104


03 września 2009 Demokracja jako zbiorowy gwałt na woli jednostki.... Nie wiem, co ci Amerykanie wyprawiają w Afganistanie oprócz wprowadzania najlepszego ustroju na świecie- demokracji. Najlepszego oczywiście, żeby dany kraj wprowadzić w stan anarchii. Według nowego prawa obowiązującego w Afganistanie mąż będzie mógł zagłodzić żonę,  jeśli nie będzie chciała uprawiać z nim…. Seksu (???). A gdzie poszanowanie praw człowieka i praw kobiet? Gdzie są tamtejsze feministki, w rodzaju afgańskich Magdalen Śród, Jarug-Nowackich i Wand Nowickich? Żeby  móc głodzić za niespełnienie obowiązków małżeńskich? Uchwalone prawo miało zapewnić poparcie konserwatywnych szyitów dla obecnego prezydenta Hamida Karzaja, gdyż dotyczy właśnie szyickiej  mniejszości. A wiecie państwo, jaki był wcześniejszy projekt ustawy, który nie został przyjęty? Mówił o prawie męża do stosunku płciowego, co najmniej cztery dni w tygodniu i pozwalał na gwałt ze strony męża (???). U nas niektóre dziewczyny chorują na anoreksję i wcale to nie jest związane z obowiązkowym seksem.. A poza tym” Kobiety mają cudowny instynkt: potrafią wykryć wszystko z wyjątkiem rzeczy oczywistych”- jaki pisał Oskar Wilde. Ale dość żartów. Właśnie rusza kampania przeciw przemocy w rodzinie. Bo w polskich rodzinach dzieją się straszne rzeczy. Biją, siniaczą, gwałcą i molestują. No i dają klapsy, które według Lewicy wszelkiej maści- są niemoralne i gwałcące prawo dziecka do… niedostawania klapsów. Nawet pan minister Andrzej Czuma z Platformy Obywatelskiej jest przeciwny przemocy w rodzinie. Ale nie tak skrajnie, żeby  zaraz karać za klapsy. Natomiast pani Ewa Kopacz jest przeciwna, żeby jakiś facet trzymał dziecko w zimniej wodzie tylko, dlatego, że źle się dziecko  uczy(????). Czy oni zupełnie powariowali? Do całości propagandowego hałasu przyłączył się aktor Piotr Adamczyk, który też nie chce,  żeby dorośli   bili dzieci. Również Anna Przybylska(”Europejka”), znana aktorka i uczestniczka poprzedniej propagandowej hucpy dotyczącej  przyłączenia Polski do Unii Europejskiej, też jest przeciwnikiem bicia dzieci. Piosenkarka, pani Anna Wyszkoni - również. Podobno w Polsce jest - według wydziału propagandy i agitacji policji- 100 000 faktów przemocy w rodzinach rocznie(???). To jest chyba tak jak z pijanymi kierowcami, których Policja Obywatelska tysiącami zgarnia z polskich dróg.(!!!). Wyobrażam sobie, że siedzi taki sobie dyżurny policjant obywatelski, i przekazuje wymyślone informacje do mediów… Dzisiaj 2000 pijanych kierowców zatrzymanych, jutro 5000, a - pisałem już państwu- we Wszystkich Świętych kilka la t temu -Policja Obywatelska zatrzymała  10 000 pijanych kierowców(????). W ciągu jednego dnia! Czy ktoś o zdrowych zmysłach uwierzy w coś takiego? A swoją drogą  Policja Obywatelska  powinna zorganizować, szczególnie wobec osób tzw. publicznych, walczących z czymkolwiek wyimaginowanym i nadmuchanym, na przykład z przemocą  w polskich rodzinach-  akcję” Trzeźwy Poranek”. Nie wiem czy państwo wiecie, na czym polega ta akcja Policji Obywatelskiej. Funkcjonariusze PO blokują wybrany przez siebie odcinek drogi z samego rana i dwaj sprawdzać wszystkich kierowców w zorganizowanym  kotle, czy są trzeźwi, czy też nie.. Przypomina to akcje organizowane przez Niemców  w  czasie  okupacji. Przy czym Niemcy nie sprawdzali trzeźwości Polaków. Nie mieli takiej ilości alkomatów, ale za to mieli potrzeby w zakresie siły roboczej. Po prostu wywozili na  darmowe roboty do Niemiec. Zresztą są już plany, żeby kierowcy wozili sami swoje alkomaty i dmuchali w nie przy każdej okazji, a najprędzej przy okazji spotkania z Policjantem Obywatelskim. Ile jeszcze sposobów upodlania człowieka wymyślą socjaliści? Można robić kotły na wybranych odcinkach drogi, ale takich, z których kierowca nie będzie mógł uciec, na przykład do  lasu. Kotły drogowe  mogłyby dotyczyć  na przykład potencjalnej możliwości posiadania narkotyków, otwartych butelek piwa bezalkoholowego, trójkątów ostrzegawczych, fotelików dla dzieci, gaśnic przeciwpożarowych, kół zapasowych i kocy. Nie wiem dokładnie, jakich, ale jakieś koce muszą być wożone obowiązkowo, bo tak zażyczył sobie ustawodawca w trosce o nasze bezpieczeństwo. Spirala głupoty nakręcą się już sama, bo wobec takiej skali? Rozbójnik na drodze  żąda twoich pieniędzy albo życia; policjant obywatelski- twojej  wolności i  posłuszeństwa. Do akcji „Przemoc w rodzinie”  potrzebni będą szkolni pedagodzy i większa ilość ministerstw. Nie, to nie ja wymyśliłem.. Jedna z osób uczestniczących w hucpiarskiej konferencji zaproponowała, żeby oprócz tych zebranych, tzn. oświaty, zdrowia psychicznego i sprawiedliwości- w akcji  uczestniczyły pozostałe ministerstwa(!!!). Więcej ministerstw niech rząd rzuci  w wir walki z globalną przemocą w rodzinie! A jak brakuje- to niech utworzy nowe.! Niech z przemocą walczy  Ministerstwo Gospodarki, Kultury, Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Infrastruktury. Już widzę pana wicepremiera Pawlaka jak walczy z przemocą w rodzinie w swoim Ministerstwie Gospodarki.  No i Ministerstwo Skarbów, pod batutą pana ministra Grada. Chyba tylko przez niedopatrzenie nie ma jeszcze  Ministerstwa Przemocy w Rodzinie. Byłoby więcej wesołych miejsc pracy. No i mniej przemocy w rodzinie. Bo przemoc wobec nas podatników, pozostanie. Pani minister Ewa Kopacz z Platformy Obywatelskiej zaproponowała nawet „ bezpłatne” robienie obdukcji(???).- wszystkim pokrzywdzonym przez przemoc w rodzinie.” Bezpłatne” - to znaczy my zapłacimy. Bo największa przemoc, jakiej dzieci doświadczają, na co dzień, to jest przemoc w rodzinie, a nie w państwie. I rodzina- jeszcze od Rewolucji Francuskiej - to największe siedlisko zła, jakie człowiek kiedykolwiek wymyślił Precz z rodziną! Nie będzie wtedy przemocy! Dyzma, przy nich wszystkich - to naprawdę mały pikuś. Czy on by coś takiego wymyślił? Bank Zbożowy, podkłady kolejowe, obligacje, przechowywanie zboża, żeby rząd za nie płacił… Ale Fundusz Pokrzywdzonych Dzieci? Bo zapomniałem państwo powiedzieć, że przy okazji  krzywdzenia dzieci, rząd chce jeszcze powołać Fundusz Pokrzywdzonych Dzieci? I znowu wesołe miejsca pracy się pojawią, które będziemy musieli utrzymywać pod ustawowym przymusem. Dyzma  dziećmi się nie zajmował.. zajmował się zbożem, w trosce o losy polskiego rolnictwa. Tym zajmuje się obecnie pan Marek Sawicki z Polskiego Stronnictwa Ludowego.. No właśnie, przypomniało mi się... Nie wiecie przypadkowo  państwo, gdzie podziały się  2 miliony dolarów pana Gromosława Czempińskiego, które zniknęły tajemniczo z jego konta w Szwajcarii? Podobno ukradł mu jakiś Turek, ale skąd  ten Turek miał dojście do numerów  jego  konta, skąd wiedział, że pan Gromosław ma takie pieniądze i dlaczego nikt tego Turka nie szuka?… No i skąd pan Gromosław Czempiński, oficer prowadzący pana Andrzeja Olechowskiego - miał takie pieniądze i za co je dostał? Są rzeczy na tym świecie, które jednak się nawet filozofom nie śniły.. Niektórzy to mają  szczęście. Jak pisał Mikołaj Rej:” Kogo szczęście wyniesie, nich upaść się boi”. Ale pan Gromosław Czempiński niczego się nie boi.. Bo i kogo? WJR

Wziąć za pysk - i wprowadzić liberalizm! Było to podstawowe hasło przewodnie najsłynniejszego z Ojców-Założycieli UPR, czyli śp. Stefana Kisielewskiego. Zrealizował je najdosłowniej śp.gen.August Pinochet Ugarte - i okazało się, że Chilijczycy (nie jacyś ludzie wyjątkowi, lecz mniej-więcej tacy sami jak Polacy, tak samo katoliccy, tak samo rozwydrzeni przez „liberalny” socjalizm) po roku tak ten system polubili, że gdy po 20 latach doszło do kolejnego referendum, i praktycznie cała prasa światowa zjechała do Chile, by namówić ludzi do głosowania przeciwko dyktaturze p.gen.Pinocheta, obiecując złote góry po „przywróceniu wolności” - to 48,5% wyborców głosowało dobrowolnie „za”. Tymczasem p.Tomasz Oleksy przysłał mi list: „Na grupie dyskusyjnej związanej z motocyklami pojawił się post na temat artykułu opisującego jak to Polacy starają się oszukać ubezpieczycieli. W nawiązaniu napisałem, że równie nieuczciwe jest zmuszanie ludzi do płacenia na ubezpieczenie od OC. Na co przytłaczająca większość ludzi gwałtownie skomentowała to, że chyba jestem nienormalny - chociaż wyraźnie pisałem o zniesieniu obowiązku (a nie możliwości) ubezpieczenia. Główny argument, jaki się pojawiał to "A co będzie, jeżeli rozwalisz mi drogi samochód, połamiesz nogi i nie będzie Cię stać na spłatę roszczenia". Jeżeli społeczeństwo z taką wrogością znosi likwidację wydawać by się mogło drobiazgu, jakim jest obowiązek płacenia na ubezpieczenie od OC - to jak będzie przeciwstawiać się likwidacji ZUSu, KRUSu, pomocy socjalnej itd."No, cóż: jeśli chcemy argumentować, to należy zajrzeć do orzeczeń sądowych. Sądy codziennie orzekają odszkodowania - za to, że dziecko rozwaliło komuś szybę w samochodzie, za to, że ktoś podpalił sąsiadowi chałupę, że zdefasonował nos swojej niewiernej dziewczynie-modelce ($500.000...) - i tak dalej. Jakoś nikt jeszcze (oj - bym nie napisał tego w złą godzinę - tfu, tfu!) nie wpadł na pomysł by WSZYSTKICH pod przymusem ubezpieczyć OD WSZYSTKIEGO (o czym napiszę wieczorem na portalu...) No, to, jeśli godzimy się, że sąsiad-menel może zniszczyć nasz dom - i pieniędzy odeń za Chiny nie ściągniemy - to niby, dlaczego akurat w komunikacji mają obowiązywać ubezpieczenia? Jak ktoś się tego boi, to może wykupić sobie NW lub AC! Dokładnie tak samo, jak mogę sobie wykupić ubezpieczenie od ognia. I po problemie. Natomiast jest inny problem: większość (NB.: nie taka znów przytłaczająca...) motocyklistów oburza się - podświadomie obawiając się, że to oni musieliby płacić po spowodowaniu wypadku. Co oznacza, że większość z nich (i samochodziarzy też, oczywiście!) gdyby nie było OC, jeździłaby znacznie, znacznie ostrożniej! Istnienie ubezpieczeń od OC to po prostu zachęta do ludobójstwa. Być może z tych 500.000 ludzi, którzy co roku giną w wypadkach drogowych, połowa by żyła, gdyby nie istniało OC! Polski system karny zabrania publicznej zbiórki na pokrycie grzywny nałożonej na przestępcę. System OC jest znacznie gorszy: to obietnica gwarantowanego z góry pokrycia szkody!!!Powiedzmy jasno: system OC trzeba po prostu zlikwidować. Pod przymusem. „Wziąć za pysk - i wprowadzić liberalizm!”. Po roku ludzie przywykną - i polubią... JKM

Przykrywkowcy zalegendowani Co może łączyć biznesmena w garniturze od Hugo Bossa, ­napakowanego sterydami gangstera ze złotym łańcuchem na szyi i marszanda potrafiącego z pamięci wymienić wszystkie dzieła rafaelitów? Miejsce pracy. To policjanci z wydziału operacji specjalnych. Śląsk. Policjanci rozpracowują groźną grupę przestępczą, tzw. zapaśników. Gang jest hermetyczny, trudno zebrać dowody przestępstw. Do akcji wkracza wydział operacji specjalnych CBŚ. W struktury gangu ma przeniknąć policjant udający gangstera, nazwijmy go Georg. Mieszka w wynajętej willi, jeździ wypasionym Mercedesem, ma portfel pełen pieniędzy. Bandyci spotykają się w ekskluzywnym klubie. Georg zaczyna bywać w tym lokalu. Zamawia najdroższe trunki, rozdaje sute napiwki. Zapaśnicy szybko zauważają nowego bywalca. Wygląda jak oni, podobnie ubrany, obwieszony złotem, jego twarz zdobią liczne szramy. Czego ten koleś tu szuka, zastanawiają się. Podstawiają mu dziewczynę. Ta wyciąga od Georga, że chce kupić kokainę. Każdą ilość. Słyszał, że w tym klubie można to załatwić. Mija jeszcze kilka tygodni, zapaśnicy obserwują go wnikliwie, śledzą. Dochodzą do wniosku - jest czysty. Którejś nocy to oni zapraszają Georga do swojego towarzystwa. Prowadzą na zaplecze. - Pojawia się talerz z koką - opowiada Georg. - Oni wciągają i ja muszę wciągać. Robię to. Po kokainie rozwiązują się języki. Georg sprzedaje nowym znajomym swoją misternie ułożoną legendę. Zdobywa ich zaufanie. Umawiają się na transakcję. - Do willi wracam o piątej nad ranem. Marzę tylko o jednym - o spaniu - wspomina. - Ale tam czeka na mnie moja szefowa. Daje mi papier i każe pisać wszystko, co wiem, co widziałem. Kolejne pięć godzin piszę raport. Byłem mocno naćpany, ale zwyciężyło poczucie obowiązku. Następnego dnia zawinęliśmy tę grupę. Ta operacja trwała kilka miesięcy, była kosztowna i niebezpieczna, ale zakończyła się sukcesem. Georg uczestniczył w kilkunastu podobnych akcjach. Jeździł po całej Europie. Raz był gangsterem, raz handlarzem złota, biznesmenem, kokainistą, byłym sportowcem, skorumpowanym urzędnikiem. Ale nigdy nie wolno mu było zapomnieć, że działa w imieniu prawa i nie może go złamać. Georg był funkcjonariuszem elitarnej grupy przykrywkowców, policjantów wkradających się w łaski przestępców, udających, że są jednymi z nich. To ryzykowna zabawa. Blizny na jego twarzy nie były charakteryzacją.

Życie jak w kinie W Polsce policyjny wydział operacji specjalnych powstał w połowie lat 90., przy Biurze ds. Przestępczości Zorganizowanej (słynne Pezety). Wśród pomysłodawców był Adam Rapacki, dzisiaj wiceminister spraw wewnętrznych. Korzystano ze sprawdzonych w Europie Zachodniej wzorów. Tam policjanci pod przykryciem pojawili się 20 lat wcześniej. Na czele wydziału stanął Tomasz Warykiewicz, wcześniej szef krakowskiej grupy policyjnej Antygang. Jeździł do Anglii, szkolił się i podpatrywał. I od podstaw stworzył nową jednostkę policjantów do zadań specjalnych. Wyszkolił ponad pięćset osób (w tym ok. 10 proc. kobiet), ale do dzisiaj pozostało ich w służbie nie więcej niż trzydzieści. Sam Warykiewicz jest już poza policją, podobnie jak Georg, legenda wydziału operacji specjalnych. Robert, emerytowany już oficer operacyjny policji i przykrywkowiec (imię zmieniliśmy na jego prośbę), zajmował się także rekrutacją i szkoleniem PPP (Policjantów Pod Przykryciem). - To bardzo niebezpieczna, wcale nie ekstrapłatna i cholernie stresująca robota. Trudno czasem zrozumieć, dlaczego człowiek się w to pakuje. To przygoda, ale ryzykowna - opowiada. Jedna z pierwszych operacji z udziałem PPP została przeprowadzona niespełna 10 lat temu w Warszawie. Policja dostała informacje o poważnym dilerze narkotyków. Był nim Piotr S. ps. Sajur (potem jeden z szefów warszawskiego półświatka, obecnie aresztowany). Z Sajurem skontaktowali się dwaj Niemcy polskiego pochodzenia - w rzeczywistości policjanci pod przykryciem. Zamówili 3 kg amfetaminy i oferowali za nią 15 tys. dol. Targu miano dobić w wynajętym pokoju w hotelu Victoria w Warszawie. Sajur z towarem wysłał do pokoju swoją znajomą, a sam czekał w foyer hotelu. Przykrywkowcy zatrzymali kurierkę, a Sajura dopadli obstawiający okolicę inni policjanci. - To było ćwiczenie warsztatowe - mówił potem dziennikarzom Adam Rapacki, wówczas szef Biura ds. Narkotyków KGP. Na kursach trwających nawet po kilka tygodni Robert uczył, jak kłamać i jak rozpoznać kłamcę. Pokazywał sposoby manipulacji, opowiadał o języku ciała, wyjaśniał niuanse rozmowy agenta z podejrzanym. - Odpadali ci, którzy choćby nawet potrafili przebrać się za Marilyn Monroe, ale nie umieli słuchać, zdobywać zaufania. Sita rekrutacji miały bardzo ciasne oczka. Wyłapywaliśmy każdą słabość: panienki, hazard, alkohol, niechęć wobec Żydów czy Murzynów, od razu skreślały z listy. Nawet, jeśli były to tylko symptomy słabości. Możliwość dekonspiracji była zbyt duża, by ryzykować - opowiada. Na zajęciach praktycznych przyszli przykrywkowcy uczą się aktorstwa, umiejętności przebierania, charakteryzacji. - Jestem przekonany, że wielu z nich, gdyby chciało, zrobiłoby karierę w filmie - śmieje się Robert. By maksymalnie utajnić nawet szkolenia, odbywają się one często za granicą. Zdarzają się także przypadki szkoleń bardzo brutalnych. Kandydat porywany jest z ulicy, wsadzany do bagażnika i wywożony do lasu, bity, straszony bronią. Nie wie, czy to jeszcze szkolenie, czy już dekonspiracja. Padają pytania o rodzinę, pracę, przyjaciół. - Musi być przygotowany na wszystko. A jeśli w czasie zadania zostanie zdekonspirowany? Gangsterzy mogą nie mieć oporów - mówi nasz rozmówca.

Przez Słowaka do Słowika W każdej operacji specjalnej z udziałem przykrywkowca działa grupa zadaniowa. Na jej czele stoi dowódca zwany covermanem. Prowadzi akcję i podejmuje decyzje. To wyłącznie z nim kontaktuje się przykrywkowiec (zwany też operatorem). Zwykle w pobliżu działa inny policjant pod przykryciem. Ten z kolei ma jedno zadanie - dyskretnie chronić operatora. Ochroniarze też są starannie wyselekcjonowani, też kończą skomplikowane szkolenia i podobnie jak przykrywkowcy toczą niebezpieczne gry. Wchodzą w skład Zespołu Bliskiego Zabezpieczenia (ZBZ). Kiedy przykrywkowiec i jego ochroniarz zaczynają operację specjalną, dostają nową tożsamość, czyli, jak nazywają to policjanci, zostają zalegendowani. Wyposaża się ich w spreparowane dokumenty, od tej pory noszą nowe imię i nazwisko, posługują się fikcyjnymi numerami PESEL i NIP. Uczą się na pamięć nowych życiorysów. Tak przygotowani próbują wejść w strukturę gangu. Aby to się udało, potrzebują kogoś, kto ich wprowadzi na mafijne salony. Czasem jest to przyłapany na przestępstwie gangster, który zgadza się na współpracę w zamian za złagodzenie kary, czasem przykrywkowcy sami muszą szukać dojścia do interesujących ich ludzi. Operacje specjalne to często akcje o międzynarodowym charakterze. Polacy współpracują z policjantami z innych państw. Uczestniczą w operacjach za granicą, a w Polsce operują przykrywkowcy cudzoziemcy. Kiedy poszukiwano słynnego bossa gangu pruszkowskiego Andrzeja Z. ps. Słowik, poza policyjną specgrupą Enigma swoją pogoń prowadzili dwaj przykrywkowcy. Wiedzieli, że Słowik ukrywa się za granicą, ale utrzymuje kontakty z handlarzami narkotyków, bo potrzebuje pieniędzy. Dwaj operatorzy weszli w świat gangów narkotykowych jako Polacy mieszkający na stałe w Czechach. W odpowiednim zalegendowaniu pomagali im czescy policjanci. Po wielu żmudnych podchodach dotarli do grubej ryby, hurtowego handlarza narkotyków z Nysy. Wyciągnęli od niego informację, że Słowik ukrywa się w Hiszpanii. Facet z Nysy zaprotegował ich u swojego rezydenta w Hiszpanii, obywatela Słowacji. Musieli się nieźle wysilać, aby Słowak uwierzył w ich czeską legendę. Ale uwierzył i zaufał im. To od niego zdobyli sporo informacji o miejscu pobytu Słowika, a nawet numery samochodu, którym ten się poruszał. Przekazali te informacje do Polski, a stamtąd trafiły z powrotem do Hiszpanii, do policjantów z Enigmy. Słowika namierzono i zatrzymano. W Polsce aresztowano handlarza z Nysy. Tylko Słowak wywinął się z tej opresji.

Dla służby i dla siebie Jasiek (tak chce być nazywany) jest wysokim, dobrze zbudowanym blondynem. Nie pozwala pisać o sobie - ani ile ma lat, ani gdzie się spotykamy, ani skąd pochodzi. Nie powie, czy ma rodzinę i co wcześniej robił. Ubrany niepozornie, by nie rzucać się w oczy. Od razu zastrzega, że o konkretnych operacjach nie będzie opowiadał. - Byłem i handlowcem ze złotą kartą kredytową, i kibolem z szalikiem na szyi. Rzucałem w policjantów kamieniami i krzyczałem „hawudepe”- mówi. Gdy bierze udział w operacji, nieustannie kłamie. A kiedy kłamiesz, mówi agent, musisz mieć doskonałą pamięć. Inaczej jedno głupie słowo, jedno niejasne zdanie czy zawahanie może zniweczyć przygotowywaną miesiącami operację. - Z kibolami to coś na kształt wprawki, tym zajmują się ludzie z wydziałów kryminalnych. Nas rzuca się na głębsze wody. Nieustannie musisz się uczyć nie tylko tego, jak udawać kogoś innego, ale też tego, czym zajmuje się twoje drugie ja. Handlowiec musi znać się na sprzedaży, finansach, wiedzieć, co i jak załatwia się w ZUS, a co w urzędzie skarbowym. Pracujesz zwykle z dala od domu, w obawie przed dekonspiracją. Nie do pomyślenia jest, że spotyka cię kolega z podwórka i wita się z tobą w knajpie, a ty jesteś kimś zupełnie innym - opowiada. Przyznaje, że oprócz wielkiej satysfakcji z pracy ma też swoje frustracje. Kiedy uczestniczy w operacji, ma do dyspozycji dobry samochód, markowe ubrania, wynajęty penthouse i kartę kredytową bez limitu. - Kiedyś musisz to oddać, może dostaniesz nagrodę, a może nie, bo operacja nie wyjdzie. Trudno się przestawić z dnia na dzień. Przyjdzie przecież kiedyś taki moment, że moja twarz się opatrzy, że będę musiał odejść. Nie myślę o tym, bo inaczej bym się spalił - tłumaczy krótko. Przykrywkowcy na co dzień zarabiają tyle samo co inni policjanci z ich stażem (czyli ok. 2 tys. zł). Za udział w operacji dostają dodatek - 300 zł. Jak wszystko się uda, mają prawo do nagrody - 1000 zł. - Żeby nie wyjść na głupka, który za frajer ryzykuje życie, nauczyłem się zasady: trochę dla służby, trochę dla siebie - opowiada były policjant od operacji specjalnych. Oszczędzał na funduszu operacyjnym, mniej wydawał w knajpach, dzięki temu zostawało mu po akcji parę groszy na boku. - To przecież żadne oszustwo. Trochę rosło moje ryzyko, ale z czegoś do cholery trzeba przecież żyć - puentuje. Przykrywkowiec pod żadnym pozorem nie może złamać prawa i nie może nikogo do tego namawiać. Gdyby to wyszło na jaw, żaden sąd nie skazałby człowieka rozpracowanego w taki sposób przez przykrywkowca. Czy tak było w przypadku głośnej sprawy posłanki Beaty Sawickiej, uwiedzionej przez działającego pod przykryciem funkcjonariusza CBA - dowiemy się zapewne, kiedy sprawa trafi do sądu. Ale podobne przypadki już się zdarzały. Jeden z policyjnych przykrywkowców kilka lat temu uwiódł wdowę po słynnym trójmiejskim gangsterze. Wyciągał od niej interesujące policję informacje i dokumenty, ale nie namawiał jej do popełniania przestępstw. Dzisiaj uważa, że nie nadużył swoich kompetencji. - Spałem z nią jako z kobietą, a nie po to, aby potem ją oskarżyć - mówi. Z policji odszedł zaraz potem. Z wdową po gangsterze romansu nie kontynuował. Robert był przykrywkowcem, ale się wypalił. Stres związany z  podwójną tożsamością topił w wódce. Rodzina nie wytrzymała jego tygodniowych nieobecności. - Czasem budziłem się w nocy i nie wiedziałem, gdzie jestem i jak się nazywam. Był alkohol, były prochy na uspokojenie, potem sanatorium. Nie spaliłem żadnej sprawy, ale nie wiedziałem, czy się tak nie stanie w przyszłości - opowiada. Sam odszedł z policji, rozwiódł się z żoną. Dziś doradza firmie ochroniarskiej. Słynny policjant z Gdańska, znany jako Majami, odszedł z wydziału operacji specjalnych, bo zdekonspirowała go miejscowa gazeta. Napisano, że to hańba, iż zwykły gliniarz jeździ nowym Audi, szasta forsą i utrzymuje kontakty z przestępcami. - Nie wiedzieli, że takie miałem zadanie - mówi Majami. Wytoczył gazecie proces i go wygrał, ale do pracy już nie wrócił. Ostatnio jeden z tygodników napisał, że to Majami był tajemniczym rozmówcą („człowiekiem od śrub”) ówczesnego komendanta głównego policji Konrada Kornatowskiego, ostrzegającym go, że CBA jedzie do domu Janusza Kaczmarka. Ale Majami ma charakterystyczny głos, w Gdańsku nikt nie ma wątpliwości, że to nie on telefonował do Kornatowskiego. - Zastanawiam się, czy znów nie pójść do sądu - mówi Majami. - Chcą mnie skompromitować, podsypują naiwnym dziennikarzom karmę, to zemsta tych, o których wiem za dużo. Wie dużo o skorumpowanych i niekompetentnych policjantach, prokuratorach i funkcjonariuszach służb specjalnych. Wiedzę uzyskał, kiedy pod przykryciem operował wśród gangsterów.

Przykrywką w przykrywkę Warszawa. Toczy się tajna operacja przeciwko handlarzom narkotyków. Przykrywkowcy z CBŚ udają nabywców. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Handlarze przekazują towar i kasują należność. W tym momencie wpada brygada ateków (oddział antyterrorystyczny), gangsterzy są zaskoczeni, nie bronią się. Dopiero po kilku godzinach okazało się, że sprzedawcy narkotyków też byli przykrywkowcami, tyle że z UOP (wszystko działo się kilka lat temu), którzy zwabili przestępców, jak im się wydawało, w pułapkę. Skomplikowaną grę prowadziły ze sobą dwie grupy funkcjonariuszy z różnych służb. W Polsce podobnie jak w USA służby specjalne z różnych pionów mają podobne lub identyczne uprawnienia i ścigają się, depczą po piętach, czasem sobie przeszkadzają. W USA służby korzystają jednak z centralnej bazy informacyjnej, co ogranicza możliwość wchodzenia sobie w szkodę. W Polsce Krajowe Centrum Informacji Kryminalnej służy wyłącznie Komendzie Głównej Policji. Tymczasem uprawnienia do podobnych działań mają też: ABW, CBŚ, CBA, Straż Graniczna, policja finansowa z Ministerstwa Finansów. Część z policyjnych funkcjonariuszy pracujących pod tzw. przykrywką przeszło do CBA (dwie najgłośniejsze akcje tego biura, czyli afera gruntowa w resorcie rolnictwa i sprawa Sawickiej, były realizowane z pomocą przykrywkowców). Z kolei przykrywkowcy z CBŚ od pewnego czasu są na cenzurowanym. Na ich operacje brakuje pieniędzy, obcięto fundusze, zapewne ze względu na konkurencję CBA. Próbował to zmienić były szef CBŚ Jarosław Marzec, ale jego kadencja trwała krótko. Może teraz się uda, bo wiceministrem został twórca systemu operacji specjalnych gen. Adam Rapacki. A w walce z mafią policjant działający pod przykryciem często pozostaje jedynym skutecznym narzędziem.

Piotr Pytlakowski, Jakub Stachowiak

Lista odstrzelonych Bandyci dobrze wiedzą: zamiast policjanta zabijać, lepiej go pomówić. To prosta metoda eliminowania tych, którzy są groźni dla gangów. Zwłaszcza, gdy tzw. policja w policji i prokuratorzy chętniej dają wiarę oskarżającym przestępcom niż oskarżanym funkcjonariuszom. Trzej policjanci z wydziału zabezpieczenia miasta Komendy Stołecznej Policji Zbigniew Cichecki, Krzysztof Miłkowski i Robert Stepnowski sześć lat temu spadli w niebyt. Wcześniej uważano ich za supergliniarzy. Miesięcznie potrafili schwytać nawet 20 bandytów, podczas kiedy za dobrą załogę uważano już taką, która w ciągu miesiąca zakuwała w kajdanki kilku przestępców. Stawiano ich za wzór, nagradzano, awansowano. A potem wystarczyło jedno fałszywe oskarżenie, aby przestali istnieć. To samo spotkało naczelnika warszawskiego CBŚ Piotra Wróbla, zastępcę naczelnika CBŚ w Lublinie Krzysztofa Miazka, mł. aspiranta z sekcji kryminalnej Komendy Powiatowej Policji w Słubicach Stanisława Szafrana, aspiranta Jerzego Morawskiego z sekcji kryminalnej komisariatu na Ursynowie i dziesiątki innych policjantów operacyjnych. Wszystkie te sprawy łączy kilka elementów. Policjanci najpierw odnosili sukcesy, byli groźni dla bandytów, działali nieschematycznie. Pracowali z agentami ulokowanymi w grupach przestępczych. Kiedy wpadali w kłopoty, właśnie ich agentów wykorzystywano, aby stawiać zarzuty o przekroczenie uprawnień, korupcję, przejście na złą stronę. I wtedy zostawali sam na sam z problemami. Policja (jako pracodawca) natychmiast odcinała się od nich. Zwalniano ich z pracy albo zawieszano w czynnościach. W świat szły komunikaty, że oto z szeregów policji wykluczono kolejne czarne owce. Chętnie podkreślano, że to wewnętrzne służby policyjne ujawniły przestępców w mundurach, że policja sama potrafi się oczyszczać. Policjant podejrzewany o przestępstwo nie korzysta z taryfy ulgowej (i słusznie). Często trafia do aresztu, potem przed sąd. Uznany za winnego dostaje wyrok. Ale wszystkie wymienione wyżej osoby wyroku skazującego nie usłyszały. Zostały skazane na infamię, chociaż nikt nie udowodnił im winy. Wciąż obowiązuje system, który z góry zakłada, że wystarczy pomówić policjanta, aby został skreślony. To wygodna broń dla bandytów. Policjanci Cichecki, Miłkowski i Stepnowski właśnie odbili się od dna. Po dwóch procesach sądowych zostali w pełni uniewinnieni i oczyszczeni, a wyroki się uprawomocniły. Sądy (dwóch instancji) uznały, że pomówiono ich niezgodnie z prawdą. Stracili na to sześć lat. Teraz pytają: - Skoro my jesteśmy niewinni, to kto jest winien?

Wyście nie wzięli, wziął ktoś inny Dariusz K. ps. Kramer był legendarnym złodziejem. Kradł samochody na pasówkę, na stłuczkę, na skok - bez różnicy. Pracował dla gangu pruszkowskiego. Szefowie warszawskich policjantów wydali rozkaz: złapać Kramera! Ówczesny komendant stołeczny Antoni Kowalczyk obiecał, że za każdego schwytanego złodzieja samochodów będzie nagroda - 1 tys. zł. Kramer był przynajmniej dziesięciokrotnie cenniejszy. A jednak, w jakiś cudowny sposób, wciąż wymykał się pogoni. W listopadzie 1999 r. sierżanci Cichecki, Miłkowski i Stepnowski brali udział w pościgu za złodziejami, którzy gnali ulicami Warszawy skradzioną bryką. Policjanci rozpoznali, że wśród złodziei jest Kramer. Prawie go dopadli. Strzelali za uciekającym. Złodziej co prawda znów się wymknął, ale był już namierzony. Policjanci opisali okoliczności pogoni w raportach i wskazali go na fotografiach. Wiedziano, gdzie mieszka (okolice ul. Rozbrat). Teraz należało już tylko cierpliwie czekać. Niebawem w imieniu Kramera do policjantów dotarł Krzysztof K. ps. Nastek, gangster z grupy pruszkowskiej (później zasłynął bliską znajomością z ministrem Jackiem Dębskim - obaj już nie żyją). Przez swoje wtyki na komendzie dowiedział się, co oni wiedzą, i zaoferował 25 tys. dol. za, nazwijmy to, chwilową utratę pamięci. Policjanci nie dali się kupić, o propozycji powiadomili przełożonych. Nastkowi postawiono nawet zarzut próby przekupstwa, ale sprawę umorzyła jedna ze stołecznych prokuratur rejonowych. Kramera w końcu aresztowano. Za pośrednictwem pewnego policjanta nawiązał kontakt z oficerami Zarządu Spraw Wewnętrznych KGP (dzisiaj to Biuro Spraw Wewnętrznych), czyli tzw. policją w policji. Oświadczył, że policjanci dopuścili się fałszywych zeznań. Nie mogli go rozpoznać, bo nie było go na miejscu zdarzenia. To wystarczyło, aby ruszyła akcja osaczania trzech funkcjonariuszy. Zbierano przeciwko nim dowody. Wśród nich były zeznania innych policjantów i świadków pogoni za złodziejami. Właściwie żaden dowód nie przesądzał, że policjanci bez wątpienia i świadomie dopuścili się oszustwa (na przykład po to, aby dostać nagrodę za schwytanie sławnego złodzieja), ale machina raz puszczona w ruch była już nie do zatrzymania. Całą trójkę zawieszono w czynnościach aż do całkowitego wyjaśnienia sprawy. Zawieszony policjant jest odsunięty od służby i dostaje połowę przysługującego wynagrodzenia. - Przez sześć lat dostawałem 630 zł miesięcznie - opowiada Zbigniew Cichecki. - Ale mniejsza o pieniądze. Najgorsze było poczucie sponiewierania, odarcie z godności. Najdziwniejsze w tej historii jest to, że od służby odsunięto policjantów nie pod zarzutem korupcji (to najczęściej powtarzający się motyw), ale za to, że rozpoznali przestępcę. Nawet jeśliby się pomylili i wskazali Kramera zamiast innego bandyty (oni są przekonani, że pomyłki nie było), to przecież nie świadczy, że z góry podjęli zamiar świadomego oszustwa. Świadkowie zdarzeń kryminalnych podczas okazań często rozpoznają niewłaściwe osoby i nikt z tego powodu nie wytacza przeciwko nim armat. W tym przypadku wyglądało, że komuś bardzo zależy na unieszkodliwieniu trzech dobrych gliniarzy. Cicheckiego, Miłkowskiego i Stepnowskiego próbowały bronić policyjne związki zawodowe, ale wywalczyły jedynie, że cała trójka nie poszła od razu na bruk, w lipcu 2000 r. zostali zawieszeni. - Kiedy okazało się, że sprawę łapówki oferowanej przez Nastka umorzono, zaczęliśmy go szukać - wspomina Cichecki. - Znaleźliśmy go w jednej z dyskotek. Roześmiał się nam w twarz. Trzeba było brać, jak dawałem, oświadczył. Wy nie wzięliście, ale znalazł się ktoś, kto wziął.

