innego nazisty na jego miejscu. Na wschodzie sprawy musiały toczyć się własnym biegiem; wojska związane były walkami obronnymi z nacierającymi Rosjanami, a poza tym nie było mo­wy o zaprzestaniu działań nawet po udanym zamachu stanu w Rzeszy. Na za­chodzie jednak front trzymał się - choć z trudem - i podjęcie rokowań zdawa­ło się konspiratorom realnym pomysłem. Warunek jednakże istniał: żołnierze musieli podporządkować się nowym dowódcom oraz wydanym przez nich no­wym rozkazom. Stülpnagel, kierujący spiskiem we Francji, liczył na współpra­cę Oberbefehlshaber West oraz szefów grup armii.

Z Berlina nadeszła szybko dyspozycja, aby dokonać aresztowania czoło­wych esesmanów i gestapowców w Paryżu i postawić ich przed sądem do­raźnym, który powołać miał Stülpnagel. Spiskowcy naturalnie szykowali się już do tego od pewnego czasu i przed wieczorem 20 lipca przystąpili do działa­nia. Rozpoczęły się aresztowania. Wkrótce niepodzielna władza w okupowa­nym Paryżu przeszła w ręce Verschworerclique (konspiratorów).

W La Roche Guyon zapanował tego wieczora pełen wątpliwości niepokój. Spiedel oraz inni oficerowie wiedzieli, że rozpoczęła się dramatyczna rozgryw­ka, której stawką było podjęcie rokowań z aliantami. Gdy Speidel odebrał te­lefon od Finckha i usłyszał słowa: „Führer ist tot”, wszystko wydawało się ja­sne. Doszedł do wniosku, że wcześniejsze informacje dochodzące z Niemiec by­ły fałszywe. Zarówno konspiratorzy, jak i przedstawiciele nazistowskiego reżi­mu usiłowali podporządkować sobie w krytycznej chwili frontowe jednostki wojskowe, twierdząc, iż zapewnienia przeciwników to zwykły blef. Nadane z Niemiec przez radio o siódmej wieczorem przemówienie Goebbelsa też mogło być propagandową sztuczką. Goebbels oświadczył, że dokonano odrażającego zamachu na życie Führera, co się jednak nie powiodło. Hitler żyje. Konspira­torzy wiedzieli, iż Goebbels nie cofnąłby się przed łgarstwem.

Do La Roche Guyon przybył z Paryża Stülpnagel, któremu towarzyszyli dr Horst, służący w wojskowej administracji szwagier Spiedla, oraz von Hofac­ker. Nastrój mieli minorowy. Stülpnagel rozmawiał wcześniej telefonicznie z Beckiem w Berlinie i rozmowa ta nie nastroiła go radośnie. Beck właściwie nie wiedział, czy Hitler zginął, czy nie (zakładał tylko, że Keitel mógł uciec się do kłamstwa), ale stwierdził, iż trzeba postępować tak, jakby zamach się udał. W Paryżu bez jednego wystrzału aresztowano setki esesmanów, lecz wciąż nie było oczywiste, co stało się w Kętrzynie i co działo się w Berlinie. Spiskowcy zjedli posiłek w grobowym milczeniu11.

Wreszcie Hofacker odezwał się cicho do Tempelhoffa. Powiedział, że Tempelhoff zna osobiście Stauffenberga, a także von Quirnheima. Czy w takim ra­zie - spytał - nie mógłby zadzwonić do Berlina i zapytać, co się właściwie dzie­je? Tempelhoff połączył się ze swojego gabinetu ze Stauffenbergiem - było to jeszcze przed północą, a więc przed powrotem Hofackera do Paryża12 oraz przed pojmaniem Stauffenberga. Rozmowa urwała się nagle; połączenie zosta­ło przerwane w Berlinie. Jednocześnie do pokoju Tempelhoffa wkroczył kpt. Dummler, prowadzący dziennik wojenny Grupy Armii „B”, i wyrwał słuchaw­kę z rąk przełożonego ze słowami: „Herr Oberst, was machen Sie dann? Sie kommen in die Teufelsküche!” .

Ten akt niesubordynacji ocalił kilka głów. Kiedy Tempelhoff wrócił do po­mieszczenia, gdzie spożywano kolację, Kluge spojrzał na niego pytająco, a Tempelhoff odpowiedział tylko „Nein!”. Kluge, który objął bezpośrednie do­wodzenie nad Grupą Armii „B”, po tym jak Rommel został ranny (zachowując oczywiście stanowisko OB West), nie odezwał się już więcej. Wcześniej konspi­ratorzy usiłowali podejść Klugego, licząc na jego współpracę. W istocie, tylko dowódca o takim autorytecie jak on (lub Rommel) mógł podjąć negocjacje z nie­przyjacielem. Tymczasem jednak okazało się, że Hitler żyje...

A zatem Kluge odciął się od spisku, z którym pewne osoby przy stole - przede wszystkim Hofacker - śmiało i otwarcie się identyfikowały. Co więcej, Kluge powiedział Stülpnaglowi, iż powinno się go aresztować, a może i roz­strzelać14. Jakiś czas przed północą Stülpnagel wraz ze swoimi towarzyszami wyruszył w drogę powrotną do Paryża. Nazajutrz rano Keitel polecił mu sta­wić się natychmiast w Berlinie.

W Berlinie na Bendlerstrasse gen. Fromm, aresztowany przez swego podwładnego, Stauffenberga, dowiedział się po południu, że Hitler ocalał. Wiedział też, że sam może zostać oskarżony, jeśli nawet nie o aktywny udział w spisku, to o udzielenie mu początkowo aprobaty. Żołnierze Remera, którzy obecnie obstawili Regierungsviertel, najwyraźniej stali po stronie Hitlera, nie zaś konspiratorów. Schlee wydostał się z gabinetu Olbrichta i dołączył do swoich ludzi. Płk Gehrke rozwiał wątpliwości czołgistów na Fehrbelliner Platz i powiedział im, co mają robić. Wkrótce spiskowcy na Bendlerstrasse zostali rozbrojeni. Uwolniono Fromma, który na powrót objął obowiązki do­wódcy Armii Rezerwowej.

Fromm działał teraz szybko, a pomagał mu Gehrke. Zorganizował sąd wojskowy, który natychmiast skazał na śmierć Stauffenberga, Olbrichta, por. von Haeftena - towarzyszącego Stauffenbergowi w drodze do Kętrzyna i z powrotem - oraz von Quirnheima. Beck, który wszedł do siedziby kon­spiratorów w cywilnym ubraniu, żeby być obecny przy tworzeniu się nowych władz, zranił się podczas nieudanej próby samobójczej. Dobito go strzałem z jego własnego pistoletu. Beck miał być wedle ustaleń opozycji głową odro­dzonego państwa niemieckiego.

Stauffenberg i inni zostali rozstrzelani przez pluton egzekucyjny sformowa­ny z podoficerów kompanii Schleego - egzekucja odbyła się przy Bendlerstras­se w świetle reflektorów ciężarówek. Stało się to pół godziny po północy. O pół­nocy Adolf Hitler wygłosił radiowe orędzie do narodu, wspominając o próbie zamachu na jego życie, podjętą przez „bardzo niewielką klikę zdeprawowanych, chorobliwie ambitnych i zbrodniczo głupich oficerów”. Zamach okazał się nieudany. Adolf Hitler nadal żył, wciąż pozostając na stanowisku naczelnego dowódcy niemieckich sił zbrojnych oraz wodza narodu niemieckiego. Dodał, iż teraz nadeszła pora, by zdrajcom wymierzyć sprawiedliwość.

Niemal natychmiast zaczęły się przesłuchania. Od 21 lipca Obergruppen­führer Kaltenbrunner, szef Sicherheitsdienst, przesyłał reichsleiterowi Martinowi Bormannowi dokładne relacje z badań, jakim gestapo poddawało podej­rzanych16. Czynił to codziennie aż do 15 września, kiedy to wyjaśnił, iż wystar­czy zapewne obecnie informowanie władz o wynikach przesłuchań co trzy dni.

Nazistowskie służby bezpieczeństwa pracowały bez wytchnienia. Zgro­madziły ogromny materiał obciążający konspiratorów w Niemczech, we Francji, w strukturach Wehrmachtu. Spiskowcy nieostrożnie pozostawili wiele dokumentów: listę członków przyszłego rządu, proklamacje skierowa­ne do armii i narodu niemieckiego, spisane kwestie odnoszące się do polity­ki zagranicznej powojennej Europy, polityki edukacyjnej, religijnej, raso­wej, zagadnień konstytucyjnych, szkice ustaw dotyczących przywrócenia sprawiedliwości i zagwarantowania wolności osobistej oraz wolności sumie­nia. Wszystko to trafiło na biurko Bormanna. A Hitler przeglądał te papie­ry z zainteresowaniem.

Przyznać trzeba, iż koncepcje konspiratorów były, z dzisiejszego punktu wi­dzenia, śmiałe, nowoczesne i dalekowzroczne. Spiskowcy w ostrych słowach potępiali reżim nazistowski. W dokumentach wspominano o „zakrwawionych rękach” Hitlera, o tym, iż jego podboje znaczone są łzami, nędzą i cierpienia­mi. Musiało to robić pewne wrażenie nawet na fanatycznych narodowych socjalistach. Kaltenbrunner w swoich komentarzach ograniczał się do wście­kłych inwektyw, jakby czując, iż punkt widzenia spiskowców trudno zbić sen­sownymi argumentami.

Hitler podszedł do problemu dość praktycznie, przedstawiając cały spisek jako aferę polityczną, nakręconą przez zupełnie niereprezentatywną dla naro­du niemieckiego grupkę wichrzycieli. Kładł w przemówieniach radiowych na­cisk na to, że Verschwörerclique nie stanowiła przedstawicielstwa żadnej grupy społecznej. W gronie nazistowskich paladynów Führer pieklił się na świnie, w których żyłach płynęła błękitna krew”; nabrał głębokiej niechęci wobec ary­stokracji, część opozycjonistów bowiem wywodziła się ze szlacheckich rodów. Z podobnych powodów znienawidził Generalität jako kastę. Mimo wszystko nie chciał stwarzać sobie nowych wrogów. 24 lipca Bormann skierował do wszyst­kich reichsleiterów i gauleiterów list, w którym wyjaśniał intencje Führera w tej kwestii17. Sprawców zamachu należało wyizolować ze społeczeństwa.

Stauffenbergowi i pozostałym nie zarzucano wyłącznie próby zamordowa­nia Hitlera. Przede wszystkim obwiniano ich o defetyzm - Defaitismus und Pessimismus. Słowa te powtarzają się nieustannie w raportach Kaltenbrunnera, w komentarzach do argumentów, jakie oskarżeni przytaczali na swoją obronę. Zarzut defetyzmu paść musiał też w końcu pod adresem Rommla, gdyż istotnie tak było - Rommel od miesięcy nie wierzył już w szansę Niemiec pod hitlerowskim przewodnictwem.

Trzy dni po zamachu Rommel przewieziony został do szpitala Le Vesinet w St. Germain, blisko Paryża. Jako pacjent, sprawiał kłopoty lekarzom. Już

w Bernay odwiedzili go Speidel, Rüge (który potem zjawiał się niemal co­dziennie w szpitalu Le Vesinet), Tempelhoff, Lang i inni. Rommel cierpiał straszne bóle. Potem, w Le Vesinet, zaczął dochodzić powoli do siebie, chociaż nadal męczył się po nocach. Już jednak zaczynał myśleć o powrocie do swoich obowiązków. W Normandii front nadal się trzymał, choć Rommel wiedział, że nie potrwa to długo i nieprzyjaciel wedrze się do centralnej Francji. Kiedy próbował lekceważyć odniesioną kontuzję, jego chirurg przyniósł z oddziału patologii ludzką czaszkę i roztrzaskał ją młotkiem, mówiąc, iż to właśnie sta­ło się z głową Rommla.

W Bernay zjawił się też (chociaż nie dopuszczono go do chorego) szef arty­lerii Grupy Armii ,,B”, płk Lattmann. Speidel poprosił wcześniej, by Lattmann przywiózł Rommlowi buławę marszałkowską, co ów uczynił. Kiedy Lattmann wsiadał z powrotem do samochodu, podszedł do niego starszy Francuz -jak się okazało lekarz, który zrobił Rommlowi pierwszy zastrzyk po nalocie. Lekarz ten był bardzo poruszony i Lattmann zdał sobie sprawę, nie po raz pierwszy zresztą, że Francuzi darzyli Rommla znacznym poważaniem18.

21 lipca zjawił się u Rommla Lang i powiedział mu o zamachu. Rommel, co zaobserwował Lang, był tą wieścią głęboko wstrząśnięty19. W swym pierw­szym po wypadku liście do Lucy, z 24 lipca, Rommel napisał, iż jest zaszoko­wany, że usiłowano zabić kanclerza, i dziękuje Bogu, że zamach się nie udał20. Feldmarszałek wiedział z pewnością, iż korespondencja jest kontrolowana i podobne zdanie mógł umieścić specjalnie dla cenzorów. W tym samym liście poinformował żonę, że przekazał zwierzchnikom własny pogląd na ogólną sy­tuację wojenną (chodziło o jego „ultimatum”).

W Le Vesinet Rommel chętnie zatrzymywał przy sobie odwiedzających, stając się rozmowny i rozemocjonowany. Przybywali członkowie jego sztabu i dowódcy podległych jednostek: Tempelhoff, Staubwasser z Grupy Armii ,,B” i von Salmuth z 15 Armii. Dawny znajomy, Kurt Hesse - wykładowca w Dre­źnie, wojenny korespondent we Francji w roku 1940, obecnie komendant okręgu wojskowego St. Germain - złożył mu wizytę na początku sierpnia i rozmawiał z nim przez godzinę. Rommel mówił otwarcie. Hitler - stwierdził - nie wyciągnął żadnej nauczki z lekcji stalingradzkiej. Wojna była przegra­na i należało ją zakończyć. Mniej więcej to samo feldmarszałek rzekł Lattmannowi. Dodał, że kiedy tylko wyzdrowieje, musi znowu spotkać się z Hitle­rem i spróbować go przekonać. W obecności Rugego również powiedział, że tę wojnę należy przerwać21. Naród niemiecki wycierpiał zbyt wiele. Wcześniej, w Normandii, Rommel oświadczył Lattmannowi, że podjęcie rokowań pokojo­wych jest konieczne, z Hitlerem czy bez Hitlera22. Na podobne stwierdzenia rzucił jednak teraz cień zamach dokonany na Führera i Lattmann oraz pozo­stali nabrali poważnych obaw. Kurt Hesse wspominał, że kiedy żegnał się z feldmarszałkiem, Rommel popatrzył na niego długo i powiedział: „Hesse, coś mi się zdaje, że w odpowiednim momencie oberwałem w głowę!”23.

Przyjechał także Kluge, ale nie wiadomo, jaki był temat jego rozmowy z Rommlem. Stülpnagel wyjechał z Paryża 21 lipca. Zatrzymał się w okolicach Verdun i tam usiłował się zastrzelić. Przeżył, lecz utracił wzrok. Wyciągnięto go z rowu i wywieziono rannego do Niemiec. Wagner, główny kwatermistrz przy OKH i częsty gość w La Roche Guyon, popełnił samobójstwo. Gestapo przesłuchiwało oficerów niemal każdego niemieckiego sztabu, każdej komórki wojskowej. Nikt nie miał złudzeń co do metod, jakimi posługiwały się nazi­stowskie służby bezpieczeństwa. Nikt też nie miał żadnych wątpliwości co do losu tych, którzy uznani zostali za winnych.

Kadra oficerska Wehrmachtu nie była bynajmniej jednolita w swych poglą­dach. Zdaje się jednak, że głos większości zbliżony był do opinii wygłoszonej przez byłego sztabowca Rommla, von Mellenthina - w owym czasie brał on udział w krwawych walkach w południowej Polsce, gdzie Armia Czerwona przypuściła ofensywę na północ od Karpat ku Krakowowi i Wiśle. „Reakcja na froncie była dwuznaczna” - napisał Mellenthin już po wojnie. „Byliśmy oszo­łomieni wieścią, iż zamachu dokonał niemiecki oficer, i to w czasie, kiedy na froncie wschodnim trwał bój na śmierć i życie... Frontowi żołnierze zareagowa­li wzburzeniem na wieść o próbie zabicia Hitlera”24. W czasie, kiedy Mellen­thin pisał te słowa, wiedział już oczywiście więcej o okolicznościach zamachu, mimo to wiernie oddał panujące latem 1944 roku nastroje. Większość niemiec­kiego społeczeństwa opowiedziała się przeciwko spiskowcom. Wysocy rangą dowódcy wojskowi odcinali się od zdrajców i deklarowali poparcie dla reżimu hitlerowskiego. W Wehrmachcie wprowadzono jako obowiązujący salut nazi­stowski. Guderian poinformował pracowników sztabu generalnego, na czele którego obecnie stanął: „Każdy oficer sztabu generalnego musi wspierać spra­wę narodowego socjalizmu”25.

Wstrząs wywołała wiadomość, że ludzie noszący zasłużone w historii nie­mieckiego militaryzmu nazwiska usiłowali zadać ojczyźnie cios w plecy, gdy ta walczyła o przetrwanie. Zorganizowano specjalną instytucję, Ehrenhof, po­czątkowo kierowaną przez samego feldmarsz. von Rundstedta, której zada­niem było wyłowienie z wojska „zdradzieckich elementów” przy współpracy ge­stapo i przekazanie ich w ręce trybunału ludowego, gdzie traktowani byli jako kryminaliści najgorszego rodzaju. Kaltenbrunner donosił, że prości ludzie uznali ocalenie Hitlera za cud, nienawidzili „wewnętrznego wroga” i domaga­li się z determinacją kontynuowania Totaler Krieg [wojny totalnej].

Społeczeństwa państw alianckich uznały, że znienawidzeni Niemcy skoczy­li sobie nawzajem do gardeł, nie pojmując na ogół osamotnienia, poświęcenia i odwagi konspiratorów. Gestapo urządziło polowanie na ludzi, którzy nie mo­gli liczyć na pomoc i wyrozumiałość przeciętnego obywatela Rzeszy.

8 sierpnia Rommel przewieziony został do swojego domu w Herrlingen. Jak zwykle chciał wszystkim pokazać, iż nie załamują go przeciwności losu. „Cóż, Loistl - zwrócił się do obergefrajtra Loistla, swego ordynansa - póki głowa sie­dzi jakoś na karku, nie jest tak źle!”26. Był to jednak przejaw raczej wisielcze­go humoru. Gestapo dwoiło się i troiło, sąd honorowy (Ehregericht) uznał wie­lu oficerów Wehrmachtu we Francji za winnych zdrady. 29 sierpnia oślepiony Stülpnagel skazany został na śmierć wraz z Hofackerem i innymi. Egzekucja odbyła się jeszcze tego samego dnia.

Wieść o ponurym losie Stülpnagla wprawiła Rommla w głębokie przygnę­bienie. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy stracił więcej przyjaciół i znajomych niż w trakcie długotrwałych walk na pustyni. W walkach w Normandii pole­gło, zaginęło bądź trafiło do alianckiej niewoli sto czterdzieści ludzi. Wielu starszych rangą oficerów padło w walce. Schmundt, przyjaciel Rommla, zginął od bomby podłożonej przez Stauffenberga, a teraz dokonano w Berlinie egze­kucji Stülpnagla. Nawet Kluge otrzymał nie wróżący nic dobrego rozkaz sta­wienia się w Niemczech i zażył truciznę.

Kluge, wahający się do końca, nim odebrał sobie życie, napisał długi list, wyrażając swe poparcie dla Hitlera. Zapewniał Führera, że darzy go pełnym poparciem, wbrew temu, co mogło się zdawać27. Kluge wiedział jednak, że Hitler uznał go za defetystę, a może wręcz za zdrajcę, który przy pierwszej możliwości podejmie negocjacje z wrogiem. Zaraz po tym, jak usłyszał od Tempelhoffa wieczorem 20 lipca, że Hitler żyje, Kluge zadzwonił do krewne­go, pracującego w szpitalu Le Vesinet i poprosił go o przysłanie kapsułki z trucizną.

Nim się otruł ostatecznie, upłynęły jeszcze trzy tygodnie. 15 sierpnia doszło do przełomu w walkach w Normandii. Padło Falaise, a niemieckie wojska przystąpiły do generalnego, chaotycznego odwrotu. Wtedy właśnie Kluge - wezwany do Rzeszy - przekazał dowództwo feldmarsz. Modelowi. Gestapo wcześniej wydusiło z dr. Goerdelera (niedoszłego kanclerza Niemiec, areszto­wanego 12 sierpnia po miesiącu spędzonym w ukryciu) zeznanie, że prowadził on w zeszłym roku rozmowy z Klugem na temat rozpoczęcia przez wojskowych negocjacji pokojowych na zachodzie. Kluge - jak stwierdził Goerdeler - obiecał podyskutować na ten temat z innymi wyższymi oficerami28. Inny z podejrza­nych zeznał, iż Stauffenberg przewidywał przystąpienie do spisku dowódców grup armii zaraz po zamachu29. Kluge, domyślając się, że jego widoki na przy­szłość są marne, odebrał sobie życie.

Wkrótce po powrocie Rommla do domu, jego syn Manfred, liczący sobie podówczas piętnaście lat, otrzymał urlop z baterii przeciwlotniczej sił pomoc­niczych Luftwaffe, gdzie służył. Przez następne tygodnie mógł towarzyszyć oj­cu. W trakcie tych właśnie tygodni miał okazję lepiej niż kiedykolwiek poznać ojca, którego niemal nie widywał od wybuchu wojny w 1939 roku. Rommel za­wsze lubił uczyć. Miał naturalny talent przekazywania innym swojej wiedzy. Na początku października próbował wytłumaczyć Manfredowi rachunek cał­kowy i różniczkowy30. Zawsze odznaczał się praktycznym, analitycznym umy­słem. Cierpiał wciąż na bóle głowy, które były skutkiem kontuzji, miał też kło­poty ze wzrokiem, co znacznie utrudniało mu czytanie. W Le Vesinet czytał mu Ruge, w Herrlingen zaś Manfred.

Rommel mógł jednak pozwolić sobie na swobodne mówienie o wszystkim, co zaprzątało jego uwagę. Odwiedzający go w owym czasie lub nawet ci, którym przypadkowo zdarzyło się słyszeć jego słowa, zauważyli, że Rommel otwarcie i bez strachu formułował swoje opinie31. Hitler - powiadał Rommel - oszalał. Będzie kontynuował beznadziejną wojnę, aż zginie w swoim Wolfsschanze. Opowiedział Manfredowi, jak to Hitler mieszał się ze swoimi absurdalnymi dy­rektywami w prowadzenie walk na frontach. Dodał, iż Führer nie chce zrozu­mieć, że Niemcy te wojnę już przegrały. Nie chce skapitulować przed Anglosasami, a to będzie kosztować go także klęskę na wschodzie. Manfred był oczy­wiście poruszony głębokim pesymizmem ojca, jego niechęcią wobec reżimu, który tak długo przedstawiał go jako bohatera. Erwin Rommel starał się jed­nak wyjaśnić synowi swój punkt widzenia, tak by ten nie miał najmniejszych wątpliwości. Gdyby nie został ranny, to na własną rękę spróbowałby otworzyć front przed Anglikami i Amerykanami i wbrew odgórnym rozkazom, wbrew dyrektywom Führera, podjąłby z przeciwnikiem negocjacje. Były to stwierdze­nia niesłychane - tym bardziej że wygłaszał je przecież człowiek, który zawsze twierdził, iż najważniejszą cechą jest posłuszeństwo wobec zwierzchników. Jeszcze nie tak dawno, przed podjęciem służby w baterii, Manfred dostał od oj­ca list, w którym znalazło się następujące zdanie: „Często otrzymywać bę­dziesz rozkazy, których sensu nie pojmiesz. Wypełnij je bezwarunkowo”32. A teraz feldmarszałek zdawał się sankcjonować otwarty bunt.

