Iłowiecki KRZYWE ZWIERCIADŁO O MANIPULACJI W MEDIACH


KRZYWE ZWIERCIADŁO - O MANIPULACJI W MEDIACH

Maciej T. Iłowiecki (ur. w 1935 r.)

- dziennikarz, publicysta, eseista. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego (specjalność: biochemia, biologia). Publikuje w różnych pismach od 1957 r., od 1961 do 13 XI11981 r. pracował w „Polityce". Później działacz podziemnych struktur Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (od 1980 r. wiceprezes, 1989-93 prezes SDP). W latach 1993-94 wiceprzewodniczący KRRiW, również wtedy przewodniczył Radzie Mediów przy Prezydencie RP. Jest członkiem-założycielem i członkiem zarządu Towarzystwa Popierania i Krzewienia Nauk.

Wykładowca kilku wyższych uczelni (medioznawstwo, etyka dziennikarska -m.in. na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie Stefana Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie). Napisał kilkanaście książek na temat współczesnej cywilizacji i nauki oraz

0 mediach (o ich wpływie na świadomość społeczną). Otrzymał różne nagrody

za twórczość - m.in. Nagrodę Specjalną SDP im. St. Konarskiego „za intelektualną odwagę". Uczestnik i referent Kongresu Kultury Polskiej w 1981 r. (przerwanego przez stan wojenny), wiceprzewodniczący komitetu organizacyjnego Kongresu Kultury Polskiej

- 2000 i także jego uczestnik - referent. Uczestnik - referent Kongresu Kultury Chrześcijańskiej w 2000 r. w Lublinie1 Międzynarodowego Kongresu Teologii Fundamentalnej w 2001 r. w Lublinie.

KRZYWE ZWIERCIADŁO

O manipulacji w mediach

Projekt okładki: Andrzej Prokurat

Na okładce wykorzystano fragment dzieła

Pietera Bruegla St. „Przypowieść o ślepcach", 1568,

Museo di Capodimonte w Neapolu

Rysunki: Andrzej Mleczko

Prawdziwa potęga mediów

polega na tym, że to one wskazują nam,

co ma być normalne.

Michael Medwed amerykański dziennikarz i pisarz

Do czytelnika

Konsultacja redakcyjna: Andrzej Wojnowski

Korekta: Redakcja

Skład i DTP: Hanna Fijofek

Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej „Gaudium". Lublin 2003 © Maciej T. lłowiecki, 2003

ISBN 83-88615-57-2

Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej „Gaudium"

20-075 Lublin, ul. Ogrodowa 12

tel 0-81/532 27 60, fax 0-81/743 73 16

e-mail: wydawnictwo@gaudium.p!

www.gaudium.pl

Próbuję przedstawić w tej książce pewne wybrane zjawiska i metody, związane z wpływem klasycznych mediów na świadomość społeczną. Cho­ciaż ów przegląd oparty jest na podstawowej literaturze źródłowej, doko­nany został nie przez uczonego, a przez zawodowego dziennikarza, który od czterdziestu lat pracuje w tym dziwnym zawodzie. Najpierw - w warun­kach systemu autorytarnego i tzw. realnego socjalizmu (PRL), później w czasach bardzo głębokiej transformacji ustrojowej i społecznej (III Rzecz­pospolita; zresztą nie osiągnęliśmy jeszcze stanu, jaki reprezentują stare demokracje zachodnie). Mówiąc to, chcę zaznaczyć, iż moje osobiste do­świadczenia wpływały oczywiście na ujęcie opisywanych zjawisk, ich ocenę i dobór przykładów. Tym bardziej, iż poznawanie mediów od strony, jakby można powiedzieć „manipulacyjnej" - ciągle trwa, zapewne nie dostrze­gamy jeszcze wielu uwarunkowań i całej złożoności zjawisk. Ocenianie należy do przywilejów autora, a wnioski - jak zawsze - powinni wyciągać Czytelnicy. Mnie wystarczy, jeśli kogoś nakłonię do zastanowienia się nad tymi sprawami.

Chciałem tak napisać tę książkę, by jej forma nie odstraszała niezawodowców i mogli ją z pożytkiem przeczytać odbiorcy mediów - telewidzowie, radiosłuchacze, czytelnicy prasy. Chciałem także, by mogła się przydać tym, których zawód wymaga szczególnego rodzaju kontaktów z ludźmi - np. nauczycielom czy duszpasterzom. Oczywiste jednak, że moim zamiarem było przysłużenie się dziennikarzom i studentom dziennikarstwa - dlatego nie unikam teorii, definicji, staram się przedstawić pewne koncepcje nauko­we i wyniki badań z zakresu medioznawstwa. To - jak myślę - przyda się zresztą każdemu, kto chciałby poznawać problemy mediów i ich odbioru. Nie jest to jednak „powieść do czytania", raczej zbiór informacji i re­fleksji o mediach. Nie jest to również systematyczny wykład akademicki ani przeglądowy skrypt. Dobór i kolejność omawiania problemów są dowolne, zdarzają się świadome powtórzenia (kiedy, jak mi się zdawało, wymagała

tego jasność wywodu). Konkretne przykłady, wybrane wprost z mediów (także wybranych) mają ułatwić zrozumienie i rozpoznawanie najczęstszych manipulacji. Są to przy­kłady uchybień medialnych poważnych i drobnych, próby analizy spraw bardzo głośnych w czasie, kiedy pisałem tę pracę, ale i takich, które prze­szły niezauważone. Oczywiste, że przykładowych błędów nie można było wybrać „spra­wiedliwie" ze wszystkich mediów. Skupiłem się więc na tych środkach prze­kazu, które uznałem za mające największy wpływ na tzw. kręgi opiniotwór­cze społeczeństwa - z powodu ich znaczenia politycznego, nakładów, zaufania, jakim bywają obdarzane. 1 także dlatego, że ich publicystyka (kon­cepcje, idee, także zdobywane informacje) są najczęściej rozpowszechnia­ne przez znaczące telewizje. Skądinąd manipulacje dokonywane w TVP mają wagę bodaj największą - ze względu na obowiązkową misję publiczną TVP i niebywałą powszechność jej odbioru. Z konieczności też posługiwa­łem się mediami o zasięgu krajowym (choć zdaję sobie sprawę z nakładów i wpływu na ludzi wielu pism tzw. lokalnych). Przykładów mogło być zatem więcej. Można było też wybrać inne - ale nie o to chodzi. Wiem także, iż szybko się starzeją, każdy dzień przynosi nowe przykłady manipulacji medialnych i potknięć dziennikarzy i przesła­nia dawniejsze. Nie ma sposobu, by zachować aktualność, ale przecież nie jest to konieczne. Są to po prostu problemy trwale związane z dziennikar­stwem, jakie znamy.

Zajmuję się tylko mediami tradycyjnymi. W końcu jeszcze parę poko­leń będzie miało do czynienia z telewizją, radiem i prasą, choć już poja­wiają się nowe środki przekazu, a te stare ulegają szybkim przemianom. Przecież manipulacja, propaganda i narzucanie nam pewnego sposobu odbioru świata - wszystkie świadome i nieświadome grzechy dziennikar­skie nie znikną, jeszcze długo bowiem będzie istniał zawód „przygotowywacza przekazów" i „selekcjonera informacji", jeśli wolno posłużyć się ta­kim nowoczesnym żargonem.

W pojęciu „dziennikarz" mieści się jakaś idea, etyka, misja, twórczość. Pojęcie "przygotowywacza" czy "selekcjonera" jest bezosobowe, techniczne - czy właśnie w tym kierunku zdążają media? Być może. Na razie nie trzeba chyba dowodzić, iż w naszych czasach media i dziennikarze pełnią rolę szczególną, ponieważ bez nich nie byłoby możliwe funkcjonowanie demokracji w ogóle, a zapewne żadna większa wspólnota nie mogłaby trwać, jako nowoczesna wspólnota obywatelska. Napisałem „w naszych czasach", ponieważ były przecież w historii długie okresy bez mediów, a wspólnoty ludzi istniały - i nie mamy też gwarancji, że „coś" dziś nieznanego nie zastąpi w przyszłości mediów, nie będzie spełniać ich funkcji. Na razie mamy jednak świat coraz bardziej „zmedializowany" i społeczeństwa co­raz bardziej zależne od mediów. Te zaś rządzą się pewnymi regułami i dają bardzo różne możliwości ludziom, którzy nimi sterują.

Owe reguły i możliwości powinniśmy znać, by- po pierwsze - umieć w zwierciadle mediów dostrzegać prawdę o rzeczywistości, po drugie - umieć rozpoznawać wpływ mediów na nas samych. Po trzecie wreszcie - powinni­śmy nauczyć się chronić przed złymi wpływami i złym wykorzystywaniem mediów i potrafić korzystać z ich wielkich możliwości czynienia dobra.

*

Powiada się, iż media stały się czwartą władzą, pełniącą funkcję kon­troli społecznej. Pozostałe trzy władze, to: ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. Niektórzy skłonni są nawet uznać media za władzę najważ­niejszą, ponieważ od ich właściwego działania tak wiele zależy w demokra­cji. Być może jest to przesada, a jeśli już - to jednak rzeczywiste ośrodki władzy są w rękach tych, którzy sterują mediami i uzależniają dziennikarzy. Istotną zatem władzą dysponują właściciele mediów i grupy interesu, które stoją za nimi. Jest to stwierdzenie smutne, ale w naszych czasach niestety trafne. W takich warunkach wolność słowa i zwłaszcza niezależność me­diów nie są wartościami, które zawsze i wszędzie są respektowane, jako „zatwierdzone" przez prawo; trzeba o nie stale walczyć i nie wolno zapo­minać, że ciągle są zagrożone, choć w każdej epoce inaczej.

Jak wspomniałem, nie zajmuję się tu najnowszymi rodzajami mediów (np. Internet, środki multimedialne, powszechna komputeryzacja itd.) ani ich prawdopodobnym przyszłym stanem, w którym bardziej wymieszają się role nadawcy i odbiorcy. Na razie role te są mimo wszystko rozdzielone i jeszcze przez pewien czas tak będzie. Skoro tak, wydaje się bardzo pożyteczne nauczenie się korzystania z przekazów medialnych. Po prostu po to, byśmy mieli z tych przekazów największe korzyści i nie dali się oszukiwać i "podpuszczać". Taki jest główny cel tej książki, choć zdaję sobie sprawę z jej niepełności i niedostatków: z oceanu informacji i koncepcji musiałem wybrać tylko niektóre. Nie ma co także ukrywać, iż mam własne poglądy polityczne i system wartości, którego chciałbym bronić - ukrywanie tego byłoby właśnie jedną z klasycznych manipulacji, przed którymi przestrzegam. Zatem zajmuję się tutaj m.in. przedstawieniem najpowszechniejszych mitów na temat mediów i dylematami, z którymi muszą sobie radzić dzien­nikarze. Omawiam główne metody, czy sposoby oddziaływania mediów na świadomość społeczną. Podaję przykład zasad rzetelnego informowania. Odrębny rozdział zawiera „wyciąg" z ogromnej wiedzy na temat opinii publicznej. Kolejny- zajmuje się istotą manipulacji i jej głównymi technika­mi. Potem następuje przegląd najbardziej podstawowych wiadomości na temat tego, czym w ogóle jest komunikacja społeczna i jakie schematy pomogą nam zrozumieć jej zasady.

Zbiór klasycznych manipulacji medialnych pozwala je z grubsza po­dzielić na rodzaje i uporządkować; problemy i dane uporządkowane łatwiej się zrozumie i zapamięta. Wydzielam wreszcie w odrębnych szkicach problem politycznej popraw­ności i rozrywki, na koniec omawiam pewien szczególny zakres propagandy współczesnej - obraz chrześcijaństwa w większości mediów opiniotwórczych. Podaję też zestaw lektur dla tych, którzy chcieliby sięgnąć do źródeł. Zestaw jest zarazem wskazówką, skąd sam czerpałem informacje (poza oczywistą i ciągłą obserwacją mediów). Myślę, iż powinienem dodać, że niepokoi mnie „nierówność" poszcze­gólnych części książki, pomieszanie form -są tu szkice, ledwie określające temat, esej miesza się z publicystyką i z wykładem, kolejność omawiania różnych spraw jest, powtarzam, dowolna, wielkość rozdziałów bardzo różna. jest to jednak chwyt świadomy i kosztem jednolitości i klasycznego prze­glądu książka zyskuje może - jeśli wolno to znów nieprecyzyjnie określić -pewną migotliwość. Takie są właśnie media - niejednolite i migotliwe...

Dlaczego spośród różnych form oddziaływania mediów zająłem się w odrębnych szkicach akurat poprawnością polityczną i kulturą rozrywki? Dla­tego, że uznaję ową poprawność za jedno z najciekawszych i najbardziej charakterystycznych dziś narzędzi wpływu na świadomość społeczną Rozrywka zaś, jak sądzę, jest najbardziej znaczącą i „uwodzicielską" forma kultury naszego czasu. Z punktu widzenia tych, którzy chcieliby sterować „masami" najbardziej podatna na sterowanie jest społeczność „najpoprawniej" 'myśląca i najpowszechniej szukająca wszędzie rozrywki. Otóż zasady „poprawności" myślenia określą najchętniej sternicy, oni też dostarczą właściwej roz­rywki (czy też po prostu wszystko zamienią w rozrywkę).

Jeszcze ważne zastrzeżenie: nie chcę nikomu narzucać ponurego obra­zu świata spisków, w którym garstka „wtajemniczonych" chce ujarzmić całą ludzkość, niezdolną do samodzielnego myślenia. Wcale tak nie uważam, tak bywa tylko na filmach SF (przypomnę choćby kultowy „MATRIX", modny, gdy piszę te słowa). Nie mniej, nawet fantastyka naukowa, modne horrory i thrillery wyrastają przecież z autentycznych problemów i niepokojów na­szych czasów. Manipulacje medialne, wpływanie na nasze umysły bez naszej zgody (i zatem rodzaj „podsterowywania" naszych zachowań i wyborów) -to FAKT, to rzeczywistość, a nie wymysł.

Powtarzam zawsze, teraz także w tej książce, iż wielu dziennikarzy chce wypełniać rzetelnie swe powinności - i czynią to. Możemy im w tym pomagać. Pod warunkiem, że zdamy sobie sprawę, co mediom i dzienni­karzom przeszkadza w ich spełnianiu.

Byłbym niepocieszony, gdyby ktoś po tej lekturze odniósł wrażenie, że media tylko nami manipulują, nie czyniąc niczego dobrego. Czyż trzeba powtórzyć, że to książka o manipulacjach, zatem o tym, co złe, a nie o tym, co dobre?

No i oczywiście wszelkie błędy obciążają wyłącznie autora. Witajcie zatem w krainie rzeczywistości medialnej!

Co myślimy o mediach

Odbiorcy przekazów medialnych, współczesne społeczeństwa, zdają się (przy­najmniej w większości) przypisywać mediom pewne wyjątkowe cechy. W Polsce i w krajach o podobnej historii najnowszej, gdzie edukacja obywatelska była prze­rwana niemal na pół wieku, większość ludzi sądzi, iż prawomocne są pewne stwierdzenia na temat mediów i dziennikarzy. Wymienię je teraz, Czytelnicy zaś spróbują się zastanowić, które z nich uważają za prawdziwe, a które za wątpliwe czy wręcz fałszywe. Potraktujmy to jako rodzaj zabawy - jako test na temat naszej potocznej wiedzy o mediach. Dlatego rozwiązania testu nie podam od razu, a na dalszych stronach.

Oto więc owe twierdzenia:

1. W demokracjach media są całkowicie niezależne.

2. Istnieje wystarczający pluralizm polityczny mediów.

3. Media są obiektywne i rzetelnie informują.

4. W demokracji cenzura została wyeliminowana w każdej postaci.

5. Wolny rynek - obok prawa - gwarantuje wolność słowa i pluralizm mediów.

6. Sondaże i badania ankietowe wskazują, jakie opinie są trafne i słusz­ne, mogą też wskazać, co jest prawdą, a co nie.

7. Media zależą całkowicie od swych odbiorców, są więc takie właśnie, jakich chcą odbiorcy.

8. Wolność słowa jest dla mediów wartością najważniejszą i wystarczającą.

9. Kto ma media, ten ma władzę.

10. Odbiorcy mediów (odbiorcy informacji) zachowują się racjonalnie. 11. Dziennikarze są inni niż reszta społeczeństwa, ponieważ są wybra­ni do jego obrony, do kontrolowania władzy.