Życie w poczekalni Policja jako instytucja nie broni swoich ludzi, kiedy wpadną w tarapaty - to niepisana zasada. - Nas obowiązuje legalizm - informuje w imieniu policyjnego Biura Spraw Wewnętrznych rzecznik KGP Krzysztof Hajdas. - A to oznacza, że jak jest podejrzenie przestępstwa, to nie można sprawy chować pod dywan. Zasada jest niewątpliwie słuszna, problem polega jedynie na dochowaniu staranności i poszanowaniu innego kanonu polskiego prawa - domniemania niewinności. W przypadku policjantów wystarczy drobne pomówienie, aby człowieka napiętnować. Funkcjonariusze BSW są rozliczani z jakości pracy. Dbają o statystykę (to bolączka całej polskiej policji). Im wykryją więcej policjantów-przestępców, tym mają lepsze notowania, szybsze awanse i wyższe premie. Więc pracują pełną parą i wykrywają. Jerzy Morawski, który przez całe lata 90. ścigał złodziei samochodów od Śródmieścia do Piaseczna, został pomówiony przez późniejszego świadka koronnego Igora Ł. ps. Patyk. Paradoks polegał na tym, że pomówienie dotyczyło rzekomych łapówek, jakie Patyk miał płacić Morawskiemu i kilku innym policjantom w okresie, kiedy trwało rozpracowanie operacyjne pod kryptonimem Brama. W tym czasie dochodziło do licznych kradzieży luksusowych pojazdów, których kierowcy zostawiali kluczyki w stacyjkach, a sami otwierali bramy do swoich posesji. Złodzieje ich obserwowali, w dogodnym momencie wskakiwali za kierownicę i odjeżdżali. Celowała w tym procederze złodziejska grupa Patyka powiązana z gangiem pruszkowskim. Właśnie wtedy Morawski kilkakrotnie dopadał Patyka, zamykał go, a prokurator na podstawie zebranych dowodów stawiał Igora Ł. przed sądem. Kilka razy złodziej trafił w ten sposób do paki, ale wyroki były niewygórowane, szybko wychodził na wolność. Morawski prawdopodobnie mocno zalazł mu za skórę, więc prawdopodobnie szukał okazji, aby się zemścić. Kiedy wpadł po raz kolejny, zaczął starać się o uzyskanie statusu świadka koronnego. Jedną z kart przetargowych była wiedza o skorumpowanych gliniarzach. Wskazał m.in. Morawskiego. I okazało się bez znaczenia, że za policjantem przemawiały liczne nagrody za wzorową służbę, a cały materiał dowodowy polegał na pomówieniu ze strony złodzieja. Biuro Spraw Wewnętrznych, a za nim prokuratura dały wiarę nie policjantowi, ale bandycie. Natychmiast, bez wyroku, zwolniono go dyscyplinarnie ze służby, utracił prawo do emerytury. Przez 15 miesięcy siedział w areszcie narażony na szykany ze strony kryminalistów (słynne w więzieniu „jebać psa”). Proces zaczął się dopiero w sierpniu 2006 r. (po pięciu latach od początku afery). Ława oskarżonych jest długa: siedzą na niej wspólnie złodzieje samochodów i pomówieni przez nich policjanci. Tylko oskarżony Patyk korzysta ze szczególnych praw. Jako świadek koronny (co prawda nie w tym procesie) nie siedzi wraz z innymi, a kiedy dowożą go na zeznania, cały sąd zamienia się w twierdzę. Nie wiemy, czy Jerzy Morawski ma na sumieniu którykolwiek z zarzucanych mu czynów. O tym zadecyduje sąd. Ale jedno jest pewne. Oskarżono go na podstawie mizernych dowodów i to wystarczyło, aby zniszczyć mu życie. Nawet, jeśli zostanie uniewinniony, do policji już nie wróci. Nie ma też powrotu dla Piotra Wróbla, byłego naczelnika warszawskiego CBŚ. Kiedyś był jednym z najlepszych stołecznych policjantów. Brał udział w rozbijaniu gangu pruszkowskiego. Zwerbował na swojego agenta Jarosława S. ps. Masa i przez kilka lat prowadził go, nazwijmy, na krótkiej smyczy. Ale po śmierci mentora Masy, słynnego Pershinga (zastrzelony 5 grudnia 1999 r.) Jarosławowi S. puściły nerwy. Miał podstawy, aby obawiać się, że będzie następnym do odstrzału. Wróbel chciał mu pomóc. Dobrym wyjściem z sytuacji było umieszczenie agenta za murami więzienia, bo tam byłby dobrze chroniony. Masa podejrzewał, że oficer policji go zdradził i chce wykorzystać okoliczności, aby zamknąć go za kraty. Uciekał po Polsce, ukrywał się. W końcu wpadł w jednej z beskidzkich miejscowości, trafił do aresztu w Wadowicach. Tam złożył zeznanie, że Piotr Wróbel w zamian za ochronę domagał się od niego łapówki w wysokości 10 tys. dol. I to wystarczyło. Wróbla aresztowano w lutym 2001 r. W areszcie spędził pół roku. Prokurator dał wiarę pierwszym zeznaniom Masy. Mógł jeszcze umorzyć sprawę, kiedy podczas konfrontacji oficera z gangsterem Masa zaczął wycofywać się z oskarżeń. Przyznał wtedy, że być może mylnie zinterpretował ofertę pomocy ze strony Wróbla, że zawsze uważał go za dobrego i nieprzekupnego policjanta. Prokurator jakby tego nie słyszał. Nie wziął też pod uwagę poręczeń, jakie wystawili Wróblowi jego przełożeni (m.in. gen. Adam Rapacki), związki zawodowe, a także ówczesny minister spraw wewnętrznych Marek Biernacki. Proces Piotra Wróbla przed warszawskim Sądem Rejonowym toczy się od dwóch lat. Sprawiedliwość miele powoli, proces potrwa jeszcze przynajmniej kilka miesięcy. Masa na sprawie zeznał, że teraz inaczej ocenia tamte wydarzenia, że prawdopodobnie mylnie ocenił działania policjanta. Piotr Wróbel nawet, jeśli - co prawdopodobne - zostanie uniewinniony, będzie przegrany. Z policji odszedł, chociaż odnosił tam same sukcesy i czekały go kolejne awanse. Dzisiaj pracuje w prywatnej firmie. Co pewien czas musi brać wolne dni, a nieobecności usprawiedliwia wezwaniami z sądu. Żyje jakby po trosze w poczekalni.

Cześć odzyskają, kac pozostanie Nie wróci do munduru mł. aspirant ze Słubic Stanisław Szafran. Od listopada 2001 r. był zawieszony w służbie. Oskarżyli go przemytnicy papierosów i pewien rezydent rosyjskiej mafii, Czeczeniec nazwiskiem Tchagaev. Według ich zeznań, złożonych w gorzowskim Wydziale Spraw Wewnętrznych KWP, musieli Szafranowi płacić łapówki. Sprawa od początku była dęta - Szafran cieszył się opinią wyjątkowo skutecznego tropiciela bandytów. Miejscowi złodzieje nienawidzili go, wydali nawet na niego nieformalny wyrok śmierci. W tej sprawie sądy już dwa razy uniewinniały go od zarzutów. W drugiej sprawie, jaką mu wytoczono (to już typowa zemsta, oskarżono go o ujawnienie tajemnicy służbowej dziennikarzowi „Polityki”), także zapadły już dwa uniewinnienia. Ale za każdym razem prokuratura z uporem apeluje od wyroków. W uzasadnieniu jednego z uniewinnień sąd nie pozostawił złudzeń: „Wiele okoliczności w zamyśle prokuratora obciążających miały dokładnie odwrotny walor. Za niedopuszczalne sąd uznaje zabiegi Biura Spraw Wewnętrznych o pozyskanie świadków obciążających oskarżonych funkcjonariuszy. Nieodparte jest wrażenie, że odbywało się to na siłę, targowano się z przestępcami, byle tylko uzyskać satysfakcjonujące zeznanie. Niewiele takich osób odmówi posądzenia znienawidzonych policjantów za cenę łagodnej kary dla siebie. Ta sprawa jest porażką organów ścigania”. Byłego zastępcę naczelnika CBŚ w Lublinie Krzysztofa Miazka pomówił o przyjęcie łapówki (w wysokości, jak to nieprecyzyjnie określono, „nie mniejszej niż sto dolarów”) Marcin L., były policjant, którego wcześniej Miazek zdemaskował jako przestępcę. Po wicenaczelnika przyjechał w pełnym rynsztunku oddział antyterrorystyczny z Katowic. Aresztowano go jak groźnego bandytę. Upokorzonego wrzucono na 9 miesięcy do celi. Od ponad dwóch lat przed lubelskim sądem toczy się jego proces. Ostatnio poczuł małą satysfakcję, kiedy okazało się, że świadek oskarżenia trafił do aresztu jako herszt groźnego gangu. Ale to już niewiele zmieni w jego sytuacji. Po wyroku - najpewniej uniewinniającym - do policji już nie wróci. Odzyska, co prawda utraconą cześć, ale kac pozostanie.

Kara za błędy W policji pracuje ok. 100 tys. funkcjonariuszy. W takiej masie, to nieuniknione, zdarzają się i łapownicy, i złodzieje, i wspólnicy groźnych gangów. Ale odsiewając przestępców w mundurach policyjne wewnętrzne służby inspekcyjne popełniają błędy - na to także, jak widać, nie ma rady. Cała sztuka powinna polegać na tym, aby takie pomyłki w porę wyłapywać. Nie niszczyć tych policjantów, którzy ewidentnie zostali pomówieni. Doświadczeni oficerowie BSW powinni umieć odróżnić złych od dobrych. Tymczasem wciąż trwa odstrzeliwanie tych policjantów, którzy wyrastają ponad przeciętną. Prowadząc pracę operacyjną, balansują na granicy prawa, ale nie po to, aby prawo łamać, ale stać na jego straży. Te niuanse coraz lepiej rozumieją niektórzy prokuratorzy z wydziałów przestępczości zorganizowanej, (bo sami używają podobnych metod), szkoda, że nie wszyscy. Komendant główny policji Marek Bieńkowski zadeklarował, że pod jego dowództwem Biuro Spraw Wewnętrznych zostanie wzmocnione kadrowo i uzyska większą samodzielność. To dobrze, ale pod warunkiem, że zostanie także wprowadzona w życie odpowiedzialność za błędy popełnione przez BSW.

Piotr Pytlakowski

Biznesmeni z komendy Mieli działać w interesie policjantów. Zamiast tego zajęli się robieniem interesów. Warszawa, ul. Nowolipie 2 - Komenda Stołeczna Policji. To tutaj, na pierwszym piętrze, tuż obok gabinetu komendanta stołecznego policji mieści się Zarząd Wojewódzki NSZZ Policjantów KSP. Swoje siedziby mają tu także Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa Nike, Polskie Towarzystwo Edukacji Ekonomicznej i Bezpieczeństwa w Biznesie, Fundacja Wsparcia Policjantów oraz spółki TBS Millenium i Milennium (siostrzana), Mampol, a do niedawna także spółka Multi-Monety. Część z tych podmiotów to inicjatywy stołecznego związku, część - prywatne biznesy związkowych działaczy. Mirosław Bednarski, szef związkowców w KSP, pytany o to, dlaczego wszystkie te podmioty ulokowały się w Komendzie, prostuje: - Nie w Komendzie, tylko u nas - w zarządzie wojewódzkim. Bo związkowcy traktują swoje trzy pokoje w Pałacu Mostowskich jak swego rodzaju obszar eksterytorialny, gdzie mogą robić, co zechcą - a stronie służbowej (jak mówią o władzach KSP) nic do tego. I faktycznie, o istnieniu większości podmiotów mających swe siedziby w KSP jej obecne władze w ogóle nie mają pojęcia. Stołeczny NSZZ Policjantów liczy prawie 4,2 tys. czynnych funkcjonariuszy, obsługuje również kilkuset policyjnych emerytów. Od lat władzę w nim dzierżą przewodniczący Mirosław Bednarski i Marek Patalas - wiceprzewodniczący i skarbnik (jak mówi Bednarski: księgowy) związku. Trudno o nich powiedzieć, że są typowymi przedstawicielami grupy zawodowej, której interesów podjęli się bronić. Trzy lata temu głośna była sprawa kradzieży samochodu Bednarskiego - jak podawały wówczas media - wartego ponad 200 tys. zł terenowego Nissana Patrol. Do złodziei odjeżdżających jego autem szef związkowców strzelał wówczas z prywatnego pistoletu. Dzisiaj ze swego stylizowanego na dworek domu pod Warszawą dojeżdża do pracy na zmianę terenówką, (którą po jakimś czasie udało się odzyskać) i limuzyną - Chryslerem. Zaznacza, że majątku dorobił się, zanim trafił do policji. Ukończył prawo, w drugiej połowie lat 80. zrobił aplikację prokuratorską. Ale nie pracował w tym zawodzie. Do policji trafił w 1992 r. Zanim został przewodniczącym ZW NSZZ P KSP, pracował jako radca prawny Komendy. Około 2000 r. - już jako szef stołecznego związku - otworzył własną kancelarię radcowską. Każdy pracownik policji na dodatkowe zatrudnienie musi mieć zgodę przełożonych. Według Marcina Szyndlera, rzecznika prasowego KSP,Bednarski wprawdzie dostał zgodę na świadczenie usług radcowskich, ale tylko na umowę-zlecenie i tylko w 1996 r.

Skarbnik Marek Patalas do policji trafił w 1991 r., zaraz po ukończeniu studiów w Wyższej Szkole Oficerskiej Służb Kwatermistrzowskich w Poznaniu (potem zrobił jeszcze trzy podyplomowe kierunki). Przez kilka lat pracował w pionie logistyki KSP (odpowiada za inwestycje, nieruchomości itp.). Kontakty z tego okresu przydają mu się do dziś w sprawach związanych z prowadzeniem związkowych biznesów.

Związkowcy robią skok Wszystko zaczęło się w 1997 r. Z inicjatywy Mirosława Bednarskiego i Marka Patalasa grupa policyjnych związkowców zawiązała Spółdzielczą Kasę Oszczędnościowo-Kredytową Funkcjonariuszy i Pracowników KSP (obecnie SKOK Nike). Dziś Bednarski jest przewodniczącym rady nadzorczej Kasy, a Patalas jej prezesem. Pytany o to, jak udaje mu się łączyć funkcję w Kasie z pracą w policyjnym związku, Patalas zapewnia: - Prezesem Kasy jestem po godzinie 16. Robię to społecznie. Z akt rejestrowych SKOK Nike wynika jednak, że Kasa zwraca mu koszty, jakie ponosi w związku z prowadzeniem jej spraw. Dla przykładu: w 2004 r. 94 tys. zł, w 2005 - 112 tys. zł. Jak już wspomnieliśmy, SKOK Nike ma swą siedzibę kątem w pomieszczeniach ZW NSZZ P KSP. Jakiś czas temu „Gazeta Wyborcza” ujawniła, że Kasa ta prowadziła także w KSP, Komendzie Głównej Policji oraz sześciu innych jednostkach punkty obsługi klienta. Lokale w KSP i KGP wynajmowała za darmo. A to za sprawą Jerzego Gołębiewskiego, który w 1998 r. - jako zastępca komendanta stołecznego policji ds. logistyki - osobiście podpisał umowę nieodpłatnego użyczenia Kasie lokalu w KSP, a cztery lata później - już jako dyrektor biura logistyki Komendy Głównej Policji - przekonał przełożonych do wynajęcia Kasie na takich samych warunkach lokalu w KGP. Samo funkcjonowanie SKOK Nike w jednostkach policji może dałoby się jakoś uzasadnić, gdyby - tak jak to było w pierwszych latach funkcjonowania tej Kasy - mogli należeć do niej wyłącznie policjanci. Jednak w 2003 r. władze Kasy postanowiły otworzyć ją na ludzi spoza policyjnego środowiska. A ponieważ, zgodnie z ustawą o SKOK, Kasy mogą działać tylko na rzecz osób, które łączy więź zawodowa lub organizacyjna, spółdzielcy uciekli się do fortelu. Grupa prywatnych osób - przeważnie policyjnych związkowców (wśród nich Patalas i Bednarski) - powołała wówczas Polskie Towarzystwo Edukacji Ekonomicznej i Bezpieczeństwa w Biznesie. Jego prezesem został Krzysztof Jaskólski (specjalista do spraw bezpieczeństwa w biznesie w KGP), a wiceprezesem - Marek Patalas. Następnie władze SKOK Nike uchwaliły, że do Kasy mogą należeć członkowie PTEEiBB (łączy ich więź organizacyjna). Odtąd wystarczyło zapisać się do tego Towarzystwa i drzwi do policyjnego SKOK stawały otworem dla każdego. Pod naciskiem związkowców otworem dla cywilnych członków SKOK Nike musiały stanąć także biura przepustek w jednostkach policji, w których Kasa miała swe placówki. Nikomu nie przeszkadzało, że w niektórych komendach w drodze do Kasy klienci mijali pomieszczenia operacyjne policji.

Od paru lat SKOK Nike jest oficjalnym pośrednikiem Narodowego Banku Polskiego w sprzedaży złotych i srebrnych monet kolekcjonerskich. Wśród inwestorów i hobbystów zainteresowanie takimi monetami jest ostatnio ogromne (o srebrnego Sokoła maltańskiego ludzie nieomal bili się przed placówkami NBP). Policyjny SKOK - dzięki umowie z Bankiem - ma zapewnioną ich stałą dostawę po promocyjnych cenach. Na jego stronie internetowej próżno jednak szukać informacji o tym, że Kasa sprzedaje monety. Znaleźć tam można natomiast reklamę: „Szukasz alternatywnych metod inwestowania? Zapraszamy do skorzystania z oferty inwestycji w metale szlachetne” - „Naszym partnerem jest firma Multi-Monety”. Tu następuje przekierowanie do prowadzonego przez Multi-Monety internetowego sklepu numizmatycznego. Jak ustaliliśmy, właścicielem spółki Multi-Monety jest Polskie Towarzystwo Edukacji Ekonomicznej i Bezpieczeństwa w Biznesie, a jej siedziba do niedawna mieściła się w KSP (dziś w jednej z placówek SKOK Nike). Przewodniczącym rady nadzorczej spółki jest Marek Patalas, zaś jej prezesem Dagmara Opoczyńska, 22-letnia absolwentka elektroradiologii, pełniąca także funkcję prezesa spółki AMM, należącej do Patalasa i jego żony. Za pośrednictwem internetowego sklepu spółka Multi-Monety sprzedaje kolekcjonerski bilon, który wcześniej SKOK kupił w NBP. Nie wiadomo, ile i kiedy płaci za to Kasie. Zarobek Multi-Monet musi być jednak spory, bo ceny monet są wysokie, np. za złotą dwustuzłotówkę z wizerunkiem Zbigniewa Herberta trzeba było ostatnio zapłacić 1,5 tys. zł. Jeśli ktoś sobie życzy, kupiony przez Internet towar może odebrać… w wybranej placówce SKOK Nike.

Związkowcy rozkręcają biznesy Zielone światło dla związkowych biznesów zapaliło się w 1999 r. W wyborach władz krajowych NSZZ Policjantów zwyciężyła wówczas grupa, która uważała, że związek - by uniezależnić się od wsparcia finansowego ze strony policji - powinien prowadzić działalność gospodarczą. W większości województw komendanci policji stopowali jednak związkowców w ich biznesowych zapędach - poprzestali oni na prowadzeniu bufetów czy organizowaniu wakacyjnego wypoczynku pod szyldem związku. Jedyną organizacją wojewódzką, która rozkręciła interesy na dobre, był NSZZ P KSP. Jeszcze w 1999 r. Mirosław Bednarski i Marek Patalas w imieniu stołecznego związku powołali do życia spółki Mampol oraz TBS Millenium i zasiedli w ich radach nadzorczych. Pierwszym prezesem Mampolu był Antoni Hupert, ówczesny wiceprzewodniczący ZW NSZZ P KSP. Zasłynął on wcześniej tym, że jako wiceszef jednego z warszawskich komisariatów wykorzystywał służbowy radiowóz do prowadzenia własnej kampanii w wyborach samorządowych (był kandydatem SLD). Żeby rozliczyć przejazdy, podrabiał podpisy innych funkcjonariuszy. Gdy został radnym, zapisał się do ośmiu komisji (diety wypłacane były za udział w posiedzeniach), a w policji wziął zwolnienie lekarskie. Dziś szefem obu związkowych spółek jest Dariusz Szarek, biznesmen, niegdyś właściciel niewielkiej części udziałów w firmie produkującej bieliznę. Ważną rolę w  spółkach NSZZ P KSP odgrywa również Danuta Kasicka, niegdyś właścicielka spółki Delta Bis, zajmującej się m.in. usługami detektywistycznymi i ochroniarskimi oraz szkoleniami w posługiwania się bronią palną. Firma ta miała swą siedzibę przy ul. Belwederskiej 16 w Warszawie - znajdował się tam Referat Patrolowo-Interwencyjny Komendy Rejonowej Policji Warszawa II. Kolejnymi właścicielami spółki byli Ewa Bednarska, żona szefa stołecznych związkowców (nazwę zmieniono wówczas na Delta), a potem Dariusz Szarek i Anna Kasicka (zmienili nazwę na Yacht Charter Poland). W swych kolejnych wcieleniach spółka ta była ściśle związana ze związkowymi biznesami (np. jako YCP sprzedawała łodzie związkowej spółce Mampol, której prezesem jest Szarek). Według relacji osób, które prowadziły biznesy ze związkowymi firmami, zarówno Dariusz Szarek, jak i Danuta Kasicka, urzędowali swego czasu w KSP. Niektórzy sądzili nawet, że są oni działaczami policyjnego związku.

Związkowcy ubezpieczeni Po doświadczeniach ze SKOK Nike związkowcy utwierdzili się w przekonaniu, że ich potencjałem biznesowym jest kilka tysięcy członków związku, ale także swobodny dostęp do funkcjonariuszy, którzy do związku nie należą. Cywilne firmy, które chciałyby zaoferować swe produkty policjantom, nie mają jak tego zrobić, - bo nie mają wstępu na teren jednostek policji. Pośrednikiem między takimi firmami a funkcjonariuszami został, więc najpierw sam związek, a potem związkowy Mampol. Oferował on policjantom m.in. telefony komórkowe i samochody. Najlepszym biznesem okazała się jednak sprzedaż ubezpieczeń. W 1999 r. NSZZ P KSP zawarł umowę z firmą o nazwie Korporacja Brokerów Ubezpieczeniowych Protektor. Miała ona pośredniczyć w negocjowaniu z towarzystwami ubezpieczeniowymi warunków ubezpieczenia na życie oraz swego rodzaju funduszu inwestycyjnego (tzw. do-życie) dla policjantów. Firmy w rodzaju Protektora zarabiają na prowizji, którą otrzymują od ubezpieczyciela za przyprowadzenie mu klientów (jej wysokość zależy od kwoty wniesionych ubezpieczeń). Od Towarzystwa Ubezpieczeń na Życie Zurich, z którym ostatecznie NSZZ P KSP podpisał umowę dotyczącą ubezpieczenia policjantów, Protektor dostał blisko 400 tys. zł prowizji. Jak ustaliliśmy, gdy NSZZ P KSP podpisywał umowę z Protektorem, radcą prawnym spółki-córki Protektora o nazwie Europejscy Eksperci Samochodowi był Mirosław Bednarski, szef stołecznych związkowców? Wkrótce potem on i jego żona Ewa zostali członkami rady nadzorczej EES, a należąca do Bednarskiej spółka Delta, (o której wspominaliśmy wcześniej) podpisała umowę na świadczenie usług windykacyjnych na rzecz kolejnej spółki-córki Protektora - Protektor Direct. Związkowcy zapewniają, że z usług Protektora korzystali tylko raz. Wyborem towarzystw ubezpieczeniowych, z którymi zawierane były kolejne umowy ubezpieczania policjantów, zajmował się już NSZZ P KSP do spółki z Mampolem. Zaś samą obsługą ubezpieczeń zajął się Mampol. Składki ściągane z policyjnych wynagrodzeń Komenda Stołeczna Policji przesyłała do związku, ten przekazywał je Mampolowi, a ten z kolei towarzystwu ubezpieczeniowemu. Za to pośrednictwo Mampol otrzymywał od ubezpieczycieli - i otrzymuje do dziś - prowizję. Jej kwoty związkowcy nie chcą ujawnić, musi być jednak spora, bo za pośrednictwem związkowej firmy ubezpiecza się obecnie 1,2 tys. policjantów.

Związkowcy idą w nieruchomości Największym z dotychczasowych biznesów policyjnych związkowców była budowa osiedla Horowa Góra w Markach pod Warszawą. Powstało na ponad 4-hektarowej działce, otoczonej z trzech stron Mazowieckim Parkiem Krajobrazowym, która jeszcze przed kilkoma laty należała do Skarbu Państwa (a zarządzało nią MSWiA). Według relacji Mirosława Bednarskiego, pomysł, by związek przejął tę nieruchomość, padł ze strony władz KSP: - Strona służbowa zwróciła się do nas, żebyśmy rozważyli możliwość wybudowania jako związek mieszkań dla policjantów. Zwrócono nam uwagę, że jest grunt i że dobrze byłoby wybudować osiedle. Dokładnie mówiąc, z propozycją zwrócił się do związkowców Jerzy Gołębiewski, zastępca komendanta stołecznego policji (ten sam, któremu SKOK Nike zawdzięczał darmowe lokale w KSP i KGP). To właśnie w odpowiedzi na tę propozycję związkowcy powołali spółkę Towarzystwo Budownictwa Społecznego Millenium. Miało funkcjonować na takiej zasadzie jak inne TBS - budować mieszkania wyłącznie pod wynajem. Najemcy mieli być wyłaniani w drodze konkursu. We wrześniu, 2002 r. podpisano akt notarialny, na mocy którego Skarb Państwa przekazał wspomnianą działkę gminie Marki, a ta z kolei odsprzedała ją firmie TBS Millenium (ze względów formalnych Ministerstwo Skarbu Państwa nie mogło przekazać nieruchomości bezpośrednio spółce). Działka wyceniona została na ponad 4,3 mln zł. TBS kupił ją od gminy Marki z 99-procentowym upustem. Uzasadnieniem symbolicznej ceny sprzedaży było to, że TBS realizować ma społecznie ważny cel - budowę mieszkań czynszowych dla funkcjonariuszy policji. Gdy TBS Millenium było już właścicielem gruntu, związkowcy uznali, że formuła, w jakiej funkcjonują TBS, jest nie dość atrakcyjna. - Zrobiliśmy symulację ekonomiczną, obliczyliśmy, ile będzie wynosił czynsz. Okazało się, że jest to w ogóle bez sensu - przekonuje Mirosław Bednarski. Według jego relacji, zainteresowanie ofertą mieszkań TBS wśród policjantów było śladowe. TBS Millenium zaczęło, więc budować i sprzedawać mieszkania własnościowe. Dzięki temu, że spółka kupiła grunt niemal za darmo, mogła pozwolić sobie na sprzedaż mieszkań po cenie szokująco niskiej (jak na okolice Warszawy) - 2-3 tys. zł. Ale - jak twierdzi Bednarski - policjanci nadal nie byli zainteresowani ich kupnem. Policjanci z KSP przedstawiają sprawę nieco inaczej: TBS Millenium żądało od nich wpłaty pieniędzy na mieszkania jeszcze przed wbiciem pierwszej łopaty na budowie. Większość z nich musiałaby zapożyczyć się na ten cel w banku. Banki domagały się jednak zabezpieczenia kredytu na hipotece, a tego nie można było dokonać przed wybudowaniem mieszkań. I tu koło się zamykało. W 2002 r. bank BPH PBK zaoferował wprawdzie TBS Millenium, że skredytuje 70 proc. kosztów budowy osiedla. Policjanci mogliby wówczas płacić za mieszkania dopiero wówczas, gdy byłyby one gotowe, ale takie rozwiązanie nie spodobało się władzom związku. W efekcie zaledwie 40 proc. z ponad 400 mieszkań wybudowanych przez TBS Millenium kupili funkcjonariusze. Resztę sprzedano na wolnym rynku. Związkowcy uznali jednak, że ich misja deweloperska na tym jednym projekcie się nie wyczerpała, powołali, więc kolejną spółkę - Milennium, która ma wybudować w Markach osiedle domków szeregowych. Oczywiście dla policjantów. Próbowali również przejąć za darmo tamtejszy ośrodek wypoczynkowy. Uzasadniali, że będzie on służył funkcjonariuszom i ich rodzinom. Stołeczni związkowcy przekonują, że prowadzona przez nich działalność biznesowa mieści się w celach statutowych NSZZ Policjantów. Ale pierwszym celem, który statut NSZZ Policjantów wymienia, są „działania zmierzające do podnoszenia zaufania społeczeństwa do Policji i policjantów”.

Bianka Mikołajewska

Dobry glina, zły glina Polska policja jest od wszystkiego: łapie przestępców, zagania kury do kurników, uczy dzieci posłuszeństwa i sprawdza jakość paliwa w ciężarówkach. Policjanci przy tym kiepsko zarabiają, są narażeni na ogromny stres, popełniają samobójstwa, jak ostatnio na warszawskim Bemowie. Jednocześnie policjantowi statystyczny Polak ufa bardziej niż księdzu. Jak to wszystko pogodzić? Ostatnie badania opinii społecznej, zamówione przez Komendę Główną, wypadły szokująco dobrze - policji ufa 74 proc. obywateli. Mundurowi zebrali najlepsze oceny spośród wszystkich publicznych instytucji, daleko w tyle zostawiając prezydenta (38 proc.) czy Sejm (15 proc., badania wykonano we wrześniu 2007 r.). Zaufanie rośnie stopniowo od kilku lat i nie zakłócają tego nawet spektakularne wpadki. Na początku grudnia z policyjnej izby zatrzymań w Skarżysku Kamiennej w dziecinnie prosty sposób uciekło pięciu podejrzanych. Przepiłowali kraty w oknie pod nosem pilnujących ich funkcjonariuszy. Kilka dni później cała Polska usłyszała o brutalnym pobiciu przez policjantów 17-latka z miejscowości Wyry na Śląsku. Chłopak został zatrzymany do kontroli, ale nie chciał pokazać dokumentów. Patrol zabrał go na komisariat. Dwa dni później nastolatek wylądował w szpitalu z pękniętą śledzioną i złamanym nosem. Funkcjonariusze trafili do aresztu. Zdaniem Zbigniewa Raua, byłego wiceministra spraw wewnętrznych i administracji, specjalisty w sprawach policyjnych, to jedynie incydenty, które na obraz policji nie mają większego wpływu. - W tej formacji pracuje 100 tys. osób. Rocznie policja podejmuje ok. 3 mln interwencji. Gdyby takich przypadków nie było, nagle okazałoby się, że w policji pracują same anioły - tłumaczy Rau.

Jak na karuzeli W policji służy nieco ponad 98 tys. osób, a wolne etaty czekają na kolejne 5,2 tys. (dane z 31 grudnia 2007 r.). Sześciu na dziesięciu policjantów pracuje w prewencji, co szósty polski glina to oficer. Jeden na trzech policjantów może pochwalić się wyższym wykształceniem. Prawie połowa funkcjonariuszy ma od 30 do 40 lat. Tych najbardziej doświadczonych, pracujących w służbie przynajmniej 10 lat, jest ponad 43 tys. Co piąty policjant nosi mundur mniej niż trzy lata. W policji od kilku lat przybywa kobiet: dziś stanowią prawie 12 proc. Są lepiej wykształcone niż przeciętny polski funkcjonariusz (60 proc. z nich ma dyplom wyższej uczelni, a pozostałe mają, co najmniej maturę). Właśnie kobiety są dziś najliczniejszą grupą starającą się o pracę w policji. Trzy lata temu w Warszawie utworzono nawet specjalną (nazywaną przez złośliwych elitarną) kobiecą kompanię prewencji. Pracowała w niej medalistka olimpijska w rzucie młotem Kamila Skolimowska. - Skończyłam psychologię, chciałam zostać policyjnym psychologiem i poznać tę pracę od podszewki, zanim trafię za biurko i zacznę doradzać swoim kolegom - opowiada jedna ze świeżo upieczonych funkcjonariuszek. Nie przerażała jej świadomość obowiązkowych kilku lat pracy na ulicy ani niskich (1300 zł brutto) zarobków. Jej koleżanka, w mundurze od 17 lat, uważa, że kobiety szukają w policji stabilizacji. - Nikt jej nie wyrzuci z pracy, gdy zajdzie w ciążę, ma dokąd wrócić, a po 15 latach pracy może pójść na wcześniejszą emeryturę. Problem jest jedynie w tym, że traktuje się nas nadal jak służbę pomocniczą, sekretarki, gorszy gatunek policjanta, niegodnego awansu czy pracy w charakterze szefa. A my znamy języki, szkolimy się, mamy nierzadko po dwa fakultety. Potwierdzają to liczby - tylko 5 proc. policjantek (dokładnie 592) pracuje na kierowniczych stanowiskach. W samej Komendzie Głównej - zaledwie 36 kobiet. To 0,36 proc. wszystkich zatrudnionych! Od kilku lat policja ma coraz większe kłopoty z naborem do służby. Ale nawet ci, którzy do policji pójść się zdecydowali, odpadali na bardzo trudnych testach kwalifikacyjnych. Sprawdziany fizyczne i psychologiczne przechodził, co dziesiąty kandydat. Kilka miesięcy temu zasady zmieniono tak, by liczyła się nie liczba zdobytych punktów, ale to, kto zdobył ich najwięcej. Zdaniem wysokiego rangą oficera problemem nie są wakaty czy niskie pensje, ale niemożność zwalniania najgorszych policjantów. - Nie mogę nikogo zwolnić za złe wyniki, podstawą jest jedynie złamanie prawa. Gdyby w naszej firmie było tak, że kiedy ktoś po dwóch latach okazuje się za słaby, wymienia się go na lepszego, nie byłoby bezsensownego wydawania pieniędzy na ludzi nieprzydatnych do służby. Podstawowe wyszkolenie policjanta w Niemczech trwa trzy lata, w Anglii - dwa, w Czechach - półtora roku. W Polsce kurs podstawowy skrócono z 10 miesięcy do pół roku. - To trochę mało - komentuje Sławomir Cybulski z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. - Dokumenty Rady Europy stawiają na pierwszym miejscu właściwy dobór i szkolenie policjanta, i to nie tylko na tym podstawowym etapie, ale przez całą służbę. A w Polsce doskonalenie zawodowe najczęściej polega na tym, że policjanci spotykają się raz na jakiś czas na kilka godzin, by zapoznać się z jakimś nowym przepisem. Atmosfera w polskiej policji jest zła. Nie zmieniły tego nawet przyznane właśnie przez szefa MSWiA podwyżki: średnio o ponad 500 zł brutto. Przeciętna płaca policjanta to 2200 zł brutto, posterunkowy po kursie przygotowawczym dostanie teraz niespełna 1600 zł. Ale to i tak kilka-kilkanaście razy mniej niż jego kolega w Niemczech czy w Anglii. Rozrzut podwyżek jest olbrzymi - od 54 zł do ponad 1300 zł. Najwięcej dostaną ci, którzy już zarabiają najwięcej - komendanci, dyrektorzy, naczelnicy. Cztery lata temu po raz pierwszy w historii zbadano nastroje policjantów. Obraz był zniechęcający - rodzinom połowy policjantów nie starczało do pierwszego, co dziesiąty korzystał z pomocy socjalnej, siedmiu na dziesięciu musiało dorabiać (nawet nielegalnie). Tylko 6 proc. dobrze oceniło swoją kondycję finansową. Policjanci (przepytano aż 7 tys. osób) podkreślali, że w pracy najbardziej przeszkadza im biurokracja, nieustanne zmiany organizacyjne i upolitycznienie służby. Każda zmiana władzy sprawiała, że rozkręcała się karuzela kadrowa. Zmieniał się komendant główny, a z nim szefowie komend wojewódzkich, miejskich czy nawet rejonowych. Nie miały znaczenia wyniki i osiągnięcia, tylko partyjne nadania i sympatie. W czasie dwuletnich rządów PiS zmieniło się trzech ministrów spraw wewnętrznych, dwóch wiceministrów odpowiedzialnych za policję i służby mundurowe, trzech szefów Centralnego Biura Śledczego, trzech komendantów głównych. Tylko w 2007 r. wymieniono siedmiu komendantów wojewódzkich. Dziś o nowych badaniach nastrojów policjantów nikt nie myśli. Wyniki można z góry przewidzieć.

Zadzwońcie po policję! W Polsce nadal pokutuje przekonanie, utwierdzane przez lata, że jak nie wiadomo, co zrobić, należy wysłać policję. - Nie mówię tutaj o sytuacjach kryzysowych, powodzi, katastrofach. Ale jest masa innych przypadków, wystarczy chwycić za telefon, zadzwonić do jakiegoś urzędnika, a ten do komendanta i już policjanci biegają jak tresowane pieski. Policji bardzo łatwo wydać polecenie, nikt nie pyta, czy ona od tego jest, czy nie - zżyma się wysoki urzędnik MSWiA. Przykłady? Początek 2006 r.; w Polsce pojawiają się pierwsze ogniska ptasiej grypy. Krajowy lekarz weterynarii zakazuje wypuszczania drobiu poza zagrody. Sprawdzaniem wykonania zarządzenia zajęli się policjanci z prewencji i dzielnicowi, w sumie kilka tysięcy ludzi. Kiedy wszedł w życie pomysł Romana Giertycha, byłego szefa resortu edukacji, o wprowadzeniu do szkół tzw. trójek klasowych, od pracy oderwani zostali policjanci zajmujący się na co dzień przestępczością nieletnich. Zamiast zajmować się patologiami, wizytowali szkoły. Policja ze służby wykrywczej stała się formacją pomocniczą. Kiedy niespełna dwa lata temu powstawało Centralne Biuro Antykorupcyjne, z policji masowo zaczęli odchodzić do nowej służby doświadczeni funkcjonariusze, kuszeni dwu-, a nawet trzykrotnie wyższymi zarobkami. A CBA, z racji swoich uprawnień, zaczęło podbierać policji sprawy dotyczące korupcji. Mimo że w policji w wydziałach do walki z przestępczością gospodarczą działają tzw. sekcje antykorupcyjne. - CBA dogadywało się z prokuraturą i zabierało co lepsze i ciekawsze sprawy, nam zostawiając ochłapy. Czasem zdarzało się, że sprawę zabierał ze sobą dawny kolega. W CBA za każdy zrobiony wynik czekały kilkutysięczne nagrody, więc sentymentów nie było - opowiada jeden z policjantów tropiących przestępstwa gospodarcze. Podobne sytuacje zdarzały się na styku Centralnego Biura Śledczego, nazywanego polskim FBI, i Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Przy każdej większej sprawie narkotykowej jak spod ziemi wyrastali ludzie z ABW, obiecywali pomoc, ale głównie chodziło o to, żeby pokazać się w telewizji. W kadrze migały kurtki z ich logo, a w świat szła informacja, że razem zrobiliśmy sprawę. Stara zasada - sukces ma wielu ojców - uśmiecha się kwaśno oficer CBŚ. Policja, w przekonaniu funkcjonariuszy, jest spychana na poślednie miejsce. Po wygranych wyborach parlamentarnych w Platformie głośno zaczęto mówić o potrzebie zreformowania policji. Chodziłoby o to, aby zamiast straży miejskich powołać lokalne policje prewencyjne czy municypalne. Strażnik nie może zatrzymywać samochodów do kontroli, nie może przeprowadzać rewizji czy nosić broni. Służy głównie do wlepiania mandatów za złe parkowanie. Przy tym nowa policja nic nie kosztowałaby budżetu państwa, bo finansowana byłaby przez samorządy. - Przecież to władze lokalne najlepiej wiedzą, jak dbać u siebie o bezpieczeństwo - przekonywał Marek Biernacki, poseł PO, niegdyś szef MSWiA w rządzie Jerzego Buzka.

Przepraszam, czy tu biją? Nawet doświadczeni policjanci zachowują się czasem dziwnie. Puszczają nerwy. A pomoc psychologiczna bywa iluzoryczna. Wielu przypomina sobie, że mieli kontakt ze specjalistą przy przyjmowaniu do służby, a potem przez wiele lat nikt się tym nie interesował. Badania psychologiczne, inaczej niż testy sprawnościowe, nie są przeprowadzane regularnie. Efektem jest rosnąca frustracja i nieodreagowany stres. W 2007 r. samobójstwo popełniło 14 policjantów. W 2008 r. - już trzech. W rekordowym 2002 r. - aż 24 funkcjonariuszy, dwa lata później - 20. Policjanci często wstydzą się odwiedzić specjalistę z obawy przed opinią świra czy wariata. Zdarza się, że zwolnienie lekarskie od psychologa traktowane jest przez szefa jak bumelanctwo. Konwencja Praw Człowieka głosi, że policja jest szczególnie odpowiedzialna za człowieka, którego, z różnych powodów, ma w swoich rękach. - To na policji spoczywa obowiązek nie tylko zapewnienia mu bezpieczeństwa i pełni praw, ale także udowodnienia w każdej chwili, że nie naruszyła praw człowieka. Mówiąc inaczej, w sytuacjach krytycznych zakładamy na początku domniemanie winy policji - mówi Sławomir Cybulski z Fundacji Helsińskiej. - Kiedy rozmawiam o tym z policjantami, są niezmiernie zdziwieni. Nikt im takiej wiedzy nie wpaja. Kilka miesięcy temu Polska przegrała przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu sprawę założoną przez rodaka pobitego w czasie interwencji policji. - Zazwyczaj wygląda to podobnie - jeden podejrzany, kilku policjantów. Jedno zeznanie przeciwko kilku innym. Ten człowiek nie tylko nie mógł udowodnić, że został pobity, ale utrzymywano, że to on napadał na policjantów. Ostatecznie, po 9 latach od zdarzenia, Trybunał przyznał mu 10 tys. euro odszkodowania - mówi Cybulski. Do Fundacji Helsińskiej rocznie trafia około stu skarg na działanie policji. Dziewięć na dziesięć dotyczy nadużycia siły i przekroczenia uprawnień. Kilka kolejnych skarg wysłano do Strasburga. POLITYKA (05) opisywała przypadek dwóch warszawiaków - ojca i syna - zatrzymanych w sylwestra przez policję. Po interwencji obaj wylądowali w szpitalu z połamanymi nogami. Po naszej publikacji prokuratura wszczęła śledztwo, a sprawą zainteresował się rzecznik praw obywatelskich. Czasy, gdy biciem wymuszano zeznania, nie minęły bezpowrotnie. - To się nadal zdarza, choć pewnie nie tak często, jak jeszcze 10 lat temu - mówi oficer operacyjny z centralnej Polski. - Zwykle jest to uderzenie w twarz otwartą ręką, żadnego katowania. Ale przypomina sobie podejrzanych skutych kajdankami i przyczepionych do kraty w taki sposób, by musieli stać na palcach. Zawsze dotyczyło to jednak osób, co do których była pewność, że zrobiły to, o co były podejrzewane. O działanie na granicy stanowczości i brutalności często oskarżani są antyterroryści. Kiedy na początku lutego CBŚ zatrzymywał członków groźnego gangu Rafała Skatulskiego ps. Szkatuła (podejrzewanego o porwania i zabójstwa), doszło do pomyłki. Zamiast groźnego bandyty, policja zatrzymała pewnego informatyka. Sprawa zakończyła się dla niego pęknięciem trzech kręgów kręgosłupa.

