Turwid Marian ŻELAZNY KRZYŻ OPOWIADANIA

Turwid Marian

ŻELAZNY KRZYŻ

OPOWIADANIA



CHORĄGIEW NAD WIOSNĄ

Przez nisko pochyloną bramę, wiodącą na podwó­rze, wchodzimy — mój młodszy brat i ja — w zacza­rowany świat.

W kącie tego świata, kamieniami wyłożonego dna prostokątnej studni, siedzą baby i plotą plotki i wień­ce. Plotki są nudne, ale za to wieńce wiją się jak długie, zielone węże.

Widzisz?

Brat nde widzi. Pokazuję mu:

Patrz Stefan... Dokoła nas przelewa się wielkie, nieogarnięte wzrokiem morze. Brzegi pouciekały na wszystkie strony. Oddaliły się od nas tak bardzo, że na wiele, wiele mil przed nami stykają się — nie­bo z wodą. Woda jest tak czarna jak deszczówka na powierzchni beczki pod rynną. W czarnych od­mętach, ledwo dostrzegalne, zielenieją wijące się cielska wężów morskich...

Wężów morskich?

Nie widzisz ich jeszcze? Straszliwych wężów- grzechotników?

Gdzie?

Przykładam do oczu krótki, gruby, gładko wystru­gany patyk. To moja luneta. Kierunek jej nachyle­nia wskazuje bratu cel mych obserwacji. Przez lu­netę dostrzegam doskonale najdrobniejszą choćby

łuskę lśniącej skóry węża. Widzę małą głowę gada, ba, widzę nawet zupełnie wyraźnie cieniutki, roz­szczepiony, jadowity język.

Gdzie ty widzisz jadowity język? Toć to tylko koniuszek sznurka, na którym upleciono girlandę.

Na to wołam zniecierpliwiony:

Nieprawda, widzę węże morskie. Straszne, ja­dowite węże-grzechotniki. Prędzej! Chrońmy się przed nimi na pokład naszego trójmasztowca.

Gwałtownie pociągam brata za sobą i obydwaj co prędzej wdrapujemy się do wnętrza wielkiej, drew­nianej skrzyni.

Ty będziesz bosmanem, a ja kapitanem statku.

Co mam robić?

Bosman jest bandzo niedoświadczony. Nie odby­wał dotąd jeszcze przy boku Robinsona dalekich, oceanicznych podróży. Nie podejmował na pokładzie „Duncana" poszukiwań kapitana Granta po wszyst­kich morzach świata. Bosman jest nowicjuszem. Jest taki młody. Ma zaledwie dziewięć lat. Odbywa po raz pierwszy podróż na pokładzie statku żeglugi wielkiej.

Będziesz pomocnikiem szypra.

A gdzie szyper?

Istotnie, gdzie on jest?

Już wiem: utonął. Utonął podczas ostatniego sztor­mu. Razem z całą załogą. Wichry i fale zmiotły ją z pokładu. Ocaleli tylko kapitan i bosman. Morze wzburzone było strasznie...

Ale za to teraz jest zupełnie spokojne i statek pły­nie równo. Bukszpryt prowadzi hieg prostą, zdecy­dowaną linią. A masztom już nie mdleją rozłożone reje pod naporem wichru na rozpięte żagle.

Słyszysz, jakim przyjaznym szelestem rozma­wia z falą przechylona przez rufę flaga? A tak nie­dawno temu darła się wniebogłosy.

Dobrze, że teraz wiatry głaszczą ją łagodnie. Będziemy mogli bez przieszkód polować na węże morskie.

Bosman jest zachwycony propozycją. Trapi go* jeszcze tylko ostatnia wątpliwość:

Czym będziemy polować?

Harpunami, oczywiście. Oto są dwa długie kije.

Teraz bosman robi słuszną uwagę:

Harpuny trzeba koniecznie zaostrzyć. Są zu­pełnie tępe. — I siada na dnie statku, otwiera kie­szonkowy nożyk i pracuje zawzięcie.

Kapitan nie może pomóc mu w tej robocie. Musi stać na mostku kapitańskim i czuwać. Musi co chwi­la przez swój patyk badać powierzchnię wód i bacz­nie mierzyć odległość dzielącą statek od zielonego węża morskiego.

Bo odległość ta zmniejsza się nieustannie. Wąż morski rośnie i rośnie. Ręoe kobiet plotących gir­landy pracują niestrudzenie. Kapitan zastanawia się:

Ile będzie tych węży?

W ubiegłym roku było ich osiem. Tyle trzeba gir­land, aby przystroić fasadę ojcowskiego domu. A dom musi być pięknie ubrany, bo przecież przed nim przeciąga procesja z Bożym Ciałem zdążająca z ko­ścioła na rynek. „O, to pewne — myśli z przekona­niem kąpitan — że jutro dom nasz znowu będzie najładniejszy spośród wszystkich kamienic ulicy". Dopiero pod wieczór zaczną ozdabiać jego fasadę, lecz kapitan przez swoją lunetę już teraz doskonale widzi i wystrojony dom ojcowski, i ulicę całą. A wi­dzi tak:

...Zielono. Przed każdym domem wyrosły przez jedną noc młode brzózki. Ulica wygląda jak aleja brzozowa. Szpaler drzewek wiąże sędziwą farę z rynkiem miasta. Za chwilę między zielone brzegi wpłynie gęstą, szeroką falą rzeka procesji. Dzwony już niecierpliwie zapowiadają wylew. Krótkimi, nie- * regularnymi dźwiękami wyrywają się niesfornie na­przód. Przez otwarte okna wpadają do pokoju. Drga­jąc wieszają się słonecznymi smugami na firankach. Mama starannie odchyla firanki i zapala świece, ustawione rzędem w srebrzystych lichtarzach. Pro­myki świec wcale nie świecą. Tańczą tylko małym, żółtoczerwonym motylkiem nad knotem.

Czemu zapaliłaś świece, mamo? Przecież one i tak nie świecą?

Nie świecą, synku, bo przecież jest dzień, i to jeszcze taki jasny, taki słoneczny... więc słońce gasi blask świec...

Po cóż je w takim razie zapalać?

Ale mama już nie odpowiada więcej. Ma pełne usta pieśni. Wtóruje śpiewającej ulicy.

Bo przez otwory okien razem z ulełwą światła wdziera się strumieniem coraz bardziej wzbierają­cym szeroka, szumiąca pieśń. Rośnie, rośnie i za­lewa wszystko. Zalewa mieszkanie, wdziera się po­przez uszy i zalewa serca. Aż poczną drżeć szyby i serca. To pewnie czoło procesji dotarło już do na­szego domu.

Chcemy koniecznie zobaczyć. Jednak nie wolno nam wychylać się z okien. Wolno nam wszakże wejść na krzesełka i grzecznie obserwować ulicę spoza firanki. Widzimy wszystko. Z wysokości na­szych stanowisk zupełnie swobodnie ogarniamy spoj­rzeniem całą niemal szerokość ulicy.

Widzimy: W tej chwili środkiem jezdni dumnie i uroczyście kroczą ministranci, otoczeni gromadą dzieci. Jeden z nich dźwiga złocony krzyż. Drudzy — świece, zatknięte w długich, pozłacanych kandelab­rach.

Jakże im zazdroszczęI Mają -takie śliczne czer- wono-złote pelerynki. I idą na czele procesji.

Kołysząc się dostojnie, nadpływają z wolna cho­rągwie. Ciężkie, błękitne, purpurowe i zielone ża­glowce. Maszty ich skłaniają się ku przodowi. Ale dłonie chorążych zamknęły drzewca w mocne obrę­cze. Chorążowie są bardzo silni, a przecież kroczą nierówno i niepewnie. Nogi rozstawiają tak śmiesz­nie szeroko, a idąc, z trudem odrywają stopy od bruku.

Za chorągwiami, skromnie d do połowy zatopione w fali ludzkiej, płyną feretrony. Któż by się im jed­nak dłużej przyglądał, gdy tuż za nimi bieli się dłu­gi, podwójny sznur dziewczynek. Wyglądają jak gąski u cioci na wsi. Tak samo suiią równo, jedna za drugą. Ale uważać muszą bardzo, aby się jednocześ­nie odwracać, przysiadać w ukłonie i wyrzucać kwiatki z koszyczka. Pilnować trzeba przy tym do­brze, aby kwiatków starczyło. Cóż by to bowiem było, gdyby w koszyczku pokazało się dno na długo przed końcem procesjil

Ale oto już znowu czerwienią się ministranci. Dzwonią tak samo jak w kościele podczas podnie­sienia. Dwaj z nich dźwigają dymiące kadzielnice. Ci mają szczególnie trudne zadanie. Kołysząc bez­ustannie kadzielnicami, muszą posuwać się naprzód, choć zwróceni plecami do kierunku pochodu. I ani na chwilę nie wolno im odwracać uwagi od księdza kroczącego pod baldachimem.

Dlaczego rozpięto nad księdzem tę piękną, biał-o- złocistą oponę? Przecież deszcz nie pada. Ksiądz idzie bardzo wolno i ostrożnie. Prowadza go pod ramię wysoki, siwy pan. Trzeba księdza prowadzić, bo nic nie widzi wokoło. Musi przecież bez przerwy wpatrywać się w hiały opłatek, umieszczony w okrą­głym okienku monstrancji. Nikomu 'innemu patrzeć w to okienko nie wolno. Wszyscy inni muszą na wi­dok monstrancji klękać i pochylać głowy. My też klękamy. Ojciec, mama, brat i ja. Ja na moim krzesełku. Pochylamy głowy. I wtedy popełniłem ciężki grzech. Właśnie gdy ksiądz mijał nasze okna, podniosłem głowę. Chciałem się przekonać, co ksiądz widzi w monstrancji. Ale zaledwie zaciekawione spojrzenie przylgnęło do białego, prześwietlonego słońcem opłatka, już monstrancję i księdza nakrył złocisty dach baldachimu.

Baldachim — to już ostatnia jasna plama procesji. Tuż za nią ciśnie się szary, nie interesujący tłum. Stłoczone w ciżbie głowy ludzikie są tak samo nie­dostrzegalne jak poszczególne kamienie bruku ulicy. Więc nie spoglądam już w głąb ulicy, tylko skupiam uwagę na słaniających się płomykach świec. Prąd naszych oddechów niesie śmierć płomykom. Rychłą śmierć, bo już mama nawołuje, byśmy się co prę­dzej połączyli z odpływającą z wolna procesją.

Nie lubię zanurzać się w gąszczu procesji. ’Nic wówczas nie widzę, bo ramiona i plecy dorosłych przesłaniają sobą jakikolwiek widok. A nadto, nie wolno swobodnie rozmawiać. Trzeba tylko posuwać się bardzo wolno, albo stać na jednym miejscu tak długo, aż nogi zabolą, a nawet jeszcze dłużej.

Mama radziła, żeby w takich chwilach przypomi­nać sobie i rozmyślać o tym, co nam opowiadała

o świętych i Panu Jezusie. Miło jest słuchać opowia­dań mamy, ale trudno potem o pich myśleć, gdy się już cisną do głowy obrazy bliskiej, popołudniowej zabawy. Już po południu zabierają drzewka sprzed domu i stawiają je w kącie podwórza. Wówczas można się znakomicie bawić w zaczarowany las.

Już wiem. Będziemy leśnymi ludźmi, żyjącymi w głę­bi niedostępnego boru i strzegącymi zaczarowanego kwiatu paproci. Latarka kieszonkowa, ukryta po- V

między liśćmi, świeci zupełnie tak samo tajemniczo jak zaiklęty kwiat. Za dnia tego światła nie widać, ale to nic nie szkodzi. Wiemy przecież, że w nocy nasz kwiat paproci rozjarzy się jak latarnia czarno­księska. Teraz świeci słońce i jest jasny dzień. Wiel­kie rzeczy! Jeśli zechcemy, zdmuchniemy słońce jak świecę.

Możemy już zacząć polowanie? — przerywa moje rozmyślania brat.

Jakie polowanie?

Na więżę morskie.

Nie ma węży morskich.

Jak to... nie ma?

No, przecież dobrze widzisz, że nie ma. Kobiety plotą girlandy z zieleni na Boże Ciało.

Brat jest oburzony:

Nieprawda — protestuje — są węże morskie!

Sam przecież przed chwilą mówiłeś, że są. Mówiłeś, że mają łuski i jadowite języki...

Te twoje języki to tylko najzwyczajniejszy ko- miec sznurka.

Kłamiesz! — krzyczy brat nieomal przez łzy. —

Są straszne, jadowite węże i my płyniemy na polo­wanie przez wielkie morze.

Trudno, ja już nie widzę morza. Widzę zaczaro­

wany las. Przeto rozbijam wizję brata bez litości. Więc tak: Nie ma morza, jest kamienne, suche zu­pełnie podwórze. Nie ma węży, są natomiast gir­landy, plecione z zieleni.

Ale brat już uwierzył w narzuconą mu poprzednio rzeczywistość. Uwierzył nie bez wysiłku. Więc nie chce teraz gwałtem tracić barwnych złudzeń. Gotów jest bronić ich z zaciśniętymi pięściami.

Próżno narzucam mu nowe złudzenia. Próżno tłu­maczę, że stokroć piękniejszy od węży jest zaczaro­wany las. I opowiadam mu o leśnych ludziach i o kwiecie paproci...

Brat nie lubi nagłych zmian:

Jest morze I

Nie ma morza, jest las!

Nie ma!

Jest!

Napierają na siebie słowa coraz gwałtowniej. I co- raz głośniej.. Aż uderzenia ich okażą się nazbyt słabe. I poczną argumentować pięści.

Toczy się bój o złudzenia.

Przerwie go nagłe, rozdzielające cięcie głosu:

Chłopcy!

Słowo nie miało bynajmniej zamiaru rozdzielić, rzucone zostało z akcentem wołania.

Nie należy słać pytania w odzeiwie. Zawołanie miało moc nakazu.

Ojciec uśmiecha się. Wszystko zatem w porządku.

Biegnijcie zaraz do mamy. Będziecie kleić cho­rągiewki.

Zadudniły stare, sfatygowane schody.

Z trzaskiem otwierają się drzwi, jedne, drugie... Mama siedzi schylona nad stołem. Przed nią stos

kolorowych bibułek i wiązka białych, cienkich pa­tyczków.

Siadajcie, kochani. Tylko uważajcie, aby nie rozlać kleju. Do każdego patyczka przykleicie, obok siebie, ot tak, dwa różnego koloru paski bibuły. Zrobimy wiele chorągiewek, aby ¡przybrać nimi gir­landy. v'

To będzie ładnie. — Z zapałem zabieramy się do pracy.

Po cihwili mówi mama, ale już bez zwykłego do­brotliwego uśmiechu i innym, jakby pociemniałym głosem:

Tylko uważajcie na to dobrze, chłopcy, aby nie nakleić obok siebie bibułek czerwonej i białej.

Czemu?

Trudzi się mama bardzo z odpowiedzią, tym bar­dziej że to przecież ona właśnie synom nad kołys­kami nuciła pieśń o generale Dąbrowskim. To ona między opowiadane chłopcom bajki zawsze jakoś wplątywała historię o smoku wawelskim, o Kraku i Wandzie... Biedna Wanda. Utopiła się, bo nie chcia­ła Niemca. My go też nie chcemy, a przecież musimy w szkole mówić po niemiecku. A na ulicach nie wol­no nam głośno śpiewać, a już o Dąbrowskim — to nawet na podwórzu. Chyba tylko w głębi mieszka­nia albo na dalekiej przechadzce w głębi lasu.

I jeszcze, chłopcy, uważajcie także, aby przy­padkiem nie nakleić obok siebie pasemek koloru białego i czarnego.

Czemu?

Bo to barwy pruskie.

O, nie. Z pewnością nie zestawimy takich barw. To wyglądałoby zresztą tak brzydko.

Gorliwie pracujemy we troje.

Aż ojciec wywoła mamą z pokoju.

W tej chwili właśnie przykleiłem do> patyczka bia­łe pasemko. Rozglądam się wśród barw. Jaki by tu kolor dobrać?

Amarant znęcił ku sobie źrenice. I niby 'kielichy wypełnił je po brzegi czerwonym, gorącym winem.

Można się upić barwą. Młode oczy chłoną ją łap­czywie. Bez zastanowienia, bez miary...

. Czerwień uderza do głowy. Rozgrzewa. Budzi go­rące uczucia. Rodzi niepokojące, śmiałe myśli. I chę­ci zadzierżyste, zuchwałe, uparte.

Palce już bez wahania ujmują amarantowe pa­semko.

Brat zauważył.

Cicho! Nie mów nikomu! Zrobimy polską cho­rągiewkę.

A mama?

Nie dowie się.

Choć palce drżą, chorągiewka wnet jest gotowa. Z całą ostrożnością wygładzam dłonią najmniejszą choćby fałdkę bibułki.

Ona jest najładniejsza spośród wszystkich — stwierdza brat.

O tak.

Wciąż głaszczą ją nasze spojrzenia. Spojrzenia gorące jak pocałunki. I łączą biel i amarant w nie­rozerwalną całość. W harmonię jakąś dziwną. Bo wiążą biel i amarant, jak by wiązały śnieg i krew, lód i płomień, ciszę i krzyk.

Stapiają się z sobą i kojarzą pierwiastki tak sobie odległe, tak sobie obce, tak sobie przeciwne. Wiążą się elementy wrogie. Dwa zupełnie odmienne moty­wy splatają się najściślej w zgodną jedność prostej, serdecznie bliskiej melodii. Melodii tak dobrze za­

pamiętanej z odległych, nie przeżytych lat. Melodii radosnej, mocnej, porywającej. I któż wytłumaczy, jak to się dzieje, że więcej jest wiosny tęgiej i świe­żej w tym połączeniu bieli z amarantem niż w naj­soczystszej, najbujniejszej zieleni?

Brat wybiega z pokoju. Wraca za chwilę i przy­nosi z sobą starą, częstym używaniem podniszczoną książkę: Historię Polski w dwudziestu czterech obrazkach. Wszystkie obrazki są śliczne, ale naj­piękniejszy jest przedostatni.

Po raz nie wiadomo już który pochylają się nad nim nasze głowy. Wpatrujemy się z zachwytem: Ulani polscy pod Somosierrą zdobywają wąwóz, któ­rego Francuzi wziąć nie potralili.

Tak objaśnia podpis. Ale i bez objaśnień widać od razu, że nikt by się nie ostał tym wspaniałym jeźdźcom, pędzącym na spienionych koniach. Tym wzniesionym groźnie szablom i zniżonym do ataku lancom. U ostrych końców lanc kwitną biało-czer­wone proporczyki. Jak rozkaz wyraźny i krótki. Jak wysoki dwudźwięk porywającej pobudki.

Niestety, nie możemy się bawić w ułanów. Co prę­dzej trzeba dobrze ukryć chorągiewkę. Mama zaraz nadejdzie.

Wróciła.

Pracujemy w skupieniu i nie zdradzamy się ni­czym. Tylko od czasu do czasu porozumiewamy się wzrokiem. Raduje nas nasz spisek. I łączy. Pogodziła nas zupełnie nasza chorągiewka.

Wszystkie proporczyki muszą teraz dobrze przy­schnąć. Dopiero potem, dopiero jutro wczesnym rankiem przybierze się nimi girlandy. Choć bardzo nas korci, nie możemy wyjąć z ukrycia naszej cho­rągiewki. Mama nie opuszcza pokoju. Więc doby­

wamy z pudła dziesiątki ołowianych żołnierzy i do­konujemy wielkiego przeglądu naszych wojsk. To nic, że armia nasza nosi niemieckie mundury. Stryj Stachu ta/kże odbywać musi służbę wojsikową w nie- mieakim mundurze, a przecież gdy .przyjeżdża na urlop, to najgłośniej wyśpiewuje z nami Mazurka Dąbrowskiego. Więc spokojni przygotowujemy na­sze siły zbrojne do decydującej rozprawy z cesa­rzem Wilhelmem. Wnet będzie wielka wojna.

Wielka wojna zaczęła się nazajutrz.

Wstaliśmy bardzo rychło. Mimo to jednak, gdyś­my odświętnie ubrani wybiegli na ulicę, girlandy były już porozwieszane. Nasz stary, poczciwy dom wyglądał trochę tak jak wielkich rozmiarów kami­zelka, z której kieszonek zwieszają się łańcuszki od zegarka.

Tylko zamiast breloków zwisają z ogniw łańcucha niezliczone, różnobarwne chorągiewki.

Znalazłbyś tam flagi narodów wszystkich części świata. Nie znalazłbyś tylko biało-czerwonej, biało- czarnej i czarno-biało-czerwonej.

Ale już niebawem biało-czerwony proporczyk za­gościł w wielobarwnym towarzystwie. Ostrożnie, z bijącymi mocno sercami wynieśliśmy go z ukrycia. Udało się. Teraz jednak czekało nas daleko trudniej­sze zadanie. Trzeba zatknąć chorągiewkę w zieleń najniżej zwisającej girlandy. Nie wystarczy tu wspiąć się na paloe i jak najwyżej unieść rękę. Trze­ba szukać innego sposobu. Znaleźliśmy. Mój brat, krępy, mocno zbudowany chłopak, tyle już razy no­sił mnie na swoim grzbiecie jako mój wierzchowiec. Bez protestu wziął mnie i teraz na swoje barki. Oplótłszy nogami plecy mego dwunożnego rumaka, podjechałem na nim do girlandy. Tutaj koń zdobył

się na nie lada wyczyn. Wspiął się na palce. Jeszcze jeden krótki, forsowny wysiłek wyciągniętego w gó­rę ramienia i... biało-czerwona chorągiewka znalazła się wśród barw wszystkich narodów.

Jakże byliśmy dumni i szczęśliwi z dokonanego dziełal Przekroczyliśmy wprawdzie zakaz mamy, ale jakoś w tym wypadku nie dręczyło nas sumienie. Wsparci o siebie, z głowami wysoko zadartymi, sta­liśmy z bijącymi sercami i uśmiechaliśmy się do na­szych barw.

To nasze radosne zagapienie skierowało na nas uwagę wroga. Nieprzyjaciel zszedł ze swego stano­wiska spod bramy pobliskiego ratusza i ruszył ku nam. Niewielką przestrzeń ulicy, oddzielającej nasz dom od nagiej, surowej czerwieni ratuszowych mu­rów, przemienzył ciężkim, dostojnym krokiem. I wnet ciemnoniebieską, niezdarnie wyciosaną bryłą posta­ci zasłonił sylwetę ratusza,. Zalśniły przed naszymi oczami złociste guziki munduru. I już z bezpośred­niej hliskośoi mogliśmy podziwiać sterczące ku gó­rze groźnie nastroszone haczyki wąsów. Zdawało się, że oto natrze na nas potężna beczuła brzucha, nieomal rozsadzająca przyciasną obręcz pasa. Jed­nak beczuła przetoczyła się mimo i zamiast niej uj­rzeliśmy przed sobą nieforemny pagór pleców. I zo­baczyliśmy, jak ponad pagórem gruby kark układać się począł w fałdy, przelewające się obficie przez czerwoną krawędź kołnierza. To policjant, zadarłszy głowę, zaczął się bacznie przyglądać wszystkim cho­rągiewkom.

Zamarliśmy w oczekiwaniu. Przez zakorkowane przestrachem krtanie nie mogło się przedostać ci­snące się z (niepokojem pytanie: „Czy zobaczy?”

Pikelhauba kilkakrotnie kiwnęła się niezdecydo-

wanie. Aż nagle znieruchomiała zupełnie. Przez całą chwilę ostry grot na szczycie kasku ani drgnął. Wówczas wiedzieliśmy: zobaczył.

Przekonał nas o tym ponad wszelką wątpliwość zupełnie już niedwuznaczny manewr wroga. Tłusta, czerwona łapa sięgnęła po naszą chorągiewkę.

Po raz chyba pierwszy w życiu uczuliśmy, jak się kurczą, jak aż do bólu ściskają się nasze serca. I po raz pierwszy zacisnęły się palce nasze aż tak mocno w pięść.

Potężny bęben brzucha wielce przeszkadzał poli­cjantowi w natychmiastowym wykonaniu powzięte­go zamiaru. Jednak stróż bezpieczeństwa publiczne­go nie dał tak łatwo za wygraną. Zbyt wielkie, zbyt groźne upatrywał niebezpieczeństwo w zuchwałym zestawieniu bieli z amarantem. Wytrwale więc i pra­cowicie wspinał się na palce, by dosięgnąć chorą­giewkę.

Ale nie pomogły nawet podskoki. Chorągiewka, chwiejąc się na lekkim wietrze, jak gdyby przeko­marzała się, jak gdyby drwiła, stale wymykając się czyhającym na nią krótkim, niezdarnym paluchom.

Już uśmiech radości rozluźniać zaczął nasze za­ciśnięte wargi, gdy ostatni wysiłek spoconego i za­sapanego wroga okazał się skuteczny. Biało-czerwo- ny proporczyk znalazł się w szerokiej łapie Prusaka.

Wielki bęben brzucha obrócił się teraz ku nam. Jeszcze nie przestał drgać od nadmiaru dokonanego wysiłku, a już złośliwy rechot wprawił w ruch i uniósł jeszcze wyżej czarne haczyki wąsów.

W tej chwili uczułem, że ręka brata mocno i sta­nowczo wparła się w moje ramię.

Drgnąłem zaskoczony. Zbyt dobrze znałem ten znak. Czyżby i teraz oznaczać on miał hasło do

walki? Nie inaczej. Bo oto już w następnej chwili mój brat, bohater niejednej zawiziętej bójki, zwy­cięzca w tylu zażartych podwórzowych zapasach — zaatakował.

A wykonał atak prawidłowo, według własnej, do­brze wypróbowanej metody. Nachylił nisko jasną, całą w złocistych kędziorach czuprynę, cofnął się

o kilka kroków, aby bezpośrednio potem, biegnąc pędem, z całej siły wyrżnąć głową w wydęty, ciem­noniebieski bęben wielkiego brzucha.

Uderzenie było trafne. Bęben jęknął głucho i za- kołysał się cały. Ale już krótkie paluchy porwały śmiałka za kark.

Spod haczykowatych wąsów padło kilka prze­kleństw. Jak urywane, zawzięte szczeknięcia.

Jednak pięć, choć mocnych i twardych, paluchów

to mało przeciw paznokciom i zębom zwinnego jak kot łobuza.

Gruba noga policjanta może doskonale, niby pień drzewa, posłużyć do wspinania się wzwyż. Do wspi­nania ku drugiej, wysoko uniesionej ręce, zamykają­cej w dłoni porwaną chorągiewkę. A przecież nie­łatwa to sprawa wspinać się na drzewo, które dys­ponuje ruchomym konarem, zakończonym pięcioma sękatymi palcami.

Zawisnąwszy ponad wyniosłością brzucha i za­czepiwszy kurczowo o naramiennik munduru, brat nie ustaje w gwałtownym ponawianiu wysiłków. Daremnie policjant, klnąc strasznie, usiłuje strząsnąć z siebie napastnika. Jego ciężka łapa wymierza cios za ciosem. Prawie wszystkie trafiają w próżnię. Brat wie, jak zręcznie unikać uderzeń. Natomiast nie udaje mu się wydarcie wrogowi zdobyczy. Jego prawa ręka wytrwale trzyma chorągiewkę wysoko

w zaciśniętej dłoni. Atakujący zorientował się rych­ło, że nie zdoła do niej dotrzeć. I wówczas zduszo­nym głosem wezwał ¡pomocy.

Stałem dotąd bezczynnie. Z zapartym tchem przy­glądałem się niezwykłej wiaJoe. Śmiały atak brata unieruchomił mnie zdziwieniem i przestrachem. Trwał zresztą tak krótko, że trudno było powziąć decyzję. Poderwało mnie dopiero braterskie wołanie o su­kurs. Kopnąłem Prusaka w zad.

I wówczas machinalnie opadło jego wzniesione w górę ramię. Jak gdyby dla odparcia drugiego, zupełnie niespodziewanego ataku.

Ale na to właśnie czekały moje paznokcie i zęby.

DobrzeI Mocniej! MocniejI — wrzeszczy brat. Nie zdało się na nic gwałtowne wymachiwanie

ramieniem. Zawzięty atak zębów i paznokci zrobił swoje. Rozluźnił uścisk grubych paluchów. Z roz­wartej pięści wroga wysunęła się jego zdobycz. Po­szarpana i zmięta opadła żałośnie na chodnik.

Podniosłem ją błyskawicznie i ukrywszy skarb pod kurtką, pospieszyłem z pomocą bratu. A czas już był wielki. Bo .policjant, mogąc już teraz walczyć obu­rącz, garbował skórę przeciwnika bez litości.

Wściekłość zaślepiła go zupełnie. Pięści twarde jak kamienie waliły się ciężko na grzbiet, ramiona i jasnowłosą głowę.

Osłabiony nierówną- walką brat bronił się coraz słabiej. Z najwyższym już tylko trudem zasłaniał się przed gradem uderzeń.

Nie bij! — zawołałem przez łzy, chwytając Pru­saka za rękaw. W odpowiedzi spadło na mnie mści­we warknięcie przekleństwa.

Nie bij! — powtarzałem z rozpaczą.

Usłyszałem żałosny płacz brata.

Więc już na nic nie pomny uczepiłem się rękawa policjanta, szarpiąc i kopiąc na oślep tak długo, aż uczułem się uniesiony w górę, a potem pchnięty brutalnie. Zwaliłem się ciężko na kamienną taflę trotuaru. Padając zdołałem jeszcze zawołać:

Ojciec!

Wezwanie to było już jednak zbyteczne. Dokoła walczących skupiło się gwarne zbiegowisko i gwar ten wywołał ojca na ulicę.

Co się tu dzieje?

Policjant, zasapany i czerwony jak kołnierzyk je­go munduru, przestał się znęcać nad bratem, który rozpaczliwie bronił się resztkami sił. Tłumiąc z tru­dem szloch, przypadliśmy obydwaj do ojcowskiej kamizelki. Ojciec przycisnął nas mocno do siebie i ponownie a surowo zapytał:

Co się tu stało?

Prusak począł wywrzaskiwać coś gwałtownie a niezrozumiale i nieustannie wskazywać na swój pokiereszowany mundur, na dobrze widoczne ślady podrapań oraz na przystrojone chorągiewkami gir­landy. Z jego bezładnych relacji, przekleństw i gwał­townych gestów ojciec nie mógł się niczego doro­zumieć. Wówczas ja, dławiąc się od wstrzymywa­nych łez i nic mówić nie mogąc, wyjąłem z zanadrza ukrytą dotąd starannie chorągiewkę.

Teraz ojciec zrozumiał.

Przygarnąwszy nas jeszcze bliżej, głosem stłumio­nym od hamowanego z wysiłkiem oburzenia powie­dział coś ostro do policjanta.

Prusak odpowiedział butnie i z krzykiem domagać się począł wydania mu chorągiewki. Zareagowaliś­my natychmiast na gest zaborczo wyciągniętej łapy. Przestałem płakać i mocno oburącz ująłem naszą

własność, tak boleśnie i z takim trudem wydartą z rąk napastnika. Brat zasłonił mnie sobą. I znowu, choć srodze poturbowani, byliśmy gotowi odpierać każdy atak. Przeciwstawić się nowej próbie napaści na nasze barwy. Obecność ojca niezmiernej dodała nam otuchy.

Policjant prędko a groźnie zaszwargotał. Po czym zamilkł i z wolna cofnął wyciągniętą rękę.

Nastała chwila naprężonego czekania.

W otaczającym nas kole ciekawych ktoś zaklął z cicha. Ktoś kaszlnął z zakłopotaniem. Aż milczenie tłoczyć poczęło nieznośnie.

Wówczas ojciec pochylił się nade mną. Ujął moją głowę w dłonie i skierował ją ku sobie tak, by skrzy­żowały się nasze spojrzenia. Jakże dobrze znałem sza- robrązowe źrenice ojcowskie! Tak dokładnie umia­łem iw nich czytać I Lecz teraz wpatrywałem się w nie zakłopotany. Nie mogłem odcyfrować ani słowa.

Więc ojciec pochylił się nade mną jeszcze niżej i — już nie patrząc na mnie — powiedział bardzo cicho i bardzo łagodnie:

Daj mi chorągiewkę, synku.

Zupełnie jak gdyby to nie on mówił. Takiego gło­su nie słyszałem z ust jego dotąd nigdy. Takiego smutnego, takiego złamanego w tonie. Nie zawaha­łem się jednak. Ojcu trzeba być posłusznym. Jego wszyscy muszą słuchać. I on jest taki mocny, naj­mocniejszy. Więc z odruchem bezwzględnego za­ufania wręczyłem ojcu chorągiewkę. Już on ją naj­pewniej obroni.

A ojciec... oddał chorągiewkę Prusakowi.

Ten zmiął ją brutalnie i uśmiechnięty szyderczo odwrócił się, i pomaszerował na ratusz.

Dotknięty do głębi druzgocącą klęską, począłem

szukać wzrokiem ojcowskich oczu, aby w nie spoj­rzeć z zapytaniem i z wyrzutem.

Bo jakże mógł tak postąpić? Tak dziwnie, tak nie­zrozumiale? Czyżby zląkł się pruskiego policjanta? Przecież we trójkę dalibyśmy z nim sobie doskonale radę.

I oto skrzyżowały się znowu nasze spojrzenia. I nie zajrzałem w źrenice ojcowskie ani ze zdziwie­niem, ani z wyrzutem. Patrzyłem nie dowierzając własnym oczom. To, co ujrzałem, wstrząsnęło mną do głębi. W oczach ojca zobaczyłem łzy.

Wezwano go na policję. W najwyższym niepo­koju czekaliśmy jego powrotu.

I cóż? — wybiegło naprzeciw wracającemu trwożne pytanie mamy.

Nałożyli na nas grzywnę — rzekł ojciec i z we­stchnieniem wymienił bardzo wysoką liczbę.

Trąćiliśmy się z bratem łokciami. Dostaniemy w skóarę.

Zamiast jednak przygotowań do egzekucji ojciec przygotował się do ponownego wyjścia z domu.

Chodźcie chłopcy ze mną — rzekł krótko.

I zabrał nas do największego w mieście sklepu zabawek.

Wybierzcie sobie, co chcecie — powiedział.

Wybraliśmy dwie groźne sprężynowe strzelby.

Mama wcale nie była zachwycona naszym wybo­rem.

Na cóż wam te strzelby? — pytała ze smut­kiem. — Zabijać chcecie?

Nie. Chcemy tylko z ratusza zdobyć naszą cho­rągiewkę.

I zarzuciwszy strzelby na ramiona, wymaszerowa- liśmy na podwórze. Zaczął się wielki marsz. Szliś­my na czele niezliczonych pułków, aby z rąk wroga odbić zrabowany nam sztandar. Marsz trwał długo. Kilka lat...

Aż... zaszliśmy w mroźny poranek grudniowy. Aż nasze dziecinne sprężynowe strzelby zmieniły się w ciężkie, prawdziwe karabiny. A wspaniałe pułki naszych ołowianych i papierowych wojsk przeobra­ziły się w mały oddział miejskiej straży obywatel­skiej. I wcale nie szliśmy na czele pochodu. Przed nami dźwigali karabiny znacznie od nas starsi, a za nami jeszcze od nas młodsi.

A zaczarowany świat naszego podwórza zacieśnił się do kilku wąskich i krótkich uliczek miasteczka. Cichych i na pół sennych.

Zbudził je miarowy stuk butów. Ziewając komi­nami dachów, domy przecierały leniwo zaroszone szybki okien. Nie spieszyło im się wcale do nowego dnia. Bo nie wiedziały jeszcze nic o tym, oo zaszło w nocy. Tylko na rynku czekała gromadka ludzi'. Czekała z zadartymi wysoko głowami. Wpatrywała się uporczywie w człowieczka, który na małym gan­ku tuż pod szczytem ratuszowej wieży coś tam za­kładał, coś tam rozwijał...

Aż oczekiwanie wyzwoliło się szerokim, radosnym szmerem. Z wyżyn wieży spłynęła długa, dwubarw- na chorągiew. Amarant i biel, po raz pierwszy od wielu, wielu lat bez towarzystwa ponurej, żałobnej czerni.-

Zwróciłem się nagle do brata. Czułem, że czeka na moje spojrzenie:

Widzisz — powiedział — urosła nasza chorą­giewka.

POŻAR

To tutaj. Na poczciwie pochylonej, starej drewnia­nej taramie odnalazł małą blaszaną tabliczkę. Ta­bliczka jest mocno otłuczona i wyblakła, przecież pan sekretarz magistratu zdołał bez większego tru­du z fragmentów czerwonych liter zestawić groźny napis: Zawezwanie Straży Pożarnej. Zadowolony kopnął bramę z całych sił. Jęknęła żałośnie i roz­warła się jak zdziwiona gęba. W ciemną gardziel długiej, niskiej sieni wprowadził pan sekretarz swój ■rower i z pospiechem wbiegł na małe podwórko. Nikt tego nie. zauważył. Podwórko drzemie zmęczo­ne w sikwarze lipcowego popołudnia. Pan sekretarz nie uszanował zasłużonego snu leciwych murów. Za­darł głowę i krzyczy na całe gardło:

Panie Kosmalal Hejl Panie Kosmalal

Aż drgnęło niejedno okno od tego niespodziewa­nego wrzasku. Aż uniosła się z zaciekawieniem nie­jedna powieka ociężałej z gorąca żaluzji.

Panie Kosmalal Ko-sma-lal

Wyskoczyło z futryny pchnięte skrzydło okna, trzasnęło w*ścianę zirytowane, by zachybotać się gniewnie na jedynym zardzewiałym zawiasie. W rozworze okna ukazała się chuda twarz koloru bru­dnej, spłowiałej cegły, obwieszona czarnymi, potar­ganymi kudłami.

A czegu się pon tak drze...?

Widać, pan sekretarz bardzo się spieszył, bo wcale nie zauważył obrażającej jego godność niegrzecz­nej formy zapytania.

Gdzie mąż? Pożar wybuchł w mieście. Trzeba na gwałt zaalarmować straż ogniową I

Poli się, a gdzie?

Telefonowali na ratusz, że w starym szpitalu ogień...

Podpoluł kto, czy co?

Nie wiadomo. I na gadanie czasu nie mam. Gdzie mąż?

A bo jo ta wiym?

W warsztacie go nie ma?

Czy to usiedzi we warsztacie tyn ochlapus? Cin- giym ino pije...

Psiakrew I A tu taki gwałt. Gdzie mąż może być?

Niech pon zajrzy do knajpy! Wej tu, u som- siada! Pewnie już tam pod stałym leży...

Tak! Pan Kosmala w knajpie siedzi, ale jeszcze pod stołem nie leży. „Kumple’' jakoś nie przyszły i nie miał mu kto postawić. A gorzeje w nim dziś bardziej niż kiedy. A tu o „krydzie'' ani mowy nie ma. Panna Pela już od samego rana czegoś wście­kła za bufetem stoi, szkło myje | tak dogaduje bez przerwy:

Siedź pan tak, siedź. Portki z pana zlatują, dziurami pan świeci, ale do knajpy to już od samego rana. A do roboty nie łaska? Nic, tylko cały dzień kieliszka pilnuje. Nie potrzebujemy takiego stróża. Wszystkich porządnych gości nam pan swoimi łach­manami wystraszy z lokalu. W chałupie bieda aż piszczy, dzieciaki z głodu zdychają i kraść muszą,

a ojciec nic, tylko chleje a chleje. Ładny ojciec, nie ma co... czysty wstyd I Ani jednym słowem nie odpiera .pan Kosmala cięż­kich zarzutów, padających nań gradem zza baryka­dy bufetu. Pokorny i niemy tkwi w swoim kącie pod ścianą, złamany cały w sobie i bezsilny. Ręce wepchnął głęboko w czeluście kieszeni i paluchami grzebie w nich i grzebie nadaremnie. Wie dobrze, że nie znajdzie w głębi zdartych kieszeni nic prócz starych, krzywych gwoździ. I nie o tym myśli. Ob­chodzi go tylko odpowiedź na jedno jedyne pytanie: Czy bufetowa, wypyskowawszy się do syta, posta­wi mu choć jedną czystą ,,na kryde", czy też nie. Odpowiedź pada wnet twarda i niecofniona. Naj­gorszy wyrok:

Choćby pan podpierał swój kąt aż do sądnego dnia, to i tak nie dam panu na pump ani jednej kro­pelki I

A tu gorzeje w nim i pali w gardle już od samego rana. Pali czy drapie dokuczliwie i bez przerwy.

A za bufetem stoją na półkach całe szeregi butelek. Stoją i szydzą z jego pragnienia odpychającym, chłodnym lśnieniem szkła. Daremnie mętnym, spło­wiałym błękitem spojrzenia obejmuje miłośnie ich smukły kształt. Stoją chłodne, bliskie i niedostępne. Więc znużony próżnym błaganiem chowa źrenice poza sfałdowane zasłony powiek. I jeszcze głębiej wtłacza się w swój kąt, i cały wtapia się w mrok, tak że tylko łysa nieomal czaszka wyrywa się z tru­dem z' objęć cienia.

I czeka tak. Czeka cierpliwie i prawie bez ruchu kwadranse całe i godziny na kogoś, kto się przecież zjawi, by go do kompanii zaprosić i choćby jedną najmniejszą zafundować.

Przyszli. Przyszli na „jednego" pan Walenty Ku­jawa i pan Andruch Szalbierz. Przypijają do siebie mistrz stolarski do cechmistrza kowalskiego, a jego, Kosmali, jakby wcale nie zauważyli. Wiadomo, opi- lec jest i choć dawniej majstrem także był, i to maj­strem w blacharstwde dobrze obeznanym, dziś się już do dostojnej kompanii rzemieślniczej nie nadaje. Próżno ze swego kąta chrząka 1 pomrukuje. Próżno co czas pewien do rozmowy majstrów usłużne słów­ko wtrąci. Wszystko na nic. Więc z mroku swego wypełznie i do stołu przysiądzie. Skromnie, na ubo­czu i w odpowiedniej odległości.

Odwróci się cechmistrz ciężko w krześle i na nie­proszonego gościa z góry a zimno popatrzy. A mistrz Kujawa wyrżnie pięścią w stół i krzyknie:

Panna!

Aż zadrżał pan Kosmala.

Niech no nam tu panna jeszcze sypnie!

Duże?

Dużel

Ile? — pyta panna Pela, przynosząc butelkę. „Trzy..." — słyszy pan Kosmala, łudzony nadzieją.

Dwa! — twardo zadecyduje pan cechmistrz.

I dwa piwa, jasne — dorzuca mistrz Walenty. A pan Kosmala patrzy. Widzi, jak lśniący, wą­ziutki strumyk czystej spływa do kieliszków, by je aż po brzegi wypełnić kryształowym płynem... Wi­dzi jasnozłoty słup, rosnący w wysokiej szklance i przelewający się smakowicie szumiącą, chłodną pianą ¡poprzez brzegi szkła.

Patrzy i widzi twarde, brunatne paluchy cechmi­strza, wyciągające się łapczywie po smukłą, cienką nóżkę pełnego kieliszka. I czuje, że jest niesprawie­dliwie, źle i pod psem, że mu łapy nagle wilgotnieją

i że w gardle nic śliny złapać nie może, a w krtani jest tak sucho, tak sucho, że pali...

Pali sięl — •wrzaśnie ktoś nagle. To pan se­kretarz stanął w gwałtownie rozwartych drzwiach.

Kosmala jest? — rzuci pytanie w półmrok. Obu­dzi się knajpa, obudzi się pan Kosmala. Panna Pela aż zza bufetu wypadła:

Gdzie? Co?

Ale Kosmala nie wierzy. Pożaru nie było już chy­ba ze sto lat.

—■ Prędzej, KosmalaI Lećcie piorunem po trąbę; Trzeba na gwałt zaalarmować straż ochotniczą I

Dźwignie się Kosmala zza stołu jakiś inny, jakiś żwawszy.

Spieszcie się — pogania go sekretarz. — Prę­dzej, prędzej, bo cała rudera się spali, zanim sikwa nadjedzie.

Dobrze, dobrze, zrobi się — zapewnia Kosmala z godnością, w przypływie głębokiego zadowolenia z odzyskiwanej niespodziewanie ważności.

Już nie lezie, nie człapie ciężko ku drzwiom. Nie stara się przemykać niepostrzeżenie. Wychodzi z knajpy pewnym krokiem, a za nim pan sekretarz.

Teraz pan sekretarz majstruje coś przy swoim ro­werze, a Kosmala przepadł w sionce prowadzącej do mieszkania.

Ale jeszcze się pan sekretarz z defektem roweru nie uporał, kiedy Kosmala zjawił się znowu. Zdziwił się pan sekretarz: Go za zmiana?! Czysta, niebieska plama munduru. Nad nią głowa mocno ujęta w ramy skórzanego hełmu. S.pod surowej krechy daszka oczy czernią się twardo. Siwiejące, sumiaste wąsy nie zwisają bezradnie i bezładnie...

..Wygląda jak jaki husarz spod Wiednia" — my­śli pan sekretarz, a głośno rzuci:

No, jazda!

Zaroz — niepokoi się pan Kosmala.

Czego?

Tromba... Psiakrew, zostawiulym w domu trombe.

No to skoczcie po nią, a prędko!

Pan Kosmala woli zawołać niż skoczyć. Woła:

•— Stasia! Stasia!

Ukazuje się w oknie potargana głowa.

||l|l| A co?

Rzuć ino trombe.

A gdzie jest?

Przecie w kuchni wisi.

Głowa znika na dłuższą chwilę.

Ni ma tromby.

Co, do cholery, ni ma! Musi być!

To zobocz som, kiedyś taki mondry.

Ino poszukej, Stasia, jeszczy roz; a jak szu- kosz, to nie proś Pana Boga, żebyś nie znojdła...

Prędko, prędko — denerwuje się pan sekre­tarz.

Ponownie znikają z okna potargane kudły. Ale tylko na moment. Stasia krzyczy tryumfalnie:

Ady już wiym, gdzie sie to trombisko podziało!

No! — oddycha z ulgą pan sekretarz.

To jom rzuć! — dysponuje niecierpliwie pan Kosmala.

Jak mom rzucić, kiedy Bronek trombe wzion.

Co?!!! — ryknie pan Kosmala.

Ano wzion I — potwierdza kudłata głowa fa­talny fakt, kiwnąwszy się kilkakrotnie.

Po co tyn śmierdziel te trombe broł?

Na placu kozy pasie, to se trombe wzion, bo mu sie nudzi — próbuje syna wytłumaczyć matka.

Dom jo głupiymu srolowi „nudzi" — wścieka się ojciec. — Tak dostanie po łrombie, że mu sie łodechce na drugi roz urzyndowom trombe do ko- zów brać.

Ino z aro nie wyjyżdżej z pyskiem. Som mu pokazywołeś, jak sie trombi.

Cicho bondź, Stasia, ci mówię. Spiere srola, że loż mu Izy po plecach poletom!

No i co, no i co? — traci głowę pan sekretarz. Pan Kosmala głowy nie traci. Powiada do sekre-

tarza:

Pon siednie na koło i machnie sie na plac i trombe przywiezie.

Słusznie" — myśli sekretarz.

, ^ a wy?

Jo tu byde czekoł.

Wsiadł sekretarz na rower, zaklął i pojechał.

A pan Kosmala czeka.

Czeka i czeka.

Aż mu się znudziło.

W chłodzie se poczekom — postanowi! i po­szedł do knajpy. Wszedł pewnym krokiem, krzesłem głośno szurnął i rozsiadł się szeroko za stołem.

Pali się jeszcze? Pali? — dopytuje się ciekawie panna Pela.

A poli — odburknął pan Kosmala.

Nie trombicie? — dziwi się mistrz Walenty.

Jak sekrytorz mi trombe przywiezie, to byde trombiuł.

Do tegu czasu to sie cało gora spoli.

Ino sie nie bójciel Jak jo zatrombie, to sie pieronem alarm zrobi.

Niech nom tu panna znowy jednygu sypnie — komenderuje po niewiadomy już raz pan cechmistrz.

Ile? *—• pyta panna Pela.

Trzyll — huknie bezapelacyjnie pan Kosmala. Aż się na niego obejrzy zdziwiona bufetowa. Ale

widzi: porządny, niebieski mundur i liliowe naszyw­ki, i groźny skórzany pas...

Posłusznie rozlewa wódkę w trzy duże kieliszki.

Z 'kropkom I — uzupełnia swe zlecenie pan Ko­smala.

I widzi ucieszony, jak kropla likieru całą zawar­tość kieliszka zabarwia z wolna na chłodny, blado­zielony ton.

I widzi wyraźnie, jak na zielonym brzuszku kie­liszka maluje się ostro, w całkiem malutkim odbiciu, jasne okno knajpy.

Patrzy w to malutkie okienko i cieszy się. I cieszy się z tej wielkiej suchości w gardle. „Zaleje jom, zaroz jom zaleje” — myśli z satysfakcją.

Cechmistrz już wykonał tuż nad kieliszkami nie­określony ruch żylastą dłonią. Jakby przeżegnał, jakby błogosławił... Nie. On tyLko dał znak na prze­właszczenie kolejki.

Pan Kosmala jednak jeszcze za ¡kieliszek nie chwyta.

Zrozumiał cechmistrz.

Aby nom sie! — powiada i kieliszki trąca.

Na zdarł — odpowiada Kosmala.

Podnieśli szkło do ust. Kosmala wolną lewą dłoń

podsunął rozłożoną płasko jak tacę tuż pod rękę z kieliszkiem. Przymrużył oczy, aby nadać większą ostrość źrenicom, i skierowawszy kieliszek tak, by spojrzeć nań pod światło, przez chwilę jeszcze roz­koszował się drżeniem powierzchni płynu.

Wypił ostatni. Potem niedopitą kroplę szerokim ruchem strzepnął na podłogę.

Zdałoby się jeszezy — rzekł, ocierając wierz­chem dłoni wąsy i wargi.

Można — zgodzili się majsłry.

Panna Pela, jeszczy kolejkel

I znowu panna Pela nie umiała się zdobyć na pro­test. Porządny mundur i te liliowe naszywki zupeł­nie, widać, zmieniły jej stosunek do pana Kosmali.

Nalewała i nalewała. Jednego i jeszcae raz jedne­go. Pan Kosmala już dawno odczuł, jaik mu puste kiszki wypełniać poczyna przyjemne dobroczynne ciepło. Od tego ciepła aż ducha nabrał. Język mu się rozplątai i uczyniio się raźniej.

A kompany już nie patrzą na niego tak chłodno jak przedtem. „No bo i czymu, do cholery, czy gor­szy jest, czy co? Takim majster jak i oni — zapew­nia samego siebie pan Kosmala. — A żona tyż sroce spod łogona nie wypadła. Majstrowa córka jest, nie?"

Andruchl — zwraca się do cechmistrza.

: Te, komu ty? — oburza się na tę poufałość mistrz Walenty.

A bo co, hrabiom jest, czy jak? — oburza się Kosmala.

Do cechmistrza mówisz — objaśnia Walenty.

Ino sie Wałek nie staluj, niel Wielko mi rzecz cechmistrz. Jak w Berlinie bułym na robocie, to bu- łym tyż prezesym. Łe, co tam prezesi Ref era tym bu­łym tyż, żebyś wiedzioł. I kwestie robiułym na uli­cach, jak naszych do Moabitu zamknyli.

Referatym bułyś, powiadosz? Wej, wej... — dziwi się cechmistrz.

Może nie? Spytejcie sie,' kogu chcecie. W robot­nikach polskiych referatym bułym i prezesym.

Tylko mu tak wierz — powątpiewa złośliwie mistrz Walenty — co on tu nom nabajtlujel —- Jak mówię, że referatym bułym, to bułym i ani mucha nie usiondzie.

Nie bułeśl — upiera się mistrz Walenty. Kosmala aż poczerwieniał.

Te Wałek, zamknij pyski

Sam zamknij, głupi smolorzul

Nima tu co twardygu rozgląda się pan Kos­mala — żebym mógł te skrobadeche po główce po­macać?

8k- Żebym jo ci nie pomacołl

Ady tak nie krzyczcieI... — mityguje zwaśnio­nych cechmistrz.

Proszę burdy nie robić — wtrąca piskliwie pan­na Pela.

Ale mistrz Walenty nie chce tak łatwo usfąpić.

Zamiast na łogiń trombić, to cholera wódkę trombi.

Co?l — poderwie się Kosmala.

, it7T- DosyćII — i padnie ciężko kowalska pięść na stół.^- Głupotów nie łubie. Ty Walek||gpwraca się do mistrza stolarskiego — tyż chyntnie bydziesz trombiuł, jak kolejke postawie, nie?

Bez gadania wypełnia panna Pela kieliszki. Wie, że to najlepszy środek na zgodę. A awantura — to przykra rzecz. Zaraz policja, protokoły i jeszcze koncesję odbiorą.

Cechmistrz nie poprzestaje na kolejce. Trzy pa­pierosy dać kazał.

Zapolma se — zaprasza.

Zapalili papierosy niby fajki pokoju.

Przestali się kłócić.

Sapią jeszcze tylko i czasem głośno spluną.

Aż panna Pela zauważy półgłosem:

■— Nie wolno na podłogę spluwać.

A co? Może mom na sufit pluć, nie? — burknie •mistrz Walenty.

Przecież mosz spluwaczkę — poucza go, nie­proszony, pan Kosmala.

Cechmistrz wtrąca się co prędzej. Zapobiegliwie zmienia niebezpieczny temat rozmowy:

A jak to tam buło z tym łagniym u Tabaki?

Jakiym łogniym?

A w Psarach, w zeszłym roku, przede żniwy.

A tam — przypomina sobie pan Kosmala •— tam to goronc buł, istne piekło...

Uratowało sie co?

Le, gdzie tam. Jak my z ákwom przyjachali, to już z chałupy łostoł ino kumin. Już łobore zajmo­wało. Gora była jak chotera. A tu w sikwie my mało wody mieli, a. do stawu kawoł drogi. Więc my ło­bore rozerwali i tak łogiyń stanuł. A byłyby przy takiym wietrze całe Psary .poszły w pyry.

Podłożuł kto, czy jak?

I&=9 Nie, tó nie z podpolynio...

Az czegu?

jĘĘS Burza była krótko, ale mocno. Gromochron w .chatę uderzuł i zapoliło sie — rzeczowo objaśnił przyczynę pożaru pan Kosmala.

A w Berlinie tyżeś łognie gasiuł?

W Berlinie, to szkiebry mieli swoje zawodowe sikwy. Strażoki w dziyń i w noc siedzieli gotowe. A sitowy tam mieli jafc smoki. Jak jachalí na ulicach, to czyste szatany, tak dzwonili i trombili.

Tyś tyż trombiuł?

Jo nie. Jo sie trombinio nauczułym przy woj­sku, jak w Poczdamie w gardzie Wilyma stojołym.

3*

35

A Wilusia widziołeś? — zapytuje Wałek za­ciekawiony.

Jakbym ciebie tu widzioł.

Wyciyrosz — nie dowierza Wałek.