O prawie do informacji

Wypada mi zacząć od kwestii podstawowej, wyjściowej, którą omówię jednak tylko krótko. Otóż powinniśmy się zgodzić z tym, iż obok kilku innych praw (np. prawa do życia, do wolności itp.) również prawo do infor­macji jest naturalnym prawem człowieka. •

Prawo do informacji ujęte jest w kilku podstawowych konwencjach międzynarodowych, m.in. w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka (przyjętej przez ONZ w 1948 r. - ma więc ona już, albo dopiero, ponad pięćdziesiąt lat). W tej Deklaracji wśród praw podstawowych jest: „swoboda poszukiwania, otrzymywania i rozpowszechniania informacji".

Tak sformułowane prawo do informacji może być realizowane dzięki temu, że istnieje wolność słowa. Zwracam uwagę, że wolność słowa i pra­wo do informacji są to dwie różne wartości, ale najściślej, wręcz absolutnie ze sobą związane (w pewnym zakresie zresztą tożsame). Cóż bowiem zo­stałoby z wolności słowa, gdyby blokowano lub fałszowano informacje i cóż by zostało z prawa do informacji, gdyby podlegały one cenzurze, a zatem nie istniałaby wolność słowa?

Nadto, nasze naturalne prawo do informacji byłoby bez mediów w ogóle nie do spełnienia (jeśli można sobie wyobrazić na chwilę współczesny świat bez mediów). Wynika z tego, iż utwierdzone przez międzynarodowe konwencje i liczne narodowe konstytucje prawo do informacji może być najlepiej realizo­wane przez niezależne media i przez wolnych, rzetelnych dziennikarzy.

Istnienie takich mediów i takich dziennikarzy jest - obok wolności sło­wa - warunkiem sine oua non prawa do informacji.

Taki jest ideał - w praktyce, jak sami wiemy najlepiej - bywa różnie, zwykle znacznie gorzej. Niezależność mediów staje się mitem, wolność słowa jest na różne sposoby ograniczana, pojawiają się nowe formy cenzu­ry, ograniczana jest też wolność dziennikarzy (bo uzależnienie ekonomiczne wymusza ich dyspozycyjność), a z ich uczciwością bywa też różnie.

Zastanówmy się jeszcze, jaka informacja jest społeczeństwom, kon­kretnym wspólnotom, najbardziej potrzebna dla ich prawidłowego funk­cjonowania i rozwoju. Wydaje się pewne, iż musi to być co najmniej w miarę pełna informacja:

- o świecie zewnętrznym, to znaczy o innych wspólnotach i o całej wspólnocie globalnej,

- o „sobie samym", czyli o własnym społeczeństwie i jego problemach i życiu,

- o przeszłości własnej wspólnoty i innych wspólnot.

Otóż właśnie te trzy zasadnicze obiegi informacji były całkowicie za­kłócone i blokowane w systemie sowieckim czy w ogóle w autorytarnych, monopartyjnych systemach typu PRL. Dlatego m.in. nasze społeczeństwo było „chore", a państwo nie mogło się normalnie rozwijać.

Owe wymienione trzy typy informacji wydają się podstawowe dla roz­woju każdego społeczeństwa i należy zawsze bacznie obserwować, czy i gdzie pojawiają się zakłócenia, przekłamania, blokady, ponieważ mogą one występować również w systemach demokratycznych (choć w o wiele mniejszym natężeniu i w innych formach, niż w systemach totalitarnych i autorytarnych).

W tym samym roku, w którym ogłoszono Powszechną Deklarację Praw Człowieka (1948), amerykański politolog i wybitny znawca mediów, Harold D. Lasswell przedstawił klasyczną już dziś pracę* na temat funkcji, jakie w społeczeństwach ma spełniać informacja (czy w ogóle komunikacja społeczna. O samej komunikacji społecznej patrz dalej).

Przyjrzyjmy się nowoczesnemu ujęciu Lasswella, wedle którego, aby wspólnota społeczna mogła trwać i rozwijać się, musi mieć zapewnione trzy rodzaje informacji. Niezbędne są zatem:

- informacje o zmianach w otoczeniu, przynoszących zagrożenia bez­pieczeństwa życia, a także o tych zmianach, które wpływają na moż­liwość poprawy warunków życia;

* Harold D. Lasswell: „The Structure and Function of Communication in Society" [w książce „The Communication of Ideas", red. L. Bryson], New York 1948.

- informacje mobilizujące do działań (i koordynujące te działania), ma­jących na celu eliminację zagrożeń lub wykorzystanie pozytywnych możliwości;

- informacje o optymalnych sposobach działania w obu rodzajach sy­tuacji (a więc wykorzystanie doświadczeń, zdobytych gdzie indziej lub kiedy indziej).

Jak widać Lasswell bardzo dużo wymaga od informacji, niezbędnych wspólnocie. Uważa, iż wymienione przez niego trzy rodzaje informacji muszą mieć swobodny obieg, zagwarantowany przez odpowiednie syste­my prawno-instytucjonalne. Trudniej znaleźć sposób, by zapewnić pełną wartość treści informacyjnych - to znaczy jak sprawić, by informacja była rzetelna, prawdziwa, pełna, zrozumiała.

W każdym razie bardzo trafne koncepcje Lasswella są wciąż jeszcze tylko pewnym postulatem - i należy uczynić wszystko, by jego postulaty dostarczania informacji koniecznej dla istnienia i rozwoju wspólnot były spełnione w jak najszerszym zakresie. Rzecz w tym, jakie niezbędne wa­runki należy stworzyć, by tak właśnie było. Na razie wciąż daleko - czy nawet bardzo daleko - do ideału, a dzien­nikarze mają do rozwiązania niezwykle trudne dylematy. Spróbuję dalej wymienić niektóre, najważniejsze; będą się one przewi­jać przez całą tę książkę.

Dylematy dziennikarskie

Przyjrzyjmy się bardzo trudnym dylematom, jakie muszą na co dzień rozstrzygać dziennikarze.

I. Rynek i zasady maksymalnego zysku wymuszają przekształcanie się mediów (i samej informacji) w towar, który powinien być najlepiej sprzeda­ny. Jednocześnie rzetelni dziennikarze wiedzą, iż społeczeństwo musi mieć dostęp do takich dóbr i usług, które nie bywają wytwarzane na rynku i dla rynku, które nie są „do sprzedania". Jak więc należy propagować i przed­stawiać wartości, bez których nie będzie wysokiej kultury, postaw obywa­telskich i wyższego poziomu etyki?

Jak wiemy, dziś najlepiej sprzedaje się towar dostosowany do gustów najbardziej przeciętnych, masowych i trywialnych.

II. Komunikacja pomiędzy społeczeństwem, dziennikarzami i światem polityki musi zakładać, iż obok znajomości faktów powinno się je rozu­mieć. Zrozumienie jest bodaj ważniejsze, niż sam dostęp do informacji. Dostęp do informacji niezrozumiałej nie ma żadnej wartości, cóż bowiem z takiego dostępu?

Jednocześnie różne badania wskazują, iż zmniejsza się we wspólno­tach przeciętny poziom zrozumienia i zdolności do refleksji. Co za tym idzie - zmniejsza się też zdolność do wzajemnego porozumienia.

Wymaga to od dziennikarzy-zresztą narzuca to im ich rola społeczna - by to oni edukowali ludzi i dążyli do porozumienia między nimi. Takie wymagania zakładają jednak, iż dziennikarze są dobrze przygotowani do tego zadania i że umieją je wykonać. Doświadczenie zaś wskazuje, że więk­szość dziennikarzy jest źle przygotowana i że ich energię i czas kieruje się do zupełnie innych zadań.

III Obowiązkiem dziennikarzy jest pełne informowanie o wszystkim ale zarazem ich równie ważnym obowiązkiem jest nieszkodzenie ludziom, uwzględnianie interesu społecznego i państwowego oraz poszanowanie godności osób, których informacje dotyczą. W dzisiejszym świecie są to obowiązki trudne do pogodzenia i trzeba mieć wielką wrażliwość i wiedzę, by zdawać sobie sprawę, gdzie jest granica pomiędzy pełnią informowania a nieszkodzeniem.

Ich deklarowany brak może oznaczać, że dziennikarz jest „do kupie­nia" przez tego, kto da więcej. Obiektywizm zaś nie jest sprzeczny z po­siadaniem własnej opinii.

IV. Obowiązkiem dziennikarzy jest neutralność, obiektywizm („infor­macja nie może być partyjna"), a zarazem posiadanie własnych poglądów. Ich deklarowany brak może oznaczać, że dziennikarz jest „do kupienia" przez tego, kto da więcej. Obiektywizm zaś nie jest sprzeczny z posiada­niem własnej opinii. Nie wierzcie, kiedy dziennikarz mówi - jestem obiek­tywny, bo nie mam własnego poglądu. Inna rzecz, iż niezwykle trudno jest pogodzić obiektywizm z wiernością swoim poglądom.

V. Obowiązkiem dziennikarza jest pełne wyrażanie opinii społecznej i zarazem jej kształtowanie (w sensie edukacji obywatelskiej). Są to znów obowiązki bardzo trudne do pogodzenia, a „kształtowanie opinii" zbyt łatwo zamienia się w propagandę i manipulację. Mobilizowanie społeczeń­stwa do szczytnych zadań jest przecież także rozstrzyganiem, co jest „szczytne" ...

VI. Dziennikarz ma spełniać funkcje kontrolne wobec władzy, ale poli­tycy nie mogą z kolei stać się „zakładnikami mediów" i działać „pod me­dia". Kontrola władzy nie polega na obalaniu polityków niewygodnych i lansowaniu dyspozycyjnych wobec danej grupy interesów. Jak więc od­różniać sprawowanie rzeczywistej kontroli władzy od wygrywania jednych grup interesów przeciw innym?

Misja kontrolna wobec władzy ustawia niejako „z góry" dziennikarzy jako adwersarzy rządu, uprawnia do założenia, iż jeśli coś źle się dzieje, to dlatego, że nieodpowiedni ludzie podejmują złe decyzje (tak bywa nader często, ale jednak nie zawsze). Czy można być zarazem dobrym kontrole­rem i obiektywnym obserwatorem?

VII. Dziennikarze mają występować w imieniu społeczeństwa i mają prawo do osądu, czyli mają takie prawa, jakby byli wybranymi przedstawi­cielami społeczeństwa. A przecież nikt ich nie wybierał - jak więc godzić funkcje przedstawicielskie z byciem pracownikiem najemnym i zależnym od tych, którzy płacą? Może więc my, dziennikarze, jesteśmy po prostu pracownikami komercyjnych przedsiębiorstw, najczęściej partyjnych, i nie reprezentujemy społeczeństwa ani nawet siebie, ale wydawców, właścicieli, menedżerów, redaktorów naczelnych i stojące za nimi grupy interesu? A może to ocena bardzo krzywdząca?

W sumie wszystko, być może, znowu sprowadza się do najważniejsze­go pytania: czy dziennikarze mają moralne prawo i wystarczającą wiedzę, by dawać ludziom podstawy do rozstrzygania o tym, co jest w danym mo­mencie słuszne, jaki wybór trafny i zwłaszcza, komu należy ufać, a komu nie? Kogo poprzeć, a kogo odrzucić?

1 pytanie drugie: czy taką podstawą, wystarczającą, ma być tylko pełna i rzetelna informacja, bo to społeczeństwo samo ma dzięki niej dokonywać właściwych wyborów? Czy też konieczne jest wyjaśnianie i komentowanie? A może zależy to od konkretnego przekazu i jego treści?

Pytania możemy mnożyć, odpowiedzi mogą być różne. Wszystko, jak zwykle, sprowadza się do uczciwości, odwagi, wrażliwości i kompetencji. Poziom moralny i zawodowy dziennikarzy zależy od wielu czynników, najbardziej zapewne od nich samych - i to oni sami, przez swe środowi­skowe organizacje i instytucje (jak w Polsce stowarzyszenia dziennikarskie, Rada Etyki Mediów i inne) mogą się najlepiej kontrolować. Nie miejmy jednak złudzeń: dziennikarze są emanacją społeczeństwa i będą tacy, jaka będzie nasza wspólnota. Wszystko bowiem zawsze zależy od tego, jakie zasady i cele wspólnota przyjmuje jako te, o które warto zabiegać i wal­czyć. Także, może zwłaszcza, wspólnota środowiska dziennikarskiego.

Piąta władza

Dotąd to właśnie media jako „czwarta władza" pilnowały, by demokra­tyczne instytucje państwowe nie nadużywały swojej władzy. Tymczasem one same [media] - urosły w siłę i potrzebują kontroli, która może funkcjo­nować jedynie poprzez wzajemną obserwację. Pisząc o mediach dzienni­karze kontrolują swoich kolegów. Mamy więc do czynienia z „piątą władzą", która obserwuje środki masowego przekazu (...).

Profesjonalizm [w tej „obserwacji mediów przez media"] oznacza w praktyce, że dziennikarze piszący o mediach nie powinni faworyzować wła­snego wydawnictwa lub koncernu, czy też powinni unikać kampanii prze­ciw konkurencji. Także milczenie o konkurencyjnych tytułach z obawy, że takie teksty mogłyby pomóc przeciwnikom, nie mieści się w profesjonal­nych regułach dziennikarstwa mediowego.

prof. Stephan Russ-Mohl,

medioznawca, Wydział Publicystyki

i Komunikacji Masowej Freie Universitat Berlin

(w rozmowie z |ackiem Romanowiczem, „PRESS", Nr 6/2001)

Samoobserwacja środowiskowa, wzajemne wytykanie sobie tego, co nie powinno było się wydarzyć jest istotnie chyba jedyną skuteczną (choć nie jedyną w ogóle) metodą kontroli mediów i dziennikarzy. Pod warun­kiem, że nie dotyczy to wyłącznie cudzych błędów i złych czynów...

Z mitologii mediów

Mitologia mediów (czyli błędne, zbyt wyidealizowane opinie o ich sta­tusie i możliwościach) jest częścią naszych (większości z nas!) poglądów na społeczną i polityczną rzeczywistość, w której żyjemy. Nie będzie inaczej, póki nie nauczymy się patrzeć na media z dystansem i nie zdobędziemy o nich trochę wiedzy. Tę wiedzę powinniśmy zdobywać już w szkole, a pewien zakres medioznawstwa powinien być równie ważny w oświacie publicznej, jak np. języki obce czy elementy informatyki.

Mit, jak wiadomo, jest specyficznym rodzajem legendy, bajecznym poda­niem z dawnych czasów (np. mity greckie). W innym nieco znaczeniu jest to po prostu fałszywe przekonanie, niezgodne z rzeczywistym stanem rzeczy. Uży­wam teraz tego pojęcia w tym drugim znaczeniu - nazywam mitem przeko­nania, jakie wielu ludzi żywi na temat mediów i dziennikarzy. Trzeba dodać, że zajmujemy się społeczeństwami demokratycznymi - jest oczywiste, że w syste­mach totalitarnych, dyktaturach, nikt podobnych złudzeń nie ma.

Winien jestem odpowiedź, które z wcześniej wymienionych jedenastu twierdzeń o mediach są prawdziwe. Otóż można dowieść, że żadne - są to po prostu MITY, zręcznie zresztą podsycane przez same media, któż bowiem chciałby się przyznać, że jego niezależność czy swoboda wypo­wiadania się są mocno ograniczone?

Oto więc prawda o naszych mitach medialnych (dla ułatwienia powta­rzam twierdzenie z testu):

I. W demokracjach media są całkowicie niezależne. Nieprawda. Media są uzależnione od różnych grup interesów, finanso­wych i politycznych.

MEDIÓW

Oczywiste, że ta zależność w jednych krajach bywa mniejsza, w innych większa i jest mniej lub bardziej widoczna. Zawsze jednak dziennikarz musi uwzględniać żądania tych, którzy finansują dany środek przekazu - jego miejsce pracy. Właściciele mediów tylko w nielicznych przypadkach dają dziennikarzom „swojego" środka przekazu całkowitą swobodę, a jeśli na­wet, dotyczy ona przede wszystkim szefów redakcji (czasem właściciel jest jednocześnie redaktorem naczelnym, zwykle funkcje te się przenikają).

W tej sytuacji dobrze jest wiedzieć, jakie warunki (czynniki) zmniej­szają uzależnienie mediów od tych, którzy je finansują. Co czyni dzienni­karzy bardziej wolnymi?

Oto owe warunki:

- Spójny i wyrazisty system praw, zwłaszcza dotyczących mediów. W tym także przepisów dotyczących zatrudnienia dziennikarzy i ich po­winności wobec pracodawcy. Powinności te nie mogą być sprzeczne z etyką zawodu (to trudne, trzeba bowiem ustalić granice pomiędzy dyspozycyjnością zawodową, a dyspozycyjnością w wypełnianiu pole­ceń politycznych i niezgodnych z moralnością).