Co się jednakże tyczyło zamachu na Hitlera, to Rommel zajmował równie bezkompromisowe stanowisko. Führer oczywiście nie wywierał już na niego dawnego magicznego wpływu. Ideę zamordowania wodza Rommel odrzucał jednak jako odrażającą. Podziwiał, owszem, osobistą odwagę Stauffenberga i innych, a los jego przyjaciół, straconych podczas czystek po zamachu, napa­wał go smutkiem. Jednak myśl, że śmierć Hitlera mogła spowodować wybuch wojny domowej w Niemczech, przerażała go bardziej. Udany zamach uczynił­by z szaleńca, jakim jawił się Hitler, bohatera i męczennika, a następne poko­lenie wyrosłoby w cieniu legendy takiej, jak dawny Dolchstoss. Już znacznie le­piej podjąć otwarte wystąpienie przeciw nazistom, o ile byłoby to możliwe. Rommel nie wierzył, że po zabójstwie Adolfa Hitlera ktoś mógłby bez rozru­chów wewnętrznych po prostu zająć miejsce wodza i że alianci zechcieliby podjąć negocjacje ze spiskowcami, którzy dopuścili się morderstwa głowy pań­stwa. Uważał, że jedynym sensownym wyjściem jest kapitulacja przed Brytyjczykami i Amerykanami w polu, na froncie, choć i zdawał sobie sprawę, iż nie okaże się to łatwe. Rommel znał niemieckiego żołnierza tak dobrze jak nikt. W związku z tym pojmował doskonale, że Wehrmacht jako całość nie poprze spiskowców, pragnących zlikwidować Hitlera.

Do pewnego stopnia Rommel odniósł się pogardliwie do metod, do jakich uciekli się konspiratorzy. Zgryźliwie określił je jako typowe dla tego rodzaju osobników, którym zbywało na osobistej odwadze. Najlepszym faktem, że do wykonania zamachu wyznaczono ułomnego Stauffenberga. Tu Rommel - nie znający szczegółów akcji - okazał się niesprawiedliwy wobec opozycjonistów. Stauffenberg był oficerem mężnym, a powodzeniu jego akcji przeszkodził jedy­nie pech. Rommel uważał jednak spiskujących za amatorów, lubujących się konspirowaniem w atmosferze berlińskich salonów. Gdzie - pytał - znajdowa­ło się wierne opozycjonistom wojsko? Jak bez udziału wojska wyobrażano so­bie dokonanie zamachu stanu po zabójstwie Führera31?

Oczywiście, Rommel zdawał się nie pojmować, jak niebezpieczne było przy­gotowywanie przewrotu w środowisku infiltrowanym przez ludzi Heinricha Himmlera. Z pewnością akcja przeprowadzona została, zwłaszcza w Berlinie, opieszale. Konspiratorzy nie stanowili jednolitej grupy, zmierzali do pewnego stopnia ku różnorakim celom, a ich poczynania charakteryzował niebezpiecz­ny idealizm. „Walkiria” zakończyła się niepowodzeniem. Realnie nie miała jednak wielkich szans na sukces. Niektórzy z czołowych spiskowców być może zdawali sobie z tego nawet sprawę, decydując się na czyn w imię li tylko hono­ru Niemiec. I nie poświęcili swoich żywotów na marne.

Na początku września nastąpiła nagła dymisja Speidla ze stanowiska sze­fa sztabu Grupy Armii „B”. Organizacja struktur Grupy Armii „B” uległa wprawdzie wcześniej pewnemu rozluźnieniu, lecz nie można tego rzec o jej sztabie. I oto niespodziewanie traci swe stanowisko Speidel.

Front zachodni się załamał. Nadeszło to, co przewidział Rommel, a nadto w określonym przezeń czasie. W zachodniej Normandii Amerykanie przełama­li niemieckie linie i ruszyli na południe. Następnie skręcili na zachód i zajęli Bretanię. Wreszcie większością sił wyprawili się w kierunku Paryża. 25 sierp­nia Brytyjczycy przekroczyli Sekwanę bardzo blisko La Roche Guyon i z koń­cem miesiąca dotarli do Amiens. 3 września alianci wkroczyli do Brukseli. Jed­nostki Wehrmachtu umykały ku przedwojennym granicom Rzeszy, chcąc bro­nić się na liniach wielkich rzek: Mozy i Renu. Nastąpiło jakby odwrócenie sy­tuacji z 1940 roku. Teraz niemieccy żołnierze wędrowali setkami do alianckich obozów jenieckich, nie wydawszy większej bitwy.

Mimo wszystko w połowie września front jakby zaczął się stabilizować. Wehrmacht stracił mnóstwo żołnierzy, ale jeszcze więcej wydostało się z mat­ni na wschód i tam, w Rzeszy, przystąpiono do reorganizowania rozproszonych jednostek. Niemcy przygotowywali się do obrony kluczowych punktów - przede wszystkim chcąc uniemożliwić nieprzyjacielowi zajęcie Antwerpii. Alianci miejscami nie potrafili energicznie wykorzystać dotychczasowych suk­cesów, ponadto uporać się musieli z problemami natury logistycznej. Od poło­wy września armia niemiecka ponownie stawiła twardy opór, otrząsnąwszy się już z normandzkiej klęski.

Rommel śledził przebieg wydarzeń na froncie, otrzymując mnóstwo infor­macji. Wcześnie dowiedział się też o planowanej niemieckiej kontrofensywie (która ostatecznie doszła do skutku w grudniu w Ardenach), krytykując zre­sztą zawzięcie ten pomysł. Twierdził, że obecnie wszelkie działania zaczepne przeciw Anglosasom jedynie pogorszą sytuację Niemiec34. 3 września w Herrlingen zjawił się Speidel. Zdymisjonowano go bez wyjaśnienia powodów. Spei­del planował wraz z Rommlem raz jeszcze postarać się o audiencję u Hitlera i prosić, by Führer zezwolił na podjęcie rokowań pokojowych. Liczył, iż uda się uzyskać pomoc znanego z realizmu Guderiana.

Jednakże następnego dnia Speidel został aresztowany we własnym domu. Rommel odnosił wrażenie, iż osacza go niewidzialny wróg. Był pewien (podob­nie jak jego żona oraz służba), że domostwo w Herrlingen znajduje się pod ob­serwacją ludzi z SD. Feldmarszałek nabrał nadto przekonania, iż niektórzy w Niemczech pragną jego śmierci. Oznaczało to, że może zginąć zamordowany skrytobójczo, nim trafi przed oblicze jakiegoś trybunału. Codziennie wybierał się na spacery, często w towarzystwie Manfreda. Nosił wtedy przy sobie broń, podobnie jak jego syn. Wreszcie poprosił lokalne władze wojskowe, by ustawi­ły wartę przed jego domem.

Doszło do paradoksalnej sytuacji: popularny wciąż w niemieckim spo­łeczeństwie feldmarszałek obawiał się zamachu na swoje życie. Rommel zda­wał sobie jednak sprawę, że Trzecia Rzesza staje się państwem bezprawia i istotnie komuś mogło zależeć na jego śmierci. Uważał, słusznie, iż jego nazwisko znaczy w Niemczech wiele i nazistowskie władze nie zaatakują go otwarcie, lecz raczej będą starały się usunąć go po cichu. Wyczuwał, iż ciąży na nim zarzut tak zwanego defetyzmu, gdyż twierdził ustawicznie, że wojna jest już przegrana. Odważył się to przecież powiedzieć wprost Hitlerowi. A także Keitlowi. Po zamachu na Führera oznaczać to mogło jedynie bardzo poważne kłopoty.

Mimo wszystko Rommel twardo bronił własnego zdania. Nadal twierdził szczerze, że Niemcy stoją w obliczu klęski. Należy zawrzeć pokój; ponieważ na wschodzie toczy się walka na śmierć i życie, jedynym wyjściem jest kapitula­cja przed Amerykanami i Brytyjczykami. Twierdzenia te uznawane były przez fanatycznych nazistów za zdradzieckie. Hitler, którego cechowała między in­nymi mściwość, nie wybaczyłby człowiekowi, otwarcie określającemu kontynu­owanie wojny jako szaleństwo. W owym czasie Rommel otrzymał ostrzeżenie od kreisleitera miasta Ulm: w SD powiada się, że feldmarszałek nie wierzy już w zwycięstwo35. Rommel zareagował na to wzruszeniem ramion: przecież stwierdził to już wobec Führera i szefostwa OKW. Ostrzeżenie potwierdziło jednak złowieszcze przypuszczenia.

Dr Strölin, Oberbürgermeister [burmistrz] Stuttgartu, przyjechał do Herrlingen tego samego dnia, kiedy aresztowano Speidla. Strölin zapytał feld­marszałka, czy ów mógłby jakoś pomóc swemu byłemu szefowi sztabu, z którym Strölina łączyła zażyła przyjaźń. 10 sierpnia przeszukano także mieszkanie Strölina. Zbierały się ciemne chmury. Trzecia Rzesza pogrążała się w przepaść, w kraju zapanował terror i podsycana odgórnie atmosfera po­wszechnej podejrzliwości. Rommel wiedział, że Strölin jest przeciwnikiem nazizmu. Obaj rozmawiali ubiegłej zimy i wtedy Strölin powiedział Rommlowi, że właśnie on, Rommel, jest jedynym człowiekiem cieszącym się odpowie­dnim prestiżem do pchnięcia Niemiec na nowe tory. Rommel zgodził się, że ojczyzna zmierza ku katastrofie. Zgodził się również podówczas wyjawić jasno Hitlerowi, jak trudna jest sytuacja kraju, i nakłonić go do wyciągnięcia stosownych konkluzji36. To się nie udało. Hitler nie słuchał argumentów sprzecznych z jego poglądami.

Na początku października 1944 roku Rommel napisał brudnopis listu do Hitlera, zaświadczając w nim, że Speidel to doskonały i lojalny oficer, oraz wy­rażając swoje zaniepokojenie wieścią o jego aresztowaniu37. 4 października sprawę Speidla rozpatrywał Ehregericht w Berlinie, któremu przewodniczył Keitel. Wysuwane przeciwko Spiedlowi zarzuty oddalono.

7 października Rommel otrzymał list od Keitla, nakazujący mu stawić się w Berlinie - do jego dyspozycji miał być oddany specjalny pociąg. Zatelefono­wał więc do stolicy, pragnąć poznać przyczynę tego nagłego wezwania. Nie zdo­łał jednak połączyć się z Keitlem i rozmawiał z szefem Personnel Amt, gen. Burgdorfem, który zastąpił zabitego Schmundta. Burgdorf był kolejnym znajomym Rommla z czasów drezdeńskich. Wezwanie - stwierdził Burgdorf - dotyczy konieczności przedyskutowania z feldmarszałkiem problemów związa­nych z nowym stanowiskiem, jakie Rommel miał otrzymać. Rommel powie­dział Burgdorfowi, że nie czuje się na siłach do odbycia podróży. Rozmawiał wcześniej z lekarzem nadzorującym jego kurację, doktorem Albrechtem, a ów stwierdził, iż nie powinien jeszcze podejmować podróży do Berlina.

11 października Rommla odwiedził mjr Streicher, towarzysz broni feldmar­szałka jeszcze z lat pierwszej wojny światowej. Obaj nie widzieli się od 1939 ro­ku. Rozmawiali bardzo długo. Streicher odniósł wrażenie, że Rommel jest „bardzo, bardzo poważny; znacznie bardziej niż dawniej”. Rommel oznajmił Streicherowi, iż odmówił udania się do Berlina. Nie wierzył „tamtym”, ukry­tym wrogom, którzy próbowali ściągnąć go do siebie38. Tego samego dnia na kolację wpadł adm. Ruge i rozmawiał z feldmarszałkiem aż do północy. Naza­jutrz Rommel - który nadal uskarżał się na bóle głowy, ale był w lepszej for­mie niż skłonny był to przyznać przez telefon - pojechał z Rugem do Augsburga. Rugemu także wyznał, że żywy do Berlina nie pojedzie39. 13 października złożył wizytę staremu kamratowi z czasów Gebirgsbataillon, który pomagał ostatnio jego rodzinie, Oskarowi Farny'emu i rzekł mu wprost, że Hitler z ca­łą pewnością pragnie się go, to jest Rommla, pozbyć.

Podobne słowa można by uznać za objaw obsesji, która opętała dopiero wra­cającego do zdrowia człowieka. Jednak i tym razem (ostatnim już chyba) nie zawiódł Rommla jego sławetny Fingerspitzengefühl, czyli wyczucie sytuacji i grożącego niebezpieczeństwa. Popołudniem w dniu, gdy Rommel przebywał u Farny'ego, w Herrlingen zadzwonił telefon, który odebrał Loistl. Była to od­powiedź na odmowę Rommla przybycia do Berlina. Następnego ranka, 14 paź­dziernika, w domu Rommla mieli się zjawić dwaj generałowie - Burgdorf oraz jego pomocnik, Amstgruppenchef, Maisel.

ROZDZIAŁ 23

„CO WIEDZIAŁ ROMMEL?”

Do jakiego stopnia, jeśli w ogóle, Rommel powiązany był ze spiskiem prze­ciw Hitlerowi i jego reżimowi?

Świadectw pozostało niewiele, a i te czasem przeczą sobie wzajemnie. Spiskowanie w Trzeciej Rzeszy było ryzykowną grą. Większości planów nie opracowywano na papierze, a więc niewiele wniosków można wysnuć ze spi­sanych dokumentów. Konspiratorzy mieli ze względu na własne bezpieczeń­stwo, zwyczaj posługiwania się eufemizmami, hasłami, dwuznacznościami i z tego powodu trudno dziś przeniknąć wszystkie ich zamierzenia. Równie trudno określić też na podstawie wspomnień, domysłów i spekulacji udział Erwina Rommla w spisku, który doprowadzić miał do pozbawienia władzy Hitlera i narodowych socjalistów.

Odpowiedź na pytanie postawione na początku niniejszego rozdziału należy rozważyć, mając na względzie trzy okresy: do czasu alianckiej inwazji w Nor­mandii; od rozpoczęcia tej inwazji do końca czerwca 1944 roku, kiedy to Rommel do końca utracił nadzieję na powstrzymanie nieprzyjaciela na zachodzie i uniknięcie ostatecznej klęski; od końca czerwca i przez resztę lata 1944 roku, podczas którego dokonano zamachu na Hitlera.

W okresie poprzedzającym inwazję Rommel (po El-Alamejn) rozczarował się do Hitlera i przestał w zasadzie wierzyć w Führera jako przywódcę. Zau­fanym podwładnym zaczął mówić, że wojny nie da się wygrać, że Hitler wi­nien ustąpić, że należy radykalnie zmienić politykę wewnętrzną państwa narodowosocjalistycznego1. Podobne refleksje bez wątpienia zrodziły się w umyśle Rommla pod wpływem strategicznych klęsk pod Stalingradem i El-Alamejn, w wyniku których niemieckie wojska przeszły do generalnego od­wrotu. Feldmarszałek utrzymywał ów pesymistyczny punkt widzenia w trakcie całego swego pobytu we Włoszech, aż do przyjazdu do Francji. We Francji nabrał przekonania, że tę wojnę należy zakończyć, a jedynym sposo­bem na to jest uczynienie wszystkiego, by na zachodzie Europy alianci nie otworzyli nowego frontu. Walka na dwóch czy trzech frontach musiała przy­nieść Niemcom klęskę.

Jak długo Rommel wiązał widmo klęski z faktem, że u władzy pozostawał Hitler, jest sprawą dyskusyjną. Z pewnością, tak jak wielu, zdawał sobie spra­wę, iż nieprzyjaciel w żadnym wypadku nie podejmie rokowań z Hitlerem.

Rommel uważał, że Führer nadal łudzi się ostatecznym zwycięstwem, nie chcąc spojrzeć prawdzie w oczy - nie przyjmując do wiadomości, że Rzesza sta­nęła w obliczu katastrofy militarnej. Uważał ponadto, iż Hitler żyje w otocze­niu pochlebców i miernot, które nie ośmielają się przedstawić mu realnej sytu­acji. W tym okresie jednakże Rommel wierzył jeszcze, że zdoła jakoś prze­mówić wodzowi do rozsądku i otworzyć mu oczy na brutalną rzeczywistość2.

Na krótko - pod koniec roku 1943 - Rommel odzyskał po części zaufanie w polityczną trzeźwość Hitlera, w jego specyficzną umiejętność radzenia sobie w skomplikowanych sytuacjach, którą Führer tylokrotnie zaprezentował w przeszłości. Rommel niewątpliwie postrzegał zbliżającą się bitwę na zacho­dzie Europy jako decydującą o dalszych losach wojny. Hitler zdołał natchnąć go na pewien czas optymizmem. Feldmarszałek, jako dobry żołnierz i gorliwy patriota, pragnął odegrać kluczową rolę w tej rozgrywce. Jego ówczesne rozmo­wy i notatki (odbyte i sporządzone przed aliancką inwazją na Normandię) uka­zują człowieka gotowego z całego serca wypełnić bardzo trudne zadanie. Po­wtórzmy: Rommel sądził, iż zwycięstwo nad siłami inwazyjnymi będzie stano­wiło krok ku osiągnięciu pokoju.

Mimo wszystko ani wtedy, ani potem Rommlowi nie były obojętne kwestie natury moralnej, wynikające z realizacji takiej strategii oraz polityki. Na świę­ta Bożego Narodzenia 1943 roku opowiedział swojej rodzinie o strasznych po­czynaniach narodowosocjalistycznych władz, o których z kolei sam dowiedział się od dr. Strölina. Strölin, człowiek trzymający się twardych zasad, poinfor­mował Rommla o przerażającym losie Żydów „wysiedlonych” ze Stuttgartu na wschód. Rommel widział też dokument, sporządzony przez Strölina w roku 1943, w którym ten ostatni przeciwstawiał się prześladowaniu Żydów. Po za­poznaniu się z tym apelem władze nazistowskie zaczęły grozić Strölinowi, ale na razie na tym się skończyło3. W tym okresie pracowało jeszcze na terenie Niemiec niewielu Żydów. Pogłoski o masowych eksterminacjach powoli, ale jednak zaczęły docierać do świadomości Rommla. Wcześniej słyszał już od nie­których ze swych przyjaciół, przede wszystkim od gen. Blaskowitza, o maka­brycznych rzeczach, jakie działy się w Polsce i w Rosji. Kiedy Manfred, kiero­wany młodzieńczym zapałem, chciał zaciągnąć się do Waffen SS, jego ojciec krótko oznajmił, iż na to nie pozwoli. Argumentował, że słyszał o masowych egzekucjach, przypisywanych SS4.

Okazało się jednak, że bardzo trudno porozmawiać na osobności z Führerem nawet takiemu wybitnemu dowódcy jak Erwin Rommel. Gdy w lutym roku 1944 dr Strölin ponownie zjawił się w Herrlingen, to wspomniał już o konieczności „wyeliminowania” Hitlera. Wtedy Rommel upomniał Ströli­na, że będzie zobowiązany, jeśli jego gość powstrzyma się od takich stwier­dzeń „w obecności mojego [tj. Rommla] młodego syna”5. W tym wypadku przez usta Rommla przemówiła być może nie tyle lojalność wobec Führera, ile ostrożność i troska o własną rodzinę. Niemniej przyznać wypada, że podówczas feldmarszałek uparcie obwiniał za zbrodnie nazizmu nie samego Hitlera, lecz raczej paladynów wodza. Rommel wiedział, że na wojnie zda­rzają się okrucieństwa, których zresztą dopuszczały się obie walczące stro­ny. Łudził się ponadto, iż pogłoski o zbrodniach SS mogą być przesadzone. Uważał, iż Führer nie ma w nich udziału, gdyż zajmuje się raczej kwestiami natury geopolitycznej. Rommel był w oczywisty sposób poruszony ponurymi rewelacjami Strölina, nie sądził jednak, że w związku z tymi należy pozba­wić władzy Hitlera.

Mimo wszystko wspomniana rozmowa ze Strólinem zapadła mu w pamięci. Biorąc też pod uwagę jego pesymistyczną ocenę strategicznej sytuacji militar­nej, doszedł stopniowo do wniosku, iż w dramatycznych okolicznościach on sam mógłby odegrać ważną rolę i „poświęcić się sprawie ocalenia Niemiec”6. W tym czasie obchodziły go jednak kwestie czysto wojskowe, a więc problem zorganizowania obrony przed spodziewaną inwazją aliantów na Francję. Trud­no sobie wyobrazić, że mógł czynić owe przygotowania z takim zapamiętaniem i jednocześnie myśleć o usunięciu naczelnego wodza sił zbrojnych Rzeszy.

Konspiracja w Niemczech w roku 1944 rozwijała się jakby dwutorowo: cen­tralny ośrodek spisku stanowił Berliner Kreis, drugi - Westlösung we Francji. Oba koła pragnęły usunięcia dotychczasowych władz nazistowskich i przystą­pienia do rokowań pokojowych, jednak utrzymywały ze sobą cokolwiek luźny kontakt. Speidel, szef sztabu Grupy Armii „B”, był kluczową postacią „za­chodniego” odłamu konspiracji. Przypuszcza się, że po zamachu stanu on wła­śnie miał wciągnąć Rommla do akcji7. Rommel bezsprzecznie wysoko cenił Speidla. Ów z kolei darzył go szacunkiem, lecz trudno mówić o podziwie - obaj byli Szwabami, a Speidel znał Rommla od bardzo dawna. Prestiż i popular­ność Rommla w Niemczech znaczyły jednak swoje. Speidel zanotował wiosną roku 1944 przebieg rozmowy ze Stülpnaglem, dotyczącej planowanej akcji we Francji, i stwierdził, że informuje o niej na bieżąco Rommla8. 15 maja w Marly pod Paryżem odbyć się jakoby miała dyskusja na ten temat z udzia­łem Speidla, Rommla, Stülpnagla oraz szefa sztabu tego ostatniego. W za­mian za podjęte przez Anglosasów zobowiązanie zaprzestania nalotów bom­bowych na miasta niemieckie, konspiratorzy aresztować mieli Hitlera (Spei­del zapisał, że Rommel otwarcie przeciwstawiał się dokonaniu zamachu na życie Führera). Stanowiłoby to wstęp do negocjacji pokojowych. W ten sposób alianci oszczędziliby sobie strat, jakie ponieść musieli dokonując desantu na północne wybrzeża Francji.

Rommel stwierdził (według Speidla), iż wyraża zgodę na podjęcie dalszych dyskusji na te kwestie przez Speidla, barona von Neuratha (byłego ministra spraw zagranicznych oraz „dyplomatę starej szkoły”, usposobionego wrogo wo­bec nazizmu) i Strölina. Wymienieni spotkali się 27 maja w domu Speidla w Freudenstadt. Następnie Rommel miał jakoby wyznać, że jest „gotowy” Niemcom oszczędzić należy dalszych cierpień. Uzgodniono, iż przewrotu woj­skowego w celu obalenia panujących w Rzeszy władz dokonać trzeba, jeśli się da, przed aliancką inwazją.