Żebym tak z biydy wypsioł, nie wyoiyrom — zapewnia uroczyście Kosmala. I nuże opowiadać, jak to tam było. Jak w „kosiarach”, a jak na „wa­sze”. I na paradzie, na Kaiseisgebu.itst.ag. — Gywy- jer i ber, gywyjer abl A potem ,,manie bry". Chole­ra, nie maniebryl

Rozognił się pan Kosmala. Popił znowu i dalej opowiada. I widzi tak:

Lata minione maszerują przed nim jak regimenty na paradzie. A wszystkie takie wyraźne i twarde jak mocny, równy krok „gemajna". A soczyste jak przekleństwa „feldfebla". I barwne, ale tak w bar­wach nie dobrane jak kolory paradnego pruskiego munduru.

Rozognił się pan Kosmala. Popije i dalej masze­ruje.

Cechmistrz ciężkie, żylaste ręce na udach wsparł, głowę zwiesił i nie wiadomo: słucha czy śpi zgoła.

Mistrz Walenty słucha. To pewne. Bo aż mu się gęba rozwarła. Ale czy wszystko rozumie, nie wia­domo. Co pewien czas, ni stąd, ni zowąd, przerywa opowiadającemu tym samym zawsze pytaniem:

A Wilusia widziołeś?

Widziołym — odmachnie pytanie Kosmala i da­lej jedzie; a coraz to głośniej, a coraz to ciekawiej.

Nawet panna Pela tak się zasłuchała, tak się z wielkiej ciekawości ku opowiadającemu przechy­liła, iż nawet nie zauważyła, jak jej obfity biust wielkim ciężarem na stół opadł, a wycięcie sukni

tak się odchyliło, że mistrz Walenty jeszcze szerzej gębę otworzył.

A pan Kosmala już był wyruszył na wojnę. Na jakąś dziwną wojnę. Bo mu się poplątały wszystkie fronty i ¡poda bitew. Wojna była za „kajzera i fa- terland", tak powiada.

Jak trąbił w „kosiarach”, tak też i trąbił w oko­pach. Dobrze trąbił, bo krzyż żelazny dostał. Nie wiadomo tylko, kto mu go przypiął. Sam kajzer czy tylko Hindenburg. Raz ten, raz tamten, a jeden prze­cież tylko krzyż był. Ale mniejsza.

Zaś potym nom Francuz takie łonie po portkach sprawiuł, że my oż do faterlandu uciekli. A tu już sie Polska zaczyno robić...

A Wilusia widziołeś? — znowu zapyta mistrz Walenty.

Wilusia/... — zastanawia się Kosmala — cze- kej no, Wałek... Wilusia... przecież, że widziołym. A to było tak: Przyjachali z Hamburga marynorze i mówiona: Kosmala, na pałac idymy. Dobra jest, powiadom, ide tyż. Gywejry ajnc cwaj naflancowa- ne i marsz, marsz. Obersta my spotkali jednygu, drugiygu. Naszywlki my im łoderwali, myntole tyż i po papie jym. Tak my pod pałac zaśli. A tu wacha przewalono, wacha przewalono...

A Wilusia widziołeś?

Ale Kosmali nie Wiluś, tylko wacha w głowie:

Przewalono, czy nie przewalono? A pałac buł czy nie buł? Buł czy nie? Bułl I wacha przewalono

i już, i ani mucha nie usiondzie.

Więc już panu Kosmali wszystko jedno, jak tam było naprawdę. Jak widzii to, co opowiada, to widać było. A widzi, widzi: Cesarski pałac cały w złocie, a on, Kosmala, prowadzi nań marynarzy.

Polska sie robi, psio krew, i... Wiluś zginoue musi!

Więc „hurra!” wrzeszczy i leci, .a za nim drudzy. Bramę kolbami wytłukli, jakby ze szkła tylko była. Schody przed nimi szerokie, całe białe, marmurowe.

A na górze kajzer stoi taki blady jak te schody

i korune co pryndzy ze łba zdyjmuje z tegu strachu. A przy niym jegu Augusta stoi, krouprynca za ryn­kę trzymie i beczy...

Przecież Wiktorda-Augusta już wtedy nie ży­ła — prostuje panna Pela.

Żyła czy nie żyła! Jak mówle, że stoi, to stoi

i ani mucha nie usiondzie. Przecie widzę, nie? Wiync już chciołym Wilymowi dziurę w brzuchu zrobić, ale Augusta tak-płacze, że mi się miyntko zrobiuło. Wynochy, powiadom do Wilyrna, pókiś cały. Wilym kjert zrobiuł i zmyro. A jo już nic, dno liktorz śryb- ny wziułym i tym ldktorzym Wilyma bez główkę trochę smarnołym roz i drugi, żeby mioł pamiontke.

I zmyrnuł?

Zmyrnuł. Wilym bez kuchniom do Holandyji, a my do Poznania. W Poznaniu my zaś potym Polskę robili na placu Wolności. To byli czasy, to byli czasy...

Aż się Kosmala cały rozpromienił od tego wspo­mnienia.

Stojeli my jedyn z drugiym na placu, a Ignac Padarewaki przemowdoł. Beczeć nom sie, starym chłopom, chciało od tegu mówiynio. Szkoda tylko, że tak daleko łod nos stojoł, że nic ni można buło usłyszeć z tegu, co mówi.

Rozrzewnił się pan Kosmala i nos rękawem głośno wytarł.

A Wilusia widziałeś? — pyta znów mistrz Wa­lenty.

Gupiś Wałek — odpalił natręta Kosmala

i z trudem z krzesła się podnosi. Nogi mu się plączą

i zachwiał się tak, jak by się już wywalić miał. Ale nie. Wsparł się rękami o blat stołu, głowę zadarł, a jego siwe, spłowiałe oczy tak się dziwnie świecą... Stoi chwilę, ¡powietrza zaczerpnie i śpiewać nagle zacznie.

Czegu ryczysz? — dziwi się cechmistrz, obu­dzony straszliwym basem Kosmali.

Ale Kosmala na nic nie zważa. Zupełnie jak by go tu nie było. Jak by nie w knajpie stał, a na rynku w dniu Trzeciego Maja. Przerywa mu cechmistrz, przerywa panna Pela, a on nic. Śpiewa i fałszuje wytrwale do końca:

...Pójdziym, gdy za-agtzmi zło-oły róg... Trzasnęły drzwi knajpy, gwałtownie rozwarte.

fz Jest trąba I Wpadł jak bomba pan sekretarz, zdyszany mocno

i spocony.

Ma pan tu swoją trąbę. Ledwom ją znalazł. Ale teraz jazda, bo już pewnie połowa szpitala po­szła z dymem. Psiakrew z takimi porządkamil No, Kosmala, prędzej I

Stoi Kosmala przy stole, trąbę oburącz ściska, nic nie mówi, i tylko chwieje się wolno jak chorągiew na procesji.

Patrzy sekretarz zdziwiony.

Przecież ten chłop spił się jak bela — konsta­tuje ze zgrozą. — I kto mi teraz straż zaalarmuje? — zapytuje bezradny.

A Kosmala chwieje się nad stołem, trąbę ściska

i płacze. Targa go sekretarz za rękaw:

Kosmala 1 Kosmalal Trąbić trzebal

Co?

Trzeba trąbić I

Jakby się nagle ocknął, jak by nagle zrozumiał. Hełm na łeb wcisnął i ruszył od stołu ku drzwiom. Chwiał się, bo chwiał, ale przecież szedł. Wcale pewnym krokiem wyszedł na ulicę. Stanął na środ­ku jezdni i rozgląda się. Zamroczyła go fala świe­żego powietrza, czy co? Nie, już ruszył przed siebie, potykając się o nierówne kamienie bruku. I szedł tak kilkadziesiąt kroków. Aż się zatrzyma, trąbę do ust podniesie i... zagra.

Jak zarzynana owca, tak beczy trąbka strażaka. Przeciągle, żałośnie. Raz, i zaraz drugi.

Obudzi się spokojna uliczka. Zdziwią się domy

i przestraszą. Zbiegną się zewsząd dzieciaki i gro­madą otoczą trębacza. A on idzie coraz dalej i dalej. Co chwila przystanie i zatrąbi. Zawsze dwa razy długo na znak, że pożar wybuchł w samym mieście.

Ożywią się ulice i uliczki. Wypełni je szmer za­pytań i zawołań, jak woda wzbierająca wypełnia wyschnięte koryta.

Pan Kosmala nie odpowiada na nieustanne zapy­tania. Nie ma czasu. Musi przecież alarmować. A wszystko musi być zrobione porządnie i dokład­nie. Co kilkadziesiąt kroków zaTzymuje się i trąbi. Trąbi jak najgłośniej. Trzeba, aby go wszędzie sły­szano. Wszędzie. I przy najbardziej zapomnianej uliczce. I w najodleglejszym domku.

Podbiegnie ktoś nagle do niego, ciżbę dzieciaków roztrąci i za ramię chwyci:

Człowiekul — woła. — Po co trąbisz? Po co ludzi niepokoisz? Straży pożarnej już nie potrzeba.

Już dawno po pożarze. Zagaszono ogień przy ¡po­mocy sąsiadów.

Spojrzy Kosmala na mówiącego swymi siwymi, spłowiałymi źrenicami.

Ni ma łognia? — zapyta.

Nie ma ognia. Już dawno po pożarze, już daw­no ogień zalano...

Uśmiechnie się pan Kosmala pobłażliwie, głową w hełm zamkniętą z politowaniem pokiwa, a potem brwi zmarszczy i ręką wyciągniętą wysoko przed siebie wskaże.

Pali się. Pali się całe miasto. Ogromna purpu­rowo-złota łuna pożaru rozlała się szeroko po niebie. Ponad dachami domów pomiędzy szeroką sylwetą ratusza a potężną wieżycą kościelną płonie żywym ogniem krwawiąca tarcza zachodzącego słońca...

Pan Kosmala tchu w płuca jak w miechy kowal­skie zaczerpnie, głowę wysoko zadrze, trąbę do ust podniesie i zagra. Głośno. Przeciągła Żałośnie.

SKRADZIONY WIATR

Stary Wróbel żył z wiatru, jak inni żyją z ziemi, ognia lub wody. Wiatr był mu wszystkim: parob­kiem i panem, przyjacielem i wrogiem. Stary mły­narz dosyć miał czasu, by dobrze się poznać z dzi­wacznym towarzyszem wielu swoich, lat. Choć przez te długie lata nie ruszał się prawie z miejsca, to przecież wszelkie tajniki wiatru stały się dlań rów­nie jawne jak dla żeglarzy, włóczących się bez prze­stanku po dalekich i szerokich morzach. Jak wilki morsfcie umiał stary młynarz na wiele godzin na­przód wymiarkować dokładnie każdą zmianę w ka­pryśnym usposobieniu swego pana i sługi. Nie pozwolił się nigdy zaskoczyć niespodziewanym prze­dzierzgnięciem się usłużnego i potulnego pachołka w złe i rozhukane wichrzysko. Nieomylnie przewi­dywał chwilę, w której pracowity i uległy wyrobnik z nagłą i wielkopańską fantazją przerzucać się zacz­nie od kaprysu do kaprysu i miast pomocy w robo­cie — nieść szkodę i zniszczenie. Stary młynarz, jak starzy żeglarze, nie bał się ani wybryków wichury, ani nawet wściekłych zrywów huraganu. Jak żeglarz żagle z rej, tak on już zawczasu uwalniał miecze śmig 1 nadmiaru dranicowych piór. A także na czas obracał wiatrak swój tak, by na wściekły impet wi­chury nie wystawiać, broń Boże, słabszych ścian bocznych, tylko mocno osikowymi szkudłami opan­

cerzoną ścianą wietrzną. Jej to bowiem przypadała rola odpornej tarczy i chytrze zastawionego- sidła. Rozbijający się o nią wiatr miał się w odwrocie wplątywać niebacznie w rozkrzyżowaną drabinę śmig. Będzie się szarpał, miotał, wdzierał w szpary szkudeł d targał całym budynkiem tak, że niejeden raz zadrży korzeń wiatraka i aż stęknie ciężko' od nadmiernego wysiłku jego gruby stember. Dreszcz przebiegnie nawet twarde przyciesie, ciężkim klo­cem przywarte do' ziemi. Ale tęgie przypory zastrza­łów zrobią swoje. W chwili groźnej wpierać się poczną w kolumnę stembra z taką siłą, że na nic wysiłki wichury by go wyrwać, wywrócić lub zła­mać. Więc wicher, niczego nie wskórawszy u pod­staw, cały swój ataik skieruje wyżej, na drżące ramiona śmig. O, one nie ostoją się na pewno wściekłej jego sile! Połamie je, rozerwie i poroz- trąoa, jak uschłe konary drzew. Jakiż bo opór sta­wić mu może cieniutki napiór drewnianych skrzy­deł? Wystarczy gwałtowniejszy podmuch, by płach­ty śmig oderwane od mieczów rozleciały się w ty­siące dranicowych piór. Ale niedoczekanie twoje, wichrze! Stary Wróbel czuwa!

Stoi przy dyszlu wiatraka jak sternik przy sterze, gotów przeciwdziałać natychmiast każdej zmianie kierunku wiatru. Posłuszne nakazom dyszla ślizga- cze nakierowują skrzynię wiatraka tak, by ulewa wichury walić mogła tylko od jego'czoła. Bo tu, choć wicher dmie jak opętany, to przecież potężny jego strumień przecieka nieszkodliwie pomiędzy miecza­mi skrzydeł, obnażonymi zawczasu z części dranico­wych łat. Przelewa się jak woda poprzez nazbyt sze­rokie otwory przetaka. Przecież znaczna część piór w skrzydłach jednak pozostała. Na igraszkę wichro­

wi czy na przynętą? Niechże sobie na nich wywrze całą swoją złośćl Nic im to nie zaszkodzi. Bo na każcie uderzenie wiatru odpowiedzą natychmiasto­wym cofnięciem się. Wiatr podąży za nimi w pogoni, lecz śmigi ustępują wciąż i odbiegają. Coraz prę­dzej, coraz prędzej. Aż zaślepione wichrzysko ani się spostrzeże, jak wpląta się w kołowrót beznadziej­nej gonitwy. Jak, chcąc nie chąc, zamiast ciosów zadaje tylko... pchnięcia. Pchnięcia tak wiatrakowi potrzebne, jak człowiekowi uderzenia serca. I tak oto szalony, pijany swobodą, rozhukany, wspaniały

i zły wicher zaprzągnięty zostaje do roboty, niby wół do kieratu. Niby dziesiątki, niby setki rozhuka­nych koni. Śmigi wirują, aż świszczę. Wiał śmlgowy kręci się jak fryga. Spieszy się -zębate koło zapę- dowe, by życie otrzymane od śmig przekazać co prędzej cywiom, umocowanym na sosze i obracają­cym kamień. Bo seroe drewnianego wiatraka jest kamienne. Na proch ściera wszystko, cokolwiek mu podrzucą. Jest bezlitosne i nienasycone. Albo jest milczące i martwe. Daremnie je wtedy błagać i za­klinać. Mijają oałe doby, czasem całe tygodnie, a ono ani drgnie. A gdy ożywi się i rozrusza, wtedy rów­nież nie dba ani o dzień, ani o godzinę. I wtedy mły­narze w dzień i w noc trwać muszą na posterunkach. Choć spadają z nóg, choć ręce im mdleją, pył oczy rozipraża, a w uszach huczy. Wiatrak pracuje niby ogromny zegar, w którym oszalała sprężyna.

W takie 'dni i noce stary Wróbel nie kładzie się do snu. Czuwa nad mechanizmem swego wielkiego zegara. I baczy, by nie zatrzymano go bezpotrzebnie. Ńieła-wa to zresztą sprawa. Spróbuj hamować pod­czas nawałnicy, a iskry polecą z drzewa. A cały wiatrak jakże łatwo pójść mógłby z dymem. Więc

stary młynarz nie schodzi z wiatraka, jak żeglarze nie schodzą z pokładu. Często ujrzysz go wtedy na galeryjce, jak na kapitańskim mostku. Przed laty stawał na niej nie tylko jako kapitan, ale jako ad­mirał całej eskadry żaglowców. Siedemnaście wia­traków w szeroko rozrzuconej gromadzie machało tu wtenczas pracowicie ramionami. Lecz jego wia­trak wymachiwał najsprawniej. Był pierwszy. Bo on pierwszy dawał znak do walki z wichurą i on naj­dzielniej stawić umiał czoła orkanom i huraganom. Nic dziwnego. Miał przecież najdoświadczeńszego komendanta i najsprawniejszą załogę!

To ci buł przyścipny łobuzi — wspominał nie­raz stary Wróbel swego długoletniego pierwszego oficera. — Wzionym gu na wiatrok prawie łod dzie- cioka i przyuczułym, jak sie noleży. Robota to mu sie ino tak polyła w ryncach. A po śmigach to tak ci sie skrabać potrafiuł jak po drobce. Tyn ci Sie rozumiał na wiatrach. Prawie tak, jak jo; Gdzie ta mojymu chłopokowi do niegul Ino że jak psia- dusza dorós, to bardzi lubioł dziewuchy niż wiatr. I to buło jegu złe. Nieroz mu mówiułem: „Nie lotej tak, Stachu, za dziewuchami, bo sie wylotosz". Ale bo to chcioł słuchać? Łoż sie i dochrapoł. Jak dzi- siej to pamiyntom. Była niedziela i my z mojym Frankiym pośli do miasta na niszpory, a Stachu zo- stoł na wiatroku. Mioł czekać na wiatr, bo już cicho było bez pore dni. Po kościele namówiuł nos wuja Andruch na karty. Karta mi szła jak nigdy. Kozyry to mi sie ino tak sypały. Wiync sie tyż i zasiedzio- łym do późnygu iwieczora. Łoż tu przychodzi Wałek z Psor i powiado: „Ni mógym pryndzy przyść, bo wielki dyszcz spod i wiatr sie zrobiuł paskudny”. „Te, Wałek, nie bondź gupil — wołom do niegu —•

i mi na tyn wiatr nie godej, bo żebyś wiedzioł, że taki wiatr na wiosnę to istne złoto, to mój noj- lapszy pomocmik”. Ładny pomocnik, ni ma col — zaśmiioł sie Wałek. — Tak gu wuja chwoli, a on wujowi całom śmigę od wiatroka łoderwoł..."

Myślołym, że szczyniok gupoty sobie stroi, że cygani. Ale nie. Jak sie zaczon przysiyngać i Pana Boga i matkę kochać, to mnie goronc łoblecioł. Por- wołym sie z miejsca, a Franek za mnom. Józefie świynty, śmiga łoderwanol Wyleciołym na ulice, a wiatr mi zaxo czopke z głowy zdar. I gdzieś sie psiajucha przepadła, bo do światła daleko, a latemie to tak tańcowały na wietrze, że nic prawie widać nie byto. „Szukej, Franek, czopkil — krzyknołym

jo polete ¡na wiatrok". Nik cheba jeszczy tak pryndko z miasta do wiatroków nie dolecioł, jak jo wtynczos. Koguś ta ¡potrunciułym po drodze, ale nie wiym kogu. Dopiyry za miastym zrobiuło sie trochę widni. Całe niebo zawalone było dycht chmurzyska­mi, tylko niży, nad boryrn, świciuł słabo długi, siwy posek. ;Na. tym posku już z daleka zoboczułym wszystkie wiatroki i mój tyż. U wszystkich wiatro­ków- śmigi krynciuły sie jak wartołki, tylko mój wiatrok Stojoł i jak kalyka wyciongoł w góre je- dnom sztywnom rynkę.

Nie patrzołym, gdzie droga, gdzie płot, gdzie rów. Leciołym bez łogrody, bez pole, byle pryndzy. Józefie świynty I Co sie tam mogło stanonćl Co tyn psiaskóra Stachu ¡wyrobdo? Gnoty szczyniokowi po- łumie, łapy mu połobrywoml Żeby tak nie uwożoćl Żeby takom krzywdę i takom iporute porzpmnymu wiatro-kowi zrobić I

■‘X7iMało sie nie przewróciułym o Ieżoncom śmigę. „Stachull" — krzyknółym roz i drugi. Ale wicher

mi całki głos nazod do gymiby wpakował. Wiync wpodym do wiatraka i szukam. Ciymno tu i głucho. Ino cało buda sie trzynsie jak we frybrze, bo wicher łupie prosto w stawidłowom ścianę. Koło zapyndowe zastawione! Psiakrew! Tak w niym stynko a trzesz- <rzy, jak by wiatr chcioł za.ro wszystkie tryby wy­łamać i drugom śmigę łoderwać. A tu Stacha ni ma i lampy na swojym miejscu tyż ni ma. Gdzieś sie podzioł, cholero! Gdzieś sie skruł?! Stawidło trzebno co pryndzy popuścić, wiatrak łobrócić, a tu ani światła, ani pomocy. Łoż pod som dach za chłopo- kiym wylozym. Bogać tam. Ino gołymbie niepotrzeb­nie wystraszułym.

Wiync po łomacku zeszedym z wiatroka na dwór, do dyszla. Patrzę — a tu błysnyło światło w szparze podbudówki. „Mom cie, ty chorobo! Tuś, bratku! Czekejl" Jakisiś drong potronciułym nogom, złapołym za niegu i już bułym przy dźwiczkach. Szarpnułym niymi tak, że choć zamkniynte buły łod środka na hoczyk, to sie łotwarły łod razu. Usłyszo- łym babski pisk. Wiatr zaro zdmuchnuł lampę, ale przecie zoboczułym, co te świnie robiom. Krew-mnie załata. „To ty, cholero, tak wiatroka pilnujesz?! Wiatr mu śmigi łobrywo, a ty sobie pod wiatrokiym świństwa z dziewuchom wyprowiosz?! Już jo ci, świntuchu, wyprawie wesele! Poczekejl" I zaczynom prać, gdzie popadło. „A becz, a skomlij tero jedno z drugiym! Mosz, psiokrew, za mojom śmigę! Mosz!” Dziynka Bogu, że buło ciymno, bo bułbym tych świn­tuchów w ty pierszy złości na śmierć poprzetroncoł.

Wygoniułym jych na noc i na dyszcz. ,,I że­byś mi sie tu wiyncy, paskudzie jedyn, nie poka- zywoł! Żebym cie już wiyncy na łoczy swoje nie widziołl...”

Na drugi dziń przyszła matka Stacha prosić za synym. Płakała biydoczka i prosiła a prosiła. I mnio tyż żol buło, bo chłopoka łod małości na wiatroku chowołym. A taki przyścipny do roboty buł jak żo- dyn. Ale trudno. Jak służby nie dopilnowoł, to dar­mo — i świynty Boże nie pomoże. Porzundek musi, psiokrew, być, nie?

Wydołym staryj rzeczy Stacha i kwita. Niech sobie idzie z Panym Bogiym. Jo ta już wiyncy Sta­cha widzieć nie chce...

Stoi stary Wróbel na galeryjce i choć o tym nie wie, to czuje się zupełnie tak samo jak admirał, w którego oczach zatopiono całą eskadrę. Siedem­naście wiatraków pracowało tu dawniej na szero­kiej i równej przestrzeni, rozłożonej między miastem a lasem. Dla wszystkich było dosyć zboża, dosyć roboty i dosyć wiatru. A teraz?...

;—■ A tero? — z rezygnacją kiwa siwą głową stary Wróbel. — Tero zostołym jo som.

I musio)łym patrzeć, jak jedyn wiatrok za dru- giym rozbiyrali i przewrocalL Czegu nojwiynksze burze ni mogły, to zrobiuł tyn piekielnik, którygu łod dziecioka chowołym na parzundnygu miynorza. Jak gu przepyndziułym w nocy, na dyszcz, tak i przepod jak kamiń w wodzie. Myślołym, że gu już wiyncy nie zobocze. Rok przechodziuł za rokiym, cało kupa lot. Bo i żone zdoniułym pochować, po- tym ze śmiga spodym i żebro sobie złomołym, a po- tym Franka wzili mi na wojnę. Zaś potym wiatrok łokradli, potym Polska wybuchła — i my z powstań­cami pośli Gniyzno Miymcom łodbiyrać. Potym no­wy proboszcz nastoł, potym wujowi Andruchowi sie zmarło... Ano tak — kupa lot. I nic bez tyn cołki czas o Stachu nie buło słuchać. Ani jegu matka tyż

nic nie wiedzioła. Tyle ino, że poszed w świat na zarobek. Do Hamburga czy do Ameryki. Łoż roz Franek przylatuje na wiatrok i powiado: „Tata, Sta­chu przyjachoł!" „A niech przyjachoł — powiadom

jo gu ta nie chce. Czasy tero som ciynżkie, wiync pomocnika trzymać nie byde". Na to Franek sie śmieje i mówi, że Stachu tero na wiatrok nie pTzy- dzie, bo jest wielki pon i żone sobie z Ameryki przywióz w samych jedwobiach i z ciynikiymi du- larami.

Ale przecie przyszed, i to zaro za pore dni. Patrzę, kto ta wchodzi: wysoki chłop, w kapeluszu jak ¡pon burmistrz, z cygarym i z loskom. Nie po- znołym. „Dziń dobry, panie Wróbel — powiado — przecie to jo, Stachu Smolarek''. I grzecznie sie zy mnom przywitoł. „Dziń dobry — mówię —- a ło co sie rozchodzi?" „Ano ło to, że chce kupić pański wiatrok". „A czymu mój?sie pytom. — Przecie wiatroków tu je wiyncy. Razym z mojym bydzię siydymniaście". „Wiym — powiado — ale ło te drugie mi nie chodzi, ino wej ło tyn. Bo pana wia­trok jest nejbliży miasta i zaro przy szosie. Nej- lepsze miejsce na młyn".

Ano tak — zgodzom sie — miejsce jest nej- lepsze. I do miasta nejbliży, i szosa zaro jest, i do kolei tyż niedaleko, ino że jo wiatroka sprzedać nie sprzedom.

A czemu?

Bo łojca auii matki tyż bym nie sprzedoł, ohoć by mi ta łobiycywali Bóg wiy jakie dulary.

Pan Smolarek wzruszył ramionami:

Co ma piernik do wiatraka?

Do mojygu wiatroka — nici — uciął targi sta­ry Wróbel, i nie zwracając już więcej uwagi na go­

ścia, pochylił się cały nad mącznicą, coś w jej wnę­trzu pilnie wyskrobując.

Więc nie wskórał nic pan Smolarek. Potrzebne mu grunty nabyć musiał po drugiej stronie miasta. Choć teren nie był tam zbytnio dogodny, to przecie mimo to pan Smolarek postawił na nim piękny młyn z czer­wonej cegły. Wielki niby ratusz. I z kominem taik prawie wysokim jak najwyższy z dwóch kominów cukrowni.

Ludzie z wiatraków często przychodzili oglądać budowane z pośpiechem dziwo. Stary Wróbel też przyszedł, ale dopiero w dniu, gdy po raz pierwszy nad wysokim masztem komina wysnuła się długa, czarna flaga dymu.

To jesta chorongiew na nosz pogrzyb — rzekł na ten widok ponury zawsze Ignac Graczyk.

A najgłupszy z młynarzy, gruby Wałek Górny, wskazując na napis głoszący nad bramą, że młyn jest „parowy”, zapytywać począł wszystkich po kolei:

r Czy to aby prowda, że młyn może iść przez wiatru?

Stary Wróbel splunął, a potem głośno zakończył trapiącą go myśl:

...I po co ta buło bez tyle lot takiygu zdrajcę na porzundnym wiatroku trzymać i wiatrów uczyć?!...

Patrzyli ludzie z wiatraków na parowego wroga najpierw z lekceważeniem, potem z niedowierzaniem, później z nienawiścią, a na koniec — z rozpaczą.

Bo z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc zmniejszać się poczęła liczba wozów chłopskich za­trzymujących się przed wiatrakami. Wozy zatrzy­mywały się dopiero po drugiej stronie miasta, na szerokim placu przed młynem. Bo Stachu Smolarek

wiedział, jak z gospodarzami gadać. A jego młyn tak umiał zboże mleć, że mąka była jak samo srebro. I nie trzeba było wcale na zmielenie zboża długo czekać. Tu jest przywiezione co dopiero ziarno, a tu już jest mąka gotowa. Pełne ¡worki sypkiego, bia­łego proszku czekają zawsze w pogotowiu, by je wymienić na zboże. Tylko je zabrać i ładować na wozy.

Jadą wozy do młyna i wracają od młyna, a wia­traki czekają na zboże i na wiatr. Jednak w upalne popołudnia próżno czekać na wiatr. Więc się wresz­cie to czekanie znudziło widać Ignacowi Graczy­kowi, bo ze swojego wiatraka aż spod boru przy­szedł w odwiedziny do starego Wróbla. Zatrzymali się, gość i gospodarz, na galeryjce i rozsiedli się tu wygodnie na pełnym worku niby na kanapie. Długo, długo tak siedzieli, nie mówili nic, tylko myśleli. Wreszcie stary Wróbel wyjął spod czapki dwa pa­pierosy. Wypalili je wolno i dokładnie. A potem dalej milczeli i dalej myśleli. Nie potrzebowali nic mówić. I tak wiedzieli dobrze, że myślą obaj o tym samym. A myślenie to było ciężkie i uparte. Zupeł­nie tak, jak gdyby ktoś pomiędzy kamienie żaren nie kruche ziarno rzucił, tylko bryłkę żelazną. Obra­cają się ciężkie myśli niby kamienie młyńskie, ale zawady zmiażdżyć ani usunąć nie mogą. Mózgi, nie­wprawne do szybkich obrotów myśli, dają wreszcie na chwilę za wygraną. Wyprosituje tedy stary Wró­bel pochylony nad kolanami grzbiet i stwierdzi:

Pieroński dzisiej goroncl

A gość, zamiast odpowiedzieć, sapnie tylko prze­ciągle a głośno i ostentacyjnie rękawem koszuli wy­trze raz i drugi obfity pot z czoła. Więc dokończy za niego Wróbel sam:

A wiatru jak ni ma tak ni ma­jak by kto tknął najczulszą strunę, najboleśniejsze

miejsce:

A ni ma tegu cholery, ni mai — wyrwie się chrapliwie z gardzieli Ignaca. — I niewiada, kiej sie zjawi. A tu bambry nie chcom już dłuży czekać. Jeszczie tych pore łostatnich kundów stracę bez tego paskuda. Gwołt taki, a wej całko robota musi leżeć, bo jakiymusiś głupiymu wiatrowi łodechciało sie na śmigi dmuchać...

Ady poczekoj jeszczy trochę, Ignac, a wiatr sie znojdzie.

Szukej wiatru w polu! Godzinę już tu siedze i patrzę na te gatki, co tam schnom na sznurze, i wi­dzę, że ani sie nie ruszona. Ani nojmniyjszy listek na drzewie tyż nie. A na niebie ani jedny chmurki. Tylko tyn dym z młyna. Tyn maszynista parowy wiedzioł, co robi, kiedy sie do wiatru tyłkiym łobró- ciuł. Tero łon pracuje, że łoż sie kurzy, a my tu sie- dzymy i czekomy na zmiłowanie wietrzyska. Jak tak bydymy dłuży czekoć, to zasiednymy niedługo wszy­scy razem pod kościołym. Do diabła z takorn robo­tom. Wiatr sie już tero na nic nie zdo. Para jesta lepszo.

Para jesta lepszo, powiadocie, Ignac, no to spytejcie sie Stacha, ile łona wyngli zeżre. A ile ma- szynów napsuje. A wiatr służy kiedy chce, to prow- da, ale służy darmo. Dziadusiowi służuł, łojcu buł dobry, to i mnie do kuńca tyż dopomoże...

Jo ta już w to nie wierze — oddali Ignac zwo- dne słowo pociechy. — I jak sie dobrze trafi, to sprzedom mój wiatrok i kuniec.

A bo to tero kto u nos wiatrok kupi?

Może | kupi, bo łosade chcom na mojych grun­

tach budować. Ulice majom przedłużyć łoż pod bór. Miasto sie powiyinkszo w naszóm stronę, bo tutej zimia jest równo jak stół. A za zimie pod budowę płacom zawdy nojlepi.

Kiwa głową stary Wróbel, ale nie wierzy. Ani w to budowanie, ani w to zwłaszcza, żeby Ignac swój wiatrak chciał naprawdę sprzedawać. Tak tylko gro­zi i straszy, no bo czasy na młynarzy przyszły cięż­kie. Młyn parowy bardzo popsuł rolników. Wojtek Koza ze Słomówka przyjechał dziś po odbiór mąki. Gdzie by tam dawniej tak wydziwiał, tak sobie po­zwalał, że mąka nie jest dosyć miałka, dosyć dobrze przetarta. Widział to świat! U niego, u Wróbla, mąka nie jest dobrze przetarta! Aż nawet Franek, choć taki spokojny, zaczął się gotować. Głos mu się zrobił głośniejszy, gorętszy. Stary Wróbel usłyszał rozmowę i wyszedł na galeryjkę.

Franek! — zawołał — nie spiyrej sie. Prze- melymy mooike jeszcze roz. Pon Koza mo słusznom racjom.

Co łojciec godo! — zaprotestował wtedy mło­dy. — Przecie żyto było porzundnie łoczyszczone i dwa razy przemelone. Jeszczy roz momy wszyst­ko melić?

Jeszczy roz, a może i dwa razy. I zapamiyntej to sobie chłopaku — dodał stary, gdy Koza zadowo­lony odjechał — żeby gospodarzom zawdy dawać racjom, choć by ta i nie wiym jakie gupoty godaili. Bez to chyntnij przydom na nosz wiatrok.

Tak, Stachu Smolarek umie gadać z gospodarzami, ale stary Wróbel umie jeszcze lepiej,. I gdy na inne wiatraki wdzierać się już zaczęła bieda, ich wiatrak bynajmniej nie ma zamiaru poddać się potężnej przewadze młyna. Parobka trzeba było zwolnić, to

prawda, ale dla nich dwu roboty zupełnie wystarczy. Franek coraz częściej patrzy na ojca z podziwem. Taki stary, a pracuje iporówno z nim. I na ludziach tak samo dobrze się zna jak na wiatrach. Choć pra­wie całe swoje życie przesiedział na wiatraku i świa­ta zna chyba tylko tyle, ile go można dojrzeć z naj­wyższego okienka na poddaszu.

Spojrzał Franek przez to okienko, by oderwać się na chwilę od mozolnej dłubaniny przy naprawie śmigowego wału. Spojrzał i zaraz na cały głos przy­woływać począł ojca.

Co sie stało?

Ady niech łojciec przydzie zaro na górę. Wia- trok Graczyka rozbiyrajoml

Poderwał się stary z miejsca, jak by go kto batem zdzielił. Z pospiechem wgramolił się na poddasze, wsadził głowę w okrągły otwór zasuwkowego okna i znieruchomiał na długo.

A gdy Franek znowu zobaczył twarz ojcowską, to przypomniał sobie, że twarz ta zrobiła się teraz oto zupełnie taka sama jak wtedy, gdy ojciec, zawzię­cie milcząc, stał pochylony nad trumną wuja An- drucha.

Co sie ta łojciec tak trapi — pospieszył z po­cieszeniem syn. — Jedyn wiatrok mnij — to dlo nos wiyncy roboty i wiynkszy zarobek.

Ano... tak. Jedyn wiatrok mnij, to dlo mnie tak, jak by mi kto z nojbliższy familii nagle umar...

Nieszczęścia, wiadomo, rzadko chodzą w pojedyn­kę. Wnet po wiatraku Graczyka przyszła kolej na wiatrak Paprockiego. Potem — Szwarca i Nowa­ka. W miesiąc później na powrozie do wciągania worków powiesił się Wałek Górny. Nazajutrz mieli przyjść rozbierać jego wiatrak. Przyszli i rozebrali,

a wisielca pochowano na cmentarzu pod płotem. „Zawdy buł gupil” — kończono rozmowy o zmar­łym. Tylko stary Wróbel nie powiedział nic. I tyl­ko on jeden szedł, z odkrytą głową, za trumną Wal­ka, tuż za nieszczęsną żoną samobójcy.

Stefan Szalały nie był głupi jak Wałek. Wziął i przeniósł swój wiatrak w inny powiat. Sąsiad jego, Hans Müller, sprzedał wszystko i wywędrował do Niemiec. Wiatraki ginęły, młyn zwyciężał. I zwy­ciężało miasto, które na miejscu po dawnych wia­trakach wyrastać poczęło domami, willami, gma­chami. Wytyczono nawet nową ulicę. Miała hiec tuż obok wiatraka Wróbla. Z tego powodu wezwa­no starego młynarza na ratusz.

W oznaczonym dniu ubrał się odświętnie w długi, czarny surdut i czarny filcowy kapelusz.

Co się łojciec tak wysztafirowoł? — zdziwił się na jego widok Franek. — Przecie dzisiej nie nie­dziela ani żodne świyntol

Ide na retusz, na urzond budowlany — wyjaś­nił stary.

Myślołym już, że łojca zaprosili na po grzyb a bo na wesele — pozwolił sobie na lekkie dworo­wanie syn.

Ale stary lekkość tonu zmroził poważnym stwier­dzeniem:

Władza je władza, i urzond trzebno uszano­wać, nie? — rzekł, i uroczysty ruszył do miasta.

Mimo że na ratuszu stawił się punktualnie, to przecież „władza” długo kazała mu czekać. Nie roz­gniewało go to ani zniecierpliwiło. Zbyt dobrze znał sztukę czekania. Nauczył się jej na wiatraku. Toteż bez urazy i grzecznie z kapeluszem w ręku stanął,

po półtoragodzinnym czekaniu, przed zachmurzonym obliczem przedstawiciela urzędu.

W jakiej sprawie? — powitało go szorstko rzu­cone pytanie.

Nie wiym — odparł Wróbel. — Kozali mi się stawić, wiync jezdym.

Ahal W sprawie likwidacji wiatraka. Więc jak­że będzie? Kiedy przystąpi pan nareszcie do roz­biórki?

...Rozbiórki?... Czegu?

Jak to czego? Wiatraka!

Nigdy!

Omal nie rozbił pan inżynier gwałtownie posta­wionej szklanki dopijanej właśnie herbaty. Poder­wał się od biurka i przywołał starego Wróbla do stołu. Pokazał mu plan rozbudowy.

Tu oto stoi pański wiatrak, a tu wytyczono uli­cę. Sam pan to chyba rozumie, że przy tak ważnej „arterii” nie może zawadzać i sterczeć jakiś śmiesz­ny, przedpotopowy gruchot; jakieś stare, spróchniałe wiatraczysko. Tym bardziej, że zaraz naprzeciwko zaczynamy budowę nowej elektrowni. A na pań­skim gruncie przewidujemy postawienie biur dla dyrekcji oraz...

Statry Wróbel dalszych słów już nie chwyta. Wart­ki ich potok przepływa mimo niego. Myśl jego bo­wiem nie może przedostać się poprzez zaporę po­wiedzenia o starym, spróchniałym wiatraczysku. Słowa te, wyrzucone tak lekko, zdają się rosnąć i stają się coraz cięższe, tak ciężkie jak kamienie. Ktoś kamienie te rzucił do bardzo głębokiej studni. Długo spadały, nim opadły na samo dno serca. Tu uderzenie ich było tak bolesne, że serce starego młynarza skurczyło się jak pięść, a wszystka krew

uciekła do głowy. „Józefie świyntyl Toć to o mojym wiatroku powiedział tyn, tyn — pisarek, że je gru- chot i że je spróchniały. Mój wiatrok spróchniały! Nojlepszy wiatrok aa cały powiat! Poczekej, ty cholero! Jak cie, psiokrew, zamaluje w te twojom miyntkom, wygolonom pape, to nie bydziesz wiyncy na porzondny wiatrok szczekoł...”

I sękate, żylaste paloe uniosły znad biurka długą, drewnianą linię. A pod siwymi krzaczkami brwi za­paliły się groźne błyski. Gniewny potok słów pana inżyniera urwał się nagle w pół zdania. I pan inży­nier jakby cofnął się nieco pod ścianę.

Skoczyło za nim pałające gniewem spojrzenie. Jednocześnie niewinna, drewniana linia, ujęta moc­no w twarde, żylaste palce, przeobraziła się w groź­ny, obosieczny miecz. Miecz na wpół podniesiony do ciosu.

Ale cios nie nastąpił. Bo oto, tuż nad pulchną kulą uchylającej się ku ścianie głowy, odkryły gniewne oczy rozpiętego na czerwonej tarczy bia­łego orła. „Bioły łorzołl... Przedtym wisioł tu czor- ny. Ale już nie wisi łod tegu czasu, jak my z po­wstańcami pośli Gniyzno Miymcom łodbiyrać. Jak my zaś potym przyśli nazod, to my z rotusza wszyst­kie czorne łorły powyrzucali bez łokna na rynek.

I powiesili; biołe, żeby kożdy wiedzioł, że tero je nowy urzond, swój!..."

I oto groźny, obosieczny miecz zmienia się na po­wrót w niewinną, drewnianą linię. Starannie układa ją stary Wróbel na zielonym suknie biurka. „Trudno

myśli — urzond je urzond. Trzebno mu posłuch dać”.

I stara się słuchać z szacunkiem; bo urzędnik już odzyskał mowę i sypać zaczął słowami jeszcze prę­

dzej niż ¡poprzednio. Jakby pospiesznie zasypać chciał nimi wyrwę groźnego milczenia. Gada, prze­kłada, tłumaczy. Aż się stary młynarz pocznie nad nim litować: „Że tyż sobie tyn człowiek gymby nie wystrzympi, jak tak pryndko musi godać a godać. Słowa to mu ino tak jednym ciyngiym letom jak te ziorka, co sie korytkiym z kosza sypiom do żaryn. Łe, gdzie to jesta ziomo takie ta pryndkie godanie. Toć to cheba ino plewy same i nic wiyncy. Boć ta i tak z tegu godanio nic nie przyńdzie. Przecie jesz- czy w szkole łopowiadoł Hen Lehiei o tym młyno- rzu spod Berlina, co to mioł wiatrok przed pałacym samygu króla. Stary Fryc buł zły na tyn wiatrok, bo mu całki widok zasłonioł, kiedy sobie chcioł przy niedzieli łoknym trochę popatrzeć. Wiync kozoł wiatrok rozebrać. »Sie nie godzę« — powiedzioł na to młynorz. I powiedzioł, że do sondu króla podo, jak mu jegu wiatrok tknom. No i stary Fryc sie zlonk, bo wiedzioł, że do wiatroka żodnygu prawa ni mo. I wiatrok jak istojol przed królewskiym pała­cym wew Poczdamie, tak i do dzisiej stoi".

Pański wiatrak już długo stać nie będzie. Bo choć go nam pan teraz nie sprzeda dobrowolnie, to i taik wnet zmuszą pana do tego okoliczności.

Łokoliczności? — nie rozumie stary.

Taki — ucina urzędnik i podnosi się na znak, że rozmowa skończona.

Stary Wróbel opuszcza ratusz powolnym, ocięża­łym krokiem. Nie można prędko iść, gdy się niesie ciężkie myśli. Stary młynarz przystanąć musi nawet od czasu do czasu, jak by dźwigał pełne miechy mąki. Czemu zatrzymał się przed wielkim oknem wystawnym z bielizną damską? Ten i ów przecho­

dzień spojrzy ze zdziwieniem, lub z uśmiechem skie­ruje nań uwagę towarzysza. Ale stary Wróbel nie widzi ani znaczących uśmiechów, ani całej wysta­wy. Widzi natomiast za szybą na przemian to ratusz, to swój wiatrak. Mozolnie i długo rozważa nad pra­wem ratusza i prawem wiatraka. „Rotusz swoje, a jo swoje. Kożdyn pewnie chce dobrze, a kożdyn dbce co onkszygu. I kto mo racyjom?1' — dręczy go okrutnie to pytanie. — „Nie łubie, jalc nie wiym, czy tak, czy siak. Tak sie, psiamać, wszystko zaczyno kiełbasić, że ani wewte, ani wtewte. Som diaboł tu coś, psia jucha, musioł naikrymcić" — konkluduje z irytacją i jednocześnie zauważa, że już farę minął, a nawet kapelusza przed nią nie uchylił. — „Tom sie dopiyro zagapiułl" — strofuje się i co prędzej zdej­muje kapelusz, by choć z opóźnieniem wypełnić po­winność. Zły jest na ■siebie za swe roztargnienie, bo stara się zawsze wszystko rohić na trzeźwo i przy­tomnie. Ale co tu począć, gdy nagle to, co było do­tąd takie jasne i oczywiste, wydaje się wątpliwe i opaczne. Więc choć dzień jest i chłodny, i trochę nawet przekropny, stary młynarz powraca na wia­trak z obnażoną głową.

Spostrzega to dopiero w chwili, gdy zza- ostatnie­go domku przedmieścia wyłania się, machający pra­cowicie śmigami, jego wiatrak. „Co tak niese tyn kapalusz, jak na procesyji?” — pomrukuje ze złością, z pospiechem nakrywając głowę. — „Dobrze, że mnie Franek tak nie zoboczuł, bo dopiyro by sie prze- śmiywać zaczon z moji gupoty. I mioł by słusznom racjom”. Bo oto w obliczu spokojnie pracującego wiatraka wszystkie wątpliwości i niepokoje wyda­ją się staremu młynarzowi nagle nieuzasadnione i wprost głupie. „Urzyndniik człowiekowi gupotów

natrzeszczoł i tyle. Jak by to możno żywy wiatrok tak rozebrać jak stary wychodek?! Abo z tym prze- noszyniym. Przecie wiatrok to nie jest cygański wóz. Wiatrok jest jak wej ta staro grusza przy dro­dze. Spróbuj jom przesadzić na inksze miejsce, a zo- boczysz, co sie z ni porobił"

A stanąwszy na galeryjce, uczuł stary Wróbel, jak ulatują od niego niepewności niby złe wiatry. Bo nigdzie nie umiał stać tak mocno, tak pewnie jak tu. Tu było jego miejsce, to samo, na którym przez całe swoje życie stal jego ojciec i także ojciec ojca. I nikt go stąd niie ruszy, ani jego, ani Franka, który po jego śmierci będzie dalej wiatraka pilnował. ,,Bo jest przykozande, że kożdyn człowiek mo na świecie takie jodno miejsce, co jest jegu. I niech ta sobie godajom, co chcom, ale jo wiym, że jest nojlepi, kiej człowiek tegu swojygu miejsca pilnuje bez cołkie życie. I co z tegu, że naobkoło wiatroka wszystko sie krynci i przeinakszo. Wiatrok musi stojeć, jak stojoł, i ino tyle mo sie kryncić za wiatrami, co sło­necznik za słońcym".

Tyla sie rzeczy naobkoło wiatroka przeinaksza- ło, a na wiatraku nic. Króle sie zmiynili, państwa sie zmiynili, cołki świat sie pokrynciuł — a na wia­traku nic. Jak by tak dziaduś abo łooiec z grobu wstali i ze cmentorza tu przyśli, to by zoboczyli, że wszystko je tak, jak było za jejydh czasów. Że wszystko je w porzundku. I tak je dobrze. Bo te wszystkie zmiany, te wymysły i zbytki som diabła wortne. I ino człowiekowi na złe 1 na zgubę".

Miarowo, sprawnie jak zegarek pracuje dziś ser­ce wiatraka. Serce starego młynarza zazębia się w ten takt, jak by cichą nutą dziecka włączało się w melodię matczynej pieśni. O niewysłowiona ta­

jemnico wspólnego rytmul Jest w tobie błogość i odradzająca pewność. Jakże potrzebna jesteś tym, którzy idą najchętniej w szeregu. Równym, odmie­rzonym krokiem. Dla których ten równy krok jest źródłem pewności i niezwyciężonej siły.

Stary Wróbel wchłania z tego źródła siły, ile tylko zdoła. „Bo cholernie ciynżkie zrobiuły sie te łostat- nie lata. Już myślołym, że nie wytrzymom. Że mi tak samo przyńdzie jak Graczykowi, Szalatymu, Pa- prockiymu, tym drugiym, abo nawet jak Wałkowi Górnymu. Dej mu ta, Panie Boże, wieczne łodpoczy- wanie, choć sie i łobwiesiuł, bo przecie Wałek zawdy buł gupi. Swić, Panie, nad jego duszom i nad tych drugiych tyż”. Gdyż i o tyoh drugich stary młynarz także już myśli jako o nieboszczykach, jako. o po­ległych. Bo i cóż, że jeszcze żyją, kiedy potracili swoje posterunki i przepadli gdzieś za tym kręgiem, którego osią jest stember Wróblowego wiatraka, a obwodem widnokrąg, odmierzony promieniem spojrzenia z najwyższego okienka. Wszystko*, co jest poza tym wielkim kołem, wydaje się staremu Wróblowi niby ze snu, nierzeczywiste, nieomal nie istniejące. Ba, samemu sobie wydaje się zawsze nie­realny, gdy wypada mu wyruszyć poza obręb za­czarowanego koła. I do pełni świadomości istnienia powraca dopiero wówczas, gdy wkracza z powrotem na przestrzeń ograniczoną ściśle ciasnymi ramami jego świata.

Oblicze tego świata bliskie mu jest i znane tak doskonale, jak dziecku znane jest oblicze matki. Z zamkniętymi oczyma wyliczyć mógłby wszystkie szczegóły i fragmenty wielkiej panoramy, począw­szy od borów, okalających znaczną część widnokrę­gu, po bezładny nieco obraz miasteczka, rozrzuco­

nego na przeciwległej stronie. Jak dobry, dorosły syn nosi we wspomnieniu swym wizerunek matki z jej dawnych, młodszych lat. Ma go w zanadrzu pamięci tak, że każdej chwili porównywać może wygląd obecny ze stanem minionym. O jakże znacz­ne konstatuje wówczas różnice i zmianyl A najważ­niejsze z nich — to stałe odsuwanie się lasów i nie­ustanne zbliżanie miasteczka. Z latami doszło do te­go, że lasy, tak dawniej wyraźnie dostrzegalne z wy­sokości galeryjki, dziś zwęziły się do wydłużonej, ciemnobiękitnej wstążki, obrzeżającej horyzont. Mia­sto za to rozrastało się i przybliżało z roku na rok. Ongiś rad był temu Wróbel. Tak chętnie przecież zwykł był podkreślać, że on i wiatrak jego należą już jakoby do miasta. Nawet żonę wziął sobie z mia­steczka. Córlkę cechmistrza kowalskiego, a jakże I „Bo nie jezdym przecie gupi bamber, żebym sie ta żyniuł z takom pannom, co nic wiyncy nie rozumiy, jak ino krowy dojić abo kury macać!”

Więc z sympatią patrzył Wróbel, jak miasto pod­chodzi doń coraz bliżej. Ani na chwilę nie byłby wówczas przypuścił, że oto nie sąsiad zbliża się ku niemu dobry i życzliwy, ale — wróg. Na pewien czas powstrzymały go w nieustannym pochodzie wielka wojna i rzeczka. Któż czasu wojny myśleć mógł o budowaniu? A rzeczka, poczciwa, leniwo płynąca Struga, od wieków całych stanowiła natu­ralną granicę miasteczka. Po jednym jej brzegu było miasto, po drugim Zawodzie. Zawodzie — to kilka niskich podmiejskich chałup i szop. Aż tu niespo­dziewanie między niedobranym towarzystwem ubo­gich chałupników wyrosła wysoką i dostatnią miesz­czką dwupiętrowa kamienica. Rosnące miasto prze­skoczyło Strugę.

Ten pierwszy skok wywołał niebawem dalsze. Co­raz częściej i liczniej, nieomal w szczerym polu, wznosić poczęto domy, składy, wille. Nie dbano przy tym zbynio o trzymanie się w skupisku. Budowle wyrastały to tu, to tam, jak gdyby szły przeciw po­lom i łąkom w szeroko rozrzuconej tyralierze. Wró­bel przyglądał się tej inwazji z życzliwym zaintere­sowaniem. Gdy jednak jedną z kamienic pobudo­wano tuż nieomal za plecami jego wiatraka, ustąpił życzliwy uśmiech z warg młynarza. I już się więcej nie pokazał, bo ofensywa, miasteczka przeszła w atak gwałtowny i groźny. Coraz to nowy zagon pola, nowa łąka, ogród, zagroda czy drzewo padały ofia­rą inwazji. Nie ostała się nawet Boża Męka. Front najazdu rozszerzał się i zagarniać poczynał coraz rozleglejszy teren. Nawet daleko pod lasem poja­wiły się, rażąc czerwienią oegły, nowe zabudowa­nia miejskie. "Tegu to już zaś ale jesta żdziebko za dużo" — zżymnął się Wróbel, gdy przykre czer­wone plamki krzykliwie zakłócać poczęły stonowa­ny koloryt pejzażu. Z niechęcią odwracał od nich spojrzenie, by nie kłuły mu dotkliwie oczu. Ale plamek przybywało. Zwiększały się i podchodziły coraz bliżej. Coraz śmielej, coraz natarczywiej wróg zachodzić zaczął od tyłu. Ale że właśnie wtedy zja­wił się Stach Smolarek i podjąć trzeba było ciężką wojnę z młynem, więc uwaga starego młynarza skie­rowana została w inną stronę. Jednak tylko na krót­ko, bo zwycięski pochód miasta stawał się coraz bardziej niepokojący. Wiatraki ginąć poczęły nie tylko w walce z młynem, ale także, ulegając na­porowi wzbierającej, ceglanej powodzi. Padały je­den po drugim, a na ich miejscu wyrastały zaraz nowe domy, wielkie kamienice i gmachy.

Zrozpaczony i bezsilny patrzał stary młynarz z mostka swej galeryjki na zgubę całej eskadry, p.arę dni po jego wizycie na ratuszu rozebrano dwa dalsze wiatraki. Wtedy przyszła kolej na najbliż­szego sąsiada. Piękny to był okaz: zgrabny, mocny, zdrowy. Postawiono go nieledwie przed kilku laty. Jeszcze się stary z wyrwą po sąsiedzie nie zdołał oswoić, gdy już na jego miejscu wznosić poczęto mury wielkiego widać gmachu. I tak oto z całej sie­demnastki pozostały jeszcze tylko dwa wiatraki: Wróbla 1 Kaczmarka. Wiatrak Kaczmarka stał na połowie drogi do lasu. Często w tym kierunku bie­gło teraz spojrzenie starego młynarza, wypatrujące ostatniego towarzysza broni. Ale i ten ostatni nie bronił się już długo. Okazało się, że stoi w samym środku nowo wytyczonej ulicy. Gdzieżby tam po­tulny Kaczmarek ośmielił się walczyć o swoje pra­wa! Nastraszono go łatwo i ustąpił, sprzedając wia­trak miastu. Miasto zaś zwaliło go prędko i stary Wróbel został sam.

A tymczasem mury stawiane w najbliższym są­siedztwie jego wiatraka rosną i każdym dniem. Wi­dać, wielki to będzie gmach ta nowa elektrownia. No pewnie, miasto się tak rozrosło, że mu w żaden sposób wystarczyć nie może dawna, malutka fa­bryczka światła. Nowa musi być okazała i co naj­mniej na trzy piętra wysoka. Przy tak imponującej elektrowni potrzeba wielu pomieszczeń dla biur i mieszkań dyrekcji i urzędników. Pomieszczenia te mają się wszystkie znaleźć w rozległym budynku, który stanąć miał na gruncie młynarza Wróbla, ale wobec jego uporu wzniesiony będzie tuż za jego posiadłością. Budowla to będzie dwuskrzydłowa. Jedno skrzydło znajdzie się poza wiatrakiem, drugie

zaś, boczne, wysunie się aż ku ulicy. Plan zamie­rzonej budowy rysuje się zupełnie wyraźnie, bo już położono fundamenty, a tu i ówdzie wyrastać już poczynają ściany. Stary Wróbel patrzy na te rosną­ce ściany ze zgrozą. Zaczyna wreszcie rozumieć, co oznaczać miała pogróżka urzędnika, że do sprzedaży wiatraka zmuszą go ,,okoliczności". Przedwczoraj nisko na niebie wiszące chmury pędziły ze wschodu na zachód jak opętane, a skrzydła wiatraka ledwo, ledwo drgnęły. Daremnie nastawiał je tak, by naj­lepiej chwycić mogły wiatr. Nie chwyciły go. Bo wiatr przebiegał tylko nad czubami śmig, potrącał je w locie jakby od niechcenia i pędził dalej. -Niżej płynąć nie mógł, bo doprowadzone już nieomal pod dach mury elektrowni wstrzymują skutecznie niby zastawidła niższy jegO' bieg.