- Ukształtowana opinia publiczna (większość ludzi powinna rozumieć rolę mediów), a także solidarna opinia samego środowiska dziennikar­skiego.

- Wyraziste kodeksy etyczne mediów i dziennikarzy, najlepiej wspólne dla wszystkich i przez wszystkich na serio akceptowane. Potrzebne są także wewnętrzne zbiory zasad postępowania danej redakcji, rozgłośni

czy telewizji.

- Rzeczywista konkurencja na rynku mediów i możliwość obrony przed monopolizacją tego rynku. Rywalizacja mediów (konkurencja) musi być uczciwa, państwo musi dbać o tę uczciwość, ale nie wtrącać się do

konkurencji.

- Rzeczywisty pluralizm polityczny mediów. Oznacza to, iż każda opcja polityczna ma możliwość wyrażania swoich poglądów.

- Samorządność organizacji dziennikarskich nie może być wątpliwa, muszą one być zdolne do obrony niezależności dziennikarzy i wolności sło­wa oraz do skutecznego osądzania postępowań niezgodnych z dzien­nikarską etyką.

Jak najmniejsze powinny być powiązania polityczno-towarzyskie świata mediów ze światem biznesu i władzy. Powiązań takich oczywiście unik­nąć się nie da, rzecz w tym, by rządziły nimi wyraźne i ostro przestrze­gane reguły.

- Wyraziste i spójne zasady publikowania reklam (nie mówiąc o etyce samych reklam i reklamodawców).

- Wreszcie warunek ostatni, zapewne najważniejszy: wysoki poziom etycz­ny dziennikarzy. Muszą oni odznaczać się wrażliwością, kulturą i od­wagą (a przynajmniej tacy powinni być ci, których uważa się za wzory, autorytety w środowisku).

Już na pierwszy rzut oka widać, jak rzadko te warunki spełniane są do końca, dlatego właśnie niezależność mediów jest mitem. Ocena zaś spełnie­nia tych warunków w Polsce skłania do stwierdzenia, że stopień uzależnienia mediów od czynników pozamedialnych jest u nas szczególnie wysoki. Zresztą nawet w Stanach Zjednoczonych, uważanych za kolebkę wolnej prasy, za­leżność mediów od grup finansowo-politycznych staje się coraz większa, jednak tam możliwość obrony przed tym zjawiskiem jest bodaj największa, a prawo do wolności słowa traktowane jest najpoważniej.

Najbardziej niezależne powinny być media publiczne (w Polsce TVP i Polskie Radio), nie będące własnością prywatną i działające wedle specjal­nej ustawy (która ma właśnie gwarantować ich niezależność). Jednakże -wedle powszechnych dziś opinii, których słuszności łatwo dowieść przy­kładami - TVP (i może w nieco mniejszym stopniu Polskie Radio) stała się u nas najbardziej dyspozycyjnym wobec władzy środkiem przekazu, służą­cym interesom pewnych grup politycznych. Jest to sytuacja sprzeczna z samym założeniem „bycia instytucją publiczną" i nie do utrzymania w demokracji (może zresztą służyć jako wskaźnik stanu danej demokracji).

2. Istnieje wystarczający pluralizm polityczny mediów. Nie. Ani u nas, ani nigdzie na świecie nie ma pełnego pluralizmu poli­tycznego mediów.

Termin „pluralizm" jest jednym z częściej w dzisiejszym świecie uży­wanych - i nadużywanych - terminów. Oznacza najpierw różnorodność, której istnienie należy akceptować i uwzględniać. W życiu politycznym plu­ralizm oznacza wielość partii, poglądów, idei - i zatem wiele możliwości wyboru (w przeciwieństwie do uprzedniej jednopartyjności i „jedynie słusz­nej" ideologii). W mediach pluralizm oznacza, iż w danym kraju istnieją środki przekazu, wyrażające wszelkie istotne różnice polityczne, które mogą pojawiać się w wolnym społeczeństwie.

W tym miejscu ważna uwaga: nie chodzi oczywiście o istnienie mediów równoważnych (w zakresie zasięgu, nakładu itp.), bo nie ma przecież rów­nowagi pomiędzy wszystkimi opcjami politycznymi. Chodzi wyłącznie o pewną proporcjonalność w świecie mediów, odpowiadającą, z grubsza choćby, proporcjom w społeczeństwie. Takie było zresztą założenie umo­wy, zawartej między władzą a opozycją przy tzw. Okrągłym Stole, i w ten sposób (by zapewnić sprawiedliwie owe proporcje) miano rozdzielić tytuły

i majątek pozostały po PZPR-owskim koncernie RSW „Prasa-Książka-Ruch". Te założenia nie zostały spełnione, umowy nie dotrzymano, ale szczegółowy opis tamtych działań i ich przyczyn należy do najnowszej historii Polski, więc go tu pomijam. W każdym razie skutek jest taki, że istnieje polityczny pluralizm FORMAL­NY. To znaczy, iż każda formacja polityczna ma możność wyrażania swoich poglądów i posiadania własnych pism (teoretycznie również własnych rozgło­śni radiowych i stacji telewizyjnych, ale to wymaga już zbyt wielkich pieniędzy). Czytelnik ma formalne prawo wyboru do ich czytania bądź nieczytania. Jednak podział majątku wydawnictw prasowych na początku oraz finansowe uprzywi­lejowanie tylko pewnych grup doprowadziło do tego, iż pewne poglądy i pew­ne propozycje ładu społecznego i gospodarczego zostały także uprzywilejo­wane i mogą skuteczniej docierać do ludzi. Inaczej mówiąc, pewne grupy (opcje polityczne i światopoglądowe) zyskały nieproporcjonalnie większe wpływy, niż­by to wynikało z rzeczywistych podziałów społeczeństwa. Niezależnie zresztą od tego, komu skłonniśmy przyznawać rację i komu ufać, taka sytuacja nie jest dla społeczeństwa dobra. Tym bardziej, że najbardziej poczytne pisma, tzw. bulwarowe (o różnym poziomie, wśród nich tzw. kobiece, dla nastolatków i różnych hobbystów) nie pozostają światopoglądowo neutralne - przeciwnie, lansują bardzo określone systemy wartości, modele życia, wzory i autorytety. W Polsce sytuacja jest jeszcze bardziej złożona, ponieważ pisma zaliczane w innych krajach do brukowych (np. „NIE" czy „FAKTY i MITY" itp.) należą do pism politycznych i opiniotwórczych.

Skądinąd często z pluralizmem politycznym myli się u nas pluralizm rodzajów i gatunków, czy zwłaszcza tytułów medialnych. Różnorodność myli się zatem z pluralizmem politycznym.

3. Media są obiektywne i rzetelnie informują.

Nie. Media rzadko są obiektywne i nie zawsze informują rzetelnie.

Taki stan rzeczy wynika z sytuacji, opisanej w dwu poprzednich punk­tach. Media oczywiście powinny być obiektywne i rzetelnie informować -i chciałyby takie być (choć niektóre pisma, radia i telewizje brak obiektywi­zmu i rzetelności świadomie zakładają, jako nieodzowny element walki politycznej i walki z wartościami). Pomijając skrajności (których raczej w tej książce nie omawiam), możemy się zgodzić ze stwierdzeniem, iż obiekty­wizm i rzetelność są pewnym ideałem, do którego należy zmierzać, ale który w życiu mediów nie do końca jest osiągalny. Chodzi wyłącznie o to, by odbiorcy mediów o tym wiedzieli i byli w stanie oceniać krytycznie to, co czytają, co oglądają lub słyszą. O obiektywizmie i rzetelności będzie jeszcze mowa dalej, teraz wystar­czy, byśmy wiedzieli, że same te terminy są dość wieloznaczne - bo np. ludzie czasem mylą obiektywizm z brakiem własnych poglądów i zasad, za rzetelność zaś uważają wyłącznie zajmowanie się prawdą i tylko pełną prawdą. Tymczasem chodzi o obiektywne przedstawienie różnych racji (co nie oznacza, że dziennikarz nie wspiera którejś z nich i szczerze o tym mówi), a informacja bardzo rzadko może być pełna, zaś jej prawda polega na wiarygodności źródeł i braku świadomego kłamstwa. Ludzie muszą też wiedzieć, jakie poglądy reprezentuje dziennikarz, który informuje o fak­tach w dostępnej na dziś treści. Muszą również wiedzieć, kiedy komentuje te fakty (odróżnienie informacji od komentarzy). Neutralność jest czymś innym od obiektywności. Polega na powstrzy­maniu się od sądów i komentarzy. Gazety i inne media prywatne nie muszą być neutralne, natomiast od mediów publicznych wymaga się neutralności wobec sporów politycznych. Trzeba jednak bezwzględnie przestrzegać zasady, że neutralność (ani obiektywizm) nie polega na równoważnym przed­stawianiu prawdy i kłamstwa.

4. W demokracji cenzura została wyeliminowana w każdej postaci. Nie, nie w każdej. Wyeliminowano cenzurę oficjalną, urzędową, pozo­stała autocenzura, wymuszana na dziennikarzach przez tych, którzy ich zatrudniają.

Jak wiadomo, cenzura prewencyjna (to znaczy dokonywana przed publikacją) została zniesiona w Polsce 6 czerwca 1990 r. (może trzeba pamiętać, że w Anglii zniesiono cenzurę prewencyjną w 1695 r., a w II Rzeczypospolitej istniała tylko cenzura represyjna, tj. po publikacji). Obec­nie powodem do radości jest fakt, że nie ma już w Polsce ani cenzury prewencyjnej ani represyjnej (czymś innym są ewentualne sankcje prawne wobec dziennikarzy, którzy w swych publikacjach złamali prawo).

Natomiast mechanizmy ekonomiczne (lęk dziennikarza przed utratą pracy lub zarobków), polityczne (naciski grup stojących za danym medium) czy prawne (np. zbyt daleko idące przepisy o ochronie tajemnicy państwowej, służbowej, handlowej itd.) wymuszają autocenzurę. Co to jest? Oczywiście - rodzaj cenzurowania przez dziennikarza własnych wypowiedzi medialnych. „Wewnętrz­ny cenzor" ostrzega dziennikarza, iż może zbyt wiele ryzykować, publikując tekst (robiąc program), który nie spodoba się pracodawcy, bo np. demaskuje korupcję jego politycznych przyjaciół albo reklamodawców. Istnieje też nieco inny rodzaj autocenzury - narzucony przez środowiska opiniotwórcze system poprawności politycznej (ang. political correctness), to znaczy pewien język, którym wolno się posługiwać, a który narzuca „słuszne poglądy". Poprawności poświęcam dalej dłuższy szkic, ponieważ jest to istotnie nowy rodzaj cenzury.

. Wolny rynek - obok prawa - gwarantuje wolność słowa i pluralizm mediów.

5. Otóż nie. Wolny rynek „sam z siebie" gwarantuje tylko możliwość kon­kurencji.

Wolny rynek jest oczywiście niezbywalnym elementem demokracji, na­wet można twierdzić, że im mniej rynku, tym mniej demokracji i osobistej wolności. Rynek jest podstawą wolnej konkurencji, zatem z założenia daje

nam możliwość wyboru. Jednak nie ulega wątpliwości, iż jednocześnie wolny rynek wprowadza nowe rodzaje ograniczeń i nawet pewnego zniewolenia - i tak się dzieje wszędzie.

Wolny rynek podporządkowuje media celowi, jakim jest maksyma - Iizacjazysku. Zysk staje się ważniejszy niż poziom przekazu, zasady etyczne, interes społeczny, prawda, dobro itd. Amerykanie powiadają, że nacisk reklamy korumpuje wolność mediów. Dobre staje się nie to, co jest rzeczywiście wartościowe, ale to, co się dobrze sprzedaje, tak więc media są traktowane jako towar (towarem jest także informacja). Z rynku wypierane są wartości niekomercyjne - w tym sensie wolny rynek gwarantuje wolność wypowiedzi (wolność tworze­nia, pluralizm) tylko w pewnym zakresie. Dlatego próbuje się tworzyć me­chanizmy, które pozwoliłyby na wolnym rynku mediów wspierać wartości niekomercyjne i rzeczy trudniejsze w odbiorze.

Wszystkie te problemy nie przekreślają jednak twierdzenia, że choć wolny rynek nie gwarantuje automatycznie pełnej wolności mediów, bez niego owa wolność byłaby w ogóle niemożliwa.

6 Sondaże i badania ankietowe wskazują, jakie opinie są trafne i słuszne, mogą też wskazać, co jest prawdą, a co nie. Nie - sondy i ankiety wskazują wyłącznie, jaki jest rozkład opinii na dany temat i co sądzi większość danej wspólnoty. Badaniom opinii publicznej (a więc owym sondażom i ankietom) po­święcam dalej cały rozdział, ponieważ jest to jedno z podstawowych na­rzędzi pracy dziennikarzy i w tej dziedzinie panuje bodaj najwięcej błęd­nych przekonań i dokonuje się największych manipulacji. Teraz wystarczy nam stwierdzenie, iż osądzanie na podstawie opinii większości, co jest słuszne, a już tym bardziej co jest faktem (prawdą), a co nie jest faktem, to straszliwy błąd. (Np. większość sądzi, że polityk X jest chory psychicznie, wobec tego jest on chory...). Opinia większości na dany temat może być oczywiście trafna i rozum­na, ale może być też niemoralna i głupia.

7. Media zależą całkowicie od swych odbiorców, są więc takie właśnie, jakich chcą odbiorcy.

Nie. Media zależą tylko w pewnym zakresie od swych odbiorców, są zaś takie, jakie przyniosą największy zysk.

O tym, że to my decydujemy o poziomie i jakości danego środka prze­kazu, myśleć jest wygodnie - taki pogląd utrwalają właściciele mediów i służący ich interesom dziennikarze. Często czytamy (słyszymy), że to my przecież decydujemy o wartości danego pisma (kupując je lub nie) czy danego programu (oglądając go czy nie). Jest to wygodne uproszczenie: w istocie największą rolę pełnią tu ukształtowane przyzwyczajenia, reklama oraz dostęp, a przede wszystkim oferta, jaką otrzymujemy do wyboru. Być może ludzie ceniliby w większym stopniu (niż to się dzieje) media o wyż­szym poziomie, programy mądrzejsze, gdyby mieli odpowiednią ofertę, mieli z czego wybierać i gdyby od początku wyrabiano w nich inne nawyki.

Jak na razie usługą publiczną - czyli dostarczaniem tego, czego chcą odbiorcy - nazywa się zarabianie pieniędzy na (wzbudzonych) nawykach i (najgorszych) upodobaniach. Badania tych nawyków wskazują, że to właści­ciele mediów i usłużni im wykonawcy narzucają nam swoją wizję mediów. My zaś bierzemy to, co znajdujemy na ekranach czy w kioskach, do czego przy­wykliśmy i kiedy nam wmówiono, że wolimy właśnie to od czegoś innego. Niektórzy powiadają zatem, że mamy takie media (i taką kulturę), na jakie zasługujemy. Ale to też nie jest do końca prawdą.

8. Wolność słowa stanowi dla mediów wartość najważniejszą i wystar­czającą.

Nie. Wolność słowa bez odpowiedzialności za słowo wyradza się i szkodzi.

Nikt już chyba nie ma wątpliwości, iż wolność słowa (wypowiedzi, publi­kacji itd.) jest podstawą i zarazem gwarancją wolności człowieka i warunkiem sine ąua non demokracji. Doświadczenia historyczne dowodzą, iż zniewala­nie ludzi zaczyna się zwykle od ograniczeń wolności słowa i brak tej wolności był jedną z głównych cech totalitaryzmu partyjnego w tzw. Polsce Ludowej. Prawo do wolności słowa znajduje się w każdej konstytucji (również w konstytucjach państw totalitarnych i dyktatur). Najpełniejszy wyraz znalaz­ło jednak w I Poprawce do Konstytucji Stanów Zjednoczonych AP, Po­prawce uchwalonej 15 grudnia 1791 r. dzięki staraniom Thomasa jeffersona i Jamesa Madisona*. W każdej dyskusji na temat wolności słowa (a w USA w każdym procesie sądowym w tej dziedzinie) pojawia się do dziś owa I Poprawka, jako przykład i precedens, dlatego każdy, kto interesuje się dziennikarstwem, musi wiedzieć o co chodzi. Przypomnę więc zasadę, wprowadzoną przez I Poprawkę (w całości jest ona dłuższa, zajmuje się bowiem jeszcze wolnością religii i zgromadzeń):

„Kongres nie ustanowi żadnego prawa (...), które ograniczałoby wol­ność wypowiedzi czy prasy".