Dosyć trudno dać wiarę powyższym relacjom, a jeszcze trudniej uwierzyć w polityczną naiwność konspiratorów. Było powszechnie wiadomo, że alianci domagają się od Niemiec „bezwarunkowej kapitulacji” - co zresztą podkreślała na każdym kroku propaganda Rzeszy, wskazując na „krwiożerczość” wro­gów Niemiec i konieczność walki do ostatniej kropli krwi. Z drugiej strony spi­skowcy chwytali się wątłej nadziei, że uda się uczynić coś, cokolwiek, aby za­pobiec katastrofie na froncie wschodnim, co pociągnąć musiało za sobą podbój Niemiec przez Rosjan. Być może Rommel do jakiegoś stopnia popierał „zacho­dnich” spiskowców, twardo wierząc w konieczność negocjacji z Anglikami i Amerykanami i zarazem konsekwentnie odcinając się od spisku, który miał na celu pozbawienie życia Hitlera.

I tu jednak pojawiają się poważne wątpliwości. Po pierwsze podobna podwójna gra była raczej nie w stylu prostolinijnego Rommla. Przecież długo i wytrwale przygotowywał podległe mu wojska do batalii, wierząc mocno, że może raz jeszcze osiągnąć zwycięstwo, które odmieni obraz wojny. Przypu­szczał, iż negocjacje pokojowe staną się realne po pokonaniu alianckich sił de­santowych na francuskich plażach. Być może gotów był podjąć działania wbrew rozkazom naczelnego wodza, pomimo świadomości, iż żołnierze Wehrmachtu (nie wspominając już o liniowych jednostkach SS) raczej nie udzielą powszechnego poparcia antyhitlerowskiemu przewrotowi.

Wbrew pozorom nie było to wykluczone. Rommel zapewne chciał stanąć na wysokości zadania jako żołnierz i jako patriota. Musiały targać nim wątpliwo­ści, lecz pamiętajmy, jakże trudny był to okres dla wszystkich Niemców. Rommel nie łudził się, że Wehrmacht tak po prostu opowie się przeciwko Hitlero­wi, jednakże walczący od tylu lat żołnierze mogli przychylniej odnieść się do ro­kowań, które podjąłby z zachodnimi aliantami charyzmatyczny i obdarzony autorytetem dowódca wojskowy.

Swoją rolę odegrać mogły również perswazje ludzi z otoczenia Rommla. Je­go dobrym znajomym był przecież Stülpnagel, siła napędowa zachodniego odłamu konspiracji. Obaj poznali się i zaprzyjaźnili jeszcze przed wojną, w szkole piechoty w Dreźnie. Rommel poważał Stülpnagla, wybitnego oficera sztabu generalnego, który już od dawna łączył klęski niemieckich wojsk z oso­bą Hitlera. Cenił też Speidla za jego inteligencję i trzeźwy osąd. Rommel był raczej bardziej prostolinijną osobowością niż oni. Przygotowując się do batalii we Francji, mógł jednak wyrazić niemą zgodę na posłużenie się przez konspi­ratorów jego własną sławą i nazwiskiem. Jak zatem potraktować zapis z jego dziennika poczyniony 13 maja, a więc zaledwie dwa dni przed spotkaniem w Marly: „Der Führer vertraut mir und das genügt mir auch”9? Czy sądził zwy­czajnie, że diariusz może wpaść w niepowołane ręce? Możliwe, nawet pamięta­jąc, że Rommel nigdy nie był strachliwy. Tak czy owak, świadomy musiał być jednego - zamach stanu w Niemczech to czczy gest bez podjęcia natychmiasto­wych rokowań z Amerykanami i Brytyjczykami.

Bardziej prawdopodobne jawi się przypuszczenie, że rozmowy Rommla ze Speidlem, Stülpnaglem i innymi miały raczej ogólnikowy charakter, a spiskowcy uciekli się do nadinterpretacji intencji dowódcy Grupy Armii ,,B”. Rommel mógł przychylić się do stwierdzenia, że przewrót w Berlinie jest nie­zbędny, by alianci w ogóle zechcieli podjąć jakiekolwiek negocjacje. Nawet jed­nak po „usunięciu” Hitlera, władze mógłby przejąć któryś z czołowych nazistów. Jak wtedy zareagowałoby niemieckie wojsko na froncie zachodnim? Wszelka akcja zakładać musiała jednoczesną neutralizację SS i gestapo oraz zapewnienie nie uczestniczących w spisku dowódców armii, że podjęcie roko­wań jest koniecznością. Zwróćmy tylko uwagę na wysunięte ponoć przez Rommla zastrzeżenie, iż radykalne działania podjąć należy jeszcze przed aliancką inwazją, gdyż po utworzeniu frontu we Francji może już być za późno. Rommel mógł tak sądzić, jeżeli uwierzymy, że podzielał nierealistyczne nadzieje konspiratorów, iż w roku 1944 Wielka Brytania i Stany Zjednoczone dadzą Niemcom wolną rękę w wojnie ze Związkiem Radzieckim, jeśli tylko od władzy w Berlinie odsunięty zostanie Hitler.

6 czerwca doszło do desantu w Normandii. Alianci opanowali przyczółki na brzegu. Inwazja stała się faktem.

W następnym okresie, od 6 czerwca do końca miesiąca, Rommla pochłonę­ły zagadnienia czysto militarne. Z upływem miesiąca doszedł do wniosku, że bitwa została przegrana. Gdyby jej wynik okazał się inny (na co Rommel li­czył), doszłoby paradoksalnie do wzmocnienia pozycji Hitlera, opromienionego chwałą nowego zwycięstwa. Powyższe rozważania zaliczyć jednak trzeba do akademickich. Normandzką batalię Niemcy przegrali.

Ponieważ wszelkie próby kontrataku skończyły się niepowodzeniem, to ostatnią szansę stanowił pat - unieruchomienie na pewien okres frontu we Francji. I Rommel podjął ostatni wysiłek, aby przekonać o tym Hitlera. Führer, jak Rommel przypuszczał, mógł wreszcie przekonać się, iż ostateczna klęska jest nieunikniona. W Berlinie nie doszło do tej pory do przewrotu i bar­dzo prawdopodobne, że na owym etapie Rommel już się go nie spodziewał. A gdyby nawet doszło do zamachu stanu pod koniec czerwca, to feldmarszałek najpewniej nie przyjąłby wieści o nim z radością. Sytuacja poważnie uległa zmianie od chwili, kiedy alianckie dywizje znajdowały się jeszcze po drugiej stronie kanału La Manche. Rommel mógł wyrażać gotowość do wzięcia udzia­łu w, jak sam to określił, „operacji”10 - czyli poprzeć przewrót - przed inwazją, teraz jednak było już inaczej.

Strategiczne położenie Niemiec pogorszyło się jeszcze bardziej. Rommel usiłował dwukrotnie - 17 i 29 czerwca - przekonać Hitlera, iż czas na podjęcie kroków pokojowych nieubłaganie ucieka. Nie było już mowy o względnej sta­bilności okresu sprzed inwazji, w dodatku front zachodni groził rychłym zała­maniem. Jeśli Niemcy uniknąć miały najgorszego, to należało już prosić o po­kój, a więc - w praktyce - skapitulować. Rommel odrzucał wysuwane przeciw niemu zarzuty pesymizmu czy (jak twierdził Kluge) niesubordynacji. Wiedział dobrze, że sytuacji militarnej nie da się już znacząco poprawić. Ze swej strony dołożył jako dowódca wszelkich starań. W późniejszym okresie wysnuwano przypuszczenia, iż celowo nie rzucił do walki 2. Dywizji Pancernej, by skiero­wać ją na pomoc „buntownikom”, jednakże ostatecznie odrzucono podobną su­gestię11. Rommel walczył tak, jak potrafił. Często powiadano w przeszłości, że jest lepszym taktykiem niż strategiem. Rommel jednak widział daleko i jasno - tę wojnę Niemcy przegrały.

Pozostaje ostatni, trzeci okres: pierwsze trzy tygodnie lipca 1944 roku. W tym czasie Rommel mówił już otwarcie (być może zbyt otwarcie) o potrzebie podjęcia inicjatywy na własną rękę. Powiadał, że należy otworzyć wrota przed aliantami, aby ci obalili zbrojnie hitlerowski reżim12. Uważał, iż najdogodniej­szy ku temu będzie zapewne moment przebicia się Amerykanów i Brytyjczyków w głąb Francji. Nie wyobrażał sobie, że żołnierze niemieccy po prostu złożą broń i pomaszerują do niewoli, póki trwają boje w samej Normandii. Będzie jednak inaczej, gdy przeważające siły alianckie przełamią wreszcie niemieckie linie obrony. Rozmawiał o tym z niektórymi swoimi oficerami, a nawet ze starym nazistą, Seppem Dietrichem, odnosząc wrażenie, iż w beznadziejnej sytuacji także on podporządkowałby się jego rozkazowi przerwania zmagań13.

Istniały pewne sposoby nawiązania kontaktu z dowództwem nieprzyjacie­la - podczas starć w Cherbourgu obie strony przystały na wymianę wziętych do niewoli kobiet z personelu medycznego. Rommel świadom był, iż w wypad­ku poddania się Anglosasom mógłby zostać obrzucony obelgami przez część rodaków, ale jednak chciał wybrać mniejsze zło14. Tymczasem, kontynuując boje, walczył już tylko o honor, gotów w sprzyjającym momencie podjąć roko­wania. Tak więc mając na myśli ów krótki okres, można Rommla określić mianem konspiratora.

Tymczasem w Berlinie, w dniach poprzedzających 20 lipca, spiskowcy szy­kowali się do zamachu stanu i zabicia Adolfa Hitlera. Rodzi się pytanie: Czy Rommel o tym wiedział?

Rommel wiedział oczywiście, że konspiratorzy zamierzali przystąpić do ne­gocjacji pokojowych i popierał ten pomysł całkowicie, jakkolwiek niektórzy ze spiskowców uważali, iż warunkiem powodzenia będzie zabicie Hitlera. Taki punkt widzenia reprezentowali, nawet w rozmowach z Rommlem, Speidel, Strölin, a może też Stülpnagel. Idei zamachu na życie Führera dowódca Gru­py Armii „B” przeciwstawiał się konsekwentnie. Mimo wszystko wiedział rów­nież, że Hitler żadnych negocjacji z aliantami nie podejmie i będzie kurczowo trzymał się władzy aż do ostatecznej klęski, która spadnie na Niemcy. Tak więc nie mógł posunąć się do zadenuncjowania spiskowców, narażając się na zarzut „ukrywania informacji” i „biernego wspierania” konspiracji.

Jednak w Niemczech i samym Wehrmachcie aż huczało od fantastycznych pogłosek. Rommel (jeśli nikt nie powiedział mu tego wprost) nie musiał wie­dzieć, iż konspiratorzy zdecydowali się ostatecznie na likwidację Hitlera. W każdym razie on sam zawsze wypowiadał się przeciw takiej opcji, uznając ją instynktownie za politycznie szkodliwą i w zasadzie samobójczą. Zabój­stwo konstytucyjnie obranej głowy państwa niemieckiego wydawało się Rommlowi rzeczą odrażającą i głupią. Jeśli Hitler był zbrodniarzem, to nale­żało go osądzić w majestacie prawa. Powtarzał parokrotnie, że zabicie Führe­ra w zamachu uczyni z tego człowieka w oczach narodu niemieckiego mę­czennika. Biorąc pod uwagę, że Hitler ponosił odpowiedzialność za śmierć milionów ludzi, owe skrupuły mogą wydawać się niestosowne, absurdalne wręcz, w opisywanym okresie Rommel nie mógł mieć jeszcze pojęcia o ogro­mie zbrodni Führera.

Dla Rommla, urodzonego żołnierza, skrytobójczy zamach wydawał się ak­tem niehonorowym. Po śmierci feldmarszałka, kilka miesięcy po zakończeniu wojny, Lucy Rommel wydała publiczne oświadczenie, zaprzeczając, by jej mąż brał udział - w stadium przygotowań bądź realizacji - w spisku z 20 lipca 1944 roku15. Uczyniła to już w momencie, gdy działalność opozycyjną w Trzeciej Rzeszy zaczęto uznawać za zaszczytną. Tak więc Lucy nie oddawała hołdu

„modzie”, co sprawia, iż jej słowa zabrzmiały przekonująco. Trudno wnosić, by Lucy Rommel nie miała zupełnego pojęcia o poczynaniach swego małżonka.

A jednak istnieją, pochodzące z różnych źródeł, świadectwa, że Rommel przynajmniej wiedział o spisku. W La Roche Guyon 20 lipca Tempelhoffowi oznajmił o pogłoskach o zamachu Staubwasser. Radio podaje - rzekł Staubwasser - że Führer przeżył zamach. „Nie - odparł Tempelhoff - Führer nie żyje! Feldmarszałek, szef [Spiedel] i ja wiemy, że akcję przygotowywano precyzyjnie już od dawna!”16. Mimo wszystko, przyjmując nawet, że podobna wymiana zdań naprawdę była, pozostaje pytanie o owego feldmarszałka: czy był nim Rommel, czy może Kluge? Kluge, przejąwszy dowództwo Grupy Armii „B”, przebywał w La Roche Guyon.

Drugim źródłem był Stülpnagel. Podobno Stülpnagel podał nazwisko Rommla, kiedy przywrócono mu przytomność i przesłuchano po nieudanej próbie samobójczej. Stülpnagel z pewnością liczył na Rommla, kiedy dojść miało do neutralizacji paryskiego SS i gestapo oraz podjęcia rokowań z aliantami po udanym przewrocie w Berlinie. Nie świadczyło to jednak o tym, że Rommel miał coś wspólnego z samym zamachem na Hitlera. Było jasne, że będzie podejrzewany jako stary przyjaciel Stülpnagla. Siedziby obydwu sztabów znajdowały się we Francji blisko siebie - odległość z La Ro­che Guyon do Paryża wynosi zaledwie około siedemdziesięciu kilometrów. Stülpnagel dysponował środkami, by uporać się z SS we Francji, ale oddzia­łami liniowymi na froncie zachodnim dowodził Rommel i to właśnie on pro­siłby pewnie w sprzyjających okolicznościach o zawieszenie broni. Przesłu­chujący Stülpnagla wyciągnęli wniosek, że Rommel miał powiązania ze spi­skiem; że nie mogło być inaczej.

17 maja Stülpnagel spotkał się z Beckiem oraz innym opozycjonistą, baro­nem von Teichmannem. Przy tej okazji Beck poprosił Stülpnagla i Teichmanna, by rozmówili się z Rommlem tak szybko, jak to będzie możliwe, i przeka­zali mu, że zdaniem Goerdelera (mającego objąć urząd kanclerski) zabicie Hitlera jest koniecznością. Aresztowanie nie wchodzi w rachubę - Hitler musi zginąć. Oznacza to, iż Rommel wyraził już wcześniej swój negatywny stosunek do projektu zgładzenia Führera i konspiratorzy doszli do wniosku, że feldmar­szałka należy skłonić do zmiany stanowiska17. Omawiane spotkanie odbyło się zaledwie dwa dni po rozmowie Stülpnagla z Rommlem w Marly. Nie wiadomo jednak, czy spiskowcy spełnili prośbę Becka. Jeśli tak, to nie wiadomo znowu, czy Rommel przyjął argumenty Becka, Stülpnagla i Teichmanna.

Trzecim źródłem był sam Speidel. Nie było wątpliwości, że to właśnie on stanowił siłę napędową „zachodniej konspiracji” i gdyby wyszło to na jaw, to wyłącznie ten fakt zawiódłby go na szafot. Jednak Speidel stanowczo wypierał się wszelkich związków ze spiskiem18. Twierdził, iż dowody obciążające go zostały sfabrykowane. Udało mu się przetrwać i po wojnie przyznawał się je­dynie do tego, że wiedział, iż istniały jakieś plany pozbycia się Hitlera, których szczegółów nie znał.

Przede wszystkim jednakże trzeba wspomnieć o współdziałającym ze Speidlem płk. Casarze von Hofackerze. Hofacker zjawił się w lipcu w kwa­terze głównej dowództwa Grupy Armii „B” w towarzystwie dr. Horsta, szwa­gra Speidla i urzędnika wojskowej administracji Stülpnagla. Obydwaj 9 lipca spotkali się z Rommlem i wtedy Hofacker powiedział w imieniu Stülpnagla, że ogólne położenie jest bardzo ciężkie19. Hofacker był kluczową figurą konspira­cji, odpowiadał bowiem za koordynację poczynań spiskowców we Francji oraz w Berlinie. Ponoć właśnie on powiadomił Rommla i Speidla o zbliżającej się dacie przygotowywanego przewrotu. W drodze powrotnej z La Roche Guyon Hofacker, zapewne biorąc swe życzenia za rzeczywistość, miał stwierdzić, że Rommel, dowiedziawszy się o nadchodzącym zamachu stanu (oraz zamiarze, jeżeli okaże się to wykonalne, zabicia Göringa i Himmlera), „zgodził się z za­dowoleniem” odegrać swą rolę w realizacji planu20.

Owo zeznanie (dotyczące poinformowania Rommla przez Hofackera o zbli­żającym się przewrocie) zostało przedstawione Rommlowi jako główny, obcią­żający go dowód. Istniało i inne zeznanie: że Hofacker powiadomił o akcji nie Rommla, lecz Speidla, a ten później zameldował o tym Rommlowi. To wystar­czyło. Rommel, nawet dowiedziawszy się wszystkiego z drugiej ręki (przez Speidla), winien był złożyć stosowny raport służbom bezpieczeństwa.

W tej konkretnej materii trudno teraz o ustalenie faktów. Na początku października Ehrenhof (pod przewodnictwem Keitla) zaczął badać sprawę Speidla. Kaltenbrunner przedstawił drugie z przytoczonych powyżej zeznań - że 9 czerwca Hofacker powiedział Speidlowi o zbliżającej się akcji, ten zaś zameldował o tym Rommlowi. Ci ze składu Ehrenhof, którzy skłonni byli oczyścić Speidla z zarzutów (przede wszystkim Guderian), przyjęli zeznanie dostarczone przez Kaltenbrunnera oraz - wbrew opinii tego ostatniego - uznali argumenty Speidla. Ehrenhof na ogół zadowalał się akceptowaniem dowodów (głównie protokołów „zeznań” na gestapo) przytaczanych przez Kaltenbrunnera, rzadko bezpośrednio zajmując się badaniem obwinionych21. Słowa Kirchheima potwierdził (po wojnie) Guderian. Stwierdzili, że Speidel wypełnił swój obowiązek, przekazując informację Rommlowi. Rommel zaś, który nigdy zresztą nie trafił przed oblicze Ehrenhof, nie postąpił lojalnie wo­bec nazistowskich władz.

W późniejszym okresie Speidel zaprzeczał temu wszystkiemu. Twierdził, iż dowody obciążające Rommla zostały sfabrykowane. Nie zachował się zapis tego, co zeznał w śledztwie Hofacker, a to wyjaśniłoby zapewne większość wątpliwości. Swoją drogą, nie wiadomo też, co powiedział podczas prze­słuchań sam Speidel. Nie jest jasne, co gestapowcom udało się wydobyć z Ho­fackera. Tu dodać należy jeszcze pięć szczegółów, które, niestety, tylko gma­twają bardziej obraz sprawy.

Pierwszy: Speidel widział Hofackera po tym, jak obu zatrzymano w celu prze­słuchania. Napisał potem, iż, jego zdaniem, Hofackera maltretowano fizycznie.

Drugi: człowiek prowadzący przesłuchania, nazwiskiem Kiessel, stwierdził potem, że Hofacker przyznał, iż rozmawiał z Rommlem 9 lipca na temat „ogól­nej sytuacji”, a feldmarszałek miał rzec, że musi uciec się do przymusu, jeśli Hitler nie podejmie konkretnych działań. [„Wenn der Führer nicht wolle, müs­se man ihn zwingen”]. Kiessel dodał jednak także, iż Hofacker zaprzeczył jako­by rozmawiał z Rommlem o przewrocie22, czego bynajmniej nie potwierdzają inne zeznania Hofackera.

Trzeci: Horst, towarzyszący Hofackerowi podczas wizyty złożonej Rommlowi 9 lipca, wyznał, iż w drodze powrotnej do Paryża Hofacker nie wydawał się szczególnie podniesiony na duchu. Zapewne byłoby inaczej, gdyby Hofacker nakłonił feldmarszałka do poparcia spisku (jakkolwiek według innych świa­dectw tak właśnie się stało23). Co więcej, Horst stwierdził, że temat ów nawet nie został poruszony24. Zaświadczył o tym w roku 1975, nie mając już żadnych powodów, aby ukrywać prawdę.

Czwarty i być może najistotniejszy: o wspomnianym wydarzeniu nie ma ani słowa w raportach przesyłanych przez Kaltenbrunnera Bormannowi. Często wspomina się w nich o Hofackerze - był on bez wątpienia czołową po­stacią w konspiracji i nie próbował się nawet tego wypierać. Niektórzy z je­go znajomych określali go wręcz mianem fanatycznego antynazisty. Był to człowiek odważny i inteligentny. Jego ojciec był zwierzchnikiem Rommla w latach pierwszej wojny światowej, a zatem młodszy Hofacker miał ułatwio­ny dostęp do feldmarszałka. Gdyby Hofacker obciążył podczas przesłuchań Speidla (oraz Rommla), to Kaltenbrunner z całą pewnością natychmiast do­niósłby o tym Bormannowi. Tymczasem w raportach Kaltenbrunnera brak choćby aluzji na ten temat. Kaltenbrunner oskarżał Hofackera o defetyzm, sianie pogłosek o konieczności podjęcia negocjacji, gdyż inaczej nieprzyjaciel zajmie Paryż w ciągu sześciu tygodni (co okazało się trafną prognozą). Hofac­kera poddawano wielokrotnym przesłuchaniom, początkowo we Francji. Ge­stapo precyzyjnie zrekonstruowało wszystkie jego poczynania pomiędzy 9 a 20 lipca. Po wizycie u Rommla w La Roche Guyon pojechał do Berlina, gdzie, według Kaltenbrunnera, oznajmił, iż alianci niebawem przełamią nie­mieckie linie na zachodzie25. Zachęciło to konspiratorów z Berliner Kreis do natychmiastowego podjęcia akcji, jako że czasu najwyraźniej nie pozostało im wiele. W oczach Kaltenbrunnera i Bormanna Hofacker był ewidentnym zdrajcą, prowadzącym wywrotową działalność przeciw Rzeszy. Gdzie jednak dowód, że Rommel wiedział o spisku?