A niebawem, gdy podniosą się nieco wyżej mury drugiego gmachu, zamknięta będzie droga wiatrom północnym. „I wtynczos tak mnie te ściyrwy łoł>- stawiom, że choćby wszystkie wiatry tańcowały, to mój wiatrok ani sie nie ruszy. Józefie świynty! Toć mnie tero uduszona!” — jęczy w swej głębi przera­żony młynarz. Już teraz pracuje jego wiatrak, jak gdyby miał tylko jedno płuco. Z każdym dniem brak mu coraz bardziej tchu. Coraz więcej nie przemie­lonych worków zboża czeka na swoją kolej. A wia­try teraz wieją mocne, równe, dobre wiatry wscho­dnie — ale nie wieją dla niego. Rolnicy zaczynają się niecierpliwić. Już ten i ów z najwierniejszych nawet klientów omijać poczyna konający wiatrak.

Stary Wróbel stoi teraz na galeryjce jak kapitan na mostku tonącego statku. Bezradnie zaciska palce na poręczy, a zza przygryzanych warg nie padnie ani jedno słowo skargi. Milczy młynarz i coraz czę­

ściej w coraz dłuższe milczenie zapada jego wiatrak. Jak zegar, którego sprężyny naciągają niedbale i z rzadka. Czas ptłynie, a wskazówki zegara stoją. Framek od całych dni patrzy na nieruchome, zmar­twiałe skrzydła i wreszcie decyduje się na rozmowę z ojcem. Bo od kilku tygodni nie mówią do siebie, ojciec i syn, nic ponad najkonieczniejsze słowa. Stary urywa każde zdanie, które mogłoby się stać początkiem rozmowy. Jak by się jej bał. Ale syn bardziej niż gniewu ojca boi się teraz ciszy zamie­rającego wiatraka. Więc mówi:

Łojciec, muszymy coś zrobić I Bo tak dali już nie idzie! Trzebno bydzie ustompić!

Stary nie odpowiada, tylko patrzy na syna przy­gasłymi oczami twarzy, coraz więcej przypominają­cej drewniane lica z Bożej Męki, którą przenieśli aż pod bór.

Doprowdy, dłuży czekać nie mogymy! — na­piera dalej Franek. — Przecie za pore dni zamuru- jom nos na amyn. Nima co, ino trzebno bydzie wia- trok sprzedać!

Dopiero teraz stary zaczyna krzyczeć. Jak jeszcze nigdy. Wydziera ze siebie groźby i przekleństwa tak gwałtownie, jak by w jego wnętrzu nazbierało się pełno tego krzyku przez długie, ciężkie miesiące mil­czenia. Aż się dławi naporem klątw. Najcięższe są mu jeszcze zbyt słabe. Więc porwie stołek i wyrżnie nim w łubie aż jęknie.

Nie sprzedoml — krzyczy — nie ustompie, choćby mnie żywcym mieli zamurować! Na sondy pójdę, ze skargom pójdę na tych cholerów, co mnie chcom zadusić. Na tych złodziejów, co mi ukradli wiatr I

Daremnie Franek usiłuje uspokoić ojca. Daremnie

9'

67

mu perswaduje, że nic się tu sądami nie wskóra. Miasto jest mocniejsze. I jest w swoim prawie. Ku­piło grunty i buduje na nich, jak chce. A że tam przy tym ostatni wiatrak udusi się w ciasnocie murów, to cóż to kogo obchodzi!

Ale stary jak by go nie słyszał. Jak by go opętało. Charcząc z wściekłości, odgraża się, że mury pój­dzie rozwalać, że strzelać będzie do każdego, kto jeszcze jedną cegłę do wznoszonej budowli przyłoży. Miota się i wrzeszczy tak, że nawet słychać nie było, że ktoś wozem przed wiatrak zajechał. Przycichł dopiero wtedy, gdy w drzwiach galeryjki ukazał się Wojtek Koza ze Słomówka i na cały głos huknął:

Pochwolonyl Przyjachołym po mojom monke

ogłasza zaraz na wstępie.

Po jakom monke? fSflpyta stary na pół zale­dwie przytomny.

Musi pon je.szezy ździebko poczekać — -wtrąca co prędzej Franek — jeszczy my waszygu żyta nie zdonżyli przemełić.

Jeszczy mie?l « wykrzykuje nie bez irytacji Koza. — Przecie już downo tymu, jak miało być wszystko gotowe.

To prowda — potwierdza Franek — ale wiatr...

Co wiatr! — próbę usprawiedliwienia zwłoki niecierpliwie przerywa Koza. — Nie wykryncej pon kota łogonym. Wiatru je tero dość za dość, ino sie wom młynorzom cołkiym robić nie chce!

Co łon powiado? — głuchym pomrukiem ode­zwie się stary Wróbel.

Ale Franek woli nie dopuszczać do nowego wy­buchu burzy. Choć boli go jeszcze smagnięcie nie­zasłużonej obelgi, przecież stara się z całych sił spo­kojnie wytłumaczyć powód zwłoki. I prosi o cierpli­

wość. Może już w najbliższych dniach wiatry wscho­dnie ustąpią północnym. A wtedy wiatrak będzie mógł wykonać zamówienie Kozy.

Ale jo ta już dłuży czekać ni mogel — wzrusza ramionami Wojtek. — Monice potrzebuje zaro. A na •drugi ro/z nie trzebno roboty brać, jak ji nie możno na czas łodrobić — dodaje z wyrzutem. — Ino mo człowiek bez to niepotrzebne zachody i termedyje. A które tu som moje worki?

Tyn, i tyn, i tyn...

Wojtek podchodzi do pierwszego z nich i postę­kując z wysiłku, zarzuca sobie pełny wór na zgięte plecy. Aż się zatoczył pod nadmiernym ciężarem. Stąpając ciężko i z trudem odrywając nogi, wynosi powoli swoje nieprzemielone zboże.

Stary Wróbel patrzy na to oczami jakby ze szkła. Każdy krok Wojtka dudni w głowie jego niby w ko­tle. I budzi echa zapomniane, kojarzy odgłosy bar­dzo odległe. Tak samo, tak samo rozsadzić mu chcia­ły głowę huki ciężkich stąpnięć tych, którzy ź izby wynosili trumnę nieboszczki żony. Jak wówczas, tak i teraz chciałby przeszkodzić, zatrzymać, cofnąć kro­ki dudniące. A tu głowa pęka, myśli się mącą i nic uczynić nie można, tylko skronie nacisnąć dłońmi, a głowę odrutowiać rozplecionymi palcami, by się nie rozleciała jak rozbity garnek. Ale Franek ten gest pełen rozpaczy widzi u ojca po raz pierwszy. Wstrząśnięty do głębi, postanawia skrócić czarną godzinę jego męki. Już jest przy workach Kozy. Le­piej twardniejące z gniewu palce zaczepić o opor­ny ciężar tych worów niż o kark czy o głowę Wojt­ka. O ile lżejsze są ciężkie wory zboża, gdy je pod­rywa z ziemi nie tylko siła mięśni, ale i rozpalona do wrzenia wściekłość. Byle prędzej 1 Byle prędzej I

Dobrze jest topić złość w śmiertelnym utrudzeniu. Z potem ciężkiej pracy wycieka z człowieka nie tyl­ko jad ciała, ile i serca. Choć Koza coś tam jeszcze mruczy gniewny, Franek nie podejmuje zaczepki.

Siedź pon tu na wozieI — nakazuje szorstko. — Reszte miechów zniese som.

Jednak nie musi mordować się sam. Przyszedł mu z pomocą ojciec. Zląkł się Franek, gdy zobaczył, jak niedołężne stały się teraz ruchy jeszcze wczoraj tak pewne, mocne i celowe. Jak nieporadnie wyko­nują trzęsące się ręce pracę tak dobrze znaną, od tylu, tylu lat powtarzaną.

Niech tata do spokój I — prosi Franek miękko, zdziwiony, skąd mu się nagle wzięło zwracać do ojca w sposób nie powtarzany już od czasu dzieciń­stwa. — Niech tata do spokój I — nalega.

Dobrze, dobrze — machinalnie opędzi się sta­ry, ale roboty nie przerwie, choć pot obficie spływa głębokimi, bruzdami zmarszczek, a oddech coraz czę­ściej przy każdym wysiłku z głośnego szmeru prze­chodzi nieomal w jęk. Jednak twarz, tak szara, że aż ziemista, jakby nabrała nieco ¡koloru i jalkby trochę złagodniały ostre, rzekłbyś, siekierą z drzewa wy­rąbane rysy. Więc Franek przestaje nalegać. Zro­zumiał, że w pracy nie tylko złość topić można, ale i ból.

Jakoż gdy po wyprawieniu Kozy zasiedli zmordo­wani na najniższym stopniu galerii, stary był już spokojny. Żegnając spojrzeniem gubiący się w zie­leni drzew przydrożnych wóz Kozy, stwierdzał zwy­kłym swoim głosem:

Niedużo już nom tero łostało żyta na wiatroku. A po chwili:

I roboty dlo nos dwóch tyż tero bydzie za mało.

I wreszcie:

Bydziesz se musiol Franek gdzie indzi roboty poszukać.

Twarde są słowa, którymi kapitan udziela oto dy­misji swemu pierwszemu i ostatniemu zarazem ofi­cerowi, ale miękka jest ciężka ręka ojcowska, która jednocześnie z niewypowiedzianą dobrocią kładzie się na pochylone ramię syna.

Pod tym dotknięciem wezbrało ciepłą krwią wzru­szone serce synowskie. Nie przywykł bowiem syn do takich objawów ojcowskiej łaski. Surowy jest stary, ale dobry. Jakże go tedy zostawić samego na wiatraku, któremu ukradziono oddech. Więc błaga Franek ojoa, by rzucił wiatrak razem z nim. Bo prze­cie dni wiatraka są już policzone.

I moje tyżl — stanowczo odrzuca propozycję ratowania się dowódca tonącego statku.

Nic nie wie stary Wróbel o bohaterskich kapita­nach idących dobrowolnie na dno razem z umiera­jącym okrętem. Ale postanowienie jego jest takie samo. Nie opuści swego wiatraka do końca.

Za stary jezdym, żebym sie mioł iść tułać po świecie. Nie ruszę sie stond na krok. Ale ty, Franek, jezdeś młody. Pryndko znojdziesz sohie chlyb gdzie indzd. Nimosz co dłuży czekać, ino musisz łoglond- nonć sie za czymsiś chociożby i jutro. A na drogę weź ta sobie te piniondze, co jeszczy łostały w skryt­ce. Dość to tam tegu nima, ale zawdy na poczontek wystać wystaniesz.

Na długo zamilkł Franek po wyroku ojcowskim. Wiedział: „Szkoda godać, jak łojciec co postanowi. U niegu tak zawdy znaczy tak, a nie znaczy, że nie, i kuniec”. Więc zamyślił się Franek głęboko nad trudną sprawą swego jutra.

I stary też milczy. Wszystko, co miał do powie­dzenia, już przecie powiedział. A po próżnicy gadać nie umie.

I tak milczą obydwaj, a razem z nimi milczy wia­trak, bezradnie rozkrzyżowawszy nieruchome ra­miona. Żagle, którym Ukradziono wiatr. Uchroniony zastawidłami wysokich murów od skrzydlatych si­deł, przelewa się ponad nimi z szumem równy, wie­czorny wiew. Nie wplątać go teraz chytrze rw kierat młynarskiej roboty. Dobry wieczorny wiatr nad­biega i przelatuje nieokiełznany i bezużyteczny. Aż się na to poderwie coś we wnętrzu starego młyna­rza. Ale się opanuje, poprawi nieco w siedzeniu, rę­ką machnie zrezygnowany i powie:

Niech sie, psiokrew, dzieje, jak Bóg chcel

Tatal — odezwie się teraz Franek — czy mógł­bym te piniondze choć dzisiej wzionść?

Tero zaro? — zdziwi się niemile stary. — Ano, jak chcesz, to weźl

Wziął Franek pieniądze, przeliczył, a potem wy­stroił się i poszedł do miasta, do knajpy. A ojciec rychło położył się na spoczynek i nawet nie tknął kolacji, którą mu przyniosła garbata Matuszewska. Aż się babina zaniepokoiła.

Co panu je, panie Wróbel, czy pon aby nie chory?

Jo chory? — próbował zaśmiać się stary. — Jak żyje chory nie bułym i nawet wtynczos nie, jak z wiairoka spodym i żebro sobie złumołym. Ale coś mi, psiakrync, musi być, bo mnie tak w kościach trzynsie jak frybra, a znów we łbie to mom taki goronc, jak bym w samo południe na słuńcu bez czopki siedzioł.

Tyż pon te głowę mo takom cżenwonom, że łoż

strach. Nic, ino trzebno bydzie dochtora zawołać, bo <na stare lata z chorobom gupołów robić nie możno.

To wej już lepi ksiyndza, nie?

Jak dochtÓT nie pomoże, to za wołom y ksiyn­dza. A tero niech pon wypije te tu ziółka i mokrym ryncznikiym łobwinie głowę, a jak przyńdzie Fira­nek, to niech po dochtora skoknie. Bo ta czerwono głowa mi sie nie podobo. Mój Józef tyż zawdy zdro­wy buł, a jak mu padło na głowę, to sie z tegu bez noc zrobiuło zapolynie w mózgu i na trzeci dżin już kopyta wyciongnuł.

Tak pocieszała chorego stara Matuszewska, coraz bardziej zaniepokojona jego stanem i z wzrastającą niecierpliwością wyglądająca Franka. Nie doczekała się go jednak d poszła, gdy stary zapadł w ciężki, niespokojny sen. Franek wrócił późno, grubo po północy, wesoły jak nigdy i pijany jak bela. Nucąc rzucił się na łóżko i od razu zaczął chrapać. Dopiero nad ranem zbudziły go głośne krzyki w bezpośred­nim pobliżu. „Co sie stało? Kto krzyczy? Kto mnie woła? — pytał samego siebie, otrząsając się z wysił­kiem z resztek sennego zamroczenie. — Adyć to łoj- ciec tak wrzeszczy!" — skonstatował, zauważając jednocześnie z konsternacją, że leży na łóżku w ubra­niu. Usłyszał znowu rozpaczliwe: „Franek, Franek!" i zerwał się na równe nogil

Trzymejcie złodziei! Trzymejcie złodziei! — wzywał stary wielkim, ale bardzo jakoś zmienionym głosem.

Jakich złodziei? Gdzie som? — rzucił się Fra­nek ku posłaniu ojca.

Ukradli mi, ukradli mil — lamentował stary przez sen.

Co łojcu ukradli, co ukradli? — dopytuje się Franek. 1

Wiatr! wiatr 1 wiatr! — usłyszał, przerażony, w odpowiedzi i teraz dopiero zorientował się, że wo­łający majaczy, że jest nieprzytomny.

Pani Matuszewsko! Pani Matuszewsko! — wzy­wać począł pomocy kobiecej z typową dla mężczyzn bezradnością w obliczu choroby.

Na szczęście nie potrzebował wołać długo, bo sta­ra Matuszewska szła właśnie zajrzeć do chorego.

Gdzie pon wczoraj tak długo buł? — sypnęła na Franka wymówkami. — Siedziałam przy chorym do północy, ale sie pana ani rusz doczekać ni mo­głam. Gdzie to pon lotoł?

Pani Matuszewsko, trzehno zaro lecieć po do- chtora. Z łojcym je bardzo źle, bo już wcale nie wiy, co godo. Bożel Boże! Co sie z niym włościwie poro- biuło, przecie jeszczy wczoraj buł zdrowy jak byk. Rozmowiali my jak zawdy. A tu dzisiej takie coś...

Stara Matuszewska energicznie odtrąciła zawadza­jącego jej Franka i pochyliła się nad chorym. Do­świadczone jej oczy doszukiwały się w wyostrzo­nych rysach chorego oznak zbliżającej się śmierci.

Nic nie wiada — mruknęła, prostując się i za­wiązując chustkę pod brodą — ale trzebnO bydzie zawołać za jednom razom dochtora i ksiyndza. A pon

zwróciła się do Franka — niech pilnuje łojca. Bo jak by co, to zawdy mu mili bydzie, kiej mu łoczy zamknie swój niż kto łobcy, nie?

Pozostał Franek przy ojcu oszołomiony i nie­szczęśliwy. Wsłuchiwał się pilnie w jego ciężki, chrapliwy oddech, przerywany co pewien czas nie­zrozumiałym bełkotem, wydzierającym się z trudem spoza otwarych, gorączką spieczonych warg.

Tata! Tatal — szeptał Franek do spoconej gło­wy, ciepłym słowem czule przyzywając chorego z otchłani nieświadomości.

Co mu sie mogło stanonć, co mu sie mogło sta- nonć?" — kołowała w nim nieustępliwie jedna i ta sama myśl, niby uprzykrzona mucha wciąż na to samo wracająca miejsce. Aż wreszcie w pewnej chwili wydało mu się, że to chyba ktoś obcy leży przed nim powalony i nieruchomy, a nie ojciec ro­dzony, iktórego nigdy przecież nie widział chorym. Zwłaszcza że rozpalone do czerwoności oblicze cho­rego tak bardzo odmienne było od tej codziennej, siwej, pyłem mącznym zbielonej twarzy ojcowskiej. Ale najbardziej obcy wydał mu się ojciec, gdy zu­pełnie niespodziewanie odsłonił szeroko swe szare, zblakłe źrenice. Jakże dohrze znał Franek te dwa małe krążki, lśniące z głębin zapadłych oczodołów. Od stopnia ich jarzenia zależało przecież światło jego godzin i rytm jego serca.

O niewysłowiony cudzie ludzkich spojrzeń! Naj­starsza i najdoskonalsza ze wszystkich mów czło­wieka! O ileż więcej umiesz wypowiedzieć niż całe gromady najstaranniej dobieranych słów! Słów, któ­re tyle razy wiązałyby się w zdania puste lub dźwię­czały martwo bez twojej tajemniczej pomocy. Toć jeden błysk źrenic starczyć może za długą litanię zapewnień, zapytań, argumentów. Może oddalić na zawsze lub przybliżyć bardziej niż najmocniejszy uścisk. Przecie najbliżej są sobie ludzie nie wtedy, gdy najprzyjaźniej z sobą rozmawiają lub trzymają się w objęciach, ale wtedy, gdy splatają się promie­niami porozumiewawczych spojrzeń.

Franek wczytywać się umiał doskonale w alfabet ojcowskich żirenic. Zaczął się sztuki tej uczyć daleko

wcześniej niż trudnego słowa: ojciec. Aż opano­wał ją tak, że słowo stało się nieomal zbędne między ojcem i synem. Wystarczyły oczy mówiące i rozu­miejące wszystko. Więc też zamarło przerażeniem serce syna, gdy z nagła spod zasłon ciężkich po­wiek ojcowskich wyjrzały oczy obce, gorejące, a nie chwytające wcale natarczywych promieni jego spoj­rzeń; oczy nie wiadomo co mówiące, pałające wiel­kim głosem niewiadomo czemu. Oczy wpatrzone we Franka, a nie widzące go wcale. Więc:

Tatal tatal — bezradny, do pomocy dziecięce­go zawołania uciekł się Franek.

Uwożej! Uwożej! — z chrapliwym wezwaniem podniósł się nagle na posłaniu chory. — Uwożej, bo już idom, już tu idom te psionarody szikiebry. Ino jym sie tak te pikielhauby migocom. Całko garda królewsko z Potsdamu na nos masieruje, A som sta­ry Fryc jych prowadzi. Widzisz gu? Widzisz gu? To wej tyn piyrszy, tyn chudy kuternoga, co n,a kuniu siedzi jak małpa. Chce nasz wiatrok rozwalić, bo mu zawodzo. Na bok, psiekrwie, od mojygu wiatro- ka, bo wos wszystkiych powystrzylom co do nogi! Nojlepszym strzelcym w cały kompanii bułym, nie? Stachu! Stachu! Dowej ino mi tu mojom knare. I patrony tyż. A Franek niech leci do kuźni po wuja Andrucha. Żeby tu zaro przyszed na pomoc. A po­spiesz się, gramajdo, bo już czasu nima. I Graczyka tyż zawołej, i Paprookiygu i Nowoka, i Sziwarca — nie, Szwarca nie, ale Szalatygu i Górnygu Walka. Wołej wszystkiych, bo bydymy znowy powstanie ro­bić. Pryndzyl Pryndzyl Wałek, Stachu i Franek — na górkel Paprocki, Szalaty i Nowok bydom mieć wachę przy dolnych łoknach. A my z wujym Andru- chym na galeryi. I niech tu tero spróbuje kto wniść,

to go zmelymy na cysairskom monke. Słyszy wuja, jaik krzyczom: Hurra! Hurra! Dali, wiara, w nich! A mocno! Ino mu łijl Ino mu lijl Uwożać, uwożaćl Bo te psiekrwie chcom wiatrok podpolić. Józefie świynty, oo za goronc cholerny! Poli siei Poli siei Gdzie wymborki? Wody! Pryndko wody! Wodyl...

Drżącymi rękami porwie Franek dzban z wodą, stojący pod stołkiem z miednicą, i uniesie go do wysokości spalonych ojcowskich warg. Wargi te nie wydają już głosu, tylko otwierają i zamykają się rozpaczliwie jak u karpia, wyjętego z wody i łap­czywie chwytającego powietrze. Stary pije jak dziec­ko, gwałtownymi haustami i tak niezdarnie, że woda rozlewa mu się po brodzie i koszuli i obficie moczy pościel. Wreszcie krztusząc się opada chory na po­duszki. „Może sie tero uspokoi" — pociesza się Fra­nek. W samej rzeczy, stary ucichł tak bardzo, iż w pewnej chwili wydało się Frankowi, że ojciec już nie oddycha. „Umarł!" — przeszyła go myśl i po­raziła tak, że bezsilny osunął się na kolana. Objąw­szy rozpaczliwym uściskiem chude ramiona ojca, jął go prosić przez łzy, by nde umierał, by go nie opusz­czał. I omal nie krzyknął z radości, gdy dostrzegł, jak z wolna rozsuwać się poczęły ciężkie powieki chorego. Ukazały się spod nich oczy chłodniejsze jakoby i spokojne, ale wciąż jeszcze obce, wciąż nie wiadomo co wyrażające i wpatrzone tępo przed siebie. Na próżno syn próbował znowu skrzyżować z ojcem spojrzenie. Promienie źrenic ojcowskich obojętnie omijały wszystko, wsparłszy się nierucho­mo na zabielonych mglistym przedpołudniem szy­bach okna. Skierował Franek oczy za spojrzeniem ojca — i drgnął: prostokąt okna przecięty był wy­raźnie nieruchomym ramieniem śmigi.

I zaraz drgnął po raz drugi, bo dobiegło go wy­szeptane z trudem, ale wyraźne:

Franek!

Poznaje mnie” — pomyślał z ulgą i pochylił się co prędzej nad chorym.

Franek! — usłyszał powtórnie.

Co?

Wiatrok stoi!

Tak.

- Czymu stoi?

No bo, bo...

Trzebno zaro śmigi wyrychtować. Zaro! Bo no sie na burze. Burza bydzie ciynżko, bo je okropnie duszno i parno.

Ano tak — machinalnie potwierdził Franek.

A chory, wyczerpany mówieniem, zamilkł i przy­mknął oczy. Czyżby zasnął? Nie, gdyż po chwili odezwał się głośniej nawet i natarczywie:

Czymu sie nie ruehosz? Czymu tu jeszczy sie­dzisz, zamiost iść narychtować śmigi?...

Już ide, już — uspokajająco' rzucił Franek i od­sunął się nieco, by się choremu wydało, że poszedł.

Jednak chory dostrzegł ten manewr i rozgniewał się na dobre:

Co ty wyrobiosz, chłopoku! Co ty sobie my­ślisz? Robić ci sie łodechciało, czy co? Burza idzie, a tyn siedzi jak hrabia. A tu wej połne rynce ro­boty. Melić trzebno a melić, bo Warczygłowa, Flo­rek Sikora i pewno Koza tyż jeszczy dzisiej przy- jachać mogom po monke. Dali, dali do roboty, a pryndko, bo jak nie, to cie poskiym pogunie, ty nygusie!

Więc Franek wstał, sam nie wiedząc, co począć. Jakże tu wyjść, gdy twarz ojca znowu nabiega

krwią, a oczy na nowo zaczynają pałać ogniem. ,,2e tyż ta Matuszewsko tak długo nie przychodzi. Już tu dawno powinna z dochtorym być. Starymu już znowu gorzy i wcale nie wiada co robić?!”

Pódziesz, psia jucho, do roboty czy nie pódziesz? Jak długo mom jeszcze wołać? Wszystkie wiatroki już pracujom, aby nasz nie. Czekej, czekej, niech ino wstanę, to ci takie manto sprawie, że ruski mie- sionc popamiyntosz!

Rzucił się Franek ku drzwiom, gdy zauważył, że chory, stękając, zabrał się do wstawania. Porwał czapkę i wybiegł na dwór. Tu zatrzymał się niezde­cydowany i niepewny. Ale gdy spojrzał na nie­ruchomy, między rosnącymi murami uwięziony wia­trak, uczuł, jak tężeje w nim postanowienie. Wśród wysokich budowli i ścian stary, sczerniały wiatrak ojcowski zmalał bardzo, zbiedniał jakoś i posmut­niał. Jak by wiedział, że przyszła oto na niego ostat­nia godzina.

Włośnie, że nie!” — twardo zaprotestował Fra­nek. Bo teraz, gdy kapitan statku leżał złożony nie­mocą i gdy zdawało się, że okręt skazany jest nie­uchronnie na zagładę, teraz w karnym pierwszym oficerze obudził się — dowódca. Poczucie spływają­cej nań odpowiedzialności kazało mu wejść po sto­pniach galeryjki krokiem innym niż zwykle: twar­dym, stanowczym i aż przesadnie głośnym. Stanął Franek na mostku kapitańskim w tej samej pozycji i na tym samym miejscu, na którym zwykł był sta­wać ojciec. I w chwili tej do głębi swej istoty zro­zumiał, że tu oto jest jego miejsce. A z tego prze­świadczenia urodziły się natychmiast: poczucie spo­koju, moc i niezachwiana pewność siebie. Zmalały nagle jeszcze wczoraj nie dające się przebyć prze-

szkody, a nieprzezwyciężone trudności nie wydały się już niemożliwe do przezwyciężenia. Fantastycz­ny, zdawałoby się, pomysł, urodzony z dni ciężkich doświadczeń, a wyjawiony kilku przyjaciołom w trakcie wczorajszej nocnej pijatyki, wydał się teraz Frankowi zupełnie prosty i łatwy do zrealizowania. Przestało go trapić pytanie, co na projekt jego powie ojciec: ,,Co powiy to powiy, a wiatrok trzebno ura­tować i kuniecl A zresztom, jak sie wiatroka nie ura­tuje, to i łojcu choćby i nojlepszy dochtór tyż nic nie pomoże. Jedno gu ino może uzdrowić, meloncy wiatrok. Wiync jegu wiatrok bydzie meluł, żeby nie wiym co! I choć byście, psiekrwde, wasze mury łoż jpod samo niebo popodwyższali, to naszygu wiatroka i tak nie zadusicie — zoboczyciel"

I już, nie oglądając się na nic, ruszył Franek raź­no do miasta. Wrócił dopiero dobrze po południu, zajeżdżając na platformie, wiozącej kilku ludzi, ma­szynę jakąś i narzędzia. Nim jeszcze zatrzymano konie, Franek zeskoczył z wozu, ujrzawszy smętnie mu od proga kiwającą Matuszewską.

Co z łojcym? — rzucił podbiegając.

Stara Matuszewska rozłożyła ręce.

Umar??l

Boga w sercu pon nimo, panie Franciszku, że- by tak ciynżko chorygu łojca łostawiać samygu na Boży Łopatrzności.

Umar?l — jęknął Franek, a twarz zbielała mu tak, jak by co dopiero wyszedł od przesypywania mąki. — Uroar?

Jeszczy nie.

Uff... —! wytchnął Franek z ulgą wstrzymany nagłym strachem oddech.

Dochtór buł?

Bul.

No ł co?

Ano, jak to dochtór. Łoglondoł, łopukoł, łob- macoi. Zaś potym kozoł robić łobkłady, brać krople i zapłacić.

A co powiedzioł o chorym?

Ze jak nie umrze, to bydzie żuł.

I nic wiyncy?

Nic, ino sie jeszczy pytoł, czy stary ni mioł w te dni jakiygu nieszczynścio abo zgryzotów. I mruczoł coś o gorunczoe, i kozoł dobrze uwożoć na jakiesiś stopnie, ale to już ta cheba czysto gu- pota, bo przecie starymu pryndzy sie mo na kiw- niyncie jak na łażynie po schodach... Aha! I zaś ■potym znowy sie gniywoł, że jest dość za dość kry­sek; to sie pewnie miało znaczyć, że już chorymu przyszła kryska na Matyska.

Co tyż pani piyrdoli. A ksiondz buł?

Nie, bo dochtór powiedzioł, że momy czekać do jutra i żeby chorymu nie przeszkódzać w spaniu, a jutro rano bydzie mioł dosyć czasu, żeby umrzyć abo nie. A jak mu bydzie jutro gorzy, to kozoł doch­tór, że momy zaro lecieć i po niegu, i po ksiyndza.

A tero śpi?

Spi.

To dobrze. A jak sie jutro rano łobudzi i zo- boczy, co sie stało, to może mu bydzie lepi.

Nic nie wiada, panie Franek, bo wszystko je w rynku Boga.

To prowda.

I lepi, żeby sie nic nowygu nie stało, bo doch­tór jeszczy tyż na kuńcu powiedzioł, żeby starymu dać spokój i żeby sie niczym nie przejmowoł.

Tak powiedzioł?... — zafrasował się Franek.

Żelazny krzyż

81

Tak.

Ano — wszystko je w rynku Boga. Niech sie stanie, co sie mo stać.

A co to sie mo jutro nowygu stać?

Zoboczy ¡pani. Ale ter© bydzie pani musiała za- ro wyrzucić wszystkie kury z chlywika i wszystkie te grzyndy, korytka i klamoty.

W imiy łojca i syna... A to czymu?

Bo chlywik bydzie nom potrzebny i już.

A gdzie jo tyn cały drobiozg i te wszystkie retynta mom wsadzić?

Byle gdzie, choćby i do kuchni, ale zaro!

To stanowcze „zaro" przekonało starą Matuszew­ską, że tu nie ma się co opierać. Ale pozłościć się przecie można. Więc też zaczęła babina zrzędzić i mruczeć, że Franek tak się teraz sam rządzi, jak by ojciec już umarł.

Widzioł to świat takie cygańskie porzundkil W kuchni mom kury trzymoćl Żeby mi na stół srały, co!? Jak u jaki świni abo glajdy. Chlyw mu po­trzebny, tak jak by cołki wiatrok nie stojoł próżny. Jak już tak mo być, to rzucę wszystko i pójdę. Na stare lata w brudzie miyszkać nie byde, nie!

Ale kto by tam zwracał uwagę na gderanie starej Matuszewskiej, gdy tyle jest trudu i kłopotu ze zła­dowaniem maszyny. Trzeba ją zdejmować ostroż­nie niby trumnę z karawanu.

Ciynżko jest, cholera, że łoż strach. Uwożejta chłopoki, żeby nic nie utroncić, bo wszystkie pindon- dze wywalułym na tyn motór. Wolno! Wolino! Kranc i Kwiotek, uwożejcie! Uwożej, Kwiatkowski, bo wy­rżniesz o kamiń. Dobra! Dobra! Adam, przysuwnij bliży te deche. W porzundku. Jest!

I na środku chlewika stanął motor zapędowy.

otoczony gdakającą gromadą kur, ze złością prze­pędzanych przez panią Matuszewską. Czarny po­twór połyskiwał chłodny i obojętny nawet wtedy, gdy wspaniały, karmazynowy kogut ze strachu czy irytacji zabrudził jego gładki, oLiwą lśniący wierzch. Z podziwem i nie bez bojaźni patrzył Fra­nek na nieforemne, nieruchome cielsko maszyny. Z nabożeństwem niemal dotykał ostrożnie palcami składowych jej części, tak małych, niepozornych i precyzyjnych wobec niezdarnych, grubych i pry­mitywnych kołowrotów, trybów, cywii, kół i zębisk tyle przez niego dotąd podziwianego merhanizmn wiatraka. Uwierzyć nie mógł, by drobna aparatura motoru kryć mogła w sobie moc poruszania ogrom­nych kół, grubych wrzecion i ciężkich kamieni młyń­skich. Im dalej posuwała się praca nad montowa­niem motoru i przeprowadzaniem transmisji do wnę­trza. wiatraka, tym bardziej rosły wątpliwości i nie­wiara Franka, Przygniatać poczęła go myśl, że tyle pieniędzy wyrzucił na przedsięwzięcie, które się na pewno nie uda. „Boć czyż nie czystom gupotom by­ło wierzyć w to, że mało, czorno maszynka mo mieć w sobie tom samom krzepe co wiatry a bo wichry? Że flaszka ropy wystarczyć może na to, żeby żelaz- nygu stwora tak upić, aby zaczon sie wiercić i nie ruchajonc sie z miejsca, kryncić śmigami wiatroka?!"

Panie Wróbel I Szykuj pon gorzołe, a mocnom, bo za jakom godzinę bydymy kuniec z robotom i zro- biymy fajrant — zawołał do gapiącego się Franka któryś z zapoconych i zamorusanych monterów.

Jednak okazało się, że nie godzinę, ale do późna w noc pracować jeszcze musieli monterzy, by zre­alizować Frankowy pomysł. Wciąż czegoś nie do­stawało w motorze, wciąż czegoś brakło, by cały

mechanizm puszczony mógł być w ruch. — „Nie ru­szy, na pewno nie ruszył" — ubolewał w skołata­nych myślach Franek, po raz niewiadomo już który przekląwszy wariacki swój pomysł.

Ale po wódką posłał, a także przykazał Matuszew­skiej, by przygotowała dla monterów kolację.

Co? Dlo tych czornych dziabłów, dlo tych smo- luchów zakopconych mom jeszczy jedzynie szyko­wać? Bydzie pon widzioł, że bez niych ino nieszczyn- ście na wiatrok przyndzie i nic wiyncy. Jak sie stary jutro łobudzi i to wszystko zoboczy, to sie za głowę złapi i ze zmartwiynio kopyta wyciongnie jak amynt w pociyrzul

O jejku, jejkul... — wzdycha Franek zdespe­rowany, gdy tak oto dobijają resztki jego nadziei.

I zdenerwowany oczekiwaniem szwenda się to tu, to tam, nie mogąc wprost zagrzać miejsca. I albo przeszkadza przeklinającym monterom, albo skrada się do ojca, by przekonać się na nowo, że chory śpi nieprzerwanym, kamiennym snem.

I tak mijają godziny, minął wieczór, monterzy do­pili ostatnią kroplę wódki, a mrok wchłonął ostatni refleks gasnącego dnia. Niespodziewana — po mgli­stym dniu — nadeszła noc pogodna, cicha i ciepła. Najsłabszy wietrzyk nie chłodzi gorących myśli Franka. Znużony, przysiadł wreszcie młody Wróbel na dyszlu wiatraka i zapatrzył się w białozłoty krąg, jasną dziurą przeświecający poprzez aksamitną za­słonę nocy. Zagapiony, ami dosłyszał, jak go pracu­jący opodal Kranc przestrzegł żartobliwie, by nie rozmarzał się zbytnio przy księżycowym blasku. Zbyteczna to jednak była przestroga, bo Frankowi ani się śniło marzyć. Nie bardzo zresztą umiał. „Ni mioł czasu na takie gupoty" — od dziecka wprzą-

gnięty w jarzmo pracy ciężkiej i użytecznej. Pra­cowite dni powszednie nauczyły go uroki natury •dostrzegać tylko przez pryzmat pożytku. Dla cza­rów ¡księżyca nie znajdował wielkiego uznania: „Kiepsko świci i nie zawsze na czas. A czasym to sie i wcale nie zapoli”. Dziś, na przykład, taki był potrzebny wcześniej, a dopiero teraz wygrzebał się nareszcie z podartych ścierek chmur. Zawisł tuż nad czarnym ramieniem śmigi hlady i trochę brudny. Bo na plamy na księżycu patrzył Franek nie jak na tajemnicze znaki wyzwalające baśń ani jak na cie­nie gór niedosiężnego globu, ale właśnie tylko jak na plamy. „Złoty talyrz przed golorzym w mieście jest lepi wyczyszczuny i wyglansowany". Pewnie, że ze szkoły zapamiętał Franek to i owo z elemen­tarnych wiadomości kosmograficznych, ale „szkol­ne godanie godaniym, a tu nad śmigom wisi staro, poplamiono lampa, śwdyconco tak kiepsko, że ani wddać, czy montery już swoje grzebanie kończom, czy nde”.

Nagle — Franek aż poderwał się z miejsca, bo oto, zupełnie niespodziewanie, zniknął księżyc z po­godnego nieba. Jak by kto Lampę zdmuchnął. Ale oto znowu jest. I znowu znika, znowu znika. „Boże drogi! Co to? Przecie to śmiga, śmiga ksiynżyc sofoom co po chwila nakrywol Wiatrak ruszuil"

Jak szaleniec wpadł Franek do chlewika. Wyrżnął głową o niski rozwór drzwi, aż jękło. Ale to nic.

Motór idzie??

Ady idzie, idzie to paskudztwo nareszcie! — | zadowoleniem stwierdził werkmistrz Kwiatkowski, prostując się i ocierając pot z karku.

No, to tero pudymy cheba popici — pod adre­sem młodego Wróbla podsunął propozycję Kranc.

Dobrał — zgodzi! się bez namysłu Franek, na­głym przypływem radości wyrwany zupełnie z gę­stej sieci znużenia. — Pudźmal

Z aro — pohamował ich werkmistrz — pocze- kejcie. Wprzódzi muszymy panu Wróbloiwi pokozać, jak sie trzebno łobchodzić z motorym, nie?!

I znalazłszy we Franku gorliwego ucznia, zaczęli go jeden przez drugiego pouczać i wtajemniczać we wszystkie sposoby ujarzmiania mechanicznego po­tworka.

A choć nie były to sposoby zbyt skomplikowane, to przecie przy takiej metodzie wykładowej potrwa­ło dość długo, zanim uczeń rzecz całą pojął i wska­zania praktycznie zastosować potrafił.

Więc tedy nic dziwnego, że dopiero gdy aż dwa­naście drżących dźwięków spadło z kościelnej wie­ży, wyruszyła wreszcie cala gromadka ku uśpionym uliczkom miasta.

A gdy dźwięków tych spadło tylko cztery, wra­cał Franek ze świtem na wiatrak.

Wracał z fantazją, bo nieźle pociągnął był sobie z butelki. Ale pijany nie był. I żadnych nie czuł wy­rzutów sumienia. „Takom sprawę wortno było za­kropić, nie?” — zapewniał samego siebie pełen głę­bokiego zadowolenia. A w przypływie pewności nie wytrzymał, gdy mijać mu przyszło gmach ratusza, by nie wymruczeć: ,,A widzicie, psia juchy, co my mogymy! Nie docie nom tero rady, nie dociel”

Tylko myśl o chorym ojcu co chwila ciemną chmu­rą przepływała przez rozpromienione niebo Franko­wej wyobraźni. „Żeby sie ino tata wygrzeboł" — westchnął Franek, ściągając z szacunkiem czapkę przed farą. I zaraz przyspieszył kroku, by jak naj­prędzej znaleźć się przy posłaniu chorego.

Gdy wchodzi! na podwórko, powitała go tryum­falnie poranna fanfara koguta. Aż przystanął skon­sternowany. „Ady przecie tyn kokot pieje z chly- wika, nie?'1 I gorąco mu się zrobiło od nagłego ude­rzenia wątpliwości. Tyle pił. Czyżby wydarzenia ubiegłej nocy były tylko urojeniem pijackim? A nuż zamiast motorka śpią w chlewiku kury pani Matu­szewskiej?! Co prędzej więc ruszył sprawdzić. Isto­tnie, chlewik pełen był ptactwa, które gęstą chmarą obsiadło wszystkie jego kąty i motor. Franek ode­tchnął i nuże przeganiać rozgdakane towarzystwo. A .potem starannie, « całą pieczołowitością wziął się do usuwania z motorka pozostałych po ku­rach pamiątek. Wyczyścił, odchuchał nieomal każdą jego część, każdą śrubkę; naoliwił, napoił ropą i ani się spostrzegł, jak zapuścił maszynę. Motor zakrztu- sił się najpierw, potem odchrząknął niby człowiek, któremu po dłuższym milczeniu udzielono niespo­dziewanie głosu, by wreszcie zacząć szeptać wyraź­nie, miarowo, monotonnie. Dla Franka szept ten nie był przecież monotonny. Wsłuchał się weń cały jak w urzekającą melodię, jak w porywającą opowieść. Boć ź opowieści tej wynikało jasno, że godziny, któ- Te idą, nie będą już czarnymi godzinami rozpaczy, nieuchronnej klęski i najgorszej z udręk — bezsil­ności. Pewnym, wyraźnym szeptem zapewniał motor zasłuchanego Franka, że oto nie czeka go już wygna­nie ani tułaczka, ani poniewierka. Że będzie mógł,

o szczęście! pozostać na swoim, gdzie wszystko, za­równo dobre czy złe, jest własne, bliskie i zrozu­miałe. I pewny, równy szept motoru zapowiadał Frankowi, że odtąd nie będzie już martwych okre­sów rozpaczliwego wyczekiwania na łaskę wiatru, ale robota stała, pewna, dokładna.

Wej, tak jak w młynie aibo we fabryce. I już bambry nie bydom mogli wiyncy psioczyć i doka­zywać, że żyto nie je zmelone na czas. Tero wszyst­ko tu bydzie jak w zygarku. Na minutę! Jak w mły­nie. Abo i jeszczy lepi, bo Stachu Smolarek je't tero wielki pon radca i już mu sie nie chce roboty do­pilnować i z chłopami sie zadawać. A my już sobie z niymi poradzymy. Jeszczy jak poradzymy! I do nos je tyż o wiela lepszy dojazd ze wsiów niż do młyna. Tyla roboty przyńdzie, że łoż strach" — na­brzmiewa rosnącą ufnością Franek .

I widzi już, jak z ogromnych jakichś koszy, trzy­manych na łubiu przez zolbrzymiałe nagle staciwa, płyną bez końca wartkie strumienie żyta, owsa, jęcz­mienia między potężne a niestrudzone kamienie ża­ren. Jego żaren. Miażdżących na jego skinienie i wypełniających pod jego ręką ważną pracę na dro­dze pomiędzy ziarnem a chlebem. I gdy tak widzi spływające z jego wiatraka rzeki całe mąki, pęcza­ku i kasz, zatroszczy się nagle, czy aby motorek tej wielkiej pracy podoła. „Czy aby sobie do rady? Ano, jak nie do rady, to trzebno bydzie niedługo pobudować młyn,..."

Tu już jednak zatrzymała się rozpędzona myśl Franka, jak gdyby nagle przerażona zawrotną wyso­kością marzenia. „Tyż mi sie już roi nie wiada co — przywołał Franek swą rozpędzoną wyobraźnię do porządku. — Zawrocanie głowy i nic wiyncy! — odmachnął szorstko napływające uparcie ponętne wizje jutra. — Młyny już, wej, buduje i Bóg wiy co, a tu ino całki ambaras w tym, żeby nasz wiatrok zaczon pracować jak sie noleży".

A wiatrak już zaczął w najlepsze, tylko Franek tej jego gotowości z głębi chlewika zauważyć nie

mógł. Dopiero zagapiwszy się w ramę rozchylonych drzwi, dostrzegł biegające pracowicie długie cienie śmig. Powracały nieustannie, przesuwając się ciem- noszmaragdowymi smugami poprzez nasłonecznioną zieleń srebrzystego od rosy trawnika. Ten widok poruszył Franka tak, że aż go wywabił na dwór. Oderwał się od rozgadanego niestrudzenie motorka i nie zatrzymując maszyny, wyszedł na jasny chłód pogodnie zapowiadającego się dnia.

Lecz tu zatrzymał się zaraz jak wryty. Własnym oczom uwierzyć nie chciał, gdy zobaczył, że nieopo­dal wiatraka, ciężko wsparty na lasce, stoi — ojciec. Wpatrzony w śmigi, stoi nieruchomo jakby urze­czony kołującym ich biegiem, jakby oczarowany pieśnią ich pędu, tak podobną do łopotu szumiących na wichrach żagli. „Zaziymbi mi sie stary na śmierci

uderzyło we Franka na trwogę. — Przede ubrany je byle jak, na pryndce, talk że nawet czopki nie za- wdzioł na głowę".

Jak tata móg na takie zimno wyłazić z gołom głowom i bez ipalytafl! — rzucił ku ojcu z wyrzu­tem. — I do tegu jeszczy tak do dniał

Przecie musiołym wstanonć jak wiatrok ruszuł, nie?! — odburknął stary, nie odrywając spojrzenia od śmig.

Ale przecie tata je chory, a do tegu dzisiej jest jeszczy taki cholerny ziomb!

Ziomb je, ale wiatru ni ma żodnygu...

Dziynka Bogul że ni ma, boby łojcu do cna za- szkodziuł.

Wiync tyż powiadosz, że wiatru ni ma?

Ano ni mai A choćby ta i buł, to i tak by już naszymu wiatrokowi pomóc nie pomóg, cheba żeby

wiol z północy, bo zez drugiych stron to już nos zamurowali na amynt.

Wiync mówisz, że wiatru tero ni ma ?

Nd ma.

No to jak przez wiatru może wiatroik iść?

Motor gu pyndzi! — jednym tchem wyrzucał z siebie Franek, ruchem głowy jednocześnie wska­zując na chlewik.

Motor? — ściągając brwi wyszeptał stary mły­narz i jakby nie rozumiejąc wymówionego słowa, powtórzył z namysłem: — Motor?...

I potrwało niemałą chwilę, zanim wreszcie pojął.

To takie buty — wymruczał na koniec, nie wiadomo: zdumiony tylko wielce czy też bardzo gniewny.

Więc by nie dopuścić do burzy, by ją w porę za­żegnać i by przejednać starego, przysunął się Franek blisko do ojca i nuże mu pospiesznie tłumaczyć a przekonywać, że przecie nie było już innej rady, gdy murarze niebawem i ostatni, północny wiatr na pewno wiatrakowi ukradną.

A wtynczos — to już wiatrok bydzie móg iść ino motorkiym. Już mu ta wiatr nie bydzie kuniecz- ny. I wtynczos to nawet i śmigi bydzie można zdjonć, bo tyż Już na nic nie bydom potrzebne...

Tu urwał, bo niespodziewanie przeciął istary ostro:

Gupiśl

Więc zamilkł i tylko ze strachem jął szukać oj­cowskich spojrzeń. Nie mógł ich jednak pochwycić, bo te jak w urzeczeniu, jak w opamiętaniu chodziły bez przerwy za ruchem wiatraka. Związane z nim, to kłoniły się, to znów wznosiły, podrywane nie­ustannie ku górze wspaniałym, szeirokim gestem roz­pędzonych śmig.

Dopiero gdy ostrożnie bojaźLiwymi pakami ośmie­lił się dotknąć ojcowskich ramion, zwróciły się ku pytającym oczom syna zmęczone źrenice starego. W ich wyblakłym, przygasłym spojrzeniu stanął Franek jak w blasku słońca. Bo w oczach ojca nie dostrzegł ani cienia gniewu, choć jednocześnie su­rowe wargi ojcowskie rzuciły szorstko pytanie:

Bo czy ty, smarkoczu gmpi, widziałeś już kiedy, żeby parzundny wiatrok móg być przez śmigów?!

FREUNDSCHAFT

Megafony rzuciły zapowiedź: „Głos zabierze czło- nek delegacji Niemieckiej Repuhliki Demokratycz­nej!"

I zaraz ogromną salę obrad Światowego Kongresu Obrońców Pokoju wypełniły twarde, gardłowe tony niemieckiej mowy.

Ich dźwięk sprawił, że natychmiast skrzyżowały się z sobą spojrzenia obydwu delegatów Pomorza.

Zakomunikowali sobie wzrokiem: niepokój, nie­ufność i niechęć. Z trudem kiełznaną niechęć.

Po czym rozżarzone czujnością spojrzenia nie odrywaiy się już ani na chwilę od mównicy, nad którą wyrastała nieruchomo smukła sylwetka mów- cy.

Twarzy przemawiającego dokładnie odczytać nie mogli. Dzieliła ich od mównicy, ustawionej tuż przed wzniesieniem dla prezydium, niemal cała długość sali. Za to głos mówcy był blisko. Natrętnie blisko. Rozdęty i tubalny, napierał na nich tętniącym stru­mieniem z dziesiątków huczących głośników lub wszeptywał się do ich uszu za pośrednictwem słu­chawek, podających tekst przemówienia w natych­miastowym tłumaczeniu.

Delegat Bydgoszczy nagłym, porywczym ruchem odjął słuchawki od uszu. Nie trzeba mu tłumacza. Języka Prusaków nauczono go przecież w szkole,

wówczas, gdy jego rodzinne miasto znosić jeszcze musiało narzuconą mu nazwę: Bromberg.

A później, gdy Bydgoszcz znowu przemianowano na Broroberg, przypomniane mu zostały dokładnie wszystkie co najtwardsze, najhardziej wrogie wy­razy ze słowników Bismarcka i Hitlera podczas „Krwawej Niedzieli" bydgoskiej i w czasie długich, ponurych lat pracy przymusowej w warsztatach sto­czni szczecińskiej.

Więc teraz w sens tej mowy zgrzytliwej i zbyt głośnej wsłuchuje się z niechętną, ale napiętą uwagą.

Jakże dziwnie brzmią dlań w niemieckich ustach słowa łagodne i pojednawcze: o pokoju, przyjaźni, współpracy. Zapewnienia, że za granicą na Odrze i Nysie ludność Niemieckiej Republiki Demokratycz­nej pracuje dla pokoju i naprawienia krzywd, wy­rządzonych narodom przez zaborczość niemiecką.

Jakże dziwne, jakże wręcz nieprawdopodobne wy­dają się te proste stwierdzenia, wygłaszane w ję­zyku Adolfa Hitlera...

Zaniepokojony rozgląda się po sali. Czyż wśród tych niemal d/wóch tysięcy delegatów, reprezentują­cych 81 krajów, nie znajdzie się nikt, kogo by także do najwyższego stopnia nie wzburzyły dźwięki tej mowy tak znienawidzonej przez tyle narodów świa­ta? Przecież są wśród delegatów Czesi, Francuzi, Ho­lendrzy, Belgowie... Są ludzie radzieccy, którym, tak samo jak Polakom, w tej mowie gardłowej i szor­stkiej najwięcej ogłaszano wyroków zagłady i śmier­ci. Czyżby już wszyscy zapomnieli?... Czyżby odu­rzył ich i znieczulił łagodny błękit, dominujący w ogromnej sali kongresu? Na długich niebieskich chorągwiach kołyszą się miękko niezliczone białe gołębie. Jak się to dzieje, że nie poderwą się i nie

sfruną, spłoszone mową, która jest jak ostry zgrzyt kamieni, rzucanych z furią i toczących się twardo po bruku?

Gdy przedstawiciel Niemieckiej Republiki Demo­kratycznej przestał przemawiać, zerwały się oklaski szerokim, życzliwym werblem. Tylko delegat Byd­goszczy nie złożył rąk do oklasku. Zdeterminowany podniósł się ze swego miejsca i milczący i chmur­ny opuścił salę obrad.

Dopiero późnym wieczorem, zmęczony i jeszcze bardziej posępny, wrócił do hotelu.

Na zaniepokojone spojrzenia towarzysza ¡podróży nie odpowiedział mic. Siadł ciężko na jednym z dwu łóżek w pokoju i zapalił papierosa. Jednak wzbu­rzenie jego okazało się silniejsze nad wrodzoną nie­chęć do tracenia słów.

Nie mogę, psiakrew! Nie mogę w żaden spo­sób uwierzyć... -— wybuchnął.

W co pan nie może uwierzyć?

W szczerość niemieckich zapewnień o ich ucz­ciwych w stosunku do nas zamiarach. Pokój! Przy­jaźń! Słyszeliśmy to już od nich nieraz. I często, za często braliśmy ich słowa za dobrą monetę. I za tę naszą niepoprawną ufność płaciliśmy potem drogo. Okrutnie drogo. Powiadają: mądry Polak po szko­dzie. Nie trzeba tej ostatniej, największej naszej szkody daleko szukać. Odbyłem właśnie spacer mię­dzy ruinami Warszawy. Wystarczy zresztą trochę poszperać w pamięci, aby wywołać tysiące oskarżeń i zaalarmować tysiącem ostrzeżeń... Tylko że naszą polską czujność ogromnie łatwo znieczulić. Życzli­wy uśmiech, uprzejmy gest, okrągły frazes i już nic z nauki, jaką należałoby wyciągnąć ze szkody.

Powiedział pan: wystarczy poszperać w pa­mięci...

Właśnie. Bo czyż jest choć jedna ¡polska pa­mięć, która by po zetknięciu z Niemcami nie zanoto­wała najgorszych wspomnień?

To prawda. Jednak czy tylko najgorszych?

Nie rozumiem.

Niech więc pan pozwoli, że poszperam w pa­mięci...

Słucham.

...Było to w pierwszych dniach klęski. Tragiczny wrzesień zaskoczył mnie w Borach Marzelewskich. Spędzałem tam wakacje u brata mego, leśnika. Jego domek, otoczony leśnym gąszczem, stał przy polnej drodze, dalekiej od traktów, którymi przewalało się nieszczęście. Brata, plutonowego rezerwy, powoła­no pod broń już na kilka dni przed mobilizacją. W domu została bratowa z synkiem oraz stary, wy­służony gajowy. Ja z powodu organicznej wady ser­ca niezdolny byłem do służby wojskowej. Brat przed odjazdem prosił, abym w wypadku wybuchu wojny nie opuszczał jego najbliższych. Na kilka dni przed katastrofą lichy, jedno-lampowy odbiornik radiowy brata powiadomił mnie o przedłużeniu przez mini­sterstwo oświaty wakacji szkolnych. Nie potrzebo­wałem więc wracać do Środy, do gimnazjum, w któ­rym nauczałem języków obcych. Gdyby nie wisząca nad nami groza, cieszyłbym się z przedłużenia wa­kacji jak sztubak. Boć czas był wyjątkowo piękny, a las urzekający urodą. I cisza, tak pomagająca w pracy od dawna już przeze mnie podjętej. Całą walizkę notatek, wypisów, uwag i wniosków nale­

żało nareszcie uporządkować i zestawić. I wszystko starannie przepisać „na czysto", aby rękopis można było oddać do druku. Sprawa wymagała wielu spo­kojnych godzin, bo całość pracy urosła do rozmia­rów pękatego tomu. W trakcie roku szkolnego tych wolnych godzin miałem, niestety, zbyt mało. Trzeba było przecież dodatkowo wieczorami uczyć także ję­zyka polskiego w szkole dokształcającej, aby jakoś opędzić wydatki na żyde i na książki, tak niezbed- ne, a tak drogie. Nie bardzo w gruncie rzeczy wie­rząc w możliwość zbrojnego konfliktu, byłem wielce rad z kilkutygodniowego przedłużenia moich wol­nych dni. A nuż uda mi się jednak napisać książkę do końca. Książkę, po której obiecywałem sobie tak wiele...