Dzielnicowy jak listonosz Policja na całym świecie ma trzy klasyczne zadania - prewencyjne, wykrywcze i represyjne. - Ale nie mniej ważna jest funkcja usługowa. To ona tak naprawdę rzutuje na odbiór społeczny formacji - mówi Cybulski. Światowym wzorem policji usługowej jest policja angielska. Pod koniec lat 80. zmieniła nawet nazwę z Metropolitan Police Force na Metropolitan Police Service. Na Wyspach analizowano zgłoszenia telefoniczne na numer alarmowy. Od 50 do nawet 70 proc. spraw dotyczyło wezwań bardzo błahych - ujadającego w sąsiedztwie psa, hałaśliwej imprezy. - Ludzie dzwonią ze sprawami, które ich dotyczą bezpośrednio, problemy ze zorganizowaną przestępczością ich nie interesują. Chcą mieszkać w spokojnej okolicy, chcą, by policja złapała włamywacza do ich piwnicy czy złodzieja roweru - mówi jeden z Polaków pracujących od pół roku w brytyjskiej policji. Mit przyjaznych bobbys upadł po zamachach w Londynie. Anglicy przekonali się, że policjanci potrafią być też bezwzględni i stanowczy. Ścigając podejrzanego o terroryzm mężczyznę, zastrzelili go w metrze na oczach setek pasażerów. Mimo że była to pomyłka, Anglia swoim bobbys wybaczyła. W  Polsce określenie „przyjazna policja” nadal bywa pustym zwrotem. Kilka lat temu w ramach akcji tworzenia tzw. przyjaznych komisariatów i wprowadzania certyfikatów ISO przebudowywano budynki policyjne. Zamiast małego, zakratowanego okienka z umundurowanym dyżurnym za szybą, powstały recepcje, często obsługiwane przez cywili. - Ale kiedy przejdzie się dalej, w pokojach siedzi po kilku policjantów zawalonych papierami, w obskurnych pomieszczeniach, bez wygód. Jak ma poczuć się komfortowo osoba, która przyszła składać zeznania w sprawie gwałtu, a obok w pokoju cztery inne opowiadają w swoich sprawach? - mówi jeden z policyjnych psychologów. W Poznaniu kilka lat temu pokazano dziennikarzom „otwarty komisariat”. Za państwowe pieniądze zbudowano piękną recepcję z obsługującymi petentów młodymi dziewczętami w białych bluzeczkach. Piętro wyżej policjanci własnymi farbami malowali pokoje - żona jednego uszyła firanki, inny przyniósł kwiaty, a kolejny w domowym warsztacie zbudował biurka i regały. Raczej się to jednak nie przyjęło. Dzielnicowych w policji (to aż 9 proc. wszystkich funkcjonariuszy) jedni nazywają policjantami pierwszego kontaktu, inni - złośliwie - yeti. - Bo każdy o nas słyszał, a nikt nas nie widział - tłumaczy poznański policjant pracujący w dzielnicy Jeżyce. W założeniu mają być jak najbliżej mieszkańców, znać wszystkie meliny w okolicy i każdego złodzieja z nazwiska. Jeszcze do niedawna, zgodnie z przepisami, dzielnicowy musiał przynajmniej 60 proc. czasu pracy spędzać w terenie. Przepis zniesiono, ale jakości pracy policjantów to nie zmieniło. - To totalne nieporozumienie. Dziś dzielnicowy to zwykły listonosz - mówi warszawski policjant służący na Pradze. - 80 proc. mojego czasu to roznoszenie wezwań z sądu i prokuratury, dostarczanie pism z policji, robienie wywiadu środowiskowego na temat patologicznych rodzin czy ustalanie miejsca pobytu kogoś poszukiwanego. Jeśli dodać do tego prowadzenie spraw o wykroczenia np. za picie piwa na ławce, wszystko razem sprawia, że na rozmawianie z ludźmi o ich problemach zwyczajnie nie mam czasu - opowiada.

Podsłuch i ostrzał Przez ponad 15 lat istnienia polskiej policji uzyskała ona uprawnienia równe większości europejskich formacji. Może podglądać, podsłuchiwać, czytać pocztę, stosować prowokacje. To potężna broń, głównie w walce z mafią, handlarzami żywym towarem, dilerami narkotyków, pedofilami. Właśnie podsłuchy wzbudziły ostatnio olbrzymie dyskusje przy okazji ujawnienia m.in. rozmów telefonicznych byłego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. Podsłuchiwani mieli być także niektórzy dziennikarze. - Takie czynności operacyjne jak podsłuch zawsze ingerują w intymną strefę człowieka. Ale nie można ich zaniechać, bo w dobie zagrożenia terrorystycznego trzeba mieć tego typu narzędzia, aby później nikt nie zarzucił nikomu niedbałości - uważa Zbigniew Rau. Po zamachach z 11 września amerykański rząd wprowadził możliwość podsłuchiwania wszystkich rozmów telefonicznych. Na publicznych aparatach naklejane były ostrzeżenia, że telefon może być podsłuchiwany. - Mogę być słuchany, gwiżdżę na to, bo nie łamię prawa. Chciałbym mieć jednak gwarancję, że jeśli zdradzam żonę albo robię coś, co nie jest prawnie zakazane, ale moralnie naganne, nikt nie może tego ujawnić. Państwo nie może obywatelowi wchodzić do łóżka - podkreśla Rau. Dyskusja o uprawnieniach wraca zawsze wtedy, gdy policja użyje broni. Policjant może strzelać, gdy staje w obronie zdrowia, życia lub mienia swojego lub obywatela. Kiedy w marcu 2003 r. w Magdalence pod Warszawą w strzelaninie z bandytami zginęło dwóch antyterrorystów, przepisy zmieniono tak, by policjant w  sytuacji zagrożenia mógł strzelać bez ostrzeżenia. Większość Polaków zdecydowanie opowiadała się za zwiększeniem tego typu uprawnień. Nastroje się zmieniły, kiedy ponad rok później czterej policjanci z Poznania ścigali samochód, którym, ich zdaniem, uciekał podejrzany o napad bandyta. Zatrzymali go na skrzyżowaniu i otworzyli ogień. Zdaniem prokuratury - niepotrzebnie. Zginął niewinny nastolatek, a drugi został kaleką. Niemal w tym samym czasie w Łodzi policjanci w czasie juwenaliów próbowali opanować zamieszki. Padł rozkaz użycia broni na kule gumowe. Jednak przez pomyłkę broń załadowano ostrą amunicją. Zginęło dwoje nastolatków. Policjantów z Poznania oskarżono o przekroczenie uprawnień. Zostali jednak uniewinnieni. Proces w Łodzi nadal się toczy. - Po sprawie z Poznania policjanci bali się strzelać. Wiadomo, ty strzelasz, pan Bóg kule nosi. Nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności. W Polsce, niestety także wśród prokuratorów, panuje przekonanie, że jak policjant strzela, to łamie prawo - uważa oficer z KGP. W lipcu 2006 r. w Chodlu na Lubelszczyźnie policjant zastrzelił 21-letniego motocyklistę, który nie zatrzymał się do kontroli. Funkcjonariusz był przekonany, że strzela do bandyty uciekającego po napadzie z bronią w ręku na hurtownię. Okazało się, że chłopak nie zatrzymał się, bo nie miał prawa jazdy. Policjanta w postępowaniu dyscyplinarnym oczyszczono z zarzutów. Zbigniew Rau staje po stronie policjanta. - Jako obywatel, jeśli działam zgodnie z prawem, nie mam się czego obawiać! Jak nie uciekam z blokady, to policja nie będzie do mnie strzelać. Wymagam, by policjant był kompetentny, wykonywał swoje czynności sprawnie, szybko i jak najmniej dolegliwie. Niech mnie kontroluje, jak jest wszystko w porządku, jadę dalej. W Stanach Zjednoczonych niezatrzymanie się do kontroli powoduje natychmiastowy pościg, a uciekinier musi liczyć się z tym, że policja użyje broni. W czasie zwykłej kontroli drogowej kierowca nie ma prawa wysiąść z samochodu. Policjanci za każdym razem, gdy zbliżają się do auta, trzymają dłoń na odbezpieczonej broni. Nieuregulowany do dziś jest przepis dotyczący użycia strzelca wyborowego w policji. Urzędnik MSWiA: - Tu jest sytuacja bardzo trudna i praktycznie niemożliwa do regulacji, bo nikt nie ma na to pomysłu. Strzelcy są jednak, w tajemnicy, wykorzystywani do zadań specjalnych. Kiedy pół roku temu w Sieradzu strażnik więzienny Damian Ciołek (sąd zgodził się na ujawnienie jego imienia i nazwiska) ostrzelał z broni maszynowej konwój policyjny i zabił trzech funkcjonariuszy, na miejsce wezwano oddział antyterrorystów. Snajper postrzelił desperata w bark tak, by ten wypuścił broń i nie mógł strzelać. Ryzykował, bo mógł zabić. Gdyby się pomylił, on i dowodzący akcją mogliby zostać oskarżeni. - Niestety, nadal policjanci nie czują się dostatecznie chronieni przez prawo, choć działają w jego imieniu. A przecież takich sytuacji może być w przyszłości wiele - mówi nasz rozmówca z Komendy Głównej Policji.

Cudów nie będzie W ciągu dwóch najbliższych lat policja ma dostać nowe samochody, nową broń i mundury, wyremontować stare komendy i pobudować nowe. Na modernizację ma aż 4,5 mld zł zagwarantowanych ustawą. Dziś wiadomo już, że samochodów w tym roku może nie być, bo od prawie roku nie udało się rozstrzygnąć przetargów. A pieniądze z budżetu policji zaczęły po cichu znikać. Rząd właśnie zabrał mundurowym ponad 142 mln zł, żeby dać podwyżki nauczycielom. Wiele wskazuje na to, że w ciągu roku drugie tyle zniknie z policyjnej kasy. Efekt to już wprowadzone limity kilometrów dla radiowozów. Na Opolszczyźnie patrol drogówki nie może przejechać więcej niż 120 km dziennie. Są jednostki, gdzie ten limit jest dwukrotnie mniejszy! - Zabranie pieniędzy to decyzja rządu, nie ministerstwa, ale oczywiście w pełni uzgodniona pomiędzy resortem spraw wewnętrznych a szefem policji - mówi Wioletta Paprocka, rzecznik MSWiA. - Mamy nadzieję, że fundusze, które policji zostały, będą dobrze i mądrze wykorzystane - zaznacza optymistycznie. - Jest dopiero luty, a już nam zabierają pieniądze! Co rok jest tak samo - komentuje jeden z policjantów. Adam Rapacki, były wiceszef policji i twórca CBŚ, a dziś wiceminister w resorcie spraw wewnętrznych odpowiedzialny za służby mundurowe, obiecuje stabilizację w pracy, odpolitycznienie i ucywilnienie służby, zerwanie z wszechobecną statystyką oceniającą wyniki pracy gliniarzy. W branżowym miesięczniku „Policja 997” zapowiadał, że nie obiecuje tylko cudów. - Sens ma nie tylko złapanie bandyty, ale i przeprowadzenie staruszki przez jezdnię. Wtedy człowiek lepiej się czuje. Ale czy policja od tego poczuje się lepiej? Jakub Stachowiak

Zabawa policji z biznesem Najwyżsi rangą policjanci, samorządowcy i biznesmeni, w tym jeden rozpracowywany przez Europol, na wspólnej imprezie z okazji święta policji zorganizowanej przez Związek Zawodowy Komendy Stołecznej Policji. O kontrowersyjnym bankiecie z lipca pisze "Polityka". Według tygodnika, impreza odbyła się 25 lipca w warszawskim Muzeum Gazownictwa przy ulicy Kasprzaka. Na bankiecie pojawił się wiceminister spraw wewnętrznych gen. Adam Rapacki, komendant główny policji gen. Andrzej Matejuk wraz z zastępcami, komendant stołeczny Adam Mularz, a także jego współpracownicy. Impreza była chroniona przez policję, która sprawdzała przepustki.

Impreza składkowa policji Jak mówił gazecie rzecznik Komendy Stołecznej Marcin Szyndler "to była impreza składkowa policji, piknik rodzinno - integracyjny". Jak dodał, sam także zapłacił składkę za udział w imprezie, jej koszt to 20 złotych dla policjantów i 30 złotych dla ich gości. Na pytanie, kto przybył na uroczystość mówi, że oprócz policjantów pojawili się na niej także samorządowcy. - Jest tutaj mnóstwo osób, których nie znam - mówił Szyndler. Wśród wysokiej rangi funkcjonariuszy na Kasprzaka pojawili się oprócz samorządowców także biznesmeni. Kontrowersyjna wydaje się być obecność Hana Baohua. Jest dyrektorem generalnym chińskiej spółki GD Poland Investments w podwarszawskiej Wólce Kosowskiej. To właśnie o tym centrum zrobiło się głośno 22 sierpnia. Wówczas ogień strawił jedną z hal targowych - należącą do konkurencji Hana. Swego czasu chińscy handlarze byli ostro kontrolowani przez policję. Jednak według informatorów tygodnika od pewnego czasu sytuacja się zmieniła.

Taryfa ulgowa? Czy udział chińskiego przedsiębiorcy ma jakiś związek ze zmianą nastawienia policji? Rzecznik prasowy KGP Mariusz Sokołowski zdecydowanie zaprzecza. - W tym roku policja na terenie Wólki Kosowskiej dokonała już siedmiu kontroli. Nikt nie stosuje taryfy ulgowej - dodaje. Będący na bankiecie w Muzeum Gazownictwa dziennikarze "Polityki" nie przedstawiając się zapytali chińskiego przedsiębiorcy o sytuację w hali. - Teraz już jest dobrze - odpowiedział. Zapytani przez dziennikarzy wysocy rangą policjanci podkreślają, że o towarzystwie chińskiego przedsiębiorcy nie wiedzieli. - Impreza była niewątpliwie składkowa, ale ode mnie składki nie pobrano. Gdybym wiedział, że tam będzie towarzystwo biznesowe, nie pojechałbym - mówi wiceminister Adam Rapacki, którego na piknik osobiście zaprosił komendant stołeczny Adam Mularz.

Policjanci i ich przyjaciele Jak dodaje, każdy z zaproszonych policjantów mógł na imprezę zabrać swoich przyjaciół, więc dużo osób nie znał. - Jeżeli faktycznie na tej imprezie był Baohua to skandal. Ktoś wpuścił mnie w kanał, musze to wyjaśnić - deklaruje. Jak pisze "Polityka", Mularz już wcześniej znany był ze swoich kontrowersyjnych kontaktów. Jeszcze, kiedy był komendantem w Białymstoku zasłynął jako wielbiciel wystawnych jubli. Współpracował z przedsiębiorstwami, które wyposażały policję w potrzebny sprzęt. O obecności Chińczyka rzekomo nie wiedział komendant główny policji gen. Andrzej Matejuk. Jak mówi, piknik zorganizowały związki zawodowe, sam za wstęp zapłacił 20 złotych.

Sale wynajął komendant? Z informacji przekazanej od PGNiG (w jej siedzibie znajduje się muzeum) sala na 90-lecie policji została udostępniona na wniosek Komendanta Stołecznej Policji. Tej wersji zaprzecza rzecznik Komendy Głównej Mariusz Sokołowski. Według niego imprezę zorganizowały policyjne związki i to one zaprosiły Hana Baohua, który jest także ich działaczem. Ze statusu związku jasno jednak wynika, że do związku należeć mogą tylko policjanci i byli funkcjonariusze. Potwierdza to także w rozmowie z tvn24.pl Sylwester Stelmasiak ze Związku Zawodowego KGP. Zagadkową pozostaje także kwestia policyjnej obstawy skoro impreza była prywatna.

Za piknik polecą głowy Pytany przez dziennikarzy Adam Rapacki zapowiada, że za policyjny piknik polecą głowy. Ktoś zaprosił Chińczyka, ktoś zapłacił też za policyjna ochronę. Sprawa pozostaje jednak nierozstrzygnięta. Według ostatniego komunikatu bankiet zorganizowały związki, a jak pisze "Polityka”, jako że są niezależne i samorządne, nikt nie poniesie odpowiedzialności.

Sprawa została wyjaśniona Tymczasem rzecznik KGP Mariusz Sokołowski w rozmowie z tvn24.pl mówi, że tuż po piątkowym spotkaniu z dziennikarzami "Polityki" Komendant Główny polecił bardzo dokładne wyjaśnienie tej sprawy. Biuro Kontroli zgodnie z przedstawionymi dokumentami ustaliło, że była to impreza zorganizowana po święcie policji przez Związki Zawodowe, a współfinansowana przez osoby uczestniczące w tej imprezie. Było to tak zwane spotkanie pracownicze, w którym uczestniczyło kilkaset osób. W tym policjanci, pracownicy cywilni i osoby przez nich zaproszone. Jak dodaje, podobnie jak w innych firmach przy tego typu imprezach nikt nie sprawdzał osób towarzyszących. - Jeżeli chodzi o wymienionego Hana Baohua nie mamy żadnych informacji, by człowiek ten wchodził w jakikolwiek konflikt z prawem i aby Europol prowadził postępowanie. Jak dodaje, jeżeli dziennikarze "Polityki" mają jakieś informacje na ten temat, proszone są o ich przekazanie. Jeśli zaś chodzi o kontrole w hali dodaje, że jeśli tylko pojawiają się informacje o łamaniu prawa policyjne, kontrole są prowadzone. - Tylko w pierwszym półroczu przeprowadziliśmy siedem takich kontroli - potwierdza Sokołowski.

Policjanci ze względu na utrudnienia w ruchu Podkreśla, że chiński przedsiębiorstwa został zaproszony przez związki zawodowe. - Policjanci, a także związki zawodowe muszą sobie zdawać sprawę z tego, gdzie jest pewna granica miedzy działalnością służbową, a działalnością prywatną. - Jeśli mielibyśmy jakąkolwiek informację, ze ktoś wykorzystuje znajomości służbowe w celach prywatnych to wówczas jest to sprawdzane - dodaje. Dodaje także, że z tego co udało mu się dowiedzieć od związków Hana Baohua współpracuje z jedną ze związkowych komisji. - O szczegóły trzeba jednak zapytać związki - dodaje. Jeśli zaś chodzi o ochronę policji, Sokołowski mówi, że służba policyjna była prowadzona na ulicy Kasprzaka ze względu na to, że brało w niej udział kilkaset osób i by nie powstały utrudnienia w ruchu. Odnosząc się do artykułu mówi, że nie jest wykluczone, że komuś zależy na dyskredytacji dobrego policjanta jakim jest komendant stołeczny.

Jak biznesmen z policjantem Kompromitacja w polskiej policji. Funkcjonariusze najwyższego szczebla bawili się na wspólnej imprezie z chińskim biznesmenem, zainteresowanym życzliwością organów ścigania. W prywatnym pikniku integracyjnym dla funkcjonariuszy z okazji święta policji, w sobotę 25 lipca, wzięli udział m.in.: gen. Adam Rapacki (wiceminister spraw wewnętrznych), gen. Andrzej Matejuk (komendant główny policji), Krzysztof Szwajcowski i Andrzej Trela (zastępcy komendanta głównego), insp. Adam Mularz (komendant stołeczny) oraz wielu ich podwładnych. Piknik na święto policji nie jest niczym dziwnym. Ale okoliczności są istotne, bo wśród gości na imprezie był też Han Baohua, chiński biznesmen, dyrektor spółki, która jest właścicielem gigantycznego centrum handlowego w podwarszawskiej Wólce Kossowskiej. Tymczasem służby celne i policyjne od lat penetrują tereny centrum, w poszukiwaniu towarów pochodzących z przemytu.

Nie ma jak piknik Każdy z uczestników mógł zaprosić swoich prywatnych gości. Impreza była składkowa - policjanci płacili po 20 zł, a ich goście po 30 zł. Bankiet odbywał się w Muzeum Gazownictwa na terenie należącym do centrali PGNiG przy ul. Kasprzaka w Warszawie. Przy bramie wjazdowej czuwali funkcjonariusze w mundurach. Także ulicę Kasprzaka obstawili gliniarze z krótkofalówkami. Dlaczego, skoro piknik był całkowicie prywatny? Właśnie prywatnym charakterem imprezy tłumaczą dzisiaj komendant główny, stołeczny i sam wiceminister Rapacki obecność wśród gości dziwnych postaci, m. in. biznesmenów. Nie wiedzą, kto ich zaprosił. Nie wiedzą też, kto zaprosił Hana Baohua, Chińczyka, dyrektora generalnego zarządzającej Chińskim Centrum Handlowym w podwarszawskiej Wólce Kosowskiej spółki GD Poland. W halach należących do tej spółki handlują Chińczycy, Wietnamczycy, Turcy i Polacy. W ostatnich miesiącach wielokrotnie dochodziło do buntów, bo dzierżawcy boksów handlowych burzyli się z powody zbyt wysokich czynszów. Wtedy dyrekcja spółki straszyła ich policją. Służby celne i policyjne od lat penetrują tereny Wólki Kosowskiej w poszukiwaniu towarów pochodzących z przemytu. Według naszych informatorów, w ostatnim czasie naloty funkcjonariuszy przestały być dolegliwe. Zdarzało się, że handlujący dowiadywali się o nich z wyprzedzeniem. Dlaczego Han Baohua pojawił się na bankiecie policyjnym - tego nie umieli nam uzasadnić ani komendant Matejuk, ani wiceminister Rapacki. Można było odnieść wrażenie, że trwa gorączkowe poszukiwanie jakiegoś logicznego wytłumaczenia. W końcu je znaleziono. 

Działacz ze wschodu Jak poinformował rzecznik KGP Mariusz Sokołowski, pana Baohua zaprosił związek zawodowy policjantów działający przy Komendzie Stołecznej. Dlaczego? To proste, Han Baohua jest aktywistą tego związku - udziela się w komisji turystyczno-krajoznawczej. Jakim cudem obywatel Chin, biznesmen działający w dość wrażliwym i uważnie monitorowanym przez policję obszarze (handel chińskimi towarami zalewającymi kraje UE), został pasowany na policyjnego działacza związkowego? I czy on sam o tym wie? 

Trzynaście lat po słynnym skandalu w klubie Dekadent, gdzie wspólnie bawili się dziennikarze z Telexpresu i biznesmeni-gangsterzy z Pruszkowa, doszło do kolejnej odsłony. W Muzeum Gazownictwa wspólnie biesiadowali generałowie polskiej policji i chiński biznesmen, któremu niewątpliwie powinno zależeć na przychylności organów ścigania. Taka symbioza rodzi złe podejrzenia. I nie wystarczy zwalić wszystkiego na związki zawodowe. Ktoś chyba w policji czuwał nad doborem gości zaproszonych do udziału w pikniku z generałami. Na razie nawet komendant główny nie wie, kto ponosi odpowiedzialność. Mamy nadzieję, że szybko się dowie i wyciągnie konsekwencje. Piotr Pytlakowski, Sylwester Latkowski

Zabawa z policją Po naszym artykule „Policyjne Związki" („P" - nr 36/09) wybuchła burza, nawet PiS zorganizowało konferencję prasową, na której domagało się wyjaśnienia, kto odpowiada za wspólne biesiadowanie generałów policji i biznesmenów. Z próbami politycznego wykorzystania opisanego przez nas skandalu, nie mamy nic wspólnego. Nas interesuje przede wszystkim ujawnienie prawdy. Liczyliśmy, że policyjnym decydentom także będzie na tym zależeć. Ale komunikaty płynące z KGP sugerują, że tak nie jest. Próbuje się sprawę zbagatelizować i - takie odnosimy wrażenie - zamieść ją pod dywan. Skupiono się nad problemem, czy opisany przez nas Chińczyk Han Baohua, dyrektor spółki GD Poland zarządzającej halami targowymi w Wólce Kosowskiej, jest przestępcą, jak rzekomo mieliśmy sugerować. Mariusz Sokołowski, rzecznik KGP, oznajmił w, TVN 24, że Baohua to uczciwy biznesmen, nie ciążą na nim żadne zarzuty i zarzucił naszej publikacji nierzetelność. Otóż nie napisaliśmy, że Han Baohua to przestępca. Stwierdziliśmy jedynie, że biznesmen działający we wrażliwym obszarze gospodarczym, w miejscu, którym interesuje się policja (sprawdza, czy sprzedawany tam towar nie pochodzi z przemytu), może zabiegać o życzliwość policyjnych dowódców. Niedopuszczalne jest, aby ci dowódcy bankietowali razem z takim biznesmenem. Nie powinni pić drinków w ogóle z żadnym przedsiębiorcą, bo takie zachowanie uznawane jest za korupcyjne. Już wskazano odpowiedzialnych za udział Chińczyka w policyjnej imprezie. To NSZZP przy Komendzie Stołecznej był organizatorem pikniku i to ten właśnie związek zaprosił Hana Baohua, który udziela się w sekcji turystyczno-krajoznawczej związku. Rzecznik Sokołowski poinformował nas, że ustalono nawet osobę, która osobiście zaprosiła Chińczyka. - To jeden z policjantów działających w związku zawodowym, ale nazwiska na razie nie ujawnię - oświadczył. Według policji, właściwie nic wielkiego się nie stało. A jednak stało się coś niedobrego. Doszło do skandalicznej sytuacji, bo jak inaczej określić próbę skompromitowania policyjnych generałów. Pojawił się wśród nich chiński biznesmen, który mógł przecież wykorzystać tę  sytuacje dla odniesienia osobistej korzyści. Wystarczy, że zrobił sobie zdjęcie w otoczeniu kadry dowódczej polskiej policji. Potem taka fotka może już być używana przez niego jako argument w negocjacjach handlowych, czy podczas uśmierzania buntów dzierżawców boksów z hal targowych Chińskiego Centrum w Wólce Kosowskiej. Ostatni duży bunt miał miejsce w lutym 2009 r. Wietnamscy, chińscy i polscy kupcy burzyli się wtedy przeciwko podnoszeniu czynszów przez spółkę GD Poland. Niektórym grożono wówczas interwencją policji. Według naszych informacji Han Baohua zaczął udzielać się w sekcji krajoznawczej NSZZP przy Komendzie Stołecznej Policji właśnie w lutym. Do tej działalności miał go zaprosić Jerzy Owsik, policyjny emeryt, były wicekomendant na warszawskim Mokotowie. Z policji odszedł w warunkach skandalu, zarzucano mu nieprawidłowości w policyjnych statystykach. Działał już wówczas w związku zawodowym. Po objęciu funkcji komendanta stołecznego przez Adama Mularza (też w swoim czasie odesłanego na emeryturę, a potem przywróconego do pracy), Jerzy Owsik został w KSP zatrudniony jako pracownik cywilny. W gabinecie komendanta zajmuje się problematyką komunikacji wewnętrznej, m. in. wydaje biuletyn dla policjantów i prowadzi szkolenia dla pracowników. Jednocześnie, jak wynika z KRS, zasiada w radach nadzorczych SKOK Mazowsze  i SKOK Nike. Jest też członkiem władz związkowych, udziela się m. in. w sekcji krajoznawczej. Według naszych informatorów to właśnie Jerzy Owsik jeszcze jako szef wydziału prewencji Komendy Rejonowej na Woli organizował pikniki dla policjantów. Teraz to on miał aktywnie uczestniczyć przy organizacji pikniku z okazji święta policji, podczas którego wspólnie bawili się generałowie i biznesmeni. Zarejestrowaliśmy kamerą scenę, kiedy pracownik cywilny KSP pan Jerzy Owsik wydaje polecenia funkcjonariuszom policji sprawdzającym zaproszenia. Do końca nie jest jasne, czy robił to z ramienia związku zawodowego, czy komendanta stołecznego. Granica między działalnością związkową , a policyjną jest w KSP dość płynna. Związek ma swoją siedzibę w trzech pokojach tuż obok gabinetu komendanta stołecznego. Na terenie komendy związkowcy nie tylko dbają o interesy pracownicze, ale też prowadzą bogatą działalność biznesową. Opisaliśmy to w reportażu „Biznesmeni z komendy" (Bianka Mikołajewska „P" - 31/08). Związkowy biznes to SKOK Nike, Polskie Towarzystwo Edukacji Ekonomicznej i Bezpieczeństwa w Biznesie, Fundacja Wsparcia Policjantów, dwie spółki Towarzystwa Budownictwa Społecznego, spółka Mampol i spółka Multi-Monety. Niewątpliwie do siedziby związku na terenie komendy wpadają kontrahenci biznesowi, aby ubijać interesy. A wszystko w bezpośrednim sąsiedztwie strategicznego gabinetu komendanta. Chińczyk Han Baohua udziela się w związkowym klubie „Tylko dla Orłów". Na stronie internetowej tego klubu krajoznawczego umieszczono m. in. relację z imprezy turystycznej zorganizowanej w Zakopanem w lutym 2009 r. Na zdjęciach z Zakopanego uwieczniono pozostających bez wątpienia w bliskiej komitywie Hana Baohua i Jerzego Owsika, a w tle widać czynnych, (chociaż wówczas w cywilnych ubraniach) funkcjonariuszy policji podległych komendantowi stołecznemu. Według naszych informatorów piknik w Muzeum Gazownictwa był kosztowną imprezą. Wynajęto sale muzealne i teren przed budynkiem, a gościom zapewniono catering z renomowanej restauracji. Składki po 20 zł od policjanta i 30 zł od osób cywilnych (nie wszyscy zapłacili) nie mogły pokryć wystawnego wyszynku. Potrzebni byli sponsorzy. Nasi informatorzy twierdzą, że teraz odbywa się załatwianie faktur z datami wstecznymi, którymi można by rozliczyć się przynajmniej z części kosztów imprezy. Padają konkretne nazwiska i funkcje policjantów, którym wyznaczono takie zadania. Biuro prasowe PGNiG (na terenie tej spółki skarbu państwa odbywał się piknik), do dzisiaj nie było łaskawe odpowiedzieć na nasze pytanie, kto zapłacił za imprezę i ile to kosztowało? Uzyskaliśmy jedynie informację, że o wynajem Muzeum Gazownictwa - wbrew wersji lansowanej przez KGP - zwrócił się nie związek zawodowy policjantów, ale osobiście komendant stołeczny. Policyjni decydenci nie wyjaśnili nam, na jakiej podstawie wykorzystano podczas prywatnej imprezy policjantów na służbie i radiowozy policyjne. Tłumaczenia, że to byli po prostu uczestnicy pikniku, którzy nie zdążyli przebrać się w cywilne ubrania, należy włożyć między bajki. Film jaki nakręciliśmy (puszczony w TVN 24) ujawnia ich prawdziwą rolę. Sprawdzali zaproszenia, obsługiwali szlaban. Jeden z funkcjonariuszy miał nawet na wyposażeniu pałkę gumową. Z takim narzędziem nikt nie bankietuje. A w takim razie, doszło do kolejnego nadużycia, wykorzystano do obsługi pikniku policjantów opłacanych z pieniędzy podatników. To policja, a nie dziennikarze ma wszelkie narzędzia, aby sprawdzić wszystkie wspomniane okoliczności, a przede wszystkim, kto sponsorował bankiet i czy ten fakt nie miał podłoża korupcyjnego. Powinna też dowiedzieć się, po co zaproszono chińskiego gościa. Należy do tej sprawy podejść z całą powagą, bo policja powinna być transparentna i pozostawać poza podejrzeniami. Próba zbagatelizowania incydentu oznacza, że komuś zależy na ukryciu prawdy.

Sylwester Latkowski, Piotr Pytlakowski

UJAWNIAMY WIELKĄ AFERĘ W POLICJI Gangster, chcąc zamordować świadka współpracującego z policją, strzelał z broni, która według dokumentów... została zezłomowana w 2002 r. w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy. Szefem bydgoskiej policji był wówczas Henryk Tokarski - były zastępca komendanta głównego policji za rządów SLD. Szykuje się ogromna afera. Portal Niezalezna.pl dotarł do informacji, że podczas komisyjnego niszczenia broni przez policję w Bydgoszczy doszło do karygodnych nadużyć. W konsekwencji bandyta zdobył sprawny pistolet, którego użył do wykonania zbrodniczego zlecenia. - To przerażający skandal. Policja powinna ścigać przestępców, a okazuje się, że broń z ich magazynów trafia do niebezpiecznych bandytów. Sprawa jest tak poważna, że konieczne jest sprawdzenie procedur we wszystkich komendach wojewódzkich w całej Polsce - mówi portalowi Niezalezna.pl poseł Prawa i Sprawiedliwości Zbigniew Wassermann.

Atak na prostytutkę Na początek krótka opowieść kryminalna. Policja i prokuratura w Poznaniu od pewnego czasu próbuje zdobyć dowody przeciwko dużej szajce sutenerów. Jednym ze świadków była prostytutka Justyna K. (dane kobiety zmieniliśmy, bo obecnie jest objęta programem ochrony świadków), która 5 listopada 2008 roku składała zeznania. Co powiedziała policjantom - do dziś pozostaje tajemnicą. Ważne jest jednak, że o jej wizycie w komendzie bardzo szybko dowiedzieli się bandyci. Już dwa dni później, bo 7 listopada, doszło do ważnego spotkania w pewnym domu w podpoznańskim Luboniu. Obecny na nim był m.in. 45-letni Tadeusz L. -  zatwardziały recydywista, który za różne, zazwyczaj poważne przestępstwa, spędził w więzieniu połowę życia. To on zadzwonił do Justyny i powiedział, że chciałby skorzystać z jej usług. Kobieta nie wyczuła podstępu i zaprosiła go do siebie. Trzech mężczyzn wsiadło do BMW i pojechali na ulicę Saperską. Dwóch zostało w samochodzie, a Tadeusz L. sam poszedł pod podany adres. Justyna K. czekała przed blokiem. Wjechali na szóste piętro, kobieta otworzyła drzwi mieszkania i wtedy bandyta zaatakował. Wepchnął ofiarę do środka, wyciągnął broń, przeładował i skierował lufę w głowę niewygodnego świadka. Ta w ostatniej chwili kopnęła gangstera w rękę. Wówczas padł strzał, ale kula chybiła celu. Pistolet wypadł na podłogę i wyleciał z niego magazynek. Wtedy bandyta wyciągnął nóż. Justyna K. dramatycznie walczyła o życie. Jej opór zaskoczył gangstera, który w końcu wycofał się. Wybiegł z mieszkania, wsiadł do BMW i uciekł. Justyna K. zeznała, że napastnik krzyczał: „Mam na ciebie zlecenie”, „Byłaś, kurwo, na Kochanowskiego”. Gwoli wyjaśnienia - przy ulicy Kochanowskiego w Poznaniu swoje siedziby mają: Komenda Wojewódzka Policji, Centralne Biuro Śledcze i Komisariat Poznań Jeżyce.

Śledztwo z niespodziankami Tadeusz L. został zatrzymany dwa tygodnie po wydarzeniach przy ulicy Saperskiej. Miał przy sobie broń, której użył podczas zamachu na Justynę K. Wyjaśnianiem okoliczności ataku zajmowała się Prokuratura Rejonowa Poznań Wilda. Śledztwo zakończyło się pod koniec sierpnia skierowaniem aktu oskarżenia do sądu. Reporterowi Niezalezna.pl udało się zapoznać z tym dokumentem. Jego lektura szokuje. Zaskakujące wątki są co najmniej trzy. Po pierwsze: na ławie oskarżonych zasiądzie jedynie Tadeusz L. Dwaj mężczyźni, którzy byli z nim w BMW, pozostaną jedynie świadkami. Z naszych informacji wynika, że prokuraturze nie udało się zdobyć dowodów, aby wiedzieli o planowanym zabójstwie Justyny K. Zresztą Tadeusz L. nie przyznaje się do winy. Twierdzi, że chciał jedynie pobaraszkować z prostytutką, a do awantury doszło jakoś przez przypadek. Oczywiście, prokurator nie uwierzył w tak naiwną linię obrony. Druga kwestia jest znacznie poważniejsza. Już wspomnieliśmy - Justyna K. złożyła zeznania 5 listopada, a dwa dni później wczesnym popołudniem została napadnięta. Jak bandyci tak szybko zdobyli tak ważną informację? Czy Justyna K. sama pochwaliła się komuś gadatliwemu? A może gangsterzy mieli informatora w komendzie? Do dziś nikt nie zna odpowiedzi na tak kluczowe pytania, bo śledczy w ogóle nie podjęli tego wątku. Przyznał to w rozmowie z reporterem Niezaleznej.pl szef Prokuratury Rejonowej Poznań Wilda. W akcie oskarżenia nie ma również informacji, aby materiały na ten temat zostały wyłączone do odrębnego postępowania. - To sprawa „okręgu” (Prokuratury Okręgowej - dop. red.), a my nie chcieliśmy wchodzić im w drogę - powiedział Paweł Barańczak, szef wildeckiej prokuratury. Próbowaliśmy uzyskać komentarz do tych słów w Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu, ale bezskutecznie. No i ostatnia rzecz. Skandaliczna i dotychczas niewyjaśniona.

Trefna lufa Broń użyta przez Tadeusza L. to dość nietypowa „tetetka” kaliber 7,62 milimetra. Pistolet był, bowiem składakiem złożonym z czterech różnych elementów, ale w pełni sprawnym. Po zabezpieczeniu zajęli się nim biegli, którzy dokładnie przyjrzeli się wszystkim częściom. O trzech z nich niewiele można powiedzieć. Znacznie ciekawsze okazały się oględziny lufy, na której znaleziono numery ewidencyjne M4... (nie podajemy pełnego numeru). Bomba wybuchła, gdy wprowadzono je do komputerowej bazy danych. Okazało się, że ta część broni została... komisyjnie zniszczona 11 kwietnia 2002 roku na terenie Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy. Według dokumentów - lufa, której użył Tadeusz L., od siedmiu lat nie istnieje. Jak więc znalazła się w rękach bandyty z Poznania? - Wyłączyliśmy materiały i przekazaliśmy do prokuratury w Bydgoszczy - wyjaśnia prokurator Barańczak. Jak się dowiedzieliśmy, na początku sierpnia akta trafiły do Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz Północ. Od tamtej pory niewiele się wydarzyło. - Sprawa jest bardzo delikatna. Musimy drobiazgowo zapoznać się z dokumentami. Najwcześniej za miesiąc podejmiemy pierwsze decyzje - tłumaczy Niezaleznej.pl Dariusz Bebyn, zastępca szefa Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz Północ. - To niedopuszczalne, aby tą sprawą zajmowała się bydgoska prokuratura. Śledztwo powinno zostać przekazane w inny rejon kraju. Będę osobiście interweniował, aby tak się stało, bo wasze informacje są bardzo poważne - grzmi Zbigniew Girzyński, poseł Prawa i Sprawiedliwości, który w wyborach startował w województwie kujawsko-pomorskim. - Bierzemy pod uwagę, że sprawa zostanie skierowana do innej prokuratury, ale na tym etapie jeszcze za wcześnie wyrokować - dodaje prokurator Bebyn.