Takiej zasady nie ma w innych konstytucjach (także w Konstytucji RP), teoretycznie więc parlamenty różnych krajów mogą uchwalać ustawy, ogra­niczające wolność słowa.

Bardzo ciekawe, że sam Thomas Jefferson od początku nie miał złu­dzeń, iż wolność słowa będąca dobrem, może także służyć złu. Oto frag­ment jednej z jego wypowiedzi z czasów, kiedy był już prezydentem:

„ Ubolewam nad zgnilizną, opanowywującą gazety i nad zjadliwością, wulgarnością i zakłamaniem ludzi, który w nich piszą... To łajno w szybkim tempie deprawuje opinię publiczną. jest to jednak zło, na które nie ma lekarstwa: warunkiem naszych swobód jest wolność prasy, a tej nie można ograniczyć, nie niszcząc jej".

Nadużywanie wolności słowa - na przykład dla rzucania fałszywych oskarżeń, dawania fałszywego świadectwa, dla oszczerstw, niszczących ludzi, a także do narzucania ludziom poglądów, wygodnych dla różnych grup interesów - jest równie stare, jak sama zasada wolności.

Jefferson (a także wówczas i dziś wielu liberałów i demokratów) nie widział na to lekarstwa. Lek jednak istnieje: wolność słowa musi być ściśle związana z odpowiedzialnością za słowo, czyli winna być ograniczona do­brem innych.

'Thomas |efferson (1743-1826), prezydent USA w latach 1801 -1809. james Madison (175 1 -1836), prezydent USA w latach 1809-1817.

Można zastanawiać się nad owymi granicami (np. czy są granice w informowaniu ludzi? Jaki rodzaj dobra innych - interesu społecznego -powinien tu odgrywać zasadniczą rolę?). Nie mniej nie budzi wątpliwości stwierdzenie, iż odpowiedzialność jest integralną częścią wolności - nie tylko przecież wolności słowa. Dlatego sama wolność nie wystarczy - jej granicą jest wolność i godność innych.

9. Kto ma media, ten ma władzę.

Nie zawsze. Raczej jest tak, że kto ma władzę, zwykle sięga po media.

Mit, że media dają władzę, jest ulubionym mitem polityków, dlatego panowanie nad mediami (tymi, które kształtują opinię publiczną - w Polsce chodzi więc głównie o media publiczne) wydaje im się konieczne. Sprawa jest o wiele bardziej złożona, jest bowiem tak, iż sterowanie największymi mediami pozwala ukryć pewne rzeczy, ułatwia propagandę i zwalczanie przeciwników politycznych, ułatwia zatem rządy bez kontroli. Jednak zara­zem zbyt jawne sterowanie polityczne i zbyt oczywista stronniczość dane­go środka przekazu mogą działać na opinię publiczną wręcz przeciwnie, to znaczy zwracać ją przeciw rządzącym.

Polityk, który jest prawdziwym mężem stanu (tj. człowiekiem rzetel­nym i mądrym), rozumie, iż najważniejsza jest wiarygodność (a nie „bezbłędność", bo ta nie istnieje), a tę zyskuje się dzięki wiarygodnym środkom przekazu. Nadto różne doświadczenia historyczne wskazują, że można mieć wła­dzę wbrew mediom (co oznacza, iż sprzyjają one opozycji i krytykują daną władzę), co również nie koniecznie oznacza, iż dni tej władzy są policzo­ne. Inne doświadczenia wskazują, że przesadna, niesprawiedliwa, nieobiektywna krytyka ze strony mediów może wręcz odwrócić sympatie odbior­ców, kierując je ku „ofiarom nagonki prasowej". Nazywa się to efektem bumerangu. Z kolei najbardziej lubiani i szanowani politycy, a nawet naj­trafniejsze koncepcje i ciekawe idee mogą zniknąć z pola widzenia ludzi, jeśli znikną z telewizji (czy w ogóle ze środków przekazu). Zatem metoda przemilczania jest znacznie skuteczniejsza od metody „opluskwiania" i jest coś na rzeczy w powiedzeniu: „źle czy dobrze, byle o nas mówili...".

10. Odbiorcy mediów (informacji) zachowują się racjonalnie. Wręcz przeciwnie: racjonalne zachowanie jest rzadkością. Natomiast można określić pewne reguły, wedle jakich większość ludzi odbiera przekazy medialne.

Jest to mit mile łechczący naszą próżność - wolimy przecież uważać się za rozsądnych, obiektywnych i krytycznych. Mit ten wywodzi się z cza­sów Oświecenia - wówczas filozofowie nie mieli wątpliwości, iż człowiek ze swej natury jest istotą racjonalną i kieruje się krytycznym rozumem. Tak bywa, ale rzadko.

Oto kilka stwierdzeń, które powinniśmy znać, by przynajmniej próbo­wać zachowywać się racjonalnie:

- Na ogół najchętniej przyswajamy i akceptujemy te przekazy medialne, które potwierdzają nasze wcześniejsze utrwalone przekonania. I od­wrotnie: gorzej zapamiętujemy lub wręcz odrzucamy te opinie, które są z nimi sprzeczne.

- Na ogół nie potrafimy rozpoznać manipulacji, jakie stosują wobec nas media.

- Często traktujemy wszystko, co przekazują media bardzo bezkrytycz­nie, bez dystansu - i jako jednakowo ważne przez sam fakt pokazania tego (przekazania) w mediach. Bywa i odwrotnie: wszystko, co przeka­zują media, skłonni jesteśmy uważać za zakłamane i oszukańcze.

- Na ogół mamy tendencję do uogólniania informacji jednostkowych (np. jeśli ten polityk kradnie, inny bierze łapówki - wszyscy są tacy - itd.).

- Na ogół źle rozumiemy (lub w ogóle nie rozumiemy) różne „trud­niejsze" lub rzadziej używane pojęcia, słowa, których używają dzienni­karze czy w ogóle osoby wypowiadające się w mediach.

- Na odbiór treści (informacji) w mediach wpływa bardzo nasza opinia o tym, co sądzi w danej sprawie większość. Cenimy sobie bowiem „bycie razem" z większością.

- Mamy skłonność do dychotomii (podziału wszystkiego na wykluczają­ce się grupy), albo - albo. Albo coś jest białe, albo czarne, złe lub dobre. Trzeba oczywiście umieć rozróżniać, dostrzegać alternatywy, jednak w życiu istnieje wiele odcieni pośrednich.

- Na ogół chętniej akceptujemy i przyswajamy to, co potwierdza naj­prostsze schematy i stereotypy, powszechne w danym społeczeństwie (np. „Żydzi rządzą światem", „rudy jest fałszywy", „Cygan kradnie" itd.).

11. Dziennikarze są inni niż reszta społeczeństwa, ponieważ są wybra­ni do jego obrony, do kontrolowania władzy.

Nie. Dziennikarze są na ogół tacy sami, jak całe społeczeństwo, z któ­rego się wywodzą (w sensie „średniej"), ale też mają zawód szczegól­ny, będący zawodem zaufania społecznego.

O dylematach dziennikarskich pisałem wcześniej. Zwróciłem też uwa­gę, że choć dziennikarzy nikt nie wybierał jako naszych przedstawicieli i obrońców, to jednak mają oni olbrzymie uprawnienia. Podobnie zresztą jak niektóre inne zawody: np. sędziowie, adwokaci, lekarze, księża.

Dziennikarze mają - powtórzmy to raz jeszcze - (średnio) takie same wady i zalety, jak wszyscy inni, a dobór (jak mówią socjologowie -selekcja) do tego zawodu nie wyróżnia wcale najuczciwszych czy najmądrzejszych. Mają jednak większe (niż większość innych profesji) możliwości czynienia dobra i zła, bo ich oddziaływania mają ogromny zasięg i ogromny wpływ na świadomość społeczeństwa, czasem nawet w zakresie globalnym.

Sprawa polega na tym, by dziennikarze zdawali sobie sprawę ze swych możliwości i obowiązków - my zaś powinniśmy umieć od nich tego wyma­gać.

Trzeba może jeszcze na koniec podkreślić, że omawiane mity dotyczą mediów tradycyjnych (telewizja, radio, prasa). Inne reguły (i mity...) do­tyczą mediów przyszłości, innych technik przekazu, wywołają też one (już wywołują!) nowe zjawiska społeczne. Dodam więc tylko, że niedługo dzien­nikarze „tradycyjni" będą mieli nowe zadanie: uprzedzać nas o zagroże­niach nadchodzących wraz z nową „medializacją" internetową, kompute­rową czy jakąś inną...

„Prasa, gdy jest wolna, może być dobra albo zła, ale gdy nie jest wolna, może być tylko zła".

Albert Camus

„ O Ile właściwe są pewne regulacje publiczne w dziedzinie mediów w inte­resie dobra wspólnego, o tyle nie jest wskazane kontrolowanie ich przez rząd'.

Jan Paweł II

(Z orędzia na 37. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu)

Informacja w walce o władzę

„(...) informacja zyskuje sankcję autorytetu urastając do rangi instytucji narodowej o specjalnym znaczeniu (...).

Tymczasem informacja to nie tylko system wytwarzania autorytetu, lecz także teren społecznej rywalizacji pomiędzy grupami interesu i osobami, usiłującymi wpłynąć na sposób przedstawiania tych grup w oczach »nas« -widzów. Owa walka o sposób prezentacji stała się równie ważna, jak walka o władzę. Właściwie stała się uprzywilejowaną metodą stosowaną przez

grupy interesu w walce o samą władzę".

Michael Ignatieff

Historyk i publicysta brytyjski (z książki Honor wojownika, przedruk w miesięczniku „Res Publica" Nr 5/2001)

Z cenzuralnej łączki w czasach bez cenzury

Konferencja Episkopatu Polski (marzec 2003) wydała bardzo ważne Oświadczenie na temat korupcji w polskim życiu publicznym. Po konferen­cji, na której był z ekipą dziennikarz TVP (i robił nawet wywiady z biskupa­mi), w I programie TVP wyłącznie w Teleexpresie przekazano dwa zdania z Oświadczenia na tyle ogólnikowe, by mogły być wypowiedziane w każ­dych okolicznościach. Bardzo ostre i konkretne zarzuty Oświadczenia te­lewizja pominęła, a w głównych „Wiadomościach" i potem w „Panoramie" w ogóle nie poinformowano nawet o samym Oświadczeniu.

Inny przykład: ocena zaledwie czterech dni lutego 2003 r., kiedy w tzw. sprawie Rywina przesłuchiwano A. Michnika i R. Kwiatkowskiego. Ocena pochodzi z materiałów Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji na temat progra­mów informacyjnych TYP: brak oddzielenia informacji od komentarza, używanie sformułowań oceniających zamiast neutralnych, manipulowanie obra­zem, nierównowaga w przedstawianiu opinii i argumentów stron, nadmierne akcentowanie osoby i roli prezesa TVP R. Kwiatkowskiego. „Dziennikarz został sprowadzony do roli rzecznika firmy, w której jest zatrudniony".

Oczywiście, w TVP pracują dziennikarze zbyt doświadczeni, by niepra­widłowości te można było uznać za błędy warsztatowe. Musiał to być efekt cenzury, zarządzonej doraźnie przez władze TVP.

W 35. rocznicę „MARCA 68" TVP nadała materiał dokumentalny o tych wydarzeniach. M.in. wysłuchaliśmy w programie fragmenty przemówień do­stojników PZPR. Łatwo było stwierdzić, kto przemawiał najbardziej haniebnie i kompromitująco dla PZPR. Otóż nie Władysław Gomułka, ani nawet Mieczy­sław Moczar. Najbardziej haniebne słowa wypowiedział wówczas Edward Gie­rek. )ego nazwisko jednak skrzętnie pominięto i w tym programie i w innych. Ktoś (?) musiał to zarządzić. Przecież Gierkowi stawia się dziś pomnik.

Niektóre media podały w swoim czasie informację, iż Leszek Miller za­ciągnął sporą pożyczką w banku, należącym do Aleksandra Gudzowatego. Ten ostatni jest - jak wiadomo - właścicielem m.in. jednej z największych firm w Polsce („Bartimpex") i ma ogromne wpływy w dziedzinie dostaw gazu do naszego kraju (co obok gospodarczego ma znaczenie polityczne).

TVP we wszystkich dziennikach przemilczała informację o pożyczce premiera. Czy dlatego, że była to informacja fałszywa? Jeśli tak, należało ją koniecznie sprostować.

Czy dlatego, że była to informacja bardzo niewygodna dla L. Millera? Jest przecież bezsporne, iż premier RP (każdy premier każdego kraju) nie może mieć długów wdzięczności i zobowiązań wobec żadnej firmy.

Skądinąd tak ważnego tematu nie podjęły dalej media. Zatem do dziś nie wiemy, jak było naprawdę i co się w końcu za tym kryje.

Granica odsłaniania?

Dobro społeczne wymaga pewnych samoograniczeń się mediów i od­powiedzialności dziennikarzy. W tym sensie istnieją jednak pewne granice

* Opinie Departamentu Programowego KRRiTV można znaleźć w „Rzeczypospolitej" z 13 III 03. Nb. czarno widzę dalsze losy szeregowych pracowników Departamentu...

wolności mediów i nie jest to żadna cenzura. Może te granice powinno się nazwać „barierą wrażliwości" albo „granicą odsłaniania"?

O co mi chodzi? Na przykład w naszej kulturze ciągle jeszcze taką granicą są rzeczywiste tortury na scenie, samobójstwo czy morderstwo (choć zdarza się już, bywa ono efektem niektórych programów). Nb. jesie­nią 2003 r. w USA na publicznym koncercie grupy „Hell on Earth" jeden z fanów, skądinąd śmiertelnie chory, miał popełnić samobójstwo na scenie „Spektakl" miał być transmitowany na żywo w Internecie. Na razie spektakl odwołano...

Podobnie z filmowaniem czyjejś „naturalnej" agonii dla użytku publicz­nego - a przecież propozycje takiego programu składano nie jednej tele­wizji. Telewizje odmawiają. Na razie...

Wyraża to (co mam na myśli) znany medioznawca amerykański, lrving Kristol*:

„Szczucie niedźwiedzia i walki kogutów zostały zakazane (w USA) nie tylko z powodu współczucia dla zwierząt. Głównym powodem ich zakazu było przekonanie, że upadlały one człowieka i wzniecały agresję u widzów...".

Problem granic przekazu medialnego wymagałby dłuższych rozważań. Teraz chodzi mi tylko o wskazanie, że taki problem istnieje i że nie ma to nic wspólnego z oficjalną cenzurą (chyba tylko to, że cenzura ogranicza wolność i także odpowiedzialność ogranicza wolność - ale w istocie cho­dzi o coś zupełnie, ale to zupełnie innego).

Obiektywizm TVP

W ostatnim roku rządów premiera Jerzego Buzka (AWS) Telewizja Pol­ska poświęcała rządzącym średnio 264 minuty miesięcznie. Po wyborach i objęciu urzędu Prezesa Rady Ministrów przez Leszka Millera (koalicja SLD -UP) średnia miesięczna czasu, poświęcanego rządowi, wynosi 504 minuty.

Dane wg „Nowego Państwa" Nr 7, 2003 r.

Cenzura komercyjna

„Proces komercjalizacji mediów może oznaczać wprowadzenie nowe­go rodzaju cenzury, innej niż polityczna - byłaby to tym razem cenzura ekonomiczna (...). Dostęp do dóbr kultury narodowej i światowej jest tak­że prawem każdego obywatela: nie tylko przywilejem wąskich elit, mają­cych możliwość udziału w spektaklach teatralnych, koncertach i wystawach

' lrving Kristol, On the Democratis Idea in America, przedruk w: „W drodze" nr 10/

1993.

(...). Wskaźniki oglądalności nie mogą doprowadzić do zepchnięcia na margines programów kulturalnych, społecznych i religijnych!"

Biskup dr jan Chrapek

Był znawcą mediów i przewodniczącym Komisji Episkopatów Europy ds. Mediów. Jest to fragment wypowiedzi na spotkaniu Komisji w Strasburgu 19 lutego 2000 r.

Czy można pisać o wszystkim?

„Uważam, ze pisać można o wszystkim, nie ma żadnego >zapisu< na tematy, co wcale nie znaczy, iż o wszystkim można mówić wszystko i w każdy sposób. Klasyczna trójca -prawda, dobro i piękno - podaje tu jakieś reguły. Po pierwsze, nie można pisać nieprawdy. Nie można sugerować, że to, co piszę jest bardziej pewne, niż poświadczają to argumenty, które przyta­czam. (...) Dalej, piękno nas ogranicza. To sprawa smaku: można mówić o rzeczach najbardziej drastycznych, ale powściągliwie, kulturalnie (było kiedyś takie dobre słowo). Można mówić o sprawach płci, śmierci, ale bez chorej emocji. Innymi słowy, nie można uprawiać pornografii, pornografia to jest znacznie szersze pojęcie niż odnoszone obecnie tylko do spraw płci. To jest coś, co obnaża ukryte sfery rzeczy - w brutalny sposób, pry­mitywnym językiem. (...) można pisać o sprawach brudnych i ciemnych, ale powściągliwie, z dystansem, bardzo poważnie.