Piąty wreszcie: osoba płk. Eberharda Finckha. Finckh na krótko przed opi­sywanym okresem stanął na czele kwatermistrzostwa OB West, przy dowódz­twie Klugego. 23 czerwca Finckh zawitał w Berlinie, gdzie długo rozmawiał ze Stauffenbergiem, swoim starym znajomym, z którym nie widział się od dawna. Do nich dołączyli Ulbricht i von Quirnheim, czołowi konspiratorzy, pytając Finckha (wedle zeznań tegoż) o zdanie na temat ogólnej sytuacji. Podczas prze­słuchań Finckh opowiadał o silnej osobowości i fanatyzmie Stauffenberga. Stauffenberg - rzekł Finckh - szydził z feldmarszałka, któremu nie udało się wytłumaczyć Hitlerowi, w jak beznadziejnej sytuacji znalazła się Rzesza. Finckh jakoby widział się z Rommlem dwa dni po spotkaniu ze spiskowcami, opowiadając mu o planowanym zamachu i udziale w nim Stauffenberga26. Na­turalnie, na wspomnianym etapie Finckh, jeżeli w ogóle istotnie mówił Rommlowi o zamysłach konspiratorów, to nie znając sam bliższych szczegółów, ucie­kać się musiał do operowania ogólnikami.

Finckh, którego udział w konspiracji nie ulegał wątpliwości, został areszto­wany i po przesłuchaniach skazany na śmierć. Kaltennbrunner opisał go w swych raportach, wspominając o podziwie, jakim Finckh darzył Stauffen­berga i przytaczając odtworzoną treść rozmów pomiędzy nimi. Napomknął też na marginesie, że Finckh jakoby niezbyt interesował się polityką. Hofacker zeznał, iż Finckh należał do kręgu apolitycznych oficerów, interesujących się głównie kwestiami natury militarnej27. Przesłuchiwany po wojnie przez alian­tów, Keitel powiedział, że przypomina sobie jeszcze jednego oficera (poza Hofackerem) ze sztabu Klugego, który kiedyś zaświadczył, iż Rommel wiedział o przygotowywanym zamachu stanu - i miał na myśli najpewniej właśnie Finckha28. Nie ma jednak o tym choćby słowa w raportach Kaltenbrunnera. Naturalnie, musimy wziąć pod uwagę, iż zdecydowano się nazwisko Rommla z tychże raportów wymazać, gdy zapadło postanowienie, że należy ocalić repu­tację feldmarszałka. Jednakże fakt, że Kaltenbrunner informował o wszystkim Bormanna na bieżąco, czyni taką ewentualność niezbyt prawdopodobną.

Jest jednak coś jeszcze. Zeznanie Hofackera - zapewne wydobyte za pomo­cą tortur - pokazano Keitlowi, kiedy Hitler dyskutował z nim kwestię domnie­manej zdrady feldmarsz. Rommla. Zeznanie to zawierało jakoby stwierdzenie, iż Rommel poprosił Hofackera (9 lipca w La Roche Guyon), aby ten „powie­dział dżentelmenom w Berlinie”, że mogą na niego, Rommla, liczyć29. Zaprze­czył temu Horst. Ponadto zdanie nie musiało odnosić się bezpośrednio do pla­nów pozbawienia życia Hitlera - Rommel nie krył się zaś zanadto z tym, że go­tów jest podjąć się roli negocjatora z aliantami.

Rommel wspomniał o wizycie Hofackera 9 lipca, rozmawiając ze Speidlem w szpitalu już po próbie zamachu na Hitlera. Stwierdził, iż rozumie teraz, o co naprawdę chodziło Hofackerowi30. Nie wiadomo, czy Hofacker mylnie zinter­pretował (jako deklarację bezwarunkowego poparcia planów zamachowców) zapewnienie feldmarszałka. W każdym razie na konspiratorach największe wrażenie wywarła ocena Rommla, że front na zachodzie wkrótce się załamie, a wtedy on może się podjąć rokowań z nieprzyjacielem.

Możliwe także, iż Hofacker jeszcze raz, wcześniej, w czerwcu, złożył wizytę Rommlowi (jak wynikałoby z jednego z zeznań31), podczas której porozmawia­li w cztery oczy („unter vier Augen”). Rommel miał opowiadać się za podjęciem akcji „raczej teraz niż później”. I znowu jednak wcale nie wynika, by Rommel miał na myśli zabójstwo Hitlera. Niemniej zeznania Hofackera potraktowano, zwłaszcza po przyjęciu usprawiedliwień Speidla, jako zasadniczy dowód winy Rommla. I przedstawiono je Hitlerowi32.

Lecz jaką wartość miał taki dowód? Pełen sprzeczności, niejasności. Ścisłość poszczególnych danych podważali Kiessel (prowadzący przesłuchania Hofackera), Horst, Speideł oraz, rzecz jasna, sam Rommel tuż przed swoją śmiercią. Śledczy Kaltenbrunnera zestawili wygodne dla siebie elementy mo­zaiki w chaotyczną całość.

Później odzywały się i bardziej zdecydowane głosy o powiązaniach Rom­mla ze spiskiem. Dr Hans Berndt Gisevius, oficer Abwehry i członek niemiec­kiego ruchu oporu, zeznał w Norymberdze, że Rommel sam „proponował za­bicie Hitlera”33. Owa „propozycja” stoi w sprzeczności z wszystkimi innymi świadectwami. Gisevius twierdził również, że o Rommlu często wspominał Beck. Rommel - miał jakoby powiedzieć Beck - który wcześniej nieodmien­nie żywił podziw dla Hitlera, teraz (czyli w czerwcu roku 1944) głosił konieczność jednoczesnego usunięcia ze sceny politycznej Führera oraz Himmlera i Göringa. Wszystko to określić można jedynie jako pogłoski nie poparte żad­nymi dowodami. Konspiratorzy chcieli wierzyć, że Rommel, przynajmniej czę­ściowo, stoi po ich stronie. Sam Rommel nigdy nie rozmawiał ani z Giseviusem, ani z Beckiem.

Wysnuć można odmienne, choć bardziej prawdopodobne przypuszczenie ogólnej natury. Rommel zawsze przeciwstawiał się pomysłowi zabójstwa Hitlera i nie wiedział, że spiskowcy naprawdę planują zgładzenie wodza Trze­ciej Rzeszy. Oczywiście, orientował się, iż część opozycjonistów, w tym rów­nież grupa jego osobistych przyjaciół, rozważa taką ewentualność. Pragnął, aby zmiany we władzach szły w parze z jak najszybszym podjęciem rokowań pokojowych. Z pewnością pojmował, że nie będzie żadnych negocjacji, dopóki kanclerzem pozostanie Hitler. W dniu, w którym Rommel odniósł rany, stwierdził wobec gen. Eberbacha z Grupy Pancernej „Zachód”, że Führer mu­si „zniknąć”34. Nie chciał jednak przy tym bezpośrednio angażować się w sprawę zabicia Hitlera, choć gdyby Führer jednak zginął, to Rommel raczej by go nie opłakiwał.

Mimo wszystko, pomijając nawet zeznania, na podstawie których gestapo wyciągnęło naciągany wniosek, iż Rommel brał udział w spisku, dla wielu sta­ło się jasne, że dowódca Grupy Armii „B” już nie wierzy w zwycięstwo Nie­miec i gotowy jest negocjować z nieprzyjacielem. A to równoznaczne było ze zdradą. Zresztą w systemie nazistowskim wzajemna podejrzliwość była na po­rządku dziennym. Kwitło donosicielstwo. Wielu przesłuchiwanych stwierdzi­ło, że Stauffenberg powiedział, iż dowódcy grup armii opowiedzą się po stro­nie spiskowców, jeśli tylko uda się zamach na Hitlera. Ludzie z SD wzięli tę opinię za pewnik35.

14 października Manfred Rommel otrzymał przepustkę i mógł na krótko udać się do domu - od tygodnia był znowu w swej baterii przeciwlotniczej. Wsi­adł do pociągu i znalazł się w Herrlingen przed siódmą rano. Z feldmarsz. Rommlem przebywał, w charakterze sekretarza i adiutanta, kpt. Aldinger. Aldinger, oficer sztabowy, był starym znajomym Erwina Rommla. Służył z nim w tym samym batalionie podczas pierwszej wojny światowej, walcząc także -po powołaniu z rezerwy - w Gespensterdivision w roku 1940, w Afryce Północ­nej oraz w Normandii. Był mniej więcej w tym samym wieku co feldmarszałek; pozostawał przyjacielem jego rodziny, mieszkając również w Herrlingen.

Kilka godzin po powrocie do domu Manfred wybrał się z ojcem na prze­chadzkę. Erwin Rommel powiedział, że oczekuje wizyty dwóch generałów, którzy jakoby mają rozmawiać z nim o nowym przydziale. Stwierdził, iż nie jest pewien, czy taki okaże się rzeczywisty cel ich przybycia. Następnie ojciec z synem wrócili do domu.

W południe zjawili się generałowie Burgdorf i Maisel. Z asfaltowej ulicy do ogrodu posesji zajmowanej przez Rommlów wchodziło się przez furtkę. Od furtki blisko już było do frontowych drzwi. Rommel polecił wcześniej swemu ordynansowi, Loistlowi, zostawić je otwarte, gdyż - jak się wyraził - oczekuje gości. Loistl ze zdziwieniem stwierdził, że kierowca przybyłych pozostał w sa­mochodzie. Następnie, zaanonsowawszy generałów, zaprosił również szofera (z Waffen SS, jak zauważył) do środka. Ten odmówił, informując, że dostał rozkazy i wie, co ma robić36. Wtedy Loistl dostrzegł także zaparkowane nie opo­dal drugie auto, szarego mercedesa, z którego wysiadł człowiek w cywilnym ubraniu i powiedział coś do szofera generałów.

W domu tymczasem Rommel polecił Manfredowi opuścić pokój. Przez następnie czterdzieści pięć minut przebywał sam z Burgdorfem i Maislem.

Keitel wysłał Burgdorfa ze specjalną misją, wyjaśniwszy, że dyspozycje wy­dał sam Führer37. Feldmarszałek Rommel - stwierdził Keitel - miał powiąza­nia ze spiskowcami. Świadectwo jego winy przedstawił płk von Hofacker. Führer, który zawsze niezwykle wysoko cenił Rommla, czuje się głęboko zra­niony tym aktem zdrady38.

Hitler postanowił, że naród niemiecki nie powinien dowiedzieć się o zdra­dzie popularnego feldmarszałka. Jeśli się da, należy sprawić, by Niemcy nie kojarzyli nazwiska Rommla z innymi aresztowanymi i straconymi spiskowca­mi39. Tak więc Rommlowi należy na osobności przedstawić obciążające go do­wody (tu Keitel wręczył Burgdorfowi kopię oświadczenia Hofackera) i pozosta­wić mu wybór: albo będzie aresztowany i sądzony za zdradę stanu, albo „za­chowa się jak oficer”. W tym drugim wypadku urządzi mu się uroczysty po­grzeb na koszt państwa. Prasa ogłosi, iż zmarł śmiercią naturalną40. Burgdorf miał wziąć ze sobą truciznę o natychmiastowym działaniu.

Burgdorf i Maisel wyszli z Herrenzimmer, czyli pokoju gościnnego, razem z Rommlem - gospodarzem i ofiarą. Udali się do ogrodu i tam się przechadza­li, a tymczasem Rommel ruszył do pokoju Lucy. Po drodze przystanął i odezwał się do Loistla: „Przyślij do mnie teraz Manfreda, a Aldingera za pół godziny”. Następnie zniknął za drzwiami41.

Opis tych ostatnich minut życia męża pozostawiony przez Lucy jest prosty i szczery, a przez to poruszający. Rommel oznajmił jej, iż na polecenie Hitlera postawiono go przed wyborem: samobójstwo albo rozprawa przez trybunałem ludowym. Zdecydował się natychmiast, gdyż w pierwszych słowach zwrócił się do żony, że wkrótce nie będzie go już wśród żywych. Dodał, że Burgdorf i Mai­sel przywieźli truciznę, która zadziała w ciągu trzech sekund.

Rommel powiedział jej, że zarzuca mu się udział w wypadkach z 20 lipca; że swymi zeznaniami obciążyli go generałowie von Stülpnagel i Speidel oraz płk von Hofacker. Tyle wyjawił mu Burgdorf, przypuszczalnie pokazując rów­nież otrzymane od Keitla oświadczenie Hofackera. Rommel dodał, że to nie wszystko. Dr Goerdeler (aresztowany 12 sierpnia i poddany przesłuchaniom) wymienił jego nazwisko jako niedoszłego prezydenta Rzeszy42. Wyjaśnić nale­ży, że Rommel nigdy nie poznał Goerdelera i nigdy z nim nie rozmawiał.

Opowiedział Lucy, iż stwierdził wobec Burgdorfa i Maisla, że oskarżenia te są niewiarygodne. Nie ma w nich nawet ziarna prawdy, a zeznania, całkowi­cie fałszywe, uzyskano szantażem bądź stosując inne środki nacisku. Wyznał żonie, że nie boi się stanąć przed trybunałem ludowym - mógłby bronić się szczerze i uczciwie. Wewnętrznie był jednak przekonany, że nigdy przed są­dem nie stanie - raczej już zostanie zgładzony po cichu. Rozmowa o „przy­szłych zadaniach” okazała się zwyczajnym oszustwem, do jakiego uciekł się wcześniej przez telefon Burgdorf: zastawiono nań sidła, aby go unicestwić. Je­go życie dobiegło końca. Następnie pożegnał się z żoną43.

Wtedy przywołał do siebie Manfreda. Jemu także opowiedział krótko o wy­borze, przed jakim go postawiono, wyjaśniając, na co się zdecydował. Również synowi wspomniał o zeznaniach Speidla i Stülpnagla oraz sugestiach Goerdelera44. Manfred odniósł wrażenie, że jego ojciec nie uwierzył, by zeznania Spe­idla oraz Stülpnagla w ogóle istniały lub też uznał, iż wymuszono je tortura­mi45. Erwin Rommel dodał, że rodzina nie ucierpi, jeśli on sam odbierze sobie życie. Wkrótce potem pożegnał się z Aldingerem.

Manfred, podobnie jak Loistl, zauważył kilka pojazdów w pobliżu domu; znajdowali się w nich (zapewne uzbrojeni) osobnicy w cywilnych ubraniach. Odchodząc, Erwin Rommel był zupełnie spokojny. Manfred oraz Aldinger od­prowadzili go ku jednemu z zaparkowanych wozów. Rommel miał na sobie wojskowy płaszcz i czapkę oraz swą marszałkowską buławę.

Przy aucie czekali Burgdorf oraz Maisel. Oddali Rommlowi honory (obowią­zującym także od lipca w wojsku) nazistowskim salutem: Heil Hitler! Rommel zajął miejsce z tyłu wozu.

Kwadrans później w domu w Herrlingen zadzwonił telefon. Szefostwo Rese­rvelazarett [szpitala polowego], ulokowanego w Wagnerschule w Ulm poinfor­mowało, że feldmarsz. Rommel najwyraźniej przeszedł atak serca. Do szpitala przywiozło go dwóch generałów. Rommel już nie żył.

ROZDZIAŁ 24

NIEUCHRONNY KONIEC

Z polecenia Hitlera wyprawiono Rommlowi uroczysty pogrzeb. Führer w imieniu Wehrmachtu i całego narodu niemieckiego wystosował kondolencje. W długim tekście przypomniał przebieg całej kariery wojskowej feldmarszałka, wymieniając jego bohaterskie czyny dla ojczyzny od 1914 roku aż do końca1.

Pogrzeb zorganizowany został bardzo skrupulatnie, z iście niemiecką pre­cyzją, według szczegółowych instrukcji, przez miejscowy okręg wojskowy, We­hrkreiskommando. Władze pokryły wszelkie koszty2. Specjalny pociąg wiozący żałobników wyruszył z Berlina o dziewiętnastej we wtorek 17 października, docierając do Ulm za dwadzieścia jedenasta dnia następnego.

Ceremonia odbyła się 18 października o godzinie trzynastej w ratuszu w Ulm, gdzie znajdowała się trumna ze zwłokami Rommla, przy której wartę sprawowali oficerowie Wehrmachtu z obnażonymi rapierami. Na wieku trum­ny złożono, pośród innych ozdób, miecz oraz buławę marszałkowską Rommla. Wieniec złożył przedstawiciel Führera, a mowę pogrzebową wygłosił feldmarsz. von Rundstedt. Rundstedt wyszedł z hotelu w Ulm za siedem minut pierwsza i wkroczył do budynku ratusza dokładnie o godzinie trzynastej. Skłonił się przed trumną, a następnie zajął miejsce w pierwszym rzędzie obok Frau Rommel oraz wojskowych i cywilnych dygnitarzy. Po wyniesieniu zwłok z ratusza trumnę eskortować miały dwie kompanie Wehrmachtu wraz z orkiestrą oraz trzecia kompania - oddział zestawiony z żołnierzy Luftwaffe, Kriegsmarine i Waffen SS.

Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Na wschodzie, zachodzie i południu Europy Wehrmacht wiódł resztkami sił rozpaczliwe boje, niemieckie kompanie prezentowały się jednak nadal bez zarzutu. Dokładnie o trzynastej rozbrzmia­ły dźwięki Trauermarsch [marsza żałobnego] - drugiej części trzeciej symfonii Beethovena, słynnej „Eroiki”, skomponowanej na cześć Napoleona. Następ­nie, wstąpiwszy na podwyższenie, przemówił von Rundstedt.

Rundstedt skupił się na zasługach i osiągnięciach Rommla; mówił o jego służbie dla Niemiec, o ranie odniesionej podczas bojów o Normandię. Powie­dział, że Rommel na początku wojny był „przekonanym narodowym socjalistą”. Zacytował listę jego sukcesów odniesionych we Francji, w Afryce, wspo­mniał o jego osobistej odwadze. Ten nieustraszony wojownik - stwierdził bez przekonania Rundstedt - przepojony był duchem narodowego socjalizmu. „Je­go serce należało do Führera”. „Twój heroizm - Rundstedt zwrócił się w stro­nę trumny - wskazuje nam hasło na dziś: »Walczyć aż do zwycięstwa«”. Za­brzmiało to cokolwiek ironicznie.

Gdy Rundstedt złożył wieniec od Hitlera, zebrani odśpiewali pieśń, którą niemieccy żołnierze tradycyjnie żegnali poległych towarzyszy broni: Ich hatt' einen Kameraden. Dziewiętnaście armat oddało salwę honorową. Rundstedt powrócił na miejsce na podium i wtedy przyszedł czas na Deutschlandlied. Feldmarszałek prowadzący ceremonię miał następnie formalnie przekazać ro­dzinie Rommla wyrazy współczucia od Hitlera i od siebie. Ponoć Rundstedt ograniczył się do paru i to niezbyt miłych słów, raz jeszcze oddał honory zwło­kom i opuścił ratusz. Ceremonia trwała jednak dalej. Trumnę przewieziono ulicami, pełnymi gapiów oraz obstawionymi wojskiem, do krematorium, gdzie podniosłą mowę wygłosił jeszcze baron von Esebeck. Później prochy Rommla złożono na miejscowym cmentarzu w Herrlingen. Jak łatwo odgadnąć, Lucy z trudem dotrwała do końca zorganizowanych z takim cynizmem uroczystości pogrzebowych.

W marcu 1945 roku Lucy Rommel otrzymała osobliwy list. Otóż Führer ży­czył sobie wzniesienia pomnika upamiętniającego jej męża. Opracowanie pro­jektu przekazano w ręce profesora Kreisa, architekta zajmującego się niemiec­kimi nekropoliami wojskowymi. Lucy przesłano nawet do zaopiniowania szkic pomnika, przedstawiającego sylwetkę masywnego lwa na piedestale. Lucy uznała cały pomysł za ohydny. Wznoszenia pomnika jednak nie rozpoczęto. Pompa, z jaką nazistowskie władze pożegnały Rommla, istotnie była szczytem przewrotności. Podobnie jak krokodyle łzy Führera, który przecież pragnął śmierci feldmarszałka. W późniejszym okresie Lucy Rommel prostymi, szcze­rymi i pełnymi goryczy słowami skwitowała los swojego męża: I tak zakończy­ło się życie człowieka, który bez reszty poświęcił się służbie dla swego kraju”4.

Dla niektórych, na przykład Keitla i Jodła w OKW, wybór rodzaju śmierci przez Rommla, czyli samobójstwa, stanowił potwierdzenie jego winy. Wiedząc, że cenił go Hitler, nie chcąc do końca myśleć o nim zupełnie źle, uważali, iż gdyby Rommel był niewinny, to starałby się to udowodnić. Mógłby nawet oso­biście odwołać się do Führera. Ponadto wiedząc, że jest popularny, zwrócić by się mógł do narodu niemieckiego o poparcie. Wybrał jednak milczenie i to (zda­niem Jodła i Keitla) potwierdziło zeznania von Hofackera5: Rommel wiedział o przygotowywanym zamachu.

W rzeczywistości Rommel powiedział Lucy wprost, że nie boi się procesu, ponieważ nie miał związku ze spiskiem na życie Hitlera - i zapewne tak wła­śnie było. Lucy Rommel obwieściła to już po wojnie6. Znała go tak dobrze jak nikt inny, ufali sobie całkowicie, poza tym ludzie raczej nie kłamią w obliczu śmierci. Rommel doszedł jednakże do wniosku, że ktoś pragnie się go pozbyć, więc ewentualnej rozprawy sądowej i tak by nie doczekał. Nadto naraziłby własną rodzinę na prześladowania. Zdecydował się więc na samobójstwo.

Ważniejsze jeszcze jest to, że chociaż Rommel nie miał związku z zama­chem na Hitlera, to pragnął rozpoczęcia negocjacji pokojowych, stwierdzając to wobec wielu osób głośno i otwarcie. Rozumiał, że w pojęciu Hitlera musiało to oznaczać zdradę; że nie ma co liczyć na łaskę oraz wyrozumiałość dla swej ro­dziny. Powiedział Burgdorfowi i Maiselowi, że w najmniejszym stopniu nie udzielił poparcia ludziom, którzy usiłowali zabić Hitlera. Winien był jednak drugiej „zbrodni”. Frapujący jest fakt, że Himmler przekazał Lucy prywatną wiadomość (za pośrednictwem Berndta), iż on sam, Himmler, nie przyłożył rę­ki do nakłonienia Rommla do samobójstwa7. A przecież Himmler, sprawujący kontrolę nad SD, SS i gestapo, nie znał miłosierdzia w stosunku do tych, którzy usiłowali pozbawić życia Führera. Niemniej sam próbował potajemnie nawiązać kontakty z zachodnimi aliantami. On także rozumiał, że wojna skoń­czy się dla Niemiec katastrofą. I zdaje się, iż żywił więcej zrozumienia dla intencji Rommla niż Führer.

Powiada się, że przeciwstawianie się zabiciu Hitlera było nielogicznością, jeśli weźmiemy pod uwagę, iż Rommel chciał wykorzystać obezwładnienie bądź usunięcie Führera w celu podjęcia kroków sprzecznych z fanatyczną linią polityczną wodza nazistów8. Argument jest rzeczywiście trudny do zbicia. Fak­tem jest jednak, że Rommel myślał właśnie tak. Odmiennie podchodził do po­mysłu zabicia Hitlera i próby podjęcia rokowań pokojowych. W pewnym sensie był opozycjonistą i uważał, że wojna jest przegrana, dalsze przywództwo Hitle­ra doprowadzi do katastrofy, Niemcy zawrzeć muszą rozejm - twierdził to wszystko odważnie, biorąc winę na siebie. Po przedstawieniu Klugemu ultima­tum przeznaczonego dla Hitlera, Rommel miał, według Spiedla, rzec: „Teraz daję mu ostatnią szansę. Jeśli on nie wyciągnie właściwych wniosków, spadnie to na nas”9. W takim postępowaniu i szczerym formułowaniu poglądów przez Rommla tkwi być może szczypta naiwności. Mimo wszystko Rommel nie był na tyle naiwny, aby liczyć, iż plany rokowań z wrogiem zostaną mu puszczone pła­zem, że uda mu się odegrać rolę Yorcka von Wartenburga i uniknąć zemsty narodowych socjalistów.