W ostatnich dniach nawet głośnik przestał mi przeszkadzać. Mój mały bratanek bawiąc się strącił aparat radiowy ze stolika. Jedyna jego lampka ogłuchła. I już tylko gazeta, z pewnym opóźnieniem dostarczana do naszego leśnego ustronia, przynosiła wiadomości ze świata. Wiadomości zbyt sprzeczne i komentarze do nich zbyt dziwaczne i niemądre, aby można było dawać im wiarę.

Na pewno skończy się wszystko na wojnie nerwów — pocieszałem strapioną bratową. — Hitler, przekonawszy się, że na nas jego histeryczne wrza­ski nie robią wrażenia, będzie musiał, we własnym interesie, rozładować napięcie. Nie jest przecież aż tak głupi, by ryzykować konflikt zbrojny, który mu­si nieuchronnie zakończyć się klęską Niemiec.

Nawet wiadomość o ogłoszeniu przez Polskę mo­bilizacji nie wytrąciła mnie z równowagi.

Niewątpliwie — tłumaczyłem — sytuacja na­pięta jest do ostateczności, ale właśnie nasza zdecy-

dawana postawa przekona chyba wreszcie ¡hitlerow­ców, że ich próby szantażu na nic się z nami nie zdadzą...

Dopiero bomby, zrzucone z samolotu na odległy od nas o milę wrzesiński dwonzec, przekonały mnie, że ludzie rządzący Niemcami są daleko bardziej nie­poczytalni, niż by się to motgło zdawać.

Wojna zaczęła się dla nas dniami niczym nie zmą­conej ciszy. Z miasteczka przestał przyjeżdżać listo­nosz, a z odległego o dwa kilometry nadleśnictwa przestano przesyłać dyspozycje. Nadleśniczy z całą rodziną wyjechał ponoć do Warszawy. Bratowa z wyprawy po zakupy do Wrześni wróciła niemal z pustymi rękami:

Dworzec i cukrownia zupełnie zbombardowa­ne — opowiadała z przejęciem. — Ruch kolejowy zamarł. Urzędy nieczynne, sklepy pozamykane. Wie­le ludzi uciekło. Samochodami, powózkami, a prze­ważnie pieszo. Pozostali snują się po ulicach i po­wtarzają przedziwne wieści: że hitlerowcy już zajęli Pomorze, że armia francuska stanęła nad Renem, że Anglicy lądują w Gdyni, że polskie samoloty zbom­bardowały Berlin... Na pewno jednak nic nikomu nie wiadomo. Bo i skąd. Gazety żadne nie dochodzą, a młody Samolewski, ten piekarz, co był zastępcą burmistrza i wciąż radia słucha, powiada, że wszyst­ko to razem wygląda bardzo niedobrze' i że lada dzień Niemcy zajmą Poznań i Wrześnię...

Wiceburmistrz Samolewski przewidział trafnie. W kilka dni później kierownik szkoły, Janicki, za­pukał do drzwi leśniczówki i poprosił o udzielenie mu schronienia.

Niemcy już są w mieście — oświadczył, opadł­szy ciężko na krzesło. Był tak wyczerpany i przy-

gnębiony, że ledwie panował nad sobą. — Weszli do miasta jak do swego... — opowiadał, przyszedłszy nieco do siebie.

Tak bez wszystkiygu, bez jednygu strzału?... — gorszył się stary gajowy.

A Mo im miał w tym przeszkodzić! — niemal z irytacją odpowiedział Janicki. — Nasz pułk dawno już pomaszerował na Kutno, wszyscy zdolni do no­szenia broni, spełniając nakaz mobilizacyjny, wy­ruszyli za wojskiem, starosta uciekł, policja uciekła, więc kto miał walczyć? I dobrze, że nikt z naszych oporu nie stawiał, boby nas teraz hitlerowcy z zem­sty wszystkich chyba wymordowali. I tak natych­miast po' swoim wejściu do miasta i zajęciu ratusza zaaresztowali burmistrza, aptekarza i dyrektora gim­nazjum. Po mnie także przyszli, ale ich dostrzegłem przez ofcno, kiedy dzwonili przy furtce przed szkołą, i wymknąłem się przez ogród. Schroniłem się na pa­rę godzin u teścia. Bóg raczy wiedzieć, co z areszto­wanymi zrobią. Może wzdęli ich tylko jako zakład­ników. Wkrótce po ich zabraniu wezwali na ratusz tych sześć czy siedem rodzin niemieckich, które od dawna mieszkają we Wrześni, i dopytywali się, czy ich ze strony Polaków jaka krzywda nie spotkała... - Ponoć nic złego przeciw nam nie powiedzieli, bo

i powiedzieć nie mogli. Któż by kiedy u nąs krzyw- i dził Niemców bez powodu! A nasi Niemcy zachowy­wali się spokojnie. Tak czy owak, wolałem na razie do domu nie wracać. Przeczekam z paTę dni. Może

o mnie zapomną. Pozwólcie mi dzisiaj zanocować u was, a jutro pójdę dalej, lasem, do kolegi w Nekli. Niech mnie tam u siebie w szkole przez jakiś czas ukryje.

Gdy nazajutrz o świcie Janicki ruszył w dalszą

7*

99

drogę, uszło razem z nim podniecenie, które przy­niósł z sobą z miasta zajętego przez wroga. Wróciła cisza i znów ogarnął leśniczówkę leniwy spokój upalnego dnia. Dzień był tak piękny jak wszystkie zresztą dni tego strasznego września, że po południu nie mogłem usiedzieć w domu. Poszedłem do pobli­skiej brzeziny i leżąc w wysokiej trawie, częściej patrzyłem poprzez listki brzozy w świetlistą jasność nieba niż w karty książki. Na krótko przed podwie­czorkiem ciszę leśną przerwał daleki szum. Nie bez trudu odnalazłem na pałającym błękicie kilkanaście drobnych, srebrzyście lśniących ptaków. Leciały z zachodu na wschód. Szły na dużej wysokości. „A może to sojusznicze?" — podpowiadało życze­nie. Dziecinne życzenie, gdy przecież takie same bia- łosrebme ptaki zniszczyły przed kilku dniami wrze­siński dworzec i cukrownię.

Złe ptaki tak zmalały rychło, że zatraciły się zu­pełnie w oddali. Ale •— rzecz dziwna warkot nie zmalał, lecz rósł. Niebawem stał się tak intensywny, że mnie wreszcie zorientował: toć to nie szum samo­lotów, tylko warkot samochodowego silnika. Samo­chód na naszej drodze?! Zdziwiony, podniosłem się z trawy i skierowałem ku leśniczówce. W tej samej chwili terkot motoru nagle ustał. „Samochód zatrzy­mał się przed naszym domem" uderzyła mnie niespokojna myśl. I zmusiła do przyspieszenia kroku.

Gęsta brzezina dopiero tuż niemal przy drodze odsłoniła mi widok na niepożądanych gości. Prze­skoczywszy rów oddzielający las od drogi, znala­złem się o kilkanaście tylko kroków od otwartego, wojskowego samochodu, stojącego przed niskim gankiem leśniczówki. Na stopniach ganku rosły męż­czyzna w czarnym mundurze rozpytywał o coś bra­

tową i gajowego. Bliżej zaś, przy masce samochodu, stał młody żołnierz z karabinem w rękach. Karabin ten na mój widok podniesiony został gwałtownie do wysokości mej piersi i krótkie halt osadziło mnie na miejscu.

- ^ Hände hoch! — zawtórował wrzaskliwie zielo­nemu mundurowi czarny.

Zdziwiony podniosłem ręce w górę i podczas gdy lufa karabinu dotykała niemal mego ubrania, czar­no umundurowany hitlerowiec obszukał mnie szor­stko i z wprawą. Uderzył mnie surowy i tępy wyraz jego .czerwonej, mięsistej twarzy pod czarną, woj­skową czapką z trupią czaszką nad daszkiem.

- Nazywacie się Michał Olejniczak? '-r warknął pytająco po niemiecku, dokończywszy rewizji, lig- Tak^Hodparłem, opuszczając ręce.

I jesteście nauczycielem gimnazjalnym w Śro­dzie? y^gjjgra

HI

Dobrze. Aresztuję wasi — oświadczył krótko.

Dlaczego? Za co?^— zapytałem zaskoczony.

/ «e§- Dowiesz się pan jutro — odpowiedział nie­dbale i zwracając się do żołnierza, rozkazał: — Od­prowadzić aresztowanego do mieszkania. 1 nie spusz­czać go z oka, aż nie wrócimy po was z Wrześni. A wy — dodał surowo, podchodząc do bratowej i gajowego — zapamiętajcie sobie, że jeśli naszemu żołnierzowi stanie się u was najmniejsza choćby krzywda, to każę zastrzelić i was, i tych trzydziestu polskich zakładników, których trzymają zamknię­tych na wrzesińskim ratuszu.

To rzekłszy siadł w samochodzie obok szofera

i ruszyli.

A ja z moim wartownikiem znalazłem się w skrom-

Bym gabinecie brata, który w czasie nieobecności gospodarza służył mi za pracownię. Oszołomiony zajściem, siadłem jak zwykle za biurkiem, a mój nie­proszony gość zajął miejsce naprzeciwko mnie w fo­telu, ustawionym nie opodal dTzwd. Przedtem jeszcze stanowczo, choć bez słowa, wzbronił bratowej wej­ścia do pokoju. Ustawiwszy karabin między kola­nami i splótłszy ręce u nasady lufy, jął wodzić wzro­kiem po wnętrzu izby. Mnie unikał wyraźnie, prze­lotnie tylko i jakby ukradkiem rzucając mi spojrze­nia.

Czy panu wiadomo — spróbowałem nawiązać z nim rozmowę — za cóż to ja właściwie zostałem aresztowany?

Nie — odparł po krótkim, ale widocznym wa­haniu.

Wie — zdałem sobie sprawę — ale albo boi się, albo nie chce odpowiedzieć na moje pytanie. Tru­dno, trzeba będzie poczekać aż odpowiedzą udzieli mi po prostu dalszy przebieg wypadków".

Ale wypadki na razie nie biegły, tylko wlokły się, jak umieją się wlec leniwe minuty w upalnej, wiej­skiej ciszy. Próba czytania którejś z leżących prze­de mną na biurku książek nie zdała się na nic. Prze­szkadzała jej myśl natrętna jak mucha, a krążąca uparcie dookoła przyczyny mego aresztowania. Nie dałem przecież ku temu żadnego powodu, nie po­czuwałem się do żadnej winy. Więc chodzi tu chyba

o nieporozumienie czy omyłkę Ale i to nie, boć aresztujący mnie hitlerowiec znał dokładnie moje nazwisko i imię oraz rodzaj i miejsce mego zajęcia. A także nie ulegało żadnej wątpliwości, że to spe­cjalnie po mnie przyjechali Niemcy aż do marze- lewskiej leśniczówka. Ustalenie sobie tego faktu

wzmogło wybitnie mój niepokój. Ale i obudziło py­tanie: skąd wzięli hitlerowcy mój „leśny" adres? Znała go przecież tylko gospodyni, u której w Śro­dzie odnajmowałem pokój. A ta na pewno nie po­wróciła jeszcze z Lublina, dokąd pojechała do cho­rej córki. Więc .któż w takim razie mógł aż tale do­kładnie poinformować o mnie Niemców?

Dociekaniom podeszła nagle z pomocą pamięć, podsunąwszy wyobraźni dużych rozmiarów zeszyt ■z okólnikami dyrekcji w sekretariacie gimnazjum. W myśl poleoania władzy szkolnej członkowie gro­na pedagogicznego wpisali do wspomnianego ze­szytu na osobnej stronie swe adresy wakacyjne. Czytelnie, z podaniem wszystkich szczegółów, iwy1ka­ligrafowałem także i mój adres. Zeszyt z okólnika­mi znalazł się, widać, w rękach niemieckiej policji.

I oto stąd łatwość, z jaką Niemcy trafić mogli do mego leśnego ustronia.

No tak, ale po co ze mną właśnie zadawali sobie aż tyle trudu? Po co fatygowali się ze Środy aż do laisów marzelewskich? Stanowczo, tej zagadki nie umiałem rozwiązać sam. Gdybyż zechciał pomóc mi w tym mój wartownik...

Skierowawszy na niego baczniejsze spojrzenie, stwierdziłem nie bez zdumienia, że młody żołnierz . śpi. Bardzo widać znużony, uległ obezwładniającej upalnej ciszy. Wparłszy się wygodnie w oparcie staroświeckiego fotela, spał głębokim snem młodo­ści Mogłem mu się teraz przyjrzeć bez przeszkód. Wynik tej szczegółowej obserwacji pogłębił jeszcze mój pierwszy pogląd: Niemiec wyglądał raczej sym­patycznie. Twarz wydłużona i wąska o wysokim czole, łagodnych, chłopięcych jeszcze ustach i mięk­kim zarysie podbródka nie godziła się ani z ro-

dzajem ubioru, ani tym mniej z charakterem sytu­acji. Kontrast ten w jeszcze większym stopniu pod­kreślały ręce, bezwładnie zwisające wzdłuż kolby karabinu, ręce o długich, cienkich palcach uczonego czy muzyka.

Byłoby zadaniem dziecinnie łatwym wyjąć kara­bin z rąk śpiącego strażnika i unieszkodliwić wroga. Czy jednak cena za odzyskanie swobody nie byłaby nazbyt wysoka? Trzydziestu zakładników z wrze­sińskiego ratusza zapłaciłoby za nią życiem.

Wstałem od biurka i podszedłszy do okna otwar­łem je. Do pokoju wpłynął łagodnie lekki, pachnący chłód leśnego wieczoru. A wraz z nim kusząca myśl: przeskoczyć niski parapet okna i zagłębić się w las. Przepaść w nim nietrudno. Nawet takiemu miesz­czuchowi jak ja. Ale jak tu wydawać na gniew wroga dom brata, bratową i jej synka. A zabrać ich z sobą? Czyż mogę jednak narażać ich na tułaczy los, gdy sprawa mego aresztowania okaże się na pewno nieporozumieniem? Więc zwróciłem się do śpiącego wartownika a dotknąłem jego ramienia. Poderwał się nagle rozbudzony i z trudem wypły­wając z głębin snu na powierzchnię jawy, wlepił we mnie pytająco swe zdziwione źrenice:

Zasnąłem... — skonstatował przytomniejąc.

Tak — potwierdziłem z uśmiechem — zasnął pan. I to tak mocno, że musiałem pana obudzić, bo jest pan przecież na służbie. A wartownikowi spać nie wolno...

Popatrzył na otwarte okno, na mnie siedzącego znów spokojnie za biurkiem i zmieszany i zdumiony jednocześnie mruknął zażenowany:

Dziękuję. W tej samej chwili, otwarłszy i impetem drzwi

do pokoju, stanęła w progu bratowa i nie zwra­cając żadnej uwagi na wartownika, oświadczyła P° prostu:

Przyniosę ci, Michaś, coś do zjedzenia, abyś nie był głodny, gdybyś musiał... jechać.

Głodny właściwie nie jestem, ale masz rację: trzeba coś przekąsić na wszelki wypadek. I... moja droga, bądź tak dobra i przynieś... dwa nakrycia.

Żołnierz nie zaprotestował i po krótkim ociąganiu się zaczął z wilczym apetytem pałaszować przynie­siony przez bratową posiłek. Jedząc naprzeciw mnie, na biurku, zauważył odsuniętą na bok stertę książek:

Prawie same niemieckie — stwierdził nie bez zdziwienia.

O, to tylko drobna część tego, co mam w swej bibliotece w Środzie.

Interesuje się pan literaturą niemiecką?

Bardzo. I to z dwu powodów. Raz dlatego, że nauczam w gimnazjum języka niemieckiego, a po­nadto — ponieważ od Lat już pracuję nad książką, która stanowić ma wybór literackich dokumentów przyjaźni niemiecko-polskiej.

Przyjaźni Niemców do Polski?! Nie rozumiem. Przecież nasze dwa narody nienawidziły się zawsze śmiertelnie. Wystarczy odwołać się do świadectwa historii. Nie jestem wprawdzie historykiem, bo stu­diuję architekturę, ale pamiętam dobrze, czego mnie nauczono w gimnazjum...

Mam poważne po temu powody, aby nie żywić zaufania do tej historii, której pana uczono w szko­le. Ale przyznaję, że istotnie w świetle nawet naj­bardziej obiektywnie podanych faktów historycz­nych lista krzywd wyrządzonych przez pański na­

ród mojemu narodowi jest, niestety, naprawdę ogromna.

Krzywd? Czy krzywdami ¡nazywa pan wielo­wiekowe wysiłki niemieckie, zmierzające do cywili­zacyjnego i kulturalnego podżwignięcia sąsiadów na wschodzie? Przecież to chyba święty obowiązek państw kulturalnie wyższych w stosunku do naro­dów zacofanych i... barbarzyńskich. /

Mówi pan jak Goebbels, czy nawet jak sam HitleT...

Chyba... nie — zawahał się mój rozmówca.

I dodał po chwili: — Nie jestem narodowym socja­listą. Staram się po prostu ujmować te problemy tak, jak ujmować je powinien dobry Niemiec.

Powiedział pan: dobry Niemiec. Uchwyćmy to określenie nieco precyzyjniej. A więc, dobrym Niemcem jest tylko Niemiec prawy i szlachetny. W takim ujęciu nie hędą dobrymi Niemcami ani Hitler, ani Wilhelm II, ani Bismarck, ani Fryderyk Wielki, ani sięgając coraz dalej i jak najdalej — graf Gero. Bo nie byli to ludzie ani uczciwi, ani szlachetni. Jest tragicznym nieporozumieniem fakt, że właśnie ludziom moralnie u was najmniejszym historia wasza dodała przymiotnik: wielki.

Mówi pan jak prawdziwy polski szowinista.

Czyżby? Czy może pan zaprzeczyć, że wszyscy wymienieni przeze mnie wodzowie niemczyzny nie byli apostołami nienawiści?

Byli reprezentantami interesów niemieckiego narodu.

Nie jest prawym przedstawicielem swego na­rodu, kto reprezentuje przemoc, niesprawiedliwość

i nienawiść

W takim razie — zauważył ironicznie mój roz­mówca — nic nie będzie z pańskiej książki.

Ni© rozumiem?

No, bo po prostu nie znajdzie pan u nas wcale tych swoich dobrych Niemców.

Taik pasn utrzymuje?

Oczywiście...

A jednak znalazłem ich. I to niemało. I wciąż znajduję dalszych. Choć ograniczam się tylko do li­teratów. Poszukiwania nie były wcale tak trudne, gdy szło o waszych pisarzy największych, czy naj­bardziej znanych, jak Goethe, Schiller, Grillparzer, Uhland, Chamisso, Gregorovius... Już znacznie wię­kszy kłopot był z mniej głośnymi czy całkiem za­pomnianymi, jak na przykład anonimowi pisarze lu­dowi. Bo utwory i takich znalazłem.

Hm, to ciekawe. Ale w jaki sposób docierał pan do tych nieznanych czy mało znanych obiektów tej pańskiej zdumiewającej kolekcji, gdy nam, Niem­com, nic o nich nie wiadomo?

Widzi pan, literatura niemiecka jest nam, Po­lakom, tak rzekomo kulturalnie strasznie zacofa­nym, o wiele lepiej znana niż w Niemczech piśmien­nictwo polskie. Cóż przeciętny inteligent niemiecki wie na przykład o Mickiewiczu, o Słowackim, o na­szych największych? A u nas na przykład autor Fausta jest nie tylko kimś szeroko znanym, a!e i bar­dzo cenionym. Książkę niemiecką spotka pan u nas bardzo często. Oczywiście z wyjątkiem tych publi­kacji, które noszą już nazbyt wyraźny stempel hitle­rowski. Bo na nie szkoda, doprawdy, miejsca w sza­fie. Na szczęście jednak obok wydawnictw wrogich, nędznych i jadowitych, nie wiadomo: bardziej złych

czy głupich, znajdziemy u was wystąpienia szlachet­ne, głosy uczciwe, rozsądne, domagające się pra­wości i czystości w stosunkach z polskim sąsiadem. Wołające o naprawienie wyrządzanych nam od wie­ków krzywd...

Jakoś... nie spotkałem się z nimi.

Nic dziwnego. Boć ogromnie o to zabiegali ci, którzy najgłośniej po niemiecku komenderowali, aby nie dotarły do społeczeństwa niemieckiego głosy tych, którzy uczciwie o nas po niemiecku pisali. Bo niestety, obok całego szeregu postaci mądrych, szla­chetnych i wspaniałych mieliście wyjątkowo duży odsetek ludzi bardzo złych, odrażająco nikczem­nych, rzec można by: geniuszów nienawiści. I oni to właśnie byli zawsze najgłośniejsi i najruchliwsi. Dysponowali tym szczególnym gatunkiem przebieg­łości i sprytu, który tak często cechuje jednostki ograniczone czy wręcz głupie. A tak się działo przez wieki fatalnie, fatalnie zarówno dLa was, jak i dla waszych sąsiadów, że narodem wspaniałych myśli­cieli i wielkich poetów rządzili i rządzą do dziś prze­ważnie ludzie najpodlejszego gatunku. Ordynarny, prostacki wrzask ich pruskiej komendy zagłuszył każdy wyraz szlachetny, każdy uczciwy protest, wszelkie wołania o sprawiedliwość. Więc powta­rzam: wcale mnie nie dziwi, że głosy te do pana nie dotarły. Ani do pana, ani do pańskich współbraci. Ale myślę, iż przyjdzie taki czas, gdy dotrą. Gdy swoją wielką rolę spełnią. Wtedy mianowicie, kiedy wasi wielcy krzykacze zachrypną. I z myślą o tych dniach zbieram wszystkie życzliwe i uczciwe wypo­wiedzi pańskich rodaków o nas. Mogę pana zape­wnić, że jest ich sporo. I że wystąpienia te często w sposób niezmiernie żarliwy, bardzo gorący stfeją

w obronie prześladowanej Polski i Polaków. Weźmy dla przykładu wypowiedzi Bettiny von Arnim...

Czyje?

Bettiny von Arnim, pisarki niemieckiej, działa­jącej w pierwszej połowie XIX wieku.

Nie przypominam sobie.

Nic dziwnego. Była przecież zawziętą przeciw­niczką prusactwa. Więc w Niemczech rządzonych przez Prusaków czy Hitlera nie mogła być dobrze widziana. Zwłaszcza że najgłośniejsze jej pisma — to płomienny protest przeciwko metodom przemocy, gwałtu i kłamstwa, stosowanym przez zaborcę na ziemiach zabranych Polsce. Toć przecież właśnie na skutek jej protestów uniknął Ludwik Mierosław­ski, jeden z przywódców polskich w okresie Wiosny Ludów, kary śmierci. Oto co pisze ta żarliwa bojow- niczka o wolność ludów:

Ojczyzno moja niemiecka, jakże imię twoje spla­mione!

...Czy zasługujesz jeszcze na czyjekolwiek zaufa­nie?! I któryż z twoich władców zdoła wyrosnąć po­nad ohydą despotyzmu? Powołajmy na świadków Polaków. I zapytajmy, co sądzą o niemieckiej spra­wiedliwości. Odpowiedzą: „Złamaliście zawarte z na­mi przymierze". Zapytajmy o niemiecką rycerskość. Odpowiedzą: „Gnębiliście nas, rozbrojonych. Pięt­nowaliście naszych jeńców!..."

...Epilepsją szatana są zatrute oszczercze opinie

o Polakach, zaszczepione ludności niemieckiej, któ­ra nieświadoma prawdy wyrządza Polsce niesłycha­ne krzywdy. Gdy jednak dojdzie do prawdy, wów­czas biada oszustom. Wówczas lud niemiecki zwróci gniew swój przeciw tym, którzy przez swe potworne

kłamstwa uczynili zeń narzędzie niezliczonych zbro­dni!

Kiedy to zostało napisane? — zapytał mój strażnik, gdym przerwał czytanie.

- — Przed stu z górą laty.

Wyciągnął rękę po książkę.

Zdumiewające, zdumiewające... — pomrukiwał, przerzucając jej kartki. — Hm — dodał głośniej po dłiiższym namyśle —- ciekaw jestem, co by Bettina von. Arnim napisała dziś, gdyby widziała, jak armia niemiecka ogarnia całą Polskę?

Ogarnia... całą Polskę?!

No, bo jak to inaczej określić? Niech pan po­słucha, co mówi o tym ostatni „Voelkischer Beoba­chter".

Odpiąwszy guzik munduru, wydobył z wewmętrz- nej jego kieszeni najświeższy egzemplarz dziennika i rozłożywszy go odczytał komunikat naczelnego dowództwa armii:

Kraków, Bydgoszcz i Grudziądz są w naszych rękach. „Korytarz" nie dzieli już Prus Wschodnich i Gdańska od macierzy niemieckiej. Nieprzyjaciel odrzucony został na całym froncie i znajduje się w pełnym odwrocie...

Kraków, Bydgoszcz, Grudziądz w rękach hitlerow­ców! Wiadomości wydały się zbyt straszne, by mo­gły być prawdziwe. Wyrwałem gazetę z rąk żołnie­rza i sam odczytałem /komunikat. Niestety! Usłysza­ny co dopiero fragment był początkiem rozkazu dziennego generała Brauchitscha do żołnierzy frontu wschodniego. Fatalne wiadomości nie były zatem zmyślone.

Co powiedziałaby na to Bettina von Arnim? Czy jeszcze wierzyłaby w gniew niemieckiego ludu?

Trwało chyba dłuższą chwilą, zanim oszołomiony i przybity zdobyłem się na odpowiedź:

No cóż, dopisałaby z ciężkim sercem jeszcze jedną więcej, wielką winę na koncie długów niemiec­kiego państwa, długów, które lud niemiecki będzie musiał któregoś dnia za swoich niefortunnych przy­wódców zapłacić.

Wierzy pan w nadejście takiego dnia?

Czy wierzę? Nie, ja na nadejście takiego dnia liczę. Z całą pewnością liczę. A pan?

Żołnierz rozłożył szeroko ręce z gestem najgłęb­szego powątpiewania.

Proszę wybaczyć — rzekł — ale wy, Polacy, macie u ¡nas, i nie tylko u nas, opinię nieuleczalnych fantastów...

My zaś, i nie tylko my, pomawiamy was, Niem­ców, o brak wyobraźni. Jednak nie mówmy o fan- iazji, gdy zastanawiamy się nad sprawą należytego ułożenia stosunków między dwoma narodami bez­pośrednio ze sobą sąsiadującymi. Nad znalezieniem jedynie właściwej formy tych stosunków. Bo przy­zna pan, że dotychczasowa, od tysiąca lat aż do chwali obecne j stosowana przez was zasada niena­wiści nie dała dobrych wyników ani wam, ani nam. Czas więc już najwyższy, aby ją zmienić. Aby głu­pie metody wrogości zastąpić wreszcie zasadami zdrowego rozsądku. Będzie to możliwe, oczywiście, nie prędzej, aż narody nasze nie dojrzeją do rozma­wiania z sobą be« niepożądanych pośredników. Bez tych, którzy ciemnymi drogami zdobywszy władzę, nadużywają jej w sposób katastrofalny dla swych społeczeństw. Im większe jednak są nadużycia, im jaskrawsze, tym bliższa chwila przejrzenia. I może

właśnie bliższa dziś niż jeszcze podczas pokojowego wczoraj...

A mnie strasznie trudno właśniie teraz podzie­lać pańskie przekonania.

A no — zakonkludowałem — kto dożyje, zo­baczy.

Zdziwiło mnie, że ta moja konkluzja, utartym moc­no zwrotem wyrażona, w zupełnie widoczny sposób spłoszyła jakby mego rozmówcę. Jego bladobłękit- ne, z chłopięcą niemal bezceremonialnością wpatrzo­ne we mnie oczy, zaczęły nagle unikać mego spoj­rzenia-

Wyraźnie przełamując się, podjął przerwaną roz­mowę:

Powiedział pan: kto dożyje...

Tak. I cóż w tym szczególnego?

To mianowicie, że właśnie pan i że właśnie w takiej chwili mówi mi tyle o przyjaźni polsko-nie­mieckiej... •

Mówiłbym o tym do każdego Niemca, który by zechciał słuchać. Boć przecież pracę swą przezna­czam nie tylko dla czytelników polskich, ale i nie­mieckich. Dopiero odczytana przez jednych i dru­gich będzie mogła skutecznie spełniać swoje zadanie.

Obawiam się, że niestety, oiie będzie czytana przez nikogo.

Czemu?

Bo pan jej pisania nie dokończy...

Nie rozumiem.

Ponieważ jutro... — zaczął i urwał, zmieszany nagle i poruszony.

Co jutro? — naparłem nań z niecierpliwością.

Podniósł na mnie spojrzenie pociemniałe i jakby

współczujące. I głosem niespodziewanie odmiennym powiedział prędko:

Jutro rano zostanie pan z grupą aresztowanych już Polaków rozstrzelany na rynku miasta Srodyl

Zastanawiałem się ongi nieraz nad tym, co od­czuwać może oskarżony, który na sali sądowej usły­szy wyrok śmierci. Bo słowa, które padły oto z ust niemieckiego żołnierza, nie były przecież niczym innym. Pamiętam dobrze, że pierwszą moją reakcją było zdumienie, że wyroku śmierci słucham tak spokojnie. Bo najmniejszej nie miałem wątpliwości w prawdomówność mojego rozmówcy. Był sam zbyt wyraźnie poruszony wieścią, którą mi wyjawił. Sku­bał nerwowo pasek karabinu i rzucał mi ukradkowe spojrzenia, które znacznie więcej wyrażały żalu niż ciekawości. Mnie zaś ogarnęło uczucie obezwładnia­jącego znużenia. Najchętniej wyprosiłbym mego nieproszonego gościa, wyciągnął się na starej, wy­godnej kanapie i pozostał sam z tą niesamowitą, nie dającą się pojąć wiadomością. Prawie ze zdziwie­niem usłyszałem tymczasem swój własny głos, tak zgaszony, że niemal mi obcy:

Czy mógłby mi pan powiedzieć, za co, za jakie wjiny mam być jutaro... rozstrzelany?

—• Za to, że czterech vołksdeutschów ze Środy, in temowanych przez władze polskie w chwili ogło­szenia mobilizacji, nie powróciło dotąd do domu. Zostali podobno zamordowani...

Ależ ja przecież nie miałem nic wspólnego z ich internowaniem. Mogę łatwo dotwaeść, że od przeszło dwóch miesięcy, nie wyjeżdżałem z Ma- rzelewa.

Mój wartownik wzruszył ramionami.

Nikt pana o to nie będzie pytał. Bo jest rozkaz,

aby zebrać kilkunastu najbardziej znanych w mie­ście polskich działaczy i rozstrzelać ich jutro rano publicznie na rynku. Nazwisko pana znalazło się na liście tych kilkunastu... wybranych.

Aż skłębiło mi się nagle w głowie od nagłego na- poru argumentów:

Przecież to straszne, niesłychane bezprawie ka­rać, i to aż śmiercią, za niepopełnione winyl"

...Może w ogóle nieprawdziwa jest wiadomość

0 zamordowaniu internowanych volksdeutschów! Może zginęli na skutek niemieckich nalotów bom­bowych! A może nawet żyją i niebawem wrócą!

...Mnie zaś zaliczyć do najbardziej zasłużonych działaczy społecznych czy politycznych w mieście

toć to także wyraźne nieporozumienie!"

Zreflektowałem się. Sprawiły to bladoniebieskie, chłopięce oczy mego strażnika, że fala oburzenia

1 protestów nie wylała się potokiem słów. Bo i po co? Po cóż przekonywać o niesłuszności kary do­zorcę, który spełniając narzucony mu rozkaz, wie­dzie cię na miejsce stracenia.

Na miejsce stracenia?! Mnie?! Coraz bardziej go­rączkowo pracująca myśl nie mogła w żaden sposób przyjąć prawdopodobieństwa tej zbliżającej się nie­uchronnie katastrofy. Ale instynkt już zareagował należycie: na przemian to wzmożoną aktywnością wyobraźni, rozpaczliwie poszukującej sposobów ra­tunku, to znów strachem, paraliżującym każdy od­ruch, każdą myśl.

W rozterce mechanicznie porządkując leżące prze­de mną papiery, strąciłem jeden z arkuszy na podło­gę. Niemiec, uprzedzając mnie, podniósł kartkę i po­łożył ją na biurku. Nie podziękowałem mu nawet. Pomyślałem: „Po co to podnosić, układać i zbierać.

Trud to już przecież zbyteczny. Praca moja nie do­kończona, na nic się nie zda. Przepadnie razem ze mną. Niech więc przepadał..."

Zdeterminowany rozżaleniem otwarłem gwałtow­nie drzwiczki do pieca, by wrizucić doń i spalić cały plik rękopisów. Przeszkodził jednak temu zamiaro­wi mój strażnki:

Nie wolno! — oświadczył stanowczo.

Jak to, nie wolno? — zareagowałem szorstko.

Bez słowa wyjął mi z rąk stłoczone i zmięte ar­kusze i po stairannym ich ułożeniu zapakował je w dobytą z kieszeni gazetę. W trakcie tej pedan­tycznie wykonywanej czynności nagle znierucho­miał. Bo przez otwarte okno pokoju dobiegł nas od­legły klakson samochodu. Serce poderwało mi się gwałtownie. Milcząc wsłuchiwaliśmy się natarczy­wie w łagodny szum kołysanego lekkim wiatrem lasu. Sygnał, znacznie już wyraźniejszy, powtórzył się po niedługiej chwili.

Jadą po nas — mruknął żołnierz i odruchowo zapiął nie dopięty mundur.

Znowu tu jadą! — wpadła z wiadomością bra­towa.

Niech pani to zabierze i niech pani to staran­nie ukryje — zwrócił się do niej -żołnierz, wręczając jej pakiet z moimi rękopisami. — A pan niech wło­ży na siebie jakieś cieplejsze okrycie — dorzucił pod moim adresem — bo wieczory już teraz chłodne.

Po co? — wtrąciła się bratowa. — Czy szwa­gier ma gdzie wyjeżdżać? I co z nim chcecie zro- hić? — zarzuciła Niemca pytaniami na poły gniew­nym, na poły wylęknionym głosem.

Pojedzie z nami. Niedaleko... — wymijająco

odpowiedział żołnierz. — Ale droga jest bardzo zła, więc po jedziemy dość długo.

Przyniosę ci zimowe palto Stefana — pospiesz­nie zdecydowała bratowa. — Bo twój letni płaszcz jest już naprawdę zbyt lekki.

Gdy wybiegła, zapytałem żołnierza, czy nie trzeba by jej jednak powiadomić o tym, co mnie czeka.

Niel — żachnął się. — Stanowczo niel Kobieta się załamie i sturmfuhrer gotów się dowiedzieć, że zdradziłem tajemnicę służbową.

W takim razie napiszę dla niej parę słów i zo­stawię kartkę na biurku. Przeczyta ją po naszym wyjeździe...

Jednak było już na to za późno. Zgrzyt hamowa­nego motoru, zmieszamy z wściekłym ujadaniem Dia­ny, odezwał się tuż przed domem. Zadudniły twarde kroki na deskach werandy. Żołnierz zdołał jeszcze tylko doskoczyć do okna i prędko je przymknąć, a ja — .wrzucić do szuflady biurka portfel, zegarek i wieczne pióro. Do pokoju wszedł ten sam czarny hitlerowiec, który mnie zaaresztował.

He ii Hitlerl — wrzasnął, dziwacznie zamach­nąwszy ręką. — Al ¡es in Oid.nu.ng? — rzucił pytają­co w stronę stojącego z karabinem u nogi żołnierza.

Jawohll — stuknął obcasami mój strażnik. „Czarny" rozglądał się bacznie po pokoju. Wzrok

jego zatrzymał się na jelenich rogach, wiszących na ścianie wśród trofeów myśliwskich brata.

Rzadko ładny okaz — ocenił z miną znawcy.

I bez ceremonii zdjąwszy go ze ściany, oświadczył:

Jedziemy. Jedziemy nie zwlekając. Musimy jesz­cze przed nocą wydostać się z lasu. Wyprowadzić aresztanta! — rozkazał żołnierzowi.

Mijając esesmana w ciasnym przejściu między

biurkiem a drzwiami, poczułem na twarzy jego od­dech, zionący pomieszaną wonią piwa i cygar. Za drzwiami zatrzymała mnie bratowa, podając roi cięż­ki, zimowy płaszcz brata.

Michaś — załkała raczej niż zapytała — dokąd cię zabierają?

Do Środy.

Ale przecież wnet wrócisz?...

VorwćiTtsl — warknął za moimi plecami hitle­rowiec i popchnął mnie szorstko ku wyjściu na we­randę. — Schnelll Schnell! — przynaglał grubiańsko.

Byłem mu właściwie wdzięczny za to, że tak bru­talnie przeszkodził mi w żegnaniu się z bratową. Cóż bo zdołałbym odpowiedzieć na jej bezradne pytanie, pozostawiając ją w dodatku samotną z dzieckiem i z niedołężnym starcem w tym ogromnym lesie, tyle teraz kryjącym niebezpieczeństw i grozy.

Kazano mi siąść w samochodzie na tylnym siedze­niu po prawej ręce żołnierza. Przednie miejsce obok szofera zajął esesman. I zaraz dał znak do odjazdu.

Ale motor nie chciał zaskoczyć. Daremnie „Czar­ny" klął, a szofer zapuszczał biegi. Nie było rady. Szofer musiał wyjść z samochodu i podnieść maskę motoru. Okazało się, że sprawa jest p>oważniejsza, że leśne drogi dały się bardzo we znaki maszynie.

Naprawa przedłużała się coraz bardziej, a dzień gasnął. Jeszcze tylko do wierzchołków sosen przy­czepiły się na krótką chwilę ostatnie światła zacho­du. „Ostatniego zachodu w moim życiu" — pomyś­lałem, żegnając spojrzeniem niknące z każdą chwilą złotopurpurowe blaski. Skarciwszy swoją myśl za sentymentalizm, coraz baczniej obserwować począ­łem pracę szofera. Jakoś nie mógł się, ani rusz, upo­rać z defektem motoru. W udręczonej lękiem świa­

domości pojawił się błysk nadziei: „Może szofer nie zdoła uruchomić maszyny i może... może nie zdąży­my na wyznaczoną godzinę egzekucji...'' Podobna myśl musiała się, widać, ¡pojawić w świadomości esesmana, bo nie racząc spojrzeć na mnie, rzucił mi pytanie:

Telefon jest w leśniczówce?

r Jest ale nieczynny od chwili wybuchu wojny.

Zakląwszy ordynarnie na polskie porządki, wrza­snął na przyczajoną na garnku bratową, by przy­niosła z mieszkania lampę, bo gęstniejący mrok co­raz bardziej utrudniał szoferowi pracę. Dopiero przy świetle latarni, trzymanej drżącą ręką gajowego, udało mu się po całej godzinie szukania wykryć przyczynę defektu.

Była już chyba północ, gdy motor począł nagle drgać i samochód ruszył przed siebie, zanurzając się w ciemność gęstą jak smoła. Warkot silnika zagłu­szył pożegnalne wołania bratowej, a w leśnym gąsz­czu zgubiły się rychło nikłe światła leśniczówki. Biegnące przed samochodem wątłe smugi jego moc­no przytłumionych reflektorów wyławiały z wysił­kiem wąski szlak nierównej, krętej, gęsto porośnię­tej drogi. W ich świetle trawa, krzewy i pnie drzew, splątane z sobą i zwarte, jawiły się i przesuwały niby wysokie brzegi ciasnego koryta rzeki. „Ponu­rej jak Styks" — podpowiedziały mi kojarzące się wyobrażenia. „Tylko że w mitycznej Grecji nie trze­ba było aż trzech uzbrojonych Charonów, aby prze­wieźć duszę do krainy śmierci” — zmąciła pracę wyobraźni sarkastyczna myśl. Musiała jednak ustą­pić uporczywości wizji, tak przerażająco zimnej w barwie i tak niesamowitej w formach, że zupełnie nierealnej. Tylko chłód wilgotny a coraz dokucz­

liwszy przyzywał do rzeczywistości. Otulając się szczelniej w obszerny płaszcz brata, natrafiłem w kieszeni na jego szklaną fajeczkę. Ująłem ją ciepło końcami palców. Gdzie teraz jej właściciel? Taki zawsze pogodny, życzliwy, serdeczny. Czy żyje jesz­cze i walczy, czy też zginął już na polu bitwy?

I gdzież to pole!? ...Kraków, Bydgoszcz i Grudziądz są w naszych rękach — wracały natarczywie fatalne słowa komunikatu. Nieprzyjaciel odrzucony został na całym ironcie. Ten odrzucony nieprzyjaciel toć to mój brat, moi przyjaciele, moi uczniowie, nasi. Pomyślałem zawstydzony: „Oni tam walczą, krwa­wią i giną tysiącami, a ja tyle przykładam wagi do swego losu. Jakże nędznego. Boć oni giną walcząc, a mnie wiozą oto jak barana przeznaczonego na rzeź..."

Kątem oka zerknąłem na mego strażnika. Siedział drewniany i milczący. A między jego i moimi kola­nami — karabin. Porwać go i podjąć walkęI Bardzo nierówną, ale niech choć taka będzie cena za moje życie. Gorącemu odruchowi przeciwstawił się chłód refleksji: „Jesteśmy wciąż jeszcze na terenie powia­tu wrzesińskiego. Za mój gest trzydziestu zakładni­ków, zamkniętych na wrzesińskim ratuszu, zapłaci jutro życiem”.

Samochód począł zwalniać.

Was ist los? — obudził się z drzemki esesman.

Obawiam się, że zbłądziłem — ociągając przy­znał się szofer. — Bo według moich wyliczeń powin­niśmy już od godziny być na szosie wiodącej z Poz­nania do Środy. A tymczasem ta przeklęta leśna dro­ga nie ma jakoś wcale końca. W tych strasznych ciemnościach człowiek zupełnie traci orientację.

Esesman aż zachrypiał z wściekłości:

To wasza rzecz, do diabła, znaleźć właściwą drogę I I to prędko I Jutro i tak przy raporcie zapła­cicie za wasze niedołęstwo. Najpierw, psiakrew, psujecie wóz, a potem gubicie kierunekl Dummes Aasl

Może — po dłuższej chwili ośmielił się zauwa­żyć szofer — może natrafimy wreszcie na jaki znak, drogowskaz lub tablicę orientacyjną...

Odpowiedziało mu wściekłe sapanie, a potem war­knięcie, rzucone pod moim adresem:

Nie zna pan drogi?

Nie.

Nie chce pan znać, co? Veiiluchtei Polackel A może by tak pomóc pańskiej słabej pamięci szpic­rutą? Jaik pana dobrze wyrżnę w łeb, to pan sobie zaraz kierunek drogi przypomni. Przecież jeździł pan chyba nieraz ze Środy do Marzelewa...

Tak, ale nigdy samochodem, tylko zawsze ko­leją. Drogą okrężną. Na Poznań i Wrześnię... — od­powiedziałem, hamując z trudem oburzenie.

Prowadząc wolno wóz, szofer i esesman nieustan­nie światłami kieszonkowych latarek szukali znaków przydrożnych. Trwało długo, bardzo długo, zanim wreszcie w głębi krzyżujących się leśnych drożyn zamajaczyła w odległości kilkudziesięciu metrów od samochodu tablica orientacyjna. Na jej ¡widok eses­man nakazał żołnierzowi wysiąść i odczytać umiesz­czoną na niej 'informację. Ten wyszedł, aby wrócić za chwilę:

Napis na tablicy jest polski, a ja nie znam pol­skiego.

Esesman zwrócił się do szofera:

Wy także nie znacie tego parszywego języka?

Nie znam.

Padł rozkaz pod adresem żołnierza:

Zabierz z sobą aresztanta i podejdź z nim do tablicy. Niech przetłumaczy napis. Ale uważaj, dur­niu, aby cię Polak nie próbował okłamać!

Poszliśmy. Żołnierz zdjął karabin i poprowadził mnie przed sobą. Tablica stała przy wąskiej drodze, dzielącej las wysokopiennych sosen od głębokiego zagaju młodej, bardzo gęstej choiny. Napis na ta­blicy, wyłowiony smugą światła kieszonkowej la­tarki, informował, że znajdujemy się oto na terenie powiatu średzkiego i że o diwa kilometry stąd w kie­runku na południe biegnie trakt poznańsko-średzki.

Wasz szofer jechał zatem dobrze — zaznaczy­łem, przełożywszy treść napisu.

Tak — mruknął żołnierz i nagle, przysunąwszy się do mnie całkiem blisko, szepnął wyraźnym, drżą­cym z determinacji głosem: — Uciekaj pani

Cofnąłem się o krok, zdumiony, daremnie usiłując w mroku odczytać wyraz twarzy mego strażnika. Powtórzył głośniej, podniecony:

Niechże pan ucieka! PrędzejI

A wrzesińscy zakładnicy?

Jesteśmy już na terenie innego powiatu, A zresztą — powiedział podnosząc karabin — nie pan będzie do mnie strzelał, tylko ja do pana.

Jednym susem przesadziłem rów i przewróciłem się natychmiast, potknąwszy się o długą połę bra­terskiego płaszcza. Huknął strzał, gdy pełznąc wdar­łem się w gąszcz młodej choiny. Za pierwszym strza­łem posypały się dalsze z karabinu, a za chwilę także z rewolweru, i dobiegł mnie wrzask zanoszący się taką wściekłością, że aż przechodzący w wycie. Roz­paczliwie brnąc przed siebie, zgubiłem w plątaninie pni, gałęzi i krzewów kapelusz i okulary. Byle dalej,

byle dalej od strzałów, przekleństw i świateł latarek, przeszukujących las. Posuwać się naprzód mogłem jednak tylko bardzo powoli, bo i gąszcz utrudniał przejście, i nie należało zbyt gwałtownym ruchem gałęzi zdradzić swego miejsca pobytu. Na szczęście już po kilku metrach teren uchylać się począł wy­raźnie w dół. Ułatwiło mi to pełzanie i zwiększało szanse ukrycia się przed ścigającymi. Najcenniej­szym sojusznikiem był mi jednak mrok. Błogosła­wiony, gęsty mrok. Dzięki niemu niewielka odle­głość, dzieląca mnie od prześladowców, urosła w nie­przeniknioną przestrzeń. Uznali to widać i przeciw­nicy, bo strzały umilkły rychło. Po dłuższej chwili zawarczał motor samochodu. Odpowiedziało mu echo lasu i stuk mojego serca. Niebawem las prze­stał odpowiadać zupełnie. Odjechali. Ale serce tłu­kło się jeszcze długo. Leżałem całą chwilę nieru­chomo, aby je nieco uspokoić. I aby jakoś uładzić wzburzone i poplątane uczucia i myśli. Trudna to jednak była sprawa. Zbyt trudna w tym skłębieniu się najsprzeczniejszych reakcji na gwałtowność i niesłychaność wrażeń. Odłożyłem ją więc na póź­niej, na razie zaabsorbowany przede wszystkim po­drapanymi do krwi rękami i twarzą, a także poszu­kiwaniem w ciemnościach takiej drogi, która by mnie z każdym krokiem oddalała zarówno od Śro­dy, jak i od Marzelewa.

Do dziś nie pojmuję, jak ją zdołałem znaleźć. W nieprzeniknioną noc, w ogromnym leśnym gąsz­czu. Podobnie jak do dziś nie jestem pewny pobu­dek, którymi kierował się mój wartownik, chroniąc mnie od niechybnej śmierci. Może chciał, ratując

mi życie, umożliwić mi dokończenie mej pracy? Nie wiem, może. Nie pozwolił mi przecie zniszczyć rę­kopisów. Sam je spakował i powierzył opiece mej bratowej...

Uratowały się?

Nie. Przepadły razem z całym dobytkiem bra­ta, gdy bratową wysiedlono do Generalnej Gubemii.

No, i cóż, podejmie pan znowu tę swoją robotę na nowo?

Tyle teraz robót podejmować trzeba zupełnie na nowo. Ja do mojej już się zabrałem. Choć nie bez oporów. Okupacja hitlerowska sparaliżowała na długo moją dobrą wolę. I moją dobrą wiarę. I gdy dziś na kongresie delegat niemiecki mówić za­czął o przyjaźni między naszymi narodami, pierw­szym gwałtownie opanowującym mnie odruchem była chęć natychmiastowego opuszczenia sali obrad.

A ja musiałem z niej wyjść. Bo bałem się. Ba­łem się, że nie wytrzymam nerwowo i wrzasnę na całą salę, aby nie wierzyła Niemcowi.

Mnie zaś, w miarę jego przemawiania ogarniało przeświadczenie, wiem: zupełnie nieprawdopodobne, że Niemcem głoszącym przyjaźń jest nie kto inny, tylko mój wartownik z marzelewskiego boru. Wryła mi się głęboko w pamięć ta noc na granicy życia i śmierci. I nie mógłbym nie zaufać człowiekowi, 'który stojąc ze mną na tej granicy pchnął mnie w stronę życia.

ŻELAZNY KRZYŻ

Zwalił się na koniec z nóg pod płotem własnej chałupy. Niby porzucony wór węgla czy kartofli znieruchomiał u progu ojcowskiej zagrody. I skulił się cały pod gęstą derą mglistej, listopadowej nocy. Był niiby tłumok głodu, chłodu i znużenia. A tuż przed nim dostatnią sytością bezpiecznej sylwety rozpieraj się jego dom. Jego — czy nie jego? Prze­cie, że jego. I to nie od wczoraj czy przedwczoraj, ale cd zawsze. Od czasów dawniejszych niż pa­mięć. I jego, i ojoa, może nawet i dziada. Mało to razy stary przypominał, że obydwa dęby przy bra­mie sadzili jego ojce. Ojce dziada, a więc Wojtkowe pradziady. Od dziada pradziada zatem należy cha­łupa do nieigo, a oto teraz wejść mu do niej nie wolno. Ba, nie wolno mu się nawet do niej zbliżyć I I musi się przed spojrzeniami jej oświetlonych okien kryć w mrokach parkaniu jak złodziej. I leżeć w dreszczach na wilgotnej ziemi, gdy tuż obok, w jego domu, sucho jest i ciepło. I jest w matczynej spiżami jadła wszelakiego w hród, a on głodny jak wilk, bo od świtu przecież nic w gębie nie miał. Od tego przeklętego świtu, po którym zamiast jasnego dnia nastąpiła znowu noc. Noc w jego mózgu tak nieprzenikniona, że poprzez gąszcz jej czerni ani rusz przedrzeć się nie umie nieporadnymi, skołata­nymi myślami. Daremnie usiłuje zebrać je i uładzić.

Powiązać w snopy bezładnie porozrzucane kłosy wrażeń i ustawić je w rozsądnie uszeregowane kop­ce wniosków. Daremnie. Myśli, nawykłe płynąć prostym, utartym korytem, stały się nagle jak rzeka, niespodziewanym zastawidłem powstrzymana w bie­gu. Związany dotąd jednym prądem nurt rozbił się oto w tysiące strumyków. To nie łatwo wyżłobić sobie od razu nowe koryto, gdy się płynęło dotych­czas z całą wygodą łożyskiem uregulowanym i do­brze pogłębionym pracowitymi latami cudzych wy­siłków.

Ty byś, Wojtek, już downó powiniyn iść w świat, miyndzy ludzi — doradzał niejeden raz stryj Józef. — Zaro by ci sie trochę we łbie rozwidniło. Bo jak tak bydziesz ciyngiym a ciyngiym ino przy ojcu i matce siedzioł, to żodnygu wiynkszygu rozu­mu nie nabierzesz i zawdy cie bydzie musioł tata za rynkę prowodzać, chocioż już przecie jezdeś chłop pod wąsym, nie?

Ale ojciec i matka byli takim poradom przeciwni:

Już ty byś lepi, Józef, chłopokowi w głowie nie zawTccoł. Ze ty wej som nigdzie spokojnie na zadku usiedzieć ni mógeś, to byś chcioł, żeby kożdy buł taki. I co mosz zez ty swoi łazyngi? Przywióześ to sobie dom z Westfalyi? Abo morgi z Ameryki? Co ta bydymy dużo godać. Na całkiym świecie psy boso chodzom. Wiync niech sie już lepi Wojtek na cudze nie oglondo, a ino na swojych śmieciach sie­dzi i gospodarki pilnuje.

Swiynto prowda — wspiera skwapliwie ojcow­ski pogląd matka. — Swiynto prowda, bo wszyndzie je dobrze, ale nojlepi w domu.

Pewnie, że najlepiej w domu — godzi! się zawsze

i godzi się tym bardziej teraz Wojtek. Tylko cóż począć, gdy do tego domu wejść mu nagle nie wolno. Gdy nie on od domu, ale oto dom od niego odszedł. Strasznie daleko odszedł, choć Wojtek stoi przecież tuż u jego progu. Tego nie do pojęcia faktu nie przewidzieli ani Wojtkowi rodzice, ani on, Wojtek, sam. Ale za to tym natrętniej jawi się teraz oczom Wojtka na pół drwiący, na pół chytry uśmieszek stryja Józefa. I przypomina się Wojtkowym uszom stryjowska uwaga, że „lepszo jasno głowa niż ciym- no chałupa”.

Lepszo, lepszo — powtarzał niechętnie i bez większego przekonania ojciec — aleć zawdy: swój dom, to jesta swój dom. Nawet pies, a na swojych śmieciach głośni szczęko. Dziesińć razy wiyncy mo bestyja śmiałości niż na cudzym podwórku.

A on, Wojtek, chociaż jest przecież teraz na włas­nym gruncie i przed własnym domem, czyżby śmia­łości nie miał żadnej? Przecież pięści ma twarde i ciężkie. Poznał się z nimi już niejeden taki, co się na ojcowski dobytek poważył. Omijali przeto ich podwórko i pole wioskowi urwisze, zbyt dotkliwie przekonawszy się na własnych skórach, że Wojtko­wi Pietrydze lepiej w ręce nie wchodzić. Bo i trzech mu nawet nie poradzi. Więc się też od lat nie zda­rzyło, by Pietrygom kto w szkodę wlazł, aby im kto cokolwiek tknął.

A teraz widzi Wojtek przez jasno oświetlony roz- wór okna, jak oto czyjeś ręce otwierają na oścież kuchenną szafę. Nie matczyne to ręce, nie. Ani ciot­ki Joasi. Ktoś tam obcy się gospodarzy bezprawnie. Ktoś tam obcy dobiera się bezkarnie do matczynej spiżami. Do jej skarbów. Do plonu zapobiegliwych i żmudnych wysiłków staruszki.