No i trzecia rzecz: dobro nas ogranicza. Co to jest dobro publiczne, które zakazuje o czymś pisać? Żaden kodeks go nie definiuje - jest to kwestia odpowiedzialności obywatelskiej, powagi gazety, stacji radiowej czy telewizyjnej itd.

Trudno sobie wyobrazić tekst, który byłby prawdziwy, napisany z kul­turą, a zagrażał dobru publicznemu".

Prof. dr hab Antoni Sułek (socjolog)

Fragment wypowiedzi w dyskusji o mediach pt. „Czyi co trzeba przemilczeć"

- „Rzeczpospolita" 12-13 X 2002 r.

Wyobcowani?

„Dziennikarze tak bardzo utracili związek z podstawowymi wartościa­mi, uznawanymi przez większość społeczeństwa - takimi, jak honor, po­czucie obowiązku i służba krajowi - że są wyobcowani ze społeczeństwa, któremu mają rzekomo służyć".

List czytelnika do gazety „Los Angeles Herald - Examiner", 1984 r.

Pozostaje tylko kwestia, czy rzeczywiście (w Polsce, bo nie wiem, jak jest z tym w USA) większość społeczeństwa rozumie jeszcze i uznaje te akurat wartości.

Od reklamy do indoktrynacji

Klasyczne działania medialne

Jak dotąd, poświęciłem nieco miejsca temu, co na ogół myślimy o me­diach, i problemom, które muszą rozwiązywać dziennikarze. Teraz spró­buję przedstawić wyniki różnych badań medioznawczych i wybrane teorie specjalistów. Nie są to sprawy oczywiste i czasem odbiegają od tego, co bylibyśmy skłonni sądzić na ten temat, sądzę jednak, że powinniśmy wie­dzieć, jak te sprawy ujmują specjaliści i jak na nie patrzą. Konieczność używania precyzyjnych pojęć używanych przez znawców nie ułatwia zro­zumienia tekstu, staram się więc je wyjaśniać. Zajmijmy się zatem tymi sferami działań mediów, które to sfery (wy­różnione sposoby, metody działania) wywierają największy wpływ na ludzi. To znaczy, iż skutki (efekty) tych właśnie działań są najbardziej znaczące. Tak wynika z badań - a formy oddziaływania mediów na ludzi i skutki tych oddziaływań, czyli wpływy środków przekazu na odbiorców, są w ostatnich latach głównym przedmiotem badań różnych nauk społecznych. Nie uni­kają takich badań również nauki biologiczne.

Owe efekty określane są rozmaicie, niemal w każdej pracy na ten temat (lub w podręczniku medioznawstwa) znajdziemy różne ich definicje, inne oceny ich znaczenia i inne podziały. W tej sytuacji posłużyłem się wydawnictwem nader znanym i kompetentnym - mianowicie Encyklopedią BlackweM.

Encyklopedia Blackwella. Psychologia Społeczna, red. naukowa Antony S.R. Man-stead, Mitles Hewstone i in., Wyd. Jacek Santorski &CO, Warszawa 2001.

Twórcy hasła „massmedia" wybrali w niej te efekty, które - jak piszą-są „najczęściej badane" przez nauki społeczne. Posłużyli się też rozróż­nieniem dokonanym przez wybitnego znawcę tej problematyki, socjologa Williama j. Mc Guire'a. Mc Guire uważa, iż główną funkcją mediów masowych jest „wpływać na przekonania, postawy lub zachowania odbiorców w pewnym zamierzo­nym kierunku"*.

Wedle cytowanej Encyklopedii do zamierzonych (intencjonalnych) prób wpływania nadawców na odbiorców należą:

1. Reklama.

Efekty reklamy są, jak wiadomo, bardzo wyraźne, niekiedy bardzo sil­ne, zaś tworzenie reklam i ich nadawanie jest zawsze intencjonalne. Rekla­ma działa na świadomość - ale może być prowadzona z zamiarem działa­nia na podświadomość. Ten ostatni rodzaj reklamy jest zabroniony przez prawo w większości krajów świata.

2. Konkretne kampanie polityczne.

„Konkretne" - bo na ogół takie kampanie są okresowe i dotyczą okre­ślonego celu - np. wyboru takiego czy innego polityka, takiej czy innej partii. Kampanie wyborcze są przedmiotem licznych analiz bodaj od po­czątków XX stulecia. Wnioski z takich kampanii mają ogromne znaczenie dla poznania rzeczywistego, zamierzonego wpływu mediów na jednostki i całe społeczności.

3.Oświadczenia służb państwowych.

Określenie to, niezbyt jasne, dotyczy wpływu, jaki wywierają ważne dla społeczeństwa instytucje (np. najwyższe trybunały sądowe, parlament, na­czelne organy służb medycznych, naukowych, weterynaryjnych, meteoro­logicznych, policyjnych itd.), oraz najważniejsze osobistości w państwie (np. prezydent, premier, ministrowie, szefowie ważnych partii itd.).

„Oświadczenia służb państwowych" nie wydają się na pozór tak istot­ne, by umieszczać je w zestawie najważniejszych, zamierzonych sfer wpły­wu mediów (mediów- bo bez nich dotarcie komunikatu do większej liczby osób byłoby niemożliwe). Wpływ takich sygnałów na świadomość i posta­wy społeczności może być jednak bardzo głęboki.

4. Konkretne kampanie na rzecz zmiany stylu życia.

Są to akcje medialne na przykład przeciw paleniu, piciu alkoholu, przeciw narkotykom, AIDS czy różnym chorobom „cywilizacyjnym". Kampanie mogą być oczywiście „za" - na przykład za zdrowym odżywianiem się, za zdrowym stylem życia itd. Okazuje się, że takie akcje mogą rzeczywiście zmienić styl życia społeczności (nawet - całego społeczeństwa danego kraju).

5.Masowa, jednolita indoktrynacja ideologiczna.

Encyklopedia Blackwella wymienia tu przede wszystkim indoktrynację w systemach totalitarnych, bo jej efekty badano najczęściej w społeczeń­stwach poddawanych zniewoleniu przez hitleryzm (nazizm, faszyzm) i ko­munizm (leninizm, stalinizm), bądź w tzw. miękkich systemach totalitar­nych - w krajach „demokracji ludowej". Wydaje się jednak, że takie efekty (choć może w mniejszej skali) nieobce są także współczesnym demokra­cjom. Naturalnie, w demokracjach nie ma „totalpropagandocenzury", cha­rakterystycznej dla III Rzeszy lub ZSRR, nie mniej powstają pewne nowe zjawiska: cenzury ukrytej, autocenzury i tzw. perswazji ukrytej (czyli pro­pagandy nowego typu - o czym dalej). W każdym razie cele niektórych polityków, partii bądź formacji ideowych i w demokracji pozostają oczywi­ste: uzyskać możliwie największy wpływ na świadomość społeczną. Dziś najłatwiej to osiągnąć poprzez media masowe.

6. Medialne upowszechnienie rytuałów z zakresu kontroli społecznej.

Wyżej cytowane kolejne, niezbyt jasne sformułowanie Encyklopedii, oznacza wpływ na określone społeczności takich wydarzeń medialnych, jak np. sportowe mistrzostwa świata, olimpiady, wielkie festiwale muzyczne itd. Symboliczne (dzięki mediom) uczestnictwo wielu ludzi w takich zrytualizowanych wydarzeniach ma szczególny wpływ na ich świadomość i za­chowania. Zatem rytuały te pozwalają na sterowanie społecznością.

Przypomnę - jako dobry przykład owej rytualizacji - słynne festiwale muzyczne w amerykańskim miasteczku Woodstock (w stanie Nowy York), po których mówiło się wręcz o „pokoleniu Woodstock". W Polsce byłyby to - w mniejszej skali - na przykład festiwale muzyczne w Jarocinie. Wyda­je się, iż znaczącą „imprezą rytualną" są też u nas w ostatnich latach słynne występy „Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy" (organizowane przez media i przez Jerzego Owsiaka) połączone ze zbieraniem pieniędzy na rzecz wspomagania leczenia chorych dzieci. Jest to już od kilku lat naro­dowe wydarzenie medialne, mające niewątpliwy wpływ na świadomość spo­łeczną Polaków (wpływ ten nie jest jeszcze zbadany do końca).

Owe rytuały symbolicznego uczestnictwa mogą dotyczyć także pew­nych programów telewizyjnych. W USA był to np. mini-serial o następ­stwach wojny atomowej pt. The DayAfter, zwracający uwagę na zagroże­nie nuklearne. W Polsce można było mówić o pewnych „efektach rytual­nych" (mówiąc jaśniej, ale mniej precyzyjnie: o wpływie na zachowania części młodych ludzi) programu Big Brother i itd..

Fakt, iż dzięki mediom ludzie mogą symbolicznie uczestniczyć w pew­nych wydarzeniach (którym media nadają odpowiednią skalę, bądź je w ogó­le tworzą), przekłada się nieraz na zachowania i działania praktyczne owych „symbolicznych uczestników". Rola mediów jest tu zatem oczywista.

Kolejno wymieniane efekty wpływu mediów na ludzi Encyklopedia Black-wella określa jako niezamierzone (nieintencjonalne). Miałyby to być działa­nia tych mediów, które wedle kolejnej definicji wspomnianego Mc Guire'a: „zostały stworzone dla innych celów, niż wywieranie społecznego wpływu, zwykle dla celów rozrywkowych"*.

Mc Guire'owi chodzi o to, że programy rozrywkowe (szerzej - w ogó­le przekazy medialne tworzone dla rozrywki) nie są w zamierzeniu produ­kowane przez nadawcę po to, by wywołać u odbiorcy jakieś negatywne efekty (np. zachowania i postawy aspołeczne, destrukcyjne). Efekty nega­tywne są w tym ujęciu jakby ubocznym, niezamierzonym skutkiem określo­nych przekazów medialnych. W tym miejscu mam poważne wątpliwości (podzielam je oczywiście z innymi, zajmującymi się tą problematyką), ale na uwagi polemiczne pozwolę sobie po prezentacji kolejnych efektów.

Otóż William Mc Guire wyróżnia kolejnych 6 medialnych efektów, w jego klasyfikacji - niezamierzonych.Sąto:

1 .Telewizyjna przemoc i agresja.

Jest to efekt badany bodaj najczęściej i najszerzej. Sprowadza się do pytania, czy przemoc i agresja w mediach (głównie chodzi o telewizję, ze względu na jej zasięg i możliwości oddziaływania) prowadzą do wzmoże­nia (wywołania) agresji i zachowań aspołecznych u odbiorców i u jakich odbiorców. Nie wdając się teraz w rozważania i zastrzeżenia, mogę stwier­dzić, iż ogromna większość znawców uważa, że tak i że dotyczy to szcze­gólnie dzieci, jeśli kto więc zaprzecza takiej tezie, lub usiłuje ją lekceważyć - czyni to w jakimś interesie, najczęściej własnym.

2. Niedostateczna reprezentacja i brak społecznej widzialności.

W tym miejscu powtórzę: Określenia tego rodzaju cytuję zawsze do­słownie, zdając sobie sprawę, iż są zrozumiałe tylko dla specjalistów {En­cyklopedia nie unika niestety żargonu naukowego). Czynię to świadomie, chcąc - po pierwsze - wskazać definicje źródłowe i - po drugie - uprze­dzić Czytelnika, iż może natrafić na te i podobne określenia w literaturze przedmiotu. Od razu jednak wyjaśniam, o co tu chodzi. Otóż w olbrzymiej większości programów rozrywkowych (a właściwie i w dziennikach telewizyjnych) występują tylko określone grupy społeczne i ich problemy. W związku z tym większość telewidzów, zwłaszcza niedostatecznie wykształ­conych (czyli ogromna większość...) nie dostrzega innych grup i ich szcze­gólnych problemów (co nie oznacza, że media omijają problemy mniejszo­ści, ale że owe mniejszości dobierane są także wybiórczo).

Odbiorcy współczesnych programów zostają jakby zamknięci w swo­istym getcie, rzadko postrzegają tych ludzi, którzy nie pojawiają się w tele­wizji, w rezultacie pewne ważne dla danych wspólnot problemy społeczne pozostają dla nich obce i niezrozumiałe. Albo choćby postrzegane tylko marginesowo, na ogół błędnie.

Gdyby, na przykład, przedstawiciele pozaziemskiej cywilizacji mieli ocenić społeczeństwo Ziemian wyłącznie na podstawie rozrywkowo-infor-macyjnych programów telewizyjnych, mogliby dojść do wniosku, że naj­więcej jest na Ziemi przestępców i ścigających ich policjantów, ludzie zaś najczęściej zajmują się czynieniem zła albo seksem i to właśnie jest w ich życiu absolutnie najważniejsze (obok wypadków, katastrof i konfliktów zbroj­nych). Główne zaś „gatunki" Ziemian to agresywni, młodzi ludzie, na ogół z krajów rozwiniętych gospodarczo i z kręgu cywilizacji euroamerykańskiej - itd. jest to oczywiście wizja nieco żartobliwa, ale każdy może przyznać, że takiej wizji sprzyja właśnie niedostateczna reprezentacja innych grup ludzi i innych problemów. Te zaś są zwykle pomijane, bo nadawcy (i twór­cy) uważają, iż takie sprawy nie przyciągają uwagi odbiorców. To jest wła­śnie w języku naukowców ów „brak społecznej widzialności".

3. Wpływ fałszywej prezentacji na stereotypy widzów.

Ten efekt jest bardzo bliski poprzedniego. Chodzi o to, iż pewne gru­py ludzi i ich problemy są nie tyle pomijane w mediach (a inne „nad reprezentowane" - jak w poprzednim punkcie)-ile przedstawiane fał­szywi e. Można dowieść, iż media wspierają pewne stereotypy, pewne nieprawdziwe opinie, co prowadzi u odbiorców do fałszywych ocen jedno­stek i całych zbiorowości; zwłaszcza wtedy, kiedy następuje umacnianie stereotypów negatywnych, a tak jest najczęściej. Może to mieć poważne konsekwencje społeczne i polityczne i zwykle takie ma. Przypomnę raz jeszcze regułę: ludzie najchętniej akceptują stereotypy (typu Cyganie kradną...), bardzo krzywdzące i wywołujące niechęć do innych czy obcych.

4. Wpływ erotyki i pornografii.

Dostrzega się, że ten wpływ dotyczy głównie myślenia, uczuć i zacho­wania się ludzi. Nasycenie współczesnych przekazów medialnych erotyką i seksem, w dodatku w połączeniu najczęściej z przemocą i agresją, uczy odbiorców braku odpowiedzialności w tej sferze życia, niszczy intymność, a być może także prowadzi do przemocy seksualnej. Wpływa, choć w spo­sób trudny do określenia, na coś, co możemy nazwać najogólniej „kulturą uczuć".

Badania - choć prowadzone od dawna - nie dają tu, jak dotąd, jedno­znacznej odpowiedzi na pytanie o rzeczywisty zakres i znaczenie tego wpły­wu. Większość ekspertów skłania się jednak do stwierdzenia, iż wpływ „me­dialnej seksualności" ogromnie spłyca ludzkie uczucia i prowadzi do permisywizmu (tj. do pozwalania sobie na wszystko, kierowania się wyłącznie przy­jemnością, bez żadnych odniesień do odpowiedzialności wobec partnera). Problem pornografii (samo określenie tego, co jest pornografią, a co np. sztuką erotyczną) jest ciągle dyskutowany. Oceny w tej mierze wiążą się z systemem wartości ogólnie wyznawanym przez oceniającego. Nadto coraz liczniejsze grupy - choć teoretycznie uznają pornografię za szkodliwą - jej ograniczenie uważają za niedopuszczalną cenzurę. Podobnie - jakiekolwiek ograniczenie tego, co twórca określi jako sztukę. Niemniej w wielu krajach tak się utarło, że z pewnych przekonań, obyczajów, a nawet elementów reli­gii można drwić bezkarnie, z innych - w żadnym przypadku!

5.Medialne style wpływają na procesy poznawcze.