Od pewnego czasu feldmarszałek czuł zbliżającą się śmierć. Śmierci nie bał się nigdy. Wielokrotnie w przeszłości udawało mu się uniknąć jej o włos i z pewnością w odniesieniu do siebie mógłby wypowiedzieć słowa, które Szekspir włożył w usta Cezara:

Lękliwy stokroć umiera przed śmiercią;

Mężny kosztuje jej tylko raz jeden.

Ze wszystkich dziwów, o których słyszałem,

To mi się zdaje być najosobliwszym,

Że ludzie boją się śmierci i szemrzą

Na to, że ona, będąc nieuchronną,

Musi przyjść kiedyś.

Śmierć spadła na niego w chwili szczególnej rozterki pomiędzy nakazami lojalności a dobrem ojczyzny. Rommel zawsze był patriotą miłującym swój kraj. Lecz pod koniec wojny każdy uczciwy Niemiec musiał dokonać przewar­tościowania - na własny rachunek rozstrzygnąć, cóż właściwie oznacza patrio­tyzm. Rommel przeżył dni chwały jako żołnierz i dowódca, był jednak także bezpośrednim świadkiem klęsk i cierpień, wynikających z realizacji złudzeń maniakalnego despoty. Cenił sobie nakazy przyzwoitości, które bez skrupułów odrzucili władający Rzeszą naziści. Długo walczył za honor, wielkość i bezpie­czeństwo Niemiec, które wkrótce znaleźć się miały na łasce zwycięskich nie­przyjaciół, w wojnie wszczętej przez Hitlera. „Nieuchronny koniec” żywota Rommla nadszedł, kiedy upadły wszelkie wartości, w które wierzył. Nie było już żadnych nadziei.

20 października ogłoszony został podpisany przez Hitlera specjalny pochwalny rozkaz dzienny. Wychwalano naturalnie Rommla w niemieckiej prasie, a jego śmierć, nawet w ponurych okolicznościach końcowych miesięcy wojny, wywarła na Niemcach spore wrażenie. Poprzednie osiągnięcia uczyniły z niego niemalże bohatera narodowego. Szeptano nawet, że Rommel miał prze­jąć naczelne dowództwo, gdyby coś „stało się” Führerowi10. Liczne wzmianki pojawiły się także w prasie zagranicznej. Artykuł zamieszczony w londyńskim The Times 16 października, poświęcony postaci zmarłego Rommla, liczył po­nad tysiąc słów. Wspomniano w nim z wyraźną niechęcią o taktycznych talen­tach Rommla. W czasach wojny o osobistościach z wrogiego obozu zwykle pisa­no - jak to ujął Churchill - grubiańsko. Autorzy artykułu błędnie podali, iż Rommel od początku związany był z partią nazistowską (w rzeczywistości nig­dy nie wstąpił w szeregi NSDAP) i określili feldmarszałka jako „dowódcę od­działu szturmowego, wydzielonego do ochrony Hitlera”, gustującego „w gang­sterskich sposobach walki”. Były to oczywiste nonsensy.

Po wojnie reputacja Rommla zyskała naturalnie wiele po ujawnieniu szcze­gółów jego zgonu. Zainteresowano się bowiem jego nastawieniem do reżimu na­zistowskiego, a wszelkie przejawy dystansowania się w latach 1933-1944 w sto­sunku do nazizmu postrzegano w nowych demokratycznych Niemczech z sza­cunkiem. Wymuszona samobójcza śmierć spowodowana przeciwstawianiem się Hitlerowi nadała Rommlowi cokolwiek naciągany status bohatera ruchu opo­ru11. Było to oczywiste uproszczenie, co czytelnik zauważył zapewne, czytając niniejszą biografię. Po jakimś czasie komentatorzy rzucili się w drugą skraj­ność, uznając Rommla za zwolennika Hitlera, wiernego Führerowi aż do mo­mentu, kiedy militarna klęska Niemiec stała się oczywista - ambitnego oportunistę, człowieka wyzbytego zasad12.I ów opis nie odpowiadał rzeczywistości.

Udział Rommla w antyhitlerowskiej konspiracji był w pewnym sensie nie­jednoznaczny. Zarzucano mu, iż starał trzymać się z boku - rzecz jasna, jako patriota pragnął odejścia Hitlera i jego pretorianów; jednak miał silne poczu­cie lojalności. Konspirowanie, jak słusznie zauważył kpr. Loistl, ordynans Rommla, obce było otwartemu, szczeremu charakterowi feldmarszałka. Rommel cenił moralność - był uczciwy, rycerski, gotowy służyć rodakom i tradycyj­nym niemieckim instytucjom; prowadził surowy, nienaganny tryb życia; był szczodry, potrafił okazać litość. Przerażały go zniszczenia, jakie pociągała za sobą każda wojna. Nie należał do dowódców, siejących postrach w szeregach przeciwnika z powodu bezwzględności czy okrucieństwa. Uczucie nienawiści było mu w zasadzie obce. Paradoksalne, ale wybitni żołnierze, do których z pewnością zaliczyć można Rommla, potrafią czasami walczyć bez nienawiści. Inni zagrzewali się do boju, demonizując wroga, tymczasem Rommel uznawał wojnę za rzecz przypisaną naturze ludzkiej.

Rommel kochał swój kraj. Zawsze gotów był poświęcić się dla Niemiec. Obo­wiązek walki za ojczyznę traktował jako zaszczyt, najwyższy przywilej. Wywo­dził się z pokolenia Niemców, którzy uważali, iż wcześniejsza danina krwi, zło­żona przez ich rodaków, poszła na marne za sprawą braku odwagi i patrioty­zmu polityków. Wywodził się ze zgorzkniałego, rozczarowanego pokolenia.

W 1933 roku do władzy doszedł Hitler. Rommel czuł wdzięczność do Hitle­ra za (jak to postrzegał) uratowanie Niemiec i wyciągnięcie kraju z dna: za­pewnienie wewnętrznego ładu, wyrwanie z upodlenia, chaosu i nędzy. Z upły­wem lat podziw ten zanikł zupełnie. Rommel przekonał się, że Hitler podejmu­je szaleńcze decyzje, że boi się spojrzeć prawdzie w oczy. Doszedł w końcu do przekonania, że Führer to człowiek chory umysłowo. Dowiedziawszy się o zbrodniach nazizmu, prawdopodobnie zdołał sobie wmówić, iż dokonali ich raczej ludzie z otoczenia Hitlera, bez wiedzy tego ostatniego. Zadziwiać może ta ślepa, prostoduszna wiara trzeźwego Szwaba w „prawość” Führera, pamię­tajmy jednakże, iż podobne przekonanie podzielały miliony Niemców. Niemal do końca w Rommlu tliła się ta iskra dawnego oddania wobec wodza. Wciąż wierzył w obowiązek zachowania dyscypliny i lojalności oraz konieczność do­chowania przysięgi. Rommel pozostawał jednym z tej rzeszy przyzwoitych, pa­triotycznie nastawionych Niemców, którzy zachowali w pamięci wdzięczność dla Hitlera za dawne zasługi dla ojczyzny. Ogrom zbrodni reżimu, któremu po­słusznie służyli, znany był tylko nielicznym.

Szczery był także Rommel wobec samego Hitlera. Inni uciekali się do po­chlebstw, unikali trudnych tematów lub (co tyczy się tylko niewielu) szybko zdali sobie sprawę, że z Hitlerem rozmawiać po prostu nie należy. Rommel zwracał się do wodza otwarcie, uczciwie, wprost. Naiwnie sądził, że Hitler jest w stanie podjąć rozsądną dyskusję i wydać w jej wyniku racjonalną decyzję; że uznaje moralne zasady, którymi kieruje się cywilizowana część ludzkości. Ostatecznie feldmarszałek przejrzał na oczy, ale stało się dopiero na krótko przed śmiercią.

Można to złożyć na karb marnej spostrzegawczości Rommla. Większość jego ziomków przypisywała Hitlerowi ludzkie cechy, lecz feldmarszałek, w przeci­wieństwie do owej większości, miał okazję poznać Führera osobiście. Hitler był jednakże bardzo złożoną osobowością. Historia XX w. potoczyłaby się inaczej, gdyby Adolf Hitler po prostu tylko obnosił się ze swoimi szatańskimi zamiara­mi oraz gdyby wszyscy od razu uznali go za postać odrażającą czy groteskową. Bardzo niewielu Niemców potrafiło go przejrzeć; większość dała się uwieść jego magnetyzmowi, nadzwyczajnej pamięci, umiejętności bystrego pojmowania istoty spraw, niezwykłej przenikliwości, fenomenalnej sile woli czy deklarowa­nej miłości do kraju. Mieszkańcy Rzeszy długo widzieli w nim wybitnego męża stanu, a nie inicjatora masowych eksterminacji, potwora, który zrujnował Niemcy niczym jakieś diaboliczne wcielenie biblijnego Samsona burzącego świątynię. Rommel doszedł do właściwych wniosków dopiero z końcem wojny.

Niemcy stanowią zdyscyplinowaną nację, gotową słuchać rozkazów bez pytania o ich ostateczny cel i dlatego, być może, znosili tak długo przywództwo reżimu, odpowiedzialnego za masowe zbrodnie. Idealizując Hitlera, wielki naród zmie­rzał ku katastrofie przy nielicznych tylko, pojedynczych głosach sprzeciwu.

Gwiazda Rommla żołnierza również przeżywała wzloty i upadki. Zakorze­niła się legenda, że był on wybitnym taktykiem i kiepskim strategiem, który w dodatku lekceważył kwestie natury logistycznej. Zapiski pozostawione przez Rommla13 uznane zostały przez wielu za godne rozpowszechnienia, przez in­nych jednakże (i nie bez racji) za fragmentaryczne i bardzo subiektywne. Rommla, za jego życia, a także po śmierci, krytykowano za bezwzględne wy­śmiewanie wad i niedociągnięć innych ludzi. Tu jednak trzeba wyjaśnić, iż ce­chę tę prezentowali niemal wszyscy wybitni żołnierze. Sporo komentatorów zwracało uwagę, że wyczyny Rommla zostały przesadnie rozdmuchane przez niemiecką - i nie tylko niemiecką - propagandę14. Z perspektywy czasu może­my spojrzeć na wyczyny Erwina Rommla chłodnym okiem.

Nie ulega wątpliwości, że Rommel był arcymistrzem walki manewrowej i do­skonałym dowódcą. Samym pojawieniem się potrafił zagrzać podwładnych do boju. Na polu bitewnym orientował się błyskawicznie i równie szybko podejmo­wał decyzje. Swe plany wprowadzał w życie z wielką energią, same zaś koncep­cje, którym hołdował, uznać wypada za niezwykle śmiałe. Pewnego razu Mont­gomery - w dość nietypowy dla siebie sposób - przyrównał go do księcia Ruperta15. Owszem, Rommel nie był nieomylny i rzadko, ale jednak popełniał ciężkie błędy. Przykładem tego jest pierwszy pospieszny szturm Tobruku. Wynikiem akcji pod Medenine była kompletna klęska. Wspomniane niepowodzenia umy­kają jednak w tło przy świetnych, błyskotliwych zwycięstwach - w Cyrenajce, pod El-Ghazalą czy Kasserine. Do sukcesów należy też zaliczyć trudny, długi, lecz udany odwrót do Tunezji. Dowodząc z siodła we Francji w 1914 roku czy też wielokrotnie później - w górach Rumunii, we włoskich Alpach, na czele Ge­spensterdivision w roku 1940, wiodąc czołgi Panzerarmee na afrykańskiej pu­styni - Rommel był, wedle słów Spiedla, „Unser Rommel, immer derselbe Rom­mel”16. Dowodził błyskotliwie, zwykle zajmując miejsce na pierwszej linii.

Był jednak nie tylko wybitnym taktykiem. Potrafił się uczyć i wyciągać traf­ne konkluzje. Swoje żołnierskie doświadczenia i obserwacje przelał na papier i dotąd nie straciły one na aktualności. Wyróżniał się jako wykładowca, łatwo szło mu przekazywanie wiedzy innym. Poza tym że był znakomitym prakty­kiem, to na podstawie nabytej praktyki wysnuł teoretyczne wnioski, wzboga­cając tym samym sztukę wojenną.

Na najwyższym szczeblu dowodzenia Rommel, choć tak często lekceważony jako strateg, udowodnił, iż potrafi precyzyjnie przewidzieć ogólny rozwój wy­padków na teatrze działań wojennych. Naturalnie, kierując bezpośrednio wojskami, starał się doprowadzić do takiej sytuacji, gdzie górę wziąć mógł je­go instynkt taktyczny. Wiedział dobrze, iż wyrafinowane plany na nic się zda­dzą, jeśli zawiodą żołnierze na polu bitwy; że taktyczne, lokalne sukcesy zmie­niają na korzyść ogólne położenie. Wypada przypuszczać, że gdyby dano Rommlowi możność dowodzenia naprawdę wielkimi związkami pancernymi, na przykład na rozległych obszarach Rosji, to jego sławetne Fingerspitzenge­fühl przyniosłoby mu naprawdę olśniewające zwycięstwa. Jego opinie zaś od­noszące się do zagadnień natury globalnej, sposobu prowadzenia wojny o cha­rakterze światowym, uderzają celnością. Plan „Orient” wprawdzie wydaje się z dzisiejszej perspektywy mało realny, a mimo to w swoim czasie odmienne­go zdania byli Hitler, kierownictwo OKH oraz nawet dowództwo brytyjskie.

W gruncie rzeczy Rommel był realistą. Zapobiegliwym, pracowitym Szwa­bem, bystrym i praktycznym. Pod koniec wojny zarzucano mu pesymizm, lecz ów pesymizm był li tylko trzeźwą, obiektywną oceną militarnej - kiepskiej dla Niemiec - sytuacji. Nie zawsze miał rację, ale jego błędy nie wynikały bynaj­mniej z ulegania złudzeniom, z oszukiwania samego siebie. Kiedy, tak jak w Normandii, rozsądek podpowiadał mu, że niemożliwe jest dokonanie poważ­niejszego zwrotu zaczepnego, że miażdżąca przewaga przeciwnika w powietrzu wyklucza osiągnięcie nawet lokalnego sukcesu, Rommel wyciągnął właściwy wniosek i nie wahał się go przedstawić. Gdy w Afryce stwierdził, iż jego Pan­zerarmee, mając przed sobą znacznie lepiej uzbrojonego nieprzyjaciela, musi podjąć odwrót i unikać walki, powiedział to otwarcie. Mówił także szczerze, gdy doszedł do przekonania, iż wojnę Niemcy przegrały.

Nie możemy zatem przeoczyć faktu, iż pesymizm Rommla był w wielu wy­padkach uzasadniony. Prowadząc walkę, Rommel często podejmował nawet nadmierne ryzyko, zgodnie ze swym rzutkim, sangwinicznym usposobieniem. Ryzyko na wojnie uważał za rzecz naturalną. Wiedział, że trudno z góry skal­kulować szansę, że liczą się takie czynniki jak szybkość działania czy odwaga szeregowych żołnierzy. Nie należał do dowódców, którzy podejmują walkę do­piero wtedy, kiedy zdecydowana przewaga w ludziach i broni gwarantuje im zwycięstwo. Gdyby więc rzeczywiście był pesymistą, to nie doszłoby w trakcie drugiej wojny światowej do żadnej kampanii afrykańskiej.

Montgomery utrzymywał, że swoje sukcesy zawdzięcza faktowi, iż nigdy nie podejmował walki z silniejszym przeciwnikiem - i odpowiadało to praw­dzie. Montgomery mógł sobie jednak pozwolić na takie rozumowanie, dysponu­jąc czasem i znacznymi rezerwami. Rommlowi na ogół brakowało i jednego, i drugiego. Nie mógł wyczekiwać, licząc, że jego oddziały zostaną poważnie wzmocnione. Raz po raz przychodziło mu zmagać się z silniejszym nieprzyja­cielem i patrząc na jego osiągnięcia, zawsze należy mieć to na względzie. Mógł polegać jedynie na wyszkoleniu i sprawności niemieckiego żołnierza. Wraca na myśl stwierdzenie już cytowane w niniejszej książce: „Jeśli uważa się, iż nie­miecki marszałek mógł osiągnąć więcej przeciwko silniejszemu nieprzyjacielo­wi...”17 Na wojnie staje się na ogół przed trudnymi wyborami. Rommlowi wol­no było wybrać pasywną obronę lub ograniczone ryzyko. On jednak uważał bierność za grzech, którego nie wybacza los.

Oczywiście, Rommel ostatecznie został pokonany. Przegrał. Jednakże choć na wojnie liczy się zwycięstwo, to ów truizm nie może stanowić kryterium oce­ny jego militarnych talentów. W końcu klęską zakończyła się wojskowa karie­ra Napoleona. Ostatnią bitwę przegrał również Lee. A jednak nikt nie przeczy, że jako żołnierze okazali się geniuszami. Erwin Rommel, pomimo swych po­tknięć, zasłużył, by znaleźć się w ich towarzystwie.

ERWIN ROMMEL: FAKTY Z ŻYCIA

15 listopada 1891 r.: Erwin Johannes Eugen Rommel przychodzi na świat w Heidenheim, w Wirtembergii.

19 lipca 1910 r.: Wstępuje jako kadet do 124. Pułku Piechoty (Infanterieregi­ment Knig Wilhelm I, 6 Wurttembergische, Nr 124).

Marzec 1911 r.: W szkole kadetów w Gdańsku - Königliche Kriegschule, Danzig.

Styczeń 1912 r.: Otrzymuje stopień porucznika. Skierowany do 124. Pułku Piechoty.

1 marca-31 lipca 1914 r.: Przydzielony do 49. Pułku Artylerii Polowej. 1 sierpnia 1914 r.: Ćwiczenia w ramach 124. Pułku Piechoty.

21 sierpnia-wrzesień 1914 r.: W akcji pod Bleid, w dolinie Mozy pod Verdun. Zostaje dowódcą plutonu.

Wrzesień 1914 r.: Walczy jako oficer 2. batalionu 124. Pułku Piechoty na połu­dniowy zachód od Verdun.

24 września 1914 r.: Ranny w udo. Odznaczony Krzyżem Żelaznym II klasy. Pobyt w szpitalu.

Styczeń 1915 r.: Wraca do 124. Pułku Piechoty.

29 stycznia 1915 r.: Boje w Argonnach. Odznaczony Krzyżem Żelaznym I klasy.

Czerwiec 1915 r.: Ofensywa w Argonnach.

Lipiec 1915 r.: Ranny w nogę.

Wrzesień 1915 r.: Skierowany do 1. batalionu 124. Pułku. Zostaje dowódcą kompanii. Awansowany na oberlejtnanta.

Październik 1915 r.: Dowódca kompanii w składzie Knigliche Württemberg Gebirgsbataillon.

29 grudnia 1915 r.-październik 1916 r.: Szkolenie Gebirgsbataillon w Wogezach. Październik 1916 r.: Ślub z Lucy Mollin w Gdańsku. Listopad 1916 r.: Na front w Rumunii.

6 grudnia 1916 r.: Niemcy zajmują Bukareszt. :

7 stycznia 1917 r.: Atak na Gagesti.

Pierwsza połowa roku 1917: Gebirgsbataillon przeniesiony do Francji.

Sierpień-październik 1917 r.: Gebirgsbataillon wraca do Rumunii. Walki o górę Cosna.

Sierpień 1917 r.: Ranny w ramię.

19 sierpnia 1917 r.: Zdobywa górę Cosna.

Październik 1917 r.: Gebirgsbataillon przerzucony do Włoch.

24 października 1917 r.: Niemcy szturmują górę Matajur.

26 października 1917 r.: Matajur wpada w ręce niemieckie.

10 listopada 1917 r.: Zdobycie Longarone.

18 listopada 1917 r.: Odznaczony orderem Pour le Merite.

11 stycznia-20 grudnia 1918 r.: Przy sztabie LXIV Korpusu na froncie zacho­dnim. Awansowany na hauptmanna [kapitana].

11 listopada 1918 r.: Zawieszenie broni na froncie zachodnim.

21 grudnia 1918 r.: Ponownie w 124. Pułku Piechoty.

Styczeń 1921 r.: Zostaje dowódcą kompanii w Pułku Piechoty Reichswehry.

Rok 1924: Dowodzi kompanią karabinów maszynowych.

Grudzień 1928 r.: Rodzi mu się syn, Manfred.

Wrzesień 1929 r.-wrzesień 1933 r.: Pracuje jako instruktor w szkole piechoty w Dreźnie.

Kwiecień 1932 r.: Awansowany do stopnia majora.

30 stycznia 1933 r. Adolf Hitler zostaje kanclerzem Niemiec.

1 października 1933 r.-14 października 1935 r.: Dowódca 3. batalionu 17. Puł­ku Piechoty w Goslar. Awans na podpułkownika [Oberst-Leutnant].

30 czerwca 1934 r.: „Noc długich noży”.

2 sierpnia 1934 r.: Śmierć Hindenburga. Niemiecka armia składa przysięgę na wierność Adolfowi Hitlerowi.

Wrzesień 1934 r.: Po raz pierwszy spotyka się z Hitlerem.

Marzec 1934 r.: W Niemczech przywrócona zostaje powszechna służba wojskowa.

15 października 1935 r.-9 listopada 1938 r.: Instruktor w szkole piechoty w Poczdamie.

Marzec 1936 r.: Do zdemilitaryzowanej Nadrenii wkraczają oddziały niemieckie.

Lato 1936 r.: Przydzielony do wojskowej eskorty Führera podczas zlotu NSDAP w Norymberdze.

Luty 1937 r.: Nominowany na oficera łącznikowego Ministerstwa Wojny, odpo­wiedzialnego za kontakty z Hitlerjugend.

Rok 1937 r.: Opublikowana zostaje książka Infanterie greift an.

Marzec 1938 r.: Anschluss Austrii.

Wrzesień 1938 r.: Prowincje w czeskich Sudetach przekazane Rzeszy.

Październik 1938 r.: Wyznaczony na dowódcę kwatery polowej Hitlera w Su­detach.

10 listopada 1938 r.-22 sierpnia 1939 r.: Zostaje komendantem Kriegsschule w Wiener Neustadt. Awans na pułkownika.

10 marca 1939 r.: Hitler stawia ultimatum Czechosłowacji.

15 marca 1939 r.: Hitler wkracza do Pragi. Rommel dowodzi jego eskortą.

23 sierpnia 1939 r.: Po mobilizacji Rommel obejmuje dowództwo Führerhaupt­quartier. Awansowany na generała majora.

Wrzesień 1939 r.: Kampania w Polsce.

5 października 1939 r.: Niemiecka defilada zwycięstwa w Warszawie.

15 lutego 1940 r.-14 lutego 1941 r.: Na stanowisku dowódcy 7. Dywizji Pancernej.

9 kwietnia 1940 r.: Niemiecka inwazja na Danię i Norwegię.

10 maja 1940 r.: Rozpoczyna się niemiecka ofensywa na froncie zachodnim. 13 maja 1940 r.: 7. Dywizja Pancerna przekracza Mozę.

16 maja 1940 r.: 7. Dywizja Pancerna przebija się przez przedłużenie Linii Ma­ginota.