Złodzieje!" — alarmuje Wojtka poderwana na nowo tym niesłychanym faktem myśl. Ale czyżby złodzieje tak jawnie, tak bezceremonialnie panoszyć się odważyli w cudzym dobytku? Otwarcie, bez po­spiechu dobywa tęga, jasnowłosa kobieta duży krąg chleba. „Wczoraj go matka piekła" — przypomniało się Wojtkowi. Ale tylko przelotnie, bo oto tuż za plecami kobiety pojawił się w ramie okiennej chłop, też niestary. I tak dziwnie odmienny od ludzi, jakich dotąd widywał Wojtek. Rudy jakiś, z twarzą sze­roką i tłustą. I gruby. Grubszy może nawet niż rzeź- nik w miasteczku. Czy tak samo silny? Wszystko jedno. Wojtek jest na swoich śmieciach, więc krze­pę będzie miał za trzech.

Kobieta, niezdecydowanie pokręciwszy kręgiem chleba, wzięła się nareszcie niezdarnie do krajania. Nie przeżegnała chleba nożem przed napoczęciem bochenka, jak to zawsze czyniła matka. I ani rusz nie umiała wykroić z okrągłego bochna równej, płaskiej skiby. Aż zniecierpliwiony chłop chleb ko­biecie z rąk wyrwał, na stół brutalnie rzucił i w sam środek bochenka nóż wbił aż po rękojeść.

W sam środek bochenka, czy w Wojtkową pierś? Bo Wojtek jęknął jak zraniony do głęhi. I już nie tylko o głodzie zapomniał, ale i o chłodzie. Gorąco mu się zrobiło tak, że cały oblał się potem. Gniew objął go z nagła płomieniem i podpalił wszystkie jego myśli. Stanęły w ogniu wściekłości: „Niel Nie będą się już dłużej obcy jacyś odmieńce panoszyć w jego chałupie I I nie będą się dłużej pastwić nad matczynym chlebem! Bo i jakim prawem? Kto zaorał ziemię pod ziarno na ten chleb? Kto je posiał? Kto od świtu do zmroku jak wół harował, by zboże zżąć, na czas z pola zwieźć i wymłócić? Kto na własnym

grzbiecie wory żyta na wiatrak wnosił, aż siódmy pot oczy zalewał, aż nogi się gięły i w krzyżach trzeszczało? Kto? I"

Czekajcie, psiekrwie szkiebry! Czekejcie przy- błyndyl Już jo wos z mojygu domu tak wykurzę, już jo wos tak wyświynce, że wam sie na całkie życie łodechce do polski chałupy włazić!

I już niczego nie pomny poderwał się, by natych­miast, bez zwłoki wykonać wyrok gwałtownie wzbu­rzanego serca. W żarze zapamiętania roztopiło się znużenie jego jak lód. A najgłębsza słuszność pod­jętej sprawy przydała mięśniom sił takich, że ręce bez trudu oderwały od parkanu żerdź potężną jak taran. Tak uzbrojony ruszył ku drzwiom, by uczy­nić sąd.

Ale już po pierwszych krokach zachwiał się nagle i runął na ciemny jakiś kłąb, który gwałtownym podrywem podciął mu niespodziewanie nogi. Pada­jąc, wbił się rękami w mokre, gęste kudły. Pod za­ciskającymi się palcami wymacał szeroki kark i do­słyszał krótkie, urywane sapanie. „Nie człowiek — uspokoił się — piesi" I teraz dopiero w rzekomym napastniku poznał Azora, wiernego stróża zagrody. Przecież sam wczoraj, uciekając, spuścił psa z łań­cucha. Bo i po cóż miał on dłużej pilnować domu, który przestał być domem i którego upilnować już ■nie było można. W tumulcie wydarzeń pies zniknął mu całkiem z oczu. Któż by się tam zresztą wtedy miał czas oglądać za psem. I patrzcie — Azor wró­cił. Nie umiał skorzystać z wolności. Wrócił do budy i do swej służby. „Jak wej jo do moji chałupy” — skonstatował Wojtek. Tylko że Azor, szczęśliwiec, w swojej budzie nieproszonych gości nie zastał.

A dlo mnie w moji chacie już miejsca ni ma. Już sie

w ni szkiebry porozpcściyrały na dobre. Przybłyndy jakiesiś przeklyntel”

Czymużeś mnie-, psie gupi, zatrzymoł? Czymużeś mi, chorobo, przeszkodziu}?!” =— uprzytomnił sobie Wojtek swój zamiar i ponowny uczuł przypływ wzburzenia. Przecież pierwszy impet, tak nagle za­hamowany, już zwiotczał. Żal za straconą jego siłą wyładował się na łaszącym się zwierzęciu. Zdzielił psa pięścią między ślepia, aż zasikowyczał. Ale nie odbiegł. Przeciwnie. Przywarł jeszcze bliżej do boku człowieka w instynktownym odruchu niesienia mu pomocy. Szorstkim gestem przygarnął Wojtek do siebie mokry tułów zwierzęcia. Mokry, ale ciepły.

I tak ogrzewając sięjaawzajem, człowiek i pies wpa­trywali się z mroków swej niedoli w jasne oczy domu. Jasne i nęcące, a przecież złe. Lepiej do nich nie podchodzić nazbyt blisko, by nie dostać się w zasięg ich widzenia. Bo mogłaby się wówczas obu­dzić złowroga moc. Moc gorsza niż gradowa burza, niż morowe powietrze, niż powódź, niż pożar. Moc straszna i niepojęta. Niepojęta nie tylko dla niego, Wojtka, ale i dla całej wsi, dla całego Słoniowa.

Przeszedym świat i ludzi, wojnę światowom robiułym, w niewoli całki rok siedziołym, ale czeguś takiygu jak żyje nie widziołym — stwierdzał ojciec.

Żeby człowieka tak bez wszystkiygu z jegO' cha­łupy z całkom familijom wywołać i jak psa na dwór wygoniać, tegu dotychczos na świecie jeszczy nie bywało i nie bydziel

. — Nie bydzie?! — niemal z politowaniem prze­ciwstawiał się takiemu naiwnemu przeświadczeniu stryj Józef. — Nie bydzie, powiadosz, Bartek? No, to niedługo zoboczysz. Na własne łoczy. Som wczo­raj we Wrześni słuszołym, że w Sokolnikach i w Spła-

wiu już ani jednygu polskiygu gospodorza ni ma. I w Bieganowie tyż nie.

To co, że w mieście słuszołeś. Wielkie rzeczy. W mieście zawdy nabredzom i nabajom co niemiara. Z igły widły zrobiom. A naprowide to pewnie buło tak, że tam który Polok podatków abo stympli nie ipozapłacoł, wiync mu amtskomisar bez kumomika chałupę zajon i tyle. Bo co szkiebry paskudne som, to som, ale prawo dla pojedyńczygu człowieka zaiw- dy u nich było i jest.

ijigSPr.awo, prawo... Zoboczysz ty to jejych prawo, jak cie hitlery przydom wywołać. Nie bój sie, nie. Nie bydziesz na to musioł dugo czekać. Powiadoł wczoraj listowy, że wew Psarach już wszystkie go­spodarki spisali.

A skomd wiysz, że to dlo wywołania te gospo­darki spisali? A może ino chcom wszystko urzyn- dowo zakonotować? Szkiebry prziecie zawdy mu- szom ciyngiym spisywać i łobmiyrzać. Mało nos to naspisywali już przedtym, za Wilyma? Takom już widać majom mode... Ale bojeć, to jo sie jych nie boje. Jak byde punktualnie podatki płaoiuł i jejych prawa sie trzymoł, to mi nic nie zrobiom.

Czy ty sie, Bartek, z gupim widziołeś, czy co? Godosz, jak tyn ślepy. Jak byś nie wiedzioł, co te zbóje wyrobiajom, łod kiedy zmowy do Polski wleź­li? Czy tO' wew Środzie pytali sie o prawo abo sond, jak dwadzieścia łobywateli bez żodnygu powodu na rynku rozstrzylali? A co dokazywali <w Sokolnikach, jak te jejych esamany zabawę sobie zrobili, kiedy Warszawa padła? Tak wtynczos naszych ludzi zbili i skatowali, że ani sie pozbiyrać ni mogli. Wiync jych na wozy od gnoju powrzucali i do Wrześni, do bóżnicy zawieźli. Drugi miesionc już jych tam trzy-

majom o głodzie i chłodzie i do nejgorszy roboty pyndzom. Nasz nauczyciel tyż tam siedzi, bo włoś­nie bez Sokolniki na kole przejyżdżoł, jak sie te „żółtki" zabowiali. I kto wiy, czy z ty bóżnicy żywy wyńdzie, bo gu tak skopali i stłukli, że nyrki mo łodhite i dwa żebra złomane. Co ta zresztom byde tyle łopowiadoł. I tak kożdy wiy, że szkiebry nej- gorsze zbóje byli i som.

Ale jo ta sie ich nie boje. Mnie łoni nic nie zrobiom. Bo jo już na niydh swój sposób mam...

Jaki?

Ojciec nie odpowiedział, tylko chytrze się uśmie­chnął, do komody podszedł i z głębi szuflady dobył niedużych rozmiarów zawiniątko. Miał w nim wszystkie swoje skarby i co cenniejsze dokumenty. Z zawiniątka wyjął małe drewniane pudełeczko do cygar starannie zawiązane sznurkiem.

Aha! — zauważył na ten widok stryj Józef — piniondzel To żeś sie, bracie, źle wybroł, to sie gru­bo mylisz. Z piniondzami tero nic nie zrobisz. Wa­lutę ci wszystkom łodhierom, a z chałupy zaś potym i tak wywalom.

Ojciec na to wzruszył ramionami.

Piniondze? — prychnął z lekceważeniem. — Co tam piniondzel Jo mom co inkszygu. Coś co jesta tero o wiela wiyncy wortne od piniyndzyl

Cóż to takiego może być, u licha I — gotowali się już z niecierpliwej ciekawości stryj Józef i on, Woj­tek. I zaintrygowani, wzbierając irytacją, przy­naglali spojrzeniami niezdarne wysiłki żylastych pal­ców, daremnie usiłujących rozwiązać splątany supeł sznurka.

Nie mynczułbyś sie tak, Bartek, z tym gupim pynkiym, ino gu przecion i jużl

O wej, zaro przecion — zaprotestował ojciec.

To by sie przecie szpagat popsuł. A szkoda, bo sie jeszczy może przydać.

Jutro ci Miymcy całkom gospodarkę zabierom, a ty wej bydziesz dzisiej szpagata żałowoł?...

A jo ci mowie, że mi szkiebry nic nie zrobiom i z miejsca mnie nie ruszotm. Jak to zoboczom, co jo wej tutej mora, to mi ani jedyn włosek z głowy przez nich nie spadnie...

Pochylili się obydwaj niezmiernie rozciekawieni, i stryj Józef, i on, Wojtek nad podnoszącym się wreszcie wieczkiem pudełka. W jego wnętrzu, na podściółoe z czamo-hiałej wstążeczki spoczywał czarny krzyż. Z wąskim, jasno srebrzystym brzeż­kiem. Żelazny Krzyż.

Patrzcie! Patrzcie! — z akcentem zdumienia oz wał się stryj Józef. — Ziela zny Krzyż!

A włośnie! Zielazny Krzyż! Piyrszy klasy! Nie czasym drugi, nie. Drugi klasy mógł dostać byle kto. Piyrszo lepszo łamaga. Ale piyrszy! Ho, hol To nie buło tak letko. Jedynaście miesiyncy na frąncuskiym froncie w okopach leżołym, dwa razy ranny bułym, roz mnie całkiym łod miny przysypało, i nic. Łoż dopiyry wtynczos, kiedy samygu gyneroła z biydy wyciongnułym, takiygu, bracie, jak som Hindenburg, dopiyry wtynczos mi tyn krzyż dali. Bo jakby nie jo, to by tyn jejych gyneroł jak nic kopyta wycion- gnuł. A bo tyż po jakiygu diabła sie tak daleko na front pkoł. Front jesta przecie dlo zwyczajnych żoł- niyrzy, a nie dlo taki lepszy wiary. Mój lojtnant postawiuł mnie na wasze kole szynów, co szły z Etejn do Werdutnu. I przykozoł mi mostu kolejowygu pil­nować. Wiync pilnowołym. Jak rozkaz, to rozkaz. Ale pilnuj tu, psiamać, mostu, kiedy mosz ino kara­

bin i dwa rynczne granaty w łapie, a Francuz grzeje roz po roz z armatów wew szyny, że łoż sie zimia kolybie. Wiync dlo pewności łodszedym sobie żdzieb- ko na bok i schowołym sie w rowie. Zawdy tu było trochę przezpieczni. I tak sobie chciołym przeczekać łoż do zmiany wachy. Ale zmiana, psiokrew, nie przychodziła. Wiync co miołym robić? Czekołym dali. Łoż do wieczora. Pod wieczór strzylanie trochę sie uciszyło i wtedy nadjachoł naroz sztabowy an- tonobil i stanuł przy moście. Dzinka Bogu, że zdun- żułym sie. jeszczy na czas z rowu wygramolić i ko­pytami przepisowo trzasnonć, bo już zez auta wy- chodziuły jakiesiś dwa łoficery. Jedyn długi, ginol taki jak kij do chmielu, a drugi mały i gruby. Tyn mały kucnuł zaro za drzewym ze swojom potrzebom, a tyn długi warknuł na mnie jak zły pies, że mom ino zaro do niegu przynść. Przyszedym. A tyn jak ci mnie nie zacznie łopieprzać, jak nie zacznie sztor­cować. Łoż sie zaśliniuł, łoż sie pore razy zakrztu- siuł łod ty pryndki złości. Wiela ta z tegu szczeka- nio wyrozumieć nie wyrozumiołym. ,Tyla ino, że mi sie spytoł, jak sie nazywam i w którny kompanii służbę robie. „Żle — myślę sobie — na kare mnie, choroba, zapisze, do paki pójdę i to nejgorsze, że mi urlopu, co mi sie wnet należoł, nie dadzom". I kto wiy, co by ta jesziczy na mnie nie nawymyśloł, jak by na niegu tyn mały nie zawołoł, że sie mo pospiy- szać. Bo tyn mały już tymczasym z krzoków wyloz i portki podciongoł. I po tych portkach dopiyry ziniarkowc^ym, że to ci, braoie, jesta som gyneroł. Łożym zmartwioł. To zaś ale bydzie heca, jak sie łoż tako nojwiynkszo szarża do mnie zabierze. Do kuńca wojny Słomowa nie zobaczę 1

Ale gyneroł nic. Jak by mnie wcale nie doj-

rzoł. Ino ginola popyndzo, żeby sie pospiyszoł. Wiync tyn powiado. j es zezy do mnie, że mom zaro, w ty chwili iść n,a most i tam na górze służbę robić. Chciołym mu powiedzieć, że jak sie tak wysoko na moście pokoże, to mnie Francuzy akurat wypatrzom i znowy w te stronę walić zacznom. Ale bo to czło­wiek może dziób {otworzyć, kiedy władza nimiecko przemowio? Mosz pysk trzymać i słuchać. I rozkaz mosz wykonać, choćby ci ta i do rodzonygu łojca strzylać kozali. Mówi sie: trudno. Wiync trzasnułym kopytami i marsz na most, choć pietra mioiym jak dziaski, bo dobrze czułym, że bydzie źle. I tyż tak było, jak przeczuwołym. Bo jak te tam na dole za­czyni -swoje mapy i klamoty skłodać i do maszyny sie sadowić, to jak ci nie trzaśnie, jak nie huknie! W jednej chwili tak mnie zamroczyło i rzuciło na­przód, jak by mnie kto niespodzianie z cały siły w tytek kopnuł. Zatrzymołym sie dopiyro na poryn- czy łod mostu i wywalułym jak długi. Ile czasu tak leżołym, nie włada. Ale już mocno szaro było, kiej sie łobudziułym. Musiołym sie paskudnie w brzuch grzmotnonć, bo taki bułym łobolały, jak bym mioł wszystkie żebra do środka wduszone. Ledwie mó- gym łoddychać. I ino z ledwościom sie pozbiyrołym. PomaJiu na cztyrech zacaomym posuwać sie do zyj- ścio. Przed łoczami tak mi sadze lotały, jak by czor- ny śniyg padół. Ale tyła przecie widziołym, że most stoi jak stojoł, ino sie mocno na jednom stronę przechylni. Jak by sie talk jeszczy ździebko mocni na bok przegibnuł, to bym z niegu jak nic na szyny zlecioł i wszystkie gnoty sobie połumoł. Ale sie jeszczy, dzinka Bogu, jakoś zatrzymoiym. Przyczoł- gołym sie nareszcie do brzega mostu i patrzę: A tam ma dole... kuniec świata. Zimia poprzewrocano, drze­

wa połob olane, a antonobil to wej tak wyglondoł, jak jaki wielachny karaluch, którymu ktoś ciynż- kim butym na całki przód nastompiuł. Pomału, po­mału zwindowołym sie na dół i przykuśtykołym bli- ży. Ale ci jych, psiamać, siekło I Zez szofera nie ło- stało już nic — marmulada. A spod auta wystajoł do połowy tyn mój pyskaty ginol. Już tero nic nie pyskowoł, choć gymbe mioi łotwartom jak szyroko. A gały to tak ci wywaluł jak baranek wielkanocny te łoczy z pieprzu. Ale gyneroła przy tych dwóch nie buło. Gdzie sie podzioł? Szukołym za niym to tu, to tam, ale nadarymno. A daleko łod mostu łod- chodzić ni mógym, bo musiołym przecie trzymać wachę. I czekać na zmianę. Ale zmiana, psiokrew, nie przychodziła. Wiync co miołym robić, czekołym dali. Łoi tu naraz słyszę: ktoś jynczy. Ruszułym wiync w stronę tegu skomlynio i znalozym gyneroła kole rowu. Łoż tak ci gu daleko rzuciło. Wyglondoł jak niestworzynie. Całki łeb mioł jeszczy czerwiyn- szy jak te jegu gynerolskie naszycio przy portkach. Myślołym, że już jest gotowy, że zaro kite łodiwali. Ale nie. Tak źle z niym nie buło. Wode miołym w bliskości w rowie, wiync mu głowę łobmułym. Tak sie pojuszył, bo mioł łod łoka do ucha skórę mocno przeeiyntom. I nic wiyncy. Ale wstać ni mógł i co chwiłika rogloł. Bo sie pokozało, że nogę mu rozharatało odłamkiym. Wiync mu jom wyży kola­na mocno łobwionzołym, żeby całko krew z niegu nie wyćkła. Jak sie znowy łobudziuł d do siebie trochę przyszed, to powiado do mnie: rum. I że mora go szukać wew aucie — łod tyłu. Znalozym... cał­kom flaszkę. Napiuł sie, mi sie tyż napić kozoł i za- czora zy mnom godać. Patrzcie ludzie: to i gyneroł godać potrafi jak człowiek! Kto by to myślołl Bar­

dzo grzecznie zy ranom mówiuł, ino niedługo, bo znowy musioł zaczonć skomleć. Tak głośno, że łoż mu musiołym powiedzieć, żeby sie trochę uskrom- niuł, bo jesZczy tym jynczyniym czomych na nos naprowadzi. Zarutko przestoi. Przed czornymi to my wszyscy portkami trzynśli. Bo te szatany po nocy przez ¡nasze linie tak pocichuśku przełazili jak koty. A kogu znienacka po oiymku dopadli, to tyn ani sie spodzioł, jak mu te dziabelskie fryzjery grdykę pod- ciyli jak kurokowi. Aniś de gdaknuł. Wiync mój gyneroł widać takiygu samygu stracha przed Afry­kanami mioł jak kożdyn zwyczajny żołmiyrz. Jak, wej, jo som. A może jeszczy wiynkszygu, bo co po chwila jiuż czomych widzioł. Trowa sie poruszyła, wiatr krzokiym potronciuł, to mój gyneroł już mnie za łokieć szarpie i charczy: „Nygerl Nygerl" „Nie Nyger — powiadom — ino krzok”. Uspokojuł sie. Łoż, dobrze już mogło być po północy, jak ci mnie znowy nie szarpnie. Łocknołym sie, ślypia zaczonym wytrzyszczać i... goronc mnie łoblecioł. Bo tero to już nie krzok żodyn, nie, ino żywy człowiek skrodoł sie naprowde. Ciymno było jak w miechu, wiync widzieć to gu ta wiela nie widziołym, ino słuszołym, jak sie pomału, łostrożnie i pocichuśku przybliżoł. „Siedżma cicho — .powiadom do gyneroła — nie ru- chejma sie, to może nos wcale nie spostrzeże". Ale gyneroł mi pistulit do łapy gwołtym woisko i koże strzylać. „Lepi nie — powiadom — bo jak tych czornych jesta w bliskości wiyncy, to sie zletom". Ale łon ani słuchać nie chce, ino cingiym swoje: Feuet i Feuerl A mnie coś ta mówiło: nie strzylej. Wiync udołym, że mi sie rewolwer zacion. A tu słyszymy, że nasz Nyger już jesta może na jakie dziesinć metrów łod nos. Wtynczos gyneroł nie

wytrzymoł. Pistulit mi z rynki wyrwoł i jak nie zacz­nie walić. Jeszczy całkiygu magazynu nie wystrzy- loł, a już usłyszelim, jak ktoś ciynzka rymnuł na zimie i zaczon wyć. W stronę tegiu głosu wyrżnuł gyneroł łostatnie kule z rewolweru. I głos sie urwoł. I spokój. „Widzisz teroz, dummes Vieh, co by buło, jaik bym jo buł nie s,trzylotł?" — warczoł na mnie ze złO'ściom. I przykozoł mi zaro naładować mu na nowo rewolwer. I jeszczy sohie kozoł podać rum. Mnie łyknonć nie doł, bo — powiado — ciebie by jeszczy zmorzyło, a uwożać muszymy obadwa. Ale widać, że za wiela sohie z flachy pociągnuł, bo za- mioist czuwać, zaczon wnet chrapać i majaczyć przez syn. Mnie ta śpik już całki ym łoidlecioł, bo zresztom i baczynie musiołym dawać za dwóch. Ale do rana nic sie już takiygu nie stało.

Bopiyry kiedy sie trochę rozwidniło, podniu- zym sie, żeby żdziebko rozprostować kości i popa­trzeć na tegu zabitygu Murzyna. Poszedym do nie- , gu trochę bliży i... łożym zmartwioł. Jezusie, Maryjol Tero to jo łobudziułym na gwołt gyneroła. „Was ist los?" — skrzywiuł sie mocno za nagle wyrwany ze. śpitou. „Hen General! krzyczę. — Tyn zastrzelo­ny w nocy to nie buł wcale Murzyn. To buł nasz. Wysiany pewnie na zmianę wachy. Widać pobion- dżiuł za dnia i tratfiuł tu dopiyry w nocy..." > „Ver­flucht!" — zaklon gyneroł.

Ale długo sie zabitym nie przejmowoł, bo zer­wała sie gwołt ym tako strzylanina, jaklby przed wielkiym atakiym. Ni ma co, trzebno' co pryndzy zmyrać, bo za chwiłke może sie tu zaczonć piekło.

Ale uciykej, ki ej mosz na karku rannygu, który mo •nogę tak rozharatanom, że ani mu stompnonć nie sposób. Co było robić? Zadołym sobie gyneroła jak

miech z pyrami na plecy i rw drogę. Cholemom dro­gę, bo mój ranny taki, psiajucha, ciynżki buł, że ino z ledwościom mógym gu uniść. Co kawołek mu- siołym ustawać. A tu atak za nami szedł jak pie­rony. Artylerio nimiecko tyż łogiń łotwarła i ryko­wisko sie zaczyno naobkoło takie, że my sie znoleżli jak zajonce w matni. Jak z tegu łognia wyszedym, to Bóg jedyn wiy. Prowdziwy cuid, że nos nasi w łob- strzał nie wzlyni. W bliskości naszych pozycji wpa­dli my do leja i tak już zostali do biołygu dnia. W południe patrol nos łodnaloz i zahroł do tyłu. Tam telefonym d'ali znać do sztabu i w pół tory go­dziny przyszedł samochód z lazarytu. Gyneroła wsa­dzili do sanitarki, a mnie koza li odmaszerować na- zod. Do kompanii. Na front. Ale zaniym poszedym, gyneroł przy ko zol dać mi pinćdziesiunt marów i pu­dełko cygarów. I kozoł tyż zakonotować mój adres i mój numer. I jeszczy mi doł takom kartkę ze swo- jym nazwiskiem, na który napisoł, że to jo gu ura- towołym i że mi ni majom w kompanii żodny krzyw­dy robić. Sześć tygodni późni dostołym tyn Zielazny Krzyż piyrszy klasy. A wej tutej jesta ta kartka, co mi jom gymeroł na odchodnym doł...

Wziął stryj Józef do rąk wąski, zżółkły nieco kar­tonik i z uwagą odczytał wydrukowane na nim naz­wisko i tytuł generalski. A na odwrocie kartki własną ręką generała nagryzmolone zlecenie.

Hm -|S powiedaiai do ojca — toś ty, bracie, wygrany. To cie pewnie szkiebry i nie niszom, kiejś im sie łóż tak przysłużył. Ale my ta ani krzyża, ani pisanio gyne<rolskiygu ni momy, to nom nic inkszy- gu nie pozostaje, ino sie zaczonć do drogi szykować.

I to zaro. Bo kto wiy, czy nom już w dzisiyjszy nocy nie trzebno bydzie wyndrować.

Tak powiedział i poszedł. A ojciec swoje skarby znowu starannie w pudełku poukładał a potem na niego, na Wojtka, zawołał, by się wskrabał z nim razem na dach obory naprawiać przed mrozem prze­tarte poszycie strzechy.

Wychodzących zatrzymał głos matki. Siedziała na swoim miejscu przy oknie izby, mimo że to przecież nie niedziela była, tylko piątek. I choć to był dzień roboczy, ręce matki były bezczynne. Nawet ziarnek różańca nie przesuwały jej palce, bezradnie rozło­żone na kolanach.

Bartek — zapytała głucho — czy to prowda, że dzisiyjszy nocy majom maszom wieś wywołać?

Ojciec wzruszył ramionami niecierpliwie:

A bo jo ta wiym?

Bo ludzie mówiom, że tak.

Ludzie, ludzie... Ińo ty słuchej, co ci ta ludzie natrzeszczom, to daleko zańdziesz. A zresztom... Jak by mieli we wsi wywołać, to by przecie przed tym połopisywali gospodarki.

Pelasia od Matuszczoków, co jesta w Spławiu we dworze na posłudze, przyleciała dzisiej rano na piechte do domu i powiado, że u mych wczoraj wy­wołali całkiym bez spisywanio. Żeby sie nikt nie spodzioł.

Może ino we dworze, ino dziedziców?

Nie. Wszystkiych gospodorzy tyż. Nawet tych nojmniejszych, takiych jak wej my.

Zasępił się ojciec. Spochmurniał.

Ano, trudno!... — przeciął gwałtem bieg ponu­rym myślom. — Nos ta nie ruszom.

Myślisz, że nie ruszom?

Nie ruszom, chociożby i całkie Słomowo miało iść z torbami.

Wiync to jak? To by my tu mieli łostać sami?

Sami jedni? Bez Matuszczoków, bez Nowoków, bez Kaczmarków? Bez wszystkiych?!

Jak pójdom jedne ludzie, to przydom inksze...

Jakie inksze?! Che ba ino hitlery! A ty powia- dosz, że ludzie! I my by tu tak mieli żyć? Pomiyn- dzy samymi szkiebrami? 1

Ano, jak inacy nie idzie...

To jo nie chce! Jo nie łostanel To my już lepi idźma tyż. Razym. Ze wszystkiymi.

Sama nie wiysz, kobiyto, co godosz! Na stare lata chcesz sie iść potułać? Ty, gospodyni? Na cu- dzom łaskę? Gospodarkę swojom chcesz łobcym lu­dziom łostawić? I te twoje kury, i tyn całki inwyn- torz, i wszystko?...

Widać, że to się już w głowie matki nie mieści: Kury zostawić! I inwentarz!... A tu już lada dzień ma się łaciata ocielić. Kto jej wówczas pomoże, kto ją tak dobrze dopilnuje, jak nie ona, gospodyni? Więc jakże tu tak odejść od tego wszystkiego?...

Jo bo sie stand nie ruszę! I nikt mnie nie ruszy! Pódż, Wojtek, na dach. Już nojwiynkszy czas po- naprowiać poszycie, bo mrozy przecie za posym.

Wleźli na dach i pracowali spokojnie aż do zmro­ku. Oni jędrni tylko z całej wsi. Bo wieś... gotowała się. Kipiała rosnącym z godziny na godzinę niepo­kojem, taik że docierał on aż do Wojtkowych wyżyn. Wiidziiał z góry gromadki ludzi, skupiające się to tu, to tam, to znów rozpryskujące się między cha­łupami niby stado spłoszonych czymś nagle gołębi. By za chwilę zgromadzić się znów. Jak iw niedzielę po mszy albo po nieszporach. Tylko bez tej namasz­czonej niedzielnością powolności, bez tej odświętnej godności w ruchach. Co chwila ktoś się podrywał,

odbiegał, przybiegał. Ktoś kogoś nawoływał, ktoś stłumionym głosem pokrzykiwał. Między odgłosy ludzkie wdzierał się z nagła, to tu, to ówdzie, roz­paczliwy kwik jakby zarzynanych z pospiechem świń czy urywane gdakanie uciekających przed no­żem kur...

Oto gromada ludzika ciągnie środkiem wsi. Nie tylko chłopów, bab kilka idzie także. Dokąd? Do gościńca. Do knajpy? W piątek? I tyle luda? Wojtek nie wytrzymał. Skoro tylko z ojcem z dachu zleżli, ogarnął się byle aby i cichcem wymknął się z cha­łupy. Pognał do gościńca niecierpliwie, jak na za­bawę. Wszedł i stanął pod ścianą zdumiony. Ciżba była jak po odpuście. Ale zabawy.nie byto. Raczej stypa. Ale i na stypie weselej, choć ludzie gęsto pili.

I mimo że tak pili na umór, wisiało nad ciżbą mil­czenie. Jak ciężka chmura gradowa nad znierucho­miałym zbożem...

Jak łam tknięty krótkim wiatrem poruszyli się z nagła wszyscy. Wszystkie głowy, jak kłosy, prze­chyliły się w jedną stronę ku drzwiom. Szedł od nich listonosz. Mimo ciżby, szedł swobodnie miedzą, skwapliwie uczynioną przez tłum. Skąd takiej nagle nabrał ważności pocztaryszek mizerny, lichotka wie­cznie zagoniona? Tak się przed nim ludzie rozstę- pują, jak by w tej s/wojej wytartej torbie niósł na zapadłym brzuchu Bóg wie jaki skarb. Listy pełne pieniędzy czy co? Ale chyba nie listy, boć już noc przecie. Dość miał przez cały dzień czasu, by wszyst­kie przesyłki porozdawać, wszystkie wiadomości po- roznosić. Jednak widać — nie. Widać najważniejszą wiadomość niesie dopiero teraz. Oczy wszystkich wlepiają się w niego z niezwykle skupioną uwagą, z nieukrywanym niepokojem. Na tego nosiciela ty-

lu wieści, zwiastuna tylu zdarzeń: i dobrych, i złych. Czegóż zwiastunem będzie za chwilę?

Dotarł do bufetu i poprosił o piwo. Teraz dopiero zauważył Wojtek stryja Józefa, ciężko opartego

o ladę. I spostrzegł od razu, że stryj widać dobrze już był sobie podpił. Bo natarł na listonosza tak ob­cesowo, że omal mu szklanki nie wytrącił z ręki:

No, godejże już, człowieku, co wdysz?! Co ta mówiom w mieście? Czy bydom nos dzisiyjszy nocy wywołać, czy nie?

Listonosz usta otworzył, ale pary z gęby nie pu­ścił. Zebrał ukradkowym, spłoszonym spojrzeniem wlepione weń wszystkie oczy i uniósł wątłe ramio­na na znak, że nie wie i że skąd to on właśnie ma w tak straszniej sprawie w ogóle cokolwiek wie­dzieć?

Nie strój, brachu, guipka i sie tak nie bój. Przecie my tu som ino sami swoi. W mieście zawdy ludzie wszystko pryndzy wiedzom niż na wsi. A ty przecie codziń na te swojom pocztę lotosz. To tam tyż i niejedno usłyszysz.

Co jo tam już takiygu usłyszę I Cheba ino wy­zwiska. Przecie z nami Polokami to szkiebry zwy­czajnie, po ludzku już wcale nie mówiom. Ino abo krzyknom na człowieka jak na psa, abo tak udajom, jak by cie wcale nie widzieli. Bo taki dostali rozkaz. A rozkaz dlo hitlerów — to rzecz świynto. Jak jym jejych Adolf przykoże kochać, to cie bydom kochać, a jak jym koże nienawidzieć, to ci bydom w gymbe pluć i po pysku prać. Chociożbyś jym nic nie za- winiuł. Bo naprowde, to ło twojom wine sie jym wcale nie rozchodzi, ino ło tyn jejych rozkaz. A tero znowy taki dostali, że nos majom uwożać za nej- gorszych knechtów, za łostatnich parobków. I że sie

jym z nami nie wolno wcale jak człowiekowi z czło- wiekiym zadawać. To jak sie mosz czegu ład niych dowiedzieć?

Przecie żeś sam wczoraj łopowiadoł, że wew Psarach bydom wywołać. Nie?

Bo mi ludzie ze Psor mówili, że jym opisali gospodarki. To sobie zaro pomyślołym: źle z niymi. I jak tam dzisiej rano dojachołym, żeby listy poroz- aioszać, to sie już żodyn adres nie zgodzoł. Miejsco­wość tak, numer domu tyż, ale adresat nie. Wszyn- dzie już byli inksi ludzie. Same Miymcy. Żodnygu listu- łoddać ni mógym. Wiync wzionym wszystkie nazod i sie pytom na poczcie: co mom z niymi zro­bić? „No co? — burknął na mnie lajter — tyle lot juz na poczcie służbę robisz, a tegu jeszczy nie wiysz, jak sie takie sprawy załotwio? Zaro widać, żeś gupi Polok. Jak sie adresat przeprowadziuł, to trziebno na liście jegu nowom ádrese napisać i ku- niec". „A jak tegu nowygu adresu nie znom?" „To sie spytej somsiadów. Przecież jynzyk w gymbie mosz, nie?'' „Mom. I tyż sie pytołym. Ale mik nie wiedzioł. Mówili ino o kożdym: wysiedlony. I tyle. Wiync sie pytom: dokond? Tyż nik nie wiedzioł. Powiadali, że do lagru, że do Mimiec, że do Gyne- ralny Guberni... Wiync poszedym sie spytać na po­sterunek. A tam jak na mnie żandary nie buchnom, jak nie wywrom pyska: że ni mom być taki ciekawy, że ni mom sie tak dość pytać, bo jak sie tak byde

o tych wywalonych dopominoł, to mogę jutrzyjszym transportym pojachać za niymi..."

Powiedzieli: jutrzyjszym transportym?

Tak.

To sie znaczy, że wywołać by mieli dzisiyjszy nocy?

Ano, niby tak. Ino nie wiada, czy we w Słomo- wie, czy gdzie indzi.

Włośnie, nie wiada — podchwycił ktoś skwa­pliwie wątłą nić nadziei. — Może nie u nos, ino w jaki inkszy wsi.

Przecie u nos jeszczy wcale niczegu nie spi­sywali — próbował ktoś drugi wspomóc optymistę atutem przekonywającego argumentu.

Prowda, nie spisywali... — skwapliwie potwier­dzano powszechnie z ulgą.

To może nos i łostawiom — wyzwoliło się w czyimś odezwaniu wspólne wszystkim najgoręt­sze życzenie.

Aż gromada jakby odetchnęła. Jakby pojaśniało nieco, jakby się uczyniło pogodniej.

Tylko stryj Józef pozostał chmurny. I twarz jego zmroczyła się jeszcze bardziej. Najgłębsze bruzdy zmarszczek zbiegły mu się między brwiami, a oczy zmrużyły w baczne szpary, choć przecie na nic nie patrzył. Rozmyślał. Ważył coś długo i z wysiłkiem. Wreszcie zaskoczył listonosza niespodziewanym py­taniem:

A ty do dom jak dzisiej jachołeś? Na Przyborki czy tyż krótszom drogom, bez tory?

Bez tory, kole dworca.

—■ A na dworcu czy stojoł jaki pociong na bocz­nicy, czy nie?

Czy pociong stojoł? Na bocznicy? Nie pamiyn- tom. Nie zwożołym na to. Bo sie spieszułym, żeby jaki szkieber nie zoboczuł, że jade bez szyny... Ale zaro, ale zaczekejcie ino... Ady tak. Przecie że stojoł. Pierońsko długi pociong. Tero se przypominom, bo przez niegu ni mógym na starym miejscu bez szyny

przejechać, ino musaołym dymać cały kawoł dali. Nałobkoło. Taki ci buł tyn pociong długaśny.

A wagony mioł jakie?

Towarowe. Zwyczajne. Takie, wej, jak do prze- wożynio bydła.

Jak dio bydła... powiadosz?

— Tak.

No... to włośnie dło nos.

Z ostrym brzękiem rozbiła się na podłodze butel­ka. To Szymczak, nalewając do kieliszków na bufe­cie, puścił ją niespodziewanie z ręki. Ale jakby tego wcale nie zauważył. Nie spojrzał nawet na rozbite szkło. Tylko znieruchomiałe przerażeniem źrenice wlepił w stryja Józefa. Wiedział: „Józef Pietryga na wiatr nie godo. I choćby mioł nawet śrubę. Zaw- dy wiy, co mówi. Wiync to już jesta toż tak źle! To już transport naszykowany? Jezusie, Maryjol Matka ledwo nogami ¡powłóczy, dzieci sześcioro, a z siód­mym żona już w dziewiąty mieś i one zaszła..."

Józef... — wyszeptał głośniej, jak by się łaski stryja dopraszając — a może to jednak nie po nos tyn pociong? Może to ło co inksze sie rozchodzi? Ło jakom linnom wieś?

Niel — bezlitośnie zaprzeczył stryj.IBI Nie ło inkszom. Ło naszom. Bo Słomowo jesta przecie ło- statniom wioskom, któro dojyżdżo na kolij do Wrze­śni. Wszystkie drugie wsie majom już swoje inne stacyje. Ni ma co, Waloś. Bydymy wyndrować. Tru­dno. Chorobne szkiebry. Ni ma rady na niydh. Jesz- czy ni ma rady...

I nigdy nie bydzie — jęknął z desperacją stary Krajewski. — Bismarka przetrzymalim, Wilyma prze­trzymalim, ale tegu piekielnika Hitlera to już nie przetrzymomy. Bo tegu, co tyn zbój z nami wyrofoio.

to nawet te nejgorsze hakatysty nie dokazywali. I żodyn z niych ni mioł łoż taki siły. Żeby tak całki kraj, całkie państwo bez pore tygodni jak nic zawo­jować I To już widać, że na tegu Adolfa żodny rady ni ma. I nie bydzie.

Co, nie bydzie? — obruszył się Szalaty. — Jo ta mom nadzieje, że tak czy siak hitlery na ostatku w dupę weznom, do faterlandu zmymom i znowy woda przydzae, gdzie była.

Nadzieja, nadzieja... — wzrusza ramionami Szymczak. — Nadzieja jesta matkom gupich.

To prowda — potwierdza stryj Józef — nadzie­ja jesta matkom gupich, ale jo myślę, że jeszczy gupszy jest tyn, co ni mo żodny nadzieji.

^ Włośnie I — ucieszył się z tego sukursu Sza­laty. ^¡¡jj- Poczekejma ino trochę, a zoboczymy, co sie bydzie robić, jak sie inno rwiara do szkiebrów za­bierze. Bo że nom tak pryndko nabili, to ino bez to, że kumynda u nos bardzo licho buła. Som Hitler przecie godoł, że nosz żołmiyrz jesta dobry, tylko góra nic nie wortno. Ale poczekejcie, jak sie Fran­cuzy ruszom. Jak sie te jejych gyneroły do roboty weznom. To ci som sztabowniki wszystko ciynzko ksztołcone. Z niymi Miymcy tak letko do kumety nie przydom. Ino takie same wpiyrdolynie weznom jak wew ty piyrszy wojnie. Pamiyntocie Ignac, jak to nos tyn jejych Foch w łosiymnastym roku bez te bory w Argonach guniuł...

,— Pamiyntom. Ale zawdy sie dziwie, że tero sie Francuzy zaro nie ruszyły, jak Miymcy na nos na­padli. Boć to buł nojlepszy czas. A dzisiej to kto wiy, czy jym sie w ogóle łopłaciło sobno z Hitlerym za­czynać?

Sie nie bój. Już sie ty ło to nie mortw. Bo uni

Łam majom żdziebko lepszy pomyślunek o ty całki sprawie, jak ty albo jo. Już tam łuni dobrze wie­dzom, co robiom. Powiadoł WoźniOk, co jesta u amts- komisara w Borzykowie za sekrytorza, jak godali bez radio, że Francuzy już ¡na dobre zaczyni i że przedwczoraj to już narwęt Rym przęśli...

Co powiadosz? S z niedowierzaniem podchwy­cił stryj Józef. — Ryn przęśli?

Tak.

' — A w którym miejscu?

Ano podobno w tym, gdzie łun sie nejbardzi koślawi.

Gdzie sie Ryn nejmocni koślawi? ^¿zastanawia sie stryj Józef. — Nie, nie wiym, gdzie by to mogło być. A zresztom i tak nie wierze. Bo po jedno: nie tak to letko bez tyn Ryn przejńść; już tam szkiebry nie na darmo wystawili swojygu „Zygfryda", a po drugie — niemożebne jesta, żeby Francuzy tero wło­śnie robili ofynzywe. Takie gupie łuni nie som. Przecie na zime nik wojny nie zaczyno. Nima co, ino trzebno bydzie poczekać do wiosny.

Bój sie Bogal Do wiosny czekać I — z rozpaczą zaprotestował Szymczak. II- Ady zlituj sie, Józef. Bo to my mogymy łóż tyła czasu czekać? Kiej nos tu szkieber może kożdy chwili wywiyźć, zamknonć abo i zakatrupić. Bóg jedyn wiy, czy bydymy w ogóle te wiosnę łoglondać i gdzie. Jak Wej nos już dzisiyj- szy nocy ze SJomowa powywolajom...

Nie mortw sie Waloś, bo ci to nic nie pomoże. Co bydzie, to bydzie. Już wej lepi wydej kolejke i zalejmy tegu roboka. Ady postow wszystkiym, na moje konto. Buło, nie buło. Roz kozie śmierć. Pijcie wiara 1 Na pohybel tym gnojom, tym zbójom, ty gan- gryniel Aby nom siei...

Wypili wszyscy chętnie. Wypili pierwszą kolejkę, •wypili 'drugą i trzecią. Wojtek tylko nie wypił, bo jakoś tnie sporo mu było pchać się między starszych do bufetu. Stał w swoim kącie i dziwił się. Dziwił się hojności stryja. Stryj skąpy nie był, nie, ale szastać pieniędzmi nie lubił. I dziwił się jego wy­lewności i znał przecież stryjowską oszczędność w słowie. A tu stryj gada i gada. I coraz głośniej. Prawie krzyczy. I zachęca wciąż do dalszego picia:

Bowcie sie ludzie, bowcie sie, psiakrew! Nie żałujcie sofcie, do cholery! Dej nom tu,' Szymczok, jakom zagrychę. Bo co kto zjy i wypije, to uratuje. Wszystko inksze i tak dziaski weznom. A co tam mooie w chałupie lepszygu, to zakopać. Zakopać, po­wiadom, a głymboko. Żeby było na potym, jak przyńdymy nazod. Powiadasz, Ignac, że sie wszystko w ziimi zmarnuje. Nie wszystko, nie wszystko. A zre- sztom, niech sie ta i zmarnuje, byleby sie tym dra­niem^ nie dostało. Tym przybłyndom z piekła rodym. Tym folksdojczom czy rajchsdojczom, czy baltokom. Dziabli wiedziom, skyndy sie to całkie tałatajstwo do nos pcho. Ze wszystkiych kuńców świata. Z ja- kisiś ta Łotwy czy Estonii, czy zez Litwy, z Ukrainy, czy z Wołynio. Wyciongo tyn cholemik Hitler tych swojych zasranych folksgynosów i zgornio ich wszy­stkiych do nos na kupę, jakby wej tu jaki śmietnik buł, a nie naszo rodzono zimia. Jak by nos tu, ludzi ■tutyjszych, wcale nie buło. I na to wszystko musi człowiek patrzeć spokojnie 1 pysk trzymać. I tym parszywym gościom chałupy ustompić, i chleba, i pierzyny, i wszystkiygu. To przecie na to wszystko może człowieka parcia ruszyć i nagło krew zaloćl Młodego Haremskiego, borowego z Marzełewa, już krew zalała. Przecisnął się z nagła do bufetu, do

stryja, i cały czerwony na gębie z podniecenia i .pra­wie krztusząc się z irytacji, wyrzuca ze siebie na całą izbę:

Prowde roocie, Pietryga! Prowde mocie, ale sie pytom: na co my jeszczy mamy dłuży czekać? I tak już dosyć poruty jesta, że my Miymców “tak bez wszystkiygu do Słomowa wpuścili. Co my to piyrwy nie nakrzycżeli, że jakby przyszło co do czegu, to ani guzika od ty polski katany łoderwać nie pozwo- lymy. I rzond tyż tak wrzeszczoł bez rady jo. A jak sie wojna zaczyno, to łoddoł wszystko i zmyrnuł do Romunii. A nos łostawiuł. I tak by my nie ućkli, choćby nom i kozoł. Łostalim na naszy zimi, na swo- jym. A tero nom Miymcy powiadajom: „fora ze dwo­ra". Wynoś siei Ze swoi wsi, ze swoi chałupy, ze swoi zimi. A my co? A my nic. Jak te barany koży- my sie wyprowadzić? Czy to już kosów w chacie ni ma ani sietkiyry? Abo cepów? A jak by trzebiło było, to by sie i nie jedno flynta jeszczy tyż znojdła, nie?

Ciszyj I — mityguje wrzeszczącego przestraszo­ny listonosz. — Jeszczy kto usłyszy. I nie chwol sie tak głośno, że mosz flynte, bo za to przecie.;, kula w łeb.

Namfcnij sie, ty strachajłol — odgarnie listo­nosza niecierpliwie borowy. — Jo sie ta nie boje. Mnie już jesta wszystko jedno. I mówię wom ludzie: nie bójta sie tyż. Bo co nom sie już może gorszygu stanonć? Wiync powiadom: zamiost tero chlać w goś­cińcu i czekać, niech sie wszyscy przyszykujom jak noleży. A jak nos w nocy szkiebry przydom wywo­łać, to jych przywitomy po polsku. Takie wesele wyprawiymy, takom kosynierkom poczynstujymy, że żodyn szwob żywy do naszy chałupy nie wnijdzie.

Stanął tuż przy borowym kulawy Maćkowiak i ciężką kowalską łapą wyrżnął go w plecy.

Dobrał — .powiedział tylko. — Bydymy praćl

I patrzcie, krawiec Karbowiak, chude to i skręcone,

prostując z wysiłkiem tłoczący wór garbu, też się gwałtem przepycha i ciśnie do tych dwu, co zdecy­dowali się walczyć.

Nastąp sde, mizeroku — wyprzedzi go Ignac Warczygłowa. — Twoja rzecz westki szyć, a nie do wojny sie brać. Igłom chcesz szkiebra wystraszyć, czy jak?

Ale Karbowiak, choć zwalistym tułowiem Warczy- g.łowy odsunięty, przecież odepchnąć się nie daje.

I nawet, o dziwo, nie obraża się za te „westki", moc­no przecież jego godność majsterską podważające. Stanął zdecydowanie przy grupie Haremsikiego, za­wzięty i zaperzony, i wzgardliwie spogląda na wszy­stkich, którzy jeszcze zdają się wahać albo którzy może i tchórzą.

Aż się na takie patrzenie obruszy stary żołnierz Szala ty:

Żebyś czasem nie myśloł, ty guziku od portek urwany, że sie boje. — I machnięciem ręki strzep­nąwszy ostatnie wątpliwości, też się przysunął blisko do ochotników oporu.

I do nich także z najmłodszych doszlusował Franek Górny. Aż cały zaróżowiony z wrażenia, że oto ośmielił się stanąć z dorosłymi. I z niepewności, czy, kto wie, nie przykażą mu się, o hańbo I wynosić. Ale nie. Nikt przeciw niemu słowa nie powiedział. Borowy tylko mruknął:

Szkoda, smarkoczu, że twoje bracio i co nej- lepsze chłopoki ze wsi gdzieś ta z wojskiym sie za­

wieruszyli. Przydałaby sie dzisiyjszy nocy ta wiara/ przydała. Ano trudno. Łostońl Na taki obrót sprawy gorąco uczyniło się Wojt­kowi. Przecież Franek — to jego przyjaciel. Równo- łatek. Towarzysz zabaw i bijatyk. Mocny w sobie, ale gdzie mu tam do jego, do Wojtkowej krzepy. Mało to mu guzów ponabijał przy różnych przyja­cielskich okazjach? Więc skoro Franek zdatny do wojowania, to chyba on, Wojtek, tym bardziej. I już niewiele myśląc, wysunął się z kąta i i bijącym ser­cem stanął z gotowością przy Haremskim.

Spoczęły na nim oczy stryja, ale jakby go nie do­strzegły. Stryj milczał: I milczenie zaległo całą izbę. Objęło zarówno tych zdecydowanych, jak i wycze­kujących. Każdy z gromady wiedział: ważą się losy najbliższych godzin. I każdy wiedział: waga jest w rękach Józefa Pietrygi. Tylko właśnie on jeden zdawał się tego jakby nie zauważać. Ciężko oburącz wsparty o ladę, skurczył się w sobie i zmalał. Nie wiadomo: rozmyślał czy zgoła drzemał. Aż milcze­nie to rozciągnęło się w chwilę tak długą, że dalsze czekanie stało się już nieznośne. Pierwszy Szymczak z niepokojem spróbował ję przerwać:

No i co, Józef? — zapytał trąciwszy go z lekka.

Nic —, odpowiedział stryj obojętnie. — Dej jeszczy kolejke.

W oczach borowego pojawił się błysk. Zniecier­pliwienia i gniewu. Wiedział dobrze, jaki jest walor autorytetu Pietrygi. Zdawał sobie sprawę, że bez po­parcia starego stanie przy nim zaledwie kilkunastu najgorętszych, z Pietrygą zaś podjęłaby opór cała wieś.

No i co? Jak bydzie? — rzucił staremu obce­sowo pytanie. — Staniecie z nami czy nie?

Nie! — usłyszał w odpowiedzi.

Smagnięty tym krótkim „nie”, aż pobladł, aż onie­miał. Ale opanował się rychło.

Dobrze! — stwierdził twardo. — Jak nie, to nie! My bydymy sie bić, a tchórze niech idom dobro­wolnie na mimieckich parobków. Lepszo śmierć niż tako służba!

Wojtkowi aż dech zaparło. Bowiem twarz stryja uczyniła się straszna. Jak wtenczas, kiedy młody dziedzic z Obłaczkowa na wymyślał mu od głupich chamów, gdy stryj powożąc ciężko naładowaną furą, nie dość prędko usunął mu sdę z drogi. Dziedzic wściekły wyskoczył z powózki, stanął ze szpicrutą na środku szosy i z krzykiem nakazał stryjowi zejść natychmiast z fury. Stryj oddał bat jemu, Wojtkowi, i z twarzą przerażająco szarą zsunął się na ziemię.

I jeszcze wielmożny nie zdążył zamachnąć się pej­czem, gdy dostał w pysk z taką siłą, że się potoczył. „Mosz chama, szczynioku!" — rzekł stryj krótko, wlazł na wóz i pojechali.

I oto taką samą zapowiedź wybuchu odczytał Woj­tek z ¡poszarzałej barwy stryjowskiego oblicza. Ale wybuch nie nastąpił. Nalot burzy ustąpił miejsca wyrazowi zakłopotania i głębokiej troski. Stryj po­patrzył na borowego łagodnie i, ku zdumieniu Wojt­ka, z wyraźną życzliwością.

Nie rzucołbyś sie tak, Harymszczok — powie­dział przyjaźnie. — Lepi, wej, wypiułbyś zy mnom jednygu...

Nie'! — usłyszał z kolei stryj, krótkie i oprysk­liwe. — Nie byde teroz pruł, boby mnie za pore go­dzin Miymcy z łóżka wyciongnyli jak zaspanom ku­rę. Już nojwyższy czas, żeby sie zaczonć szykować do... roboty.

Włośnie, włośnie — wtrącił bojaźliwie listo­nosz. — Już wielki czas, żeby my sie porozchodzili do domów, boć i tak „policajsztunda'' już downo minyła i jakby tu, nie dej Boże, polioaj który wloz, to by my sie ni mieli co śmioć.

- Fyrej pod pierzynel A pryndkol I uwożej, że­byś torby po drodze nie zgubiułl — popędliwie i z pogardą poradził listonoszowi borowy. — Nom tu takiych ślamazarów jak ty nie potrzeba. Nom tu tero trzebno ludzi z duchym i z krzepom...

Iz głowom — dorzucił stryj Józef.

Z głowom, z głowom — powtórzył wzgardliwie Harem ski. —- Dużo to nom dotychezos te ludzie z gło­wom pomogli 1 I nom i całki Polsce I Ładtiie to nos wykierowali te nasze głowocze tam na górze. Te ciynżko fcsztołcone ministry, gyneroły, profesory... Ni ma i co gadać. A tako ta wiara była wielko, że łoż coś. Mało sie to ich nałoglondołym, jak na polo­wania do naszygu hrabiygu przyjyżdżali? Tak sie to całe bractwo puszyło, tak nosy zadziyrato, żeś już mioł stracha, że jeszczy chwiłka, a który z niych nosym ło chmurę zawadzi. Myślołbyś, że Bóg wiy co, że wszystkie rozumy pojedli. No i pojedli, ino nie rozumy. Przyszed wej taki nimiecki frajter i pa- cygrynda i przeguniuł to całkie nasze wielkiepań- stwo bez cztyry niedziele. Do diabła z takom gło­wom!

<— A czy ty, bracie, myślisz, że Hitler mo głowę?

A pewnie, że mo. I jeszczy jakom. Jakby ji ni mioł, to by wjtak krótkiym czasie Austryjoków, Cze­chów^ i nos nie wykończuł.

A czy ty myślisz, że... Weżma na tyn przykład taki wej frechowny kłusownik, co do twojygu re-.

wiru znienacka i z hałasym wpod i z gromadom swo- jych kumpli poluje, mo głowę?

To jesta co inksze. Bo jaik jo mu rady nie dom, to przyńdzie na niegu policyjo.

^ skood wiysz, że na hitlerów policyji ni ma?

Bo policyjo uwożo ino na pojedyńczygu czło­wieka, a nie na całkie państwa.

Hm -li zastanowił się stryj — tak powiadosz? A jo jednak myślę, że i na hitlerów tyż sie przecie policyjo znojdzie. Może nie zaro, może późni niż pryndzy, ale sie znojdzie. Boć przecie krzywda jesta zawdy tako samo, czy joan rabi jedyn człowiek, czy całki naród. A za ¡krzywdę przychodzi kara. Czasym prymdko, czasym późni...