W tym wypadku chodzi o to, że obok samej wiadomości, obok treści informacji, ogromne znaczenie ma jej forma („medialny styl"). Przekaz nawet o tej samej treści może być różny w zależności od środka przekazu, bo inaczej na nas działa informacja w prasie, inaczej w radiu, a szczególnie odmiennie w telewizji. Sama forma przekazu telewizyjnego - na przykład szybkość, obrazowość, tzw. przebitki, zbliżenia, panoramy, efekty specjal­ne (np. zmieniające się graficzne wykresy) itd. wpływają na nasz proces poznawania (odbioru, zrozumienia, oceny, zapamiętania). Dlatego informacja (zestaw informacji) wpływa na nas w zależności od formy podania i dlatego odpowiednio operując formą, można całkowicie zmienić efekt działania tej samej informacji (patrz - konkretne przykłady podane oddzielnie). Dobrym przykładem zmiany wydźwięku (a więc i wpływu tej samej infor­macji na nasze emocje) były telewizyjne raporty z amerykańskiej wojny z reżymem Saddama Husajna w Iraku. Można było wyraźnie rozróżnić nie tylko na podstawie treści, ale przede wszystkim według formy podania infor­macji, który dziennikarz potępia tę wojnę, który zaś uważa ją za konieczną.

6. Wpływ nowych mediów masowych na nasze myślenie.

Mimo podobieństw z punktem poprzednim (tam jednak wpływ był wy­nikiem samej formy przekazu), chodzi tu o coś szerszego i bardziej zna­czącego. Mianowicie - o wpływ wprowadzenia telewizji, jako przekazu najbardziej masowego, na ludzkie zachowania w ogóle, postawy, rozwój intelektualny, styl życia (np. sposób spędzania wolnego czasu itp.). Możemy bez trudu przyznać, iż wielu ludzi nie tylko czerpie różne wzory z telewizji, ale też uznaje ten rodzaj przekazu za niezwykle istotną formę rozrywki, spędzania czasu - właściwie dostosowywuje „do telewizji" swój styl życia. Badania „wpływu mediów na myślenie", czy raczej na postawy i zacho­wania w ogóle, uzyskało nowe impulsy (i możliwości) w 1973 r., kiedy to w Kanadzie odkryto sporą osadę miejską, nie znającą wcale telewizji. So­cjologowie zbadali zachowania, postawy, czas wolny tej społeczności, a potem, kiedy wkroczyła tam telewizja, dokonali po paru latach badań porównawczych. Okazało się, że pod wpływem telewizji zmalała u dzieci umiejętność czytania i chęć do czytania książek, obniżyła się kreatywność, wzrosły zachowania aspołeczne i agresywne. Jeśli np. „poziom przestęp­czości" w tym miasteczku w 1973 r. (bez telewizji) przyjąć za 100 %, to po trzech latach po wprowadzeniu telewizji przestępczość wynosiła już 260 %, czyli wzrosła co najmniej dwa i pół raza. Niektórzy krytycznie odnieśli się do wniosku, żeby winą za ten stan rzeczy obarczyć wyłącznie telewizję, być może mamy tu bowiem do czy­nienia z procesami ogólniejszej natury. Ale fakt pozostaje faktem...

12 (6 + 6) wyżej wymienionych typów działań medialnych ma - zda­niem specjalistów - największe efekty, tj. najsilniej wpływa na naszą świa­domość. Są to jednak działania najbardziej ogólne i zarazem dziś najbar­dziej naturalne. W tym sensie, że takie są po prostu współczesne media i trudno sobie wyobrazić, by były inne (np. bez reklamy, bez komunikatów oficjalnych, bez różnych kampanii i rytuałów, a także bez agresji czy seksu­alności). Można sobie wyobrazić media, które unikają nadmiernej agresyw­ności czy „kampanijności", ale mimo wszystko są one zawsze jakimś odbi­ciem życia i zawsze muszą, chcąc nie chcąc, wpływać na swych odbiorców.

Większość tej książki poświęcam szczególnym formom wpływu me­diów- poprzez ŚWIADOME (LUB MNIEJ ŚWIADOME) MANIPULACJE. Dobrze jest jednak zdawać sobie sprawę, że o ile pewnych ogólnych dzia­łań i metod medialnych nie da się uniknąć (choć można się bronić przed ich niedobrymi skutkami i wzmacniać te dobre), o tyle manipulacji można i powinno się unikać, jeśli zaś są nieuniknione, trzeba ograniczać ich od­działywanie. Żeby jednak dziennikarze z jednej strony, a odbiorcy mediów z drugiej mogli bronić się przed manipulacjami, muszą je poznać.

Forma i treść

1. „Zwierzyna zmieniła się w myśliwego. Robert Kwiatkowski z oskarżo­nego zamienił się w oskarżyciela. Prezes TVP miał wyjaśnić Komisji Śledczej niejasności, wynikające z jego poprzednich zeznań, jednak nie dość, że nicze­go nie wyjaśnił, to jeszcze zażądał wykluczenia z prac Komisji jej przewodni­czącego Tomasza Nałęcza oraz członków - Jana Rokity i Zbigniewa Ziobro.

Robert Kwiatkowski zarzucił im stronniczość. Drugie przesłuchanie prezesa TVP nie wniosło do sprawy niczego nowego".

2. „Zaskakująco zakończyło się dziś ponowne przesłuchanie prezesa Telewizji Polskiej Roberta Kwiatkowskiego przed sejmową Komisją Śledczą, wyjaśniającą tak zwaną aferę Rywina.

Otóż prezes złożył wniosek o wykluczenie z Komisji posłów Tomasza Nałęcza, Jana Rokity i Zbigniewa Ziobro, którym zarzucił stronniczość.

Ustawa o Komisji Śledczej mówi, że nie może być członkiem Komisji osoba, co do której istnieją wątpliwości, czy jest bezstronna.

Zdaniem Roberta Kwiatkowskiego w odniesieniu do jego osoby wymie­nieni przez niego członkowie Komisji bezstronni nie są. Komisja rozpatrzy ten wniosek jutro.

A wcześniej prezes zeznał, że nie ukrywał ani przed prokuraturą, ani przed Komisją swojej wiedzy o aferze, nie krył również swojej rozmowy z Bolesławem Sulikiem, ale zaprzeczył, jakoby posyłał go do Agory".

3. „Głównie trzech członków Komisji, badającej aferę >Rywingate<, Tomasz Nałęcz, jan Rokita i Zbigniew Ziobro pytało prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego o ewidentne ich zdaniem nieścisłości w jego wcześniej­szych zeznaniach. Posłowie nie sprawiali wrażenia, jakoby wyjaśnienia pre­zesa TVP ich przekonały.

Wniosek? Wniosek złożył sam Robert Kwiatkowski, który domaga się wyłączenia ze składu Komisji jej trzech członków. Mało zaskakujące: To­masza Nałęcza, Jana Rokity i Zbigniewa Ziobro".

Oto trzy informacje z trzech dzienników trzech różnych telewizji -nadane tego samego dnia i dotyczące TEGO SAMEGO wydarzenia (dru­giego przesłuchania przed Sejmową Komisją Śledczą prezesa TVP, Rober­ta Kwiatkowskiego - w lipcu 2003 r. Przypominam, iż Komisja uznała, że kolejne przesłuchanie prezesa jest konieczne, by wyjaśnić jego wcześniej­sze zeznania, uznane przez Komisję co najmniej za niejasne).

Informacje, wyżej przytoczone w całości, pokazują doskonale, jak cał­kowicie FORMA wypowiedzi może zmienić odbiór jej TREŚCI, nie zawie­rając przecież w żadnym przypadku kłamstw.

Proponuję Czytelnikom odgadnięcie, która informacja została przeka­zana w TVP (jej prezesem jest Robert Kwiatkowski, jak wiemy).

Oczywiście! Informacja nr 2 (w „Panoramie"). Dziennikarz przygoto­wujący tę informację zrobił wszystko, by tak rozłożyć akcenty i sformuło­wać przekaz, żeby prezes wypadł jak najkorzystniej i żebyśmy niczego nie dowiedzieli się o ewentualnych zarzutach wobec niego, natomiast odnieśli wrażenie braku bezstronności ze strony Komisji. Jednocześnie ów dzienni­karz (wciąż mam na myśli osobę, która przygotowywała tekst dla „Panora­my" TYP) słusznie założył, że większość ludzi nie pamięta poprzednich zeznań prezesa, więc nikt nie będzie wiedział, o co chodziło z Bolesławem Sulikiem i dlaczego ma to znaczenie - ta część informacji pełni rolę „za­mulającą".

Informacja nr 1 pochodzi z TV-4 (telewizja prywatna), informacja nr 3 z „Faktów" TVN. Informacje te lepiej ujmują sedno sprawy, niczego nie zamulają, a ta trzecia jest także dowcipna. Naturalnie - też nie są to „czy­ste", idealne informacje (zwłaszcza ta pierwsza) - ich forma wskazuje, że nadawcy nie mają wątpliwości, kto tu usiłuje „wykręcić kota ogonem". Jed­nak słuchacze, znający bliżej okoliczności afery Rywina i przebieg przesłu­chań, też nie mogą mieć wątpliwości, że informacja I i 3 bliższe są obiek­tywnej ocenie sytuacji, niż informacja 2.

Niezależnie zaś od ocen, chodzi mi o wskazanie, jak forma informacji wpływa na wydźwięk jej treści. Z tym, że TVP powinna być szczególnie ostroż­na: jest z racji ustawy telewizją publiczną, sprawa dotyczy jej własnego pre­zesa (zatem trzeba usilnie uniknąć wrażenia, że chce się go wybielać) i oglą­da tę telewizję najwięcej osób, które zwykle nie mają możliwości i czasu, by informacje z TVP konfrontować z informacjami innych telewizji. Ci ludzie, w każdym razie ich spora część, pozostaną z wrażeniem o braku bezstron­ności sejmowej Komisji Śledczej odnośnie do prezesa TVP. I jeszcze ostatnia uwaga: właściwie bardzo rzadko udaje nam się w mediach (zwłaszcza w telewizji) znaleźć informację całkowicie bezstronną, tzn. tak skonstruowaną, by jej forma i dobór treści nie zawierały w ogóle jakiegoś wartościowania. Być może, jest to po prostu niemożliwe. Rzecz w tym, że informacja bywa świadomie tak podawana, by zmylić opinię pu­bliczną i odwrócić uwagę od rzeczywistej treści i wymowy wydarzenia, o którym się informuje. Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w infor­macji nr 2, podanej w TYP. O dobrym informowaniu Zanim poznamy, na czym polega nierzetelne informowanie (czyli ma­nipulacja informacją w mediach), przyjrzyjmy się informacji rzetelnej. Rze­telnej, tj. budowanej i przekazywanej wedle zasad etycznego informowa­nia. Przytoczę dla przykładu jeden z wielu istniejących zbiorów takich ZASAD DOBREGO INFORMOWANIA*.

Mimo iż zasady te zostały sformułowane na użytek konkretnego nadaw­cy, mają, jak sądzę, wymiar ogólny i są wyczerpujące (do mnie zaś przema­wiają, bo brałem udział w ich formowaniu, co nie oznacza, że nie istnieją lepsze, lub że nie można stworzyć innych, lepszych). Chodzi o konkretny przykład, bo np. zasady etyki, w tym rzetelnej informacji, obowiązujące w TYP mają wymiar książki, nie sposób zatem ich tu przytaczać.

Dostarczanie informacji jest ustawowym obowiązkiem każdej telewizji, bez względu na sytuację własnościową nadawcy, linię redakcji, czy prze­konania nadawcy lub zespołu redakcyjnego.

ZASADY INFORMACJI W TELEW1ZJI POLSAT

1. Informacje muszą być prawdziwe.

Oznacza to, iż muszą być oparte na wiarygodnym źródle. Źródło musi być zawsze podane (instytucja przekazująca informację, lub jej autor, w

* Są to „Zasady opracowane dla prywatnej telewizji „POLSAT" przez jej Radę Progra­mową (pod przewodnictwem Marka Markiewicza). 1997, archiwum własne autora.

uzasadnionych przypadkach dotyczy to także zdjęć). Dopuszczalne jest powołanie się na źródła nieujawnione, jeśli chcą one zachować tajemnicę, jednak źródła takie muszą być bezwzględnie znane dziennikarzowi, który w razie informacji fałszywej przejmuje za nią odpowiedzialność.

2. Informacje muszą być wyczerpujące.

Żadne względy nie upoważniają do pomijania informacji istotnych lub przekazywania ich w sposób fragmentaryczny. Informacją istotną jest taka, która zapewnia odbiorcy możliwie pełną wiedzę o rzeczywistości i jest niezbędna dla wyrabiania sobie przez odbiorcę opinii na temat tej rzeczy­wistości.

3. Informacje muszą być bezstronne.

Żadne względy, wynikające z przekonań, sympatii politycznych, opinii własnej dziennikarza, sytuacji własnościowej nadawcy, czy jego powiązań politycznych, ani czyichkolwiek poglądów kulturowych, rasowych czy reli­gijnych nie mogą mieć wpływu na dobór i treść informacji.

4. Informacje muszą być wiarygodne.

Na wiarygodność składa się m.in. brak świadotnego kłamstwa, bez­stronność i możliwa pełność informacji, a także ich dokumentacja źródło­wa. Przy prezentowaniu czyichś wypowiedzi należy bezwzględnie zacho­wać ich sens, zgodny z intencją mówcy. Omówienie wypowiedzi nie może zmieniać ich sensu, intencji wypowiadającego się lub przemawiającego. Skróty wypowiedzi, zmieniające jej treść lub wymowę, są niedopuszczalne.

5. Informacje powinny mieć ciągłość.

Oznacza to możliwie krótkie przypomnienie historii danej sprawy, za­pewnienie odbiorcy relacji o wydarzeniach poprzedzających, ale niezbęd­nych do zrozumienia danej informacji. Oznacza to także przypominanie danej sprawy i przedstawienie dalszego jej ciągu, aż do zakończenia.

6. Informacje powinny być udokumentowane.

Dokumentowanie oznacza wspomnianą wyżej ciągłość, tj. odwoływa­nie się do wydarzeń minionych, posługiwanie się materiałami archiwalnymi, ikonografią, schematami i w razie potrzeby opiniami ekspertów.

7. Informacje muszą być oddzielone od komentarza. Przekazując informacje, należy podać opinie, jakie ewentualnie wywo­łują, starając się wskazać opinie skrajne. Komentarz; własny dziennikarza czy redakcji jest także rodzajem informacji dla widza, pod warunkiem, iż będzie wyraźnie wskazany jako komentarz wolny od technik perswazyjnych i emocjonalnych dyskredytacji innych opinii.

8. Informacje muszą być przekazywane kompetentnie i zrozumiale. Kompetencja oznacza znajomość przedmiotu, o którym się mówi

i sprawdzanie tego, co budzi wątpliwości przed nadaniem. Zrozumiałość polega na posługiwaniu się językiem powszechnie zrozumiałym i wyjaśnie­nie ewentualnych nowych lub trudnych terminów (jeśli ich użycie jest ko­nieczne).

9. Informacje muszą być przekazywane z poszanowaniem prawa. Szczególnie dotyczy to prawa prasowego, ochrony dóbr osobistych, osób i instytucji, przekonań religijnych oraz związanych z pochodzeniem społecznym i etnicznym. Redakcja bezwzględnie zapewnia prawo do uzu­pełniania i sprostowania informacji w terminie ustawowym.

10. Przekaz telewizyjny ma znaczący wpływ na kulturę, w tym język, opinie i postawy widzów.

Sposób prezentacji informacji jest dodatkową treścią przekazu. Należy unikać wulgaryzmów, używania języka potocznego, a także emocjonalne­go zachowania prezentera. Zwróćmy jeszcze raz uwagę: prawda informacji polega na jej wiary­godnym udokumentowaniu, pochodzeniu z wiarygodnego i znanego dzien­nikarzowi źródła. Daje to prawo do omyłek (które musi się prostować), nie daje prawa do kłamstwa i świadomego oszukiwania odbiorców.

Wszelkie świadome naruszanie powyższych zasad jest manipulacją i działaniem nieetycznym. Stopień naruszenia zależy od wagi danej zasady. Nie zawsze na przykład da się przedstawić informacje w pełni wyczerpują­ce lub zapewnić ich ciągłość, nie zawsze niezbędna jest pełna dokumenta­cja (choć możliwie pełna powinna istnieć w redakcji).