17 maja 1940 r.: Rommel wkracza do Landrecies.

21 maja 1940 r.: Marsz ku Arras. Odparcie brytyjskiego kontrataku.

26 maja 1940 r.: Odznaczony Krzyżem Rycerskim.

27 maja 1940 r.: Marsz ku Lilie.

3 czerwca 1940 r.: 7. Dywizja Pancerna forsuje kanał Sommy.

9 czerwca 1940 r.: Marsz ku dolinie Sekwany.

10 czerwca 1940 r.: Opanowanie St. Valry-en-Caux. 19 czerwca 1940 r.: Kapitulacja Cherbourga.

22 czerwca 1940 r.: Zawieszenie broni pomiędzy Niemcami i Francją. Styczeń 1941 r.: Rommel awansowany do rangi generała porucznika.

7 lutego 1941 r.: Włoska 10. Armia poddaje się Brytyjczykom w Beda Fomm w Afryce Północnej.

Luty 1941 r.: Rommel wyznaczony na dowódcę niemieckich oddziałów w Libii. 12 lutego 1941 r.: Lądowanie Niemców w Trypolisie.

Marzec-kwiecień 1941 r.: Pierwsza ofensywa w Cyrenajce. Pierwszy atak na Tobruk.

15 maja 1941 r.: Brytyjski atak od granicy egipskiej.

15 czerwca 1941 r.: Ponowne natarcie Brytyjczyków. Operacja „Battleaxe”.

16 czerwca 1941 r.: Niemiecki kontratak.

22 czerwca 1941 r.: Niemieckie uderzenie na ZSRR. Początek operacji „Barba­rossa”.

15 sierpnia 1941 r.: Wojska niemieckie zorganizowane zostają w Panzer Grup­pe Afrika.

Wrzesień 1941 r.: Wypad niemieckich formacji ku granicy egipskiej. Operacja Sommernachtstraum.

18 listopada 1941 r.: Brytyjska ofensywa na Libię. Operacja „Crusader”. Rom­mel wycofuje się przez Cyrenajkę.

7 grudnia 1941 r.: Japoński atak na flotę wojenną Stanów Zjednoczonych oraz brytyjskie posiadłości w południowo-wschodniej Azji. Niemcy wypowiadają wojnę USA.

21 stycznia 1942 r.: Rommel udekorowany mieczami i liśćmi dębowymi do Krzyża Rycerskiego.

21-29 stycznia 1942 r.: Druga ofensywa w Cyrenajce.

22 stycznia 1942 r.: Panzer Gruppe Afrika przemianowana na Panzerarmee Afrika.

30 stycznia 1942 r.: Rommel awansowany do stopnia generała pułkownika. 27 maja-20 czerwca 1942 r.: Niemiecka ofensywa pod El-Ghazalą.

21 czerwca 1942 r.: Niemcy zdobywają Tobruk. Rommel zostaje feldmarszał­kiem [marszałkiem polnym].

21 czerwca-1 lipca 1942 r.: Natarcie skierowane ku Egiptowi.

1-26 lipca 1942 r.: Pierwsze walki pod El-Alamejn.

15 sierpnia 1942 r.: Montgomery obejmuje dowództwo 8. Armii Brytyjskiej.

30 sierpnia-2 września 1942 r.: Bitwa pod Alam el-Halfa.

19 września 1942 r.: Stumme obejmuje tymczasową komendę nad Panzerar­mee Afrika. Rommel na urlopie zdrowotnym w Rzeszy.

30 września 1942 r.: Przyjęcie wydane na cześć Rommla w berlińskim Sportspalast.

23 października 1942 r.: Rozpoczyna się bitwa pod El-Alamejn.

25 października 1942 r.: Rommel wraca do Afryki. Śmierć Stummego.

3 listopada 1942 r.: Rommel otrzymuje rozkaz Hitlera, by bronić pozycji pod El-Alamejn.

4 listopada 1942 r.: Rommel nakazuje Panzerarmee podjęcie odwrotu.

8 listopada 1942 r.: Siły brytyjskie i amerykańskie lądują we francuskich tery­toriach w Afryce Północnej. Operacja „Torch”.

9 listopada 1942 r.: Radziecka kontrofensywa pod Stalingradem.

10 listopada 1942 r.: Wojska niemieckie w Tunezji otrzymują posiłki.

22 stycznia 1943 r.: Ewakuacja Trypolisu przez Panzerarmee.

26 stycznia 1943 r.: Dowództwo Panzerarmee przenosi się do Tunezji. 2 lutego 1943 r.: Kapitulacja niemieckiej 6. Armii pod Stalingradem. 4 lutego 1943 r.: Brytyjska parada zwycięstwa w Trypolisie.

14 lutego 1943 r.: Operacje niemiecko-włoskie wpołudniowej Tunezji. Operacje Frhlingswind i Morgenlust.

19-21 lutego 1943 r.: Bitwa o przełęcz Kasserine.

23 lutego 1943 r.: Rommel wyznaczony na głównodowodzącego Grupy Armii „Afryka”.

6 marca 1943 r.: Bitwa pod Medenine. Operacja „Capri”.

9 marca 1943 r.: Rommel opuszcza Afrykę.

24 marca 1943 r.: Kriegsmarine odwołuje bitwę o Atlantyk.

4 lipca 1943 r.: Rozpoczyna się niemiecka ofensywa pod Kurskiem. Operacja „Cytadela”.

10 lipca 1943 r.: Angielsko-amerykańska inwazja na Sycylię. Operacja „Hu­sky”.

15 lipca 1943 r.: Rommel wyznaczony na dowódcę Grupy Armii „B”. 25-26 lipca 1943 r.: Rommel w Salonikach.

25 lipca 1943 r.: Mussolini pozbawiony władzy przez „wielką radę faszystow­ską”.

30 lipca 1943 r.: Niemieckie oddziały zaczynają przenikać do północnych Włoch przez przełęcze alpejskie. Operacja „Alaryk”.

15 sierpnia 1943 r.: Kwatera główna Grupy Armii ,,B” przeniesiona do północ­nych Włoch.

16 sierpnia 1943 r.: Niemcy i Włosi kończą wycofywanie się z Sycylii.

3 września 1943 r.: Anglicy i Amerykanie lądują w kontynentalnych Włoszech.

8 września 1943 r.: Ogłoszone zostaje zawieszenie broni pomiędzy Włochami a Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi.

9 września 1943 r.: Amerykanie i Anglicy lądują pod Salerno. Oddziały nie­mieckiej Grupy Armii „B” przystępują do rozbrajania włoskich jednostek. Ope­racja Achse.

21 listopada 1943 r.: Rommel opuszcza Włochy. Dowództwo Grupy Armii „B” przenosi się do Francji.

30 listopada 1943 r.: Rommel rozpoczyna inspekcje umocnień na wybrzeżach zachodniej części Europy.

15 stycznia 1944 r.: Grupa Armii ,,B” przejmuje obronę obszarów nad kanałem La Manche oraz nad Atlantykiem na północ od Loary.

9 marca 1944 r.: Siedziba dowództwa Grupy Armii „B” zostaje przeniesiona do La Roche Guyon.

6 czerwca 1944 r.: Alianci lądują we Francji. 6-15 czerwca 1944 r.: Bitwa o Normandię.

23 czerwca 1944 r.: Armia Czerwona podejmuje wielką ofensywę na froncie wschodnim.

29 czerwca 1944 r.: Ostatnie spotkanie Rommla z Hitlerem w Berchtesgaden.

16 lipca 1944 r.: Rommel podpisuje „ultymatywny” raport o fatalnej sytuacji wojsk niemieckich na zachodzie.

17 lipca 1944 r.: Rommel ranny w wyniku ataku lotniczego pod Vimoutiers. Do października kuruje się w szpitalu oraz w domu.

18 lipca 1944 r.: 2. Armia Brytyjska atakuje pod Caen.

20 lipca 1944 r.: Zamach na Hitlera w Kętrzynie (Rastenburgu) w Prusach Wschodnich.

Sierpień 1944 r.: Przełamanie frontu w Normandii. Odwrót Niemców.

7 października 1944 r.: Rommel otrzymuje rozkaz stawienia się w Berlinie.

14 października 1944 r.: Generałowie Burgdorf i Maisel przybywają do domu Rommla w Herrlingen. Śmierć Rommla.

18 października 1944 r.: Uroczystości pogrzebowe w Ulm.

BIBLIOGRAFIA

M. Balfour i J. Frisby, Helmuth von Moltke, Macmillan, 1972.

C. Barnett, The Desert Generals, William Kimber, 1960.

C. Barnett (ed.), Hitler's Generals, Weindefeld & Nicolson, 1989.

C. Barnett, Engage the Enemy More Closely, Hodder & Stoughton, 1991.

F. Bayerlein, „El Alamein, in The Fatal Decisions, Michael Joseph, 1956.

H.O. Behrend Rommels Kenntnis vom Feind in Afrika Feldzug, Rombach, Freiburg 1980.

R. Bennett, ULTRA in the West, Hutchinson, 1979.

M. Blumenson, Rommel's Last Victory, Allen & Unwin, 1968.

B. Bond, France and Belgium 1939-1940, Davis-Poynter, 1975.

S. Brooks (ed.), Montgomery and the Eighth Army, Army Records Society and BodleyHead, 1991.

A. Bullock, Hitler and Stalin, HarperCollins, 1991 (wyd. polskie: Hitler i Sta­lin, Warszawa 1993).

F.L. Carsten, The Reichswehr and Politics, Clarendon Press, 1966.

M. Carver, El Alamein, Batsford, 1962.

M. Carver, Tobruk, Batsford, 1962.

M. Carver, Dilemmas of the Desert War, Batsford, 1986.

A. Chalfont, Montgomery of Alamein, Weidenfeld & Nicolson, 1976.

M. Cooper, The German Army 1933-45, Macdonald & Janes, 1978. R. Cox, Operation Sealion, Thornton Cox, 1974. G. Craig, The Politics of the Prussian Army 1933-45, Oxford, 1955. G. Craig, The Prussian-German Army, Oxford, 1964.

K. Demeter, The German Officer Korps in Society and State, Weidenfeld & Ni-colson, 1965.

C. D'Este, Decision in Normandy, Collins, 1983.

C. Douglas-Home, Rommel, Weidenfeld & Nicolson, 1974.

D. Eisenhower, Eisenhower at War, Collins, 1986. M. Engel, Heeresadjutant bei Hitler, Anstalt, 1974. R.C.K. Ensor, England 1870-1914, Clarendon Press, 1936. H.G. v.Esenbeck, Afrikanische Schicksaljahre, Limes, 1949. J.C. Fest, Hitler, Weidenfeld & Nicolson, 1974.

P. Galante i E. Silanoff, Operation Valkyrie, Harper & Row, 1981.

Geyr v.Schweppenburg, The Critical Years, Allen Wingate, 1952.

M. Gilbert, The Holocaust, Collins, 1986.

H.B. Gisevius, Bis zum bittern Ende, Fretz v.Wasmuth, 1946.

J. Goebbels, Diaries 1939-41, Hamish Hamilton, 1982.

J. Goebbels, Diaries 1942-43, Hamish Hamilton, 1948.

W. Görlitz, The German General Staff, Hollis & Carter, 1953.

H. Guderian, Erinnerungen eines Soldaten, Vowinckel, 1951.

F. Halder, Kriegstagebuch, Kohlhammer, 1964 (wyd. polskie: Dzienniki wojen­ne, Warszawa 1978).

N. Hamilton, Monty, Hamish Hamilton, 3 t., 1981-86. M. Hastings, Overlord, Michael Joseph, 1984.

W. Heckmann, Rommels Krieg in Afrika, Bergisch Gladbach, 1976. K. Hüdebrandt, The Third Reich, Allen & Unwin, 1984.

F.H. Hinsley, British Intelligence in the Second World War (tom drugi), HMSO, 1981.

P. Hoffmann, The History of the German Resistance, Macdonald & Janes, 1977.

A. Home, To Lose a Battle, Macmillan, 1969.

D. Hunt, A Don at War, William Kimber, 1966.

D. Irving, Hitler's War, Hodder & Stoughton, 1977.

D. Irving, The Trail of the Fox, Macmillan, 1977.

W. Jackson, The North African Campaign 1940-43, Batsford, 1975.

W. Jackson, Overlord, Normandy 1944, Davis-Poynter, 1978.

D. Kahn, Hitler's Spies, Hodder & Stoughton, 1978.

J. Keegan, The Mask of Command, Jonathan Cape, 1987.

A. Kesselring, Soldat bis zum letzten Tag, Athenaeum, 1953.

L. Koch, Erwin Rommel: Wandlung eines grossen Soldaten, Walter Gebauer, 1950.

L. Koch, Erwin Rommel und der Deutsche Widerstand gegen Hitler („Viertel-ahrshefte fr Zeitgeschichte”, 1953).

R. Lamb, Montgomery in Europe, Buchan & Enright, 1983.

R. Lamb, The Ghosts of Peace, Michael Russell, 1987.

R. Lewin, Rommel as Military Commander, Batsford, 1968.

R. Lewin, The Life and death of the Afrika Korps, Batsford, 1977.

R. Lewin, ULTRA Goes to War, Hutchinson, 1978.

D. Lindsay, Forgotten General, Michael Russell, 1987.

B.H. Liddell-Hart (ed.), The Rommel Papers, Collins, 1953.

B.H. Liddell-Hart, The Second World War, Cassell, 1970.

H. v.Luck, Panzer Commander, Praeger, 1989.

E. Ludendorff, The General Staff and its Problems, Hutchinson, 1920.

A. Mackee, Caen, Souvenir Press, 1964.

K. Macksey, Rommel, Battles and Campaigns, Arms & Armour Press, 1979.

K. Macksey, Guderian, Macdonald & Janes, 1975.

E. v.Manstein, Lost Victories, Methuen, 1958.

H. v.Manteuffel, Die 7 Panzer Division in Zweiten Weltkrieg, Cologne, 1965.

F.W. v.Mellenthin, Panzer Battles, Cassell, 1955.

B. Montgomery, Memoirs, Collins, 1958. J. Mordal, Rommel, Historama, 1973.

R. O'Neill, The German Army and the Nazi Party, Cassell, 1966.

R. Overy, The Road to War, Macmillan, 1990.

B. Pitt, The Crucible of War, Jonathan Cape, 1990.

T. Prittie, Germans Against Hitler, Hutchinson, 1964.

R. Reuth, Des Fhrers General, Piper, 1987.

E. Rommel, Infanterie greift an, Voggenreiter, 1937.

E. Rommel, Krieg ohne Hass (fragmenty w tłumaczeniu na angielski w: Lid-dell-Hart, The Rommel Papers, op. cit.).

F. Rüge, „The Invasion of Normandy” w Decisive battles of World War II, (ed.) Jacobsen i Rohwer, Putnam, 1965.

F. Ruge, Rommel in Normandy, Presidio Press, 1979.

L. Saurel, Rommel, Editions Rouff, 1967.

H.W. Schmidt, With Rommel in the Desert, Harrap, 1951.

A. Seaton, The Russo-German War 1941-45, Arthur Barker, 1971.

A. Seaton, The German Army 1939-45, Weidenfeld & Nicolson, 1982.

F. v.Senger, Neither Fear Nor Hope, Macdonald, 1963.

A. Speer, Inside the Third Reich, Weidenfeld & Nicolson, 1970.

H. Speidel, Invasion 1944, Rainer Wunderlich, 1949.

A. Stahlberg, Bounden Duty, Brasseys, 1990.

J. Strawson, The Battle for North Africa, Batsford, 1969.

J. Strawson, Alamein, Dent, 1981.

C. Sykes, Troubled Loyality, Collins, 1968.

A.J.P. Taylor, The Origins of the Second World War, Hamish Hamilton, 1961.

J. Terraine, Right of the Line, Hodder & Stoughton, 1985.

H. Trevor-Roper (ed.), Hitler's War Directives, Sidgwick & Jackson, 1964.

W. Warlimont, Inside Hitler's Headquarters, Weidenfeld & Nicolson, 1964.

S. Westphal, komentarz w: The Fatal Decisions, Michael Joseph, 1956.

S. Westphal, The German Army in the West, Cassell, 1951.

J. Wheeler-Bennett, The Nemesis of Power, Macmillan, 1961.

J. Wheeler-Bennett, Hindenburg - The Wooden Titan, Macmillan, 1936.

C. Wilmot, The Struggle for Europe, Collins, 1952.

E. Wiskemann (ed.), The Anatomy of the SS State, Collins, 1968.

D. Young, Rommel, Collins, 1950.

PRZYPISY

W niniejszych przypisach zastosowano następujące skróty:

BAMA: Bundesarchiv Militararchiv we Freiburgu.

EPM: EP Microfilm Ltd, Wakefield, Anglia (plus numer kliszy). Dokumenty te

zostały zebrane przez Davida Irvinga w trakcie pracy nad The Trail of the Fox

i utrwalone na mikrofilmach.

IWM: Imperial War Museum w Londynie.

NAW: National Archives, Waszyngton.

ROZDZIAŁ 1

[1] W.S. Churchill, Marlborough: His Life and Times, 1936.

[2] G.F.R. Henderson, Stonewall Jackson, 1911.

[3] Churchill, op. cit.

[4] Clarendon, History of the Rebellion, 1888.

[5] Problem wyczerpująco dyskutowany w: K. Demeter, The German Officer Korps in Society and State, 1965.

[6] W posiadaniu autora.

[7] Feldmarsz. Waldersee. G.A. Craig, The Politics of the Prussian Army, 1955.

[8] Ludendorff, The General Staff and its Problems, 1920. [9] Plan Schlieffena zakładał podjęcie natychmiastowej ofensywy na zachodzie i różnił się znacznie od wcześniejszych koncepcji. Moltke Starszy uważał, że zapora w postaci Renu oraz zdobycze terytorialne z 1870 roku umożliwią Niemcom skuteczną obronę na zachodzie i atak na wschodzie. Moltke, wybit­ny polityk, pojmował, że atak na zachodzie wymaga sojuszu z Belgami lub też pogwałcenia neutralności Belgii, co było strategicznie ryzykowne. W 1892 ro­ku Schlieffen narzucił własny punkt widzenia.

ROZDZIAŁ 2

[1] Według oryginalnej koncepcji Schlieffena prawe skrzydło, maszerujące przez Belgię, miało być siedmiokrotnie silniejsze od lewego oraz winno osią­gnąć Abbeville i dotrzeć do kanału La Manche przy ujściu Sommy miesiąc po moblilizacji. Niemieccy sztabowcy, jak i w innych krajach, przewidywali, że wojna będzie krótka.

[2] Cytaty zaczerpnięte z prywatnych zapisków Rommla, NAW T8/4 277-278 oraz IWM Misc. 14. Stanowiły one podstawę do napisania Infanterie grieft an (1937), książki tłumaczonej na angielski. Autor sam dokonał przekładu cyta­tów z oryginału (zredagowanego).

ROZDZIAŁ 3

[1] T. Werner, cytat w: D. Irving, The Trail of the Fox, 1977.

[2] Manfred Rommel.

ROZDZIAŁ 4

[1] B. Liddel

1-Hart (ed.), The Rommel Papers, 1953.

ROZDZIAŁ 5

[1] Opis powojennego zamętu w Niemczech oraz stosunek wojska do przemian rewolucyjnych, patrz F.L. Carsten, The Reichswehr and Politics, 1966.

[2] Manfred Rommel.

[3] J. Wheeler-Bennett, The Nemesis of Power, 1961.

[4] Carsten, op. cit.

[5] Wheeler-Bennett, op. cit.

[6] H. v.Luck, Panzer Commander, 1989.

[7] D. Young, Rommel, 1950.

ROZDZIAŁ 6

[1] Manfred Rommel. Lucy popierała DDP (Demokratische Partei), mającą wielu zwolenników w Wirtembergii. Konserwatywni nacjonaliści, którym nie ufał Rommel, zgrupowani byli w DNVP (Deutschenationale Volkspartei).

[2] IZM ED 100/186.

[3] Patrz np. A. Speer, Inside the Third Reich, 1970.

[4] Cytat za: L. i R. Heston, The Medical Casebook of Adolf Hitler, 1979.

[5] Carsten, op. cit.

[6] W. Görlitz, The German General Staff, 1953.

[7] Świętej pamięci John Wheeler-Bennett oświadczył na krótko przed śmier­cią, iż zdobył nowe świadectwa, według których przynajmniej niektóre osoby z kierownictwa Reichswehry były poważnie zamieszane w wypadki z 30. czer­wca 1934 r..

[8] Manfred Rommel.

[9] Ze wspomnień autora.

[10] J. Wheeler-Bennett, Hindenburg, the Wooden Titan, 1967.

[11] H. Buckheim (ed. E. Wiskemann), Anatomy of the SS State, 1968.

[12] Young, op. cit.

[13] Rozmowa z Manfredem Rommlem, EPM 3.

[14] Ibid.

[15] Rozmowa z panią Kirchheim, EPM 3.

[16] Manfred Rommel.

ROZDZIAŁ 7

[1] Demeter, op. cit.

[2] Irving, op. cit.

[3] Ibid.

[4] Young, op. cit.

[5] Wheeler-Bennett, The Nemesis of Power; Görlitz, op. cit.

[6] H. Guderian, Erinnerungen eines Soldaten, 1951.

[7] Wheeler-Bennett, op. cit.

[8] A. Stahlberg, Die Verdammte Pflicht, 1987.

[9] R. O'Neill, „Fritsch, Beck and the Führer” w: Hitler's Generals, (ed.) C. Barnett, 1989.

[10] IZM ED 100/186.

[11] H. Kausnick (ed. Wiskemann), The Anatomy of the SS State, 1968.

[12] K. Hildebrandt, The Third Reich, 1984.

[13] Carsten, op. cit.

[14] Wheeler-Bennett, op. cit.

[15] Ibid.

[16] R. O'Neill, The German Army and the Nazi Party 1933-1939, 1966.

[17] Rozmowa z Manfredem Rommlem, EPM 3.

[18] Manfred Rommel.

[19] Irving, op. cit. [20] Manfred Rommel, EPM 3.

[21] Wheeler-Bennett, op. cit.

[22] A. Prażmowska, „Europa wschodnia w okresie międzywojennym” (w: Hi­story Today, październik 1990).

[23] Patrz np. E. v.Manstein, Lost Victories, 1958.

[24] B. Bond, „Brauchitsch” w: Barnett, op. cit.

[25] v.Manstein, op. cit. [26] NAW T77/858.

ROZDZIAŁ 8

[1] Patrz np. D. Lindsay, Forgotten Generals, 1987.

[2] Autor przyznaje, iż pozwala sobie w tym miejscu na spekulacje.

[3] NAW TT 77/858. KTB Führerbegeleitbataillon.

[4] Ibid.

[5] v.Manstein, op. cit.

[6] Cytat za Krausnickiem, op. cit.

[7] D. Irving, Hitler's War, 1977.

[8] Manfred Rommel. Patrz też Görlitz, op. cit.

[9] Engel, Heeres Adjutant bei Hitler, 1974.

[10] Manfred Rommel, EPM 3. Na taśmie tej utrwalony został przebieg roz­mów oraz osobiste komentarze i reminiscencje.

[11] Hildebrandt, op. cit.

[12] v.Manstein, op. cit.

[13] Engel, op. cit.