A czasym wcale 1— wtrąci z sarkazmem bo­rowy.

¡gigA czasym ^»ciągnie niewzruszenie stryj — kara przychodzi' łoż tak bardzo późno, że sie nom ludziom, co ta przecie krótko ino żyjymy, wydaje, że nie przyszła wcale.

Wielko mi pociecha, że kara na śzkiebrów przyńdzie dopiyry wtynczos, jak jo już giyry wy- ciongne. Bo i co jo z tegu byde miol?

Ty som... nic, iale za to twoje dzieaioki i wej, całki nasz kraj. Bo to włośnie trzebno zawdy mieć na uwadze, że pojedynczy człowiek żyje ino bez te poredzieslont roków, a naród może żyć i łysionce lot. Może, ale nie musi. Bo jak gu po drodze jakie nieszczyńście spotko, to może i całkiym zmarnieć. Na amyn. A na nos włośnie teroz takie nieszczynśoie spadło. Nie roz i nie dwa razy my już wew ciynżki opresyji byli, ale w taki paskudny kalaputrynie jak tero, to cheba jeszczy nigdy. Wiync tym mocni trze­bno uwożać,-żeby tegu wielkiygu nieszczynścio jesz-

czy wiyncy samochcąc nie powiynkszoć. Jak pieron stodole zapoli, to kożdyn jedyn patrzy, żeby co pryndzy wymborki złapać i gore gasić. A ty, wary- jocie jedyn, zamiost z wodom, to z naftom chcesz do gaszynio lecieć.

Jo? — żachnie się z najwyższym zdumieniem borowy.

Włośnie ty. Bo chociożbyś nawet dzisiyjszy nocy chałupę przed Niymcym łohroniuł, to jutro ci jom i tak przez gwołt weznom, a ciebie z całkom familijom i z całkom wsiom pod mur postawiona.

A niechta postawiam. Wole zaro zginonć, jak marnieć na wygnaniu.

Boś gupi. Na wygnaniu nie wszyscy wyginam, a z grobu to już nikt nie wróci. Wiync,strata by była dlo nos wiynkszo. A włośnie trzehno tak ro­bić, żeby strata była mniyjszo, żeby była jak noj- mniyjszo.

Wiync jo bym myślał tak — wtrąci Warczy- głowa — żeby szkiebrom w nocy zdrowo naluchać, a zaś potym fyrnonć...

Nie pleć — żachnie się stryj Józef. — Fyr­nonć?! Z całkom wsiom?! Z babami i z dzieciokami? Dokond?

Dziecioki i kobiyty mogliby my łostawić...

Łostawić?! Na pewnom śmierć? Przecie Hitler jak tyn Herod nie przepuści nawet mahiśkiymu. W Targowy Górce ze jednygu zabitygu żandara cał- kie łosiedle wystrzylali: łod nojstarszygu do noj- mniyjszygu. I dokond, sie pytom, dokond byś ty zwioł? Przecie nie do tegu jejych łahmiyrzłygu raj- chu. Cheba dno do ty Gyneralny Gubernii. Ale tam granicy dobrze pilnujom te szatany łod gestapa. Jak jom z własny woli chcesz przejinść, to ci nie dadzom.

Mosz czekać, łoż cie sami wywalom. Bal Żeby to u nos, psiamać, góry były albo wielkie bory. To by sie człowiek mioł gdzie skryć. To by mógł jakosiś to hitlerowskie waryjactwo przetrwać. I jeszczy tym draniom zdrowo krwi napsuć. Ale bo to u nos, w Po­znański ym, mosz sie gdzie schować? W boru? Toć ta te nasze bory nawet królika dobrze nie zakry- jom. A w polu? Jezdeś jak na stole. Wszyndzie rów1- no, wszyndzie cie widać. Jaik tegu zajonca w kotle. Choćbyś i pod miedzom gdzie przycupnuł, to i tak nae na długo. Wnet de wywynszom i wytropiona. Bo policyji jesta u niych jak psów. Hitlerów z kożdym dniym wdyncy. Czarnych, żółtych i tych nejgorszych

w cywilu. Wiync choć sie człowiek całki łoż go­tuje łod złości, choć gu łapy świyrzbiom, żeby loć, żeby prać, żeby zapłacić za te wszystkie draństwa, co nom te łotry wyprowiajom, to jednak trzehno na razie cicho siedzieć d pysk trzymać. Mało to już naszych gnije .w Poznaniu, na forach albo na Młyń­ski? Albo w Dachau? Wiync powiadom: cicho sie­dzieć, pysk trzymać i czekać. Żeby przetrwać. Bo kożdyn jedyn Polok co przetrwo — to jakby jedno wygrano bitwa.

Cicho siedzieć i pysk trzymać... — skwapliwie (przywtarza listonosz.

I czekać? — z rozpaczą, ale już bez siły oporu próbuje jeszcze przeciwstawić się Szymczak. — Czekać?...

Ano włośnie. Bo nic lepszygu w ty chwili nie wymyślisz, chociożbyś i nie wiym jak myśloł. Ci­cho siedzieć i czekać, łoż nie przyndzie naszo go­dzina...

Ale w kiedy łona przyńdzie, w kiedy? — rzuci niecierpliwie borowy.

Tegu nie wiym. Ino to wiym, że przyńdzie. A wtynczos, Harymszczok, przyńdzie tyż i czas na ciebie. I na twojom flynte. I wtynczos łobyjmiesz nad nami wszystkiymi komynde. Jak twój niebosz­czyk łojciec w łosiymnastym roku, kiej my to szli na Zbąszyń i Nakło, żeby poizondek z gryncszucym zrobić. I wtynczos jo som byde tak samo za tobom masierowoł, jak masierowołym za twojym łojcym... Ale dzisiej nie. Bo gupotów nie łubie.

A ty, .szczynioku, tyż mi żodnych gupotów nie wyprowiej, ino zgołej do dom, ale zaroi — zwrócił się niespodziewanie stryj Józef do naego, do Wojt­ka. — Tut ej ni mosz nic do szukaniol — rozsierdził się nagle nie wiadomo czemu. — Biegej do chałupy i marsz pod pierzyne I — polecił opryskliwie i gniew­nie. I dorzucił jeszcze z przekąsem: — Możesz sie pod piernatym wylegiwać spokojnie, bo wos pewnie nikt nie ruszy. Twój tata mo przecie nojlepszom ło- brone: Zielazny Krzyż I

Pod podłogę się Wojtek zapaść nie mógł, więc skonfundowany i wzburzony wycofywać się jął po­spiesznie ku drzwiom. Nie rozumiał: „Czymu sie tyn stryj na mnie tak zawzion?! Przecie żym mu nic nie zrobiułl Wiync za co mi przy ludziach taki wielki poruty narobiuł?"

Tak się niechcący naraziwszy stryjowi, zatroskał się Wojtek, że z kolei narazi się także i ojcu. Nie opowiedział się przecież wychodząc i teraz oto tak późno dopiero wraca. Więc by już prędzej być w domu, nie poszedł przez wieś, tylko skrócił sobie drogę, przesadziwszy jednym susem płot Szymcza- kowego podwórka i przebiegłszy grząskie łąki nad rzeczką. Do domu zaszedł od ogrodu, ostrożnie i jak najciszej, aby nie zbudzić rodziców. Azor szczęściem

raz tylko warknął i zaraz zazgrzyta! łańcuchem. Po­znawszy swego, układał się z powrotem w budzie. A Wojtek skierował się ku drzwiom do sieni w na­dziei, że ich matka nie zawarła. Znalazł je nie tylko nie zamknięte na klucz, ale nawet z lekka uchylone. „Widać, matka jeszczy czuwo" — skonstatował. Czuwała. Gdy wszedł do kuchni, nie dowiadywała się, gdzie był, tylko zapytała, czy nie głodny. I nie czekając odpowiedzi, jęła mu szykować wieczerzę.

Zdjęła małą lampkę naftową ze stołu i postawiła ją wyżej, nad paleniskiem. I teraz dopiero w roz­szerzonym kręgu światła spostrzegł Wojtek cały stos tobołów, waliz i skrzynek zalegających kuchnię.

A to czyje? — zapytał zdumiony.

Somsiadów — z westchnieniem odparła matka. Matuszczoków, Kaczmarków, Nowoków i Kubioczki. Poznosili nom tu ludziska, co ino mogli, żeby choć coś uratować przed Miymcym. I to wcale jeszczy nie jesta wszystko. Jeszczy Szkudlarek swoje przy­niesie i Smoliński. Łojciec, co mógł, to już pozano- siul na górkę. Łoż sie zadyszoł łod tegu wchodzynio po schodach. „Reszte — powiedzioł — zaniesiecie jutro razym". I powiedzioł tyż, że wszystko bydzie trzebno porzondnie porachować i popisać, żeby koż- dyn jedyn mógł swoje rzeczy połodbiyrać, jak po wojnie nazod do Słomowa przyjadzie.

A tata tero już śpi?

Spi. I ty tyż już idź spać, synku, bo już jesta bardzo późno. Jo jeszczy trochę posiedze, różaniec sobie zmówię, bo i tak bym zresztom łoka tero zmru­żyć ni mogła. Zanadto jezdym roztrzynsiono łod tych wszystkich tenmedyi, co sie tu wyrobiąjom. Że tyż sie człowiek musioł na stare lata takiych łokropnych czasów doczekać. Pan Bóg jedyn wiy, co my jesz-

czy bydymy musieli przechodzić. Wiync idź spać, chłoposzku, idź. Wywczasuj sie dobrze, bo nie wia- da, co nom jutro ze sobom przyniesie. A drzwi na dwór jeszczy na zasuwkę nie zamykej, bo łobiyca- łam Smolińskiyj, że na niom trochę poczekom. Coś ta jeszczy chciała do nos na przechowanie przyniyść.

Jednak nie trzeba było wcale na Smolińską cze­kać, bo już oto pojawiła się w drzwiach kuchni, wespół z mężem taszcząc jakieś bardzo długie, szma­tami okutane pudło. Aż sie oboje starzy uginali pod jego ciężarem, aż się stary Smoliński zatoczył.

Ady pomóżże im, synku, .pomóż — usłyszał Wojtek polecenie matki.

Doskoczył bezzwłocznie z całą gotowością, ale go głos Smolińskiej powstrzymał w zapale:

Woinygu, wolnygu. Już lepi łostow. Już lepi my sobie samd poradzymy. Bo 1 takiym meblym jak wej tyn trzebno sie łobchodzić jak z jajkiym. Uwo- żej, Michaś, uwożej, gramajdol — burknęła na mę­ża — bo jużeś znowy kantym o zimie zawadziuł. Całko dekuracjo połodlatuje i jeszczy sie, nie dej Boże, wew środku co poprzekrynco. Uwożej, ci mówię, uwożej I

A co tyż to takiygu dźwigocie? — rozcieka- wiła się matka. — Co tyż to takiygu?

Wszakże zamiast odpowiedzi usłyszała najpierw hrzęk tak żałosny, że podobny niemal do przeciąg­łego jęku, a bezpośrednio po nim jazgotliwy lament Smolińskiej:

Ach ty, gramajdo jedna, ty łamago! Przecie ci mówiułam, żebyś uwożoł, żebyś mocno trzymał.

A ty akurat na samym kuńcu musiołeś popuścić.

I patrz, coś narob.iuł! Patrzl Nasz nojlepszy mebel,

moja nojwiynkszo pamiontka po ciotce Salusi jesta pewnie teroz na nici

Przecie uwożołym — sumitował się zafrasowa­ny Smoliński. — Przez całkom drogę uwożoiym. Ale co jo za to mogę, że mi sie ta psiajucha jak na złość na samym kuńcu musiała z rynki wymsknonć. Ady nie płacz, Walerka, nie płacz. Może sie jeszczy nic takiygu nie stało. Może sie to jeszczy do naprawić. Zoboczymy.

I oboje bez zwłoki zabrali się gorączkowo do uwalniania skrzyni ze szmat. I już po krótkiej chwi­li spod prześcieradeł i kołdry wyłaniać się poczęły czarne, lśniące, bogato rzeźbione kształty przedziw­nego mebla.

Swiynty Józefie, zygor przytaszczylil — ze zdzi­wienia aż ręce załamała matka.

Po oo zygor? •— nie mniej zdumiony rzucił py­tanie Wojtek

Po co? Po co? — zirytowała się popędliwa Smolińska. — A może gu miałam szkiebrom łosta- wić, co?l Jeszczy czegul Nie na to mi gu ciotka Sa- lusia podarowała na ślubny prezynt, żebym takom paaniiontke rodzinnom miała tero w nimieckie łapy łoddawać. Żeby jom może jeszczy do tegu swojygu Berlina wywieźli, co?

A kto by ta łoż do Berlina takiygu starygu klekota taszczuł?

Smolińską aż zatkało. Aż oddechu złapać nie mo­gła. Tylko gestem, tylko spojrzeniem tak go, Wojt­ka, druzgocąco skarciła, że poczuł się nieomal bluż- ndercą.

Stary klekotl — wymruczała wreszcie z gnie­wem. Widzicie gu, stary klekotl Patrzcie ino, jaki

znawca. Tak sie ty, smarkoczu, znosz na zygarach, jak wilk na gwiozdach. Takiygu drugiygu stojoncy- gu zygara nie znojdziesz w cołkiym powiecie. Nawet hrabia z Czerniejewa takiygu nimo. I na to czło­wiek tyn zygor tak szanowoł, tak łochronioł, żeby gu tero miyndzy ludzi .wydawać. A wszystko bez tegu cholemygu Adolfa. Moja Pietrygowo kochano, wy przecie mojymu zygorowi krzywdy zrobić nie docie, szak nie. Pamiyntejcie, że to jesta pamiontka rodzinno ¡po nieboszczce ciotce Salusi. Bardzo wos proszę: postawcie jutro tyn zygor w takiym dobrym miejscu, żeby czasem wilgoci nie dostoł abo za du- żygu goronca. Bo widzicie: taki drogocynny zygor to jesta jak taki człowiek z lepszy monki. Zaro mu wszystko zaszkodzi...

Choć taki wrażliwy, wytrzymał jednak zegar wca­le niezgorzej swój ciężki upadek. Pękła mu wpraw­dzie szyba i odpadła część kunsztownie z drzewa wyrzeźbionej girlandy, aJe mechanizm działał. Ze­gar tykai bezbłędnie i z niezmiennym zapałem wy­machiwać począł miarowo złocistą patelnią wahadła.

Z rozczuleniem nieledwie i z wyraźnie na twarzy malującą się ulgą konstatował stary Smoliński nor­malne funkcjonowanie zegara. I z tej samej zapewne przyczyny złagodniało oblicze jego żony. Ale tylko na krótką chwilę, bo już je oto zmroczyły chmury nadciągających trosk:

O jejku, jejkul — poderwało ją nagle. — Ady przecie my jeszczy muszymy lecieć co pryndzy do dom. Po koszyk z rzeczami, po marynoty i Swiyntom Rodzinę. I po te dużom fotografie ze srybnygu we­sela. Pudźma, staryl Pudźma pryndko, bo pewnie nom już wiela czasu nie łostało.

Poczekej, matka, jeszczy chiwiłke — ociągał

się Smoliński. — Niedługo bydzie równo godzina, to zobocze, czy zygor zacznie akuratnie bić.

Zaś potym bydziesz sie mógł jeszczy dosyć nasłuchać, jak przydymy nazod. A tero to już lepi pódź, ci powiadom, bo czasu wiela ni moiny. Lada kiedy mogom już te zbóje po nos przynść i potym bydzie za późno.

Stęknął stary Smoliński, przeciągnął się i poszli.

A ty, Wojtek, tyż już nie czekej i nie marudź, ino idź sie kłaść. Już nojwiynikszy czas na ciebie — nalegała matka.

Nie opierał si^ę, tylko pocałował ją w rękę i po­wiedział:

Dobranoc.

Wojtuś...

Co?

Zawahała się chwilkę.

A ty, chłopcze, co myślisz? Czy to aby na- prowde nom te Miymcy dadzom spokój, jak przy­dam naszotn wieś wywołać? Bo tak tu do nos ludzi­ska wszystkiygu ponaznoszali, jak by my już sie mieli na pewno na miejscu łostać. A co bydzie, jak nos tyż wywakwn?

Tata powiedziioł, że nos nie ruszom.

Powiadać, powiadoł, ale bo to można co wie­dzieć...

I jeszczy tata mówiuł, że jak Miymcom pokoże tyn papiur, co to gu dostoł od jejych gyneroła, to mu nawet sam Hitler żodny krzywdy nie zrobi.

Myślałam, że może dzisiej zajrzy do nos stryj Józef... Bo stryj Józef ło jesta człowiek znajoncy. Ciekawo jezdym bardzo, co by on tyż na to wszystko tero powiedzioł.

Stryj Józef? Jo wiym. Widziołym stryja nie-

downo w gościńcu. U Szymczaka. Kozoł mi iść do dom i mówsuł, że my mogymy spać spokojnie, bo nos tyn Ziełazny Krzyż, po gu tata przyniós z wojny, łod wywolanio obroni.

Tak powiedzioł?

Tak.

No, to dobrze. To idź spać, synku. A nie za­pomnij o pociyrzu. I... weź świyżom biylizne.

Swiyżom biylizne? Przecie dzisiej nie sobota, ino dopiyry piontek. Do niedzieli jeszczy czas.

To nic nie szkodzi. Weź już lepi dzisiej. Nigdy nie wiada...

Ani o bieliźnie, ani o pacierzu Wojtek nie zapom­niał. Aie już ten pacierz bardzo był mizerny. Bo taka go nagle senność opadła, że ledwo zdążył pod piernat, ledwie zdołał porachować jękliwe uderzenia mozolnie dzwoniącego zegara Smolińskich. Jedena­ście naliczył tych uderzeń. Tak żałośnie rozwleczo­nych, jakby je stary Sikora z kościelnej wieży na zaduszki czy na pogrzebmy wydzwonił. Ten żałoś- liwy ton dobywają z siebie dzwony także i wówczas, gdy we wsi wydarzy się pożar. Ale wtedy trzeba, aby dzwoniły jak najprędzej i jak najgłośniej. A tu biją tak wolno, tak rozwlekle, tak sennie... Widać staremu kościelnemu już sił brakować zaczyna. Trze­ba by mu pomóc. Ale jak, gdy Niemcy kościół za­mknęli i furtkę na wieżę zawarli. Daremnie mocuje się Wojtek z mocno okutym zamkiem. Aż się spocił z wysiłku. Bo przecież staremu Sikorze trzeha ko­niecznie, i to natychmiast pomóc. On już goni reszt­kami sił. Już mu się pląsający sznur wymyka zu­pełnie z wiotczejących rąk. Słyszycie: cztery razy zaledwie zdołał teraz w dzwon uderzyć i — urwał.

A tu trzeba się spieszyć, bardzo siię spieszyć. Bić

nieustannie, głośno i długo. Bo przecież pożar jest we wsi. Wojnal

A tu furtka na wieżę zawarta.

Wojtuśl — słyszy wezwanie. — WojtuśI

Dobrze, dobrze — odpowiada z pospiechem — zaio, zaro. Poczekejcie chwilkę, poczekejcie...

Wojtuśl — dociera doń znów wnikliwy szept

i czuje, jak go ktoś ujmuje za ramię i szarpie:

Wojtuśl

Kto go woła? Kościelny? Nie, to nie głos starego Sikory. Więc czyj?

Wojtuśl

Poznaje nareszcie. Matka stoi nad nim. Nie widzi jej w ciemnościach, tylko poznaje jej szorstką, a przecież, miękką'dłoń na swej skroni. I czuje, jak dłoń ta drży.

Co sie stało?

Wstawej, Wojtuś, chłoposzku kochany, wsta- wej pryndkol

Tyle jest w głosie matki niepokoju, napięcia, trwo­gi, taki zew na alarm rw tym szepcie bezgłośnym nieomal a tak gorącym’ że sen z nagła odejdzie go zupełnie i Wojtek już się zrywa z posłania.

Co sie stało?

Wstawej synku! Miymcy som we wsi. Wywo­ła joml

W jednej chwili stanął na równych nogach. Wdział spodnie i ubranie tak pospiesznie jak chyba nigdy dotąd.

Gdzie łojciec?

Już go zbudziłam. Ubiyro sie.

Ubierał się, acz bardzo niechętnie.

Bo po jakiygu dziabła mam wstajać i po co mnie w ogóle z łóżka wyciongocie?... — marudzi za­

spany. — Szkiebryl wielko rzecz. Mało to sie tegu plugastwa już nałogłondołym, żebym sie jeszczy te­ro musioł dlo niych niepotrzebnie po nocy zrywać 1 I ty, matka, tyż byś lepi zrobiła, jakbyś sie wej po­łożyła spać, zamiost tak przez całkom noc siedzieć

i kusić.

Ady człowieku — perswaduje matka — ady zastanów sie. Przecie ci mówię wyraźnie, że Miymcy som już we wsi i że wywolajom.

A skond wiysz, że wywolajom?

To zobocz som, jak mi nie wierzysz.

Wojtek już nie czekał, aż się ojciec przyodzieje,

tylko sam co prędzej pobiegł na strych do okna wy­ciętego w szczytowej ścianie domu, skąd widok był rozległy na całą prawie wieś.

Bo tuż za oknem, za ogrodem, za strugą, szła szo­sa, ciągnąca się z Wrześni na Przyborki i przysta­jąca najpierw przed wsią, przy szkole, a uchodząca z wioski dopiero za kościołem. Ani szosy, ani szko­ły, ani kościoła teraz nie ma w tej czarnej, Wilgotnej mazi za szybami. Ale Wojtek dokładnie wie, że przy­ćmione światła samochodów zatrzymały się przed szkolną bramą. I takie same węszące smużki światła przecięły drogę tuż za kościelnym cmentarzem. „Zamknęli szosę" — uświadomił sobie nagle. I w tej samej chwili wyłowił w dalszych znacznie odległo­ściach, i tu, i tam, i ówdzie nowe skupienia świate­łek. To nie światła okien, nie, boć w tych miejscach chałup nie ma. A zresztą wszystkie okna są przecież pod najsurowszą karą jak najdokładniej pozaciem- niane. Noe, te światła strzegą skrzyżowania dróg

i miejsc, gdzie są mostki na strudze i gdzie pod la­skiem polna droga wiedzie do Marzenina. „Ale oto­czyli wieśl — stwierdził zdumiony. — Ani zając by

się nie przedostał". Choć... nie. O jednym przejściu zapomnieli. O tej dróżce do Psar. Ale bo też co to •i za dróżka. Nawet na rowerze na niej w niektórych miejscach nie przejedziesz.

Ale już spojrzenie jego wróciło do środka wsi. Bo oto wśród największego skupienia świateł, przy szkole, wszczął się ruch. Kilka światełek pomniej­szych oderwało się od gromady blasków i przesunę­ło ku najbliższej chałupie. Matuszczoków. Otoczyły zagrodę ze wszystkich stron. Jak świece otaczają katafalk. Dobiegło go szczekanie psów. I podobne do szczęknięć niemieckie warknięcia. I odgłosy dobija­nia się do hramy. I nagle przybyło światła. To otwar­ły się drzwi chałupy. Oświetlone wnętrze domu wy­biegło jasną, ciepłą smugą na dwór. I złagodziło nieco mrok obejścia. Już można było dojrzeć znacz­nie więcej. I wnet jeszcze jedna, słabsza pojawiła się smuga. „Stajnia" — domyślił się Wojtek. I spo­strzegł wyprowadzane konie. Zaprzągnięto je do wozu. Wynoszą z chałupy jakieś toboły. Niedużo tego. Ładują na wóz. Ludzi także. I wóz rusza. Oto­czony światłami, ‘które do tej pory okalały chałupę. Sunie jak kondukt żałobny. Tylko że zamiast na cmentarz kieruje się w stronę szkoły. I tam się za­trzymuje. Na dziedzińcu. Pod strażą. I znowu kilka­naście świateł podkrada się ku chałupie. Następnej. Nowaków. I tę także otacza. I znowu głuche uderze­nia w bramę i krótkie, złe warknięcia. I znowu świa­tło w smudze otwartych drawi, i konie wyprowa­dzane na podwórze. I znowu, po niedługiej chwili, nowy Wóz rusza ku szkole. Z pospiechem. By eskor­tujące go światła mogły się co prędzej odeń oderwać, aby osaczyć następną z kolei chatę Kubiaków.

To wszystko odbywa się tak sprawnie, tak pręd­

ko. Przy jednym domostwie nie trwa chyba dłużej niż pół godziny. Choć przy zagrodzie Izydorków ca­ła sprawa nieco się przedłużyła. Ktoś tam nie chciał wejść na wóz. Więcej było wrzasków, tych gardło­wych, tak bardzo przypominających szczeknięcia złych psów. I zdawało się Wojtkowi, że dosłyszał płacz. Wychylił się bardziej z okna. Wytężył słuch. Tak, nie mylił się. Dobiegło go wyraźnie głośne, ża­łosne łkanie. Rozdzierający szloch kobiecy. Jak na cmentarzu w chwili spuszczania trumny do mogiły. I dobiegło go, już całkiem blisko, stukanie do bra­my. Aż go dreszcz przeszedł. „To przecie do nos" — skonstatował.

Kto tam? — usłyszał głos ojca.

Jol — doszło z dworu w stłumionej odpowiedzi.

Co za jo? — gniewliwie powtórzył ojciec.

Ano jo, Szymczok. Otwiyrejcie, Pietryga, otwiyrejcie, bo już żona ledwie stoi...

Przymknął okno i zbiegł na dół. W otwartych przez ojca drzwiach stał Szymczak, podtrzymujący z całej siły słaniającą się bladą jak ściana kobietę. Szymczak też był blady i tak roztrzęsiony, że ledwie można było wyrozumieć, co w tak wielkim pospie­chu mówi:

Ni mom ani chwilki czasu. Izydorków już wy­wieźli. Zaro przydom po nos. A my nie jezdymy jesz- czy wcale przyszykowani. A szkdebry długo nie cze­kaj om. W dziesinciu minutach kożom sie wynosić

i kwita. Wiync musze zaro nazod do dom lecieć, żeby choć trochę rzeczy popakować. I dziecioki tyż jakosiś połogarmiać, bo taki już tero ziomb po nocy, że łoż strach. Matka mi wiela co pomóc nie pomoże, bo sama ledwo sie kupy trzymo. A żona — sami wi­dzicie, że już jesta na łostatniych nogach. Lada dziń

zlegnie. Prosto z łóżka jom wzionym i pokryjomu do wos przyprowadziułym, bo to .przecie jesta nie- możebne, żeby kobiyta w takiym stanie miała być wygoniano. Żeby miała Iść na Bóg wiy jakom po- niewiyrke. Bo czy te dianie co uszanujom? Jeszczy lcobiycko na pośmiywisko wydadzom, albo ji jakom raejgorszom krzywdę zrobiom. Wiync wos proszę, ludzie kochane, weźcie wy mojom żonę do siebie. Józef powiadoł, że wos to szkiebry nie ruszom. Weź­cie wiync jom ido sie chocioż na te jeji nojciynższe dni. Niech w tyn swój czas nie leży pod gołym nie- bym na wozie albo gdzie na jakiym barłogu w la­grze. Przygarnijcie jom, Pietryga, do waszygu domu, bo jo mojygu już za pore kwadranców nie byde wcale mioł...

Coś tam jeszcze chciał Szymczak dorzucić: czy prośbę, czy wyjaśnienie, ale nie mógł. Głos mu się tak załamał, jakby się własnym słowem zakrztusił. Matce zresztą już żadne dalsze jego wyjaśnienia nie były potrzebne. Wie, co do niej należy. I wcale nie czekając na przyzwolenie ojca, bierze Szymczakową wpół i podprowadza do swego łóżka. Najwyższy to już czas, bo chora całkiem z nóg leci. Mąż stoi nad nią bezradny i tylko szarpie końce trzymanego w rę­kach węzełka. —

To pewno rzeczy waszy żony — mówi matka.

Tak — potwierdza pospiesznie. — Zabrołym ze szafy trochę jeji biylizny. Ale brołyro w wielki pryndkości, wiync nie wiym, czy aby dobrze wzio­nym, co. potrzeba...

Dofarae, dobrze — uspokaja go matka, nawet nie rozwiązując węzełka. — I już o nic sie nie martwcie, ino pospiyszejcie do dam, boć tam dzie- cioki i babcia czekajom. A ło żonę sie nie bójcie.

My ji tu żodny krzywdy nie zrobiymy, no nie, stary, szak tak?

Tak — po krótkim wahaniu wymrukuje swą zgodę ojciec, a Szymczak już jest ,przy nim, już mu gwałtem w garść wciska niewielki zwitek bankno­tów.

Nie! — wzbrania się ojciec — dejcie z tym spokój. My tu sobie jakosiś poradzymy, a wom sic na wygnaniu piniondze barzy przydadzom.

Bogać tam przydadzom. Czy to nie słyszeliście, że szkiebry Polokom przy wywołaniu wszystkie pi­niondze łodbiyrajom? Żebyś miół nie wiym jak po­chowane, to ci je przy rewizji wynojdoan. I ino dzie- sińć marek co nejwyży łostawiom. Reszta jesta dlo niych. I wszystko inksze, co mosz przy sobie lep- szygu, tyż dlo niych. Nawet śluhny pierścianek.

Nawet pierścianek? — nie może uwierzyć oj­ciec.

Tak. Wiync już nojlepi bydzie, jak sie te moje piniondze przy wos, Pietryga, łostanom. Bo tu by- dom nejpewniejsze. Jak wew banku. I żebyście tyż mieli z czegu brać na te wydatki, co to je bydziecie mieli z mojom kobiytom. A pierścianek weź, Hely- na, ty — zwraca się do żony. I już wsuwa jej na palec swą obrączkę. — I niech cie Pon Bóg mo w swoi świynty łopiece — mówi na pożegnanie. Ale odejść od niej nie może, bo kobieta kurczowo ucze­piła się jego rąk. — Przecie już musze iść — perswa­duje jej łagodnie. — Puść mnie, Helyna, puść. Tara na mnie w domu wszyscy czekajom. Jeszczy ich weznom bezy mnie. I co potym sami zrobioon: bab­cia, dziecioki...

Ten ostatni argument trafił. Rozluźnił się uścisk jej rąk.

Dziecioki moje kochane I — załkała. — O Jezu, Jezu, czy jo je jeszczy kiedy zoboczel Ady leć, Ka­ziu, do dom, leć pryndko i przyprowodź tutej wszy- skiych. Może sie tu prziecie jakosiś skryjecie...

Nie — rozkłada ręce Szymczak — to jesta nie- możehne. Gdzie by my sie tu mogli w tyła ludzi przed szkiebrami przechować. Jak by nos tu jutro żandary znojdli, to by jeszczy i Pietrygów razym z nami wy- wolili. Jedno choro kohiyta, to sie jeszczy jakosiś uchowa, ale my wszyscy razym nie. Trudno. Trzeb- no sie z wolom Bożom pogodzić. Chocioż to sie ani rusz w głowie pomieścić ni może, jak to jesta mo- żehne, żeby człowiek ni styndy, mi z owyndy, naroz w nocy już ni miał mieć ani swojygu domu, ani nic, i jeszczy musioł iść z torbami nie wiada gdzie. Pod karabinym. Jak zbój. I te biydne dziecioki tyż...

Zreflektował się. Przecież żona słucha. Machnął ręką desperacko.

A może tak źle nie bydzie — dodał, choć bez przekonania. I ruszył ku drzwiom.

Poczekejcie — dorzucił ojciec. — Joasia wom trochę poświci. Przeprowadzi wos przez łogród na łąkę. Bydziecie pryndzy w domu. Joasia I — huknął w stronę kuchni — nie śpisz?

Nie spała, wyrwana z kamiennego snu gwałtow­nymi alarmami gospodyni.

Zaro ide, zaro, ino sie trochę łogarne, bo za- czyno padać.

Pospiesz sie. I weź ze sobom laterke, te malom, ze siyni. Ale pryndkol

Poszli.

—■ Żeby ino Szymczak zdążuł — zatroskał się, przymykając drzwi za nimi, ojciec. — Zziymbłym — wzdrygnął się. I ziewnął szeroko. — Wortno by sie

jeszczy zez godzinkę przespać. Bo od rana trzebno sie bydzie za.ro zabrać do napro-wianio dachów. I ty, matka, tyż sie już nareszcie połóż. Do mojygu łóżka. Wojtek jesta już na dobre ubrany, to sie prześpi na kanapie, a jo sie wyciongne na jegu wyrku.

Ale jego, Wojtka, nie do 'kanapy ciągnęło, tyl­ko na strych, do okna. Do dalszego- wypatrywania tych wydarzeń tak niebywałych, niezrozumiałych, a strasznych, dokonywających się w czeluściach nocy. Cóż, kiedy matka powstrzymała go1 zadaniem:

Pójdziesz, Wojtuś, do kuchni i zrobisz łogiń pod blachom. Trzebno- zagoto-wać wodę. A potym jom naloć do- flaszek, żeby zagrzoć trochę Szymcza- kowom, bo biydoczka łoż sie -całko trzynsie z zimna. I kawy tyż sobie trochę na-go-tujymy, to- no-m bydzie ździe-bko ciepli i jakoś raźni, nie?

Dlo mnie nic nie róbcie, Pietrygo-wo 1 nie przerywając bezgłośnego płaczu protestuje Szymcza- kowa. — Mnie ta już nic -nie potrzeba. Mnie już tero jesta wszystko- jedno-.

Napijecie sie trochę kawy, napijecie. I ty, Bar- toś, tyż sie jeszczy nie kładź, napijesz sie z nami. 2e tyż ty możesz w -taki czaś mieć chynć do spa- nio — dodaj-e na poły z podziwem, na poły z przy- ganą.

A co ko-mu z tegu przyńdzie, jak jo nie by-de społ?

A jakby tak do nos, broń Boże, przyśli te wy- wolacze?

To mnie wtynczos łobudzisz. Żebym jym mógł powiedzieć, co i j-ak. Ale kiedy , już talk z kunieczno- ściom chcesz, to niech Wojtek czuwo. Łon już jesta na dobre ubrany. A my, wej, wypijma te kawę i —■ spać. Bo powiadom ci matka: mimosz sie czegu bo-

jeć. Chociażby i przyśłi. Ale nie przydom, nie. Już łani nos ta wszystkiych wprzódzi dobrze łobwon- •chali, zainiym sae wziyni we wsi do wywolanio. Ło fcożdym z nos wszystko dobrze wiedzom. Już jo Miymców znom nie od dzisiej. Lani nic nie robiom na łapu-capu. Wiync ci powiadom: idźma spać. Do nas na pewno nie przydam...

Idoml — wyrzuciła z siebie zdyszana Joasia, wtargnąwszy w pospiechu do izby. — Miymcy idoml Już sikryncili ze szosy na naszam drogę. Zaro tu bydoml

Ojciec zerwał się z siedzenia — ale ¡nie wstał, tylko z wolna opadł ciężko z powrotem na krzesło.

Bronisia! — zwrócił się po krótkiej chwili mil­czenia do matki, ale zamilkł zauważywszy, że matka modli się uklęknąwszy pad obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, zawieszanym nad jej łóżkiem.

Więc zniżając głos zwrócił swe żądanie do Joasi:

Podej no tu zaro flachę z gorzołom i kieliszki.

I te cygary, co som na moji szafie, tyż.

Sam zaś ruszył do komody i wysunąwszy szufladę wyjął z jej głębi Żelazny Krzyż. Wygładziwszy mię­dzy palcami zmięte fałdy czarno-białej wstążeczki, zawiesił sobie krzyż na piersi. Po czym wrócił do stołu i rozłożywszy portfel, wydobył zeń na wierzch swoją książeczkę wojskową i bilet otrzymany ongiś od generała. Tak przygotowany zajął miejsce za sto­łem naprzeciwko drzwi wejściowych i spokojny już zupełnie czekał.

Nie czekał długo.

Ciszę izby, podkreślaną głośniejącym niekiedy szeptem modlącej się matki, rozdarło najpierw wście-

kłe ujadanie psa, a potem stuk i zgrzyt ciężkich, podkutych butów na kamiennych stopniach przed gankiem.

A potem — twarde uderzenia w drzwi, nie wiado­mo: butem czy kolbą.

I szorstkie, nakazujące warknięcie:

Autmachenl

Warknięcie zbyteczne, gdyż pod naciskiem ude­rzeń czy kopnięć drzwi ustąpiły same.

W ich rozworze pojawili się trzej: policjant, es- aman i żołnierz.

Weszli wszyscy bez słowa, ostrożnie, rozglądając się bacznie i iwięsząc. Esaman trzymał karabin w po­gotowiu.

Opuścił go jednak rychło, bo już policjant, stwier­dziwszy pokojową postawę mieszkańców, przeszedł od razu z ostrożnej, czającej się pozycji na zacho­wanie się harde i pełne buty.

Rozkraczywszy się szeroko i obrzuciwszy pogard­liwym spojrzeniem gospodarzy, huknął:

Familie Piet ryga?

Jawohl — odparł ojciec, powstając z miejsca.

Kto tu jest gospodarzem? — zadał, retoryczne raczej, pytanie, zwracając się i tak bez żadnych wąt­pliwości do ojca.

Jo — odparł ojciec.

Bartholomaus Pietiygai — odczytał policjant z kartki dobytej z teczki.

Tak — potwierdził ojciec.

Rodzina na miejscu? — indagował dalej Prusak.

Tak.

Syn, Adalbert, też?

Tyż.

A żona, Bronisławai Czy to ta, co leży w łóż ku? — wskazał pogardliwym podrzuceniem brody.

Nie — sprostował ojciec. — Żona siedzi przy chory...

A ta w łóżku, to kto?

To... to.* — strapił się ojciec — to krewniocz- ka, charo. — I, by odwrócić uwagę Niemców od Szymczakowej, podsunął policjantowi skrzynkę z cy­garami.

Policjant zawahał się, ale esaman już bez cere­monii dobył z pudełka całą garść cygar i podawszy jedno policjantowi, poczęstował z kolei żołnierza.

Dziękuję — zrezygnował tenże — nie będę te­raz palił.

Szkoda — mruknął esaman — bo marka bar­dzo dobra. — Iz uśmiechem zadowolenia, zapaliw­szy cygaro sobie i policjantowi, wsunął pozostałe do kieszeni.

A może... napijecie sie? — zaproponował oj­ciec. — Taki ziomb na dworze...

Zdałoby się — wyraził gotowość esaman, zer­kając w stronę policjanta. — Ziąb naprawdę pa­skudny...

No dobrze, ale tylko po jednym kieliszku, bo czas leci... Gefreiter, napijecie się z nami? — zwró­cił się policjant do żołnierza.

Ten jednak i tym razem odmówił.

No, to trudno, będzie więcej dla nas — skon­statował esaman, zabierając się do napełnionych przez ojca kieliszków. — A wy, Pietryga, zacznijcie już pakować manatki, bo czas leoil

...Pakować manatki? — powtórzył, jakby nie mogąc pojąć polecenia, ojciec.

No, oczywiścieI — potwierdził ostro policjant.

I to prędko: einz, z weil Zęby za dziesięć minut już

i śladu tu po was nie było.

Jak to... śladu nie byłol Nie rozumnym. I czy- mu? Za co? Jakiym prawym?

Naszym prawem. Prawem Führ era. Nie rozu­miesz tego, chamie głupi?I

Ojciec rozłożył ręce.

Policjant aż głową z politowaniem pokiwał nad przejawem tak bezgranicznej tępoty:

Ten stary bamber zdaje się rzeczywiście nie rozumieć, że polskie prawo już od września wszyscy diabli wzięli. Na tysiąc lat. Na zawsze. Dobrze wam tak, głupie Polaki I Nie chcieliście Führerowi po do­broci oddać tego małego pomorskiego korytarza, to teraz musicie mu oddać wszystko. No i teraz mie ma już Pomorza, jest Westpreussen, nie ma już Polski, jest Generalgouvernement, a tutaj, gdzie była pro­wincja poznańska — jest teraz Warthegau. Zrozu­miałeś? Warthegau. Poznań, Kutno, Łódź... to wszyst­ko jest teraz Warthegau. I wy, Polaki, nie macie już tu teraz nic do szukania. Musicie się stąd wy­nosić tam, skąd żeście przyszlil

Hm — poskrobał się po głowie ojciec — to sie zrobić nie do...

Jak to, się nie da?l

Zwyczajnie; no bo dokond to jo mam właści­wie iść?

Powiedziałem, tam skądeś przyszedł.

Ale jo przecie znikond nie przyszedym.

Jak to I

No, bo przecie zawdy tu bułym. W ty wsi i w ty chałupie. I mój łojciec tyż. I dziaduś tyż. I pra- dziaduś. Dzieciokiym jeszczy bułym, ale dobrze pa- miyntom, jak na tym tu łóżku pradziaduś umiyroł...

Policjant stropił się, zamilkł.

Ale już mu z pomocą pospieszył esaman:

Dosyć tej gadaniny — zawyrokował. — I tak zbyt długo już tu siedzimy. No, .stary! Zabieraj się. Raz, dwal Spakować manatki i — rausl

Niel — stanowczo oświadczył ojciec — to nie- możebne. Jo sie stond nie ruszę I

Co takiego? — niemal jednocześnie z najwyż­szym zdumieniem wyrzucili z siebie policjant i es­aman. — Nie ruszycie się?!

Niel — powtórzył zdecydowanie ojciec i jakby po nadmiernym wysiłku osunął się ciężko na krzesło.

Co się tu dzieje?! Co wy wyrabiacie? Czemu zwlekacie? Dlaczego tutaj utknęła cała akcja? I — padło szereg warknięć ostro rzuconych od drzwi.

Zwrócili się wszyscy w stronę warczącego. Był cały czarny, z wyjątkiem czerwonej opaski ze swa­styką na prawym ramieniu i bladej, bardzo jeszcze młodej twarzy. Obrzuciwszy wszystkich zimnym, pogardliwym spojrzeniem i uderzywszy pejczem w lśniącą cholewę wysokiego buta, powtórzył ostro:

Co się tutaj -dzieje?

Herr Sturmluhier — służbiście sprężył się po­licjant — ten stary Polak odmawia nam posłuszeń­stwa. Utrzymuje, że nie mamy prawa wysiedlać go z jego chałupy.

Porywczym krokiem podszedł „czarny” do stołu. Wbił w Pietrygę pociemniałe z wściekłości spojrze­nie i warknął:

Jak śmiesz protestować?! Jak śmiesz przeciw­stawiać się zarządzeniom Fiihrera?! Czy nie wiesz, że możesz w każ/dej chwili stracić nie tylko tę nędz­ną chałupę, ale i życie? Ty i wy wszyscy. Bo wy, Polaki, jesteście wszyscy razem zbóje, łotry i mor­

dercy. I jeśli ty śmiesz mnie pytać o prawo, to ja zapytam ciebie: jakim prawem wy, Polacy, wymor­dowaliście w Bydgoszczy dziesiątki tysięcy niewin­nych i bezbronnych volksdeutschow1? Kto spowodo­wał tam tę straszną i haniebną „Krwawą Niedzielę", kto? Pytam, kto? — Wyl

My? — z lekka wzruszył ramionami Pietryga.

My, to miemożebne. Nic o tym nie słuszołym — dodał ze szczerym zdziwieniem.

Esesman aż się zadławił z oburzenia.

NiesłychaneI Cóż za bezczelności — I przysu­nąwszy się tak blisko, że tylko blat stołu oddzielał jego podniesioną pięść od twarzy ojca, charknął:

Ośmielasz się przeczyć? Przeczyć temu, co po­wiedział sam Führer?! Poczekaj, ty stary łotrze, ty zbóju, ty tchórzu!...

Ojciec poderwał się z miejsca.

Coś powiedzioł? — wyrzucił z siebie groźnie.

Coś powiedzioł? Łotr? Zbój? Kto? Jo? A czy to jo komu włażę po nocy do chałupy, czy kto? A kto tu jesta tchórz, to sie zaro pokoże. Gdzieżeś ty buł, kiedy jo na francuskiym froncie w nejgorszych bit­wach w okopach leżołym? Kiedy pod Werdunem dwa razy ciynżko ranny bułym! Kiedy iwaszygu gy- neroła na własnych plecach z nojwiynkszygu łognia wyniózym? Gdzieżeś ty wtynczos buł, ty i twoje kamraty, gdzie? Powiysz, że zmyślom, że kłamie... No, to skond mom ty Zielazmy Krzyż? — zapytał, podnosząc głos i cofając się o krok tak, by znaleźć się w 'kręgu światła lampy. — Skond mom tyn 'krzyż piyrszy klasy? Chcecie wiedzieć? No, to mocie tu moje papiury. Zoboczcie sami — zakończył, opry­skliwym ruchem podsuwając na kraj stołu swoją książeczkę wojskową i generalski bilet.

Wzięli, zaskoczeni, dokumenty do rąk; najpierw „czarny", a potem esaman i policjant. Zapoznawszy się z ich treścią i rzuciwszy z ukosa spojrzenia na wiszące na piersi Pietrygi odznaczenie — stropili się, zdumieli i przycichli.

Donnerwetterl — wyrwało się żołnierzowi, gdy z kolei odcyfrowywać począł treść generalskiej kart­ki,. — Ten stary Polak nie kłamie. On rzeczywiście uratował naszemu generaloberstowi życie.

I ma naprawdę Eisernes Kreuz pierwszej klasyl

stwierdził, nie bez respektu w głosie, policjant.

No i co z nim teraz zrobić? — zastanowił się esaman.

Czarny" nie odpowiadał, tylko przygryzał w za­kłopotaniu cienkie wargi.

Sądzę — ośmielił się zauważyć żołnierz — że należałoby dziś zostawić tego starego z jego familią w spokoju i zameldować o wszystkim ortskomman- dantowi. Niech zbadćE papiery Pietrygi i niech wyda właściwą decyzję. Ostatecznie, ten Polak ma nasze wysokie odznaczenie za niewątpliwe zasługi..

Tak, tak, najlepiej zameldować ortskomman- dantowi — poparł ten wniosek policjant — Tak bę­dzie najwłaściwdej.

So... — waży sprawę esesman, wciąż w nie­zdecydowaniu ścinający wargi. — So...

Ten Generaloberst... młody był czy stary? — zwrócił się policjant, znienacka, z zapytaniem do Pietrygi

Jaki buł stary? Tak pewnie jak jo, albo może i ździebko młodszy.

Hm — znacząco mruknął pytający — to on może i żyje jeszcze?...

Pewnie, że żyje — aż nazbyt skwapliwie po­parł jego przypuszczenia ojciec.

Więc mógłby być kłopot — podsunął półgło­sem esesmanowi policjant. — Ten Polak gotów się jeszcze u niego za żalić...

Ouatschl —powziął wreszcie'decyzję „czarny”.

Rozkaz jest wyraźny: wysiedlić Pietrygę z całą rodziną. Należy więc rozkaz wykonać. I to natych­miast. Nol — podniósł głos rozkazująco' w stronę ojca: — Zabierajcie się. Prędkol Wszyscy! I niech mi tu za dziesięć minut nie będzie po was ani śladul

Ojciec poruszył wargami, ale nie odpowiadał nic. Stał jakby sparaliżowany niepojętym dlań wyro­kiem. Również zaskoczony zdawał się być żołnierz. Przez moment wydawało się, że chce wtrącić jesz­cze jakąś uwagę, podniósł nawet w tym oelu, niby argument, papiery wojskowe Pietrygi. Rozmyślił się jednak prędko i zrezygnowanym gestem położyw­szy dokumenty na stół, cofnął się ku drzwiom.

Wówczas ojciec drgnął. Powolnym ruchem wysu­nął ciężko dłoń po złożone na stole papiery.

Ale długie, blade palce esesmana były szybsze. Porwały pożółkłe, s fatyg owiane kartki i zmiąwszy je, wsunęły do kieszeni.

Łoddej papiuryl — groźnie powiedział ojciec.

Czarny” uśmiechnął się drwiąco.

Cóż ci po nich?l — wzruszył pogardliwie ra­mionami. — Nie będą ci już przecież potrzebne...

Łoddej mi zaro moje papiury, szczyniokul — podniósł ojciec głos do krzyku.

Milczeć! — warknął „czarny”. — Za chwilę nie tylko te stare dokumenty, ale wszystko tu bę­dziesz musiał zostawić. Herr Polizeimeisterl Wypro­wadzić to ścierwo z chałupy! Natychmiast!

Rozkaz! — stuknął obcasami policjant.

Wiync to tak... — jakby nareszcie pojął ojciec

wiync to tak... Ano, kiedy tak, kiedy md już wszystko zabiyrocie na rozkaz tegu waszygu firera, no to weźcie jeszczy i to...

I jednym szarpnięciem zerwawszy z piersi Żelazny Krzyż, rzucił go esesmanowi w twarz .

Weź gu sobie — krzyknął. — Weź gu sobie, łobuzie! I zanieś to łodymnie tymu twojymu zło- dziejskiymu firerowil

Jeszcze krzyk nie przebrzmiał, gdy nad siwą głową ojca uniosły się pięści policjanta i szpicruta esesmana. Wojtek porwał się na pomoc ojcu, ale w tej samej chwili unieruchomił go z tyłu czyjś bar­dzo mocny chwyt. Tak mocny, że nie tylko parali­żujący jego poryw, ale nieomal wynoszący go z izby.

Usłyszał jeszcze tylko rozdzierające krzyki matki i głośny płacz nie wiadomo: ciotki Joasi czy Szym- czakowej. Z tumultu i wrzawy, dochodzącej z izby, wybił się donośny, rozkazujący głos, wzywający pomocy z podwórza.

Uzbrojeni w karabiny esamani otarli się szorstko w przejściu o Wojtka.

Wypchnięty na dwór, stał na uboczu, obezwład­niony nie tylko gwałtownym przebiegiem wydarzeń, ale i żelaznym uściskiem nie odstępującego go żoł­nierza.

Szarpiąc się i miotając, próbował wyzwolić się z tego uścisku, zwłaszcza gdy ujrzał, jak napastnicy wywlekli z domu nieprzytomnego chyba zupełnie ojca i rzucili go na wóz niby wór kartofli. Równie brutalnie wypchnęli słaniającą się na nogach matkę.

Wojtek raz jeszcze gwałtownym szarpnięciem spróbował się wyzwolić, aby pomścić rodziców, czy

już by tylko towarzyszyć im na wygnanie. Nieprzy­tomny prawie z rozpaczy, rzucał się i wydzierał co­raz zacieklej. Jednak twardy i bolesny uchwyt żoł­nierski udaremnił jego wysiłki nawet w chwili, gdy wóz ruszył sprzed domu.

Nie szarp się, dumiul — usłyszał szept żołnie­rza, wyraźny mimo rozdzierającego krzyku Szym- czakowej. — Nie szarp sięl Po col Starym teraz nic nie pomożesz. Wywiozą ich do Generalnej Gubernii, a ciebie oddzielą i zamkną w lagrze. Więc po co hit­lerowcom leźć dobrowolnie w łapy?! Uciekaj, pókiś wolny! A wyrywaj tak, żeby cię nie przyłapali...

I ręce, które dotąd więziły go jak obręcze, roz­warły się, jednocześnie pchnąwszy go w mrok pod­wórka. Zatoczył się i upadł tuż obok budy Azora. Pies, ochrypły od nieustannego ujadania, poznał go i przygarnął się doń uradowany. Machinalnie spu­ścił go Wojtek z łańcucha. Wbiegli obydwaj do ogrodu. Ani pamięta, jak przełazi przez plot, jak przebrnął przez rozmokłe łąki i w ciemnościach zna­lazł mostek na rzece. Ten jedyny, przy którym Nie­mcy zapomnieli postawić ¡posterunek, a który pro­wadził na ścieżkę wiodącą w marzelewslki bór.

Rozległy jest bór marzelewski i można w nim zna­leźć schronienie, ale nie ogrzeje cię on ani nie na­karmi. I nie osłoni przed deszczem, który ¡niemiło­siernie siąpiąc przez cały dzień, uczynił niegościn­nym i odpychającym najzaciszniejsze leśne legowi­sko. Ośmielony wczesnym mrokiem nadchodzącej nocy, znalazł się Wojtek na skraju boru. Niedaleko stąd do leśniczówki. Barowy BaTemski na pewno go nie odepchnie. Nakarmi, ukryje i poradzi, co dalej robić. Po drodze do chaty leśniczego zatrzymał się Wojtek przy bażantami. Tak nazywano ten na poły

rozwalony już budynek, od dawna nie służący ani bażantom, ani nikomu. Chyba włóczęgom tylko. Po­stanowił w jego wnętrzu przeczekać wzmagający się deszcz i nieco się osuszyć. Drzwi nie potrzebował uchylać, bo ich od dawna nie było. Ale już za pro­giem izby zatrzymał się, jak wryty. Dobiegło go chrapliwe zapytanie:

Kto tam?

Po głosie poznał: stara Madajkowa, krewna czy służąca Haremskich. Z trudem odnalazł ją spojrze­niem skuloną w ciemnym kącie izby. Poznała go także i zaraz zaczęła zcicha a żałośnie zawodzić. Ty­le tylko z tego zawodzenia wyrozumiał, że ją wy­pchnięto z kuchni. Kto ją wypchnął i za co, nie umia­ła czy nie chciała powiedzieć. Więc zapytał ją o leś­niczego.

Ni ma gu — odparła kratko.

A gdzie jest?

Tam... — wskazała ręką na otwór okna pozba­wiony okiennic, w głąb lasu.

Jeszczy nie przyszed ze służby?

Nie. I już nie przydzie.

Czymu nie przydzie?

Bo jak mo przyńść, kiedy leży w zagajniku, niedaleko stond...

Nie mógł tego pojąć.

Leśniczy? Leży... w zagajniku...?

Ano tak, bo gu tam w nocy zaprowodzili i za­strzelili.

Kto?

Hitlery.

Czymu?

Bo jych nie chcioł wpuścić do domu... I nawet nie wiym, czy gu pochowali. Chciałam tam iść, zo-

boczyć, ale mi nie kozali. I tero tam siedzom i pil­nuj o-m. A z domu wszystkich wygnali. Harymskom z dzieciokami i babciom to już w nocy. A mnie tero po południu. Tak jak stojałam, tak mnie wypchnyli z kuchni. Bez łokrycio, bez rzeczy, bez wszystkiygu. I gdzie jo sie tero podzieje, bez rzeczy, bez pościeli, bez wszystkiygu...

Nie .słuchał więcej. Porwał się i uciekł, aby zna­leźć się co rychlej jak najdalej od domu zastrzelo­nego leśnika. Uciekł znowu w las, w noc, w deszcz. Nie pamięta, jak długo błąkał się po boru. Ani kiedy nogi same przyniosły go, śmiertelnie znużonego, przed ojcowski dom.

Leży teraz skulony, w mroku i w deszczu, i jak urzeczony wpatruje się w oświetlone okna domu. W którejś chwili światło drgnęło. Zrozumiał: prze­noszą lampę z kuchni do izby. Jak sucho i ciepło jest w tej izhiel A przemoczone do suchej nitki ubranie nie chroni wcale przed nieznośnym, przeni­kliwym chłodem. Leży w dreszczach, a za oknem, w jego domu, obca kobieta zaściela łóżka do snu.