Kłopoty z opinią publiczną

Opinia publiczna jest bodaj najważniejszym instrumentem demokracji i podstawą działania mediów. Demokracja ma bowiem realizować wolę większości (a ta wola wyraża się w opinii publicznej), stwarzając zarazem najlepsze warunki dla mniejszości. Media zaś mają przedstawiać opinię publiczną w danej sprawie, wyrażać ją możliwie ściśle i chronić przed ma­nipulacją. Taka zatem jest konstrukcja idealna:

Opinia publiczna wyraża wolę społeczeństwa w danej sprawie lub przekonanie większości na dany temat

Media tę opinię przedstawiają i kontrolują, w jaki sposób fest respektowana przez polityków i instytucje

Demokratyczne rządy i instytucje opinię publiczną respektują i realizują

Niewątpliwie opinia publiczna powinna odzwierciedlać rzeczywiste i dominujące w danej wspólnocie poglądy i oceny (pogląd - w znaczeniu np. wybranego rozwiązania jakiegoś problemu, ocena - zachowań, wypo­wiedzi, w ogóle konkretnego przejawu życia społeczno-politycznego, kon­kretnego wydarzenia). Wynika z tego, że poznawanie opinii publicznej przez polityków (dzięki dziennikarzom, mediom) ma zasadnicze znacze­nie w prawidłowym i przynoszącym rezultaty rządzeniu. Z tego zaś z kolei wynika, iż opinia publiczna musi mieć możność wystarczającego ujaw­niania się i musi być ono na tyle wyraźne, by politycy i instytucje nie mogli udawać, że jej nie znają lub interpretować opinię publiczną zgodnie ze swym interesem. To zaś właśnie oznacza, iż prawdziwa opinia pu­bliczna jest jednym z niezwykle ważnych czynników kontroli spo­łecznej nad władzą i wraz z wolnością słowa stanowi podstawę demokracji. Słowo „prawdziwa" jest tu niezbędne, po­nieważ opinia publiczna zawsze podlegała i podlega różnego rodzaju ma­nipulacjom ze strony tych, którzy chcieli z niej uczynić instrument utrwalania władzy oraz narzędzie walki o własne interesy. W praktyce więc sytuacja daleka jest od wspomnianego ideału, a manipulowanie opinią pu­bliczną jest dziś powszechnym zajęciem i mediów i polityków. Okazało się też, iż sama opinia publiczna niekoniecznie i nie zawsze wskazuje najlep­sze rozwiązania i etyczne wskazania. Najpierw jednak spróbujemy określić bliżej samo pojęcie opinii publicz­nej. Termin „opinia" wywodzi się z łacińskiego słowa opinio, tj. „pogląd, mniemanie, przekonanie". Stąd „opinia publiczna" miałaby się odnosić do zbiorowych przekonań wyrażanych przez większe wspólnoty społeczne. Jest to jednak pojęcie ciągle bardzo niejasne i do dziś niezbyt precyzyjnie definio­wane w naukach społecznych. Definicje czy określenia są różne, zależnie od autora, niemniej większość dziennikarzy i polityków intuicyjnie wyczuwa, co oznacza pojęcie „opinii publicznej". Dla dziennikarzy jest ono ważne tym bardziej, iż zgodnie z etyką zawodową powinni umieć opinię publiczną przed­stawiać, wyrażać w jej autentycznych treściach. Oto przykłady definicji tego pojęcia: Polski socjolog jan Szczepański uważa, iż opinia publiczna przejawia się „w ujawnianych postawach, poglądach i przekonaniach środowiska wo­bec zachowania się jego członków". Kładzie więc nacisk na oceny różnych zachowań. Według niemieckiego socjologa Johanna Messnera opinia publiczna „jest to wyraz autentycznych przekonań i ocen wartościujących dokonywa­nych przez członków społeczeństwa, które to oceny mają wpływ na jego porządek i kierownictwo". Messner kładzie zatem nacisk na autentycz­ność wyrażanych przekonań i ocen. W Słowniku Katolickiej Nauki Społecznej opinia publiczna to „zespół poglądów i przekonań oceniających, dominujących w jakimś środowisku społecznym lub w całym społeczeństwie". Słownik wskazuje zatem na ważną cechę opinii publicznej: jej dominację w danej wspólnocie (co nie ozna­cza, iż nie istnieją równolegle inne poglądy, przekonania i oceny).*

* Wymienione wyżej definicje są omówione m.in. w „Słowniku Katolickiej Nauki Społecz­nej", Instytut Wyd. PAX oraz Wyd. Misjonarzy Klaretynów, „Palabra", Warszawa 1993. Wreszcie definicja podana w Encyklopedii Socjologii*: „ Opinia publiczna danej społeczności to zbiór dominujących w niej opinii w kwestiach pu­blicznych ważnych dla niej w danym czasie". Jak widać jest to definicja bardzo zbliżona do sformułowanej w katolic­kiej nauce społecznej. Trzeba jeszcze poznać stanowisko papieża Jana Pawła II, który stwier­dzając, iż we współczesnym świecie głównym czynnikiem, kształtującym opinię publiczną są różnorodne środki społecznego przekazu, pisze**:

„Stąd osoby pracujące w dziedzinie środków społecznego przekazu winny czuć się zaangażowane w kształtowanie i szerzenie poglądów zgod­nych z prawdą i dobrem. W zaangażowaniu tym winni wyróżniać się chrze­ścijanie, świadomi tego, że wnosząc wkład w kształtowanie opinii publicz­nej popierającej sprawiedliwość, pokój, braterstwo i wartości religijne i moralne, przyczyniają się w niemałym stopniu do rozszerzania Królestwa Bożego - królestwa sprawiedliwości, prawdy i pokoju. Mogą oni (...) po­magać braciom w formułowaniu prawidłowych i słusznych osądów (...)". Warto zwrócić uwagę, iż Jan Paweł II uznaje i nawet zaleca kształtowa­nie przez media opinii publicznej (chodzi więc nie tylko o jej wyrażanie), jednak może się to odbywać jedynie w duchu istotnych wartości. Znaczenie opinii publicznej rozumiano od dawna. Np. August Comte (1798-1857), jeden z pierwszych filozofów, który przyczynił się do wyod­rębnienia socjologii jako nauki uważał, iż opinia publiczna jest jedynym gwarantem moralności społecznej i sądził, że w przyszłości rola opinii bę­dzie coraz większa. Dopiero w XX w. zorientowano się, że opinią publiczną można ste­rować (tj. narzucać jej, przez odpowiednią propagandę, treści korzystne dla władzy czy danej grupy interesów), że można ją fałszować (przed­stawiać jako wyraz opinii poglądy wygodne dla władzy czy grupy intere­sów), wreszcie po prostu nie dopuszczać jej do głosu. W syste­mach totalitarnych stosowano wszystkie te trzy metody jednocześnie, zaś próby manipulacji opinią publiczną pojawiają się i dziś, rów­nież w państwach demokratycznych.

* Oficyna Naukowa, t. III, Warszawa 2000.

** lan Paweł II naucza. O środkach komunikacji społecznej. Orędzie na Światowy Dzień Środków Społecznego przekazu z 24 I 1986 (Kształtowanie opinii publicznej}. Pallottinum, 1989.

Obecnie bardzo rozbudowane są systemy badań treści opinii pu­blicznej oraz reguł, którymi taka opinia się rządzi. Treść opinii publicznej - jako wyraz opinii i ocen, dominujących w danym środowisku - badają specjalnie do tego celu powołane instytucje państwowe lub prywatne. Np. w USA jedną z najstarszych i najsłynniej­szych jest Instytut Gallupa (socjolog George H. Gallup założył w 1935 r. w Princeton The Gallup Polis), badający opinie, wpływ reklamy, odbiór mediów itd. W Polsce działa obecnie kilkanaście takich placówek, mają­cych zresztą bardzo różne możliwości i różną wiarygodność. Do więk­szych należą m.in. Centrum Badań Opinii Społecznej - CBOS, Ośrodek Badania Opinii Publicznej - OBOP, firma DEMOSKOP i Sopocki Ośrodek Badań Społecznych oraz kilka ośrodków mniejszych, ale uznanych już za wiarygodne. Reguły rządzące opinią publiczną nie są zbadane do końca (są zresztą zmienne w czasie), choć kilka twierdzeń zostało już dostatecznie udowodnionych. Niektóre mogą wydawać się pozornie banalne, ale w na­ukach społecznych również stwierdzenia dość oczywiste i bardzo ogólne muszą być uzasadnione, ponieważ z faktu „oczywistości" wcale nie wynika ich prawdziwość.

WYBRANE REGUŁY DOTYCZĄCE OPINII PUBLICZNE)

1. Opinia publiczna (OP) jest zróżnicowana i zmienna.

2. OP nie jest tylko sumą opinii jednostek, stanowi nową jakość, rzą­dzącą się własnymi regułami (innymi, niż zasady rządzące opiniami

jednostek). Notabene, ta właśnie reguła jest jednak sporna.

3. OP może zawierać, i nader często zawiera, przesądy, uprzedzenia, stereotypy, a nawet elementy nienawiści, wrogości, nietolerancji.

4. OP - niezależnie od stwierdzenia 3 - odgrywa wyjątkowo ważną rolę w demokracji, jako istotny czynnik kontroli społecznej i wywierania nacisków w kierunku uznawanym za korzystny dla spo­łeczeństwa przez nie samo (co nie zawsze oznacza korzyść obiek­tywną).

5. Opinią publiczną można manipulować i czynione jest to dość często i łatwo, różnymi metodami.

6. Relacje pomiędzy OP i mediami, (które mają ją wyrażać) nie są ani proste, ani jednoznaczne i podlegają z kolei własnym prawom.

7. OP ujawnia na ogół opinie dominujące w danym społeczeństwie czy w danej wspólnocie (zawodowej, lokalnej, interesów itp.), ale nie musi tak być zawsze i wszędzie.

8. Media powinny wyrażać (artykułować i przekazywać) OP, ale jedno­cześnie zawsze mają na nią wpływ i w pewnym istotnym zakresie ją współtworzą. Z tego zresztą m.in. wynika odpowiedzialność etycz­na mediów i dziennikarzy.

9. Prawidłowy rozwój i wyraz OP może być uniemożliwiony przez nie-obiektywną lub fałszywą informację.

10. OP może być sterowana przez świadomą propagandę lub tzw. per­swazję ukrytą, tj. wskazywanie przez media albo tzw. autorytety spo­łeczne, których poglądy i oceny są w danej chwili „obiektywne", „słusz­ne" i „moralne", by za takie zostały przez ludzi uznane.

11. Obiektywizm i prawidłowy rozwój OP są wyraźnie zwiększane przez pluralizm nośników opinii (mediów), a także przez ich obiektywizm i neutralność, zwłaszcza telewizji.

12. Warunkiem swobodnego kształtowania się OP (tj. jej odporności na manipulacje i „perswazje ukryte") jest nie tylko dostęp do rzetelnej informacji i pluralizm mediów, ale także możliwość dialogu i dyskusji.

Wszystkie te reguły są bardzo ważne, a ich znajomość jest niezbędna w pracy dziennikarza.

Wydaje się jednak, że najczęściej zapomina się o tym, iż opinia publiczna jest subiektywna. że może zawierać treści nieetyczne lub błędne. Jest to zresztą jedno z głównych źródeł pomyłek i błędów w społeczeństwie i wśród elit politycznych: utożsamianie jakiegoś osądu z prawdą wy łącznie na tej podstawie, iż jest to osąd powszechny. Inaczej mówiąc, sądy (opinie, mniemania) powszechne wcale nie muszą być prawdziwe tylko dlatego, że są powszech­ne! Twierdzenie to często bywa niewygodne dla pewnych grup interesów, grup nacisku, wobec tego pomija się je milczeniem lub wręcz lansuje twier­dzenie odwrotne (zwłaszcza w sferze wartości): że powszechność danego osądu czy przekonania oznacza jego zasadność i, szczególnie, zgodność z dobrem społecznym czy interesem kraju. Zaprzeczanie tej rzekomej ..oczywistości" miałoby być wyrazem nietolerancji i lekceważenia zasad demokracji. Często politycy czy same media powołują się na stanowisko opinii publicznej jako na wyraz prawdy o rzeczywistości, bądź słuszności i trafności danego rozwiązania czy poglądu. Tymczasem sąd powszechny (czyli osąd opinii publicznej) dowodzi wyłącznie (i też nie bez zastrzeżeń!). jakie opinie dominują w danej wspólnocie. Czasami opinia publiczna uważa coś za fakt lub prawdę, co nie jest ani faktem, ani prawdą. Wówczas wielkim błędem (lub świadomą manipulacją) staje się uznanie czegoś za fakt tylko dlatego, że tak uważa opinia publiczna. Nie zmienia to zasady, iż waga tych opinii pozostaje doniosła i ż e mają one znaczenie społeczne - oraz oczywiście, że niektóre sądy powszechne mogą być trafne. I wreszcie, że swoboda i c h wyrażania jest bezwzględnym warunkiem ist­nienia kontroli społecznej wobec władzy. Po drugie, równie często zapomina się o tym (zwykle świadomie), że media w bardzo dużym stopniu mogą kształtować opinię publiczną i na­rzucać jej swoje opcje. I że czynią to stale. Sam fakt takiego wpływu me­diów na OP jest ich obiektywną cechą, niemożliwą do całkowitego wyeli­minowania. Nie ma w tym nic złego. Jednak skutki takiego wpływu zależą już w sposób oczywisty od świadomych działań dziennikarzy i wydawców. Etyka zawodu bezwzględnie nakazuje unikania manipulacji świa­domych i żąda minimalizowania wpływów, wynikających z różnych właści­wości danego medium (o tym w dalszych rozdziałach). Etyka nie wyklucza zarazem możliwości przekonywania ludzi do zmiany ich opinii, jeśli przynosi ona rzeczywiste szkody społeczeństwu lub państwu. Wreszcie istotne jest twierdzenie, iż brak zdecydowanej i wyrazistej opinii publicznej jest bardzo niebezpiecznym schorzeniem społeczny m. Stwarza wygodne pole do innych „schorzeń" - np. korupcji, zaniku moralności politycznej, interesowności, nadużyć władzy oraz wszel­kich zapędów totalitarnych. Z drugiej strony ułatwia szerzenie się obo­jętności etycznej, bierności obywatelskiej i zaniku własnych, dobrych tra­dycji. Kształtowanie opinii publicznej. Na treść przekonań, składających się na opinię publiczną ma wpływ wiele czynników. Wśród nich oczywiście szczególne miejsce zajmują do­świadczenia historyczne danego społeczeństwa i jego tradycje - czyli w szerokim rozumieniu przeszłość danej wspólnoty. Wiąże się z tym ogólny stan kultury, poziom wykształcenia, najogólniej pojmowany stosu­nek do wartości. A także oczywiście konkretna sytuacja gospodarcza i po­lityczna społeczeństwa w czasie, kiedy bada się opinię publiczną - czyli w szerokim rozumieniu teraźniejszość stanu danej wspólnoty. Opinię publiczną na szczeblu najogólniejszym kształtuje przeszłość i obecny stan wspólnoty, będącej podmiotem tej opinii. W określeniu problemów, które w ogóle w danym czasie zajmują opi­nię publiczną i w ukształtowaniu opinii indywidualnych na temat tych pro­blemów ogromną rolę odgrywają autorytety społeczne i - najogólniej -elity intelektualne i polityczne. Socjologowie określają członków tych elit jako „przywódców opinii" (opinion leaders w jęz. ang.). „Przywódcy opinii" mogą działać na różnych szczeblach - na przykład w skali całego społeczeństwa (wybitne postacie, osoby polityczne, człon­kowie ścisłego establishmentu - elity władzy). Mogą to być także „przy­wódcy" lokalni, ludzie z autorytetem w kręgu przyjaciół i znajomych w małych społecznościach, a nawet w bardzo nielicznych grupach. Znawca problemów opinii publicznej socjolog W.P. Davison* tak to przedstawia: „ (...) Zwłaszcza przywódcy polityczni mogą zmienić nieznany dotąd problem w kwestię narodową, jeśli postanowią zwrócić nań uwagę (...). Liderzy opinii to nie tylko prominentne postacie życia publicznego. We wszystkich grupach społecznych znaleźć można osoby, u których ludzie z najbliższego otoczenia poszukują wskazówek w pewnych kwestiach." Opinię publiczną w kwestiach konkretnych kształtują „przywódcy opi­nii", liderzy na szczeblu całego społeczeństwa (czasem i skali świato­wej, ale to już pojedyncze postacie wielkiego formatu - np. Jan Paweł II) i na szczeblu grup lokalnych. W tym miejscu należy dodać, że manipulacjom może podlegać świa­domość społeczna zarówno w zakresie ocen przeszłości i tradycji, jak i przez lansowanie wygodnych „przywódców opinii", czyli zastępowanie autorytetów prawdziwych autorytetami pozornymi „medialnymi" (wykre­owanymi przez media właśnie dla celów politycznych). O tego typu manipulacjach dalej, na razie nadal zastanawiamy się nad kształtowaniem opinii publicznej. Należy więc jeszcze wspomnieć o wpły­wie na opinię mniejszych wspólnot i grup zjawiska, nazwanego konformizmem wobec grupy. Konformizm taki jest na ogół bardzo silny (znane powiedzenie „nie wychylać się") i nieraz określa opinie członków grupy, określa nawet postrzeganie przez nich rzeczywistości. Jednostki zatem często odbierają rzeczywistość (nie tylko społeczną czy polityczną, ale nawet... fizyczną) wedle tego, jak postrzega ją ich grupa. A zwłaszcza

* Encyklopedia socjologii, op. cit., t. III.