Jednostkowa historia czy wielka afera? Bez wątpienia konieczne jest znalezienie winnych, którzy odpowiadają za to, że broń, która rzekomo nie istnieje, trafiła do rąk bandytów. Równie ważne jest sprawdzenie, czy była to pojedyncza wpadka czy część niebezpiecznego procederu uzbrajania bandytów w policyjnych magazynach. Na to pytanie na razie nie znają odpowiedzi w Komendzie Głównej Policji. - Nie znam jeszcze sprawy - mówi młodszy inspektor Mariusz Sokołowski, rzecznik prasowy komendanta głównego policji. Pytania reportera Niezaleznej.pl wywołały za to poruszenie w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy, z której otrzymaliśmy lakonicznego e-maila. - Od 2002 roku do dziś w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy nie prowadzono postępowania dyscyplinarnego wobec policjanta ani pracownika cywilnego dotyczącego niewłaściwego wykonania obowiązków związanych ze niszczeniem broni palnej, przekazanej policji przez właściciela celem kasacji - napisała komisarz Monika Chlebicz. - Ponadto po otrzymaniu od pana informacji dotyczącej sprawy brakowania broni komendant wojewódzki policji w Bydgoszczy polecił wydziałowi kontroli przeprowadzić w tej sprawie czynności wyjaśniające.

Czy to wystarczy? - Odpowiedzialność karną i służbową powinni ponieść nie tylko szeregowi policjanci, ale również ludzie w tamtym czasie dowodzący policją - uważa poseł Girzyński. Według informacji podanej na stronie internetowej Komendy Głównej Policji w kwietniu 2002 roku komendantem wojewódzki policji w Bydgoszczy był Henryk Tokarski. Objął to stanowisko równo na trzy tygodnie przed rzekomym zniszczeniem broni. W 2000 r., gdy Tokarski był jeszcze komendantem największego w Warszawie komisariatu Śródmieście, wybuchł skandal, bo z jego jednostki„wyciekły” dane (adres i telefon) kobiety, która zgłosiła kradzież portfela z trzema kartami płatniczymi. Dwa miesiące po zgłoszeniu ojciec złodzieja zadzwonił do pokrzywdzonej kobiety z pogróżkami. Z kolei w 2002 r. Tokarski - już jako szef policji w Bydgoszczu - odebrał śledztwo policjantowi, który rozpracował aferalne powiązania między politykami SLD a miejscowym klubem sportowym. Obecnie Henryk Tokarski (ur. 1949, magister politologii) przebywa na policyjnej emeryturze. Nie udało nam się z nim skontaktować. Co ciekawe, Tokarski za czasów rządów SLD został mianowany zastępcą komendanta głównego policji. Było to równo półtora roku po „zniszczeniu” broni. Urząd ministra spraw wewnętrznych i administracji pełnił wówczas Krzysztof Janik. Udało nam się dodzwonić do polityka w środę wieczorem. - Jestem w szpitalu tuż po operacji. Proszę zadzwonić za kilka dni - usłyszeliśmy. Zadzwonimy. Grzegorz Broński

WIERNI RZECZYPOSPOLITEJ Mało znanym fenomenem jest fakt, że z chwilą wybuchu II wojny światowej mniejszości narodowowe, często skłócone z władzą państwową, stanęły nadzwyczaj lojalnie w obronie Polski. A stało się to pomimo propagandy agentów Hitlera, Stalina i Bandery, szczującej owe mniejszości przeciwko Polakom Można to prześledzić na przykładzie losów kilku kawalerów Orderu Virtuti Militari. Pierwszy z nich, Joseph von Unruh, urodził się pod Berlinem jako syn generała majora gwardii pruskiej i saksońskiej hrabianki. Zamieszkanie w Wielkopolsce spowodowało jego stopniową polonizację. Po 1918 r. jako oficer cesarskiej floty zgłosił się do armii polskiej. Od tej pory już jako Józef Unrug tworzył zręby polskiej marynarki. Doszedł do stopnia kontradmirała, a w 1939 r. został dowódcą Obrony Wybrzeża. Jego oddziały na Helu skapitulowały ostatnie. Wraz z podległymi mu marynarzami i żołnierzami dostał się do niewoli niemieckiej. Niemcy kusili go jako pruskiego arystokratę stopniem admirała w Kriegsmarine, ale on stanowczo odmawiał przejścia na ich stronę. Nie chciał nawet rozmawiać z nimi po niemiecku, twierdząc, że tego języka już nie pamięta. Jego nieugięta postawa była wielkim wsparciem moralnym dla uwięzionych podkomendnych. Po wojnie tułał się po świecie. Zmarł w 1973 r. w domu starców we Francji. Tablicę jego pamięci poświęcono w kościele Marynarki Wojennej w Gdyni. Jego imię nosi kilka szkół i ulic na Pomorzu, które nigdy o nim nie zapomniało. Drugi z bohaterów, generał Bernard Mond, urodził się w rodzinie żydowskiej w Stanisławowie. Od młodości był polskim patriotą. Jak napisał jeden z jego biografów, był on “nieuleczalnie chory na niepodległą Polskę”. W 1918 r. walczył w obronie Lwowa, a następnie w wojnie z Ukraińcami i bolszewikami. Był ciężko ranny pod Kijowem. Jako wielki zwolennik Józefa Piłsudskiego z wojskiem związał się zawodowo. W 1932 r. w szlifach generalskich został dowódcą 6. Dywizji Piechoty w Krakowie. Wraz z nią w 1939 r. przeszedł cały szlak bojowy od Pszczyny poprzez bitwę pod Radłowem do Rawy Ruskiej. Dywizja pod jego dowództwem, pomimo krwawych strat, odznaczyła się wielkim męstwem. W niewoli niemieckiej osadzony w oflagu. Po wojnie powrócił do Krakowa, gdzie pracował jako - uwaga! - pomocnik magazyniera materiałów budowlanych. Ale jego byli podkomendni zawsze salutowali mu na ulicy. Pochowany został w 1957 r. na cmentarzu Rakowickim. 50 lat później odsłonięto jego tablicę pamiątkową. Ma też swoją ulicę na nowohuckim os. Bohaterów Września. Trzeci bohater to postać skomplikowana. Chodzi o Pawlo Szandruka, Ukraińca z Wołynia, carskiego oficera, a od 1917 r. dowódcę pułku Ukraińskiej Republiki Ludowej. W armii tej osiągnął stopień generała chorążego. U boku Polaków w 1920 r. walczył z bolszewikami, broniąc dostępu do Lwowa. Został internowany razem z żołnierzami ukraińskiej 3. Dywizji Żelaznej. Po przewrocie majowym 1926 r. otrzymał status uchodźcy politycznego. Został pułkownikiem kontraktowym Wojska Polskiego. Miał być szefem sojuszniczej armii ukraińskiej w przypadku wybuchu wojny z ZSRR. W 1939 r. sprawnie dowodził 29. Brygadą Piechoty, którą uratował od zagłady. Trafił do niewoli niemieckiej, ale został z niej zwolniony. Do 1944 r. był kierownikiem kina w Skierniewicach. Odmówił przyjęcia stanowiska szefa sztabu w Dywizji SS Galizien. Dopiero 17 marca 1945 r. zgodził się zostać głównodowodzącym kolaboranckiej Ukraińskiej Armii Narodowej. Po klęsce III Rzeszy interwencja gen. Władysława Andersa uratowała jego i jego żołnierzy przed wydaniem Sowietom. Interwencja ta wywołała wiele kontrowersji, bo choć zasługi Szandruka są niekwestionowane, to w wyniku tego wydarzenia wielu zbrodniarzy z SS Galizien uniknęło kary, żyjąc spokojnie w Anglii i Kanadzie. Szandruk zostawił pamiętniki, w których pisze rzeczowo i życzliwie o Polakach oraz swej służbie w Polsce. Zmarł w 1979 r. w USA. Wśród wrześniowych bohaterów jest też spora grupa wygnańców z Kaukazu. Przede wszystkim trzeba wspomnieć o Walerianie Tumanowiczu, Ormianinie, oficerze Legionów Polskich, który sam mówił o sobie: “Z krwi jestem Ormianinem, z duszy i przekonań Polakiem. Wraz z mlekiem matki wyssałem nienawiść do Związku Sowieckiego”. W 1939 r. był dowódcą batalionu. Następnie organizował struktury ZWZ-AK, a w latach 1945-1947 WiN. Zamordowany przez UB w wiezieniu w Krakowie. Innymi kawalerami Virtuti Militari byli Gruzini, a wśród nich ppłk Walerian Tewzadze, dowódca odcinka północnego obrony Warszawy, a następnie oficer AK. Został pochowany w Dzierżoniowie, a jego grobowiec ma napis: “Jako Gruzin chciałbym być pochowany w Gruzji, ale jestem szczęśliwy, że będę pochowany w ziemi szlachetnego i dzielnego Narodu Polskiego”. Na najwyższe wojskowe odznaczenie zasłużył też inny Gruzin, major Aroniszydze Artemi, dowódca batalionu w Toruniu, także obrońca Warszawy i oficer AK. Po wojnie torturowany przez NKWD. Do tego panteonu trzeba dołączyć bohaterów bezimiennych, a wśród nich Białorusinów walczących w bitwie pod Mławą w szeregach 20. Dywizji Piechoty, Hucułów z 49. Huculskiego Pułku Piechoty Strzelców z Kołomyi, Tatarów z 13. Pułku Ułanów Wileńskich oraz tysiące innych. Cześć ich pamięci! Zapraszam na mszę św. w intencji pomordowanych i poległych Kresowian, którą w niedzielę 6 września o g. 16 odprawię w kościele Podwyższenia Krzyża św. przy ul. Sienkiewicza 38 w Łodzi. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Aleksander Gudzowaty obrażony na Monikę Olejnik "JUŻ WIĘCEJ DO PANI NIE PRZYJDĘ" - Nieładnie pani ze mną rozmawia. Zapewniam panią, że więcej do pani nie przyjdę, żeby mnie nawet Putin przeprosił - powiedział Monice Olejnik w "Kropce nad i" Aleksander Gudzowaty. Za co miałby przepraszać Gudzowatego rosyjski premier? Za słowa, które wypowiedział podczas ostatniej wizyty w Gdańsku. Podczas swojej wtorkowej wizyty w Polsce rosyjski premier Władimir Putin mówiąc o problemach z uregulowaniem polsko-rosyjskich kwestii gazowych wymienił 4-procentowy udział prywatnego inwestora w firmie EuroPolGaz - polsko-rosyjskiej spółce eksploatującej gazociąg jamalski z Rosji na zachód Europy. - Trzeba przyjrzeć się tej sprawie pod kątem korupcji - stwierdził rosyjski premier na konferencji prasowej z Donaldem Tuskiem. W EuroPolGazie po 48 proc. udziałów mają Gazproprom i PGNiG. Pozostałe 4 proc. jest w rękach spółki Gas Trading. W tej spółce z kolei 15,88 ma Gazexport (należący do Gazpromu), a 43,41 proc. - PGNiG. 36,17 proc. należy do Bartimpexu - firmy Aleksandra Gudzowatego. Po 2,27 proc. akcji mają niemiecki Wintershall i polski Węglokoks.

"Zrobiło to na mnie wrażenie" Jasne jest, więc, że mówiąc o "osobie prywatnej", Putin miał na myśli Gudzowatego. - Zrobiło na mnie wrażenie to wystąpienie Putina. Szczególnie to, że ktoś tak zmanipulował premiera - stwierdził, Gudzowaty w rozmowie z Moniką Olejnik. - To, co powiedział to nieprawda. Nie zgadzają się trzy sprawy. Po pierwsze to nie Rosjanie zbudowali gazociąg a Polacy, Szwedzi Niemcy. Po drugie pieniądze nie były rosyjskie, a bankowe. A po trzecie to nieprawdą jest, że w umowie był zapisany udział 50-50 - tłumaczył biznesmen.

"Nie lubią mnie" Jak dodał "Gas Trading był firmą konsensusu". - Oni by się nie zgodzili na inną spółkę. Na polską nie było zgody Rosjan. Na rosyjską - Polaków - zaznaczył. Pytany, czy jego firmę jako udziałowca wybrano ze względu na łapówki, zaprzeczył. - Nie było podarków, mieszkań, panienek, drogich samochodów, nie było niczego - wyliczył. Jak tłumaczył Gazprom mógł się zdecydować na współpracę z nim ponieważ "załatwił pewną trudną sprawę". - Skąd zasłynąłem w Gazpromie? Gdy Polska była winna Rosjanom bardzo dużo pieniędzy i nikt nie wiedział jak z tego wybrnąć, myśmy załatwili spłatę długu polskimi towarami - wyjaśnił. Gudzowaty stwierdził również, że słowa Putina mogły być inspirowane przez "Gazprom i naszych". Pytany o jakich "naszych" chodzi, odrzekł: - Mnie się kojarzy ze służbami i z mafią. Podkreślił, że również Gazprom "ma za co go nie lubić". - Ci nowi szefowie Gazpromu - ludzie ze służb - mnie nie lubią. W EuroPolGaz-ie im się często sprzeciwiałem - podkreślił. Gudzowaty pytany, czy ma zamiar pozwać Putina za mówienie nieprawdy, odparł: - Napisałem tylko do niego list. Jest już gotowy i jutro zostanie wysłany. Czuję się zniesławiony i zniesmaczony. On nie ma prawa takich wyroków wydawać na biznesmenów.

"Szarganie po kątach" Ostatecznie jednak rozmowa w studio zakończyła się scysją. Biznesmen był niezadowolony z serii pytań o dokonywane w przeszłości nagrania jego rozmów z odwiedzającymi go politykami - nagrywanymi bez wiedzy gości. - Gdyby pani zechciała w przyszłości inną atmosferę wprowiadzić... Bo tak to pani nikt nigdy niczego nie powie prawdziwego - mówił coraz bardziej podenerwowany biznesmen. - A pan mi chciał tyle prawdziwych rzeczy powiedzieć... - ironizowała Olejnik. - Po co takie obrażanie? Niech mnie pani ładnie przeprosi. Ja jestem za poważnym człowiekiem, żeby mnie tak traktować, żeby mnie młoda kobieta szargała po kątach - uciął Gudzowaty. Zapowiedział też na zakończenie, że więcej do programu Moniki Olejnik nie przyjdzie.

Gudzowaty odpiera zarzuty Putina Zostałem przez premiera Rosji niezasłużenie zaatakowany i to w bardzo niewybredny sposób" - oburza się Aleksander Gudzowaty. Czym się poczuł dotknięty? Wczorajszymi słowami Władimira Putina, który zasugerował, że handlująca gazem firma Gudzowatego może być zamieszana w korupcję. "W dniu 1 września 2009 roku podczas obchodów na Westerplatte 70-tej rocznicy wybuchu II wojny światowej Premier Rosji Pan Władimir Putin, w trakcie konferencji prasowej, w której uczestniczył razem z Premierem Donaldem Tuskiem, zabrał głos na temat akcjonariatu w EuRoPol Gaz. (...) zostałem przez premiera Rosji niezasłużenie zaatakowany i to w bardzo niewybredny sposób" - napisał Aleksander Gudzowaty na swoim blogu na Onet.pl "Chodziło o to, że >osoba fizyczna< - to ja, posiada w EuRoPol Gazie - 4 proc. akcji i że zdaniem Putina >trzeba spojrzeć na korupcyjność tej sytuacji<, nie wyklucza także Pan Premier udziału w tym strony rosyjskiej" - podkreśla."Kto zatem miał taki tupet by premiera Rosji wprowadzić w błąd, co do zaistniałych faktów" - pyta szef Bartimpeksu, który dorobił się miliardów na handlu gazem między rosyjskim Gazpromem a Polskim Górnictwem Naftowym i Gazownictwem. "Jeżeliby Polacy wytypowali polską firmę, to Rosjanie nie wyraziliby zgody. Jeżeli Rosjanie, to PGNiG nie zgodziłby się. Stąd Rosjanie wybrali firmę consensusu, Gas Trading, bo reprezentował on kapitał rosyjski, polski i niemiecki" - tłumaczy. "Ciągle zastanawiam się, jakie granice ma podłość, zachłanność, czy zdrada w sprawach interesu narodowego" - tak kończy Aleksander Gudzowaty.

Narodziny supersłużby Rozmowa z Antonim Macierewiczem dla Tygodnika Solidarność. -Czy nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym rzeczywiście zwiększa siłę Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego? -Tu nie chodzi o zwiększanie siły czy sprawności, tu chodzi o szerszy proces tworzenia, i to w trybie pozakonstytucyjnym, supersłużby przejmującej kompetencje innych organów władzy. Ustawa o zarządzaniu kryzysowym to tylko część problemu. Zaczęło się od nowelizacji ustawy o ABW w grudniu 2007 r,. gdy dodano kompetencje dotyczące korupcji dotychczas powierzone CBA. Potem podporządkowano wszystkie służby Centrum Antyterrorystycznemu będącemu jednostką organizacyjną ABW, a za chwilę wpłynie nowelizacja ustawy o informacji niejawnej. Ustawa o zarządzaniu antykryzysowym stała się pretekstem do próby podporządkowania ABW przedsiębiorstw i organów samorządu terytorialnego zobowiązanych do wykonywania poleceń Agencji. Na szczęście została zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego. Czym innym bowiem jest obowiązek każdego obywatela poinformowania o zagrożeniu bezpieczeństwa państwa lub o przestępstwie odpowiednich władz, a czym innym jest instalowanie rezydentów w przedsiębiorstwach i w samorządzie. To jest sytuacja, która dotychczas nie miała precedensu w krajach demokratycznych. Ustawa nie precyzuje obowiązków rezydenta, w związku z tym mamy do czynienia z zagrożeniem samowolą ze strony służby specjalnej wobec firmy oraz jej otoczenia.
- Zaskarżony został m.in. przepis zezwalający ABW na wydawanie firmom zaleceń. Prezydenccy eksperci zdają się w ten sposób sugerować, że zalecenie jest gotowym polem do nadużyć. - To prawda. Nie mniejsze zresztą nieprawidłowości są w ustawie o ochronie informacji niejawnej. W tym wypadku mamy bowiem do czynienia z zupełnym złamaniem dotychczasowych przepisów, które definiowały, co jest klasyfikowane jako informacja ściśle tajna, a co jako informacja tajna. Ustawa miała dwa załączniki, które wymieniały precyzyjnie poszczególne kategorie informacji. Teraz mamy do czynienia z zupełną dowolnością i z sytuacją, kiedy to służba będzie sobie dowolnie definiowała daną informację i ścigała urzędników nakładających klauzulę. Powstanie sytuacja swoistego szatntażu, która doprowadzi do utajniania na wszelki wypadek wszystkiego i zawsze. Wrócimy do stanu z okresu komunistycznego, wtedy to służba arbitralnie określała, co jest tajne, a co nie. To zupełnie niedopuszczalna sytuacja dyskrecjonalnej władzy tajnej służby. Podobnie, jak niedopuszczalną sytuacją w tym projekcie ustawy jest przejęcie tzw. krajowej władzy bezpieczeństwa przez ABW i podporządkowanie sobie Służby Kontrwywiadu Wojskowego. SKW, choć formalnie utrzymuje status władzy bezpieczeństwa w odniesieniu do spraw wojskowych, faktycznie będzie podporządkowana ABW, zarówno jeśli chodzi o sprawy związane z tajemnicą państwową, jak i kwestie certyfikacji wobec firm i przedsiębiorców. 
- Jakie skutki może rodzić taka koncentracja władzy w rękach ABW? - Mamy do czynienia z procesem, który w istocie tworzy jedną służbę specjalną w całym kraju. ABW, gdyby te regulacje weszły w życie, stałaby się supersłużbą rozstrzygającą o wszystkich kwestiach związanych z bezpieczeństwem państwa. W ręku jednej osoby, szefa ABW, znajdą się wszystkie nici niejawnej kontroli obywateli i przedsiębiorstw. To tworzy zagrożenie dla państwa i obywateli. Zresztą ABW nie ma przygotowania do tego, żeby rozwiązywać kwestie związane ze sprawami wojskowymi. Ale niebezpieczny jest sam fakt gromadzenia takiej władzy w jednym ręku. Żadna inna służba nie jest wówczas w stanie zweryfikować prawdziwości informacji i słuszności dyspozycji ABW. Zasada czerpania informacji z przynajmniej dwóch źródeł i możliwość jej weryfikacji, zostaje w ten sposób zniesiona. Decydenci, którzy siłą rzeczy nie są profesjonalistami i którzy zmieniają się wraz z wyborami, staną się zupełną zabawką w rękach ABW. Grozi to podporządkowaniem tej służbie całego życia publicznego, otwiera drogę do jej patologii, korupcji... 
- Dlaczego to właśnie ABW wyrasta na supersłużbę? - Myślę, że mamy tu do czynienia z kilkoma kwestiami. Przede wszystkim ze szczególnymi cechami personalnymi szefa agencji, pana ministra Bondaryka i osobistymi relacjami między nim i panem premierem Schetyną. Po drugie, ABW, służba o największych możliwościach, jest niestety bardzo głęboko zakorzeniona w starych układach, związanych jeszcze ze Służbą Bezpieczeństwa. Choć na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęło do ówczesnego Urzędu Ochrony Państwa wielu ludzi niemających korzeni komunistycznych, to kiedy w 2002 r. po rozwiązaniu UOP utworzono ABW, przemiany wymiotły stamtąd prawie wszystkich ludzi o rodowodzie innym niż związany z SB. Pewne cechy charakteru jej obecnego szefa zwiększają jeszcze tendencje, obecne w tej służbie, do objęcia swoją kontrolą całości życia publicznego w Polsce. Po trzecie istotne znaczenie ma fakt powiązań ministra Bondaryka z postkomunistycznymi oligarchami, dla których pracował. Podporządkowanie tak ukształtowanej ABW pozostałych służb daje gwarancje tym ludziom i ich interesom. I wreszcie po czwarte: być może najważniejszym powodem obecnych wysiłków ministra Bondaryka jest dążenie do przywrócenia swoistego monopolu elit postkomunistycznych w służbach specjalnych. Powstanie SKW i WW (podobnie jak CBA) złamało monopol dawnych środowisk komunistycznych na służby specjalne. Powstały nowe elity, niemające nic wspólnego z komunizmem, przeciwnie uwrażliwione na zagrożenia ze wschodu i widzące w totalitaryzmie zagrożenie dla demokracji i niepodległości Polski. Rząd Tuska chce więc przywrócić dawny monopol, podporządkowując wszystko ABW. Tak więc to likwidacja WSI i utworzenie służb wojskowych jako zupełnie nowych struktur stało się rzeczywistym powodem dążenia do przekształcenia ABW w supersłużbę. Nie ma do tego żadnych przesłanek merytorycznych. Chcę przypomnieć, że w związku z nowelizacją kompetencji ABW, jaka nastąpiła w 2006, premier ma możliwość powierzania każdej ze służb, a więc także ABW, szczególnych działań koordynacyjnych. Obecne zmiany uzasadnia się twierdzeniem, że w związku z zagrożeniami terrorystycznymi trzeba stworzyć sytuację, kiedy jedna służba może na danym polu koordynować działania innych służb. To uzasadnienie jest nieprawdziwe. Istniejące ustawodawstwo już na to premierowi pozwala. Przykładem jest szef SKW, który w sprawach związanych z byłymi żołnierzami WSI, mógł koordynować działania innych służb w 2007 r. Tak samo można powierzyć funkcje koordynacyjne ABW odnośnie terroryzmu lub innej kwestii, którą premier uzna za konieczną. 
- Czyli dotychczas premier mógł powierzyć koordynację szefowi każdej ze służb? - ...a teraz tę kompetencję na trwałe otrzymuje szef ABW. 
- Czy ABW dobrze wywiązuje się z zadań stawianych przed nią przez obowiązujące ustawodawstwo? Czy obywatel może na niej polegać? - Działania pana ministra Bondaryka podważają moje zaufanie do tej służby. Brak kompetencji ministra Bondaryka i kierowanego przez niego Centrum Antyterrorystycznego ABW mogliśmy oglądać przy opracowaniu tzw. raportu gruzińskiego w zeszłym roku, kiedy Agencja pokazała, że nie jest w stanie zdobyć, przetworzyć i w sposób użyteczny dla państwa sformułować najprostszego raportu dotyczącego bezpieczeństwa kraju. Odwrotnie, ABW dała się użyć, jako narzędzie politycznej prowokacji przeciwko głowie państwa. Tylko Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie dała się wówczas zmanipulować. A to właśnie dlatego, że powstała bez naleciałości esbeckich i wciąż jeszcze przetrwała tam zasada służby dla państwa, a nie na zamówienie polityczne. Taka jest prawda o tzw. profesjonalizmie ABW i niekompetencji służb nowo utworzonych w 2006 r. Już za ten raport Bondaryk powinien zostać zdymisjonowany. Ale dla Tuska liczy się nie profesjonalizm, a polityczna użyteczność. Teraz po uzyskaniu nowych uprawnień przez ABW nie będzie już żadnej służby, która ostrzeże Premiera, Prezydenta czy Sejm o zagrożeniu prowokacją... Obecna sytuacja w ABW budzi zasadnicze wątpliwości, czy można Agencji bez zasadniczych reform, bez zmian personalnych, powierzać jakiekolwiek poważniejsze zadania, nie mówiąc o nadawaniu kolejnych kompetencji. Dlatego moja odpowiedź na pana pytanie brzmi: nie. Rozmawiał redaktor Jakub Jałowiczor

ZABÓJCZY RAPORT Marek Papała zginął, bo poznał związki międzynarodowych, zorganizowanych grup przestępczych z oficerami służb specjalnych PRL i czołowymi politykami III RP. Taki wniosek nasuwa się po lekturze ściśle tajnego raportu, który Papała otrzymał w ostatnich dniach swojego urzędowania i który prawdopodobnie pokazał nieodpowiednim osobom. „Angora" dotarła do treści sensacyjnego dokumentu. Chodzi o raport sporządzony w drugiej połowie stycznia 1998 roku przez Bundeskriminalamt - niemiecką policję zajmującą się zwalczaniem zorganizowanej przestępczości. Raport liczy kilkadziesiąt stron. Został opatrzony klauzulą „ściśle tajne". Zawiera informacje BKA na temat polsko-amerykańsko-niemieckiej zorganizowanej grupy przestępczej działającej w wielu krajach. Istotą funkcjonowania tej grupy były jej powiązania z organami ścigania, politykami i służbami specjalnymi w krajach b. demokracji ludowej, głównie w Polsce.

Gangster i biznesmen Ściśle tajny raport ma dwóch głównych bohaterów. Pierwszy to Nikodem Skotarczak ps. „Nikoś" - wówczas, w 1998 roku niekwestionowany lider podziemia przestępczego w Trójmieście, oficjalnie szanowany biznesmen. - Nikoś w ciągu kilku lat stworzył największe przestępcze imperium na Pomorzu - mówi mł. insp. Jarosław Marzec - wieloletni szef gdańskiego Centralnego Biura Śledczego, później dyrektor CBŚ. - Jego gang zajmował się właściwie wszystkim: wyłudzaniem haraczy, kradzieżami samochodów, „opodatkowywaniem” ageneji towarzyskich, potem handlem narkotykami. Przestępczą karierę Nikodem Skotarczak zaczynał w latach 70 jako ochroniarz w gdyńskim klubie nocnym „Maxim”. Miał już wówczas kontakty  w trójmiejskim półświatku. Praca w nocnym klubie cieszącym się ogromnym powodzeniem wśród lokalnych rzezimieszków umożliwiła mu nawiązywanie dalszych znajomości. Młody człowiek bardzo szybko zaprzyjaźnił się z ówczesnymi szefami złodziejskich szajek i wpływowymi przestępcam na Wybrzeżu. Po krótkim czasie mógł zamienić pracę ochroniarza w klubie na ochroniarza jednego z gdańskich bossów, a później stać się jego prawą ręką. Początki jego kariery przypadły na czas reform Gierka i chwilowego dobrobytu. W pustych dotychczas sklepach pojawiły się potrzebne towary: lodówki, pralki i telewizory. Budowano coraz więcej mieszkań, a na drogach pojawiało się coraz więcej samochodów. W wyższych sferach pojawiła się moda na samochody z krajów zachodniej Europy, które nielicznym szczęśliwcom udało się sprowadzić. Tę modę wykorzystał „Nikoś". Wraz z kilkoma kolegami zajął się przemytem do Polski samochodów skradzionych w Niemczech. Jego klientami byli prezesi i dyrektorzy państwowych spółek, wysocy rangą urzędnicy państwowi, milicjanci oficerowie służb specjalnych i oczywiście dygnitarze partyjni. Dzięki znajomościom z takimi osobami, Nikodem Skotarczak szybko stał się najbardziej wpływowym człowiekiem na Wybrzeżu. Równolegle grupa kierowana przez „Nikosia” zajmowała się lukratywnym przemytem alkoholu i papierosów. Pieniądze zdobyte wskutek tego procederu były tak duże, że na początku lat 80 Skotarczak wspomógł finansowo Lechię Gdańsk. Klub piłkarski odbił się od dna i przez pewien czas święcił tryumfy, zaś sam gangster został odznaczony tytułem „Zasłużonego Obywatela Gdańska”. Kilka lat później na trop trójmiejskiej szajki wpadli zachodnioniemieccy policjanci. Z ich ustaleń wynikało, że w ciągu 10 lat grupa ukradła ponad 200 luksusowych samochodów. Funkcjonariusze potrafili udowodnić tylko co dziesiąte przestępstwo. To wystarczyło, by „Nikosia" zatrzymać, skazać i osadzić w więzieniu w Hamburgu. Pobyt gangstera za kratami nie trwał jednak długo. W sali widzeń odwiedził go brat, który zamienił się z nim ubraniem. Skotarczak - w ubraniu brata - spokojnie opuścił gmach więzienia i wrócił do Polski. Cała ta sprawa kompromitowała niemiecki wymiar sprawiedliwości do tego stopnia, że władze zdecydowały się nie informować o niej opinii publicznej. Historia wyszła na jaw wiele lat później dzięki informatorom polskich dziennikarzy. Jednak od początku lat 80 zachodnioniemiecka policja interesowała się Skotarczakiem i pilnie śledziła każdy jego krok. Drugi bohater raportu BKA to Edward M. - polonijny biznesmen mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Urodzony w 1946 roku na Rzeszowszczyźnie, na początku lat 60 wraz z matką wsiadł na statek płynący do USA. Tam otrzymał prawo stałego pobytu, skończył studia i rozpoczął pracę. Udało mu się uzyskać obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Młody człowiek zrobił oszałamiającą karierę karierę w biznesie - szczęściarz? W 2007 roku ,jego majątek szacowany był na 140 mln dolarów. Od początku lat 90 Edward M. robił poważne interesy w Polsce. Stał się m.in. właścicielem sprywatyzowanej spółki „Bakoma”. Od stycznia 1998 roku Edwarda M. i komendanta głównego policji Marka Papałę łączyła zażyła znajomość. Z akt śledztwa wynika, że Edward M. pomagał komendantowi uczyć się języka angielskiego. Załatwił mu specjalny kurs językowy w Chicago. Papała rozpoczął intensywną naukę, gdyż miał w niedługiej przyszłości rozpocząć pracę oficera łącznikowego polskiej policji w Brukseli.

Wiedza zastrzeżona Raport sporządzony przez Bundeskriminalamt przedstawia jednak inne oblicze Edwarda M. Według BKA, Edward M. od końca lat 70 dobrze znał Skotarczaka i blisko współpracował z nim. Obaj zorganizowali lukratywny przemyt kradzionych samochodów z USA do Polski. W raporcie czytamy: Złodzieje kradną najdroższe samochody z terminali kontenerowych w amerykańskich portach, gdzie samochody były przygotowane na transport za granicę. Ginie około 50 sztuk miesięcznie. Amerykańskim służbom trudno jest to odkryć, gdyż w terminalach są tysiące sztuk samochodów. Według BKA, gang Skotarczaka fałszował dokumenty przewozowe i celne, dzięki nim odprawiał skradzione samochody i wysyłał za ocean. Czasami strażnicy odkrywali kradzież, jednak nie zawsze zgłaszali ją policji, w obawie o narażenie siebie i producenta aut na utratę dobrego imienia. Najczęściej więc firma pilnująca terminali zamawiała na własny koszt duplikaty samochodów. Do Polski skradzione pojazdy wjeżdżały na fałszywych dokumentach dotyczących tzw. mienia przesiedleńczego (to prawo pozwalające wwieźć bez podatku majątek ruchomy nabyty podczas wieloletniego pobytu za granicą). Przestępcy podawali jako właścicieli samochodów osoby, które już dawno nie żyły. Korumpowali również polityków, którzy wprowadzali w życie przepisy prawne pozwalające bez cła rejestrować samochody z mienia przesiedleńczego. Raport wskazuje nazwisko Ireneusza Sekuły - wieloletniego prezesa Głównego Urzędu Ceł. W zamian za łapówki od gangsterów, Sekuła miał przygotowywać i wprowadzać w życie przepisy celne odpowiadające mafii. Tę część raportu potwierdził również Jarosław Sokołowski „Masa" - świadek koronny w procesie gangu pruszkowskiego. Opowiedział on prokuratorom, że Sekuła przyjmował pieniądze także od mafii pruszkowskiej. Sam Sekuła w 2001 roku popełnił tajemnicze „samobójstwo”. Autorzy raportu napisali również, że od początku lat 90 gang zaczął również organizować ogromny handel narkotykami. Część środków odurzających transportowana była w kradzionych samochodach. Następnie gangsterzy zaczęli również handlować przemycanym alkoholem i wprowadzać do obiegu fałszywe marki i dolary. Według BKA, na terenie Polski procederem kierował „Nikoś”, w USA wszystko organizować miał Edward M. Raport wymieniał również osoby współpracujące z gangiem. Było tam nazwisko Sekuły, a także nazwiska skorumpowanych celników, oficerów Straży Granicznej, policji, urzędników samorządowych i funkcjonariuszy byłej Służby Bezpieczeństwa, którzy mieli pomagać mafii, wykorzystując swoje wpływy. Były tam nazwiska wpływowych oficerów Komendy Głównej Policji. Wielu z nich to znajomi Edwarda M. W 2007 roku, w trakcie procesu ekstradycyjnego przed amerykańskim sądem, polonijny biznesmen zeznał, że nie zna osoby o nazwisku Nikodem Skotarczak.

Etaty niejawne Informacje niemieckiej policji uwiarygodniają archiwa zachowane w Instytucie Pamięci Narodowej. Wynika z nich, że Skotarczak już w połowie lat 70 został informatorem gdańskiej Służby Bezpieczeństwa, a potem także Wojskowej Służby Wewnętrznej, używającym pseudonimów „Nikoś" i „Nikodem". W konsekwencji, SB udzielała mu cichej pomocy w przemycie pojazdów. W zamian, oficerowie bezpieki i wojska kupowali od „Nikosia" luksusowe audi, mercedesy i volkswageny. Służby specjalne PRL-u bardzo często wykorzystywały przestępców do swoich gier - mówi Henryk Piecuch, pisarz i autor książek o służbach specjalnych. - Przestępcy musieli dzielić się zyskami z bezpieką. W zamian otrzymywali od niej parasol ochronny. W tamtym czasie bliskim współpracownikiem „Nikosia" był Andrzej H. ps. „Korek" - twórca i lider gangu mokotowskiego, w kwietniu 2008 roku skazany na 15 lat więzienia za handel narkotykami na szeroką skalę. Z tajnymi służbami PRL związany był również Edward M. - Jego współpraca z wojskowymi służbami sięga przynajmniej 1985 roku - mówi Zbigniew Wassermann, były minister - koordynator służb. - Edward M. został wykorzystany przy legalizowaniu pieniędzy pochodzących z FOZZ. Są dokumenty wskazujące, że poloniiny biznesmen pracował dla wojskowych służb specjalnych także po roku 1990. Kontakty te miały mu pomóc w prowadzeniu w Polsce legalnych interesów (m.in. przejmowaniu prywatyzowanych spółek państwowych). Ściśle tajny raport BKA przywiózł do Komendy Głównejej Policji łącznik używający pseudonimu „Jerry". Od poczatku lat 80 rozpracowywał on gang kierowany przez Nikodema Skotarczaka. Kilka tygodni temu dziennikarzowi „Angory” udało się z nim porozmawiać. - Pod koniec stycznia spotkałem się z Markiem Papałą w jego biurze w komendzie przy ulicy Puławskiej - wspomina „Jerry". - Był to jeden z jego ostatnich dni pracy na stanowisku szefa polskiej policji. Przyjął mnie w sposób uprzejmy. Rozmawialiśmy długo. Był bardzo zainteresowany informacjami od niemieckiej policji. Przedstawiłem mu też sam to, co wiedziałem na temat gangu Skotarczaka. Papała powiedział, że do rozmowy wrócimy. Następne spotkanie „Jerry'ego" z Papałą, już po jego ustąpieniu ze stanowiska, było zarazem ostatnim. - Papała powiedział, że trudno mu uwierzyć w to, co przeczytał - wspomina łącznik w rozmowie z „Angorą”. - Powiedział, że zna Edwarda M., że to jest uczciwy człowiek i nie może uwierzyć żeby był zaangażowany w przestępczy proceder. Papała powiedz1) mi: „Ja pokazałem ten raport Edkowi i on wszystkiemu zaprzeczył i powiedział, że to nieprawda”. Jeśli wierzyć „Jerry'emu (a nie ma podstaw podejrzewać go o kłamstwo lub konfabulacje), oznacza to, że w ostatnich dniach swojego urzędowania Marek Papała dał przeczytać Edwardowi M. Tajny raport na temat gangu, w którego działalność Edward M. Miał być zamieszany! Dzięki tej lekturze Edward M. mógł dowiedzieć się, co zachodnioniemiecka policja wie o nim i jego działalności. Czy właśnie tamto wydarzenie sprawiło, że na komendanta głównego policji został wydany wyrok śmierci?