A potem sama zaczyna się rozbierać. „Nawet łokna nie zasłoni, świnią!1' — ofuknie ją gniewnie myślą. * „A teroz włazi do łóżka matki jak pod swojom pie- rzyne. A matka gdzie? Na barłogu sie jakiymś po- miewiyro. A łojciec? Czy aby jeszczy żyje? Czy aby żyje?"

Zgasło światło w oknie chałupy, ale w nim, w Wojtku, gniew począł gorzeć na nowo. Już teraz jednak nie płomieniem, a tylko równym żarem za­wziętości. Chłodno, spokojnie obmyśla Wojtek zem­stę: Nie pójdzie już do chałupy z pięściami i krzy­kiem. Wróg na pewno ma broń. Zastrzeli go, Wojtka, jak psa. Nie, lepiej będzie zakraść się do stajni.

W stajni jest latarnia, jest duża bańka nafty, są za­pałki. Podpali stajnię, stodołę, cały dom. Wykurzy intruzów z ojcowskiego gospodarstwa, wykurzy ich raz na zawsze. A że przy tym wszystko pójdzie z dy­mem, to niech idzie. Kiedy już inaczej nie może być, niech przepadnie wszystko.

Drzwi do stajni nie były zamknięte. Nawet nie skrzypnęły, gdy je odchylił, ostrożnie odsunąwszy skobel. Otuliło go wilgotne ciepło i ostra woń by­dlęcych wydzielin i potu. Wciągnął ją w płuca głę­boko, niby ożywczy strumień. Bez trudu, choć po omacku, odnalazł zapałki i latarnię. Zanim ją za­świecił, zdjął z haka starą, wysłużoną kapotę oj­cowską i szczelnie zasłonił nią okno. Aby wróg nie odkrył go, zanim zdoła doprowadzić do końca swój zamiar. Światło lampy wyłoniło z mroku najpierw grzbiety i karki, a potem łby konia i krów. Zwró­cone były ku niemu. Gniady, najbliżej stojący, przy­witał go cichym rżeniem. Nie był to jednak głos ra­dości. A smutek jeszcze głębszy szedł z mądrych i bezbronnych spojrzeń wilgotnych oczu końskich. Pociągnięty ich współczującą wymową, Wojtek pod­szedł blisko, by odpłacić się Gniademu przyjazną pieszczotą dłoni. Zanim podpali stajnię, odwiąże ko­nia i krowy i wyprowadzi bydło na dwór — zde­cydował. Nie można przecież dopuścić, aby miało się spalić żywcem. Ojciec dbał o nie, jak o swoich bliskich. „Wiync jak je tero wygoniać z ciepły staj­ni na zimno i dyszcz?" — przebiegła mu przez głowę strofująca myśl. By ją odepchnąć, wziął się co prę­dzej do działania. Latarkę postawił nad korytem, by móc oburącz wydżwignąć ciężką bańkę z naftą. Gdy jednak spojrzenie jego w przelocie dotknęło wnę­trza koryta, zatrzymał się jak wryty: „Żarcia zwiy-

r,zokom nie dalii" — zauważy! nieomal ze zgrozą. I „Pewnie już tak przez całki dziń giodujom" — rozżalił się nad dolą zwierząt, zapominając, że sam od świtu nic już w ustach nie miał. „I stajnia cał- kiym nie uprzontniynto" — stwierdził, przyrzucając obrok do koryt. „I wody jym tyż nikt nie podoi" — skonstatował z najwyższym oburzeniem. „Trzeba bydło co pryndzy napoić" — postanowił, rozgląda­jąc się za wiadrem. Nie znalazłszy go w stajni, .wy­szedł na podwórze do pampy. Jednak i tam wiadra nie znalazł. „Trudno, zwiyrzynta ni mogom dłuży czekać!” — i z determinacją ruszył w stronę domu.

Sień tonęła w gęstym cieniu. Nie przeszkodziło mu to zupełnie. Wiedział, że w jej głębi na niskiej ławce matka zawsze stawiała dwa wiadra. ,,Som wymborkil” — ucieszył się, natrafiwszy na nie wy­ciągniętą dłonią. I byłby wyszedł z wiadrami nie- spostrzeżony, gdyby drobny jakiś przedmiot, zna- „■ 9 lazłszy się pod jego podkutym butem, nie spowodo­wał potknięcia. Omal nie runął jak .długi. „Klucz mi wypod, czy co?" — zastanowił się, pochylając się nad wiadrem, które przy potknięciu z łomotem wysunęło mu się z ręki.

Na podłodze obok wiadra natknął się palc.ami na przedmiot, który był przyczyną jego potknięcia.

Przez sekundę badał go dotykiem: metalowy jakiś kształt z krótką, postrzępioną wstążeczką. Poznał: toć to ojcowski Żelazny Krzyż! Odruchowo wsunął go do kieszeni. Ale wyjął zaraz i odrzucił precz, jak | odrzuca się złamany klucz, pęknięty guzik czy fał-, szywą monetę. A potem, uniósłszy obydwa wiadra, wybiegł co prędzej na podwórze, do pompy.

Wracającego do stajni z napełnionymi po brzegi wiadrami powitało rżenie pełne przyjaznej ndecier-

pliwości. Cały zajęty pojeniem spragnionych zwie­rząt, ani spostrzegł chwili, w której w otwartych drzwiach stajni stanął tęgi, rudy mężczyzna. Ten sam, którego już przedtem zauważył za oknami oj­cowskiej chałupy. Stał rozkraczony szeroko, w pra­wej ręce trzymając karabin z lufą ku dołowi. Jego małe, mrugające oczka wpatrywały się bacznie w Wojtka, śledząc każdy jego ruch. A Wojtek, do­kończywszy pojenia, odstawił wiadra i wziął do ręki widły. W tej samej chwili lufa karabinu uniosła się ku górze. A zęby wideł wbiły się głęboko w gnój, który, nie sprzątany, narósł wysoko pod kopytami zwierząt. Nabrawszy go na widły, ruszył Wojtek ku drzwiom, do pobliskiego gnojownika.

Na boki WMrzucił krótko w stronę zawadza­jącego mu w drzwiach. I dodał, mijając usuwającego się Niemca: — Muszę tu zrobić porzundeki

Patrzył w głąb ulicy i nie mógł, i nie chciał oczom własnym uwierzyć. Przecież zaledwie tydzień temu sam gauleiter Greiser, przemawiając w jego hotelu, przestrzegał, że żadnemu uczciwemu hitlerowcowi nawet myśli o klęsce dopuścić tue wolno. Jako go­spodarz lokalu i jako S. A. Scharführer miał zaszczyt stać w pobliżu gauLaitera, gdy ten znakomity współ­pracownik wodza wielkim głosem zapewniał wpa­trzonych weń słuchaczy o niewątpliwości hitlerow­skiego zwycięstwa

Die Lage ist zwar schwer — przyznawał mów­ca — aber der Führer wird sie schon meistern. Prze­to zdrajcą jest, kto nie ufa Adolfowi Hitlerowi. Sam, osobiście, przedwczoraj, skierowałem do obozu kon­centracyjnego kilku takich nędzników, którzy na dworcu w Litzmannstadt załadowywali cały swój dobytek, aby uciekać do Altreichu. Biada tchórzom I Niech żyje Adolf Hitler i jego tysiącletnia Rzesza I Sieg Heil! Sieg Heill Sieg...

Heill — grzmiało z całej mocy trzystu .partei- genossów, zrywając się z miejsca i sztywno przed siebie wyrzucając prawice.

Jakże potężnie wznosił się ich okrzyk ku chwale przyszłego zwycięstwa i jakże wspaniale brzmiała wspólnie z gauleiterem odśpiewana pieśń o tym, że: Deutschland, Deutschland über allesl...

Jakby ją jeszcze słyszał, jakby mu jeszcze drżało serce unoszone niezachwianą pewnością zwycięstwa, gdy teraz oto patrzy w głąb ulicy i oczom własnym uwierzyć nie może.

Od wczorajszego wieczora toczy się po jej bruku nieprzerwanie, wciąż wzbierając, przerażająca rze­ka. Płynie ze wschodu na zachód. Na Poznań, na Gniezno, na Berlin, do Altreichu. Całą długość i całą szerokość wąskiej jezdni zajmuje nieprzerwany ciąg samochodów, wozów, bryk i przeróżnego rodzaju pojazdów, wypełnionych po brzegi ludźmi i baga­żem. Ludźmi okutanymi w futra, w koce, kołdry, ba, nawet bezwstydnie w pierzyny. Bo styczeń, choć nie najbardziej mroźny, nie jest przecież porą sto­sowną do wielodniowej podróży na otwartych wo­zach. A bagaż, widać, ładowany był w pospiechu, gorączkowo, w panice...

Panikarze! Tchórze I Zdrajcy 1 — burzy się za firanką okna S. A. Scharführer Hans Storch. — Ucie­kają do Altreichu, mimo iż sam gauleiter zapewnił, że Führer...

Oderwał go od okna dzwonek telefonu:

Mówi naczelnik stacji, Dietrich. Czy to ty, Hans? Słuchaj: Dziś o siódmej wieczorem odchodzi ostatni pociąg w kierunku Altreichu. Spakuj co naj­niezbędniejsze manatki i przychodź na dworzec. A nie marudź I Bo to ostatni pociąg, rozumiesz? Ostatni I

Nie rozumiem. Nic nie rozumiem. Nie będzie­my chyba uciekać. Przecież sam słyszałeś, co o tym w sobotę mówił gauleiter: że Führer...

Człowiekul Człowieku! Słuchaj: mam informa­cje, że Rosjanie są już w Kutnie. Czołgi „czerwo­nych" dotarły podobno aż do Koła. Spójrz zresztą,

co się dzieje na ulicy... A ja przyrzekłem twojej Ber­cie, ze gdy już będzie tak źle, to zabiorę cię ze sobą. Więc pakuj co prędzej manatki i przybywaj na dworzec...

Pakować manatki?! Tak nagle?! Przecież trze­ba się przedtem zastanowić, wydać dyspozycje, przy­gotować...

Przygotować? Na co? Ozy na to, żeby cię do domu zawieziono na rosyjskim czołgu?

W słuchawce zatrzeszczało coś nagle, zachrypiało i głos ucichł. Rozmowę przerwano. Ale nie przer­wany został wywołany przez nią tok myśli Hansa Storcha: „...Na sowieckim czołgu do domu?!" — po­wtórzył ostatnie z zasłyszanych zdań. Przecież dom jego jest tutaj, w Warthegau. Nabył tę nierucho­mość drogą kupna przed sześciu miesiącami od Treuhandstelle Ost. A mieszka w tym domu już od chwili, gdy pięć lat temu wprowadzony doń zo­stał jako treuhander „Hotelu pod Białym Orłem”. Białego orła już wówczas nad wejściem do hotelu nie było, ałe był jeszcze jego poprzedni właściciel

o niemożliwym do wymówieniu nazwisku: Paprzyc- iki. Bardzo zresztą grzeczny, starszy pan. Wieczorem tego samego dnia, w którym on, Hans Storch, wpro­wadzony został w swój nowy urząd, starego Pap- rzyckiego z żoną i dwiema córkami odprowadzili po­licjanci na dworzec i wyekspediowali w wagonie bydlęcym do Generalgouvernement. Kłopotu z ba­gażem państwo Paprzyccy nie mieli, bo dm władze pozwoliły zabrać tylko jedną walizkę z najniezbęd­niejszymi osobistymi rzeczami. Portfel i futra także on i żona musieli przed udaniem się na dworzec zo­stawić. Pani Paprzycka bardzo z tego powodu pła­kała, więc wielkodusznie zezwolono jej i mężowi

ubrać się w zimowe płaszcze. Ich futra zabrali z sobą policjanci. Niesłusznie, bo piękne karakuły pani Pa- przyckiej byłyby w sam raz dla jego Berty.

Dziwna ta Berta. Woli mieszkać w ich jednoizbo­wym mieszkaniu w najuboższej dzielnicy Berlina, w Waldau ¡niż tu, w sześciopokojowym apartamen­cie. I woli być bufetową w nędznym szynku swego wuja, w którym on, Hans Storch, tyle lat zmarnował jako kelner, niż tu być panią największego w mie­ście hotelu... Przyjeżdża do niego, owszem, co pe­wien czas, ponaprawia mu koszule, kalesony i skar­petki, ale na stałe zostać nie chce. Powiada, że bę­dzie na to czas po wojnie. Aby zaś nie został cał­kiem bez kobiecej opieki, przywiozła mu przed kil­ku miesiącami Martę.

W knajpie wuja niepotrzebne teraz dwie bu­fetowe — powiedziała. — Ruch mniejszy, bo męż­czyźni na wojnie, a piwo coraz cieńsze. Ja sama aż nadto za bufetem wystarczę. A Marta ci się tr przyda, bo to dzielna dziewczyna.

Co to, to prawda. Marta jest (dzielna i wierna. Można jej spokojnie wszystkie klucze powierzyć. Roboty się nie boi. U wuja żony pracowała chyba z dziesięć lat, a wuj jest bardzo wymagający. I go­ście ją lubią. Czasem aż zanadto. Bo mimo swych trzydziestu paru lat Marta warta jest grzechu. I to jak jeszcze. Ale chłopów umie trzymać krótko, choć sama świętą nie jest. Podobno przed podjęciem pra­scy u wuja różnie z nią bywało. Ale mniejsza o to, jeśli w czasie służby dobrze się sprawia. Trzeba z nią koniecznie zaraz porozmawiać. Ona ma dobrze w głowie. Może co poradzi. Bo przecież ten narwany Dietrich ostrzegał, że dziś o siódmej wieczorem odej­dzie ostatni pociąg do Altreichu. Że trzeba pakować

manatki. Tylko najniezbędniejsze, bo większego ba­gażu do wagonu nie wpuszczą. Więc co? Więc mam tu wszystko zostawić?! Ubrania, meble, hotel, wszy­stko? Niemożliwe, niemożliwe...

W rozterce podszedł znów do okna. Za uchy­loną firanką obraz był ten sam: nie kończąca się ka­rawana ¡pojazdów. Tylko źe teraz, w przerwie obia­dowej, zagęściło się na chodnikach od gapiów przy­glądających się uciekającym.

Sami Polacy! — skonstatował z irytacją.

Nie mylił się. Wyzuci z wszelkich praw, pogar­dzani d poniewierani niewolnicy patrzyli teraz na gwałtowną ucieczkę swych panów. Patrzyli na ten obraz, jakże bardzo oczekiwany od lat, bez uśmie­chu: spokojnie i obojętnie. Ponure panowanie nad­ludzi nauczyło ich panowania nad każdym słowem, każdym gestem, każdym mięśniem twarzy. Nauczyło ich doskonale kłamać jej wyrazem. Bo podbitym nie wolno przecież ujawniać swych uczuć. Zwłasz­cza teraz, gdy bestia, zdychając, może stać się szcze­gólnie niebezpieczna. „Nie łudźcie się Polacy — za­pewniał ich wielokrotnie gauleiter Greiser — bo gdyby, co jest oczywiście niemożliwe, ale gdyby trzeba nam było opuszczać Warthegau, to was tu nie zostawiimy żywych. Gestapo ma w tej 'sprawie szczegółowe zarządzenia i instrukcje. Nie potrzebu­jemy was zapewniać, że zostałyby one jak najdokła­dniej wykonane, gdyby..."

Więc przystający na chodnikach ludzie mają twa­rze kamienne i S. A. Scharfuhrer Hans Storch da­remnie, spoza firanki, próbuje przeniknąć ich maski. Dziwi go tylko i niepokoi, że nikt nie rozpędza sku*- piających się na chodnikach Polaków. Przecież to już jest jawne przekroczenie surowego zarządzenia

policji, zabraniającego osobom narodowości ¡polskiej zatrzymywania się na ulicy i zbierania w grupy li­czące więcej niż trzy osoby!...

Z bocznej uliczki, wybiegającej tuż zza budynku hotelu, wyłonił się nagle stary człowiek, ciągnący z trudem prymitywnie saneczki obładowane worka­mi z węglem. Na brzegu jezdni zatrzymał się zakło­potany, gdyż ciąg pojazdów zagrodził mu przejście. W pewnej chwili nurt ten jakby się na moment urwał i 'Starzec pospiesznie spróbował wykorzystać powstałą w ten sposób szczelinę.

Armei MtmŚ lit nie bez współczucia pomyślał

o nim Hans Storch. Bo na środku jezdni wyrosła przed zgarbionym staruszkiem potężna postać Her­mana Wendlanda, kreisleiteora N. S. D. A. P. Biada Polakowi, który miał nieszczęście znaleźć się na jego drodze i który nie ściągał co prędzej nakrycia głowy i nie usuwał się co rychlej na bok. Zapozna­wał się bowiem natychmiast ze stalową sprężyną, ukrytą w skórze sławnego wendlandowskiego by­kowca. Strasznego bykowca, bo zwalającego ofiarę z nóg. Strudzony starzec ani przypuszczał, jak groź­ne nad nim zawisło niebezpieczeństwo. Mocując się z saneczkami na wytartym ze śniegu bruku zatrzy­mał swym wehikułem kroczącego środkiem jezdni Wendlanda. Ten prowadził za sobą kilka podwód należących do Kieisleitung dei N. S. D. A. P. Za­trzymany przesuwającymi się z wolna saneczkami, przystanął i — nie podniósł szpicruty. „Nie widzi tego starego Polaka, czy co?” — dziwi się Hans Storch, wstrząśnięty do głębi zdumiewającym fak­tem, że oto kreisleiter nie uczynił użytku ze swego bykowca. Ze nie uderzył...

Więc już nie obserwuje dłużej i nie czeka, tylko

co prędzej zbiega na dół, do bufetu, do Marty. Niech natychmiast zacznie pakować walizy. Bo już nie wolno zwlekać, nie wolno nie zdążyć na ostatni po­ciąg, odchodzący jeszcze dziś do Berlina...

Marta stoi w pustej sali restauracyjnej i przez okna przy bufecie wpatruje się w obraz ulicy. Czyni to z takim przejęciem, że nie «postrzega wejścia swe­go szefa.

— Marto 1 — dotknął jej ramienia.

Proszę? — drgnęła Zaskoczona.

Wskazał ręką na widok za oknem:

I co ty powiesz na to? Przecież to nie do wia­ry! Ale cóż robić?! Cóż robić?! Nie mamy już wiele czasu. I nie mamy innego wyjścia. Trzeba co prę­dzej spakować walizy. Jeszcze dziś pojedziemy do Berlina, do' Waldau.

Nie zdziwiły jej ani jego ton, ani nagłość decyzji. Zapytała rzeczowo:

O której odchodzi pański pociąg, panie szefie?

ifi-JPojedziemy wieczorem. O siódmej... iffi^Ja... nie pojadę.

Co takiego?

Powtórzyła spokojnie:

Nie pojadę.

Oszalałaś?!

Zatrzymała na nim swe uważne, gęstymi rzęsami przesłonięte źrenice.

Zostanę tutaj.

Nie mógł tego pojąć: „Nie chce wyjeżdżać? Czemu?!”

Gdybyż mogła, gdybyż umiała mu odpowiedzieć, wyjaśnić. Czyżby jednak zdołał ją zrozumieć? Pró­bowała jakoś naprędce sformułować swe pobudki, gdy on już naparł na nią argumentami: Niech, u li­

cha, spojrzy jeszcze raz przez oknol Przecież nie jest ślepa. Przecież zawsze była taka rozsądna. Czyż nagle teraz nie zdaje sobie z tego sprawy, co się dzieje? I z tego, co się tutaj dziać będzie? Po odejściu Niemcowi Przecież najpierw w straszny sposób mścić się będą Polacy, a potem zjawią się ci okropni, ci przerażający bolszewicy!...

Za cóż się mają na mnie mścić? — przerwała mu, wzdrygnąwszy lekko ramionami. — Przecież nie zrobiłam tu nikomu nic złego...

Wystarczy, że jesteś Niemką.

Nie jestem Niemką.

Osłupiał. Wytrzeszczył na nią swe wodniste, wy­pukłe oczy.

Jak to, nie jesteś Niemką? Przecież odkąd cię znam, a znam ci-ę kilkanaście lat, zawsze nią byłaś. Widziałem przecież twoje dokumenty. Twój dowód osobisty. Jest najzupełniej w porządku. Urodziłaś się w Niemczech...

Nie, urodziłam się w Provinz Posen...

To znaczy tu, w Warthegau?

Tu nie był wtedy Warthegau, tylko Provinz Po­sen. Ale mniejsza o to. Dość, że urodziłam się tutaj.

Jesteś zatem... tutejsza?

Tak.

Przyszła mu nagle do głowy dobra myśl. Znakomi­ta myśl. Aż się od niej nieco rozpogodził.

Jeśli jesteś... tutejszą, to znasz chyba polski język?

Znam, ale nie najlepiej. Miałam zaledwie dzie­sięć lat, kiedy po śmierci matki ojciec, wyjeżdżając na robotę, zabrał mnie do Westfalii. Ciotka bardzo się gorszy, że tak marnie mówię po polsku...

Masz więc tutaj rodzinę? — ucieszył się.

Tylko ciotkę, siostrę matki. Wcale nie ma ra­cji, gniewając się na moją złą mowę. Bo gdzie i kie­dy miałam się jej nauczyć? W szkole tutejszej tylko religii uczono po polsku, i to tylko w dwóch pierw­szych klasach...

Czy Polacy wiedzą, że jesteś Polką?

Wzruszyła ramionami na znak niepewności.

No przecież spotykałaś się z ciotką?

Tak, byłam u niej kilka razy. Nie mogłam czę­ściej, bo mieszka na wsi, w Gozdowie. A to spory kawał drogi stąd.

Ale przecież ze służbą rozmawiałaś chyba cza­sem po polsku?

Nie. Nigdy. Bałam się. Bo przecież pan najle­piej wie, jak to było tutaj surowo zabronione. Prze­cież nie pozwalał pan. polskiej służbie nawet między sobą rozmawiać po polsku. Więc nie chciałam na­rażać ani siebie, ani ich. Małoż to policjantów i ge­stapowców przesiadywało wciąż w naszym hotelu? Zresztą... nasz lokal zastrzeżony był tylko dla Niem­ców.

Spochmurniał nieco.

W takim razie — rzekł — nie rozumiem, po co upierasz się, aby tu pozostać?

Pomyślała, że właściwie sama także dobrze nie rozumie motywów swej decyzji. I czemu Waldau, w którym przeżyła tyle lat, wydaje jej się nagle tak przeraźliwie obce. Odpychająca jest już sama myśl o powrocie do ciemnego, służbowego pokoiku z ok­nem, wychodzącym na ciasne podwórko zajazdu Kurta Kunitzera. A przecież ta ponura izdebka na poddaszu wydawała się jej do niedawna upragnioną przystanią po tym wszystkim, co przeszła od czasu śmierci ojca w Essen aż do strasznych lat pracy

w nocnym lokalu na zachodnim przedmieściu Ber­lina. Kurt Kunitzer płacił znacznie mniej i wymagał znacznie więcej od jej poprzedniego szefa, ale nie żądał od niej, jak jego poprzednik, aby była jego kochanką i by nie opierała się wymaganiom jego najlepszych klientów. Kurt Kunitzer zbyt natarczy­wych zwykł był nawet ostro przywoływać do po­rządku. Nie miała u niego krzywdy, jak nie ma krzywdy ciężko pracujące zwierzę domowe u do­brego gospodarza. Była mu wdzięczna za to i życie takie wystarczało jej w zupełności. Ale teraz oto, z niespodziewanych przyczyn, przestało jej wystar­czać. Od czasu jej powrotu do rodzinnych stron. Wracała do nich po dwudziestu kilku latach raczej z niechęcią. Uległszy naleganiom Berty Storch, zgo­dziła się podjąć pracę w przedsiębiorstwie jej męża przejściowo, do czasu przyjazdu Frau Berty na stałe. Tylko pod tym warunkiem zezwolił Kurt Kunitzer na jej wyjazd z Waldau. Praca na nowym miejscu nie różniła się prawie wcale od jej zajęć dotychcza­sowych. Tak samo całe dni spędzała za bufetem i usługiwała gościom. Było jej tylko o tyle lżej, że miała do pomocy kelnera i sprzątaczki. Musiała za to wydawać dyspozycje kucharce i pilnować poko­jówki. Nie było to zajęcie zbyt kłopotliwe, bo cała służba, złożona z Polaków, pracowała bez zarzutu. Musiała również, nierzadko, zastępując szefa w cza­sie jego zajęć w S. A. i w Hilispolizei — załatwiać interesy w mieście. Te obowiązki lubiła najwięcej. Bo zawsze brakowało jej ruchai na świeżym po­wietrzu. A teraz mogła, załatwiwszy sprawy firmy, odbywać niedalekie spacery. Niedługie ulice miasta wyprowadzały tak łatwo na łąki podmiejskie, nad rzeczkę, do lasu. Wystarczyło kilkanaście minut.

aby znaleźć się w Dębinie albo wśród sosen w lasku Sokołowskim. Na polnej 'drodze do tegoż lasku, nie zmienionej nic od lat jej dzieciństwa, nawiedziło ją po raz pierwszy uczucie, którego nie umiałaby okre­ślić. Ogarnięta falą niezrozumiałej radości, spojrze­niami przez łzy szukała śladów swych dawnych kro­ków, drobnych kroków dziewięcioletniej dziewczyn­ki, zrywającej z rówieśniczkami kaczeńce lub sto­krotki, albo prowadzonej przez rodziców na spacery i majówki. Na majówki: „Sokołów" „Lutni" czy „Bractwa Kurkowego". Jakże cudownie wygrywała wtedy kilkuosobowa orkiestra prześliczne polskie melodie, jak pięknie śpiewał chór „Lutni" pieśni

o „jodłach szumiących na gór szczycie", o „zawie­rusze na dolinie” lub o „Wiśle naszej, Wiśle starej"... Jednak najpiękniejszych pieśni chór śpiewać nie mógł, bo zawsze w pobliżu czuwali pruscy policjan­ci, aby natychmiast ukarać śmiałków, którzy by się odważyli zanucić głośno Mazurka Dąbrowskiego czy Rotę.

Prosta droga z Sokołowa tam pod Wrześnią jest.

Tam się bili nasi bracia za tą polską cześć...

przypomniała sobie ulubioną pieśń ojca. I przy­pomniała sobie także drugą z tych pieśni, które śpie­wał często, gdy w niedzielę, idąc z nią i z mamą na spacer, znalazł się za miastem:

O cześć wam, panowie magnaci,

za naszą niewolę, kajdany...

Cel spaceru był prawie zawsze ten sam. Pomnik „Sokołowski”, wznoszący się tuż pod lasem, na mo­gile kosynierów, poległych tutaj w bitwie z Prusa­kami. Zapamiętała sobie dobrze datę tej bitwy, wy­rytą na pomniku: 2 maja 1848 roku. Obie z mamą

u stóp tego pomnika układały nazbierane na łące kwiaty, a potem klękali wszyscy troje i odmawiali Wieczny odpoczynek.

Rozglądnęła się naokół. Zerwała kilka ostatnich, jesiennych kwiatków i pęk wrzosów, i drożyną przez las ruszyła jak ongi do pomnika. Nie było go. Na jego miejscu znalazła tylko rozrzucone w nieładzie gruzy. „Hitlerowcyl — pomyślała z gniewem. — Jeszcze gorsi od pruskich żandarmów”. A gniew jej wzrósł jeszcze bardziej, gdy w pierwsze niedzielne popołudnie wybrała się na cmentarz. Chciała od­wiedzić groby matki i dziadków. Mogiły dziadków ujęte były w ramę z sztucznego granitu i oznaczone kamienną tablicą z napisem. Nad mogiłą matki po­stawił ojciec krzyż, przez niego samego wykonany w kuźni i opatrzony imieniem i nazwiskiem zmar­łej oraz datami jej urodzin i zgonu. Błądząc wśród grobów, daremnie szukała krzyża oraz tablicy z na­zwiskami dziadków. Wszystkie napisy na tablicach nagrobnych zasmarowane były brutalnie smołą, a wszystkie metalowe ogrodzenia i krzyże powy- dzierane i usunięte.

Co się tu stało? Kto to zrobił? — zapytała po­ruszona najbliższego przechodnia.

Przystanął, popatrzył na nią, mruknął wreszcie:

Ich weiss nicht — i oddalił się pospiesznie.

Zorientowała się za późno, że pytanie postawiła po niemiecku. Dopiero nagabnięta po polsku sta­ruszka wyjaśniła jej szeroko, że to hitlerowcy usu­nęli z cmentarza wszelkie ślady polskości, a żelazne sztachety, krzyże, ba, nawet trumny metalowe z gro­bowców przetopili ,,na armaty".

Poszukując zrozpaczona grobów swych najbliż­szych, zauważyła, że niektóre z tablic nagrobnych

były poodwracane tak, aby napis znalazł się pod spodem. Z niemałym trudem, przywołując na pomoc wspomnienia, znalazła wreszcie kształt kamienny ogrodzenia, przypominający mogiłę dziadków. Do­pomogła jej brzoza. Bo przypomniało jej się, że oj­ciec między grobami swych rodziców i żony zasa­dził młodą brzózkę. Jakże się szczerze ucieszył, gdy drzewko się przyjęło. Szukając go teraz spojrze­niem, natrafiła na dużą, pięknie rozrośniętą brzozę. Czyżby aż tak bardzo rozwinęła się mała, ojcowska brzózka? Tablica na obramowaniu grobu była od­wrócona. Przypadła do niej oburącz i wytężywszy wszystkie siły uniosła ją i odwróciła. Z najgłęb­szym wzruszeniem odczytała na wpół zatarte imio­na swych dziadków. I teraz dopiero zauważyła, że i ten grób, i skromna obok mogiła matki były sta­rannie utrzymane. „To ciotka tak dba o nie” — ¡po­myślała z uczuciem wdzięczności. I pogładziła ręką gęste Uście bluszczu, jakby witając się z najbliż­szymi sercu. A serce jej biło tak, jak nie biło już bardzo dawno. I takim rytmem, który budził, przy­woływał, przywracał uczucia zapomniane, zgubione, zdawałoby się — umarłe.

Z cmentarza na dworzec droga bardzo bliska. Tu było ostaitnie miejsce, z którym się żegnali, wyru­szając z ojcem na obczyznę. Bo wkrótce po śmierci matki ojciec stracił pracę. Zatrudniony był w fabry­ce maszyn rolniczych braci Taborskich. Kierował kuźnią fahryczną. Dbał o nią jak o własną. Fabryka rosła razem z nim. Aż go przerosła. Jej właściciele, rozbudowując ją, sprowadzili nowe maszyny, a pra­cownikom obniżyli pobory. Pod pretekstem, że prze­cież pracują teraz znacznie mniej, gdy maszyny większą część roboty zrobią za nich. Ojciec, jako

najstarszy z pracowników, poszedł do właścicieli upomnieć się o swoją i kolegów krzywdę. Wrócił do domu późno, pijany z irytacji. Daremnie ciotka próbowała załagodzić incydent.

Przeproś Taborskiych, to cLe przyjmom nazod do roboty — perswadowała. Ale jakby go sparzyła tą radą:

Wolę zdechnonć na łobczyźnie, niż prosić o ła­skę! Psiekrwie fabrykantyl Piyrwy zbogacili sie mo- jom robotom, a tero, na stare lata, wyrzucajom czło­wieka na bruk!

Zawziął się, posprzedawał meble, spakował wali­zy, kupił bilety do Essen i wyruszyli. Walizy i tłu- moki wziął na ręczny wózek głuchoniemy tragarz, a oni w drodze na dworzec zboczyli na cmentarz. Ojciec długo klęczał nad grobem swych rodziców i nad mogiłą matki. Znacznie dłużej niż zazwyczaj. Aż ją kolana rozbolały i przysiadła na jego drewnia­nym kuferku. Nie pamięta, by wtedy ogarnął ją żal za opuszczaną ziemią rodzinną. Raczej cieszyła ją perspektywa podróży, raczej zaciekawiona była nad­chodzącą zmianą. Ten nie wywołany wówczas żal jakby się przyczaił, jakby dopiero teraz doczekał się swojej godziny. Jakby teraz dopiero do niego dorosła, gdy po tylu latach tułaczki powróciła.

Owładnięta nim do głębi, patrzy oto na ten sam obraz, na który, powstawszy z klęczek, zwrócił jej uwagę ojciec:

Spójrz, córuchna —- powiedział miękko — spójrz na swoje rodzinne miasto, zaniym stond pój- dymy, może już na zawsze...

Niebo było wtedy tak samo jak teraz jakby z chło­dnego złota. A na jego tle rysowały się nad ciemno- liliowymi domkami wśród drzew błękitniejące syl-

<wiety ratusza, szkoły, szerokiej, zwalistej fary i nie­co na uboczu — pękatej wieży ciśnień.

Patrzyła na ten obraz — nie widząc go dokładnie, podobnie jak chyba nie widział go dokładnie ojciec. Bo oto teraz jej, jak ongi jemu, oczy zaszły wilgotną mgłą. Takim samym ukradkowym fuchem, jak ongi, zdziwiona, zaobserwowała u ojoa, takim samym wstydliwym gestem starała się osuszyć oczy. Sta­rała ¡się, tak samo, daremnie...

Powiedzże mi nareszcie, czemu właściwie upie­rasz się tu zostać? —naparło na nią ponownie bar­dzo już niecierpliwe pytanie szefa.

Jakby dziwiąc się samej sobie rozłożyła ręce, a nie znajdując potrzebnych jej słów, odpowiedzia­ła lekkim rozchyleniem dłoni.

Jak chcesz. Pamiętaj, że cię ostrzegałem. Skoro już jednak zdecydowałaś się nie wyjeżdżać, to... — zastanowił się przez sekundę — to zawołaj mi tu kelnera, sprzątaczki, resztę służby i portiera. I to zaraz.

—• Słuchajcie — zaczął, gdy stanęli przed nim po­spiesznie wezwani przez Martę. — Słuchajcie i za­pamiętajcie sobie dobrze. Dziś wieczorem wyjeżdżam do Altreichu. Fiihrer nakazał nam, Niemcom, nie służącym w wojsku, na czternaście dni opuścić War- tbegau. Bo tu, pod Poznaniem, zamierza Adolf Hit­ler zadać ostateczny cios Czerwonej Armii. Wcią­gnął ją umyślnie aż talk głęboko w granice naszego kraju, aby żaden „czerwony" nie mógł się wymknąć z tego największego kotła, w którym nasz genialny wódz zamknie naszych śmiertelnych wrogów. Ro­zumiecie?!

Wywołana na użytek słuchaczy wizja olśniła nie­spodziewanie samego jej autora. Porwany perspek­

tywą niechybnej klęski „czerwonych", nawet nie zauważył upartego milczenia swego audytorium. Po­myślał o sobie z dumą: Oto on, Hans Storch, prze­niknął zamiary Fiihrera, bo to przecież zupełnie jas­ne, zupełnie oczywiste, że tylko dlatego cofa sig ar­mia niemiecka aż spod Stalingradu, aby wciągnąć głupich Rosjan w pułapkę. Od dawna zaplanowaną i starannie przygotowaną. W tej ostatniej, najwięk­szej bitwie, jaka jutro czy pojutrze będzie stoczona, Fuhrer użyje swej najnowszej broni i wspaniałym zwycięstwem zakończy wojnę. Że też ten Hermann Dietrich tego nae rozumie I Od naczelnika stacji w powiatowym mieście można by przecież wymagać, aby był nieco bardziej politycznie rozgarnięty.

Więc powtarzam: w największym kotle tej woj­ny znajdą Rosjanie swój masowy grób. Ani jeden bolszewik nie wyjdzie cało — zapewniał żarliwie

ani jeden. I śladu po nich nie zostanie I

Jeśli tak — cichym głosem przerwał zapalo­nemu mówcy kelner Wesołowski — jeśli tak wielka bitwa ma tu być stoczona, to — westchnął z troską

to i nasz hotel może ulec zniszczeniu...

Hans Storch stropił się.

Nie — pocieszył się rychło — mojemu hote­lowi nic się nie stanie, bo bitwa toczyć się będzie dość daleko stąd, pod Poznaniem. Pisał przecież

o tym Ostdeutschei Beobachter, że Poznań uforty­fikowany został tak mocno, iż stał się niezdobytą twierdzą. Więc to pod Poznaniem zatrzymana będzie Armia Czerwona. I tam rozegra się ostatni bój. Tam. Dość daleko stąd. Tak. Wystarczająco daleko. Za­nim to jednak nastąpi, ja... muszę wyjechać. Na czternaście dni. Na miejscu zostanie fraiilein Marta. Ona będzie w moim imieniu zarządzać hotelem.

Oczekuję od was ja!k najściślejszego stosowania się •do jej poleceń. I radzę wam, abyście w czasie mej nieobecności starannie wypełniali swoje obowiązki i dopilnowywali wszystkiego tak, bym po powrocie zastał mój hotel w należytym porządku. Gdy wrócę, -ukarzę surowo tych, iktórzy nie zastosują się do mo- ioh zarządzeń. Tych zaś, którzy dołożą wszelkich starań, alby przedsiębiorstwo moje w niczym nie ucierpiało, będę umiał odpowiednio wynagrodzić. Postaram się o uznanie ich za Leistungspolen. Je­stem przekonany, że nasz Führer po ostatecznym zwycięstwie okaże pewną łaskę tym Polakom, któ­rzy usilną pracą i wiernością wobec swych niemiec­kich panów na takie względy zasłużą. A teraz — zakończył — rozejdźcie się do swoich zajęć i pa­miętajcie, że w czasie mej nieobecności zarządza tu wszystkim fraülein Marta.

Marta żachnęła się. Przecież nie po to zostaje na miejscu, aby rządzić hotelem. Zna się, owszem, na prowadzeniu bufetu, ale nie na kierowaniu całym przedsiębiorstwem. „Niechby to już raczej robił pan Wesołowski" — chciała zaproponować szefowi, ale wstrzymał ją obcy, zagadkowy wyraz na dobrodusz­nej zazwyczaj twarzy starego kelnera. Zmroziło ją jego spojrzenie, rzucone jej ukradkiem po końco­wym oświadczeniu szefa. Nieprzyjazne i jakby drwiące. Czemu?

Nie miała jednak czasu na zastanawianie się. Ktoś pchnął drzwi wejściowe tak szorstko, że ostro za­dzwoniły osadzone w nich szyby. Do sali restaura­cyjnej weszli dwaj oficerowie, nie przerywając pro­wadzonej jeszcze przed drzwiami rozmowy. Bardzo nią zajęci, niecierpliwym, nieartykulowym dźwię­kiem odpowiedzieli na głośne Heil Hitler Storcha.

Stali chwilę na środku sali, debatując z ożywieniem i nie zwracając żadnej uwagi na otoczenie. Pod wpływem ciepła starszy z nich rozpiął m-uchinałme połowy płaszcz. „Pułkownik'' — odczytała Marta z odsłaniających się złotych szlif na kołnierzu mun­duru. Dopiero teraz zauważył ją stojącą za bufetem:

Dwa piwa i coś ciepłego do zjedzenia — rzucił zamówienie.

Sam ich obsłużę — wtrącił się Storch. — Ty zaś idź już na górę i zajmij się pakowaniem moich rzeczy. Przyjdę ci za chwilę pomóc.

Zanim odeszła, przywołał ją do stolika drugi z ofi­cerów. Na jego suchej, pomarszczonej twarzy ma­lowało się niezmierne znużenie.

Przygotujcie dla nas dobrze ogrzany pokój — polecił. — Przekąsimy coś, a potem musimy koniecz­nie nieco odpocząć, zanim ruszymy dalej — powie­dział już w stronę pułkownika. A pojawiającemu się w drzwiach szoferowi rzucił: — Wracaj zaraz do samochodu i nie opuszczaj go ani na chwilę. Posiłek polecimy zanieść ci do auta. A kiedy zjawi się porucznik Stauffer, skieruj go natychmiast do hotelu. Powiedz mu, aby bezzwłocznie zameldował się u mnie. Sprawa jest bardzo ważna.

Marta, wydawszy sprzątaczce polecenie dorzuce­nia do pieca w pokoju przylegającym do mieszka­nia szefa, zabrała się do pakowania jego waliz Wy­konywała tę czynność niemal machinalnie; powta­rzała ją już tyle razy. Co miesiąc przecież jeździł Hans Storch do Berlina, do żony. No tak, ale wów­czas wracał, tym razem zaś pewnie już nie wróci. Trudno w to Marcie uwierzyć. Trudno jej ogarnąć cały ogrom przemiany, jaka ją oto już w najbliż­szych godzinach czeka. Tak czy inaczej — teraz

trzeba szefowi zapakować walizy. Staranniej i do­kładniej niż zazwyczaj. Bo rusza w podróż chyba bezpowrotną.

Spokojnie i systematycznie układa bieliznę i skła­da ubrania. Szef, przybiegający co chwila z restau­racji, bardzo przeszkadza jej w tych czynnościach. Jest coraz bardziej niezdecydowany. To zwiększa, to zmniejsza ilość waliz. W pewnej chwili w klatce schodowej mija się z wchodzącymi na pierwsze pię­tro oficerami. W zdenerwowaniu zatrzymuje ich i prosi o radę. Czy rzeczywiście uważają sytuację aż za tak bardzo krytyczną, by on, Hans Storch, musiał koniecznie porzucać wszystko: swój hotel, swoje meble, niemal cały swój dobytek? No, bo przecież Hitler...

Młodszy z oficerów patrzy na niego z nie tajoną wzgardą. Zamiast odpowiedzi wzruszył tylko ramio­nami i minął go, jak gdyby był powietrzem.

Człowieku! — rzekł do niego starszy. — Spójrz, co się idzie je na ulicy...

Na ulicy rzeka uciekających jeszcze bardziej we­zbrała. Wczesny zimowy mrok nadał jej nurtowi charakter tak niesamowicie groźny, że Storchowi poczęły latać ręce, g4y wrócił do pakowania waliz. Już go teraz przestały obchodzić szczegóły pakowa­nia, a tylko naglił do pospiechu. Byle już prędzej, byle jak najprędzej znaleźć się na dworcu. Bo a nuż by ten pociąg odszedł wcześniej? Ten ostatni po­ciąg do Altreichu...

Więc wszystko odbyło się z takim pospiechem, że ani się Marta spostrzegła, kiedy została sama w po­koju szefa. Jego kufry i aparat radiowy wywiózł portier na ręcznym wózku, przez podwórze hotelowe dotarłszy bo bocznej uliczki prowadzącej w stronę

dworca. Tą samą drogą ruszył w ślad za nim Hanz Storch, zabrawszy ze sobą co najważniejsze doku­menty, małą, przenośną maszynę do pisania i całą zawartość kasy ¡przedsiębiorstwa. Nie, nie całą. Pe­wną, niezbyt wielką zresztą kwotę zostawił za po­kwitowaniem jej, Marcie, do dyspozycji na najbliż­sze, najpilniejsze potrzeby hotelu.

Siedzi oto, po odjeździe szefa, przed rozchyloną szufladą jego biurka, oszołomiona i znużona. Siedzi w mroku, bo nie chce jej się podejść do okna, aby je zasłonić roletami z grubego, czarnego papieru. Spo­za zamkniętych drzwi, prowadzących do sąsiedniego pokoju, sączy się cienka smużka światła i przeni­kają urywki półgłosem prowadzonej rozmowy. Do­cierają do jej uszu zniekształconej wcale ich zresztą nie ciekawa. Dziwi ją tylko, że oficerowie już prze-, rwali swą drzemkę; tak bardzo przecież wydawali się być zmęczeni.

Nagle słyszy: ktoś ostro wbiega po schodach. Czyżby powracał jej szef? Nie, to nie jego kroki. Są zbyt sprężyste, bo zdecydowane i lekkie. Mijają jej drzwi i zatrzymują się przed sąsiednim pokojem. Za chwilę dobiega z jego wnętrza mocne stuknięcie obcasami. Między matowe, schrypnięte nieco głosy starszych mężczyzn mieszają się głośne, jasne dźwię­ki z młodej, męskiej krtani. Milkną zresztą rychło, bo oto podnosi się głos któregoś ze starszych. Pod­nosi się tak bardzo, że do uszu Marty dociera teraz wyraźnie każde słowo. Słowa wybijane twardo wią­żą się w krótkie, urywane zdania. Marta wie: to już nie jest rozmowa, to są rozkazy.

Ich treść sprawi, że Marta nie tylko natęży słuch, ale wstrzymywać pocznie oddech. Przyspieszonych uderzeń serca zatrzymać nie może, a bije ono coraz

gwałtowniej. Bo w >są«iednim pokoju ogłoszony zo­stał wyrok. Okrutny i niewiarygodny. Wyrok śmierci na miasto. Ma zginąć z powierzchni ziemi. Obydwa mosty i co najważniejsze budynki zostały podminowane: ‘ratusz, dworzec, szpital, szkoła, elek­trownia, wieża ciśnień i fara... Ogromny, stary ko­ściół, od dawna już spełniający rolę magazynu woj­skowego, wypełniony jest zapasami po sklepienia. Nie ma, niestety, czasu na wywiezienie tej bezcen­nej zawartości. Ale w żadnym wypadku nie wolno jej oddać w ręoe wroga. Saperzy kończą już zakła­danie min u podnóży grubych, gotyckich murów. Fara musi być wysadzona w powietrze. I ona i wszystkie wyliczone budynki. W tym celu pozo­stał specjalny oddział żołnierzy w mieście.

Komenda nad tym oddziałem powierzona zosta­je panu, lejtnant Stauffer. Dopilnuje pan dokładnego zakończenia robót przy zakładaniu min. Pan rów­nież przeprowadzi jak najskrupulatniej akcję znisz­czenia miasta. Będziemy bronić Poznania, trzeba zatem, aby oblegający nas wróg nie dysponował tuż za linią frontu żadnymi urządzeniami, ułatwiającymi mu zadanie. Ponadto, miasto leży przy głównym trakcie komunikacyjnym Warszawa—Berlin. Jego gruzy utrudnią nieprzyjacielowi transport. Zanim jednak zamieni pan miasto w rumowisko i wysadzi mosty, musi pan pozwolić na swobodne wyewaku- owianie się niemieckiej ludności cywilnej, napływa­jącej z kierunku Słupcy i Strzałkowa. Z tej samej strony spodziewany jest, za .kilka godzin, przejazd ostatnich naszych oddziałów, broniących pozycji nad Wartą. Oddziały te także musi pan przepuścić, zanim wyda pan rozkaz zapalenia min...

A polska ludność zamieszkująca miasto?

Nie obchodzi nas zupełnie. Chyba tylko o tyle, że trzeba ją do ostatniej chwili trzymać surowo w ryzach. Natomiast muszę z ¡naciskiem zaznaczyć, że zespoły czołgów bolszewickich, oderwane od głó­wnej masy Czerwonej Armii, wysforowały się bar­dzo poważnie naprzód i wdarły w kilku miejscach na tyły naszego frontu. Mogą zagrozić także i panu. W takim wypadku pańscy ludzie winni starać się je zniszczyć przy pomocy panzerfaustów. Innej, bardziej skutecznej broni przeciwpancernej nie ma­my tutaj, niestety, do dyspozycji. Pańskim ośrod­kiem operacyjnym do chwili zburzenia miasta bę­dzie ten hotel. Jest dobrze położony, między ratu­szem a kościołem. Jak wynika z naszych obserwa­cji, lotnicy radzieccy nie bombardują na byłych zie­miach polskich kościołów i gmachów, nie stanowią­cych obiektów wojskowych. Po wykonaniu zadania wycofa się pan natychmiast ¡na zachód, kierując się przez Kostrzyń i Swarzędz na Poznań...

Donośny głos rozkazującego urwał się, by się po chwili zniżyć do szmeru zwyczajnej, już do uszu Marty nie docierającej rozmowy. Nie trwała ona zresztą długo. Zakończył ją suchy trzask ostro za­mykanych drzwi i oddalające się kroki.

Zaledwie przebrzmiały, Marta .poderwała się i z pospiechem wbiegła na trzecie piętro, do pokoju będącego jej mieszkaniem. Znalazłszy się, nieco zadyszana, w jego wnętrzu, uświadomiła sobie do­piero teraz w całej pełni ¡niesamowitość sytuacji, w jakiej się znalazła. I swą zupełną bezradność. W ciszy pokoju, wypełnionego srebrnym półmro­kiem, wzburzenie jej jeszcze się wzmogło. Wzburze­nie i ogromny niepokój. „Co począć, co począć?!” Przyłożywszy gorące czoło do lodowatej szyby ok-

na, miała przed oczami widok tak jej dobrze znany, taik bliski. Pod wysokim, gwiaździstym niebem spa­ło miasto. Jej ¡miasto. Tuż przed nią, w głębi, mil­czał ciemno-granatowy .prostokąt podwórza, a nieco dalej i wyżej bezładna gromadka dachów tuliła się do potężnego korpusu fary. Taka wielka, taka moc­na, tyle burz, pożarów i wojen przetrwała. Przypo­mniały się Marcie objaśnienia dziadka, zwracające­go jej uwagę na kule armatnie wmurowane w wieżę fary: „To Szwed próbowoł jom rozwalić. Ale mu sie, iutrowi, nie dała. I jak stojała, tak stoji. Łod 'tak downa stoji, że już nik dobrze nie wiy, łod kiedy. Mój dziaduś w nij śluibowoł, i jo tyż. I twój tata tyż. A ciebie do chrztu w nij trzymołym. Z ciotkom Sta­siom z Gozdowa".

Tylu ludziom służyła, od tylu pokoleń stoi nie wzruszona, a oto teraz, za kilka godzin, nim wzej­dzie słońce, będzie tylko bezkształtną kupą gruzów. Jej ogromne mury rozdzierane wybuchami min, wa­ląc się, zmiażdżą wszystko dookoła. Nie ostoi się żaden z licznych domków w jej pobliżu. A w tych domkach ludzie! Mnóstwo ludziI Trzeba ich obu­dzić i ostrzec, aby co rychlej opuszczali zagrożone miejsca. Aby zdołali xia czas wynieść dzieci, cho­rych, dobytek.

Trzeba ich co prędzej ostrzec... Ale jak? I po co? Pr2ecież w czasie trwania godzin policyjnych nie wolno Polakom opuszczać mieszkań. A niemieckiej ludności cywilnej już chyba w mieście nie ma wcale. Prócz tej, która teraz główną ulicą miasta ucieka z terenów wschodnich do Reichu. Patrole wojskowe czuwają. Więc co tu robić?! Jak ostrzec?

Już wie. Poinformuje o wszystkim kelnera Weso­

łowskiego. To człowiek roztropny. Znajdzie chyba jakąś radę, jakiś sposób...

W tej samej chwili zastukano ostro do drzwi jej pokoju. To stara Waleria, kucharka:

Fräulein Marta I — powiada. — Niech no panna zaro znijdzie na dół, bo tam już je pełno goścdów.

I już się zaczynają sami łobsługiwać. Już sobie sami nalywajom do kieliszków...

Co takiego!? — obruszyła się w Marcie <ło głę­bi solidna, rutynowana bufetowa. — Sami sobie na­lewają!? A gdzież pan Wesołowski?

Nima gu.

-— Gdzież się podział?

Nie wiym.

To czemu Waleria wcześniej nie przyszła mnie zawiadomić?

Bo nie było po co. Żodnych gościów nie było. Dopiyry tero przyszła cało zgraja żołmiyrzy i jak nie zoboczyli nikogu za bufetym, to sie zabrali sami do szynkowanio.

Co prędzej zbiegła Marta na dół. Kucharka mó­wiła prawdę. Za bufetem kręcił się młody żołnierz

i bezceremonialnie rozlewał wódkę do kieliszków tłoczących się przed ladą kamratów.

Co pan tu wyprawia?! natarła na niego ostro Marta. — Jakim prawem ośmiela się pan wchodzić w kompetencje gospodarza? Cóż to za porządki?

Żołnierz, bynajmniej nie zmieszany, odpowiedział oburzającej się Marcie złośliwym uśmieszkiem na szczupłej, lisiej twarzy, a potem z takim samym ak­centem berlińskiego przedmieścia odpalił:

A cóż mi to za porządki, aby w knajpie za bu­

fetem nie było nikogo, aby gości godzinami zosta­wiać bez obsługi, hę?

Proszę mi natychmiast oddać butelkę i zapłacić za wypitą wódkę. I proszę w tej chwili wyjść zza bufetu.

Żołnierz, zręcznie wyminąwszy Martę, wyskoczył na środek lokalu, lecz butelki z ręki nie wypuścił. Tu jednak zagrodziła mu przejście wysoka postać sierżanta saperów i jego nakazująco wyciągnięta ręka. Ręka ciężka, żylasta, kowalska. Młody żoł­nierz nie zastanawiał się długo, tylko skrzywiwszy lisią mordkę, wręczył sierżantowi butelkę.

Ten ruszył z nią do bufetu i postawił przed Martą na ladzie.

Dziękuję — rzekła głosem jeszcze bardzo gnie­wnym i dodała zaraz: — A kto zapłaci za to, co już wypito?

Kto zapłaci? — powtórzył jej pytanie, przecią­gając sylaby, jak to czynią ludzie z północnego wy­brzeża. — Kto zapłaci? — zamyślił się. — Nie wiem...

Jak to, pan nie wie?

No bo.w porządnym lokalu goście płacą ra­chunek po zakończeniu uczty. A moi kamraci do­piero ucztować zaczęli. I nie wiadomo, czy im jaka nagła przeszkoda nie uniemożliwi wyrównania ra­chunku...

Nagła przeszkoda?... — nie rozumie Marta.

Stary sierżant, odwróciwszy z wolna głowę i ro­zejrzawszy się uważnie po sali, wsparł się łokciami

o ladę, a przechyliwszy się ku Marcie rzekł półgło­sem:

Bo ja, moja panno, nie wiem, czy mnie i moim kamratom w dokończeniu dzisiejszej libacji nie prze­

szkodzi... śmierć. A ona, jak wiadomo, zwykła prze­kreślać rachunki.

Powiedział to tak, że Martę przeszedł dreszcz. I już bez żadnego oporu przygotowywać zaczęła grzane piwo dla domagających się czegoś ciepłego żoł­nierzy.

Obsłużywszy gości, wróciła do rozmowy z sierżan­tem. Jego otwarta twarz i siwe oczy zbliżały i bu­dziły zaufanie. Budziły także współczucie, bo były niezmiernie smutne. Zapytany o powód smutku, ste­ry żołnierz dobył sfatygowany portfel i wyjął z ¡nie­go fotografię przedstawiającą młodzieńca w mundu­rze szeregowca marynarki wojennej.

Mój syn, Herbert — objaśnił. — pełnił służbę w łodzi podwodnej. Przed kwartałem, gdzieś na Morzu, Północnym, poszedł razem z nią na dno. Zo­staliśmy z żoną sami. Bo córka, Emma, w trzecim roku wojny zginęła podczas bombardowania Altony. Pracowała tam w fabryce amunicji. Nasze miesz­kanie w Hamburgu i mój warsztat przy Kaiser-Frie- drich-Kai też juz nie istnieją. Zbombardowane. Żo­na mieszka teraz kątem u obcych. Jak ona sobie nieszczęsna poradzi, kiedy zostanie beze mnie...

Jak to bez pana?

Bo ja się już z tej matni nie wymknę.

Matni?