[14] Cytat za Liddellem-Hartem, op. cit. Niektóre z zapisków Rommla opubli­kowane zostały w Niemczech Zachodnich pt. Krieg ohne Hass w roku 1955.

[15] Liddell-Hart, op. cit.

[16] Patrz np. M. Cooper, The German Army 1933-1945, 1978.

[17] Liddell-Hart, op. cit.

[18] Irving, op. cit.

ROZDZIAŁ 9

[1] Por. Braun, 25. Pułk Pancerny, NAW T 84/277.

[2] H. v.Manteuffel, Die 7 Panzer Division im Zweiten Weltkrieg, 1965.

[3] v.Luck, op. cit. [4] Braun, op. cit.

[5] D. Fräser, Alanbrooke, 1982.

[6] Liddell-Hart, op. cit.

[7] BAMA N 117/1. Hanke, mający tytuł Staatsekretar, zirytował Rommla, twierdząc zarozumiale, iż wedle protokołu stoi wyżej niźli dowódca dywizji. Podobno Rommel pozwolił sobie przy tej okazji na niecenzuralną uwagę patrz: Irving, op. cit.). Niemniej jednak Hanke okazał się w boju dzielnym żołnie­rzem. W późniejszym okresie mianowany został gauleiterem Śląska. Uciekł z Wrocławia przed zbliżającą się Armią Czerwoną w roku 1945.

[8] v.Manteuffel, op. cit.

[9] BAMA N 117/1.

[10] v.Manteuffel, op. cit.

[11] Liddell-Hart, op. cit.

ROZDZIAŁ 10

[1] Liddell-Hart, op. cit.

[2] Ibid.

[3] .Artillerie nach Vorn”, NAW T 84/277.

[4] IZM ED 100/175.

[5] J.C. Fest, Hitler, 1974.

[6] v.Manteuffel, op. cit.

[7] Hildebrandt, op. cit.

[8] Wheeler-Bennett, op. cit.

[9] Cytat za: M. Balfour i J.Frisby, Helmuth von Moltke, 1972.

[10] Rommel pozostawił opis Flaschenmarsch: 7. Dywizja Pancerna formowa­ła prostokątny szyk. Najwyraźniej poszczególne jednostki dywizyjne zajmowa­ły w szyku różne miejsca w zależności od potrzeb. Rommel rozkazywał zwykle batalionom pancernym posuwanie się na skrzydłach bądź na czele, jako że czę­sto polecał czołgistom prowadzić ogień w marszu. Cała dywizja w czasie Flaschenmarsch rozciągała się na długości około dwudziestu kilometrów przy dwukilometrowej szerokości szyku. Odległość pomiędzy poszczególnymi czołgami i innymi pojazdami wynosiła blisko sto pięćdziesiąt metrów, lecz nie trzy­mano się tego sztywno. Rommel jednak dbał o to, by szyk zachowywały przy­najmniej załogi czołgów.

[11] v.Luck, op. cit.

[12] Liddell-Hart, op. cit.

[13] BAMAN 117/1.

[14] IZM ED 100/186.

[15]BAMAN117/VI.

ROZDZIAŁ 11

[1] R. Cox (ed.), Operation Sealion, 1974.

[2] Hildebrandt, op. cit.

[3] Patrz E. v.Rintelen, NAW MS B493. Gen. von Rintelen przebywał w Rzy­mie od października 1936 roku. Odpowiadał przed kierownictwem OKW.

[4] IMW AL 1349/11.

[5] H.O. Behrendt, Rommels Kenntnis vom Feind in Afrikafeldzug, 1980.

[6] Ibid.

[7] L. Koch, Erwin Rommel, 1950.

[8] Behrendt, op. cit.

[9] Ibid.

[10] Liddell-Hart, op. cit.

[11] v.Mellenthin, Panzer Battles 1939-45, 1955.

[12] Patrz np. „Rommel wie er wirklich war” w: „Deutsche Soldatenzeitung”, wrzesień 1952.

[13] H. K. v.Esebeck, Afrikanische Schichsaljahre, 1950.

[14] Ibid.

[15] Patrz np. rozmowa z von Schwerinern, EPM 3.

ROZDZIAŁ 12

[1] Behrendt, op. cit.

[2] Ibid.

[3] Liddell-Hart, op. cit.

[4] Behrendt, op. cit.

[5] M. Middlebrook, „Paulus” w: Barnett, op. cit.

[6] Autorowi.

[7] Rozmowa z von Schwerinern, EPM 3.

[8] Behrendt, op. cit.

[9] Ibid.

[10] 11. Von Steinitz, BAMA N/117/12, luty 1942.

[12] Behrendt, op. cit.

[13] N. Hamilton, Monty, Master of the Battlefield, 1983.

[14] Behrendt, op. cit.

[15] F. H. Hinsley, British Intelligence in the Second World War, t. 2 (HMSO, 1981).

[16] Behrendt, op. cit.; rozmowa z von Schwerinern, EPM 3.

[17] Patrz wyczerpujący opis w: v. Luck, op. cit.

[18] Irving, op. cit.

[19] Von Schwerin, EPM 3.

[20] 21. Streich, EPM 3.

[22] „Rommel wie er wirklich war”, op. cit.

[23] R. Bentley, The Private Journal ofF.S. Larpent, 1853.

[24] Robin Edmonds.

[25] Behrendt, op. cit.

[26] Patrz np. G. Sajer, Le Soldat oublić, 1967.

[27] Patrz: M. Gilbert, The Holocaust, 1986.

[28] Ibid.

[29] Krausnick, op. cit.

[30] Balfour i Frisby, op. cit.

ROZDZIAŁ 13

[1] Behrendt, op. cit.

[2] F. Halder, Dziennik wojenny.

[3] Von Taysen, EPM 3.

[4] IWM 14/542.

[5] J. Terraine, Right of the Line, 1985.

[6] Behrendt, op. cit.

[7] 21 Pz KTB, IWM GMDS 18572/2.

[8] Dzienniki Rommla, EPM 9. (Dzienniki te Rommel trzymał w swym kampstaffel i często czynił w nich zapiski.)

[9] v.Mellenthin, op. cit.

[10] v.Esebeck, op. cit.

[11] IWM GMDS 18572/2.

[12] IWM AL 897.

[13] v.Mellenthin, op. cit.

[14] IWM AL 897.

[15] Gen. por. Fritz Bayerlein w: Liddell-Hart, op. cit.

[16] W. G. F. Jackson, The North Africa Campaign 1940^i3, 1975.

[17] E. Franz, „An Rommels Seite” w: Der Frontsoldat erzaht, 1954.

[18] Behrendt, op. cit.

[19] Patrz np. oficjalny raport gen. mjr. Freyberga o walkach Dywizji Nowoze­landzkiej w Cyrenajce.

ROZDZIAŁ 14

[1] Behrendt, op. cit.

[2] Ibid.; patrz też: D. Kahn, Hitler's Spies, 1978.

[3] Armbuster, zapis rozmowy, EPM 1. Armbuster, pół krwi Włoch, był podofi­cerem sztabowym w kwaterze głównej Rommla i uczestniczył w większości na­rad w charakterze tłumacza.

[4] Behrendt, op. cit.

[5] Franz, op. cit.

[6] Armbuster, EPM 1.

[7] Bayerlein, w: Liddell-Hart, op. cit.

[8] BAMAN117/2.

[9] H. R. Trevor-Roper (ed.), Hitler's War Directives, (nr 41), 1964.

[10] Liddell-Hart, op. cit.

[11] Koch, op. cit.

[12] v.Luck, op. cit.

[13] Franz, op. cit.

[14] Liddell-Hart, op. cit.

[15] Behrendt, op. cit.

[16] Ze wspomnień autora.

[17] Patrz np. R. Reuth, Des Führers General, 1987.

[18] IWM AL 2596.

[19] Ibid.

[20] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[21] Ibid.

[22] v.Mellenthin, op. cit.; Behrendt, op. cit.

[23] KTB: 90. Dywizja Lekka.

[24] v.Mellenthin, op. cit.

[25] Kwestia ta wyczerpująco została przedstawiona w: M. Carver, Dilemmas f the Desert War, 1986.

[26] Hinsley, op. cit. t. 2, załącznik 16.

[27] Behrendt, op. cit.

[28] Robin Edmonds.

ROZDZIAŁ 15

[1] IWM AL 1596.

[2] Armbuster, EPM 1.

[3] Von Waldau, dzienniki, EPM 1.

[4] Armbuster, EPM 1; dzienniki Rommla, EPM 9.

[5] Edward Tomkin.

[6] Behrendt, op. cit.

[7] Tomkin; patrz też L. Saurel, Rommel, 1967.

[8] Von Waldau, dzienniki, EPM 1.

[9] KTB: 90. Dywizja Lekka; IWM AL 831.

[10] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[11] Ibid.

[12] Ibid.

[13] Ibid.

[14] Koch, op. cit.

[15] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[16] Ibid.

[17] Koch, op. cit.

[18] BAMA N 117/3.

[19] Armbuster, EPM 1.

ROZDZIAŁ 16

[1] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[2] Behrendt, EPM 3.

[3] Ibid.

[4] DAK KTB, IWM AHB VII/87.

[5] IWM AL 2596.

[6] Armbuster, EPM 1.

[7] IWM AL 2596.

[8] Ibid.

[9] Ibid.

[10] M. v.Crefeld, „Rommel's Supply Problem 1941-42” w: „RUSI Journal”, wrzesień 1974.

[11] Liddell-Hart, op. cit.

[12] Gen. Alan Brooke, późniejszy marszałek polny Alanbrooke, szef imperial­nego sztabu generalnego i jedyny zwierzchnik Montgomery'go, którego ten ostatni poważał.

[13] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[14] Brytyjczycy podrzucili „spreparowaną” mapę, co być może wpłynęło na podjęcie przez Niemców takiej a nie innej decyzji.

[15] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[16] Armbuster, EPM 1.

[17] IWM AL 898/3.

[18] Behrendt, op. cit.

[19] IWM AL 2596.

[20] v.Esebeck, op. cit.

[21] IWM AL 898/3. [22] IWM AL 1349/2.

[23] Stenogram narady, EPM 11.

[24] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[25] Gilbert, op. cit.

[26] IWM AL 898/3.

ROZDZIAŁ 17

[1] Behrendt, op. cit.

[2] IWM AL 898/3.

[3] Ibid.

[4] IWM 2596.

[5] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[6] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[7] Ibid.

[8] S. Westphal, Erinnerungen, 1975.

[9] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[10] Behrendt, op. cit.

[11] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[12] Ibid.

[13] Behrendt, op. cit.

[14] Rozmowa z Warningiem, EPM 3.

[15] A. Kesselring, Soldat bis zum letzten Tag, 1953.

[16] Constantin von Neurath, EPM 3.

[17] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[18] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[19] Ibid.

[20] Ibid.

[21] Liddell-Hart, op. cit.

[22] Hamilton, op. cit.

[23] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[24] Franz, op. cit.

[25] Armbuster, EPM 1; Manfred Rommel, EPM 3.

[26] v.Luck, op. cit.

[27] IWM AL 2596.

[28] Stenogramy konferencji z 22 i 24 listopada 1942, EPM 11.

[29] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[30] Von Neurath, EPM 3.

[31] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[32] Koch, op. cit.

[33] IWM AL 1026.

[34] Stahlberg, op. cit.

[35] IWM AL 1026.

[36] Ibid.

[37] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[38] Armbuster, EPM 1.

[39] Patrz np.: KTB 164. Dywizja, 17 stycznia 1943 r.; IWM AL 881.

[40] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[41] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[42] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[43] IWM AL 1029.

[44] Dzienniki Cavallera, EPM 2.

[45] IWM AL 2596.

[46] Dzienniki Rommla, EPM 9.

ROZDZIAŁ 18

[1] IWM AL 2596.

[2] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[3] IWM EAP 21-X-14/9.

[4] Dzienniki Rommla, EPM 9.

[5] Ibid.

[6] Ibid.

[7] Ibid.

[8] v.Luck, op. cit.

[9] IWM AL 1025.

[10] BAMAN 117/7.

[11] Manfred Rommel, EPM 3.

[12] Montgomery and the Eighth Army: Selected Papers of Field Marshal Vi­scount Montgomery, dokument nr 35.

[13] v.Esebeck, op. cit.

[14] Ibid.

[15] Odczyt gen. Streicha, EPM 3.

[16] K. Macksey, Rommel: Battles and Campaigns, 1970.

[17] Reuth, op. cit.

[18] Westphal, op. cit.

[19] Patrz np. Heckmann, Rommels Krieg in Afrika, 1976.

[20] Westphal, op. cit.

[21] Schmidt, With Rommel in the Desert, 1951.

[22] Pułkownik Aleme, BAMA N 117/21. [23] Ibid.

ROZDZIAŁ 19

[1] A. Seaton, The Russo-German War 1941-45, 1971.

[2] Cooper, op. cit.

[3] C. Barnett, Engage the Enemy More Closely, 1991.

[4] BAMAN 117/4. [5] Liddell-Hart, op. cit.

[6] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[7] Stahlberg, op. cit.

[8] Wydane jako Krieg ohne Hass. Przytoczone w: Liddell-Hart, op. cit.

[9] Liddell-Hart, op. cit.; Manfred Rommel, „Betrachtungen über das Jahrhun­dert 1891-1991” w: „Stuttgarter Zeitung”, 1991.

[10] Liddell-Hart, op. cit.

[11] Koch, op. cit.

[12] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[13] Koch, op. cit.

[14] Liddell-Hart, op. cit.

[15] Stahlberg, op. cit.

[16] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[17] NAW T 311/276.

[18] Ibid.

[19] Westphal, op. cit.

[20] NAW T 77/792.

[21] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[22] Ibid.

[23] Lidell-Hart, op. cit.

[24] Dzienniki Goebbelsa, 27 lipca 1943 r.

[25] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[26] Ibid.

[27] Irving, op. cit.

[28] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[29] NAW T 311/276.

[30] Armbuster, EPM 3.

[31] NAW T 311/276.

[32] Patrz np. Fräser, op. cit.

[33] Koch, op. cit.

[34] NAW T 311/276.

[35] Koch, op. cit.

[36] Ibid.

[37] Manfred Rommel, EPM 3.

[38] Franz, op. cit.

[39] NAW T 311/276.

[40] Koch, op. cit.

[41] Rozmowa z Loistlem, EPM 3.

[42] Franz, op. cit.

[43] Rozmowa z von Tempelhoffem, EPM 3.

ROZDZIAŁ 20

[1] Patrz seria rozmów Rommla z Bayerleinem w: Liddell-Hart, op. cit.

[2] v.Luck, op. cit.

[3] Liddell-Hart, op. cit.

[4] F. Ruge, Rommel in Normandy, 1979.

[5] IWM AL 2596.

[6] Von Tempelhoff, EPM 3.

[7] Wspomnienia gen. płk. Hansa von Salmutha, EPM 4.

[8] Ibid.

[9] Von Esebeck, IWM AL 1579.

[10] Trevor-Roper (ed.), op. cit.

[11] Ruge, op. cit.

[12] Von Salmuth, EPM 4.

[13] Rozmowa z Warningiem, EPM 3.

[14] Koch, op. cit.

[15] Poglądy Geyra von Schweppenburga na rozmieszczenie jednostek i ich użycie w trakcie kampanii zaprezentowane zostały wyczerpująco w raportach Grupy Pancernej „Zachód”, NAW MS B466, oraz w zapisie rozmowy, NAW MS ETHINT 13. Jego opinie zawarto też w artykułach opublikowanych w „An Cosantoir” (t. IX i X, 1949-50) i innych periodykach. Przytaczał je również Guderian, op. cit.

[16] Ruge, op. cit.

[17] BAMAN 117/22.

[18] Geyr; patrz przypis 15. powyżej.

[19] Manfred Rommel.

[20] Np. rozmowy z Warningiem, Tempelhoffem, Staubwasserem, Lattmannem, EPM 3. Von Salmuth uważał (EPM 4), że dochodziło do szczególnie os­trych kontrowersji pomiędzy Rommlem a von Rundstedtem.

[21]BAMAN 117/22.

[22] IWM EAP 21-X-14/9.

[23]BAMAN 117/22. [24] Geyr; patrz przypis 15. powyżej.

[25] Ruge, op. cit.

[26] H. Speidel, Invasion, 1949; patrz także Speidel „Idee i poglądy feldmar­szałka Rommla dotyczące obrony i prowadzenia operacji na zachodzie w 1944”, NAW MS B 720.

[27] IWM AL 510/1/3.

[28] NAW MS B 466.

[29] Geyr von Schweppenburg, „Inwazja bez laurów” w: „Au Cosantoir”; patrz przypis 15. powyżej. [30] IWM AL 2596.

[31] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[32] Tempelhoff, EPM 3. [33] Ruge, op. cit. [34] Staubwasser, EPM 3.

[35]BAMAN 117/22.

[36] EPM 11. Ruge także prowadził skrupulatne notatki dotyczące ruchów wojsk oraz innych kwestii; patrz Ruge, op. ,cit.

[37] Ruge, op. cit.

[38] BAMAN 117/22.

[39] Dziennik Rommla, EPM 11.

[40] BAMAN 117/22.

[41] Dziennik Rommla, EPM 11.

[42] IWM AL 2596.

[43] Koch, op. cit.

[44] IZM ED 100/175.

[45] BAMAN 117/22.

[46] Dzienniki Rommla, EPM 11; Patrz np. pod datą 17 maja 1944 r.

[47] G. Lane. Lane został później odznaczony za męstwo.

[48] R. Lamb, The Ghosts of Peace, 1987.

[49] Patrz np. H.B. Gisevius, Bis zum bittern Ende, 1946.

[50] Patrz np. Wheeler-Bennett, op. cit.

[51] T. Prittie, Germans Against Hitler, 1964. [52] Ibid.

[53] Patrz Gisevius, op. cit., gdzie temat przedstawiony jest wyczerpująco, choć nieco jednostronnie.

ROZDZIAŁ 21

[1] Patrz C. d'Este, Decision in Normandy, 1983.

[2] „Dokumenty dotyczące 7. Armii, 6 czerwca 1944”, EPM 3.

[3] Gen. Siegfried Westphal, cytat w: d'Este, op. cit.; patrz też Saurel, op. cit.

[4] Patrz przypis 15., rozdział 20 powyżej.

[5] Ibid.

[6]BAMAN 117/22.

[7] BAMAN 117/23.

[8] Ibid.

[9] Ibid.

[10] BAMAN 117/22.

[11] BAMAN 117/23.

[12] Koch, op. cit.

[13] Zeznanie Jodła podczas procesu w Norymberdze.

[14] BAMAN 117/23.

[15] Patrz np. Ruge, op. cit.

[16] BAMAN 117/23.

[17] Wolfram, EPM 3.

[18] Ibid.

[19] Ibid.

[20] BAMAN 117/23.

[21] Wolfram, EPM 3.

[22] Ruge, op. cit.

[23] NAW MS B 466.

[24] BAMAN 117/23.

[25] Ibid.

[26] Ibid.

[27] Gen. von Luttwitz, cytowany w: Flower i Reeves (ed.), The War, 1960.

[28] BAMAN 117/23.

[29] Ruge, op. cit.

[30] Lattmann, EPM 3.

[31] Patrz rozdział 17.

[32] Warning, EPM 3.

[33] Westphal, EPM 3.

[34] Manfred Rommel.

[35] Betrachtungen, 3 lipca 1944 r. Egzemplarz w posiadaniu autora.

[36] Grupa Armii ,,B”, 15 lipca 1944 r. Egzemplarz w posiadaniu autora.

[37] IWM AL 510.

[38] BAMAN 117/23.

[39] Von dem Bussche-Streithorst.

[40] Instrukcja operacyjna kwatery głównej SAS. Kopia w EPM 3.

ROZDZIAŁ 22

[1] P. Galante i E. Silianoff, Operation Valkyrie, 1981.

[2] Przepływ informacji pomiędzy Kętrzynem i Berlinem jest wyczerpująco omówiony w: P. Hoffmann, History of the German Resistance, 1977. Druga wiadomość najwyraźniej także została przekazana z Kętrzyna przez gen. Fellgiebla. Łączność nie została przerwana całkowicie.

[3] Tempelhoff, EPM 3.

[4] Dummler, EPM 3. Dr Dummler, oficer rezerwy, prowadził dziennik wojen­ny Grupy Armii „B”.

[5] Remer, raport z 22 lipca 1944 r., NAW T 84/21.

[6] Hagen, raport, NAW T 84/19.

[7] NAW T 84/21.

[8] Meldunek Remera, NAW T 84/21.

[9] Meldunek Hagena, NAW T 84/19.

[10] Relacja jednego z konspiratorów, Waltera Bargatzky'ego, EPM 4.

[11] Bargatzky, EPM 4.

[12] Ibid.

[13] Tempelhoff, EPM 3.

[14] Bargatzky, EPM 4.

[15] Raporty Kaltenbrunnera przeznaczone dla Bormanna, NAW T 84/19/20/21.

[16] NAW T 84/19/20/21. Wydane jako Spiegelbild einer Verschworung, 1961.

[17] NAW T 84/21.

[18] Lattmann, EPM 3.

[19] Lang, EPM 3.

[20] Liddell-Hart, op. cit.

[21] Rüge, op. cit.

[22] Lattmann, EPM 3.

[23] Kurt Hesse, EPM 3.

[24] v.Mellenthin, op. cit.

[25] IWM AL 1579.

[26] Loistl, EPM 3.

[27] Zeznanie Jodła podczas procesu w Norymberdze.

[28] Pierwsze przesłuchanie Goerdelera, NAW T 84/21.

[29] NAW T 84/21.

[30] Manfred Rommel, list, EPM 4.

[31] Patrz np. mjr Streicher, Loistl, Manfred Rommel, EPM 3.

[32] IZM ED 100/176.

[33] Manfred Rommel.

[34] Manfred Rommel, EPM 3.

[35] Lucy Rommel, EPM 4.

[36] Young, op. cit.

[37] Liddell-Hart, op. cit.

[38] Mjr Streicher, EPM 3.

[39] Young, op. cit.

ROZDZIAŁ 23

[1] Patrz rozdział 18.

[2] Young, op. cit.

[3] Ibid.

[4] Liddell-Hart, op. cit.

[5] Manfred Rommel, EPM 3.

[6] Patrz rozdział 22; Koch, op. cit.

[7] Schwerin, EPM 3.

[8] Speidel, op. cit.

[9] Dzienniki Rommla, EPM 11.

[10] Speidel, op. cit.

[11] Ruge, w ,,Au Cosantoir” (t.XI, 1951), cytuje także generałów Blumentritta i Zimmermanna.

[12] Patrz rozdział 21; Lattmann, Warning i in.

[13] Manfred Rommel, EPM 3.

[14] Manfred Rommel.

[15] Lucy Rommel, EPM 4.

[16] Staubwasse, EPM 3.

[17] „Bericht des barons von Teichmann”, EPM 4.

[18] Speidel, EPM 3.

[19] Oświadczenie obergruppenführera SS dr. Georga Kiessela, EPM 4.

[20] Gotthard von Falkenhausen, EPM 4.

[21] „Dokumente zur Ehrenhofsitzung gegen Speidel, 4.10.44”, EPM 4.

[22] Kiessei, EPM 4.

[23] Patrz przypis 20. powyżej.

[24] Dr Horst, EPM 3.

[25] NAW T 84/19. [26] Hoffmann, op. cit.

[27] NAW T 84/20.