Echa wielkiej polityki Raport niemieckiej policji zawierał tyle szczegółowych danych, że mógł zostać wykorzystany do celów procesowych. Każdy szczegół był przez BKA dobrze udokumentowany - m.in. zeznaniami świadków koronnych i nagraniami podsłuchanych rozmów (udało się m.in. zarejestrować momenty, kiedy celnicy i policjanci przyjmowali łapówki od przestępców). Wystarczyło, aby w tej sytuacji kierownictwo policji powołało specjalny zespół, który we współpracy z BKA miałby rozbić tę grupę przestępczą. Tak się jednak nie stało, a sprawa umarła śmiercią naturalną. Raport mógł jednak stanowić bombę z opóźnionym zapłonem. Znajdowało się w nim tyle fuków, dat, nazwisk i kompromitujących informacji, że jego wykorzystanie mogło w odpowiedniej chwili złamać niejedną karierę w polityce, administracji samorządowej czy policji. Dzień, w którym dokument trafił do rąk Papały, nastąpił cztery miesiące po wyborach parlamentarnych wygranych przez Akcję Wyborczą „Solidarność”. Ruszyła wówczas polityczna „miotła”. Ze wszystkich ważnych stanowisk państwowych usuwano ludzi SLD, a w ich miejsce mianowano osoby związane z AW„S". - Generał Marek Papała, znany z wielkich ambicji, mógł dla przypodobania się nowej władzy ujawnić informacje kompromitujące ludzi związanych z SLD - mówi oficer policji, który brał udział w śledztwie dotyczącym zabójstwa generała. - W zamian mógłby oczekiwać pozostania na stanowisku. Taka sytuacja dałaby dobry klimat do zwolnienia z policji wielu funkcjonariuszy wywodzących się ze Służby Bezpieczeństwa. To zaś mogłoby naruszyć status quo policji, w której wiele kluczowych stanowisk zajmowali ludzie wywodzący się z aparatu władzy PRL. Czy właśnie wtedy lobby komunistycznych służb podjęło decyzję o zamordowaniu komendanta? - Krótki czas po odejściu ze stanowiska Papała zaczął obawiać się o swoje życie - opowiada cytowany wyżej rozmówca z grupy śledczej. - Twierdził, że posiadł wiedzę zagrażającą wielu wpływowym osobom. Liczył na to, że zbliżający się wyjazd do Brukseli pozwoli mu przetrwać trudne czasy. Tak powiedział śledczym jeden ze znajomych generała. Papała przeliczył się, 25 czerwca 1998 roku dosięgła go kula płatnego zabójcy. Leszek Szymowski

Setki gwałconych i maltretowanych dzieci na dysku 24-latki 24-letnia Emma Griffin z Kilmarnock w Szkocji została skazana na rok więzienia za rozpowszechnianie wyjątkowo brutalnej dziecięcej pornografii. Na ściąganych przez kobietę zdjęciach i filmach widać było gwałcone i maltretowane dzieci. O sprawie pisze BBC. Policja znalazła na dysku komputera w domu należącym do Emmy Griffin setki zdjęć z dziecięcą pornografią. Początkowo śledczy myśleli, że ściągał je jej chłopak. Dopiero później skupili się na Emmie. Kobieta ściągała zdjęcia i filmy z różnych pedofilskich stron - płatnych i bezpłatnych. Wiele z nich pokazuje wyjątkowo okrutne sceny gwałtu i maltretowania dzieci, a nawet niemowląt. Policja znalazła też zdjęcia autorstwa samej Griffin - fotografowała bowiem dzieci mieszkające niedaleko jej domu. Obrońca Griffin mówił w sądzie, że kobieta była molestowana w dzieciństwie przez swojego dziadka, co na pewno odcisnęło się piętnem na jej psychice. Sąd skazał Griffin na rok więzienia oraz dwa lata specjalnego nadzoru policji. Kobieta zostanie też na 10 lat umieszczona w specjalnym rejestrze przestępców seksualnych. Sędzia tłumaczył, że zasądzony wyrok ma na celu zarówno ukarać Griffin, ale również działać odstraszająco na innych pedofilów.

My home is my castle? W Wielkiej Brytanii, gdzie obowiązywała kiedyś zasada „My home is my castle” wsadzono do kryminału na rok p.24-letnią p.Emmę Griffinównę z Kilmarnock (Szkocja) za przechowywanie na swoim komputerze zdjęć „Setek gwałconych i maltretowanych dzieci” Oprócz tego miała na nim - o zgrozo - zdjęcia dzieci z sąsiedztwa. Pierwsza uwaga: gdyby zdjęcia te zbierał mężczyzna, oberwałby, co najmniej 5 lat kryminału. Ale nie to jest przedmiotem dyskusji. Panna Gryfinówna nie dokonała żądnego przestępstwa!! W moim domu mogę trzymać sobie nawet narzędzia katowskie - i to jest moja prywatna sprawa. Gdyby nawet, - co nie zostało dowiedzione - panna Gryfinowna wymieniała się tymi zdjęciami z innymi sadystami-pedofilami - to też nie jest to przestępstwo.

Przestępstwem byłoby, gdyby p. Gryfinowna te zdjęcia rozpowszechniała, - czyli udostępniła w Sieci dla wszystkich (a, nie daj Boże, wciskała je na siłę, jak to robią niektóre strony z pornografią) Na domiar złego „Sędzia tłumaczył, że zasądzony wyrok ma na celu zarówno ukarać Griffin, ale również działać odstraszająco na innych pedofilów”. Jasne: użyto p.G jak wronę, która się zabija i wiesza na patyku. I wreszcie czwarta sprawa: gdy 40 lat temu zaczynała się dyskusja o pornografii, to zwolennicy jej swobodnego rozpowszechniania twierdzili, że oglądanie pornosów powoduje, że ludzie nie będą dokonywać takich aktów w rzeczywistości - zadowalając się obrazkami właśnie. Czy przypadkiem to, że p.Gryffinówna oglądała te obrazki, nie było przyczyną tego, że nie napadła Ona na jakieś dziecko z sąsiedztwa, nie zaciągnęła go do piwnicy i nie torturowała? Nie wiem - powtarzam. Ale takiej możliwości nie odrzucam... JKM

Europa bez Prus Siedemdziesięciolecie wybuchu Drugiej Wojny Światowej stało się sukcesem polskiej dyplomacji. Na spotkaniu na Westerplatte w Gdańsku premier Rosji Wladimir Putin potępił pakt Ribbentrop-Mołotow jak również zbrodnię katyńską mordu w 1940-tym roku przez NKWD ponad 22,000 polskich jeńców wojennych. Natomiast kanclerz Niemiec Frau Merkel wyraziła ubolewanie z powodu zbrodni niemieckich w Polsce. Naturalnie ważnym dla Polski wynikiem ostatniej wojny jest permanentna likwidacja państwa pruskiego, które powstało dzięki pasożytnictwu Hohenzollernów berlińskich na Polsce, jak również dzięki panice bankierów żydowskich z powodu pogromów Chmielnickiego i ich przekonaniu, że Żydzi będą wypędzania z Polski tak, jak stało się im w Hiszpanii. Skutkiem tej paniki była ucieczka kapitałów żydowskich z Polski do Berlina. Prusy ogłoszone królestwem w 1701 roku, ze stolicą w Berlinie, były ważnym etapem tysiąc-letniej ekspansji Niemców na ziemie słowiańskie. Wówczas słowo Prusy zastosowane do Brandenburgii stało się symbolem ekspansji niemieckiej na wschód, kołyską nowoczesnego militaryzmu niemieckiego i nawiązywało do krzyżackiego ludobójstwa Bałtów Pruskich w XIII wieku. Rektor Uniwersytetu w Krakowie, Paweł Włodkowic (1370-1435) formułował pierwsze zasady prawa międzynarodowego w 1413 roku i zdefiniował „herezję pruską,” którą potępił pisząc, że „upoważnienie do nawracania nie jest upoważnieniem do rabunku i ludobójstwa dokonywanego przez Krzyków.” Zwieńczeniem wielowiekowego pasożytnictwa Hohenzollern'ów berlińskich na Polsce, była inicjatywa Berlina, dokonania międzynarodowej zbrodni likwidacji państwa polskiego za pomocą rozbiorów.
Zbrodnia rozbiorów Polski dała Królestwu Prus możność zdominowania ponad 350 niezależnych państewek Rzeszy Niemieckiej i zbrodnia ta jest kluczem do zjednoczenia Niemiec, po raz pierwszy ze stolicą w Berlinie. Ironią losu jest fakt, że słowo „Berlin” pochodzi od „Bralina,” nazwy rynku niewolników, przeważnie Germanów, sprzedawanych przez Wieletów, Lechitów Zachodnich, żydowskim handlarzom niewolników, których Żydzi ci kastrowali w Wenecji i sprzedawali w Kordobie, w mauretańskiej Hiszpanii. „Żelazny Kanclerz” Oto Eduard Leopold von Bismarck (1815-1898) były pierwszym szefem rządu w Europie w nowożytnej historii, który nawoływał do eksterminacji Polaków jako narodu. Porównywał on Polaków do wilków, które „trzeba wystrzelać” i napisał w 1861 roku: „Bić Polaków tak, żeby odechciało im się żyć... Jeżeli chcemy przetrwać, eksterminacja Polaków jest jedynym naszym wyjściem,” ( Werner Richter, „Bismarck,” New York; Putnam Press, 1964, strona 101). Według nawoływań Bismarck'a, po odmowie Polski przystąpienia do ataku Niemiec na Rosję, 25go stycznia, 1939 roku, Hitler zaczął eksterminację Polaków, począwszy do inteligencji polskiej i planował stworzenie „czystych rasowo” Niemiec od Renu do Dniepru. Aleksander Guczkow, minister obrony w rządzie Kiereńskiego, wcześniej dobrze opisał niemiecki koncept imperium „od Renu do Władywostoku”. Według, Guczkowa Niemcy chcieli skolonizować Rosję, tak jak Brytyjczycy skolonizowali Indie. Hitler wierzył, że musi przyłączyć do Niemiec czarnoziem Ukrainy i wyeliminować Polaków i Ukraińców, tak żeby po wojnie, cały teren od Renu do Dniepru był zaludniony przez „rasowych Niemców” na następne „1000 lat.” Znane były przekonania Hitlera, wspomniane przez profesora M. K. Dziewanowskiego, w jego książce "War At Any Price" (PRINCETON HALL,INC. 1991, ISBN 0-13-946658-4, strona 253): „Hitler powiedział profesorowi Theodorowi Oberlanderowi, hitlerowskiemu ekspertowi od spraw słowiańskich, w lipcu 1941: „Rosja jest naszą Afryką, a Rosjanie są naszymi murzynami.” Ciekawe, że w traktacie-kapitulacji Rosji wobec Niemiec, w Pierwszej Wojnie Światowej, w Brześciu Litewskim, 3go marca, 1918 roku, rząd Lenina, oficjalnie zgodził się na rolę Rosji jako wasala Niemiec. Nic dziwnego, że w swoim testamencie Marszałek Piłsudski, powiedział rodakom: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, to wciągnijcie do walki cały świat.” Pogląd ten był podłożem polskiej doktryny obronnej, która nadawała się Stalinowi do eksploatacji, wobec jego problemu osłabienia Armii Czerwonej, czystkami sowieckiego korpusu oficerskiego, zwłaszcza, że w Moskwie uważano za bardzo prawdopodobne, że opór Polaków przeciwko inwazji niemieckiej wciągnie do wojny Anglię i Francję, która wówczas posiadała Linię Maginota, fakt, który mógł spowodować bardzo przewlekłe walki, być może bardziej przewlekłe niż w czasie Pierwszej Wojny Światowej. W Moskwie, zagrożonej wojną na dwa fronty, ze wschodu przeciwko Japonii i z zachodu przeciwko Niemcom, nasunęła się konkluzja, żeby Niemców wciągnąć w wojnę przeciwko Polsce sprzymierzonej z Francją i z Anglią. Stalinowi chodziło o to, żeby w rezultacie, zamiast Rosji, Niemcy były uwikłane w wojnie na dwa fonty, jako że zawsze głównym celem Hilera był atak na Związek Sowiecki ,jako zasadniczy krok w budowie „Tysiąc-letnich Wielkich Niemiec.” W dniu 19go marca, 1939, Stalin przemawiał do 18go zjazdu sowieckiej partii komunistycznej i przemowa jego była nadana przez radio moskiewskie. Stalin oskarżył Wielką Brytanię i Francję o podjudzanie Niemców i Japończyków do ataków na Związek Sowiecki, jako gra polityczna mająca na celu wyczerpanie stron walczących tak, żeby alianci zachodni mogli dyktować układ sił po wojnie. Stalin wspomniał gotowość do współpracy Rosji Sowieckiej z niemieckimi nazistami. W 70tą rocznicę wybuchu Drugiej Wojny Światowej trzeba pamiętać, że najprawdopodobniej Polska uratowała Rosję Sowiecką od klęski, kiedy 26go stycznia 1939, odrzuciła ofertę Hitlera przystąpienia do anty-sowieckiego przymierza, w formie Paktu Anty-Kominternowskiego. Tym samym Polska odmówiła wzięcia udziału w jednoczesnym ataku na Rosję z zachodu przez Niemcy i ze wschodu przez Japonię. Odrzucenie w Warszawie wielokrotnie ponawianej oferty Joachima von Ribbentropa, w dniu 26 stycznia 1939, o przystąpienia Polski do Paktu Anty-Kominternowskiego, komplikowało sytuację Niemiec. Odmowa Polski uniemożliwiła wykonanie planów Hitlera jednoczesnego ataku na Sowiety, ze wschodu i z zachodu. Naturalnie podstawowym problemem Hitlera był fakt, że tereny państwa polskiego blokowały dostęp Niemców do Rosji. Rząd w Berlinie zrozumiał, że może osiągnąć bezpośrednią granicę ze Związkiem Sowieckim tylko drogą chwilowego porozumienia z Rosją przeciwko Polsce. Hitler zaczął korzystać z oferty Stalina, żeby wspólnie dokonać rozbioru Polski, zwłaszcza, że w marcu 1939, Polska, Francja i Anglia wymieniły wzajemne gwarancje obrony. Fakt ten groził Niemcom wojną na dwa fronty, w chwili ataku Niemiec na Polskę i późniejszej ofensywie Niemiec przeciwko Rosji. Oferta Stalina z 19go marca, 1939, wydawała się Niemcom korzystna, ponieważ Polacy byli gotowi bronić swej niepodległości i odmawiali przyłączenia się do ataku Niemców na Rosję. Polska odmówiła udziału 40 do 50 polskich dywizji gotowych do mobilizacji. Z z ponad 100 niemieckimi dywizjami, Hitler chciał dokonać zwycięskiego ataku na Sowiety, które były jego głównym geopolitycznym, (Pogonowski. Iwo, „Jews In Poland: A documentary History, New York, 1993, ISBN 0-7818-0116-8). Później, w czasie bitwy pod Moskwą, sztab niemiecki był przekonany, że mógł wygrać tę kluczową bitwę, gdyby miał po swojej stronie dodatkowych 40 do 50 dywizji. Wiele wyjaśnia wypowiedź Hitlera z 11go sierpnia 1939 roku, skierowana do Komisarza Ligi Narodów, Jacob'a Burkhardt'a: „Wszystkie moje plany i przedsięwzięcia są skierowane przeciwko Rosji; jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to pojąć, będę musiał ułożyć się z Rosją, wspólnie pokonać Zachód, a po jego klęsce, zaatakuję Sowiety wszystkimi moimi siłami. Konieczna mi jest Ukraina, tak żeby nie mogli mnie wziąć głodem, jak to się stało w ostatniej wojnie.” (Roy Dennan: „Missed Chances,” Indigo, Londyn 1997, str. 65). Przy zgubnych dla Niemiec fantazjach Hitera, warto wspomnieć, że Hitler nazywał zbliżający się konflikt „wojną motorów” („Motorenkrieg”), - podczas gdy w rzeczywistości armia niemiecka użyła 600,000 koni i 200,000 pojazdów motorowych, które okazały się mniej użyteczne niż konie, według książki Stephen'a Badsay'a „World War II Battle Plans” 2000, str. 96. Natomiast N. K. Dziewanowski, podaje cyfrę 700,000 koni, użytych przez armię niemiecką w samym ataku na Rosję. Józef Garliński pisze na stronie 40 w jego książce „POLAND, S.O.E., AND THE ALLIES,:” „Propagandziści komunistyczni nieraz mówią, że pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko sprytnym posunięciem taktycznym Stalina, żeby zyskać na czasie. Nie był to zwykły pakt o nieagresji a raczej bliska współpraca komunistów z nazistami, którym sowieci dostarczyli 900,000 ton ropy naftowej, 500,000 ton rudy żelaznej, 500,000 ton nawozów oraz wiele ważnych dostaw.” Dostawy te były swego rodzaju „okupem” Stalina składanym Hitlerowi, żeby odsunąć jak najdalej w czasie atak Niemców na Rosję. Stalin był przerażony słabością korpusu oficerskiego Armii Czerwonej. Według autora Laurie Braber („Chek-mate at the Russian Border:  Japanese Conflict before Pearl Harbour” 2000): „Pakt nazistów z Sowietami z 23 sierpnia, 1939, był uważny przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego. Walki japońsko-sowieckie skończyły się zawieszeniem broni 16go września 1939. Sowieci po zakończeniu walk przeciwko Japonii, 17go września uderzyli na Polskę. Niecałe dwa lata później, mimo zabiegów Stalina i wręcz płacenia swego rodzaju okupu Niemcom, Rosja Sowiecka nie uniknęła ataku wojsk Hitlera. W dużej mierze klęska Niemiec była zwieńczeniem tysiącletniego parcia Niemców na ziemie słowiańskie. Zwycięzcy dokonali formalnej i permanentnej likwidacji Prus i w ten sposób usunęli z Europy drapieżne zarzewie konfliktu, w tradycji zbrodniczych planów Bismarck'a. Europa ma większe szanse na pokój po likwidacji państwa pruskiego. Iwo Cyprian Pogonowski

Krasnodębski: Zaproszenie Putina do Gdańska to zwykły skandal Gdy Tusk mówił "nigdy więcej wojny", obok siedział Putin, który rok temu prowadził wojnę z Gruzją i dokonał ludobójstwa w Czeczenii - mówi portalowi Fronda.pl prof. Zdzisław Krasnodębski.1 września przechodził do tej pory na świecie bez większego echa. W Niemczech też niespecjalnie wspominano o tej rocznicy. Tym razem była to jednak rocznica ?okrągła?. Dlatego o Polsce w kontekście historycznym mówiono na świecie. Mimo tego nie udało się tych obchodów przygotować na taką skalę, jakiej można było się spodziewać i jaką zapowiadał rząd. Nie przyjechali główni sojusznicy Polski z tamtego okresu. Zabrakło nie tylko prezydenta Baracka Obamy, ale także Gordona Browna i Nicolasa Sarkozy'ego. Głównym bohaterem uroczystości na Westerplatte stał się premier Władimir Putin. Nikt nie jest naiwny i powszechnie wiadomo, że Rosja politykę historyczną, czy też politykę pamięci, prowadzi również za pomocą wywiadu zagranicznego. Stąd też 1 września zaprezentowano materiały mające rzekomo udowadniać sojusz Polski z Hitlerem. To nic, że te materiały są kłamliwe i wprost można to stwierdzić. Konferencję prasową rosyjskiego wywiadu komentował m. in. dziennik "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Zgadzam się z korespondentką z Moskwy, która na łamach FAZ zwróciła uwagę na to, że przy okazji 70. rocznicy wybuchu wojny Rosji naprawdę udało się coś "ugrać". Rozmywanie prawdy historycznej i manipulowanie historią przynosi jakieś efekty. Tzw. relatywizacja historii nie pozostaje bez śladu.

Efektem tegorocznych obchodów wybuchu wojny, przy silnej propagandzie rosyjskiej jest samozadowolenie Niemców, co można wyczytać w tamtejszej prasie. Niemcy są głównymi sprawcami tamtych nieszczęść i mamy z nimi dość poważne różnice w interpretowaniu historii. Jednak na tle różnic z Rosją, które zostały bardzo mocno wyakcentowane w ostatnim czasie, różnice z Niemcami gdzieś zanikły. Osobiście zastanawiałem się, jakie jest przesłanie wczorajszej uroczystości na Westerplatte i przemówień, które tam się pojawiły. Kiedyś obchodziliśmy rocznicę niemieckiej napaści na Polskę. Wydarzenia z 1939 roku z Westerplatte były symbolem oporu jaki słabi stawiali dużo silniejszemu przeciwnikowi. W tym roku usłyszeliśmy w Gdańsku ogólne potępienie wojny. Słychać to było wyraźnie zwłaszcza od premiera Donalda Tuska. Mamy do czynienia z rozmywaniem przekazu, generalizowaniem ofiar, których musi być po równo. Treści, które wczoraj padły z ust polityków były bardzo poprawne. Donald Tusk zakończył swoje przemówienie stwierdzeniem "nigdy więcej wojny". Mamy tu do czynienia z przesłaniem pacyfistycznym, które jest kompletnie bez sensu. "Nigdy więcej wojny'. Czyżby premier zapomniał, że mamy aktualnie żołnierzy w Iraku, Afganistanie. I nie są to tylko misje stabilizacyjne, bo nasi żołnierze giną. W Europie mieliśmy wojnę na Bałkanach, w którą zaangażowali się także Niemcy. Więcej. Europa była niemal zgodna, że Niemcy oraz inne kraje powinny zbrojnie interweniować na Bałkanch. Gdy Tusk mówił, że "nigdy więcej wojny", to obok niego siedział premier kraju, który jeszcze rok temu prowadził wojnę z Gruzją i dokonał ludobójstwa w Czeczenii. Na Westerplatte z ust Tuska można było usłyszeć swoistą nowomowę. Skojarzyło mi się to z czasem komunizmu w Polsce. Przyjeżdżali ludzie z Zachodu i my ich krytykowaliśmy, ponieważ szukali usprawiedliwienia dla polityki Rosji i unikali sądów kategorycznych. Minęło nieco czasu, jesteśmy trochę mocniejsi i zachowujemy się bardzo podobnie. Trzeba tutaj powiedzieć jasno i wyraźnie, że zaproszenie przez Polski rząd Putina do Gdańska jest zwykłym skandalem. I nie ma co tego zaproszenia tłumaczyć iluzorycznymi tak naprawdę korzyściami politycznymi.

Putin mówił o ważnej rzeczy, którą pomijano w komentarzach do słów pisanych i mówionych rosyjskiego premiera. Mówił o Wielkiej Europie, różniącej się jednak od Unii Europejskiej ufundowanej na porozumieniu francusko-niemieckim. Wielka Europa Putina opiera się na porozumieniu niemiecko-rosyjskim. Dlaczego nikt nie dopytuje go, jaką rolę i jakie miejsce w takiej Wielkiej Europie przeznacza dla Polski? Najlepsze przemówienie wygłosił bezsprzecznie prezydent Lech Kaczyński. W odróżnieniu od innych, poprawnych przemówień było ono pełne treści. Pewnie dlatego niemalże od razu został za nie skrytykowany, m.in. przez mieszkających w Niemczech Żydów, którzy protestują przeciwko zestawianiu Katynia z holokaustem. Prezydent wyraźnie mówił o totalitaryzmach. Potępił też wszelkie imperializmy które powodują podobne tragedie jak ta sprzed 70. lat. Koniecznie trzeba zwrócić uwagę na to, że Lech Kaczyński przeprosił za Zaolzie. Po raz pierwszy ze strony polskiej to się zdarzyło. Mówiąc o Zaolziu mówił o nienaruszalności terytorialnej, integralności. Potem powiązał to z Gruzją. Dalej Kaczyński odrzucił analogie między Katyniem, a jeńcami rosyjskimi z 1920 r., które próbował snuć Putin. Prezydent przemawiając na Westerplatte przedstawiał też polską interpretację traktatu wersalskiego. Rosjanie tłumaczą go inaczej, a Niemcy jeszcze inaczej. Prezydent mówiąc o niestabilności traktatu, przyczynę widzi w rodzących się totalitaryzmach. Podkreślił jasno, że przez lata w Europie próbowano paktować z totalitarną III Rzeszą. A Polska już jesienią 1933 roku proponowała prewencyjną, zapobiegawczą wojnę z Niemcami. Śmiem twierdzić, że przemówienie z 1 września z Westerpaltte było najlepszym, jakie wygłosił Lech Kaczyński w czasie swojego urzędowania. Mariusz Majewski

Faszyzacja Europy postępuje równo Nie da się ukryć: w tej dziedzinie postęp jest OGROMNY. Gdzieś w latach 80.tych w USA dziennikarze zdobyli jakąś tajemnicę państwową - i opublikowali. Reżymowa prokuratura zaciągnęła ich przed sąd (w USA jeszcze wtedy względnie niezawisły) - a ten orzekł, całkiem logicznie, że za wykradzenie tajemnicy ktoś powinien odpowiadać - mianowicie ten urzędnik, który do wycieku dopuścił. Natomiast jeśli tajemnica już wyciekła - to dziennikarz ma prawo (a nawet: zawodowy obowiązek) ją opublikować. Jest to nie tylko logiczne, ale i korzystne dla reżymu. Jeśli informacja wycieknie - to trafia do obcego wywiadu (lub innej organizacji, której jest ona potrzebna). Jeśli natomiast stanie się ona jawna, to użyteczność dla takich organizacyj spada nieraz do zera, - bo co warta jest informacja będąca własnością powszechną? Tak było w USA 20 lat temu... Dziś czytam: Nagrał ostatnią rozmowę pilotów Su-27, teraz ma kłopoty Krótkofalowiec z Radomia, który nagrał ostatnią rozmowę pilotów Su-27 z wieżą kontrolną będzie miał poważne kłopoty. Wojskowa prokuratura przekazała Prokuraturze Rejonowej w Radomiu materiały w jego sprawie. Radioamatorowi może grozić do 2 lat więzienia - podaje tvp.info. Zapis dramatycznych ostatnich słów między wieżą kontrolną a pilotami Su-27, który w niedzielę rozbił się w trakcie pokazów Air Show w Radomiu pojawił się w internecie w kilkanaście godzin po tragedii.

Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy ustaliła, że nagrania dok
onał krótkofalowiec amator z Radomia. Mężczyzna "podsłuchiwał" wieżę przy użyciu skanera. Następnie, zdaniem śledczych, zamieścił dramatyczne nagranie w sieci. - Ponieważ czyn taki należy rozpatrywać przez pryzmat przestępstwa określonego w art. 267 § 3 kk, a sprawcą okazała się osoba cywilna, materiały dotyczące tego zdarzenia przekazane zostaną zgodnie z prokuraturze rejonowej w Radomiu - poinformował płk Ireneusz Szeląg, zastępca wojskowego prokuratora okręgowego w Warszawie. Wspomniany artykuł kodeksu karnego głosi: "kto bez uprawnienia uzyskuje informację dla niego nie przeznaczoną, otwierając zamknięte pismo, podłączając się do przewodu służącego do przekazywania informacji lub przełamując elektroniczne, magnetyczne albo inne szczególne jej zabezpieczenie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”. Oznacza to, że krótkofalowcowi mogą być postawione prokuratorskie zarzuty za ujawnienie informacji w sieci. Myśliwiec Su-27 spadł w niedzielę po południu w czasie pokazów podczas drugiego dnia Air Show w Radomiu. W katastrofie zginęli dwaj białoruscy piloci z bardzo dużym doświadczeniem. Niewykluczone, że nie zdążyli się katapultować, ponieważ usiłowali sprowadzić maszynę na niezabudowane tereny - i traktuję w kategoriach curiosów - że „nasza” prokuratura chce wsadzić do paki... radioamatora, który nagrał ostatnią rozmowę śp. pilotów Su-27, który rozbił się pod Radomiem, z wieżą kontrolną - i umieścił ją w Sieci. Zdumiewające jest uzasadnienie prokuratury; powołuje się ona na paragraf brzmiący: "Kto bez uprawnienia uzyskuje informację dla niego nie przeznaczoną, otwierając zamknięte pismo, podłączając się do przewodu służącego do przekazywania informacji lub przełamując elektroniczne, magnetyczne albo inne szczególne jej zabezpieczenie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch” (Art 267 §3 KK). Jednak ów radiowiec nie otwierał zamkniętego pisma, nie podłączył się do żadnego przewodu i nie przełamywał żadnego zabezpieczenia!! Najwyraźniej prokuratura (może nie bez podstaw...) sądzi, że w Polsce sądy stosować będą zasadę niezbyt świętej pamięci Mikołaja Jeżowa (szefa GPU) który sformułował ją krótko:”Dajcie mi człowieka - a paragraf się znajdzie!”Niedługo będzie można wylądować w kryminale za to, że idąc obok stadionu usłyszałem głos spikera: „Chłopaki, prowadzimy 1:0” - i wpuściłem to do Sieci. Przecież odzywka spikera była przeznaczona nie dla mnie, tylko do kibiców na stadionie! Jeszcze drastyczniejszy przykład, związany z pornografią dziecięcą, zamieszczam na portalu... JKM

04 września 2009 Kradzione tuczy.. Przychodzi facet do lekarza i skarży się, że ma kłopoty przy siadaniu. Lekarz mówi: - Proszę zdjąć spodnie, odwrócić się i pochylić do przodu… No tak, ma pan hemoroidy. Pacjent ubrał się i pyta drżącym głosem: - Dlaczego nie powiedział mi pan tego prosto w oczy? No właśnie, dlaczego nie powiedzą nam tego prosto w oczy, co nas czeka, przy kontynuacji tego typu rządów w najbliższych latach. A jak powiedział jeden z posłów lewicy:” Przypominam Platformie, że prywatyzacja polega na tym, że sprzedaje się raz”..(!!!) No i słuszna jego racja.. Bo już było sprywatyzowane, a teraz jeszcze raz prywatyzują, … Bo „Ojciec opiekował się matką, jak mógł. Codziennie sprawdzał, czy jeszcze oddycha”- jak ktoś napisał. I nic nie powiedzą, tak jak nie powiedzieli o wizycie- w dniach 7-8 lipca bieżącego roku prezydenta Republiki Korei, Li Miung Bak, który był w Polsce drugi raz. Był razem z małżonką, Kim Yoon- Ok. I nawet pan prezydent Lech Kaczyński się z nim spotkał.. i robił sobie z nim zdjęcia. Spotkał się z nim również premier Donald Tusk, znany „ liberał”. Media jakimś dziwnym trafem milczały i nabrały wody ideologicznej w usta. Bo media w Polsce są niezależne - niezależne od prawdy. Nie poinformować „ obywateli” o takiej wizycie? Może byśmy się od prezydenta - wolnorynkowca z Korei coś nauczyli? Ale on u siebie socjalizmu nie buduje, i mam nadzieję, że nie przyjechał podpatrywać- jak nasze władze z wielką determinacją właśnie socjalizm budują. O tym, że taka wizyta w ogóle ma miejsce, można się było dowiedzieć jedynie z całokolumnowych reklam wykupionych przez koreańskie przedsiębiorstwa funkcjonujące na polskim rynku. Oprócz tych reklam żadna z ogólnopolskich gazet nie poświęciła wizycie choćby linijki tekstu(????) A rozmawiano o budowie gazoportu, elektrowni atomowej oraz zakupu samolotów szkoleniowo- bojowych. Była również  Wystawa Produktów Koreańskich.. Milczenie wokół wizyty prezydenta  Korei jest jakieś dziwne. Bo przecież Korea Południowa to kraj z gospodarczej czołówki, nie Azji, ale całego globu? Nie chcemy się od Koreańczyków uczyć  się jak to zrobili, nie jesteśmy ciekawi? Czy premier i prezydent III Rzeczpospolitej Ludowej nie mógłyby zapytać prezydenta Korei  jak to u nich zrobiono? Według jakiego wzoru gospodarczego? Nikt o nic nie pytał, nikogo nic nie zainteresowało, jakie w ogóle były rezultaty wizyty? Bo przyjechał do Polski konserwatysta( chrześcijanin wyznania prezbiteriańskiego) i wolnorynkowiec. A Polska jest największym partnerem tego azjatyckiego tygrysa w całej socjalistycznej Europie(!!!!). Była okazja, żeby zapytać prezydenta Li Miung Bak, jak to zrobił, że Korea Południowa, bez unijnych dotacji, od  mniej niż zera, nie oglądając się na nic, przy wolnym rynku i niskich podatkach, doszła do takiej potęgi gospodarczej. Naszych socjalistycznych  właz to nie interesowało,…  A żeby skopiować ten model? Co to, to nie.. socjalizm jest najlepszym ustrojem na świecie, pod warunkiem oczywiście jak się ma na niego pieniądze.. Dopóki się ma, a jak się skończą, skończy się socjalizm! I nam wypada jedynie czekać na ten moment.. Ale my  nie musimy czekać na efekty podwyżek dla budżetówki,  dla braci nauczycielskiej  skupionej w silnych socjalistycznych związkach zawodowych, które wymuszają na rządzie podwyżki płac. Dogadali z rządem, że będą dostawać każdego roku po 10% podwyżki w dwóch  rocznych ratach po 5% każda(!!!). Coś niesamowitego i ohydnego. Konstruować pasożytniczy model, który pozwala jednemu sektorowi funkcjonować i pasożytować na innym, gdzie ludzie ryzykują  codziennie  swoimi majątkami, walczą z biurokracją i kłodami rzucanymi im przez kolejne rządy, chcą samodzielnie, bez państwa się obejść. Chcą wolności od państwa, a państwo zawłaszcza owoce ich pracy, przekazując  pieniądze im odebrane, na utrzymywanie marnotrawnego sektora” oświatowego”., I to gwarantując im ustawowe podwyżki!!!! A kto nam, w sektorze prywatnym zagwarantuje podwyżki, jak sami sobie ich nie wypracujemy? Tym bardziej, że dzisiejsza  szkoła to największe siedlisko propagandy, fałszywie pojętej nauki, dezinformacji, i wychowania bezstresowego młodzieży, a  takie  będą efekty, jak młodzieży chowanie. A może dlatego państwo i władza płaci coraz większe pieniądze nauczycielom? Bo nauczyciele w socjalistycznym państwie demokratycznego prawa- to funkcjonariusze państwa realizujący program rządu. I nie ma to nic wspólnego z potrzebami rodziców, z prawdziwym nauczaniem, z nauczeniem- myślenia młodych ludzi.. Szkoły imienia Unii Europejskiej, Europejskiej Przedsiębiorczości, a wkrótce Bronisława Geremka i Lecha Wałęsy. Indoktrynacja i propaganda, propaganda i indoktrynacja.. To są obecnie placówki socjalistycznej propagandy i indoktrynacji młodych ludzi.. No i- nie zgadzając się z poglądami rodziców na losy własnych dzieci- wprowadzają  coraz większy reżim w zakresie przymusowej „ nauki”. Los pięciolatków. znowu się waży. Jak uporają się z przymusem sześciolatków- przystąpią do ujarzmiania pięciolatków. Nie działając w układzie rynkowym, tylko wymuszając kosztem sektora prywatnego podwyżki, socjaliści  doprowadzają krok po kroku do likwidacji sektora prywatnego, który okładany podatkami, między innymi na budżetówkę nauczycielską, cierpi katusze. Zdycha w oczach! Likwidują się sklepy, małe firmy rodzinne, coraz więcej podmiotów chcących obejść bez państwa przeżywa kłopoty. Powstają za to  „firmy” żyjące z dotacji państwowych. Jest ich coraz więcej, a i „ prywatne” coraz częściej sięgają po pieniądze budżetowe.. Gdy korzystają ze wsparcia państwa,  to czy są one jeszcze prywatne?  Myślę, że wątpię!

Państwo zachęca, żeby korzystały. I kółko się zamyka. Socjalizm pełnokrwisty będziemy mieli szybciej niż sądzimy. I niektórzy tego nie zauważą. Na razie dogadali ponad naszymi głowami i nie pytając nas czy się zgadzamy,  że funkcjonariusze państwowej oświaty dostaną 7% podwyżki kosztem sektora prywatnego, w stosunku do tego  co posiadają , w stosunku rocznym. To kolejne  2 miliardy złotych wyrzucone w błoto. W błoto propagandy i agitacji. Jak mówił Lenin:” Państwo totalitarne, to takie, gdzie policjant zarabia więcej od nauczyciela”(???). I dlatego nauczyciel powinie zarabiać więcej od policjanta.. To wtedy państwo nie będzie totalitarne.. Ale my zostaniemy nadzy i obskubani.. No nie tak nadzy jak  pan Michał Rachoń związany z Prawem i Sprawiedliwością który w Trójmieście przebrał się….. za fallusa, protestując w ten sposób przeciw wizycie pana premiera Władimira Putina w Polsce. Z jego wnętrza wykrzykiwał jakieś kwestie polityczne, jakby nie mógł ich powiedzieć  nie z wnętrza  fallusa i tylko tak bezpośrednio, żebyśmy mogli dokładnie usłyszeć o co chodzi młodemu człowiekowi w  antyrosyjskiej, fallicznej fobii. Podczas  komisji wojskowej: - To w jakiej formacji chce pan służyć? - W marynarce. - A umie pan  pływać? - A co, nie macie okrętów? To jest stary dowcip, ale minister Rostowski musiał go znać.. On  też  uważa , że najlepsza jest Marynarka bez okrętów.. A ja uważam,  że gospodarka  miałaby się znaczenie lepiej bez obecności pana ministra Jacka Vincenta Rostowskiego Byłoby mniej zamieszania i podatków. No i , nie byłyby opodatkowane samochody służbowe wykorzystywane do celów prywatnych.. Biurokracja miałaby mniej pieniędzy.. na marnotrawstwo! WJR

Konfidenci - uszy do góry! Zawody w polityce historycznej, jakie odbyły sie 1 września na Westerplatte w Gdańsku rozgrywały się, wbrew pozorom, w wielu konkurencjach. Na przykład złożona przez rosyjskiego premiera Włodzimierza Putina deklaracja otwarcia rosyjskich archiwów dla polskich badaczy pod warunkiem wzajemnego otwarcia archiwów polskich dla badaczy rosyjskich, wywołała w niektórych środowiskach polskich zaniepokojenie graniczące z paniką. Jest ono całkowicie zrozumiałe, jeśli przypomnimy, że w „Informacji o stanie zasobów archiwalnych MSW”, przekazanej posłom i senatorom przez min. Antoniego Macierewicza 4 czerwca 1992 roku znalazło się zdanie, iż przed rozpoczęciem niszczenia akt SB, zostały one zmikrofilmowane, co najmniej w trzech kompletach, z których dwa znajdują się za granicą, a jeden - „w kraju”. Ponieważ niszczenie akt SB miało miejsce w końcówce lat 80-tych i w roku 1990, to znaczy, że proces ich utrwalania na mikrofilmach musiał rozpocząć się wcześniej i zakończyć się najpóźniej w drugiej połowie roku 1989. W tej sytuacji jeden z owych „kompletów” z całą pewnością znajduje się w Rosji i zawiera pełną dokumentację agentury Służby Bezpieczeństwa - również i tę, której nie ma w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Co więcej - w archiwach rosyjskich musza też znajdować się dokumenty dotyczące konfidentów SB przejętych przez Urząd Ochrony Państwa i z tego tytułu umieszczone z tzw. „zbiorze zastrzeżonym”, IPN, który nadal jest tajny - jak np. dokumenty tajnego współpracownika o pseudonimie „Historyk? Niezależnie od tego, z uwagi na pozycję i możliwości rezydenta KGB w Polsce w ostatnich latach PRL, w Rosji prawdopodobnie znajduje się też dokumentacja agentury Wojskowych Służb Informacyjnych, które formalnie rozwiązane zostały dopiero we wrześniu 2006 roku! W takiej sytuacji w rosyjskich archiwach może być nawet pełna dokumentacja „Proroka”, na trop, którego wpadł ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.