No tak. Zostawili nas tu przecie jaSłc zające skazane na odstrzał. A krąg myśliwych jest już co­raz bliżej. Mówił mi rano kapral z łączności, że czołgi rosyjskie widziano pod Kaliszem i także gdzieś na drodze do Inowrocławia. Za kilka godzin mogą znaleźć się tutaj. A wtedy... będzie koniec z nami.

No, to czemu, póki jeszcze czas, nie wycofuje­cie się do Altireichu?

Niech pani o to zapyta naszego lejtnanta. Wi­dać chce on z 'kilkunastoma ludźmi uzbrojonymi w panzerfausty wygrać tutaj wojną, którą ten nasz wielki wódz już dawno przegrał — powiedział z nie­nawiścią, spojrzeniem wskazując na wiszący nad bufetem portret Adolfa Hitlera.

Czyżby wasz lejtnant nie zdawał sobie sprawy z grozy waszego położenia?

Chyba nie, bo w tej chwili ogląda rowy obron­ne, wykopane przez ludność cywilną u wejścia do miasta. Widziałem te Towy. Pożal się, Boże. Nada­ją się chyba itylko na mogiły dla mnie i moich kam­ratów. I komu i na co zda się dch śmierć i moja? Pewnie tylko na to, aby o kilka godzin przedłużyć życie Fuhrerowi...

Achtungl — nieoczekiwanie wrzasnął ktoś w głębi sali.

Sierżant poderwał się i. odwrócił od bufetu. Żoł­nierze podnieśli się z miejsc. Eto lokalu wszedł lejt­nant Stauffer.

Polecił żołnierzom, by spoczęli i zatrzymawszy się u wejścia, powiódł po obecnych szukającym spoj­rzeniem. Na moment oczy jego trafiły na źrenice Marty. Zdziwili się oboje. Ona — ich niezmiernej młodzieńczości, on — nieznanemu mu uczuciu, które go nagle przeniknęło. Ale już znalazł spojrzeniem wyprostowaną postać sierżanta. Podszedł do niego bez zwłoki:

Należy natychmiast posłać kapralowi Schul­zowi skrzynkę z ładunkami. Kończy już pracę nad podminowaniem wieży ciśnień, a ma za mało naboi. Należy również wzmocnić posterunki czuwające

u wylotu głównych ulic. Na miejscu zatrzymamy tylko czternastu ludzi. Wystarczą, aby w odpowied­niej chwili zaalarmować wszystkie punkty zamino­wania. Trzeba także zwiększyć ilość patroli w mie­ście, aby nie pozwolić ludności polskiej na opusz­czanie domów. Niech pan saim sprawdzi najdalej wysunięte posterunki'. Mój motocykl stoi przed ho­telem. Szofer jest na miejscu. Podwiezie pana.

Boże! — dziwi się Marta. — Jakiż ten lejtnant młodyl Młodszy chyba od swych najmłodszych pod­władnych. Ileż może mieć lat? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć... Nie, skądże. Nie ma na pewno więcej niż dwadzieścia. To ten jego wysoki wzrost tak myli. Przerasta sierżanta niemal o głowę."

Sierżant już przyjął rozkaz, już zamierza odejść, gdy Marta wybiega zza lady i staje przed lejtnantem.

Panie poruczniku — prosi — niechby pan po­zwolił, aby sierżant, jadąc do wieży ciśnień, zatrzy­mał sdę przy ulicy Hermanna Goeónga pod nume­rem 31 i polecił naszemu kelnerowi Wesołowskiemu, który tam mieszka, żeby zaraz przyszedł do hotelu, by mnie zastąpić. Pracuiję już nieprzerwanie od rana...

Prosi tak i dziwi się równocześnie świeżym, dziew­częcym ustom porucznika. Widzi dokładnie ich krój, bo porucznik, słuchając, zwyczajem ludzi wysokich przechyla głowę ku swemu rozmówcy. Ale ze spoj­rzeniami jakby uciekał, jakby je, spłoszone, wolał ukryć w złocistym gąszczu włosów rozmówczyni.

Dobrze — godzi się skwapliwie. — Niech pan, sierżancie, przyśle tutaj tego kelnera.

Opodal głównej sali restauracyjnej jest zaciszny, uroczysty gabinet. Hans Storch rezerwował go dla swych najlepszych gości. Całą swą energię, cały

smak i sporo marek zużył na wyposażenie jego wnę­trza. I niezmiernie dumny był ze swego dzieła. Po­kój wyglądał jak kaplica narodowego socjalizmu. Pod ogromną swastyką, w grubym wieńcu złoco­nych liści wawrzynu, wisiał wielkich rozmiarów portret Hitlera. Po jego bokach dwa nieco mniej­sze: Goebelsa i Goeringa.

Duży świecznik z połączonych jelenich rogów oświetlał nie tylko portrety wodzów, ale i cytaty z ich przemówień. Czarnymi gotyckimi literami wy­malowane na bocznych ścianach nad wysoką, ciem­nobrązową boazerią. Ciężkie czarne krzesła z bar­dzo wysokimi oparciami otaczały czarny masywny stół. Ostatnio za tym stołem siedział sam gauleiter Greiser. Teraz na tym miejscu posadziła Marta łejt- manta Stauffera.

Gdy mu po chwili przyniosła kolację, zastała go z głową ukrytą w dłoniach, drzemiącego. Ocknął się jednak natychmiast i zabrał zaraz do jedzenia. Po sposobie, z jakim zaspokajał swój głód, poznała, że jest dobrze wychowany. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Był bardzo uprzejmy i dzię­kował grzecznie za każde przyniesione mu danie. Zapytany, co by chciał wypić po kolacji, poprosił

o kawę.

O mocną kawę — podkreślił z naciskiem. — Pomoże mi zwalczyć senność — dodał, jakby uspra­wiedliwiając swe życzenie.

Jednak kawa nie na wiele się zdała. Gdy Marta niebawem wprowadziła do gabinetu żołnierza, który przybył z meldunkiem, lejtnant Stauffer spał wtulo­ny w wysokie oparcie krzesła. Czerń oparcia jesz­cze bardziej podkreślała 'bladość jego długiej, szczu­płej twarzy. — „Strasznie musi być znużony" —

pomyślała Marta nie bez współczucia. I dodała w myśli: „Biedny chłopak'". I dodała jeszcze, zwie­rzając się już tylko swym myślom najskrytszym: „Śliczny chłopak".

Rozmyślnie bardzo głośne stuknięcie ciężkich, pod­kutych obcasów obudziło śpiącego.

Co się stało? Z czym przychodzicie? — pytał, pospiesznie przepłaszając senność.

Kapral Schulz polecił mi zameldować, że ciąg podwód z ewakuowaną ludnością niemiecką skoń­czył się. Ostatnie wozy minęły już miasto.

To dobrze — ucieszył się porucznik. — To bar­dzo dobrze. Nie będą nam uchodźcy przeszkadzać w naszych operacjach w mieście. Proszę zaraz wró­cić do kaprala: Schulza i dalej obserwować jak naj­baczniej ruch na szosie strzałkowskiej. I proszę mi bezzwłocznie zameldować ukazanie się naszych od­działów wojskowych, przybywających od strony Strzałkowa. To bardzo ważne, bo będzie to sygnał do przystąpienia do poleconych nam zadań.

Gdzież ten Wesołowski, czemu nie przychodzi?...

gorączkuje się Marta. — Przecież już najwyższy czas, aby znaleźć jakąś radę, podjąć jakieś środki zaradcze. Gdzież, na miłość boską, podział się ten człowiek?"

Gdzie lejtnant Stauffer? — wbiegł pospiesznie bardzo przejęty sierżant Robrecht.

Powiadomił pan kelnera Wesołowskiego? Czy przyjdzie zaraz? — zastąpiła mu pytaniami drogę Marta.

Gdzie lejtnant? — powtórzył niecierpliwie. Wskazała mu drzwi do gabinetu i sama niepostrze­żenie przystanęła w ich rozworze.

Mam złe wieści — meldował ogromnie prze­

jęty sierżant Robrecht. — Nasz telefonista przejął wiadomość, że czołgi sowieckie pojawiły się pod Swarzędzem. Wkrótce potem łączność została prze­rwana. Nie udało się jej fwtięoej nawiązać...

Jesteśmy więc otoczeni... — powiedział, wsta­jąc, lejtnanit Stauffer.

Jesteśmy zgubieni — głucho stwierdził sierżant Robredht.

Co robić, sierżancie, co /robić? — z gestem bez­radności postawił pytanie porucznik.

Natychmiast, bez zwłoki, wykorzystując noc, spróbować dostać się do Poznania, zanim front nie ustali się i nie zamknie. Zanim nas nie ogarną „czer­woni"...

No tak, ale przedtem musimy wykonać rozkaz.

Jaki?

Wysadzić miasto w powietrze.

No to wykonujmy gol Jużl Zarazi Jak naj­prędzej I

Nie możemy jeszcze.

Czemu? Przecież ostatnie podwody z uchodź­cami niemieckimi opuściły miasto przed godziną.

Wiem. Ale musimy jeszcze umożliwić przej­ście naszym oddziałom wojskowym, operującym na wschód od Strzałkowa.

Ależ to samobójstwo! Proszę wybaczyć, panie poruczniku, ale te oddziały przyjdą nie wiadomo kiedy, a przedtem zlikwidują nas tu bolszewicy.

Nie. Te oddziały powinny się tu zjawić już w najbliższym czasie. Musimy na nie poczekać. Nie ma innej rady. Taki mam rozkaz.

Sierżant Rohrecht machnął ręką i ciężkim, zrezy­gnowanym krokiem wrócił do bufetu. Siad) przy najbliższym stoliku i na pochylającą się nad nim

Martę popatrzył zgasłymi, nie widzącymi źreni­cami.

Panie sierżancie — zapytała — czy polecił pan Wesołowskiemu, aby zaraz wrócił do hotelu?

Jej pytanie jakby nie od razu do niego dotarło:

Wesołowski? Wesołowski? Któż to taki?

Nasz kelner. Miał go pan odszukać przy ulicy Hermanna Goeringa...

A tak — przypomniał sobie — tak, byłem w jego mieszkaniu. Ale nie zastałem tego waszego kel­nera. Jakaś Polka z sąsiedztwa powiedziała mi, że nie wrócił jeszcze po służbie do domu.

Jak to, nie wrócił?... To niemożliwe

A jednak w domu go nie było.

Więc gdzież się zapodział? Gdzież się zapo­dział?” — kołuje Marcie w głowie wciąż to samo pytanie. I ogarnia ją obezwładniające uczucie bez­radności. Z kim podzielić troskę, komu powierzyć tajemnicę, u kogo znaleźć radę? Z nim jednym mo­głabym mówić szczerze. I wierzy, że stary kelner znalazłby na pewno sposób na uratowanie sytuacji.

W swej bezradności zwróciła się do portiera:

Nie — oświadcza ten stanowczo — kelner We­sołowski nie przyszedł.

Zgnębiona zatrzymała się u głównych drzwi hote­lu. Szerokie kamienne stopnie wiodą do nich z uli­cy. Z ich wysokości ogarnia ją spojrzeniem. Jest teraz zupełnie opustoszała i głucha. Daleki stukot butów patrolujących żołnierzy podkreśla jeszcze bardziej tę ciszę, tak zaskakującą po szumiącej, we­zbranej rzece ludzkiej, która przetaczała się tędy jeszcze tak niedawno. Gdy jednak na potok ucieki­nierów patrzała Marta niemal z obojętnością, to te­raz pustka ulicy wydała się jej niesamowita i sfcrasz-

na. Jak cisza przed burzą, wywołująca potrzebę uprzedzenia ciasu. 2e cios jest nieunikniony, uświa­domiła sobie Marta nagle w sposób nie ulegający wątpliwości. Bo oto w dobrze jej znanym nocnym obrazie ulicy dostrzegła ¡pewien brak, 'który ją za­trwożył do głębi. Pod wejściową arkadą pobliskie­go ratusza jarzyła się zawsze, od zmroku do świtu, grubymi niebieskimi szybkami (przesłonięta latarnia posterunku policji. Znak, że władza czuwa. Ze zmrużone bacznie jej oko niestrudzenie przenika mrok. Teraz jednalk spojrzenia Marty daremnie nu­rzają się w głębię ratuszowej wnęki. Czerń nocy gęstśza w niej niż dookoła. Czerń, martwa i bez­denna. ■ Martę przesziedł dreszcz. I owładnął nią strach przed bliskością nieuniknionej ¡klęski. I wywo­łał desperacką potrzebę uprzedzenia jej za wszelką cenę. Zdecydowana wróciła na salę restauracyjną.

Wchodząc, przekręciła kontakty u drzwi. Niech płoną wszystkie światła. Także i te, które szef po­zwalał zapałać tylko z najbardziej uroczystych oka­zji1. Wyrwane z półmroku, zwróciły się ku niej od stolików zdziwione spojrzenia żołnierzy. „Pocze­kajcie — pomyślała — za chwilę zdziwicie się jesz­cze bardziej l"

Pani Waszakowal — wyrwała z drzemki starą Walerię. — Pani Waszakowal — rzuciła przez okien­ko do kuchni. — Trzeba posłać Helenkę do magazy­nu po konserwy i przygotować ¡porządną kolację dla naszych gości. Dobrą, berlińską kolację: nogi wie­przowe z kapustą. Niech sobie chłopcy użyją. — A pan — zwróciła się do zdumionego żołnierza z li­sią mordką — niech mi pomoże ugościć pańskich kamratów. Nasz kelner gdzieś przepadł, a ja sama rady sobie p tyloma gośćmi nie dam.

Młody żołnierz oczom własnym nie dowierza, gdy Marta otwiera przed nim szeroko szafę wmurowaną za ladą. Na jej półkach w zwartym szeregu stoją dziesiątki butelek najlepszych, gatunkowych wó­dek.

Proszę wybierać — mówi Marta. — Może wiś- niaki, a może koniak. — O ten, najlepszy, Winkel- hausen z trzema gwiazdkami.

To za drogie dla nas — rezygnuje żołnierz. — To dla oficerów, dla bonzów...

;— Właśnie że dla was — stanowczo oświadcza Marta. — A o rachunek niech się pan nie martwi. Znajdzie się ktoś, kto go zapłaci.

Dłużej zachęcać nie musi. Idą w ruch korkociągi

i najlepsze, najwyżej procentowe wódki wypełniają kielisziki.

Bawcie się, chłopcyl — zachęca Marta i sama podnosi do ust kieliszek rubinowego likieru. — Prost! — życzy całej sali.

Hurra I — odpowiadają coraz głośniej żołnie­rze, wychylając kieliszek za kieliszkiem.

Marta, niby najgościnniejsza pani domu, pilnuje bacznie, aby żaden z gości nie próżnował. Przed nie pijącymi wódki stawia na stole wina. Ciężkie, węgierskie tokaje, albo mocne, czerwone z Bor­deaux. A tym, którzy domagają się tylko piwa, przynosi porter. To przecież także piwo — ale Mar­ta wie, że ono zwali rychło z nóg najtęższego. Po­jawiają się papierosy i pełne skrzynki cygar. — Zwłaszcza cygar. Gdyż o tym także Marta wie doskonale, że wódka sprzymierzona z cygarem naj­prędzej pomiesza w głowie.

Dla lejtnanta Stauffera wybiera likier najlepszy, najsłodszy. Bo takim młodym szczeniakom najbar­

dziej smakują słodycze. Cóż, kiedy porucznik od­mawia.

Nie używam alkoholu — tłumaczy się grzecz­nie. — A zresztą jestem na służbie, nie wolno mi pić wódki.

Prosi za to o filiżankę kawy. Mocnej kawy. Aby nie poddać się znużeniu.

Niestety — kłamie Marta — kawy już więcej nie mamy. Wyczerpał się nasz szczupły zapas.

Ale może mu podać szklankę herbaty. Najlepiej z rumem. Oryginalnym. Z Jamajki. Z zapasów daw­nego właściciela hotelu.

Taki napój znakomicie pana orzeźwi!

Ale młody oficer jest nieugięty. Nie życzy sobie ani kropli alkoholu. „Co począć? — gorączkowo myśli Marta. — Czym go upić, odurzyć, oszołomić? W jaki sposób uśpić jego czujność?”

Opróżniając popielniczkę z niedopałków, rzuca na niego krótkie, ukradkowe spojrzenia. Nie po­trzebuje przy tym przesłaniać źrenic rzęsami. Uwa­ga porucznika skupiła się cała na zarysie jej piersi, uwydatnionych nagłym pochyleniem torsu nad sto­łem. Prostując się, prędkim, nieznacznym ruchem obciąga kraj ciasno opinającego ją swetra. Potem podnosi wysoko ramiona, by przez rozmyślnie prze­dłużaną chwilę poprawiać uczesanie. Wie, że ten ruch w sposób szczególnie korzystny podkreśli bu­dowę jej kibici i kształtność jej piersi. By stromość ich profilu ukazać jak najwyraziśoiej, odwraca się z wolna torsem ku ścianie, na której wisi lustro. Spod przymrużonych rzęs szuka w jego głębi spoj­rzeń młodego mężczyzny. Znalazła je rychło — nie­świadome obserwacji. Obserwacji trwającej zale­dwie moment, ale wystarczającej zupełnie, aby wy­

wołać w Marcie uczucie ni to tryumfu, ni to żalu. „Już wiem, chłopaczku, czym by cię można upić" — myśli na wpół drwiąco, na wpół tkliwie. Bo nie jest jej woale niemiły jego zaohwiyt zmieszany z pożąda­niem. I wzrusza ją rumieniec, którym nagle spłonęła blada twarz oficera. Zmieszany, by uniknąć jej wzroku, schylił głowę nisko nad mapą.

Przynieść ¡panu herbaty? — zapytała przy­jaźnie.

Nie, dziękuję. Natomiast proszę o wskazanie mi takiego pokoju w waszym hotelu, z którego okien mógłbym najlepiej obserwować miasto. Po­koju położonego możliwie wysoko...

Na wysokości drugiego piętra kończy się oświet­lona część klatki schodowej. Na trzecie piętro, przeznaczone dla gości gorszej kategorii, prowadzą wąskie, kręte schody, tonące w mroku. Światła tu zapalać nie można, bo okna na tym piętrze nie są zaciemnione.

Poprowadzę pana — proponuje Marta.

Jej wyciągniętą dłoń ujęły skwapliwie długie, mocne palce. Ich uścisk ustępował z wyraźnym ociąganiem, gdy przewodniczka zatrzymała się u drzwi w głębi korytarza. Nie zapalając światła, weszli do wnętrza pokoju. Wypełnione było bladym refleksem jasnej, księżycowej nocy.

Ależ to nie jest pokój hotelowy — stwierdził ■zaskoczony oficer. — Tu chyba ktoś mieszka stale...

Tak, — potwierdziła Marta. — To... mój pokój.

Pani pokój? — pociemniałym nagle głosem wy­raził swe zdziwienie porucznik.

No tak. — I dodała: — To jedyny ogrzany po­kój na tym piętrze.

Jeśli go zajmą, nie będzie pani miała gdzie nocować...

Zaśmiała się krótko, lecz tak dziwnie, że się stro­pił.

Proszę się o mnie nie ma/rtwić — uspokoiła go, podnosząc ku niem/u zwężone uśmiechem oazy. — Nie będę diziś miała wcale czasu na spoczynek. Mu­szę WTacać do roboty.

Podniósł nagle ramię, jakby po to, aby ją zatrzy­mać. Gest był tak nieporadny, że umknęła mu .płyn­nym jak w tańcu ruchem. Zaledwie zdołał dotknąć jej pleców.

Przepraszam — wyjąikał, gdy już była u drzwi. „Dzieciuchl — pomyślała. — Jakiż strasznie nie­śmiały! Boi się jeszcze kobiet. Chyba nie miał do­tąd żadnej. Na pewno nie."

Nim wybiegła, podszedł do niej, już opanowany:

Gdy zjawi się żołnierz przysłany z meldunkiem prizez kaprala Schulza, proszę mnie o tym natych­miast powiadomić. Natychmiast. To bardzo ważne.

I proszę to moje zlecenie powtórzyć sierżantowi Robredhtowi.

Nie powiedziała nic sierżantowi Robrechtowi. Zresztą — nie miałoby to i tak żadnego znaczenia. Sierżant Robrecht był już pijany jak bela. Siedział posępny za stołem i patrzył przed siebie szklistym, nie widzącym wzrokiem. Za to jego kamraci bawili się w najlepsze, a wśród nich — pan Wesołowski.

Na jej widok podszedł do bufetu. „Przecież on już także zalany" — stropiła się, widząc niepewny krok, jakim zbliżył się do niej. Mimo to próbowała po­informować go pokrótce o sytuacji. Opowiedziała

o podsłuchanym planie zburzenia miasta, o niebez­

pieczeństwie grożącym ludności, o podminowaniu najważniejszych gmachów...

Przerwał jej tonem ni to lekceważenia, ni to re­zygnacji:

Trudinol Cały świat jest teraz podminowanyI Nadchodzą ostatnie dni Pompei!

Jakie dni, jakiej Pompei?—nie rozumie Marta.

No właśnie, Pompei. Więc — bawmy się, Krau­lem Marta. Bawmy się, bo nie wiemy, czy do rana świat będzie jeszcze istniał...

Daremnie usiłuje Marta grozą informacji i ostro­ścią argumentów przedrzeć mgłę jego pijackiego za­mroczenia. Przesadnie szerokim gestem skierowuje jej spojrzenie na napis, wielkimi gotyckimi literami wymalowany wysoko nad bufetem.

Niech to pani odczyta, proszę, niech to pani odczyta — nastaje natrętnie.

Die Welt muss unsei seinl —półgłosem sylabi­zuje Marta aż nadto dobrze znane jej hasło.

Żle. Nie umie pani czytać. Napis jest zupełnie inny. Zupełnie inny. Brzmi tak: Manę, tekel, iaies, rozumie pani?

Marta znowu nie rozumie:

Marie, tekel... cóż to znaczy?

To znaczy, ze koniec, ze tinita la commedia, że teraz odbywa się tu uczta Baltazara. Właśnie uczta Baltazara. Chodźmy wziąć w niej udział.

Dała się pociągnąć, znużona nagle i zniechęcona. Wypiła chętnie, gdy żołnierze trącili się z nią kie­liszkami. Pan Wesołowski także nie próżnuje. Nie tylko pije, ale i doleiwia wszystkim niestrudzenie. Z całą gorliwością pomaga mu żołnierz z, lisią mord­ką. Wyprzedza go szczególnie, gdy chodzi o kieli­szek Marty:

Dla naszej gospodyni mam tu coś ekstra! Dla naszej pięknej gospodyni — akcentuje dobitnie, pa­trząc jej wyzywająco w oczy.

Marta przelotnie odczytuje napis z etykiety na bu­telce: Cuseniei. ,,A łobuz! Dobrał się do najcenniej­szych łupów szefa.”

Doskonały francuski koniak sprawił bardzo ry­chło, że jej zmęczenie przeszło w stan niezwykłego ożywienia. I gdy któryś z żołnierzy wygrywać po­czął na ustnej harmonijce piosenkę o „Liii Marlen", Marta niespodziewanie wtórować mu zaczęła swym głębokim mezzosopranem. Niekłamany aplauz słu­chaczy zmusił śpiewaczkę i akompaniatora do na­stępnych występów. Od piosenek żołnierskich prze­szli wnet do popularnych przebojów. W pewnej chwili wypłynęła z harmonijki melodia tanga-. Przed Martą wyrósł żołnierz z liisią mordką.

Tańczyć! Teraz? — broni się Marta.

Młody żołnierz tańczy doskonale. Kieruje kroka­mi partnerki zdecydowanie i zręcznie. Tylko zbyt mocno, zbyt natarczywie zamyka danserkę w ob­jęciu.

Ich fanzę mit dir in den Himmel hinein, in den siebenten Himmel der Liebe — wśpiewuje Marcie do ucha, w ślad za płynącą melodią.

I przywiera tańczącą tak gwałtownie do siebie, że niemał tamuje jej oddech. Marta wciąż odchylać musi głowę, aby uniemożliwić tancerzowi przycis­kanie policzka do jej twarzy. Gdy muzyk zmęczony urywa, aby zaczerpnąć tchu, Marta prędko wysuwa się z objęć nazbyt gorącego dansera.

Zaśpiewajmy! — proponuje biesiadnikom.

Z pomocą przychodzi jej pan Wesołowski:

Sah ein Knab ein Rósslein stehen... — intonuje wcale zgrabnie.

Któż by nie zmajł tej miłej, melodyjnej pieśni. — Więc niemal wszyscy zaczynają wtórować, mniej lub bardziej fałszywie. Aż nad nieskładnym chórem wybije się głos Marty. Śpiewa tak pięknie, że śpie­wacy, jeden po drugim, milkną, by nie przeszkadzać solistce. Ton jej głosiu jest jak aksamit — ciemny

i miękki. Naiwet posępny feldwebel ocknął się na chwilę i poddał pieszczocie melodii. Żołnierz z lisią mordką nie tylko słucha, ale i patrzy żarliwie. Nie om jeden zresztą. Wielkie, ciemne oczy śpiewającej kobiety są pełne blasku. Podkreślają ten blask gę­ste rzęsy, w zewnętrznych kątach powiek, jak u ko­biet wschodu, podniesione z lekka ku górze. Żoł­nierz z lisią mordką nie może oderwać spojrzeń od tych oczu. Marta nie chwyta jego wyznań. Nie do­strzega ich. Bo śpiewanie przeniosło ją z restaura­cyjnej sala na łąki jej dziewczęcych lat. I sama nie wie, jak to się stało, że nagle, zakończywszy piosen­kę o Rósslein aut der Heide, zaśpiewała do wtóru wciąż wracającej fali wspomnień ulubioną pieśń ojca: ,,Na dolinie zawierucha..."

Zdumieli się słuchacze. A najbardziej pan Weso­łowski: „Skąd, do licha, u tej berlimiary taka znajo­mość naszej mowy?" Zaskoczenie jakby przyspie­szyło proces wytrzeźwiania. Zresztą — nie pił już od dłuższej chwili. Nie znosił większych dawek al­koholu. „Nie miałem pojęcia, że ona mówi po pol­sku. I to tak dobrze." Bo tylko bardzo nieznaczne odchylenia w akcentowani/u zdradzały obcojęzycz- ność śpiewaczki. Wsłuchując się w jej śpiew, usiło­wał przypomnieć sobie przekazywane mu przez nią przed kilku kwadransami informacje: ,,Co to ona

mówiła?... O jakichś podsłuchanych planach, o ja­kichś przygotowaniach do wysadzenia miasta w po­wietrze? O jakichś rozkazach... Co to ona mówiła?"

Śpiewaczka nagle urwała. W połowie frazy. W drzwiach zjawił się żołnierz, zgrabiałymi z zimna palcami rozpinający płaszcz.

Gdzie lejtnant? Gdzie lejtnant Stauffer? — rzu­ca pytanie i mruży oczy, jak człowiek z głębokiej ciemności prizeniesfony nagle w nadmiar światła. — Gdzie lejtnant Stauffer? — zwraca się ponownie do kamratów, wyraźnie zaskoczony niezwykłością ich uczty.

Wzruszają ramionami. Nie wiedzą.

Mam mu natychmiast złożyć meldunek

Scheisse — odzywa się któryś. — Lepiej siadaj

i napij się z nami.

Lejtnamt Stauffer wyszedł już chyba z godzinę temu — wtrąca się Marta.

Mam bardzo ważny meldunek.

Czy od kaprala Schulza?

Tak.

Herr Leutnant wychodząc polecił, aby pan ten meldunek złożył sierżantowi Rohrechtowi. — I Mar­ta wskazuje na jego stolik.

Żołnierz staje przed sierżantem Robrechtem i mel­duje:

...Posterunek kaprala Schulza zatrzymał moto­cyklistę jadącego z kierunku Strzałkowa. Motocy­klista miał rozkaz dotarcia do Poznania. Należy do grupy pełniącej służbę przy mostach w Wartbruc- ken. Mosty zostały wysadzone. Saperzy i batalion volksstuirmu najdalej za pół godziny przemaszerują przez miasto.

Nie wiadomo, czy treść meldunku dociera do świa-

i

229

doaności sierżanta. Coś tam bełkoce niezrozumiale, coś tam pomrukuje niechętnie. Więc żołnierz stoi niezdecydowany.

A może byłoby najlepiej, gdyby pan poczekał tutaj na powrót lejtmamta — proponuje Marta. — Wróci ma pewno za chwilę. W ciemnościach ulic może się pam z nim łatwo rozminąć. Niech pan sią­dzie i zagrzeje się trochę. Zaraz podam panu herba­tę z rumem.

Przygotowując napój, nieustannie myślą wraca do treści meldunku. „Najdalej za pół godziny ostatnie oddziały przejdą ¡przez miasto." A natychmiast po ich przejściu lejtaant Stauffer przystąpi do wyko­nania rozkazu. Zostało więc już tylko pół godziny.

Zza bufetu wzrokiem przywołuje do siebie pana Wesołowskiego. Odpowiedział ma wezwanie, widać już nieco wytrzeźwiał.

Niech pam poda grog przybyłemu. I tym dru­gim niech pan także nie żałuje wódki.

Na czyj rachunek?

Zawahała się:

Zobaczymy później. A tymczasem trzeba, aby goście pili jak najwięcej. Niech pam tego dopilnuje, parnie Wesołowski, bo ja muszę biec na górę...

Popatrzył ma nią zaskoczony:

Ucieka pani?

Obruszyła się:

Nie po to wróciłam, ażeby uciekać.

Wiróciłam? — zdziwił sdę mięs pan We­sołowski.

No tak, właśnie, wróciłam. Ale nie mam teraz czasu na rozmówki. Muszę dopilnować lejtnanta, aby nie narobił nieszczęścia.

Wybiegając nie zauważyła, że w ślad za nią wy­

mknął się (niespodziewanie żołnierz z lisią mordką. Towarzyszył jej z pewnego oddalenia, nie zauwa­żony, gdyż miękkie chodniki na korytarzach i scho­dach tłumiły jego lek/kie, czające się kroki. Do­strzegła go dopiero, gdy na drugim piętrze przysta­nęła na chwilę, aby przypudrować twarz i uszmto­kować wargi.

Nie trzeba karminować ust — rzekł. — Są i tak aż nadto piękne.

I zanim zdołała zdobyć się na sprzeciw, ujął ją bezceremonialnie w pół.

Zwariował pani — żachnęła się, próbując uwolnić się z uścisku.

Ale chude ramiona napastnika zacisnęły się wo­kół niej ja'k bardzo ciasna, twarda obręcz.

Po cóż się gniewać, moja piękna, po cóż się miotać, gdy już za chwilę może nam być tak przy­jemnie, tak bardzo przyjemnie... Przekonasz się sa­ma, kochaneczko. Jeszcze żadna z dziewcząt, z któ­rymi spałem, nie żałowała tego...

Dureń I — szarpnęła się wściekła. — Podpił so­bie i na amory mu się zehrało. Puszczaj mnie pan natychmiast, bo nie mam ani czasu, ani ochoty na głupstwa.

Nie puszczę nie puszczę, mój skarbie. Bo mnie także wcale głupstwa nie w głowie. Zanadto mi się podobasz, przyjaciółko. Cholernie mi się podobasz. Mówię poważnie. Takiej jak ty nie napotkałem już dawno. A ja się znam na dziewczętach. Mało to ich miałem I Ale żadna z nich nie umiała tak namięt­nie zaśpiewać jaik ty, i talk gorąco zatańczyć jak ty. Słuchaj — zniżył głos do żarliwego szeptu. — Prze­stań się opierać. Szkoda nocy. Może się już nie po­wtórzyć. Diabli wiedzą, co będzie z nami jutro.

A dzisiaj, a teraz może mam być jak w raju. Chodź, przekonasz się, jak nam będzie dobrze razem. Za­pomnimy o całej tej zasranej wojnie. Chodź — ciąg­ną! ją do drzwi najbliższego pokoju — chodźl...

Szamocąc się, uderzyła go w twarz. Wówczas, nagle rozeźlony, pchnął ją brutalnie przed siebie. Zatrzymali się w futrynie drzwi. Szarpnął klamką. Drzwi nie ustąpiły.

Gdzie klucz?

Milczała, wzburzona do głębi.

Gdzie klucz, u diabła? — powtórzył, wykręca­jąc jej rękę aż do ostrego bólu.

Ną dole, u portiera — jęknęła.

W pasji puścił ją na chwilę, by z furią ramieniem i kolanem zmusić drzwi do ustąpienia. Moment ten wystarczył, by Manta podjęła próbę ucieczki.

Nie umkniesz mi, nie umkniesz — syknął, wbie­gając za nią na schody.

Mirok na trzecim piętrze utrudnił mu nieco pościg. Dopadł ją dopiero, gdy znalazła się już w głębi ko­rytarza.

Hen Leutnantl Herr Leutnantl — krzyknęła głośno, broniąc się rozpaczliwie.

Zdusił ten krzyk dłonią moono przyciśniętą do jej usit. Ale już otwarły się ostatnie drzwi na kory­tarzu. W ich roz worze stanęła wysoka postać po­rucznika Stauffera.

Co się tu dzieje? — zawołał ostro. — Kto mnie wzywał?

Żołnierz skamieniał na sekundy, po czym, odwró­ciwszy się gwałtownie, zaczął pędem zbiegać ze schodów.

Porucznik podszedł do Marty, zanoszącej się pła­czem ja/k skrzywdzone dziedko. Poznał ją.

Co się .pani stało? Kto panią napadł?

Jeden z pańskich żołnierzy... — wykrztusiła łkając.

Który?

Nie zmam go.

Ale pozna pani? — Zapłonął gniewem: — Zej­dziemy zaraz i odszukamy łajdaka. Ukarany zosta­nie talk, że na całe żyCie popamięta...

Nie — uczepiła się kurczowo oficera. — Nie teraz — wstrzymywała go. — Jestem tak strasznie zmęczona — prosiła przez łzy.

Dobrze — zdecydował — kara i tak go nie minie. Rozprawię się z nim później. Ale proszę się uspokoić. Przecież teraz nic już pani nie grozi

zapewniał ją i ostrożnie otoczył ramieniem jej plecy. Drgały od tłumionego łkania. Bezwolna pozwoliła wprowadzić się do swego pokoju.

Dobranoc! — rzekł, zatrzymawszy się na progu.

Nie! Nie! — zaprotestowała gwałtownie. — Broszę nie odchodzić, proszę mnie nie zostawiać sa­mej.

Gdy zaskoczony zamykał drzwi, siadła na łóżku i rozpłakała się jeszcze bandziej. Ostrożnie przysiadł w jej pobliżu. Przeniknął go dreszcz, gdy poczuł, jak przywarła do jego ramienia.

Niech pani już nie płacze — prosił — niech pani już nie płacze...

—’'Kiedy boję siię, boję się, strasznie się boję — zaszlochała cicho, ale z taikun akcentem rozpaczy, że poruszony, pochylił się nad nią z troską i zapytał:

Czego się pani boi?

Nie usłyszawszy odpowiedzi, zniżył twarz tak Misko jej oczu, aby z nich odpowiedź odczytać.

Nie odczytał. Zarzuciła mu ręce na szyję.

Pan Wesołowski przy pomocy drugiej już filiżanki czarnej jak smoła kawy próbuje ład wprowadzić do skołatanej głowy.

Ale tyż pan sobie łepskiygo „katza" zafundo- wotł — przygarnia mu sitara Waszakowa.

Katz, nie katz — mruczy pan Wesołowski. — Sama wóda by mnie tak nie siekła. Ale dzisiejszej nocy było już tego ,wszystkiego dość za dość. Aż mi isie w głowie mąci... Zastało w kuchni jeszcze trochę kawy?

Jest, jest. Ile pon chce. Ni ma co, ładny zapas sobie tyn nasz Hen Cheł po cichu uzbiyroł — stwierdza nie bez uznania pani Waszakowa. — A swojom drogom trzehno bydzie te puszkę z kawom dobrze schować, bo jak jom Iwany zoboczom, to ani ziomka dlo nos ¡nie zostanie.

Ruski na kawę nie lecą, tylko na wódkę.

Na kawe pewnie tyż. Jak pon myśli, panie Wesołowski, gdzie by tu jom nejlepi przechować?

A niech ją pani schowa, gdzie pani chce — zirytował się nagle stary kelner. — Świat się u nas do góry nogami przewrócił, a pani się o kawę martwi.

Co się przewróciuł, to się przewiróciuł — przy­znaje stara Waszakowa. — I kto by się buł tego wszystkiygu spodziewał? Szef zmymaii jak z pie- przym, Hitlera wyćpili przez łokno, łoż sie całko złoto rama ma nic rozleciała, a fraulein Marta... Nie, tegu to bym sie po nij nojmniyj spodziyiwała: żeby tako stateczno, robotno i porzundno panna takiygo młodygu lejtnanta, co to gu dopiyry przed kolacjom poznała, na noc do łóżka sobie wziyna. Jak tako piyrszo lepszo kurwa z bajzlu. Nie, tego to bym sie po nij nojmniyj spodziywała...

Fräulein Marta... usiłuje sobie gwałtem przy­pomnieć pan Wesołowski — cóż to ona właściwie ode mnie chciała?... Ze też, psiakrew, właśnie wten­czas musiałem się aż tak w ipestke zalać... Coś mi tam w pośpiechu mówiła o jakimś planie wysadzenia miasta... Ze kościół podminowany, elektrownia, mosty. I że mam dopilnować, aby się szkiebry za­lały na trupa. Więc dopilnowałem. I to jeszcze jak. Zalało się całe bractwo jak na weselu. Albo jak na stypie u bogatego nieboszczyka. Tak im było we­soło, że aż się porzygali i już się nawet do mordobi- cia brali. I mnie by o mało nie stłukli, kiedy już więcej z nimi pić nie chciałem".

A co pon powiy, parnie Wesołowski, na to pol­skie spiywainie fräulein Marty? Tak ładnie zaśpiy- wała o „dolinie", jakby wcale nie była Niymrom, ino Polkom, nie?

Właśnie — skwapliwie zgodził się pan We­sołowski. — A myśmy zielonego pojęcia nie mieli, że ona w ogóle umie po polsku.

I człowiek sobie nieroz przy ni pofolgowoł i na tegu łatynde Hitlera, na jegu zbójów i na na- •szygu Storcha napyskowoł co niemiara. Łoż mnie gorane łoblaituje ze strachu, jak sobie teroz ło tym wspomnę. Przecie, jakby chciała, to by była mogła wtynczos człowiekowi nejgorszygu niesaczyńścio narobić, nie?

To prawda. Rzeczywiście: starczyłoby, żeby to nasze gadanie powtórzyła któremuś z esesmanów lub gestapowców, których tu zawsze tylu się krę­ciło. Albo choćby Storchowi. Przecież ten ufał jej jak samemu sobie. Więc czemu razem z nim nie wróciła do Berlina? Nie, zupełnie nie mogę pojąć jej postępowania...

No włośnie. Żeby taiko dobro kobiyta poszła tak bez wszystkiygu spać z łobcym, nimieckim lejt- namtym...

Z lejtnantem... Czekej no pani... Co to mi ona jeszcze powiedziała o. tym lejtnancie?... Nie zapa­miętałem, psiamaćl Za dużo wypiłem. Kiedy ¡nie mogłem nie pić. Gwałtem mnie przymuszali. Aż mnie już w końcu diahli na mich brali. I kto wie, jak by się to wszystko dla mnie skończyło, gdyby nie awantura z kapralem Schulzem. Wpadł do lokalu jak bomba i wrzeszczał, żeby szukać lejtnanta Stauf- fera. „Szukaj sobie sam, pyskaczu!" — pomyślałem. Wtenczas Schulz przymusił tego starego sierżanta od pionierów, żeby objął nad nimi komendę zamiast porucznika. „Bo — powiadał — nie ma chwili do stracenia. Czołgi Rusków już są w Obłaczkowie." Jak on tego dokonał, że to pijane wojsko wyszło w ogóle z knajpy, tego nigdy nie pojmę. Widać nie­miecki „dryl" mocniejszy jest nawet od alkoholu. Krótko po ich wyjściu zaczęła się strzelanina. Jak­by od strony Zawodzia. Nie trwała jednak długo. Potem na ulicy zaiehroboitały tanki. Zobaczyłem je przez okno, bo już zaczynaio świtać. Wyłaziły z mgły, jak przedpotopowe poczwary. Kiedy pode­szły bliżej, dostrzegłem przyciśnięte do boków czoł­gu postacie żołnierzy. Jechali talk, na mrozie, przy­warci do stalowych pancerzy potwora. Z automa­tami w rakach. W gołych rękach. Jeden z czołgów zatrzymał się przed naszym hotelem.. Jeszcze nie zdążyłem odsunąć się od okna, a już do restauracji wtargnęło pięciu czołgistów. W swoich (włochatych, skórzanych bobach i w grubych kufajkach wyglą­dali dziko i groźnie. „Germaniiec?" — rzucili mi pytanie. Kiedy im powiedziałem, że jestem Pola-

kie®}, rozluźniły się ich twar.de twarze. Zauważy­łem wówczas, że były orne wszystkie bardzo młode. „Niemców u was nie ¡ma?" — Przypomniałem sobie fniulem Martę i lejtnanta. Zawahałem się. Co po­cząć?... „Tutaj, w lokalu — powiadam — Germań- ców żadnych nie ma..." „A tam?" — wskazali wyj­ście na korytarz. „Nie wiem."

Wybiegli na podwórze hotelu. Za chwilę wró­cili, prowadząc ze sobą niemieckiego żołnierza. Znaleźli go ukrytego w remizie hotelowej. Jego szczupła, lisia twarz była biała z przerażenia jak papier. Najmłodszy z czołgistów podniósł lufę auto­matu. Wtedy Niemiec zaczął skomleć. Z jego skom­lenia zrozumieli tylko słowa Leutnanł. „Gdzie wasz lejtnant? Prowadź!" Ruszył do klatki schodowej. Oni ikirok w krok za nim. Poszedłem w pewnej od­ległości ich śladem.

Żołnierz niemiecki zaprowadził Ruskóiw na trzecie piętro. Zatrzymali się przed pokojem firau- lein Marty. Uderzyli kolbą w drzwi: „Otwierać!" Odpowiedział im kobiecy krzyk. Wtedy ponowili uderzenia kolbami i drzwi uskoczyły. Wówczas z głębi pokoju padły strzały z rewolweru. Odpo­wiedzieli na nie serią z automatu. Tylko jedną. Wystarczyła. Z wnętrza pokoju nie odezwał się już nikt.

Weszli do pokoju fraulein Marty i wyszli z niego bardzo prędko. Ostatni wyszedł z przewie­szoną przez ramię teczką połową lejtnanta. W ręce niósł jego rewolwer. Z tego rewolweru strzelił do stojącego na korytarzu żołnierza z lisią mordką. Niemiec zwalił się z nóg jaik kłoda. A czołgiści zbie­gli na dół, do- czołgu.

Gdy odjechali, pan Wesołowski polecił przerażo­

nej Waszatowej surowo, aby nikogo ¡nie puszczała na trzecie piętro.

Talki jest przepis, że do zabitych pierwsze ptra- wo ma policja.

Ale policyjo ućkła -m zauważyła rzeczowo sta­ra Waszakowa.

Pójdę na ratusz zobaczyć, czy już nasza poli­cja urzęduje.

Na rynku zatrzymała go gromada ludzi. Z okien ratusza wyrzucano portrety Hitlera, Goeringa, Grei- sera... Ludzie patrzyli na to spokojnie, niemal obo­jętnie. Zbyt długo czekali na tę upragnioną chwilę. Ktoś z gromady zauważył głośno, że szkoda ram i szkła. Z balustrady pod wieżyczką ratuszową ze­rwano z drzewca flagę ze swastyką. Jeszcze nie opadła na bruik ulicy, a już ją rozdarto na strzępy. A nad ratuszem, wysoko, <w isłońcu styczniowego po­ranka zatrzepotała na raźnym wietrze biało-czer­wona chorągiew. Gromada ludzi na rynku zamil­kła i znieruchomiała. Mężczyźni obnażyli głowy, któraś z kobiet rozpłakała się w głos. Pan. Weso­łowski ściągając czapkę przypomniał sobie, że w ten sam sposób wita już polskie barwy nad ratu­szem swego miasta po raź drugi. Po raz pierwszy było to w roku osiemnastym. 1

Uroczystości o najbardziej doniosłym znaczeniu trwają przeważnie najkrócej. Więc pan Wesołow­ski mógł bez większej ziwłoki wejść na stopnie pro­wadzące do wnętrza ratusza. Wstępował po1 nich po tylu latach znowu bez dławionej z trudem trwogi.

Obywatel dokąd? — zatrzymał go młody chło­pak z biało-czerwoną opaską na ramieniu i z kara­binem u nogi.

Na policję.

Na jaką policję?

No pewnie, że na polską.

Nie ma żadnej policji i już nigdy nie będzie.

Zdumiał się paii Wesołowski:

—■ Nie będzie policji? Co też ty, bracie, wygadu­jesz. To niemożliwe. Tak dobrze na świecie chyba nigdy nie, będzie.

Co nie będzie. Już jest. Bo jest milicja oby­watelska.

Aha 5- przyjął do wiadomości pan Wesołow­ski. S No, to proszę zaprowadzić mnie do jej ko­mendanta.

Nie mogę, bo muszę tu stać. Na posterunku. A komendant Janicki poszedł na Zarwodzie.

' Komendant Janicki? — zdziwił się pan Weso- łowskilipj Nasz dawny kierownik szkoły? To on żyje?...

Żyje i poszedł do zabitych Niemców.

Ruiszył pan Wesołowski na Zawodzie ulicami

miasta, 00 się budziło do życia jak człowiek, który po długim, ciężkim śnie nde od razu pogodzić się umie z jawą. Ludzie jakby dopiero przecierali oczy, próbowali sprawności swych ruchów, nie mieli jesz­cze odwagi szerolką, pełną piersią odetchnąć. Nie dowierzali odmianie. No, bo jeszcze wczoraj mę­czyli się w granicach Trzeciej Rzeszy. Tolerowa­ni przez nią jako nieodzowne bydło robocze. To­lerowani ze wstrętem. Zagrażała nieustannie ich życiu, pogardzała nimi i szydziła z nich. Trzeba jej było z czapką w ręku ustępować z chodnika, gdy szła butna i krzykliwa w czarnych lub brunatnych mundurach. Trzeba było do szeptu ściszać polskie słowo, gdy zbliżała się z najmniejszą choćby swa­styką w butonierce. Wszędzie jej było pełno. Tak

bardzo ¡pełno, że trzeba było chronić się przed' ¡nią na najuboższe przedmieścia, kluczyć bocznymi ulicz­kami. A teraz oto idzie pan Wesołowski głównymi ulicami miasta — a wszechpotężnej Rzeszy nagle nie ma. Znikła. Zostały po niej tylko szyldy niemiec­kie nad sklepami, nakazy i zakazy na tablicach ogło­szeniowych i napisy głoszące, że „Polakom wstęp wzbroniony'', że lokale, że sklepy, że nawet ławki na skwerach są nur tur Deutsche, „tylko dla Niem­cowi" Cóż, kiedy tych Niemców, dla których wy­łącznego użytku zastrzeżono to wszystko — nagle zabrakło. Nie ma ich. Zniknęli. Zostali tylko ci za miastem, na przedmieściu na Zawodziu.

Leżą na bruku i po obu stronach jezdni, rozrzuce­ni w nieładzie, w dziwnych, niesamowitych pozach. Leżący na środku ulicy wyglądają najstraszniej. Przeszły przez nich czołgi i nadały ich ciałom kształ­ty potworne, odrażające, nieludzkie. Pan Wesołow­ski mijając je zatrzymał się nagle ja'k Wryty. Pa­trzyły na niego, nie widząc go, źrenice przerażeniem wysadzone niemal z orbit. W szeroko rozwartych ustach zamarł 'krzyk rozpaczliwego protestu. „Feld- webel z Hamburga" — poznał pan Wesoło/wski. I zauważył ze zgrozą, że nogi sierżanta były od ko­lan w dół już tylko miazgą. „Nie dojdziesz ty na tych nogach do twojego Hamburga. Nie dojdziesz na nich nigdzie I" I pan Wesołowski, dobywszy chustkę z kieszeni, prędko, ukradkiem zakrył nią twarz nieszczęśnika.

Ktoś krzyknął na niego ostro. Poderwał się i od­wrócił.

A, to pan! Co pan tu robi, stara moczymoirdo? — poznał go pan Janicki.

Szukam komendanta milicji — ucieszył się na

igMMni

jego widok pan Wesołowski. — Tak pan bojowo wygląda, a wszyscy w mieście mówili, że pana wy­kończyło gesitapo.

Niewiele mi, co prawda, do wykitowania bra­kowało. Siedziałem już w bloku śmierci. Ale w ostatnich dniach wszystkich więźniów, nie wyłą­czając skazańców, wywieźli pod Koło, do budowy wału obronnego nad Wartą. Dopiero po ukończe­niu przez nas tych robót mieli nas wykończyć. Na szczęście czołgi radzieckie zjawiły się wcześniej, no i jestem tutaj. Ale pana co tu przygnało? Kogo pan szuka?

Szukałem komendanta milicji, a znalazłem... moich gości.

Gości?

Pan Wesołowski wskazał ręką na poległych.

Obsługiwałem ich prawie przez całą noc. Przed świtem wybiegli z lokalu, nie zapłaciwszy rachun­ku.

Ktoś kuny go skasował. Z procentem.

Z cholernie wysokim procentem — zauiważył pan Wesołowski.

Z wysokim?! — oburzył się komendant. — Przecież to draństwo przez tysiąc lat nie zdoła spła­cić nam swego długu.

To prawda, ale... — spogląda pan Wesołowski na zmasakrowane zwłoki starego sierżanta — ...ale nie lubię, kiedy do płacenia najwyższej ceny przy­musza się i takich, co nie zawinili wiele.

Gada pan jak ksiądz, a nie jak kelner. A cze­go pan chce od milicji?

Mam w hotelu troje Niemców. Zabitych. W dzisiejszej nocy. Co z nimi począć?

Pochowamy ich razem z tymi, co tu leżą. Tyl­

ko przed tym muszą jeszcze dopilnować zabezpie­

czenia min, którymi szikiebry chciały zniszczyć na­sze miasto. Wpadnę po południu do pana.

Po południu przyszedł w towarzystwie radziec-

pana Wesołowskiego do swego stolika. Oficer ra­dziecki nieźle mówił po po-lsku. Z ożywieniem opo­wiadał o ostatnich godzinach walki. W pewnej chwili utknął:

Nie rozumiem, czemu Germańcy, podmino­wawszy -miasto, nie wysadzili go w powietrze. Zwłaszcza waszego kościoła, wypełnionego aż po strop najcenniejszym materiałem (wojennym.

Zaskoczył ich, widać, niesłychanie szybki atak waszych czołgów.

Chyba nie, bo jeśli zdołali stawić nam, bez­silny zresztą, ale zorganizowany opór, to tym bar­dziej mieli dość czasu na zapalenie min. Na wyko-

kończył, podnosząc się od stołu, komendant Janicki.

Trzeba już iść. Czas na nas. — A do pana We­sołowskiego: — Najpóźniej za godzinę przyślę wóz po pańskich nieboszczyków. Pochowamy ich na niemieckim cmentarzu.

...Zabrakło im rozkazu — powtarza sobie w my­ślach pan Wesołowski. — Zabrakło im rozkazu... Tak, ale dlaczego zabrakło im tego rozkazu? Kto go nie wydał? Czyżby ten młody lejtnant, co stanął w naszym hotelu?...''

...Muszę dopilnować lejtnanta, aby nie narobił nieszczęścia..." — teraz dopiero podsunęła mu pa­

kiego oficera. Obejrzeli zabitych, a potem poprosili

nanie takiego rozkazu starczyłoby kilkanaście mi­nut.

Widocznie zabrakło im tego rozkazu — za-

mięć ostatnie, do niego skierowane słowa fräulein Marty.

Stara Waszakowa położyła przed nim na stole łaciną, damską torebkę. Na jego pytające spojrze­nie wyjaśniła:

To jest torybka fräulein Marty. Wziynam jom z jeji pokoju. Mogłaby być dlo moji młodszy córki. Ale piniondze i papiury to niech pon weźnie. A z jej rzeczami co zrobić? Tyż by się zdały dlo córki. Co pon myśli? Tym z policyji nic o rzeczach nie mó- wiuł?

Nie — krótko urwał pan Wesołowski i wyjął dokumenty fräulein Marty.

Dopiero teraz, po raz pierwiszy, uderzyło go pol­skie br.zmienie jej nazwiska: Smolinsky. Małoż to najzażartszych Prusaków nosi najczystsze polskie nazwiska?! Zresztą im, zatrudnionym w hotelu, wy­starczyło w zupełności jej iimię. „Smoliński, nie, nikogo o takim nazwisku nie ma w naszym mieś­cie.” On, Wesołowski, wiedziałby na pewno. Znał przecież wszystkich mieszkańców miasta. Tu sie urodził i nie ruszał się stąd prawie nigdy. A jednak, jak to się dzieje, że nazwisko to nie jest mu całkiem obce? Skądś je przecież jednak zna. Gdzieś je czy­tał... Zaraz, zaraz. Tak. Na cmentarzu. Przy ścież­ce wiodącej do mogiły jego rodziców mijać musiał krzyż nagrobny z wykutym na nim nazwiskiem An­ny Smolińskiej. Może to gTób matki Fräulein Mar­ty?

Nakłada okulary i podnosi do oczu dowód osobi­sty Marty. Szuka rubryki z imionami rodziców. Są: Józef i Anna.

Panie Wesołowski! Panie Wesołowski! — przyzywa go stara Waszakowa z przedpokoju. —

10'

243

Przyjechała rodwaga pa tych zabitych Miymców. Niech no pori zaro idzie...

Pan Wesołowski prowadzi tragarzy na trzecie pię­tro i poleca im zabrać zwłoki lejtnanta i żołnierza.

A frauiein Maita? — przypomina mu zdziwio­na Waszakowia.

Panna Marta... zastanie. Niech pani weźmie do pomocy pokojową i Ubierzcie zmarłą w jej naj­lepszą suknię. Ja idę zamówić trumnę i ustalić z księdzem datę pogrzebu. Musimy nieboszczkę przyzwoicie pochować.

Pochować? I Na naszym omyntorzu? I Te ni- mieckom rozpustnice?! — protestuje gwałtownie oburzona do głębi Waszaikowa.

I trzeba będzie wybrać dobre miejsce. Najle­piej obok mogiły jej matki. Bo ona wróciła z ob­czyzny do swojego miasta. Wróciła na swoją zie­mię.

Ta berliniara, ta bezwstydnica?

Tak.

To tym gorzy dlo nij, że pochodziła stoind, a nimieckiygu łoficera wziyna sobie do łóżka...

A jednak — mówi pan Wesołowski z powagą

a jednak, kochana pani Waszaikowa, niech pani

o niej nie mówi źle. Niech pani o niej nie mówi źle.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
B Fraser D Żelazny Krzyż Biografia Erwina Rommla
Krzyż Żelazny, DOC
Krzyż żelazny klasy II i poprzeczka
Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża z liśćmi dębu i z mieczami
Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża
Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża z liśćmi dębu
Krzyż Żelazny I klasy i poprzeczka
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Zelazniewicz figury
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun

więcej podobnych podstron