[28] Keitel, stenogram przesłuchania z 28 września 1945 r., EPM 4.

[29] Ibid.

[30] Speidel, EPM 4.

[31] Bargatzky, EPM 4.

[32] Zeznania Jodła na procesie w Norymberdze.

[33] Zeznania Giseviusa na procesie w Norymberdze (t. XII).

[34] CSDIC, raport GRGG 1347, 19 sierpnia 1945 r., EPM 4.

[35] NAW T 84/20.

[36] Loistl, EPM 3.

[37] Przesłuchanie Keitla, EPM 4.

[38] Zeznanie Jodła na procesie w Norymberdze.

[39] Ibid.

[40] Keitel, EPM 4. Keitel powiedział Burgdorfowi (co potwierdza notatka), że Rommel zostanie osądzony „zgodnie z prawem wojennym”. Jodl oświadczył, że rozprawa odbędzie się przed trybunałem ludowym, a nie sądem wojennym, czyli tak jak to stało się w wypadku feldmarsz. von Witzlebena. Późniejsze ze­znanie Keitla zdaje się to potwierdzać.

[41] Loistl, EPM 3.

[42] Nazwisko Rommla nie widnieje na listach dotyczących obsady najwyż­szych państwowych stanowisk w powojennych Niemczech, jakie sporządził Goerdeler (patrz Hoffmann, op. cit.; Prittie, op. cit.; NAW T 84/20). Niektórzy au­torzy (np. Koch, op. cit.) sugerują, iż konspiratorzy złożyli Rommlowi propozy­cję objęcia kierowniczego stanowiska państwowego jeszcze w 1943 roku, Rommel jednak odrzucił ten pomysł, twierdząc, że nie zna się na polityce. Należy dodać, że prowadzone przez opozycjonistów „sondaże' nie musiały pokrywać się z ich ostatecznymi zamiarami.

[43] „Bericht (ber den Tod des Generalsfeldmarschalls Erwin Rommel von Frau Lucie-Maria Rommel”, EPM 4.

[44] Oświadczenie Manfreda Rommla z 27 kwietnia 1945 r., EPM 4.

[45] Manfred Rommel, list z 13 listopada 1974 r., EPM 4.

ROZDZIAŁ 24

[1] NAW T 84/277.

[2] Rozkaz OKH z 20 listopada 1944 r., NAW T 84/277.

[3] Manfred Rommel.

[4] „Bericht über den Tod des Generalsfeldmarschalls Erwin Rommel von Frau Lucie-Marie Rommel”, EPM 4.

[5] Patrz: Keitel, Jodl, EPM 4.

[6] Patrz rozdział 23.

[7] Manfred Rommel, EPM 3.

[8] Patrz np. Hoffmann, op. cit.

[9] Speidel, EPM 4.

[10] Mjr Ehrnsperger, EPM 3. Ehrnsperger towarzyszył generałom Burgdorfowi i Maislowi w drodze do Herrlingen.

[11] Np. Young, op. cit.

[12] Np. Heckmann, op. cit.; Macksey, op. cit.

[13] Krieg ohne Hass; Liddell-Hart, op. cit.

[14] Np. Reuth, op. cit.

[15] Wywiad dla telewizji.

[16] Speidel, EPM 4.

[17] Patrz rozdział 18.

Jeden z nich odniósł poważne rany jako pilot podczas pierwszej wojny światowej, młodszy został śpiewakiem operowym.

Schranhorst, szef pruskiego sztabu generalnego, kierujący pracami Komisji ds. reorganizacji Wojskowej, powołanej przez króla Prus w 1807 roku, tuż po klęsce doznanej z rąk Napoleona.

W czasie drugiej wojny światowej ten okres próbny sprowadzał się do służby na froncie, oraz, co może istotniejsze, zaskarbić sobie uznanie innych oficerów.

Na takie właśnie posunięcie, które przyniosło fatalne skutki, zdecydowali się ćwierć wieku później.

Chodzi o inny pułk z dywizji.

Żartowano, że Krzyża Żelaznego II klasy uniknąć można jedynie, popełniając samobójstwo. Tego rodzaju powiedzonka często odpowiadają prawdzie, ale Rommel miał okazję jeszce nieraz wykazać się męstwem i otrzymał inne odznaczenia.

Prawdopodobnie chodzi o Uricany, kilkanaście kilometrów na zachód od Petrasani.

Położona na zachód od miasta Fokszany.

Pokój w Brześciu Litewskim zawarty został 3 marca 1918 r., ale armia rosyjska już dużo wcześniej przestała zagrażać wojskom niemieckim. W Rosji trwała bowiem krwawa wojna do­mowa, zapoczątkowana przez „październikową” (według kalendarza juliańskiego) rewolucję.

Rejon w latach powojennych stanowił część Jugosławii (Słowenii), ale w 1917 r. znajdował się oczywiście w granicach Austro-Węgier.

Rommel otrzymał order 18 grudnia 1917 r. Przyznał później, iż krytykował przyznanie tego odz­naczenia Schronerowi po batalii o Matajur.

Sztuczny podział niektórych terytoriów stał się zarzewiem konfliktów, które do tej pory (pisane w roku 1993) nie zostały zażegnane.

Dosłownie: „pchnięcie nożem”. Zwrot ten, użyty przez Ludenddorffa w rozmowie z pewnym ge­nerałem brytyjskim, szybko wszedł do języka potocznego.

Dosłownie: Zarząd Sil Zbrojnych.

Dodać należy, iż wedle recept Marksa, robotniczą rewolucję miał przeprowadzić proletariat przemysłowy.

Pułk Rommla oznaczony został numerem 13, oraz przydomkiem Alt Wuttemberg, czyli Stary Wirtemberski.

W przyszłości militarne planowanie ekonomiczne miało okazać się piętą achillesową wojennej machiny Rzeszy. Chaos panujący w tej dziedzinie w czasach drugiej wojny światowej w znaczącym stopniu przyczynił się do klęski Niemiec. (Sam Seeckt zmarł w roku 1936).

Wspomniany zbiór został „wygłoszony” przez samego Rommla w czasie pobytu w Poczdamie; pa­trz: rozdział 6.

Większość strzelców batalionu z Goslar zginęła lub dostała się do niewoli rosyjskiej na froncie nadbałtyckim w 1945 r., tylko nieliczni powrócili po latach z radzieckich obozów jenieckich.

Dyrektor szkoły w Eton w latach 1949-1963. Birley miał poważny wpływ na odtworzenie syste­mu edukacyjnego w Niemczech (Zachodnich) po drugiej wojnie światowej.

Nie tylko wśród podoficerów i szeregowych żołnierzy Wspomniany dekret został zdecydowanie skrytykowany nawet przez niektórych arystokratów

Nie jest jasne, kto ten telegram zredagował. Stary i schorowany prezydent pogrążony był już wówczas w kompletnym letargu.

W tym samym roku opublikowano także głośną pozycję Guderiana pt. Achtung Panzer!

Nastawienie von Brauchitscha do nazistów było jednak cokolwiek dwuznaczne. Sprawiał czasem wrażenie przytłoczonego osobowością Hitlera.

Ostatecznie Fritsch został oczyszczony z zarzutów.

Raczej czerpiąc ją z pracy naturalizowanego w Niemczech, zmarłego w 1927 roku, Anglika Houstona Stewarta Chamberlaina pt. Podstawy XIX wieku (Die Grundlagen des XIX Jahrhundrets). H. S. Chamberlain był notabene zięciem sławnego kompozytora, Richarda Wagnera - przyp. tłum.

W rzeczywistości Gdańsk miał juz status Wolnego Miasta w czasach napoleońskich - przyp. tłum.

Podobny wizerunek sanacyjnej Polski dominuje w zachodniej publicystyce i historiografii Np Sebastian Haffner w książce Diabelski pakt pisze „W 1939 roku Polska była krajem na wpół faszystowskim, antysemickim i nastawionym antyrosyjsko” — przyp. tłum

Kryptonim planu ataku na Polskę

W bitwie tej poległo bardzo wielu niemieckich żołnierzy z dywizji sformowanych naprędce z mło­dych ochotników.

W rzeczywistości siedem. Autor nie uwzględnił zapewne Dywizji Pancernej „Kempf, sfor­mowanej w marcu 1939 r. - przyp. tłum.

W rzeczywistości do 2 X broniła się jeszcze załoga na Helu, a 5 X 1939 r doszło do bitwv pod Kockiem - przyp tłum.

Najprawdopodobniej chodzi o wydarzenia na Śląsku i w Bydgoszczy - przyp. tłum.

Stacjonującej wówczas w Bad Godesbergu, a wkrótce odesłanej na kwatery polowe w pobliżu rzeki Ahr.

Jednostka ta została utworzona już po zakończeniu kampanii wrześniowej, w październiku 1939 r. - przyp. tłum.

W omawianym okresie Manstein był szefem sztabu Grupy Armii „A” (dowodzonej przea von Rundstedta). Później awansowany został do stopnia feldmarszałka.

Niemieckie czołgi w roku 1940 były na ogół szybsze, lecz słabiej opancerzone i uzbrojone od fran­cuskich — przyp. tłum

Były to udane czołgi typu LT Vz 38, oznaczone przez Niemców jako PzKpfw 38 (t), przewyższające ówczesne lekkie czołgi niemieckie typu PzKpfw 11II - przyp tłum.

W 1944 r., gdy Rommel pisał te słowa,, od trzech lat trwała wojna z Rosjanami

Koncepcje zbliżone do idei Guderiana lansował pułkownik (później generał) de Gaulle, natykając na opór konserwatywnie myślących, starszych dowódców francuskich - przyp. tłum.

Najwyższe niemieckie odznaczenie militarne; za kolejne zasługi wojenne Krzyż Rycerski ozda­biano liśćmi dębowymi, mieczami oraz brylantami.

W angielskiej armii kaliber działa oznaczano ciężarem wystrzeliwanego pocisku — przyp. tłum.

Francuscy obrońcy Lilie skapitulowali ostatecznie 1 czerwca.

Weygand, którego niegdyś sam Foch określił mianem człowieka potrafiącego opanować najtrud­niejszą sytuację, zastąpił na stanowisku załamanego Gameliana.

„...pozostaną dumnym wspomnieniem dla wszystkich żołnierzy tej dywizji na całe życie”.

Dywizje „lekkie” były w istocie jednostkami zmechanizowanymi, wyposażonymi w mniejsza od dywizji pancernych liczbę czołgów.

5. Dywizja Lekka sformowano z elementów 3. Dywizji Pancernej, w której skład wchodził wcześniej m.in. 5. Pułk Czołgów. Później 5. Dywizja Lekka została przemianowana na 21. Dywizję Pancerną.

Francuzi wrodzy wobec reżimu Vichy i wierni gen. de Gaulle'owi - przyp. tłum.

Rommlowi najwyraźniej sprawiała kłopot ta nazwa, gdyż wymawiał ją zwykle „Tmini”.

Patrz też rozdział 16.

W ten sposób Niemcy po raz kolejny ingerowali w działania, teoretycznie kierowane przez Włochów

Nazwy miejscowości arabskich wzięto z Encyklopedii II wojny światowej, MON, Warszawa 1975, oraz Encyklopedii Powszechnej PWN, Warszawa 1974, zwł. t. 2 (mapka kampanii libijskiej); w opracowaniach wojskowych funkcjonują nazwy z rodzajnikiem „el”, podczas gdy w Encyklopedii z rodzajnikiem „al”, stąd w polszczyżnie można spotkać dwie nazwy np. El-Alamejn i Al-Alamajn, El-Ghazala i Al-Ghazala, El-Mechili i Al-Mekili. W wypadku nieznalezienia nazw w opracowa­niach wojskowych, korzystano z Encyklopedii lub zostawiono transkrypcję oryginału angielskiego — przyp. red.

Całość sił Rommla zużywała miesięcznie blisko 70 000 ton; przekraczało to możliwości przeła­dunkowe portu w Trypolisie.

Nie jest jasne, dlaczego akurat ten fakt wpłynął na podniesienie wiarygodności zeznania jeńca.

Niemiecki pastor ewangelicki i oficer, znany wsrod podwładnych jako „ojciec Bach”

W latach 1939—1941 komuniści w niektórych państwach opowiadali się, działając wedle wyraźnych wskazówek Stalina, za Hitlerem, kontynuującym podbój krajów demokratycznych - przyp. tłum.

Wliczając odwód OKH, złożony z dwudziestu ośmiu dywizji, z popminięciem jednak licznych for­macji fińskich i rumuńskich.

Autor ma zapewne na uwadze czołgi T-34 oraz KW. - przyp. tłum.

28 listopada.

W listopadzie podjęta została przez grupę szturmową, przerzuconą drogą morską, nieudana pró­ba zabicia bądź pochwycenia Rommla w Beda Lettono, gdzie mieściła się siedziba kwatermistrzostwa Panzer Gruppe Afrika Sam Rommel na ogół rozbijał swój namiot znacznie bliżej frontu

Fritz Bayerlein, pułkownik, później generał; w owym okresie szef sztabu Afrika Korps,

Gdyby Niemcy szczegółowiej zainteresowali się tym, co się dzieje na ich skrzydłach, to z pewnoś­cią natknęliby się na brytyjskie składy żywności i amunicji, założone 18 listopada; jeden około dwudziestu pięciu kilometrów na południowy wschód od Bir-el-Gubi, drugi w podobnej odległości na południowy wschód od Gabr Saleh. Przejęcie ich przez oddziały Rommla mogło wpłynąć decydująco na przebieg batalii.

Grupa Pancerna została 22 stycznia przemianowana na Panzerarmee (Armię Pancerną,).

„Angielska armia polowa musi zostać całkowicie zniszczona, a Tobruk musi paść!”

Cruewell nieco wcześniej utracił żonę, która zmarła na szkarlatynę, pozostawiając czworo dzie­ci, o czym Rommel ze smutkiem powiadomił Lucy.

Neumann-Silkow został ranny, a von Revenstein trafił do niewoli w trakcie operacji „Crusa­der”. Summermann poległ podczas nalotu 10 grudnia.

Oficer wywiadu przy sztabie Rommla, von Mellenthin, napisał po wojnie, że Rommel nie ana­lizował zbyt dokładnie stanu formacji bojowych wroga. Wiedział, ile brygad pancernych ma prze­ciw sobie, myślał jednak, iż piechotę XIII Korpusu wspiera jedna brygada czołgów, a nie dwie; nadto jego sztabowcy „zgubili” jedną brygadę hinduską i pomylili się co do lokalizacji innej.

Niemcy błędnie uważali, że Bir Hakeim bronią względnie słabe siły. Rommel przewidywał, że uda się opanować miejscowość w ciągu godziny. W rzeczywistości zabrało to dwa tygodnie.

W opisywanym wypadku szef brytyjskiej 1. Dywizji Pancernej (gen. Lumsden) pozwalał sobie na otwarcie krytykowanie umiejętności dowódcy 7. Dywizji Pancernej (gen. Messervy'ego).

W rzeczywistości były to wozy południowoafrykańskie. W niniejszej pracy przed terminem „bry­tyjski” określa się na ogół również jednostki południowoafrykańskie, hinduskie itd.

Błędnie sądzono, że „Venezia” to kryptonim ogólnego planu bitwy o El-Ghazalę. W istocie określał on jedynie jego część - głębokie wdarcie się w brytyjskie pozycje i obejście Bir Hakeim.

„Może dotrzemy do Kairu”.

Droga z Bengazi na front liczyła 800 mil; z Trypolisu 1400 mil.

Dywizją ,.Ariete” dowodził obecnie gen. Arena.

Z 15 Dywizji Pancernej, której szefostwo czasowo przejął gen. von Randow. Von Vaerst wrócił na stanowisko dowódcy tejże dywizji 17 września, kiedy komendę nad Afrika Korps objął przybyłv gen von Thoma Von Randow został wówczas dowódcą 21 Dywizji Pancernej

Ogólną liczbę Żydów zamordowanych w Treblince na terenie Polski szacuje się na 840 000. W Bełżcu, również w Polsce, zginęło 600 000 osób.

Różnica z czasem Greenwich wynosi godzinę. Według Anglików przygotowanie artyleryjskie rozpoczęło się o 21.40. Niemcy, w zależności od pory roku, trzymali się czasu letniego i zimowego.

Odtworzona po bojach z Rommlem pod St. Valery w 1940 r.

Była to pewna przesada. W raporcie dziennym Panzerarmee z 19 października zapasy paliwa szacowano na przynajmniej jedenaście dni.

Von Thoma objął komendę nad Afrika Korps na kilka dni przed odlotem Rommla do Europy

Brytyjczycy nazwali je Kidney („Nerka”).

Z wyjątkiem Dywizji „Ariete”.

Czasowo. 19 listopada dowództwo przejął gen. Fehn.

W rzeczywistości Cavallero przyleciał do Trypolisu 12 listopada, pozostając w Afryce przez trzy dni, ale nie znalazł czasu na to, by zobaczyć się z Rommlem.

„Führer życzy sobie, aby feldmarszałek przestał rozmyślać o problemach Tunezji”.

Dowodzone przez gen. Falugiego, Scattiniego oraz Sozzaniego.

Prognoza okazała się trafna. 13 grudnia, a więc w dwa tygodnie i pięć dni po wspomnianej naradzie. Montgomery zameldował szefowi imperialnego sztabu generalnego, sir Alanowi Brooke'owi, że jest już w stanie ruszyć” na nieprzyjaciela, zajmującego pozycje pod Mesa el-Brega.

W cytowanym już liście do Brooke'a z 13 grudnia Montgomery napisał, że nieprzyjaciel „ma wielkiego pietra i zaczyna się sypać'. Może to niezbyt eleganckie sformułowanie, ale w sumie odpowiadające prawdzie.

W 10. Dywizji Pancernej stosunkowo niedawno podjął służbę ppłk von Stauffenberg Wkrótce potem został poważnie ranny.

Cramer dzień wcześniej przejął komendę z rąk Ziglera.

W Winnicy - przyp. tłum.

W tym czasie w okupowanej Francji i Niderlandach było trzydzieści osiem niemieckich dywizji; ponadto piętnaście w Skandynawii oraz dwadzieścia w strefie Morza Śródziemnego (w tyra czter­naście na Bałkanach).

Od 30 stycznia 1943 r. Dönitz, na miejsce Readera, dowódcą Kriegsmarine.

Nową ofensywę niemieckie okręty podwodne podjęły we wrześniu. Kriegsmarine poniosła jednak jeszcze cięższe straty.

Urlauber (niem.) - człowiek na przepustce bądź urlopie.

dowodzony przez Ottona Skorzennego - przyp. tłum.

Liczba niemieckich wielkich jednostek wzrastała z każdym miesiącem. Na początku czerwca 1944 OB West dysponowało pięćdziesięcioma ośmioma dywizjami, w tym jedenastoma pancerny­mi lub grenadierów pancernych. Formacje te zostały wzmocnione w trakcie kampanii. Pięćdziesiąt jeden dywizji, w tej liczbie trzynaście pancernych lub grenadierów pancernych, wzięło ostatecznie udział w bojach jako związki Grupy Armii „B”.

Wcześniej sprawował funkcję attache wojskowego w Belgii, Holandii i Anglii

Siły te zostały jeszcze wzmocnione po rozpoczęciu kampanii.

Chociaż von Schweppenburg uznawał zasadność ogólnej koncepcji, to co do rozmieszczenia wojsk i innych szczegółowych kwestii zmieniał zdanie. W jednej z późniejszych artykułów twier­dził, że część odwodu pancernego mogła zostać rozwinięta „na północ od Lencon”, skąd istotnie mogła dokonać skutecznego kontruderzenia na Normandię.

Skądinąd wiadomo, że Rundstedt nie przepadał osobiście za Rommlem, uważając go za swego konkurenta i nazywając go Marschall Bubi („marszałek”) - przyp. tłum.

Ajax, ku smutkowi Rommla, zdechł w maju.

Od grudnia 1943 roku zaczęto przydzielać dowództwom jednostek liniowych oficerów będących członkami NSDAP.

„Wódz mi ufa, a to dla mnie najważniejsze”.

Niemieccy agenci donosili, że gen. Patton dokonywał inspekcji owej (nie istniejącej w rzeczywis­tości) armii.

Jodl był jednym z oskarżonych w procesie norymberskim - przyp. tłum

„Cały świat powstał przeciwko Niemcom, a dysproporcja sił...”

„Panie feldmarszałku, proszę opuścić ten pokój!

Przesyłając list dalej, Kluge opatrzył go stwierdzeniem, że „feldmarszałek [Rommel] niestety miał rację”.

„Co pan wyprawia, pułkowniku? Pakuje się pan w piekielną łaźnię!”

Fromm sam został skazany na stracenie przez trybunał ludowy 7 marca 1945 roku. Trybunał uznał, iż Fromm chciał 20 lipca przede wszystkim ocalić własną skórę, wcześniej podzielając defetyzm spiskowców. Doniesiono, że powiedział (3 lipca), iż byłoby najlepiej, gdyby Führer sam ode­brał sobie życie15. To wystarczyło, by Fromm dostał wyrok śmierci.

Wśród konspiratorów wymienić można potomków tak wybitnych pruskich żołnierzy, jak von Moltke, von Kleist czy von Alvensleben.

List ten nigdy nie został wysłany.

Według gen. Kirchheima, członka Ehrenhof.

Cäsar von Hofacker został skazany na śmierć przez trybunał ludowy jpgd koniec sierpnia. Wyrok na nim wykonano jednak dopiero w grudniu 1944

Goerdeler został stracony w lutym 1945 r.

Pierwotny rozkaz przewidywał wykonanie na pogrzebie nie fragmentu „Eroiki”, lecz marsza żałobnego z Götterdämmerung (Zmierzch bogów) Wagnera. Byłoby to jednak dla nazistów nie­miłą aluzją, jako że Zygfryd, wagnerowski bohater, zginął przywiedziony do zguby przez moce ciemności.

Oprócz Lucy i Manfreda obecni byli także dwaj bracia, siostra oraz inni krewni Rommla.

W grudniu 1812 r. gen. Yorck von Wartenburg, dowodzący armią pruską, zmuszoną do niepopu­larnego sojuszu z Napoleonem, wynegocjował separatystyczny układ z Rosjanami, umożliwiając carskiej armii przemarsz do Francji. Układ, choć początkowo nie uznany przez króla pruskiego, przyjęty został entuzjastycznie przez ludność niemiecką.

Przełożył Józef Paszkowski: Wiliam Szekspir Juliusz Cezar w: Dzieła Dramatyczne, t. 5. Pań­stwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973.

„Naszym Rommlem, zawsze takim samym”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Turwid Marian ŻELAZNY KRZYŻ OPOWIADANIA
Krzyż Żelazny, DOC
Krzyż żelazny klasy II i poprzeczka
Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża z liśćmi dębu i z mieczami
Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża
Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża z liśćmi dębu
Krzyż Żelazny I klasy i poprzeczka
biograficzne
Zelazniewicz figury
BIOGRAFIE POLSKICH TURYSTÓW
my biography, opracowania tematów
UNICEF, Audrey Hepburn ♥, biografia
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
Adolf Nowaczyński biografia
Sokrates biografia
PASYJNY KRZYŻ SERCA JEZUSOWEGO KOŃCA CZASÓW
Krzyż Zasługi za Dzielność, Medale i odznaczenia
09 biografie, Kulturoznawstwo, Teatr
Jak to z koleja zelazna bylo id Nieznany

więcej podobnych podstron