To zaniepokojenie, chociaż oczywiście zrozumiałe, nie jest, jak sadzę, uzasadnione. Po pierwsze, dlatego, że jak partia mówi, że da - to mówi. Zimny rosyjski czekista Putin wygłosił swoja deklarację przecież nie po to, by ją spełnić, tylko gwoli zdyscyplinowania agentury w Polsce i przypomnienia, skąd wyrastają jej nogi i - że nie jest bezpiecznie. Natomiast nie sadzę, by rzeczywiście zamierzał pozwolić polskim badaczom na penetrację tych archiwów, bo - po drugie - z agenta zdemaskowanego nie ma już żadnego pożytku, podczas gdy agenta nie zdemaskowanego można eksploatować aż do śmierci. I z tej możliwości Rosja na pewno nie zrezygnuje, - co oczywiście nie wyklucza wybiórczego kompromitowania niektórych autorytetów, albo za karę, albo dla przykładu i przestrogi. To przypuszczenie jest prawdopodobne tym bardziej, że premier Donald Tusk, chociaż formalnie jest koordynatorem tajnych służb, to naprawdę nie ma zbyt wiele do powiedzenia w tej dziedzinie. Raczej odwrotnie - zaś przejęcie przezeń funkcji koordynatora ma na celu zablokowanie możliwości kontrolowania razwiedki przez kogokolwiek z zewnątrz. Prawdopodobnie nie dostanie tedy pozwolenia na udostępnienie Rosjanom polskich archiwów, w związku, z czym warunek wzajemności nie zostanie spełniony. SM

Kolejna porcja bzdurnych ustaw Jak wiadomo nam było za PRLu: „jak Partia mówi, że bierze - to bierze; jak Partia mówi, że daje - to mówi!”. JE Donald Tusk bodaj pół roku temu zapowiedział, że 20% pieniędzy z prywatyzacji ma iść na Fundusz Emerytalny. Jest to za późno i za mało. Np. UPR domagała się, by dawać 25% z prywatyzacji na emerytury - jeszcze w 1988 roku, przed pierwszą prywatyzacją. Nie, dlatego, że my kochamy akurat emerytów - w polityce to ja nikogo nie kocham, - lecz dlatego, że jest to sprawiedliwe: państwowe zakłady budowano przecież w dużej części ze składek obecnych i przyszłych emerytów… Jeśli mielibyśmy dziś uratować Fundusz Emerytalny dzięki pieniądzom z prywatyzacji, to trzeba by już dawać nie 20% czy 25% - lecz 85% - bo większość majątku państwowego już, chwalić Boga, wyprzedano. I - pomijając cenę, za jaką to sprzedawano - ani grosz nie poszedł na Fundusz Emerytalny. Jednak dobra psu i mucha - i plasterek na ranę też by się przydał. Tylko: gdzie ta obietnica pana Premiera? Teraz mają być sprzedawane udziały państwa w rozmaitych spółkach - potem pozostaną już tylko szkoły, szpitale i koleje - i koniec. Po wyprzedaniu wszystkiego ludzie zdolni do pracy wyjadą sobie za granicę - a emeryci zostaną z rękami w nocnikach. Zupełnie inaczej jest z projektami ustaw, do których państwo nie musi nic dopłacać. Tu sypnął się ostatnio grad projektów. Jeden śmieszniejszy od drugiego.

WDost Jan Rulewski (Bydgoszcz PO) zaproponował wprowadzanie podatku od „Coca-Coli”, samochodów, motocykli i quadów (a skutery, hulajnogi, rowery wrotki - to pies?).Pieniądze z opodatkowania Coli i Pepsi miałyby pójść, zdaje się, na dofinansowywanie zsiadłego mleka, które jest, zdaniem p. Senatora, „zdrowsze”. Ja akurat lubię zsiadłe mleko, a nie piję ani coli, ani pepsi - to jednak nie jest powodem, bym godził się, że państwo ma prawo zabrać Kowalskiemu pieniądze - i dać je mnie. Wielu chłopów w 1945 nie chciało brać ziemi zabranej, komu innemu przez państwo - rozumując: „Skoro pozwolimy, by zabrało panu, to jeszcze łatwiej zabierze potem mnie…”. Co się i stało? Tak samo i tu: jak raz się zgodzimy - to potem opodatkuje i zsiadłe mleko… Innym absolutnie „genialnym” projektem Platformy Obywatelskiej jest wprowadzenie kodeksu drogowego jako obowiązującego nie tylko na drogach publicznych, - ale i na terenach prywatnych. Jest to kolejna nacjonalizacja. Efekt tego byłby taki, że mógłbym zostać ukarany mandatem za jeżdżenie po pijanemu rowerem po własnym podwórku, jeżdżenie po nim bez świateł, mijanie się z lewej strony… również na to, by w warsztacie przetransportować samochód np. bez karoserii lub hamulca na kanał remontowy trzeba by używać holu, - bo przecież poruszanie się niesprawnym samochodem jest zakazane… Żadne wysiłki Senatorów i Posłów, by pousuwać z takiego projektu ustawy, co większe absurdy - nie zdadzą się na nic. Zły, bowiem nie jest ten czy inny zapis projektu - absurdalny jest sam pomysł takiej ustawy. Co kogo obchodzi, jak ja jeżdżę po swojej prywatnej drodze? Politycy i urzędnicy uważają zapewne, że ludzie nic, tylko chcą się pozabijać. Tymczasem jak do tej pory na prywatnych placykach, drogach i podwórkach ludzie jeżdżą bez kodeksu drogowego - i jakoś tam liczba zabitych i rannych jest zdumiewająco mała. Nikt, bowiem nie chce przecież doprowadzić do stłuczki czy zranienia bliźniego. Ważne jest to, że do tych ustaw reżym nie musiałby nic dopłacać - przeciwnie: ściągnąłby trochę pieniędzy w podatkach - i w mandatach za jazdę po podwórku. Natomiast ustawa o dawaniu pieniędzy z prywatyzacji na Fundusz Emerytalny uszczuplałaby dochody budżetu. I dlatego ONI prędzej puszczą ustawę o opodatkowaniu „Coca-Coli” - niż o pieniądzach na Fundusz Emerytalny… JKM

Gwałt na Żabce Pies to przyjaciel człowieka; gdy kota nie ma, myszy harcują; dobra krowa chłopu dzieci chowa… A żabka? Żabka płaci UOKiK 1,5 mln zł kary. 7 sierpnia pojawiła się w prasie informacja o nałożeniu przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów na sieć sklepów „Żabka” kary w wysokości 1,5 mln złotych. Powodem było przeprowadzenie przez tę sieć sklepów spożywczych akcji reklamowej pod hasłem „Zamykamy Żabki«”. W jej ramach na witrynach wszystkich oddziałów sieci pojawiła się plansza informująca o mającym wkrótce nastąpić zamknięciu wszystkich „Żabek”. Miała ona rzekomo wprowadzać klientów w błąd i przez to naruszyć ich prawa. W tym miejscu wypada tylko wyrazić ubolewanie, że UOKiK podjął swą decyzję dopiero teraz, kilka miesięcy po zakończeniu promocji. Któż wie, ile istnień ludzkich kosztowało tak naprawdę okrutne poczucie humoru właścicieli „Żabki”… Ileż to starszych osób musiało, co najmniej zemdleć, gdy tylko zobaczyły pewnego dnia, że sklep, w którym od lat robiły zakupy, ma zostać zamknięty! A samotne matki z dzieckiem? Rodziny wielodzietne? Czy prezes UOKiK zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji? Na domiar tego pragnąłbym zauważyć, że wymierzona koncernowi Żabka kara jest niewspółmierna do wyrządzonej społeczeństwu krzywdy. Przy ogólnej liczbie 2 tysięcy sklepów i karze 1,5 mln złotych daje to śmieszną sumę 750 zł przypadającą na jeden sklep. Chciałbym tu tylko przypomnieć, że obecna stawka jednej krzywdy społecznej, obliczona dzięki współpracy Działu Społecznego „Gazety Wyborczej” z ekspertami z Banku Światowego i Fundacji Batorego, wynosi 1000 zł. Widać, więc wyraźnie, że Żabka potraktowana została nazbyt łagodnie. Czyżby to sprawka farfałowców?

Fachowcy ze „Szkła” Tego typu igraszki z Bogu ducha winnemu konsumentami powinny wreszcie znaleźć swój kres w odpowiedniej ustawie regulującej teksty reklam. Proponuję niniejszym utworzenie specjalnej rady składającej się z autorytetów w zakresie etyki biznesu, która dokonywałaby odpowiedniej cenzury przed dopuszczeniem reklamy do mediów. Uniknęlibyśmy wtedy dramatu, który spotkał klientów „Żabki”. Teksty reklam powinny być proste i zrozumiałe - np. „u nas tanio” albo „okazja”. Klientowi zrozumienie reklam nie powinno przychodzić z trudem i dlatego w skład wyżej wspomnianej rady powinni wejść także przedstawiciele łódzkiego proletariatu, ludności wiejskiej Podlasia oraz nieobeznanych dobrze z polszczyzną mniejszości narodowych. Jak jednak wiadomo, twórcy reklamy potrafią posługiwać się ironią i przekazywać między wierszami. Aby więc uniknąć sytuacji, w której część społeczeństwa zrozumie aluzje niezrozumiałe dla reszty, rząd powinien zatrudnić odpowiednich fachowców z programu „Szkło kontaktowe”, którzy dzięki swemu wrodzonemu poczuciu humoru wykrywaliby wszystkie poukrywane w reklamach niuanse. A treści homofobiczne? A gdy już chcąca ujrzeć światło dzienne reklama zostanie starannie zbadana pod czujnym okiem obydwu wyżej wymienionych ciał, na sam koniec powinien ją przejrzeć red. Pacewicz, który oceni, czy propozycja nie zawiera treści homofobicznych, (dlaczego w reklamie brak wspólnie wychowujących skrzek kumaków?) albo szowinistycznych (miast pogardliwej w stosunku do kobiet „żabki” powinniśmy używać słowa „żaba”). Po przejściu wszystkich tych etapów będziemy mieć wreszcie pewność, że każda reklama spełni wymogi przyzwoitości, uczciwości i dobrego smaku. Okiełznawszy cynizm i niepohamowaną chęć zysku przedsiębiorców, stworzymy wreszcie Polskę Jacka Kuronia, a między producentami i konsumentami zapanuje atmosfera dialogu. Jakub Wozinski

Czechy: skarga jednego posła blokuje wybory Bezprecedensowy problem w Czechach. Zaplanowane na październik przedterminowe wybory parlamentarne nie odbędą się, ponieważ jeden z posłów poskarżył się, że wcześniejsze przerwanie kadencji łamie jego prawo wykonywania funkcji posła przez całe cztery lata - informuje "Tygodnik Powszechny". O rozpisaniu przedterminowych wyborów na 9-10 października zadecydowano po tym, jak padł rząd Mirka Topolanka w marcu 2009 r. W międzyczasie rządził gabinet Jana Fischera, czyli tzw. bezpartyjny rząd ekspertów. Wszystkie partie zgodziły się na takie rozwiązanie.Tymczasem poseł Miloš Melčák, który uznał, że przedterminowe wybory łamią jego prawo do wykonywania funkcji posła przez całe cztery lata, które uzyskał przecież w wolnych i demokratycznych wyborach. Złożył, więc do Trybunału Konstytucyjnego skargę, a razem z nią wniosek o wycofanie ustawy o przedterminowych wyborach.1 września Trybunał orzekł, że nie znajdując podstaw do oddalenia skargi, musi ją rozważyć, a to z kolei musi potrwać, nie ma więc mowy o wyborach w planowanych terminie na początku października.

Czeski film Republika Czeska przeżyła szok - a, być może, rozwiązanie czeskie skopiują inne państwa euro-kołchozu - bo wiele wybitnych osobistości będzie tym zainteresowanych. Otóż, jak za "Tygodnikiem Powszechnym” donosi ONET.PL p/t: „Czechy: skarga jednego posła blokuje wybory”: Zaplanowane na październik przedterminowe wybory parlamentarne nie odbędą się, ponieważ [p.Miłosz Melčák, poseł] poskarżył się, że wcześniejsze przerwanie kadencji łamie jego prawo do wykonywania funkcji posła przez całe cztery lata. Złożył, więc do Trybunału Konstytucyjnego skargę, a razem z nią wniosek o wycofanie ustawy o przedterminowych wyborach. 1 września Trybunał orzekł, że nie znajdując podstaw do oddalenia skargi, musi ją rozważyć, a to z kolei musi potrwać - nie ma więc mowy o wyborach w planowanym terminie na początku października”. Teraz uwagi:

1) Dlaczego pisze o tym jakiś nikomu nieznany „Tygodnik Powszechny” - a nie cała prasa na pierwszych tronach? Przecież to rewelacja! Widocznie ONI mieli nadzieję, że „polscy” posłowie o tym się nie dowiedzą...

2) Zdumienie, że „skarga jednego posła...” jest nie na miejscu. Z punktu widzenia Prawa (a nie, powszechnie stosowanego w demokracjach, Lewa) jest kompletnie obojętne, czy skargę składa jeden śmieciarz czy podpisało ją 7 milionów obywateli. Redaktorzy notatki, nieodrodne dzieci demokracji, tego najwyraźniej nie pojmują. Trybunał w tym miejscu miał rację.

3) Jest to konsekwencja przyjęcia socjalistycznego założenia, że prawa Ludziów Pracy są über alles...

4)  … a także przyjęcia, że poseł w Sejmie nie "spełnia szczytną funkcją społeczną”, - lecz po prostu „pracuje”. Dziś w Polsce wszyscy mówią, że posłowie „pracują”!! Są „posłowie zawodowi”, którzy za "swoją pracę" otrzymują „wynagrodzenie”.

5) Wreszcie: w normalnych krajach rozpatrzenie skargi niewymagającej zbierania materiału dowodowego, - czyli: kraju, w którym sędziowie są kompetentni - zajmuje, co najwyżej jeden dzień. No, - ale sędziowie też są Człowiekami Pracy, czyli robią wszystko nieśpiesznie; pensja i tak im leci. Co zrobić, by podobne absurdy się nie trafiały? Cóż: na sędziów TK wybierać ludzi bezstronnych itp. - ale również rozumiejących, że sprawy pilne należy rozstrzygać natychmiast. Zlikwidować prawa Człowieków Pracy. Zlikwidować zasadę, że poseł jest Ludziem Pracy, - czyli: wyrobnikiem, a nie (w d***kracji...) Wybrańcem L**u. Zlikwidować przy tym wynagrodzenia poselskie - dieta powinna tylko pokrywać różnicę kosztów utrzymania w Warszawie, a w rodzinnej miejscowości posła. A najlepiej: zlikwidować tę cholerną d***krację - i nie byłoby wtedy problemu. JKM

Czyżby przełom w walce o powrót do normalności? Ja bacznie obserwuję to, co się dzieje. Z tym, że mnie mało interesuje to, co powiedział p.Włodzimierz Putin, lub to za ile kupiono to-i-owo: mnie interesują rzeczy naprawdę ważne. A dla wydania opinii o stanie twierdzy nie jest ważna informacja, ile zgromadzono w niej wojska, - lecz informacja o - maleńkim, być może - pęknięciu u podstawy muru... To są rzeczy, na które zwraca uwagę fachowiec oglądający budynek. Ale większość woli na ogół gadać o śmiałej linii architektonicznej... Temat zacznę od historii. Przed kilku laty napisałem, bodaj do „Dziennika Polskiego”, felietonik, - którego nie potrafię odnaleźć w archiwum, - w którym odnotowałem ciekawą obserwację. Otóż kiedyś gazety donosiły o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy. Potem, jak komunikacja się usprawniła, sprzed kilku tygodni, potem nawet dni... Wreszcie weszła telekomunikacja - i wiadomości dostajemy po godzinie, a czasem i minucie po zajściu... Wydawałoby się, że to już koniec tego swoistego wyścigu zbrojeń. Otóż nie. Obserwuję z niejakim przerażeniem, że w gazetach coraz więcej miejsca zajmują nie wiadomości z przeszłości, - lecz „wiadomości” o tym, co zajdzie! Na konferencji w Pitigrillewie minister X przedstawi projekt... Słynna aktorka wyjdzie za mąż za... Grozi nam epidemia H1G2W3, W roku 2011 PKB Polski osiągnie poziom... I tak dalej. W wielu wydaniach „wiadomości” z przyszłości zajmują więcej miejsca, niż informacje o tym, co się wydarzyło!!! Tyle wstępu historycznego - przechodzimy do rzeczy. Jak Państwo zapewne zauważyliście, piszę zazwyczaj „Rząd” w cudzysłowie. Nie z braku szacunku czy chęci nagrywania się - lecz dlatego, że dzisiejsze „rządy” wcale nie są „rządami” - czyli władzą wykonawczą. Nie wiem, jak gdzie indziej (wiem, że w wielu krajach jest tak samo) ale w III RP „rząd” (który zresztą słusznie nie nazywa się „rządem” lecz „Radą Ministrów” - bo nie „rządzi” lecz „radzi” nad projektami ustaw!!) nie jest w ogóle władzą wykonawczą! Tę rolę pełnią podsekretarze stanu - natomiast „Rząd” to po prostu III Izba Parlamentu, mająca prawo projektowania ustaw, (nad czym głosują, - czego normalny rząd oczywiście nie robi, bo niby, dlaczego Minister Kultury i Minister Sportu mieliby przegłosować Ministra Wojny w sprawie dotyczącej Ministerstwa Rolnictwa????). W normalnym kraju rząd jest władzą wykonawczą, - czyli: ktoś-tam (Król? Rada Koronna? Parlament?) uchwala ustawy - a premier pilnuje, by ministrowie je wykonywali. Rząd w ogóle - poza momentami kryzysu - się nie zbiera!! Akty wykonawcze podpisuje premier, a kontr-asygnuje właściwy minister, - co to obchodzi resztę ministrów? Mają wykonywać to, co im Ustawodawca, względnie Sąd, nakazał - i tyle... Jak wynika z informacji: Bułgarski premier uczy ministrów mówić Nowy szef bułgarskiego rządu Bojko Borysow bije rekordy popularności, a jednocześnie zabrania swoim ministrom używać czasu przyszłego. Zamiast obiecywać, co zrobią, mają raportować wyłącznie o wykonanych zadaniach. Dawny ochroniarz i policjant, wysportowany karateka i biznesmen, który po zawrotnej politycznej karierze w lipcu wygrał wybory i został bułgarskim premierem, wpadł na kolejny szalony pomysł. - Moi ministrowie będą odtąd mówić tylko w trybie dokonanym - obwieścił w środę, kiedy informował o planach zamrożenia wzrostu emerytur, płacy minimalnej i świadczeń do połowy 2010 r. - Nie będą składać obietnic, będą raportować wyłącznie o tym, co zrobili, o spełnionych obietnicach z kampanii wyborczej. Premier zakazał też członkom rządu używania takich zniechęcających słów jak "zamrożenie" czy "wstrzymanie". Wygląda na to, że ministrowie posłuchali szefa, bo na wspólnej z nim konferencji prasowej mówili jedynie, że "poziom płac i emerytur zostaje na obecnym poziomie". Wczoraj opublikowany został raport bułgarskiej filii Instytutu Gallupa, według którego Borysow pobił wszelkie rekordy popularności i jest najsłynniejszym politykiem w historii kraju od czasu upadku komunizmu. Na początku sierpnia popierało go 64 proc. ankietowanych Bułgarów, nie ufa mu tylko 31 proc. Poprzedni rekordzista - były car i ówczesny premier Symeon Sakskoburggotski - w 2001 r. cieszył się 63-proc. poparciem. To jego ochroniarzem był w tym czasie Borysow, jednak szybko zdobył zaufanie premiera i awansował - najpierw na szefa policji, potem generała MSW, wreszcie został burmistrzem Sofii. W lipcu jego partia GERB pobiła na głowę rządzących dotąd socjalistów i wygrała wybory parlamentarne. Według miejscowych socjologów spadek poparcia premierowi może przynieść dopiero zapowiadająca się jako wyjątkowo trudna pod względem gospodarczym zima. Otóż iskierką nadziei na powrót do normalności, jest postanowienie premiera „rządu” - a może już rządu - Republiki Bułgarii, p.Bojko Borysowa. Zabronił On mianowicie ministrom używać czasu przyszłego!!! To jest naprawdę kontr-rewolucja! Oznacza, że ministrowie nie będą już mogli projektować ustaw (zajmie się tym parlament) tylko będą musieli je wykonywać - i raportować o ich wykonaniu! Mają mówić, co zrobili, co się stało, co się w ogóle dzieje. Od projektów są inni. Jak wiele razy pisałem: narciarz jest od zjeżdżania, a nie od projektowania ustawienia bramek na trasie slalomu! I p.Borysow najwyraźniej wciela tę oczywistą zasadę w życie. Co „Gazeta Wyborcza”, przyznająca, że „Nowy szef bułgarskiego rządu Bojko Borysow bije rekordy popularności” komentuje? „...wpadł na kolejny szalony pomysł. - Moi ministrowie będą odtąd mówić tylko w trybie dokonanym - obwieścił w środę, kiedy informował o planach zamrożenia wzrostu emerytur, płacy minimalnej i świadczeń do połowy 2010 r. - Nie będą składać obietnic, będą raportować wyłącznie o tym, co zrobili, o spełnionych obietnicach z kampanii wyborczej”.„Powrót do normalności” nazywa się w dzisiejszych czasach „szalonym pomysłem”. Istotnie: w domu wariatów to człowiek zdrowy na umyśle uważany jest za nienormalnego. Mam nadzieją, że p.Borysowa szybko nie zagryzą... JKM

Putin na wschodnich rubieżach imperium Przed wizytą w Polsce premier Rosji wybrał się na objazd wschodnich krańców swojego imperium. Jak powszechnie wiadomo, Włodzimierz Putin nie zna trwogi, a i Zachód, szczególnie ten bliższy, jest mu przecież nieobcy. Widocznie wolał jednak uodpornić się nieco na miazmaty wydzielane przez zgniłą - podług mniemania Moskwy - część świata i w tym celu pooglądać sobie tę zdrowszą. Przy okazji przeprowadził robocze posiedzenie „O kontroli wykonania przez organy władzy wykonawczej poleceń prezydenta Federacji Rosyjskiej i rządu dotyczących kwestii związanych z rozwojem regionu dalekowschodniego”.

Daleki Wschód na zawsze z Rosją Namiestnicy prowincji bardzo odległych od stolicy uważnie przysłuchiwali się wypowiedziom „głowy kabmina”. Tak coraz częściej media na Wschodzie nazywają Putina, przywołując tradycje bolszewickiego pastwienia się nad językiem: kabmin jest sylabowcem utworzonym z pierwszych zgłosek rosyjskiego „gabinetu ministrów”. Rosyjski lider także z mową Tołstoja się nie pieści, ale tym razem jego enuncjacje wyjątkowo kulały stylistycznie i składniowo. - Daleki Wschód, wschodnia Syberia to nie tylko skarbiec przyrodniczych zasobów Rosji, to także istotna część światowego gospodarstwa, która znajduje się i będzie znajdować się pod zwierzchnictwem Rosji - oświadczył Putin w wywiadzie telewizyjnym. Potem dodał trochę tajemniczo: - Wynikła sytuacja skłania nas do tego, aby rozwijać ten region. I nie tylko, dlatego, że obserwujemy negatywne dla nas zjawisko: wyjazdy ludności z regionu. Lecz także z tego powodu, że istnieją obiektywne czynniki, aby rozwijać ten region, gdyż bardzo aktywnie rozwija się światowa strefa azjatycko-pacyficzna. Jest ona gospodarczą przyszłością ludzkości, tak przynajmniej wygląda to obecnie. My także jesteśmy częścią tej strefy. Według agencji ITAR-TASS, premier Rosji podkreślił, że „próby włączenia Syberii i Dalekiego Wschodu w życie gospodarcze podejmowano zawsze. Były jednak one, mówiąc delikatnie, bardzo nieśmiałe”. W tym miejscu Putin, również mówiąc delikatnie, trochę rozminął się z prawdą. Budowa kolei transsyberyjskiej, zakończona w swoim zasadniczym kształcie 105 lat temu, była niezwykłym przedsięwzięciem, o następstwach ekonomicznych trudnych do przecenienia. Bez przesady można powiedzieć, że liczący ponad 9 tysięcy kilometrów kolejowy szlak to kręgosłup największego państwa świata. Warto wspomnieć, że całkowitą elektryfikację głównej linii Moskwa-Władywostok przeprowadzono zaledwie siedem lat temu. Putin wspomniał wprawdzie o kolei transsyberyjskiej, ale podkreślił, że zbudowano ją wyłącznie w zamiarach wojennych, bez oglądania się na widoki gospodarcze. To dość dziwne stwierdzenie mogłoby nawet być słuszne, ale raczej w odniesieniu do słynnej magistrali bajkalsko-amurskiej. Tę krótszą o przeszło połowę odnogę transsibu układano przez blisko pół wieku. Pierwsi pracowali przy niej jeńcy japońscy i niemieccy, jeszcze podczas trwania II wojny światowej. W nieludzkich warunkach, jakie panowały na tej budowie, śmierć poniosło przynajmniej 150 tysięcy z nich. Po śmierci Stalina realizację projektu praktycznie zarzucono, aż przypomniał sobie o nim Leonid Breżniew i posłał do pracy młodzież komsomolską. Tak przynajmniej głosiła oficjalna propaganda, bo naprawdę przy budowie kolei zatrudniano sowieckim zwyczajem także tych, którzy, gdyby dano im wybór, woleliby pracować zupełnie gdzie indziej. Krążyła wówczas w Polsce anegdota o „pociągu przyjaźni”, któremu skończyły się tory („Dalej sami zbudujecie” - informowała obsługa zaskoczonych podróżnych). W większych rosyjskich miastach działają obecnie stowarzyszenia przymusowych budowniczych BAM-u.

Droga po lodzie Putin popisał się przy okazji znajomością historii. Powiedział: - Przedtem [to znaczy do chwili zbudowania kolei transsyberyjskiej - W.G.] Rosja docierała na swój własny Daleki Wschód wyłącznie drogą morską, przez Ocean Indyjski. Wyobrażacie sobie? O jakim więc rozwoju mogła być mowa? No cóż, premier Rosji zapomniał najwidoczniej, że opisana przez niego sytuacja przyczyniła się przynajmniej do rozwoju literatury. Na poły fantastyczna relacja kupca Nikitina „Podróż za trzy morza” to jedna z pereł piśmiennictwa staroruskiego. Ale wyrzekający na zaniedbanie terytoriów wschodnich Putin miał na głowie ważniejsze rzeczy: - Dotąd brak jednolitej sieci energetycznej i jednolitego systemu gazowniczego. Daleki Wschód nie jest włączony do jednolitego systemu energetycznego kraju. Tego dotąd nie ma. Dotąd wykańczamy jeszcze drogę Czyta-Chabarowsk. Dlatego pracy jest tu bardzo wiele. To widać - ubolewał. Rzeczywiście, zwykłym samochodem osobowym z Europy nad Ocean Spokojny przez Rosję dojechać się nie da bez narażania wozu na poważną dewastację - przynajmniej ciepłą porą roku, bo zimą jest nieco lepiej, gdyż równa jak stół szosa prowadzi po zamarzniętej rzece Szyłce. Przy okazji rosyjski lider nie omieszkał poskarżyć się na własny rząd. Wspomniał, że finansowanie poszczególnych programów jest nierytmiczne, chociaż środków jest na to dosyć. Według Putina powodem są „biurokratyczne narowy, opóźnianie przetargów, niepotrzebne zwlekanie z przygotowaniem odpowiednich dokumentów itp.”. Na koniec jednak zdecydował się pogłaskać po główce swoich podkomendnych (a zatem pochwalił w ten sposób siebie samego): - To są zwyczajne, rutynowe problemy, z którymi stykaliśmy się także w poprzednich latach - powiedział. - W ogólności jednak rząd dość adekwatnie reaguje na zjawiska mające miejsce w światowej i rosyjskiej gospodarce. Odpływ ludności rosyjskiej z zaniedbanej Syberii oraz Dalekiego Wschodu to istotnie spory problem dla Kremla. U azjatyckich wrót Rosji czekają ludne Chiny i cisnący się na wyspach Japończycy. Lojalność wielu mieszkańców poza-europejskiej części Federacji Rosyjskiej wobec Moskwy jest dość względna - uważają się oni w pierwszym rzędzie za Sybiraków. Wojciech Grzelak

Rząd (PO)szuka spekulantów: Powstanie zespół do monitorowania cen! Międzyresortowy zespół będzie wyjaśniał, dlaczego w sklepach drożeją artykuły spożywcze, podczas gdy ceny produktów rolnych spadają. Zbada także, w których sektorach rynku żywnościowego powstają największe zyski. Na powołanie zespołu zgodził się szef doradców premiera Michał Boni - poinformował w czwartek minister rolnictwa Marek Sawicki, który kilka tygodni temu wnioskował do premiera Donalda Tuska o powołanie takiego zespołu. Miałby on także opracować koncepcję kodeksu dobrych praktyk istniejących między producentami a firmami zajmującymi się przetwórstwem i handlem. Sawicki przypomniał, że Komisja Europejska zaleciła państwom członkowskim, by przeprowadziły analizę relacji między producentami a firmami zajmującymi się przetwórstwem i handlem. Sprawozdania oczekuje do końca roku. Minister rolnictwa proponuje, by w skład zespołu weszli wiceministrowie z resortów: gospodarki, finansów, skarbu państwa, rolnictwa oraz wiceprezes UOKiK. Zdaniem Sawickiego, należałoby też przyjrzeć się praktykom sieci handlowych, które “żądają kilkudziesięciu dodatkowych opłat za wprowadzenie towaru do sprzedaży”. Sawicki zwrócił się do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK), by zbadała, czy dodatkowe opłaty w supermarketach są zgodne z prawem czy nie. Pomysł nie jest nowy. Polecamy poniższy filmik o “Specjalnej Komisji do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Społecznym”. Blazej Gorski

Głodni muszą być! Młode pokolenie zapewne nie wie, co to jest „zecer” (od „setzen” - „usadawiać”). Otóż był to taki facet (kobiet do tego zwodu nie brano, bo praca przy ołowiu może źle się odbić na zdrowiu kobiety i jej potomstwa), który mozolnie wybierał odlane właśnie z ołowiu literki z kaszty, i ten justunek wstawiał na szpalty, ze szpalt zestawiał kolumny, które potem szły na maszynę drukarską. Zecerzy byli wyjątku wysoko kwalifikowanymi pracownikami, zarabiali spore pieniądze - i było ich bardzo dużo, bo każdą gazetę i książkę musiało złożyć kilku zecerów. I - proszę Państwa: dziś nie ma zecerów! Gdy po oddaniu przez „komunę” władzy tej bandzie socjalistów zaczynałem wydawać tygodnik „Najwyższy CZAS!” składali go jeszcze zecerzy - podobnie jak wszystkie gazety i książki w Polsce. Nie minęło kilka lat, a wprowadzenie komputerów spowodowało całkowity zanik zawodu zecera. Niemal z roku na rok dziesiątki tysięcy wąsko wykwalifikowanych mężczyzn straciło pracę - i musieli się przekwalifikowywać. Czy ktoś z Państwa pamięta jakiekolwiek protesty? Jakieś strajki zecerów - i strajki popierające pracowników drukarń? Jakieś protesty i oblężenia Ministerstwa Kultury? Nie - nic, kompletnie NIC się nie działo. Ta rewolucja zaszła w zupełnym spokoju. To proszę mi wytłumaczyć, dlaczego mamy się teraz przejmować stoczniowcami? Jak nie ma zapotrzebowania na statki, to trzeba zamknąć interes (czyli stocznie) i wziąć się do innej roboty. Parówki sprzedawać, drewno na kominki łupać… O… JE Marek Sawicki właśnie mówi, że pośrednicy w handlu żywnością za dużo zarabiają. To niech jeden stoczniowiec z drugim weźmie na kredyt używaną półciężarówkę i robi konkurencję tym pośrednikom. Jeśli - zdaniem p. Ministra, pośrednicy zarabiają na tym takie bajońskie sumy, to niech ten stoczniowiec zarobi ćwierć tego - a po roku zarobi już połowę… nie, więcej nie - bo w wyniku tej konkurencji spadną również zarobki tych starych pośredników, rolnicy zarobią więcej, żywność stanieje… Pod warunkiem, oczywiście, że „Rząd” nie będzie tych stocz… pardon: już nie „stoczniowców”, bo „stoczniowiec” to facet pracujący w stoczni - a skoro stoczni już nie ma, to „stoczniowiec” z tą samą chwilą przestaje być „stoczniowcem”! A więc: pod warunkiem, że tzw. Rząd nie będzie tych facetów dofinansowywał jakimiś odprawami, zasiłkami dla bezrobotnych itd. Głodni muszą być! Jak będą głodni, to zaraz przyjdą im do głowy pomysły, jak zarabiać pieniądze. Głód to najlepszy doradca. Jak mi oburzeni „stoczniowcy” oświadcza, że oni chcą nadal być stoczniowcami, bo trasowanie ciężkich blach na kadłuby to jest ich umiłowane zajęcie - to trzeba im odpowiadać, że składanie czcionek było umiłowanym zajęciem zecerów - i byłoby kompletna niesprawiedliwością, by zecerów pozbawić umiłowanej pracy ot, tak - a dla stoczniowców zastosować jakieś specjalne, faworyzujące ich przepisy. Nie widzę najmniejszego - powtarzam: najmniejszego - powodu, by uczciwie handlująca na „Burku” kobieta musiała w podatkach dopłacać do fanaberii stoczniowców. Ani zresztą do jakichkolwiek fanaberii. Zgoda: w Niemczech stoczniowcom dopłacają - i właśnie, dlatego w Niemczech jest recesja na 6% rocznie - a w Polsce, jako w jedynym kraju euro-sojuza, gospodarka ma dodatnie wyniki. Bo w Polsce się dopłaca względnie mało. Gdybyśmy jeszcze przestali dopłacać do innych deficytowych interesów, jako to np. koleje - to byśmy mieli tempo wzrostu rzędu 15% i w ciągu 10 lat bylibyśmy najbogatszym krajem Europy. Ale w tym celu trzeba przestać przy pomocy podatków tępić tych, którzy pracują - a przy pomocy dotacyj, subwencyj i zasiłków dla bezrobotnych nagradzać tych, którzy pracować nie chcą bądź nie umieją. Jak nie umieją - to niech się nauczą! To jest ich problem - a nie „problem społeczny”. Jeśli przy tym będą przymierać głodem - to też ich problem. Ewentualnie zajęcia dla różnych chrześcijańskich fundacyj wydających bezpłatne zupy. To nie jest zajęcie dla państwa, - które powinno wreszcie zająć się poważniej sądownictwem, wojskiem, policją… JKM

Cisza przed burzą Wydaje się, że mamy typowy wakacyjny sezon ogórkowy. W telewizjach i gazetach na pierwszy plan wysuwane są typowo letnie tematy. Niby nic szczególnego się nie dzieje. Rządzący krajem odpoczywają, a życie polityczne uległo spowolnieniu. Lecz to jest pozór, cisza przed burzą. Stratedzy nie mają bowiem urlopu, bo tak naprawdę jest to czas przygotowania do bardzo gorącego sezonu politycznego, którego stawką jest pełnia władzy w Polsce.Za rok mamy wybory prezydenckie i samorządowe. Niedługo potem parlamentarne. Nie jest jeszcze znany ich termin, ale wszystko wskazuje na to, że odbędą się wcześniej niż jesienią 2011 r., tak jak przewiduje Konstytucja. Najważniejsze środowiska polityczne już dawno zapowiedziały skrócenie kadencji i przeprowadzenie wyborów wiosną 2011 roku. Chodziło o to, żeby spory polityczne i kształtowanie się nowego rządu nastąpiło przed czasem, w którym Polska obejmie prezydencję w Unii Europejskiej (drugie półrocze 2011 r.), tak by kampania wyborcza nie rzutowała na jakość naszego przewodnictwa. Te zapowiedzi pojawiły się wiele miesięcy temu, kiedy jeszcze nie było powszechnie wiadomo, że pojawi się kryzys. Dziś wiemy, że kłopoty gospodarcze odczuwa również nasz kraj i skala tych problemów ma coraz większy wpływ na życie polityczne i kondycję układu rządzącego Polską. Wszystko to razem może oznaczać konieczność jeszcze większego przyspieszenia kalendarza wyborczego. Kto wie, czy do wyborów parlamentarnych nie dojdzie przed wyborami prezydenckimi? Nie przypadkiem w lipcu zaczęło "trzeszczeć" w koalicji. A to za sprawą wicepremiera Waldemara Pawlaka, który ujawnił publicznie sondażowy styl uprawiania polityki przez liderów PO i dał do zrozumienia, że koalicja rządowa nie musi trwać za wszelką cenę. Szef PSL cierpliwie czekał i znosił nie najlepsze traktowanie ze strony silniejszej PO, ale w końcu uznał, że zbliża się finał rozgrywki i nadszedł już czas, by dać publicznie wyraźny sygnał, że ludowcy nie dadzą się zmarginalizować i będą aktywnie uczestniczyli w głównym nurcie wydarzeń. Donald Tusk ma trudny orzech do zgryzienia. Nasilający się kryzys gospodarczy i zatajany przed społeczeństwem rzeczywisty stan finansów publicznych, a także perspektywa ewentualnego upadku jego rządu, (co wiązałoby się automatycznie ze znacznie większym od planowanego przez strategów PO przyspieszeniem wyborów parlamentarnych) osłabiłyby szanse obecnego premiera na prezydenturę, która jest głównym celem jego działania.

Nieustanna kampania wyborcza Koncentracja wydarzeń i nieoczekiwane, niekontrolowane przyspieszenie rozgrywki jest ryzykowne zwłaszcza dla tych, którzy chcieli zyskać jak najwięcej, a przy nieoczekiwanym obrocie sprawy mogą najwięcej stracić. W takiej sytuacji powoli zaczyna się znajdować Donald Tusk i Platforma Obywatelska. Przedstawiciele tego środowiska nie ukrywali i nadal nie ukrywają, że celem ich działania jest zdobycie pełni władzy w Polsce, a więc urzędu prezydenta, samodzielnie formowanego rządu i dominacji w samorządach. Strategia PO polega na nieustannej kampanii wyborczej Donalda Tuska i temu zostało całkowicie podporządkowane działanie rządu i partii. Bagatelizowano kryzys, a załamanie budżetu zamiatano pod dywan przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Po wyborach pojawia się więcej prawdziwych informacji na temat złej sytuacji gospodarczej. Rząd w końcu zdecydował się na nowelizację budżetu, o którym od początku było wiadomo, że jest "wzięty z sufitu", i postanowił zwiększyć deficyt budżetowy, za co - jako "przejaw nieodpowiedzialności" - jeszcze niedawno totalnie krytykował opozycję, gdy ta od dawna to postulowała. Paradoksem jest, że liberałowie z Platformy nie wykluczają podwyżki podatków dla najbogatszych, które obniżyło Prawo i Sprawiedliwość odwołujące się do haseł solidaryzmu społecznego. Taktyka PO polega na tym, żeby wszystkie złe wiadomości "upchnąć" jeszcze w tym roku, licząc na "cud", że już w przyszłym roku widoczne stanie się wychodzenie z kryzysu. Dlatego stratedzy Platformy - pomni niedoszłego zwycięstwa, które przeszło im koło nosa w 2005 r., gdy sondaże dawały zwycięstwo Tuskowi, a jednak przegrał on z Lechem Kaczyńskim w drugiej turze - arzą, aby wybory prezydenckie zostały rozstrzygnięte w pierwszej turze. Boją się jak ognia wyborów dwuetapowych, w których następuje przerzucanie głosów. Dmuchając zatem na zimne, starają się neutralizować wszelkie potencjalne niebezpieczeństwo. Dlatego, wydawałoby się, że nieoczekiwanie, a jednak z premedytacją, rząd zajął się promowaniem Włodzimierza Cimoszewicza, potencjalnego mocnego kandydata lewicy w wyborach prezydenckich 2010 r. na funkcję sekretarza Rady Europy. Przełożenie ostatecznych rozstrzygnięć z wyborem na tę funkcję na jesień jest na rękę PO, bo jeśli Cimoszewicz nie otrzyma tego prestiżowego stanowiska, będzie miał mniej czasu na swoją ewentualną kampanię prezydencką. Realizacja tej strategii początkowo nie natrafiała na trudności. Błędy PiS w roli oponenta powodowały reakcje u wielu wyborców: już lepiej niech rządzi PO wobec perspektywy powrotu do władzy Jarosława Kaczyńskiego i jego partii. Podziały na lewicy, która zapadła na chorobę prawicy z minionej dekady - budowania jedności przez podziały oraz, jak się wydawało, udana próba sprowadzenia PSL do roli przystawki, dawały liderom Platformy wymarzony komfort rządzenia. Wybory do Parlamentu Europejskiego zamroziły obecny układ sił i nie zmieniły dynamiki wydarzeń. Platforma je bezapelacyjnie wygrała, choć nie tak spektakularnie, jak zapowiadały sondaże. PiS - zgodnie z przewidywaniami - zyskało drugi wynik, ale jednak procentowo niższy niż w wyborach parlamentarnych 2007 roku. SLD (Lewica) i PSL potwierdziły swój stan posiadania. Partie pozaparlamentarne, tak bardzo solidarnie zwalczane przez PO i PiS, nie zdołały pokonać 5-procentowego progu wyborczego i nie wzięły udziału w podziale mandatów. W tych wyborach po raz kolejny okazało się, że system czteropartyjny jest hermetyczny i obecna korporacja polityczna jest zamknięta dla środowisk pozaparlamentarnych przez sposób finansowania partii politycznych i ordynację wyborczą.
W ten sposób po wyborach do PE nic się nie zmieniło. W Polsce ustabilizował się "system niemiecki" z dwiema głównymi partiami (dużą PO i średnim PiS) oraz dwoma mniejszymi ugrupowaniami SLD (Lewica) oraz PSL. Mimo półtorarocznych rządów wyborcy nie zniechęcili się do PO i partia ta ciągle cieszy się wysokim poparciem. Jednak, ponieważ sprawowanie władzy zawsze "zużywa" rządzących, na dłuższą metę ta sytuacja jest dla Platformy niekorzystna. To trochę jak w długodystansowym biegu, lepiej nie prowadzić od pierwszego okrążenia, by nie osłabnąć na finiszu, tylko odpowiednio gospodarować siłami i końcówkę rozegrać na swoją korzyść. Innymi słowy, lepszy jest "kontrolowany" odpływ wyborców niż perspektywa skokowego załamania. Obecnie, zatem toczy się gra na czas, w której chodzi o to, by osłabienie notowań PO i Donalda Tuska nie nastąpiło zbyt gwałtownie przed wyborami prezydenckimi.

Upadek mitów Ponieważ kumulacja dynamiki zdarzeń, która jest oczywista, została odłożona w czasie i może się wymknąć spod kontroli, jest to niekorzystne dla PO i stwarza szersze pole gry dla PSL i opozycji. To poszerzenie pola manewru zaczyna już być zauważalne. Ostatnie miesiące okazały się - mimo wrażenia dominacji i ciągłego medialnego umacniania pozycji - nie najlepsze dla Platformy Obywatelskiej. Partia ta, która ma opinię formacji znakomicie potrafiącej w swoich działaniach wykorzystywać socjotechnikę i PR, straciła czujność. Zaczęła być zbyt pewna swego i popadła w rutynę, a poza tym im dłużej rządzi, tym bardziej się zgrywa i obnaża swą twarz. Jak zauważyła Joanna Lichocka, w ostatnim czasie upadły dwa mity. Fiasko prac sejmowej komisji specjalnej ds. tak zwanych nacisków - mającej uprawdopodobnić jedną z głównych antypisowskich tez propagandowych o wykorzystywaniu przez partię Jarosława Kaczyńskiego, gdy była u władzy, aparatu państwa, w tym prokuratury i służb specjalnych, do pozaprawnych działań - oraz zakończenie na niczym szumnego śledztwa w sprawie laptopa Zbigniewa Ziobry podważyły wiarygodność i rzetelność PO, której czołowi politycy rzekome nadużycia władzy przez PiS przedstawiali publicznie jako oczywisty fakt. Drugi mit, który upada w ostatnim czasie, to mit o profesjonalizmie rządzenia PO. Nieodpowiedzialne i dyletanckie działania ministra finansów, który nie panuje nad budżetem państwa i wmawia opinii publicznej, że czarne jest białe, czy przywłaszczenie przez rząd Donalda Tuska pomysłu Andrzeja Leppera (o którym liderzy PO wypowiadali się z pogardą), by ratować budżet państwa, zabierając zysk NBP, to żenujące widowisko. Minister Skarbu Państwa sprzedaje enigmatycznemu inwestorowi stocznię szczecińską, której rząd nie jest właścicielem w świetle prawa. To tak jakby Onufry Zagłoba sprzedawał jako swoje Niderlandy, a kupującymi byli Marsjanie. Sprawa zastanawiającego użyczenia domu przez niemieckiego biznesmena rzecznikowi rządu i niejasności z tym związane to kolejny przykład "profesjonalizmu" rządzenia i standardów (ulubione słowo premiera) w życiu publicznym. Poza tym Platforma Obywatelska po kolei zaczęła zrażać do siebie środowiska i grupy społeczne, dzięki którym utrzymywała pozycję lidera. A więc establishment naukowy za zapowiedzi minister Kudryckiej zmiany systemu nadawania stopni naukowych i eksperymentów w dziedzinie finansowania nauki i szkolnictwa wyższego. Środowisko medyczne oraz szerokie kręgi społeczne za nieumiejętność przeprowadzenia operacji uzdrowienia służby zdrowia. Stoczniowców za wywieszenie białej flagi przed Brukselą i faktyczną zgodę na likwidację przemysłu stoczniowego. Środowiska twórców kultury za słabość polityki kulturalnej państwa i nieodpowiedzialną ustawę medialną. Ludzi młodych za pakiet antykryzysowy, który na rynku pracy pogarsza ich sytuację. Środowisko wiejskie za straszenie likwidacją KRUS i wprowadzeniem podatków, służby mundurowe za próby likwidacji przywilejów emerytalnych. Szumne zapowiedzi budowy dróg ekspresowych i autostrad okazały się bez pokrycia, co w okresie wakacyjnym szczególnie irytuje miliony polskich kierowców doświadczających na własnej skórze "cudów" Tuska. Co prawda jeszcze nie jest zauważalny w sondażach odpływ wyborców od PO, ale tendencja spadkowa już się zaczęła. Opinia publiczna jeszcze nie dostrzega negatywnych aspektów rządów Platformy, lecz je coraz bardziej intuicyjnie wyczuwa. Niezadowolone z PO jest także środowisko dawnych (i obecnych?) służb specjalnych, czyli ludzi, którzy doskonale zdają sobie sprawę z faktycznego stanu państwa. Otwartym jest pytanie, jaka będzie dynamika tego zjawiska i kto na tym najwięcej skorzysta.

Odwrócenie sojuszy Niezadowolenie służb zakomunikował opinii publicznej gen. Gromosław Czempiński, były oficer SB i były szef Urzędu Ochrony Państwa, który jawnym tekstem zasugerował, że przedstawiciele służb brali udział w powstaniu Platformy Obywatelskiej. Obecnie przeżywają coś na kształt rozczarowania. Nie przypadkiem wspierają wymierzone w PO działania Pawła Piskorskiego, który przy pomocy Stronnictwa Demokratycznego - dysponującego obecnie minimalnym poparciem społecznym, ale za to sporym majątkiem z czasów PRL - próbuje rozsadzić PO. Lansuje Andrzeja Olechowskiego jako kandydata na prezydenta, co wywołało duże zdenerwowanie wśród liderów PO. W 2000 roku Olechowski osiągnął drugi wynik w wyborach prezydenckich, a następnie został jednym z "ojców założycieli" PO. Ewentualny start Olechowskiego niewątpliwie odciągnie wielu wyborców od Tuska i spowoduje konieczność drugiej tury, czego, jak już wspomniano, stratedzy PO za wszelką cenę starają się uniknąć. Jak wiadomo, Olechowski w swoim oświadczeniu lustracyjnym przyznał się do współpracy ze służbami specjalnymi PRL (Departament I MSW) właśnie wtedy, gdy pracował w instytucjach międzynarodowych. Już mniej wiadomo, że Olechowski nosił pseudonim "Must", a jego oficerem prowadzącym był Gromosław Czempiński, o czym po raz pierwszy pisał bodaj w połowie lat 90. płk Henryk Bosak, który wciągał do służby Gromosława Czempińskiego, peerelowski funkcjonariusz służb specjalnych w beletryzowanej książce "Rezydent z Genewy". Część środowiska dawnych służb jest najwyraźniej niezadowolona z PO, zdaje sobie sprawę ze zbliżającego się przesilenia i szuka "konstruktywnych" dla siebie scenariuszy na przyszłość. Wobec nadchodzących wydarzeń chce odgrywać rolę języczka u wagi. Czeka na rozwój sytuacji i to, kto im więcej zaoferuje w zamian za poparcie. Ponieważ część środowisk medialnych jest powiązana ze środowiskiem służb, więc nieprzypadkowo od czasu do czasu w niektórych gazetach czy telewizjach pojawiają się krytyczne materiały np. o poszczególnych ministrach z gabinetu Donalda Tuska. Świadczą one o tym, że również część popierających PO środowisk medialnych artykułuje swoje niezadowolenie i zapewne brak wywiązania się z przyjętych zobowiązań. Analizując objawy słabnięcia PO, trzeba wspomnieć o sprawie, która jest mało istotna dla opinii publicznej, ale niebagatelna dla środowiska polityków. Bardzo wiele krwi psują: arogancki styl rządzenia Platformy Obywatelskiej i wycinanie z szeroko rozumianego życia publicznego osób niezwiązanych z formacją Donalda Tuska oraz ogromna zachłanność na wszelkie funkcje i stanowiska zależne od rządu. Działacze PiS, SLD i PSL już wiedzą, że gdyby PO zrealizowała swój scenariusz i zdobyła pełnię władzy w państwie, oznaczałoby to dla pozostałych partii i środowisk politycznych ich całkowitą marginalizację. Styl uprawiania polityki na zasadzie "zwycięzca bierze wszystko" odgrywa obecnie rolę katalizatora zjawiska polegającego na odwróceniu sojuszy. Powoduje, że pozostałe partie parlamentarne "ponad podziałami" zaczynają zacieśniać współpracę przeciwko Platformie Obywatelskiej. Dopóki PO miała pełnię siły, to co najwyżej szeptano po kątach, natomiast teraz nabrano śmiałości. Sytuacja przypomina bajkę o pięknym ptaku, który był tak wspaniały, że wszystkie koguty czuły przed nim respekt. Po jakimś czasie piękny ptak zgłodniał i gdy wrzucono do klatki karmę, rzucił się na nią z prostackim łakomstwem. Nimb niezwykłości prysł i koguty zadziobały pięknego ptaka. Lipcowe wypowiedzi wicepremiera Pawlaka świadczą, że PSL zaczyna grać na dwa fronty, formalnie jest w koalicji rządzącej, ale źle traktowany przez znacznie silniejszą dziś PO jest otwarty na dialog z prezydentem Kaczyńskim oraz opozycją. Ludowcy są tzw. partią obrotową. Mogą się układać zarówno z prawicą, jak i lewicą. Tworzą koalicję z PO, ostatnio zacieśnili kontakty z PiS, a z SLD już dwukrotnie wspólnie rządzili krajem. Waldemar Pawlak długo czekał na odpowiednią chwilę, ale obecnie ma komfortową sytuację, bo już wie, że żaden przyszły rząd w tym czy w następnym parlamencie nie powstanie bez udziału PSL. Obszarem, który stanowi swoisty poligon doświadczalny dla testowania porozumienia wszystkich przeciwko PO, stała się ustawa medialna.

Podwójne weto PO już dwukrotnie podjęła próbę zmiany ustawy medialnej. Już za pierwszym razem - w 2008 roku - arogancja Platformy i zrażenie SLD spowodowały, że weto prezydenta okazało się skuteczne. Prezydent w maju ubiegłego roku zawetował ustawę, ponieważ w jego opinii naruszała ona równowagę medialną oraz znacząco utrudniała wypełnianie przez media misji publicznej. Projekt umożliwiał bowiem odwołanie członków zarządów mediów publicznych przez ministra skarbu, a także przekazanie części obecnych kompetencji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji do Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Krytycy ustawy zwracali również uwagę, że nowelizacja ustawy medialnej zaproponowana przez PO oznacza zanik mediów publicznych oraz prowadzi do bezpośredniego uzależnienia szefostwa radia i telewizji od rządu. Ponadto jej wejście w życie to oddanie całego rynku mediów elektronicznych nadawcom komercyjnym oraz międzynarodowym korporacjom medialnym. Grzegorz Napieralski, szef SLD, po fiasku rozmów z PO w sprawie ustawy medialnej głosił tezę, że Platforma chce rękami lewicy posprzątać bałagan po PiS, Samoobronie i LPR. Przy tym deklarował, że Sojuszowi zależy na mediach silnych, stabilnych finansowo i dalekich od wpływów politycznych. Tymczasem ustawa wprowadza niebezpieczne uzależnienie mediów od rządu i pokazuje, jakie są intencje jej pomysłodawców. Chodzi o opanowanie mediów i zastąpienie PiS, LPR i Samoobrony swoimi ludźmi. Ostatecznie, jak wiadomo, weto - dzięki głosom SLD - zostało podtrzymane i ustawa trafiła do kosza.
Wydawało się, że pomni tego doświadczenia politycy PO w pracach nad kolejną ustawą medialną będą się starali stworzyć szersze porozumienie w sprawie jej przyjęcia i dogadać się z SLD. Trwały wielomiesięczne konsultacje - choć owocem tego porozumienia jest wyjątkowo zły i szkodliwy projekt - i wyglądało na to, że tym razem jednak się uda. Ustawa wyszła z Sejmu mniej więcej w wersji uzgodnionej między PO, PSL i SLD, ale w Senacie zaczęły się schody. Nieoczekiwanie senatorowie PO znieśli ustawowe minimum finansowania mediów publicznych z budżetu państwa i tym samym złamali jedno z głównych postanowień porozumienia, co SLD odebrało jednoznacznie jako wypowiedzenie wspólnych uzgodnień. Odbyły się nerwowe konsultacje, w wyniku, których przedstawiciele Platformy stwierdzili, że zaszło nieporozumienie i w Sejmie zostanie przywrócony pierwotny kształt ustawy. Tymczasem nieoczekiwanie głos zabrał premier Tusk i stwierdził, że w dobie kryzysu nie stać państwa na gwarantowanie mediom publicznym stałego poziomu dotacji budżetowej. Sejm podtrzymał wersję senacką. SLD po raz drugi poczuł się oszukany. Prezydent po szerokich konsultacjach zawetował i tę ustawę. Postawa PO i niepoważne traktowanie SLD skłoniły to środowisko do zacieśnienia współpracy z przeciwnikiem "symbolicznym", czyli prezydentem oraz Prawem i Sprawiedliwością. Współpraca ma charakter - jak to zauważył znany z antykomunistycznych poglądów senator PiS Zbigniew Romaszewski - "sojuszu taktycznego". Polega on na zakulisowym porozumieniu polityków obu środowisk, do którego oficjalnie nikt się nie przyznaje. Politycy wiedzą, bowiem doskonale, że twardy elektorat PiS jest nastawiony antykomunistycznie, a twardy elektorat SLD jest nastawiony antypisowsko. Współpraca obu środowisk nie zostanie zrozumiana i może wzbudzić niezadowolenie wyborców, więc lepiej głośno o niej nie mówić. Na ten nowy sojusz życzliwym okiem patrzą ludowcy. Waldemar Pawlak jest częstym gościem w Pałacu Prezydenckim. PSL dowartościowane przez relatywnie niezły dla nich wynik eurowyborów jest najwyraźniej zmęczone trudną koalicją z PO i tradycyjnie broni mediów publicznych. Po cichu trwały przygotowania do "spisku", który miał polegać na tym, żeby doprowadzić do odrzucenia sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przez Sejm (Senat już to uczynił), a wtedy sprawozdanie odrzuciłby prezydent. W takiej sytuacji, gdy trzy organy wyłaniające KRRiT nie przyjmują jej sprawozdania, z mocy obowiązującego prawa następuje jej rozwiązanie. Pod rządami obecnej ustawy jest dokonywany wybór nowej Rady, w której prezydent mianuje dwóch jej członków, Sejm głosami trójporozumienia: PiS - SLD - PSL wybrałby dwóch, jednego wskazanego przez ludowców, drugiego przez lewicę, a Senat, w którym PO ma bezwzględną większość, wskazałby swojego kandydata. Tym sposobem powstałby układ doskonale zbilansowany. Trójporozumienie PiS - SLD - PSL miałoby, bowiem całkowitą kontrolę nad sytuacją (do kworum i podejmowania decyzji potrzebne są cztery głosy), PiS wiedziałoby, że nie może zostać zmarginalizowane, (bo bez dwóch głosów prezydenta KRRiT nie mogłaby podjąć żadnej uchwały), PO byłaby zmarginalizowana i nawet gdyby się dogadała z PiS, to i tak PSL i SLD mogłyby blokować działania Rady. Ta nowa KRRiT podzieliłaby tort medialny, czyli solidarnie i "ekumenicznie" powołałaby rady nadzorcze w mediach publicznych.

Ucieczka do przodu "Spisek" został jednak zdemaskowany i marszałek Komorowski przesunął rozpatrzenie dorocznego sprawozdania KRRiT na wrzesień, a wicepremier Pawlak otrzymał od Donalda Tuska męskie ostrzeżenie za flirtowanie z opozycją. Szef PSL nie pozostaje dłużny i od lipca konsekwentnie dystansuje się od PO, krytykuje rząd, ostatnio za nieprzemyślaną i szkodliwą prywatyzację. W tej sytuacji zacieśniła się współpraca PiS - SLD. Obecna KRRiT wybrała nowe rady nadzorcze w mediach publicznych składające się z osób kojarzonych z PiS i SLD. Ludowcy w tym rozdaniu nie uczestniczyli, ale rozwój sytuacji przyjęli ze zrozumieniem. Wśród liderów PO coraz bardziej zaczyna dojrzewać koncepcja, czy wobec coraz gorszej sytuacji gospodarczej i przetasowań politycznych nie lepsze byłoby sprowokowanie PSL do wyjścia z koalicji i doprowadzenie do jak najszybszych wyborów parlamentarnych. W ten sposób PO dokonałaby manewru ucieczki do przodu, czyli jeszcze na fali spadających, ale jeszcze dobrych wyników sondaży miałaby szanse osiągnąć przyzwoity wynik wyborczy. Poza tym wybiłaby z rytmu konkurencję polityczną, która swoje działania zaprogramowała na naturalny kalendarz wyborczy."Koalicja medialna" jest testem sprawdzającym, na ile niedawni przeciwnicy polityczni są zdolni do wspólnego działania. Pozytywny wynik testu może być zaczątkiem znacznie głębszej współpracy. PSL pozostaje w odwodzie. Odwrócenie sojuszy, czyli wspólne działanie wszystkich przeciwko PO i być może upadek obecnej koalicji rządzącej, może nawet doprowadzić do powstania przejściowego rządu bez udziału Platformy. Wrześniowe głosowania nad wetem prezydenta do ustawy medialnej i nad dorocznym sprawozdaniem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji mogą zatem oznaczać nowe otwarcie. Jan Maria Jackowski

05 września 2009 Łysych pokryć papą....0x01 graphic
Już od 22 września  obecnego roku wchodzi w życie kolejna ustawa, która ma nam zrobić dobrze, jak to w socjalizmie demokratycznym, tym razem w sferze  własności dotyczącej posiadania rowerów i motorowerów.

Właściciele wyżej wymienionych będą mieli rok czasu, bo tyle im daje  socjalistyczna  Platforma Obywatelska, opowiadająca naokoło, że jest liberalna, na wykonanie obowiązkowych badań dotyczących sprawności jednośladów., tzw. przeglądów. Opłata za tzw. przeglądy to jest oczywiście  nic innego jak kolejny podatek nakładany na posiadaczy pojazdów, którymi człowiek zwykł był poruszać się w  obecnie, bardzo zdynamizowanym świecie. Bo przecież normalny człowiek zanim wsiądzie na rower przynajmniej sprawdzi, czy koła , łańcuch i kierownica są w porządku i że można jechać.  No i czy powietrze jest w kołach. Teraz będzie musiał się udać raz w roku, do wyspecjalizowanej stacji obsługi rowerów, żeby otrzymać potwierdzenie, że przydatność ruchowa roweru jest na poziomie zadowalającym, zadowalającym władzę publiczną. Ale jak widać władza publiczna wybierana demokratycznie, wiecznie nie jest zadowolona ze stanu bezpieczeństwa swoich poddanych, czyli „ obywateli”, więc wymyśla- na ogół pod dyktando komisarzy europejskich- jak  tu nam to bezpieczeństwo poprawić. Do opodatkowania pozostaną jeszcze quady, łyżwy , sanki, hulajnogi… no i fury z sianem. No i  potrzebne są obowiązkowo, obowiązkowe ubezpieczenia od poruszania się na rowerach i motorowerach. A   później  cały pomysł z obowiązkowymi ubezpieczeniami  przerzucą socjaliści na quady, łyżwy, sanki, hulajnogi… no i fury z sianem. Trzeba będzie też ogłosić amnestię dla tych wszystkich, których minister Zbigniew Ziobro  z Prawa i , że tak powiem Sprawiedliwości  Społecznej ,zamknął w tiurmach na rok , za jazdę na rowerach „ po pijanemu”. Niech sobie szybciutko porobią przeglądy rowerów, żeby następnym razem ich nie powsadzali za brak dokumentu państwowego dotyczącego sprawności  łańcucha, opon , piast… No i koniecznie , żeby nie było niedopuszczalnych luzów w kierownicy. Wielki luz- wielka śmierć! W przypadku na przykład zderzenia z TIR-em. Potrzebne będą w przyszłości oczywiście, tak jak w przypadku samochodów kontrole wybiórcze, tak jak w przypadku samochodów ciężarowych, które podlegają  Samochodowej Inspekcji  Drogowej, której zadaniem jest wykończenie polskich przedsiębiorców , a na razie obskubywanie ich z pieniędzy, bo dziura budżetowa i tak dalej.. Taka Rowerowa Inspekcja Drogowa kontrolowałaby rowerzystów  także na ścieżkach rowerowych, bo przecież rower musi być spawany, pardon sprawny, nasmarowany i przygotowany do obecności na ścieżkach rowerowych publicznych. W tym celu wybuduje się więcej ścieżek rowerowych, szczególnie na wsiach i w małych miasteczkach, bo tam najłatwiej złapać rolnika jadącego na rowerze bez przeglądu, bo niektórzy starsi mieszkańcy pamiętają, że nawet za rządów  Adolfa Hitlera nie było obowiązkowych przeglądów rowerów, na a teraz w „ wolnej III Rzeczpospolitej” nie ma ich na pewno. Tak sobie zapewne myślą rolnicy, którzy często nie oglądają i nie słuchają komunikatów z frontu walki z wolnością obywatelską, z wolnością człowieka, z jego niezależnością od państwa. Przekonają się przy pierwszej okazji, gdy Patrol Obywatelski i Rowerowy zażąda od niego potwierdzenia słuszności leninowskiej tezy,  że człowiekowi należy ufać, ale i go kontrolować. Żeby nie zgłupiał od tej wolności, która jest największym wrogiem socjalistów. No i nie daj Boże, żeby nie miał niewymienionych opon z letnich na zimowe.. Wtedy kara będzie na wysokości wielkości więziennej celi, razem z elektroniczną bransoletką , w którą zaopatrzeni będą wszyscy ci, którzy wyszli z więzienia jadąc na rowerach po wypiciu piwa. Prawdziwi przestępcy będą cieszyli się zasłużona wolnością , jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym i tak dalej. Elektroniczne bransoletki lansował  minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednym -pan minister Zbigniew  Ziobro, a potem  kontynuował pan minister Zbigniew Ćwiąkalski związany z Platformą Obywatelską.  W gestii  ministra sprawiedliwości w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości podlegają i sędziowie i prokuratorzy. Dwie grupy w jednym. A do tego minister sprawiedliwości jest  posłem władzy ustawodawczej i jest w rządzie jako władza wykonawcza.. Czy rozumiecie państwo, że  te wszystkie trzy władze  , zgodnie z zasadą  trójpodziału władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej pozostają w jednej- że tak powiem kupie? Tak jak w  dawnym ZSRR, którego już nie ma, ale duch prawa sowieckiego pozostał. Podobnie z jego literą. Do tej pory, rowery i motorowery pozostawały poza jurysdykcją państwa, ale jak to w socjalizmie, władza nie może dopuścić do tego, żeby jakikolwiek fragment naszego życia pozostawał poza  kontrolą  coraz bardziej wszechobecnego państwa. Bo „wolność - to niewola, ignorancja to siła, wojna to pokój”- powtarzając  George'a Orwella. Bo u Orwella było Ministerstwo Prawdy, na której to” piramidzie z lśniącego białego betonu, pnącego się tarasami na wysokość trzystu metrów”- były właśnie te hasła. Przypomnę , że jeszcze były Ministerstwo Pokoju, Ministerstwo Miłości i Ministerstwo Obfitości. Dzisiaj oprócz tych ministerstw mamy jeszcze 23 inne…. Na przykład tak śmieszne jak Ministerstwo Gospodarki, może to jest właśnie Obfitości, tego się nie dowiemy, bo autor „Roku 1984” już nie żyje, a szkoda, bo naocznie przekonałby się jak daleko  urzeczywistniała się wizja, którą opisał… Właśnie podczas pokoju w Afganistanie zginął kolejny żołnierz, który pojechał nie na wojnę, ale na „ misję”. Polska w dalekim Afganistanie ma wielką misję , tak jak kiedyś na San Domingo. Rosomak wjechał na minę” domowej roboty”, jak podała propaganda wojenna, ale pamiętajmy, że pierwszą ofiarą  każdej wojny jest prawda, ale skoro to nie jest wojna, to co jest pierwszą ofiarą pokoju.??? Zabity żołnierz? I strach pomyśleć, co by się stało, gdyby  rosomak wjechał na minę, nie „ domowej roboty”, ale wyprodukowanej w fabryce zbrojeniowej, na przykład w Izraelu, bo pan minister Klich z Platformy Obywatelskiej, zlecił wykonanie pięciu osłon dla rosomaków w Polsce ,w Stalowej Woli, a pozostałe osłony mają  dla rosomaków być wykonane w Izraelu(???). Nie mam pojęcia czym kieruje się pan minister Klich, ale  wiem, że uczestnictwo Polski w tej wojnie jest kompletnym nonsensem. To nie jest nasz interes?

Trwonimy jedynie miliardy złotych, nic nie mając za to nic w zamian.. Nas przyjaciele” Amerykanie” traktują  Polskę  jak terytorium podbite.. A wiecie państwo co czuję jak idę ulicą i widzę łysego? Jestem wkurzony, tym bardziej, że Unia likwiduje tradycyjne żarówki na rzecz tych energooszczędnych, bardziej oszczędnych od tych tradycyjnych, o których ludzie nie wiedzą sami, że są energooszczędne, więc należy zaprowadzić  energooszczędność  pod przymusem. Taki łysy mnie razi i chodzi bez abażura. Może przydałaby się ustawa o pokryciu ich chociaż  na razie papą..? … a panu Oleksemu i tak włos z głowy nie spadnie.. WIĘCEJ USTAW- MNIEJ WOLNOŚCI! WJR

Alarm dla polskich władz W cieniu wielkiej polityki oraz jubileuszu 70-lecia wybuchu II wojny światowej mija pierwszy tydzień nowego roku szkolnego. Zatroskani rodzice zastanawiają się, jak łatać coraz bardziej skąpe budżety rodzinne. Książki, zeszyty i przybory szkolne są z roku na rok droższe, "dobrowolne" składki na komitety rodzicielskie oraz datki rodziców na szkoły są coraz wyższe. Również ogólne koszty życia tylko rosną, a dochody rodziców - co wynika nawet z oficjalnych danych - realnie są coraz mniejsze. Wrzesień to zatem nie tylko miesiąc pamięci narodowej, ale również - wraz ze spadającymi kasztanami - czas refleksji nad tym, jak obecne państwo polskie dba o rodzinę i o przyszłe pokolenia. 1 września, gdy na Westerplatte trwały uroczystości jubileuszowe, a miliony polskich dzieci i młodzieży usłyszały pierwszy dzwonek po wakacjach, na stronach internetowych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) - której Polska jest jednym z 30 członków - opublikowano bardzo wymowny raport "Doing Better for Children". Dokument stanowi ponure potwierdzenie tego, o czym zatroskani o dobro rodziny piszą i mówią od lat: Polska jest na szarym końcu tabeli, jeśli chodzi o politykę rodzinną i warunki życia dzieci. Wojciech Lorenz na łamach "Rzeczpospolitej" słusznie zwrócił uwagę, że wnioski płynące z tego dokumentu powinny być "alarmujące dla polskich władz". Z raportu jasno bowiem wynika, że polskie dzieci należą do najbiedniejszych spośród dzieci wszystkich krajów członkowskich, nie mają odpowiednich warunków do nauki i zabawy i - niestety! - chętnie sięgają po alkohol. Badanie zostało przeprowadzone w sześciu przekrojach: status materialny rodziny, warunki mieszkaniowe, dostęp do edukacji, satysfakcja ze szkoły, zdrowie i ryzykowne zachowania, takie jak stosowanie używek czy seks. W raporcie podkreślono, że jakość życia polskich dzieci jest wyjątkowo niska, a polskie rodziny są w stopniu minimalnym wspierane przez państwo. Na ulgi podatkowe dla rodziców, urlopy macierzyńskie oraz inne różnego rodzaju formy polityki rodzinnej tylko Meksyk wydaje mniej niż nasze państwo. Jeżeli chodzi o warunki życiowe, to polskie dzieci żyją w najciaśniejszych mieszkaniach. Z opublikowanych wyliczeń wynika również, że państwo polskie od 3 do 5 razy mniej inwestuje w dzieci niż inne kraje członkowskie OECD. Jako komentarz do tych badań trzeba dodać, iż przemianom instytucjonalnym dokonującym się w Polsce po 1989 roku nie towarzyszy zmiana mentalna w pojmowaniu źródeł i mechanizmów wzrostu. To pokłosie "prymitywnego nadwiślańskiego liberalizmu". Państwo oraz środowiska pracodawców uchylają się od ponoszenia kosztów produkcji kapitału ludzkiego. Tymczasem sektor publiczny i cała gospodarka korzystają z kapitału ludzkiego, a dzieje się tak dlatego, że w polskim systemie nie ma zasady ekwiwalentności, to znaczy, że nie są obciążane kosztami wychowania oraz wykształcenia przyszłego obywatela i pracownika te podmioty, które korzystają z sektora (rodzin) wytwarzającego kapitał ludzki. Taki mechanizm powoduje, iż ten kapitał jest oddawany przez rodziny niejako za darmo w użytkowanie przez podmioty, które nie poniosły kosztów jego wytworzenia. Sytuacja rodzin posiadających potomstwo systematycznie się pogarsza. Państwo polskie powinno szukać nowych form dochodów, a przez wprowadzenie rozwiązań sprzyjających wzmocnieniu rodziny racjonalizować wydatki - bo gdy są zdrowe i stabilne rodziny, mniej się na przykład wydaje na policję, więzienia, zwalczanie patologii społecznej. Zamiast tego proponuje działania odwrotne i zwiększa finansowe obciążanie rodzin. Paradoksem jest, że w kraju uchodzącym za katolicki jak dotąd nie wprowadzono spójnej i efektywnej polityki rodzinnej, chociaż politycy odwołujący się do zbudowanej na fundamencie chrześcijaństwa tradycji kultury polskiej podczas kampanii wyborczej tak wiele obiecują, lecz gdy już są u władzy, niewiele robią.

Jan Maria Jackowski

Putin z Engelgardem wskazują nam nowego prezydenta! W przyszłym roku czekają nas wybory prezydenckie. Niektóre środowiska prawicowe takie jak np. portal konserwatyzm.pl, czy redakcja „Najwyższego Czasu” stają na rzęsach aby ośmieszyć osobę urzędującego prezydenta i wystawić inną „lepszą” kandydaturę. Kto ma reprezentować „prawdziwą prawicę” nie wiadomo. Środowiska te jeszcze tego nie ustaliły podobnie jak nie były w stanie wystawić jednej listy do europarlamentu w czerwcu br. Kto ma zatem przeciwstawić się Złemu Kaczorowi? Czy będzie to Marek Jurek? Niektórym się podoba ponieważ skonfliktował się swego czasu z Jarosławem Kaczyńskim a to w środowisku „prawdziwej prawicy” wystarczy. Popiera go nawet Wojciech „Ekskomunika” Cejrowski, do tego stopnia, że widzi w nim swojego szambonurka. Tak, tak - szambonurka! W ten właśnie sposób w jednym z wywiadów były naczelny kowboj RP określił polityków. To szambonurki, których wynajmuje się do brudnej roboty. Pan Cejrowski już podczas kampanii do Parlamentu Europejskiego postanowił wynająć sobie Marka Jurka. Czy sam były marszałek o tym wiedział, jakie to zaszczytne stanowisko mu przypadnie nie wiadomo. Na tym etapie nic z tego i tak nie wyszło i p. Cejrowski nie ma w Brukseli swojego - ehe! - reprezentanta. Tak czy inaczej poza Markiem Jurkiem nie widać innego poważnego kandydata „prawdziwej prawicy” na najwyższy urząd w państwie. No chyba, że środowiska te wysunęłyby kandydaturę Lecha Wałęsy. W końcu promotor globalizacji, nastawiony antyzwiązkowo a zwłaszcza nie tolerujący jednego ze związków zawodowych, którego nazwa zaczyna się na „S”, pełen poczucia humoru, bywalec salonów i dobry biznesmen (vide - interesy z Declanem Ganleyem). To nie byłaby taka zła kandydatura. Poza jednym wyjątkiem - poparciem w granicach błędu statystycznego. Taki kolejny (po klęsce Libertasu) blamaż mógłby pogrążyć „prawdziwą prawicę” na amen. Ale jest modus vivendi. Podał go w sposób zawoalowany red. naczelny „Myśli Polskiej” Jan Engelgard w swym artykule pt. „Tę partię wygrał Tusk”. Chodzi oczywiście o rocznicowe wystąpienie premiera Tuska na Westerplatte, który wg red. Engelgarda odniósł dyplomatyczny sukces na całej linii. Po pierwsze „ściągnął do Gdańska ponad 30 ważnych polityków z Europy”, w tym Putina, który bidulek, powinien nas, delikatnie mówiąc lekceważyć, za naszą antyrosyjską fobię i niewdzięczność. Tymczasem Putin przyjeżdża „by pokazać między innymi to, że z obecnym rządem da się rozmawiać”. To oczywiście oznacza, że z poprzednim rządem rosyjskim czekistom rozmawiać się nie dało. Poświęcenie prezydenta Putina jest tym większe, że narażony był 1 września na obcowanie ze Złym Kaczorem, który w przeciwieństwie do premiera Tuska zachowywał się na Westerplatte jak „agitator”, „folgujący niepohamowanym namiętnościom”. I tu dochodzimy do sedna przekazu redaktora Engelgarda. Prezydent Putin przyjechał aby nam tzn. tubylcom, mającym prawo wyborcze, a jednocześnie „zmęczonym rusofobią” pokazać „patrzcie, to jest mój partner polityczny, z którym będę rozmawiał, on może być waszym prezydentem [...] I Tusk to także zrozumiał - bo tak naprawdę przyjazd Putina to wielki sukces premiera. Tym bardziej, że media uczyniły z Putina postać centralną tych uroczystości”. „Ex Oriente Lux”! Mamy zatem najlepszego kandydata dla „prawdziwej prawicy” w Polsce! Jak mogliśmy tego nie zauważyć tyle czasu. Głowiliśmy się, zastanawiali, męczyliśmy na spotkaniach z międzynarodowymi biznesmenami, a tu proszę! Dopiero przyjazd bratniego premiera uświadomił nam najlepszą, niejako „naturalną” kandydaturę na prawicy. Po co się kłócić z Tuskiem jak można razem z nim, ramię w ramię podjąć bój ze Złym Kaczorem? Czy „prawdziwa prawica” podejmie wyzwanie i weźmie sobie wskazówki duetu Engelgard/Putin do serca? Łukasz Kołak

NA WSPÓLNEJ Z SB Jest takie miejsce, gdzie spotkać się mogą były funkcjonariusz SB, który w III RP odkrył w sobie talent reżysera, i elektronik, który według bezpieki był jej „oddanym i zaradnym” konfidentem. To TVN. Film „Francuski numer”, seriale „Brzydula” czy „Na Wspólnej” to tytuły produkcji TVN, które kojarzone są z reżyserem i scenarzystą Robertem Wichrowskim. Jest on absolwentem kursu mistrzowskiego reżyserii filmowej Andrzeja Wajdy w Krakowie i Realizacji Telewizyjnej na łódzkiej filmówce. A wspomniany elektronik to Andrzej Rybicki, członek rady nadzorczej TVN, założyciel holdingu ADB Group, prezes międzynarodowego koncernu ADB Global - światowego potentata w branży telewizji cyfrowej z siedzibą w Genewie, oddziałem na Tajwanie i przedstawicielstwami w wielu krajach świata. Dzięki aktom IPN można prześledzić, jaką drogę przebyli obaj do punktu, w którym się spotkali.

Jeszcze nie reżyser Jak wynika z akt zawartych w zbiorach Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu bydgoskiej delegatury IPN, Robert Wichrowski w latach 1988-1989 pracował na etacie w SB jako wywiadowca wydziału „B”. - Funkcjonariusze tego pionu zajmowali się prowadzeniem tajnej obserwacji osób inwigilowanych oraz związanych z nią tajnych przeszukań pomieszczeń zajmowanych przez te osoby - mówi „Gazecie Polskiej” dr Marek Szymaniak z BEP delegatury IPN w Bydgoszczy. W aktach osobowych funkcjonariusza znajduje się opinia, jaką otrzymał po ukończeniu służby wojskowej telefonista Wichrowski. W ocenie przełożonych kapral „prezentował właściwą postawę ideowo-polityczną”. Był aktywnym członkiem ZSMP. Podczas pełnienia służby angażował się w prace na rzecz pododdziału i jednostki. Był wielokrotnie wyróżniany, m.in. Brązową Odznaką Wzorowego Żołnierza, dyplomem członka Drużyny Służby Socjalistycznej. „Ceniony i szanowany przez przełożonych” - zapisano w opinii. Podczas służby wojskowej za uzyskanie bardzo dobrych wyników w szkoleniu mianowany do stopnia kaprala. Wobec przełożonych - lojalny. Ambitny i konsekwentnie dążący do celu, dobrze opanował język wojskowy. „Oczytany, wykazujący duże zainteresowanie krajową i międzynarodową problematyką społeczno-polityczną, w szczególności zaś pracą służb specjalnych”.

Nie tylko hobby Po przeniesieniu do rezerwy znajduje zatrudnienie w Bydgoskiej Fabryce Kabli „Kabel” jako referent. W czerwcu 1988 r. zgłasza się do pracy w SB. Po rozmowie przeprowadzonej z kandydatem mjr Piotr Osiak złożył wniosek o zatrudnieniu ochotnika do służby na stanowisku wywiadowcy wydziału „B” WUSW. Uzasadnienie przyjęcia do SB uwzględniało dobre referencje. Jak wynika z raportu kierownika Sekcji Wydziału „B” kpt. Metodego Jakubiaka, bardzo pozytywna opinia o kandydacie dotarła z wojska. „Cieszył się zaufaniem przełożonych [...]”, „Aktywnie uczestniczył w życiu społecznym [...]”. Bezpieka przy zatrudnianiu dysponowała informacjami o rodzinie kandydata. Nie miała żadnych zastrzeżeń. Ojciec kandydata miał prywatny sklep z galanterią. Matka, która podobnie jak ojciec prezentowała „pozytywny stosunek do PRL”, była również pozytywnie ustosunkowana do „przemian społeczno-politycznych i gospodarczych zachodzących w kraju”. SB nie stwierdziła wśród najbliższych członków rodziny kandydata jakichkolwiek „kontaktów z klerem”. Wyróżniono zasługi teściowej kandydata, pracownicy Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego - byłego II sekretarza OOP PZPR. „Akceptuje ustrój PRL i działalność Rządu, realizując w pełni zarządzenia władz partyjnych, oświatowych i dyrekcji zakładu” - zapisano. „Strona etyczno-moralna bez zastrzeżeń” - ocenił nowego funkcjonariusza kierownik Sekcji Wydziału „B” kpt. Metody Jakubiak. W trakcie pracy w SB Wichrowski był doceniany, a jego uposażenie rosło sukcesywnie. W lutym 1989 r. zdecydował odejść ze służby. Jak wynika z notatki SB, powodem zwolnienia była oferta lepiej płatnej pracy. Skusiła go możliwość pracy w spółce polonijnej pośredniczącej w sprzedaży zakładom pracy sprzętu komputerowego. Ponadto zamierzał podjąć studia. Zwolnienie nastąpiło 31 marca 1989 r. W kwietniu 1989 r. zastępca naczelnika Wydziału Kadr bydgoskiego WUSW mjr Piotr Osiak podpisał zgodę na wyjazd do Włoch dopiero co zwolnionego Roberta Wichrowskiego. 

Elektronik Inżyniera Andrzeja Rybickiego SB zarejestrowała w 1975 r. po zatwierdzeniu raportu z pozyskania tajnego współpracownika o ps. „Rafał”. Sprawę tę zakończono w 1991 r. po zmianie obywatelstwa na amerykańskie przez Rybickiego. Do współpracy pozyskał go sierżant Zbigniew Królik z Grupy VII wydziału II KWMO w Poznaniu - wynika z akt IPN. „Kandydat dobrowolnie wyraził zgodę na współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa i podpisał zobowiązanie. Informacje będzie przekazywał ustnie, używając pseudonimu »Rafał«” - zapisano w raporcie z pozyskania. Ponieważ przy wcześniejszych kontaktach z oficerami SB werbowany składał doniesienia, które przekazywano wywiadowcom Departamentu I MSW, zdecydowano o wykorzystaniu źródła zarówno przez kontrwywiad, jak i wywiad PRL. W toku współpracy podjętej z kontrwywiadem TW „Rafał” realizował zadania kontrwywiadowcze rozpracowania środowisk emigracji zarobkowej - wynika z dokumentów SB. W styczniu 1977 r. w związku z perspektywą dłuższego pobytu figuranta za granicą i jego możliwościami wywiadowczymi z zakresu zaawansowanej elektroniki został on przejęty przez wywiad PRL. Wtedy Departament I rozpoczął prowadzenie sprawy kontaktu operacyjnego o kryptonimie „Rafat”. Ponieważ SB wysoko oceniała omawianą współpracę, zdecydowano o dokonaniu operacji przerzutu źródła do USA. Celem przerzutu KO „Rafat” do USA było ulokowanie go w jednym z czołowych ośrodków amerykańskiego przemysłu elektronicznego i uzyskanie w ten sposób możliwości ciekawych informacji o osobach i dokumentacji technicznej. Raport dotyczący tej operacji wywiadu PRL podsumował dotychczasową współpracę źródła. Zapisano w nim, że tuż po studiach przyszły KO wyjechał na praktykę do Holandii. W 1973 r. przez Austrię i ponownie Holandię trafił do Berlina Zachodniego. W 1975 r. wyjechał do Finlandii i przy pomocy fińskiej znajomej znalazł zatrudnienie w Nokia Electronics. Później pracował również w innych firmach elektronicznych Stromberg i Salora. Pod koniec 1976 r. „Rafat” został oddelegowany z tej ostatniej firmy do Suazi (RPA) w związku z budową fabryki telewizorów kolorowych. Uzyskał wówczas drogą korespondencyjną przez ambasadę PRL w Finlandii paszport konsularny. W 1978 r. wrócił do Polski, by już po dwóch miesiącach znów udać się w delegację z firmy Salora, tym razem do USA. Miał dla niej dokonać zakupu podzespołów elektronicznych. Jednak jak wynika z raportu oficera wywiadu J. Bednarczyka, wyjazd „Rafata” do USA odbył się przede wszystkim z inspiracji SB. Zgodnie również z wytycznymi bezpieki KO starał się później w Ameryce o kartę pobytu stałego i zezwolenie na pracę. W 1978 r. KO dostarczył dokumentację, którą w całości wysoko oceniono w kraju - wynika z raportu, którym dysponował w 1979 r. płk Jerzy Cześnik z Departamentu I MSW. W dokumencie tym zaznaczono, że źródło przekazało również wiele informacji o charakterze „polityczno-kontrwywiadowczym”. 

Odważny jak agent „W czerwcu 1978 r. »Rafat« został szczegółowo przeszkolony operacyjnie w zakresie teoretycznym i praktycznym”. W lipcu rozpoczął pobyt w USA, gdzie podjął pracę w przemyśle elektronicznym. Oficer prowadzący chwalił KO za „zaradność i odwagę” w realizacji zadań wywiadu. Doceniano też brak prób zatajania czegokolwiek. Na jednym ze spotkań z KO „Rafat” ppor. Bednarczyk wręczył mu jako upominek butelkę winiaku. W momencie powstawania raportu o przerzucie do USA KO był zatrudniony w pionie badawczo-rozwojowym amerykańskiej firmy Blonder-Tongue Labs produkującej urządzenia elektroniczne telewizji kablowej, w tym dekodery i podzespoły dla telewizyjnych stacji nadawczych. Miał możliwość dostarczania aplikacji mikroprocesorowych oraz swobodny dostęp do wszelkiej dokumentacji technicznej znajdującej się w firmie. W planie SB, z chwilą pełnego zalegalizowania pobytu „Rafat” miał zatrudnić się w firmie - obiekcie mającym wywiadowczy kryptonim „Rezystor” lub w koncernie Texas Instruments, którego 60 proc. produkcji było wówczas przeznaczone dla wojska. W uwzględnieniu prośby o pomoc, jaką kontakt operacyjny przedstawił oficerowi prowadzącemu, do USA miały dojechać jego córka i żona, pozostające do tej pory w Polsce. Uzgodniono z „Rafatem”, że aby nie stwarzać podejrzeń, żona wyjedzie z córką na paszport turystyczny na miesiąc, a na miejscu podejmie starania o pobyt stały. 

O azylantach SB wykorzystało liczne podróże Rybickiego do przekazywania informacji o polskich imigrantach za granicą i o obozach dla uchodźców na Zachodzie - wynika choćby z notatki, jaka powstała w 1975 r. po rozmowie przeprowadzonej przez sierżanta Królika. Jak wynika z dokumentu, rozmówca oficera SB poinformował go o swoich ostatnich wyjazdach zagranicznych, przede wszystkim zaś o pobycie w Berlinie Zachodnim. Przekazał informacje o mieszczących się tam obozach azylantów. Według notatki z lipca 1975 r. inżynier dostarczył na polecenie SB dokumenty, jakie dostają imigranci starający się o wizę bądź o pracę w Szwajcarii, Kanadzie, RPA i Finlandii. Opisał też przebieg procedur wizowych i imigracyjnych tych krajów. Po tym, jak podjął pracę w fabryce Nokia w Finlandii, podzielił się z funkcjonariuszem kontrwywiadu spostrzeżeniami dotyczącymi napotkanych tam rodaków. „W lecie ubiegłego roku rozmówca zaobserwował duży napływ do Helsinek młodych ludzi z Polski, którzy podejmowali każdą pracę, kradli i urządzali awantury” - zanotował sierżant Zbigniew Królik. Esbek dowiedział się też od Rybickiego, że po dezercji do RFN jachtu „Konstanty Maciejewicz” jego kapitan Zydler miał przebywać w jednym z obozów dla uchodźców na terenie tego kraju. Według notatki oficera prowadzącego jego rozmówca stwierdził, że unika za granicą kontaktów z Polakami, którzy pracują nielegalnie i niegodnie się zachowują. Sierżant SB Królik zapisał słowa źródła, że skoro SB interesują „informacje, których on celowo unikał, to zmieni swoje nastawienie do tych spraw”. Według tej notatki rozmówca esbeka przekazał, że do Finlandii na zaproszenie polskiego konstruktora Józefa Nowaka przyjechał Grzegorz Gawlak. Wyjechał z poparciem polskiej uczelni, jednak zamiast uczyć się, podjął pracę. Dodatkowo „celowo ją wydłuża, aby wyłudzić wynagrodzenie za godziny nadliczbowe” - zapisał oficer SB. „Jedynym jego celem jest zdobycie jak największej ilości pieniędzy. W tym celu handluje spirytusem, co jest podwójnym przestępstwem, gdyż w Finlandii jest on sprzedawany wyłącznie na recepty” - notował esbek. Polecił on Wydziałowi III A SB w Poznaniu zajęcie się Gawlakiem. Zwróciliśmy się z prośbą o rozmowę do obu bohaterów niniejszego tekstu - do prezesa Rybickiego, dzwoniąc do jego firmy ADB, i do reżysera Wichrowskiego w TVN. Nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi. Tak samo było w przypadku pytań, które przekazaliśmy do obu tych osób drogą e-mailową. Maciej Marosz 

Wojny mogło nie być? Polskie NIE Hitlerowi legło u podstaw koalicji antyhitlerowskiej - Panie profesorze, zacznijmy od ogólniejszego pytania: czy do września 1939 r. musiało dojść? - Pytanie krótkie, acz zasadnicze. Mówiąc inaczej, czy była realna alternatywa - bo tylko o realiach mówimy, a nie hipotezach - dla tego, co się szykowało do września i we wrześniu 1939 r. I co rosnące grono obserwatorów życia politycznego, nie tylko w Europie, ale i w świecie, przewidywało. Posiłkowali się różnymi ujęciami, ale ich wspólnym mianownikiem było gruntujące się przekonanie, że wojna jest właściwie za progiem. Otóż teoretycznie była taka alternatywa, ale okazała się kompletnie nierealna. Gdyby bowiem wiosną 1939 r. doszedł do skutku pomysł konferencji z udziałem Wielkiej Brytanii, Francji, Związku Radzieckiego, Polski, Rumunii i Turcji i gdyby pokłosiem tej konferencji był jakiś wyraźny blok polityczny, jeśli nie polityczno-wojskowy, być może Hitler by się zawahał. Ale ów pomysł umarł, zanim stał się przedmiotem poważnych rozważań. Zadecydowały rozbieżne poglądy i interesy chyba większości - a może i wszystkich tych państw.

- Poza tym nie wiadomo, czy nawet gdyby powstał taki blok, Hitler nie uderzyłby na Polskę. - Właśnie, ale konferencja mogła stać się próbą powstrzymania Hitlera przed tym, co już zamierzał od ładnych miesięcy. Pojawiła się w głowach polityków i dyplomatów, zwłaszcza tych, którzy niemal za wszelką cenę chcieli uniknąć wojny kosztem ustępstw wobec III Rzeszy, uprawiając appeasement policy, jak ją nazywali Anglicy. Dla nich celem nadrzędnym było zachowanie pokoju, tymczasem w 1939 r. - po agresywnych posunięciach Hitlera - pierwszoplanowe stawało się poszukiwanie skutecznych środków przeciwstawienia się nie tylko politycznego, lecz już i militarnego Rzeszy hitlerowskiej. Anschluss Austrii, Monachium i rozbiór Czechosłowacji nie zapowiadały przecież pokoju.

CZY WOJNA BYŁA NIEUNIKNIONA - Zatem wojna była nieunikniona. - Jeżeli dobrze się przyjrzeć pierwszemu czterdziestoleciu XX w., to trzeba przypomnieć, że wydawało się, iż wyniki Wielkiej Wojny 1914-1918 - bo wtedy nikt jej nie nazywał pierwszą, dopiero potem otrzymała taką numerację - powołanie Ligi Narodów, pakt Ligi Narodów, będą skutecznym narzędziem ochrony Europy przed nowym, wielkim konfliktem. W Wielkiej Wojnie wzięły udział, w różnej skali, 33 państwa, przyniosła 20 mln ofiar i uczestniczyło w niej 70 mln żołnierzy. W latach powojennych wielu było polityków, którzy sądzili, że po takim kataklizmie, potwornym przelewie krwi w Europie Niemcom nie starczy sił ani odwagi, by rozpocząć nową wojnę. Tymczasem bardzo szybko, po układzie radziecko-niemieckim zawartym w Rapallo w 1922 r., sytuacja się zmieniła. System wersalski już wtedy został lekko nadwerężony, wystawiony na jakąś konfrontację, destrukcję. Trzy lata później podpisano w Londynie traktat z Locarno, który gwarantował nienaruszalność granicy Francji i Belgii, ale już nie odnosił się do wschodniej granicy Niemiec, czyli z Polską. Było to oczywiście sukcesem Niemiec, jeszcze nie hitlerowskich, jeszcze demokratycznych, jeszcze Republiki Weimarskiej. Nawiasem mówiąc, w tymże samym 1925 r. Józef Stalin po raz pierwszy w jednym z przemówień, utajnionych wtedy, mówił: Nowa wielka wojna imperialistyczna (tak ją nazywał) jest nieuchronna. Jak się zachowa Związek Radziecki? - Stalin prorokował, że nie będzie się wyrywał przed orkiestrę, tylko czekał na rozwój wydarzeń. I przystąpi do tej wojny jako ostatni, ale z decydującym głosem.

- Później powtórzył to w 1938 r. - Tak, ale chcę podkreślić, że mówił to już w 1925 r., kiedy system wersalski zdawał się gwarantować pokój. Przepowiednie Stalina są zaprzeczeniem opinii o jego głupocie, wręcz przeciwnie, świadczą o zdolności przewidywania przyszłych wydarzeń.

- W Polsce też nie brakowało polityków, którzy wątpili w to, że traktat wersalski stworzył trwały fundament pokoju. - Jednym z pierwszych, ale najbardziej znaczącym, był Wincenty Witos.

- Momentem zwrotnym w dziejach Europy, bo Azję zostawmy na razie na boku, było dojście Hitlera do władzy. - W sposób jak najbardziej pokojowy, w pełni demokratyczny przejął władzę. Wprawdzie w ogromnym tempie zmieniał system polityczny Niemiec powojennych, ale robił to wszystko, by odbudować: a) jedność Niemców, b) gospodarkę Niemiec, c) ich potencjał umożliwiający prowadzenie aktywnej polityki zagranicznej. Przez aktywną rozumiał początkowo, a przynajmniej tak tłumaczył Europie i swoim rodakom, skupienie pod jednym dachem wszystkich Niemców zamieszkujących Europę, co przede wszystkim musiało oznaczać wchłonięcie Austrii i czeskich Sudetów. Wtedy w Czechosłowacji mieszkało ponad 3 mln Niemców.

- Ale w strategicznych dla Czechosłowacji miejscach. - Ma pan rację, wyjątkowo strategicznych. Czechosłowacja po utracie tych terenów nie była już tym państwem, jakim była do 29 września 1938 r., czyli do Monachium, i łatwo było ją zagrabić.

REWANŻ ZA WIELKĄ WOJNĘ - Panie profesorze, znając deklaracje Hitlera, założenia polityki niemieckiej, trudno było mieć złudzenia, że pokój będzie trwać jeszcze długo. - Ależ oczywiście. Jak już wspomniałem, Rapallo i Locarno zachwiały systemem wersalskim, który od samego początku był wystawiany na różne zmiany. O ile bieg wydarzeń z lat 1914-1939 jest znany, to możliwości interpretacyjnych jest całkiem sporo. Przypomnę, że w latach 60. ukazała się książka znakomitego historyka angielskiego A.J.P. Taylora, traktująca o przesłankach II wojny światowej, który twierdził, że właściwie rok 1918 oznaczał tylko początek krótkiej przerwy w wojnie, rozpoczętej w 1914 r. Rok 1939 uznał za zakończenie tej przerwy i kontynuację tego, co zaczęło się zamachem w Sarajewie. Rok 1939, według Taylora, stwarzał Niemcom możliwość osiągnięcia tego, czego nie udało się zrealizować w 1914 r.

- Cały czas mówimy o Europie, ale kiedy na Starym Kontynencie trwał jeszcze pokój, w Azji toczyła się wojna. - Toteż wielu historyków i politologów do dziś uważa, że w gruncie rzeczy trzeba mówić o Azji i Japonii i tam szukać początku II wojny światowej. Niektórzy badacze pierwszy akt II wojny światowej widzą w 1931 r., w rozpoczęciu okupacji chińskiej Mandżurii, przekształconej w 1932 r. w państwo pod nazwą Mandżukuo, któremu następnie nadano status marionetkowego cesarstwa. Inni autorzy za początek II wojny uważają rok 1937 r., kiedy latem wojska japońskie wkroczyły do Pekinu. To już nie była jakaś Mandżuria, to był Pekin. Co prawda nie był on wówczas stolicą Chin, ale stał się ich symbolem.

- Wielu Amerykanów uznaje za początek II wojny japoński atak na Pearl Harbor, a wielu Rosjan - napaść Niemiec na ZSRR w 1941 r.
- Są takie oceny, ale ogromna większość historyków z europejskimi na czele nie ma wątpliwości, że II wojna światowa rozpoczęła się we wrześniu 1939 r. Choć i tu są różne oceny. Czy 1 września, kiedy Niemcy uderzyły na Polskę, czy też 3 września, kiedy Wielka Brytania i Francja, porzucając appeasement policy, wypowiedziały wojnę Niemcom, jeśli te nie wycofają Wehrmachtu z terenów, które do 3 września zajęły w Polsce. To są interpretacje, które można odrzucać, korygować, można polemizować z nimi itd., ale coraz częściej czołowi historycy zachodnioeuropejscy i amerykańscy wyrażają przekonanie, że wojna zaczęła się w Polsce, 1 września 1939 r. Jednak tak czy owak, niezależnie od tego, czy historycy będą się spierać, kiedy dokładnie rozpoczęła się II wojna i gdzie (w Azji czy w Europie), trzeba powiedzieć - wracając do zasadniczego pytania, czy musiało dojść do wojny - że jedyną realną, ale, jak się okazało, wirtualną, posługując się dzisiejszym językiem, szansą ewentualnego powstrzymania niemieckiego marszu na Polskę, a potem na Francję byłby sojusz polityczno-wojskowy wspomnianych przeze mnie sześciu państw. Nie były one jednak nastawione jednoznacznie na dojście do porozumienia, by po anschlussie, Sudetach przerwać pokojową fazę podbojów Hitlera i zbrojnie powiedzieć mu: NIE. Pierwsza uczyniła to Polska i był to jedynie realny, zapowiadający skuteczność krok na polu polityki międzynarodowej w tamtych czasach.

NIEMOŻLIWY SOJUSZ?

- Przejdźmy zatem do postawy w tamtych czasach polskiego rządu, której egzemplifikacją jest Beck. Czy była ona w tamtym czasie właściwa? - Płk Józef Beck, minister spraw zagranicznych od 1932 r., by zachować wszystkie tytuły...

- ...dodajmy jeszcze - swoisty pomazaniec Piłsudskiego. - Możemy tak go określić. Otóż Józef Beck był jednym z najgłośniejszych ministrów spraw zagranicznych lat 30. ubiegłego stulecia. Jeśli najbardziej wziętym, szanowanym, przyjmowanym nie tylko na europejskich salonach był Edvard Beneš, szef czechosłowackiego MSZ, to najgłośniejszym właśnie był Beck, i nie tylko dlatego, że reprezentował największe państwo w tej części Europy, o dużych ambicjach politycznych, częściowo uzasadnionych. Płk Beck na polityce międzynarodowej się znał, był realizatorem pomysłów i strategicznego myślenia Józefa Piłsudskiego, który go po to na szefa MSZ powołał. To myślenie polegało na tym, żeby zawrzeć układ z ZSRR (1932 r.) i podpisać deklarację z Niemcami (1934).

- Z nazwiskiem Józefa Becka zespoliło się pojęcie polityki balansowania. - Albo polityki jednakowej odległości w stosunku do Moskwy i do Berlina. I oczywiście działania, by ZSRR i III Rzesza nie zbliżyły się do siebie. Płk Beck był święcie przekonany, i to do ostatniej niemal chwili, że niemożliwe będzie polityczne porozumienie - nie mówiąc już o współdziałaniu wojskowym - Moskwy i Berlina. Patrząc dziś na te dwa akty dyplomatyczne z 1932 i 1934 r., realizowane przez Becka, z perspektywy czasu (choć np. w książce wydanej powtórnie w 1979 r. myślałem inaczej), dochodzę do wniosku, że innej, realnej polityki nie było. Nie można było nic nie robić i biernie obserwować bieg wydarzeń. Trzeba było szukać wyciszenia w stosunkach polsko-niemieckich i ustabilizować politykę na linii Warszawa-Moskwa, która znalazła wyraz w traktacie ryskim z 1921 r., w układzie z 1932 r. i deklaracji moskiewskiej z listopada 1937 r., która powtarzała, że oba państwa będą szanować bilateralne i multilateralne układy oraz porozumienia przez nie sygnowane. Powiedziałem, że bieg wydarzeń jest znany, ale wielu rzeczy jeszcze nie wiemy. Otóż w latach 1999-2005 pracowałem w Moskwie jako stały przedstawiciel PAN przy Rosyjskiej Akademii Nauk i chciałem dotrzeć do materiałów źródłowych, które by mi pozwoliły znaleźć odpowiedź na pytanie: czy Stalin, kiedy dał zgodę na deklarację z listopada 1937 r., traktował ją serio i długofalowo? Via facti patrząc na to, można powiedzieć, że nie, że to był po prostu ruch, manewr polityczny. Stalin nie był wtedy zainteresowany pogłębianiem konfliktów z Polską, bo nie wiedział, jak się ułożą jego stosunki z Niemcami, a czego jak czego, ale wybuchu wojny z nimi, wtedy, w 1937 r. czy w 1938, czy nawet w 1939 r., bał się, chciał tego uniknąć. Dążył natomiast do porozumienia z Berlinem, wysyłał stosowne w tej kwestii sygnały, licząc, że interesy geopolityczne Hitlera skłonią go do jakichś inicjatyw korespondujących z celami Moskwy. Mógł zakładać, że przedmiotem obopólnych zainteresowań i uzgodnień stanie się obszar od Bałtyku do Morza Czarnego. I w tym wszystkim był Beck, który uczestniczył w wielkiej polityce europejskiej. To nie jest tak, że nie miał nic do powiedzenia, miał dużo, mógł np. wybrać jakiś wariant.

- Mówiąc krótko, wybrać i wskazać, czyim będziemy wasalem, albo inaczej, kogo mamy bardziej kochać: wujka führera czy batiuszkę Stalina. - Otóż to, pan to ujął brutalnie, ale tak by to było. Beckowi do głowy nie przychodziła pewnie myśl, że Polska mogłaby być czyimś wasalem.

- Ale dostał przecież takie oficjalne propozycje ze strony Niemiec. - Owszem i dobrze je zrozumiał. Tak więc kiedy padły te żądania niemieckie w październiku 1938 r., władze najwyższe Rzeczypospolitej stanęły przed dylematem: przyjąć coś, co obiecywał Berlin, czy odrzucić. Wybrały to drugie. Berlin usłyszał zdecydowane i jednoznacznie ujęte NIE! Zostało ono wypowiedziane nie tylko w imieniu Polski, lecz także innych państw zagrożonych imperialną polityką führera. Mógłbym powiedzieć, że ówczesne stanowisko władz naczelnych RP legło później u podstaw powstającej koalicji antyhitlerowskiej.

KTO ZWYCIĘŻY - Panie profesorze, czy do układu Ribbentrop-Mołotow musiało dojść? - Jeżeli doszłoby do konferencji sześciu państw, o których mówiłem na początku, to pewnie nie. Logika wydarzeń jednak wykazuje, że do owego traktatu by doszło. Niemcy, licząc się z wojną z Francją i w konsekwencji z Anglią, chciały wyeliminować ich sojusznika, dodajmy, słabszego sojusznika, zabezpieczyć swoją wschodnią rubież, a poza tym, może nawet przede wszystkim, zneutralizować na jakiś czas ZSRR. Stalin natomiast realizował swoje cele, o których mówiłem - chęć wejścia do wojny, jeżeli nie w ostatniej, to na pewno nie w początkowej fazie, z decydującym wkładem w zwycięstwo.

- Pytanie tylko czyje. Aliantów czy państw osi? - To była niewiadoma nie tylko dla niego, tym bardziej więc chciał wojnę odsunąć od swojego państwa, choć w następstwie paktu Mołotowa z Ribbentropem stał się jej bardzo ważnym agresywnym podmiotem i szczodrze wynagrodzonym beneficjentem.

- Czy to, że Anglicy udzielili nam gwarancji, było skutkiem ich obawy, abyśmy w świetle narastającego konfliktu niemiecko-polskiego nie zdecydowali się jednak na rolę wasala Hitlera? - Taki powód oczywiście trzeba brać na poważnie, ale myślę, że w środowiskach brytyjskich zaczął przeważać pogląd, że dalsze ustępstwa wobec III Rzeszy zagrażają żywotnym interesom Wielkiej Brytanii, która może się ostać, po kolejnych podbojach Niemiec, jedynym w Europie państwem antynazistowskim. Nie tylko Churchill, ale i Chamberlain musieli brać pod uwagę, że wojska Hitlera będą po kolei zwyciężać sojuszników Londynu, a Moskwa może się temu biernie przyglądać. Być może działał i taki element brytyjskiej gry wobec Polski: dajemy gwarancje, by usztywnić jej stanowisko, by upewnić Becka i Warszawę, że w razie czego przyjdziemy im z pomocą taką, jaką zdołamy w tym momencie uruchomić. Ale trzeba pamiętać, że jest i drugi aspekt tej sprawy. Wtedy w establishmencie politycznym Wielkiej Brytanii są już wyraźne dwie orientacje: ta wcześniejsza, którą nazywano appeasement policy, a potem monachijską, i ta churchillowska: dość tych ustępstw, bo te nie sprzyjają pokojowi, lecz Hitlerowi; führerowi trzeba przeciwstawić się siłą. Chamberlain, udzielając gwarancji Polsce 30 marca 1939 r., musiał brać pod uwagę układ sił w parlamencie i najwyższym establishmencie.

- Co wcale nie oznaczało, że dotrzyma słowa. - Oczywiście, ale jeżeli tego nie zrobił i zaczął zmieniać swoje poglądy, to w znacznej mierze był to sukces Churchilla, który zmierzał już coraz śmielej ku polityce, która znalazła potem wyraz 3 września 1939 r. w wypowiedzeniu wojny i wejściu w skład gabinetu Chamberlaina, co nie oznaczało utożsamienia się z linią tego pierwszego. Francja nie była tak aktywna w polityce ustępstw jak Wielka Brytania, ale jej linia, jak twierdzi wielu znawców, była tylko odbiciem brytyjskiej strategii. W polityce europejskiej Francja nie była w pełni samodzielna i w związku z tym popierała Wielką Brytanię, ale jeszcze nie w pełni popierała politykę, którą kreślił sir Winston Churchill. W sumie jednak obie stolice, i Londyn, i Paryż, jeszcze latem 1939 r. uprawiały resztki appeasement policy, czyli spełniania żądań Hitlera. Co więcej, nawet kiedy zaczęła się już wojna, oficjalny Londyn nie porzucił całkowicie polityki ustępstw. Jeszcze myślano o spotkaniach, rozmowach i próbach nakłonienia Polski do kompromisu z Berlinem na warunkach tam formułowanych. Mogło dojść do drugiej zdrady. Po pierwszej, gdzie ukochaną w Londynie i Paryżu Czechosłowację zostawiono na pastwę Hitlera, teraz miałoby się to wydarzyć w stosunku do Warszawy. Ale 2 września 1939 r. Chamberlain zorientował się, że to nie przejdzie, i w związku z tym 3 września wypowiedziano Niemcom wojnę. Oczywiście trudno teoretyzować, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdyby nie było Churchilla i jego stanowczości. Pewnie znalazłby się ktoś inny, ale nie tak mocny, charyzmatyczny i z taką mocą oddziaływania na polityków i opinię publiczną jak on.

CZY IZOLACJONIŚCI BYLI GÓRĄ - Panie profesorze, obracamy się w kręgu Europy i jej wielkich mocarstw, ale znane z ostatnich lat prace amerykańskich badaczy, powstałe na podstawie archiwaliów Departamentu Stanu, pokazują, że z pominięciem brytyjskiego MSZ i samego premiera Wielkiej Brytanii Churchill korespondował z prezydentem Rooseveltem. Z lektury tych prac wynika, że przywódca Stanów Zjednoczonych nieoficjalnie prowadził politykę, którą moglibyśmy określić jako zachęcanie do wojny, bo ona przyczyni się do tego, że w jej wyniku Ameryka ostanie się jedynym mocarstwem światowym. - Wiem, o jakich pracach pan myśli, ale należy powiedzieć, że Ameryka była także rozdwojona. Tak jak w Londynie, w którym byli zwolennicy polityki monachijskiej i churchillowcy, w USA byli zwolennicy zaangażowania się w wojnę i izolacjoniści, którzy chcieli trzymać Stany Zjednoczone jak najdalej od zbliżającego się konfliktu. Franklin Delano Roosevelt starał się nakłonić europejskie mocarstwa do jakiegoś porozumienia, ale coraz bardziej zdawał sobie sprawę, prawdopodobnie także pod wpływem poglądów Churchilla, że neutralności w stosunku do wydarzeń europejskich nie da się długo utrzymać i trzeba będzie powtórzyć wariant Wilsona, który w 1917 r. wypowiedział wojnę Niemcom, na czym my, jako Polska, ogromnie zyskaliśmy. Z Amerykanami sprawa nie była prosta. Przecież gdyby nie Pearl Harbor, uderzenie znienacka w grudniu 1941 r. Japończyków na bazę US Navy, prawdopodobnie nie wypowiedzieliby wówczas tej wojny i nie weszli w nią z taką siłą. Mimo że coraz więcej było polityków amerykańskich i ekonomistów, którzy zdawali sobie sprawę, że nowa wielka wojna przekształci Stany Zjednoczone w aliancką zbrojownię przeciwników Hitlera, co się zresztą stało. Widząc w tym, co tu dużo mówić, dalszy wzrost ożywienia gospodarczego, wzrost stopy życiowej. Warto w tym miejscu powiedzieć, że obliczono, iż od wybuchu wojny w 1939 r. do jej zakończenia w 1945 r. średnia stopa życiowa Amerykanów wzrosła półtora raza, a według niektórych nawet dwukrotnie! Myślę jednak, że w przypadku Roosevelta górę wziął nie czynnik biznesowy, ale rachunek sił i sympatii. Jego sojusznikiem w Europie była Wielka Brytania, która stawała do wojny jako główna siła przeciwstawiająca się Niemcom. I jej chciał pomagać. Co wcale nie znaczy, że nie brał pod uwagę opinii polityków, którzy w zaangażowaniu się w wojnę dostrzegli niezwykłe korzyści dla samej Ameryki, ogromnego wzrostu jej znaczenia na arenie międzynarodowej, choćby kosztem Wielkiej Brytanii.

NIE WIEDZIELI? - Wróćmy do tych ośmiu dni między 23 sierpnia a 1 września 1939 r. Amerykanie i Włosi, a także Francuzi w ciągu dwóch dni wiedzieli o treści tajnego protokołu radziecko-niemieckiego. - Więcej, polskie trzy czy cztery gazety też się tego domyślały.

- Właśnie, w dokumentach nie można znaleźć reakcji i zapisów jakichś dyskusji, rozmów najwyższych polityków na temat owych domysłów. Nie chce mi się wierzyć, żeby szef wywiadu nie wręczył dokumentów streszczających tego typu informacje prezydentowi, naczelnemu wodzowi, premierowi i ministrowi spraw zagranicznych. - Rzeczywiście nie ma śladu i historycy przyjmują, że wywiad polski nie zdołał niczego ważnego się dowiedzieć. Ja bym tu oskarżał nie tyle nasze służby specjalne, ile naszych potencjalnych przyjaciół Amerykanów, za to, że drogą dyplomatyczną czy wywiadowczą nie poinformowali o tym, co zapadło w Moskwie. Do tej pory nie wiadomo, czy w ogóle i przez kogo był rozpatrywany, np. w Waszyngtonie czy w Rzymie, wariant przekazania stronie polskiej treści tajnego protokołu.

- No dobrze, Amerykanie nie przekazali nam tak ważnych informacji, ale gdy kilka polskich gazet pisało o tajnym protokole, to nie można powiedzieć, że do naszych ówczesnych elit ta informacja się nie przebiła. - Za mało jeszcze wiemy o pracy wywiadów. Znamy natomiast raport polskiego ambasadora w Moskwie, który zlekceważył pakt z 23 sierpnia. Najważniejsze pozostaje jednak to, że konflikt ideologiczny i polityczny między Berlinem i Moskwą zdaniem min. Becka był tak silny, że do żadnego zbliżenia między nimi dojść nie mogło. Owszem, ów konflikt był mocno artykułowany przez obie stolice, ale od wiosny 1939 r. choćby w oficjalnej propagandzie został wyciszony, co obserwatorom sceny międzynarodowej musiało dawać wiele do myślenia. Tak więc to, że nie ma śladu rozważań kierownictwa państwa polskiego na temat tajnego porozumienia radziecko-niemieckiego, bierze się chyba z błędnej oceny, że niemożliwe jest zbliżenie III Rzeszy z ZSRR. Pewne dogmaty w polityce polskiej były niewzruszone i do nich zaliczam dogmat o niemożliwości sojuszu Berlina z Moskwą. Jeżeli polityk, i nie myślę tu tylko o płk. Becku, trzyma się tylko dogmatów, nie bierze pod uwagę innych wariantów, nie rozpatruje ich, nie wystawia sobie najlepszego świadectwa.

CO Z ODPOWIEDZIALNYMI - I tu dochodzimy do odpowiedzialności za czyny. Jak potoczył się wrzesień 1939 r., wiemy. Po nim doszło do utworzenia rządu Sikorskiego, o którym niejeden konstytucjonalista mówił, że powstał nie do końca lege artis. Ale zostawmy to na boku. Szczególnie do czerwca 1940 r., do klęski Francji, ekipa Sikorskiego chciała rozliczyć rządy sanacyjne za klęskę września. - Może nie ekipa Sikorskiego, ale jeden z członków tej ekipy. Myślę tu o min. Janie Stańczyku, który w styczniu 1940 r. chciał postawienia przed sądem wojskowym premiera, szefa spraw zagranicznych, ministra obrony narodowej, naczelnego wodza za niedopełnienie obowiązków, jakie nakładała na nich konstytucja w kwestii obrony kraju. Stawało to na posiedzeniu rządu. Ale Sikorski kategorycznie się temu przeciwstawiał. Popierał go w tym August Zaleski, minister spraw zagranicznych. W zasadzie to nawet trudno się nie zgodzić z Sikorskim. Kilkanaście lat temu zarzucałem mu, że uniemożliwił nadanie toku postępowania wnioskowi Stańczyka, chociaż ten dwukrotnie to na posiedzeniach gabinetu stawiał, co łatwo można sprawdzić, czytając opublikowane w Krakowie wszystkie protokoły z posiedzeń rządu Sikorskiego. Generał twardo oświadczał, że "przed obcymi brudów prać nie będziemy. Wrócimy do tej kwestii po zakończeniu wojny". Ale Stańczyk i ci, którzy z nim się solidaryzowali, chcieli już natychmiast, bo zdawali sobie sprawę, że takie są nastroje w okupowanym kraju. Sikorski musiał sobie zdawać sprawę, że uchwalenie wniosku, iż w czasach sprzyjających na ławie oskarżonych znajdą się premier i kilka innych osobistości, gdyby taką zapowiedź ujawniono drogą choćby radiową przez BBC, prawdopodobnie większość społeczeństwa w okupowanej Polsce przyjęłaby z dużą satysfakcją i zrozumieniem oraz akceptacją. Premier nie mógł więc się obawiać, że kraj odrzuci podobny wniosek. Jednak Sikorskiemu chodziło wtedy, żeby prezentować wobec Francji, gdzie jego rząd rezydował w Angers, no i w Anglii, na której mu tak zależało i w której po klęsce Francji się znalazł, oraz w Stanach Zjednoczonych jednolite stanowisko i żeby to nie wywarło niekorzystnego wrażenia w tych państwach. Być może odegrała tu jakąś rolę osobowość Sikorskiego, który lokował się bardzo wysoko w najnowszej polskiej historii. Wiedział, że nie będzie drugim Piłsudskim, ale myślał: kto wie, jak potoczą się wojna i losy Polski i czy nie odegra roli drugiego Piłsudskiego. Potem przyszła szybka, jak na jej możliwości militarne, klęska Francji, która zmieniła oceny naszego wysiłku we wrześniu 1939 r. i pokazała, że tej wojny wygrać nie mogliśmy, nawet gdyby nie weszła Armia Czerwona. Ale swoją postawą, ilością zadanych Niemcom strat w ludziach, a zwłaszcza w sprzęcie daliśmy aliantom trochę czasu, by lepiej mogli przygotować się do wojny, którą 1 września 1939 r. wywołał Hitler, a od 17 września wziął w niej udział Stalin. Obaj dyktatorzy w zgodnym sojuszu dokonali wspólnie IV rozbioru Polski, co zapowiadał tajny protokół z 23 sierpnia 1939 r.

Prof. Eugeniusz Duraczyński, emerytowany profesor Instytutu Historii PAN, autor kilkunastu książek, m.in. "Rząd polski na uchodźstwie 1939-1945", "Między Londynem a Warszawą: lipiec 1943 - lipiec 1944", "Kontrowersje i konflikty 1939--1941", "Generał Iwanow zaprasza: przywódcy polskiego państwa podziemnego przed sądem moskiewskim", "Polska 1939-1945: dzieje polityczne". W tym roku ma się ukazać jego najnowsza książka "Stalin - twórca i dyktator supermocarstwa".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1997 (104)
highwaycode pol c20 sygnaly policjii innych (str 104,105)
50 104 id 40827 Nieznany (2)
104 169
2 (104)
104 2id 11743
Mahabharata Księga III (Vana Parva) str 1 104
Śpiewnik 104
1 (104)
104 Na czym polega Umowa z Schengenid745
formy teatralne w przedszkolu 104 1622
104, Politechnika Poznańska ZiIP, II semestr, Fizyka, laborki fiza, Laborki, laborki fiza, Fizyka -
WYKŁADY. PRAWO FINANSOWE. (104 STRON), PRAWO, STUDIA, PRAWO FINANSOWE
104
03 104, Fizyka 104
104, Prawo, WZORY PISM, Wzory Pism 2
PJM Poziom A2 Strona 104
5 E Aronson s 66 104 id 40102 Nieznany
Kosslyn, Rosenberg Psychologia mózg człowiek świat str 104 155

więcej podobnych podstron