W.P. Davison jest m.in. autorem rozdziału - Public Opinion, w: International Ency-clopedia of Communications, New York 1989.

jak owa grupa chce (zwykle pod wpływem lidera), żeby rzeczywistość była odbierana. Jednostka rzadko uświadamia sobie swój konformizm, bo na ogół wie, iż jest to cecha niezbyt chwalebna.

Stąd zresztą m.in. bierze się niesłychana nieraz uległość wobec sekt i wyznawania poglądów całkowicie sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem (nie mówiąc już o prawdzie naukowej). Jeśli np. moja grupa uznaje, że „jutro nastąpi koniec świata", albo „że Słońce okrąża Ziemię", albo „że sterują nami kosmici", zwykle przyjmuję to za własny pogląd i rzadko dam się przekonać, że jest inaczej. Oczywiście jest to przykład skrajny i rzadki, nie mniej wpływ własnej grupy na poglądy jednostek jest silny i dotyczy zwłaszcza przekonań politycznych, a nawet zasad etycznych. Opinię publiczną na najniższych szczeblach wspólnot kształtuje tak­że wpływ własnej grupy, konformizm. Dla porządku rozróżnimy jeszcze kategorie osób tworzących wspólnie opinię publiczną (podział według aktywności w życiu publicz­nym). Jest to więc, na przykład publiczność głosująca, (czyli po prostu ludzie, którzy głosują w wyborach). Może to być grupa znacznie węższa, którą socjologowie nazywają publicznością świadomą, albo poinformowaną (są to ludzie rozumiejący znaczenie kwestii będących przedmiotem ocen opinii publicznej i zainteresowanych tymi kwestiami). Wreszcie grupa najmniejsza, nazywana publicznością aktywną, czyli czynne elity polityczne. Dwie pierwsze kategorie można nazwać (za słynnym dziennikarzem amerykańskim i medioznawcą Walterem Lippman-nem*) obserwatorami, trzecią grupę -aktorami (sceny politycz­nej). Współcześni badacze opinii zwracają uwagę na powiększającą się grupę ludzi, która nie jest nawet w stanie pełnić roli obserwatorów, ponieważ kompletnie nie rozumie tego, co się dzieje. Zrozumiałe, że manipulatorzy mają największe możliwości oddziaływania na tę właśnie grupę, którą moż­na nazwać analfabetami obywatelskimi (albo szerzej analfabetami funkcjo­nalnymi**).

* Żył w latach 1889-1974, był jednym z najbardziej wpływowych komentatorów polityki USA i autorytetem (prawdziwym!) dla opinii publicznej tamże.

** „Analfabeta obywatelski" - osoba nierozumiejąca demokracji ani swych powinno­ści obywatelskich, niemogąca samodzielnie ocenić sceny publicznej. „Analfabeta funkcjo­nalny" - osoba niedająca sobie rady we współczesnej cywilizacji, nierozumiejąca różnych informacji, instrukcji itd. Podstawowym narzędziem badania opinii publicznej (nie jedynym, ale najbardziej rozpowszechnionym, znanym i wykorzystywanym przez media i polityków) są:

Sondaże i ankiety

Ponieważ badania ankietowe dominują, niektórzy badacze są skłonni tak definiować opinię publiczną: Opinia publiczna jest tym, co mierzą son­daże opinii. Zwróćmy uwagę, iż takie określenie niezwykle wysoko ocenia sam fakt pomiarów - i nic dziwnego, ponieważ bardzo łatwo jest nierzetelnym po­miarem współtworzyć opinię publiczną, a nawet ją całkowicie fałszować. Nie­którzy socjologowie zachodni twierdzą wręcz, iż w tzw. krajach postkomuni­stycznych badania ankietowe w ogóle nie służą poznawaniu opinii, ponieważ naprawdę służą walce politycznej. Jest to ocena skrajna i niesprawiedliwa, niemniej nierzetelność badań opinii publicznej, a przede wszystkim instru­mentalne wykorzystywanie ich wyników dla celów politycznych nie jest w tych krajach rzadkością (zresztą zdarza się i w starych demokracjach). Przedstawię zatem pewne reguły rzetelności w ankietowych i sondażo­wych* badaniach opinii publicznej, przestrzegając, iż nie jest to w najmniej­szym stopniu wykład metodologii naukowej takich badań. Metodologia ta jest odrębną, rozległą dziedziną wiedzy, (dlatego badania poważniejsze mogą przeprowadzać tylko specjaliści, powinni oni mieć też nadzór nad różnymi sondażami, prowadzonymi przez media na doraźny użytek). W tym wypad­ku chodzi o zapoznanie - zwłaszcza dziennikarzy - tylko z podstawowymi regułami badań i z możliwymi pułapkami manipulacji. Dziennikarze przede wszystkim, i my wszyscy powinniśmy sobie zdawać sprawę, po pierwsze - z niedoskonałości samych badań, po drugie - z możliwości omyłek i manipu­lacji, po trzecie - z zakresu przydatności w mediach wyników takich badań.

*Istnieje stara hinduska przypowieść o trzech niewidomych, którzy chcieli poznać słonia. Przyprowadzono im więc słonia, jeden obmacał mu ucho i stwierdził: „Słoń przypomina wielki wachlarz". Drugi dotknął trąby: „Słoń jest po prostu wielkim wężem". Trzeci objął nogę i uznał: „Słoń jest po­dobny do grubego drzewa".

Są to pojęcia bliskoznaczne, z tym, że ankiety są zwykle szersze, rozbudowane i bardziej zgodne z metodologią naukową, sondaże zaś bardziej prymitywne (mogą być telefoniczne, „uliczne") i dotyczą zwykle jednej mało skomplikowanej kwestii. W każdym razie można stwierdzić, że stali „klienci" ankieterów przy­stosowują się do pewnych reguł i po jakimś czasie ich opinie przestają być zgodne z tym, co myślą oni naprawdę. Badanie opinii nie ma wówczas wartości.

Ad 5. W zakresie treści pytań pułapek jest najwięcej. Ankietowani lu­dzie bardzo często nie rozumieją pytań, ale wstydzą się do tego przyznać, jeszcze gorzej, kiedy rozumieją treść pytania inaczej niż ankieterzy i nie sposób tego skorygować. Nadto inne wyniki przynoszą pytania otwarte (dające pełną swobodę odpowiedzi), a inne - pytania zamknięte (kiedy to pytający zakreśla granice wyboru, a zadaniem pytanego jest tylko wskaza­nie którejś z możliwości). Na przykład: otwarte będzie pytanie, którego z polityków cenisz najbardziej (ewentualnie - i dlaczego). Zamknięte bę­dzie to samo pytanie, jeśli wymieni się do wyboru np. pięciu polityków i pytany ma tylko dokonać wyboru. Najbardziej oczywistą manipulacją jest takie sformułowanie pytania, by odpowiedź była zgodna z oczekiwa­niem pytającego. Może warto tu przypomnieć słynne „konsultacje społeczne" z czasów PRL. Na przykład w latach 80. zapytano ludzi (zacho­wując poza tym - prawdopodobnie - poprawną w innych punktach metodo­logię badań opinii), czy wolą przyśpieszenie reform i pogorszenie warunków życia, czy powolne, rozważne reformy prowadzone tak, by warunki życia nie uległy pogorszeniu. Jak wiadomo, podziemna opozycja krytykowała wów­czas powolność reform, mających unowocześnić niesprawny system i żądała ich przyśpieszenia. Wyniki tego szczególnego referendum były oczywiste -ludzie nie chcieli pogorszenia warunków i tak wówczas trudnego życia. In­terpretacja dokonana przez usłużnych ekspertów była też oczywista: społe­czeństwo nie popiera opozycji. Manipulacja była tu ewidentna: warunkiem poprawy bytu jest spowolnienie (w efekcie nawet zaniechanie) reform! Uży­cie nieprecyzyjnego określenia „rozważne" miało skądinąd wskazać ludziom, że władza wie lepiej, jakie to powinny być reformy. W latach 90., w czasie transformacji ustrojowej, do częstych należało pytanie (zamknięte), kto ma wpływ na to, co się dzieje w kraju. Wymienia­no różne instytucje, polityków, pewne grupy społeczne (np. menadżerów, bogatych biznesmenów, czy rolników). Pomijano zaś np. pracowników by­łego aparatu bezpieczeństwa czy funkcjonariuszy byłej monopartii - prze­widywana odpowiedź na pytanie o ich wpływ mogłaby być niewygodna dla tych, którzy zamawiali sondaże (bo chciano zwykle ochronić byłych agen­tów i byłych funkcjonariuszy PZPR - powody takiej postawy wśród elit i pewnych mediów to już inna historia). Najczęstsze w ostatnich latach były tzw. rankingi polityków - ale w ankietach czy pytaniach sondażowych z góry określano ich listę, nadto do listy „polityków" włączano różne postacie polityczne, które prowadziły inną działalność. Np. Rzecznika Praw Obywatelskich zawsze umieszczano na listach polityków, co oznacza ukrytą sugestię, iż w demokracji rola rzecz­nika jest rolą polityka i że takie postawienie sprawy ludzie powinni z góry zaakceptować. Oczywiście, pojęcie „polityk" jest bardzo szerokie, ale w przypadku tych ankiet chodziło o „człowieka, zajmującego się działalno­ścią polityczną", a nie w ogóle o postać polityczną. Z kolei nie jest rzeczą ani naturalną, ani dla demokracji korzystną, kiedy funkcję rzecznika utoż­samia się z funkcją polityka, a raczej przeciwnie: należałoby uznać, iż w momencie, gdy rzecznik zaczyna uprawiać politykę, nie powinien dłużej pozostawać na tym stanowisku. Wywód ten jest potrzebny, by pokazać, jak łatwo nawet przez same badania opinii publicznej narzucać pewne ste­reotypy. Inny przykład, już niepolityczny i nie z Polski, ważny - bo dotyczy kwestii bardzo ostro dyskutowanych, a poznanie przeważającej opinii pu­blicznej byłoby bardzo na czasie: chodzi o to, czy twórcy reklam dla dzieci (zwłaszcza telewizyjnych) powinni uwzględniać fakt, iż dzieci odbierają je bezkrytycznie i naiwnie. Wielkie firmy reklamowe w USA zleciły więc zba­danie opinii rodziców na ten temat. Z triumfem ogłoszono wyniki: 74% ame­rykańskich rodziców uznało, iż nie przeszkadzają im takie reklamy, jakie są nadawane (w domyśle - reklamy ni wykorzystujące naiwności dzieci). Po pewnym czasie dziennikarze ujawnili treść pytania ankietowego: „Czy uwa­żasz, że nie powinno być reklam w programach TV dla dzieci, czy też mogą tam być, pod warunkiem, że nie wykorzystują faktu <dziecinności> swoich odbiorców?' Manipulacja polega tu na tym, że coś, o co dopiero chodzi, przedstawia się jako coś osiągniętego. Większość rodziców nie sprzeciwia się istnieniu reklam dla dzieci (choć jednak 25% rodziców nie chce takich reklam w ogóle), ale podwarunkiem, że nie wykorzy­stają one naiwności dziecięcej. Właściwe pytanie powinno więc brzmieć: Czy uważasz, że reklamy dla dzieci powinny podlegać jakimś rygorom, uwzględniającym cechy odbiorców?' Łatwo przewidzieć wówczas więk­szość odpowiedzi - niekorzystnych dla firm zlecających badania. Jeszcze przykład z innej dziedziny. Pytanie o opinię na temat sztucznego zapłodnienia można sformułować tak: „Czy jesteś za stosowaniem sztucznego zapłodnienia, które umożliwia posiadanie dzieci bezpłodnym małżeństwom?' Albo tak: „ Czy jesteś za sztucznym zapłodnieniem, które zmusza do zabijania kilku żywych zarodków ludzkich po to, by wybrać jeden, który zaspokoi potrzebę posiadania własnego dziecka, skoro tyle opuszczonych dzieci czeka na adopcję? Oba pytania wyraźnie sugerują odpowiedź. Pomijam też fakt zasadniczy, że mało kto rozumie problemy związane ze sztucznym zapłodnieniem i wie, na czym polega problem etycz­ny. Nie mówiąc już o naruszeniu tu generalnej zasady mówiącej o tym, że kwestii etycznych nie rozstrzyga się przez an­kiety! Notabene, próby rozstrzygania podstawowych problemów etycznych przez rodzaj głosowania w ankiecie (że niby liczy się tutaj głos większości, czyli pogląd opinii publicznej) jest szczególnie niebezpieczną manipulacją. Można oczywiście (i nawet trzeba!) pytać w ankietach o pogląd na taką czy inną kwestię moralną, ale tylko po to, by wiedzieć, jakie są preferencje większości, jaki jest w badanej grupie rozkład odpowiedzi. Jest to narzę­dzie poznania świadomości społecznej, ale nigdy nie może to być sposobem rozstrzygania danej kwestii. Mimo tej świet­nie znanej zasady, zwolennicy takiej czy innej opcji, chcąc wprowadzić jakąś nową normę czy podważyć jakąś moralną prawdę, powołują się na „głos większości", na fakt, że tego chce (albo nie chce) opinia publiczna.

Kolejny przykład - kwestia eutanazji. Można zapytać w ankiecie: „Czy chcesz sam decydować o końcu swego życia, jeśli dalsza egzystencja wy­daje ci się nie do zniesienia, a medycyna nie może ci już oferować żadnej nadziei?' Na tak sformułowane pytanie na ogół większość ludzi (zwłaszcza młodych) odpowiada zwykle <TAK>. Wolność wyboru wydaje im się wartością wyższą, pytanie zaś zręcznie pomija fakt, iż ludzi, którzy są bez­nadziejnie chorzy i świadomie chcą umrzeć jest o wiele mniej od tych, którzy właśnie z powodu choroby nie są na tyle świadomi, by móc samemu podjąć decyzję. Można zapytać inaczej: „Czy chcesz dać prawo (rodzinie, lekarzom, sądom) do spowodowania śmierci ludzi cierpiących, jeśli medycyna nie daje im nadziei na zmianę ich stanu?' Na to pytanie trudniej jest odpowiedzieć jednoznacznie <TAK>, odpowiedzi będą więc bardziej podzielone. Jeśli zaś zapytać: „ Czy uważasz, iż należy zabijać ludzi cierpiących, bądź po­zbawionych świadomości, których podtrzymywanie przy życiu naraża spo­łeczeństwo na koszty?' można mniemać, iż przeważą odpowiedzi <NIE> (chyba, że w społeczeństwie zanikły już w ogóle wrażliwość i szacunek dla osoby ludzkiej...) Najczęściej manipulacji pytaniami dokonuje się wobec problemów po­litycznych. Może to być manipulacja bardzo prymitywna. Na przykład jest oczywiste, że opinia publiczna w Polsce bardzo źle ocenia działanie służby zdrowia, co z upodobaniem wykorzystuje się w latach obecnych rządów SLD, jako totalne potępienie reformy tej służby, dokonywanej przez po­przednią ekipę rządzącą. W tej sytuacji pytanie ludzi bezpośrednio o oce­nę reformy daje po prostu pogląd osób niezadowolonych „w ogóle", ale nierozumiejących ani istoty reformy, ani jej uwarunkowań, ani rzeczywiste­go jej wpływu na służbę zdrowia. Podobne wyniki dają badania opinii na te­mat właściwie każdej reformy, bo każda na początku sprawia kłopoty lu­dziom, zatem świadomie nie bada się na ogół poglądów na nowe reformy, wprowadzane przez aktualnie rządzących. Do rzadko uświadamianych źródeł wypaczania wyników badań opinii publicznej należy też np. kolejność treści zawartych w pytaniu. Bywa bo­wiem tak, że większość pytanych uznaje pierwszy człon pytania za ważniej­szy, za wskazówkę, jaka powinna być odpowiedź, jeden przykład wskaże, o co tu chodzi. Np. na pytanie: „Czy uważasz, że przemysł bardziej, czy mniej zanie­czyszcza atmosferę niż ruch kołowy?' (ankieta w USA), 5796 uznało za groźniejszy przemysł, 24% ruch kołowy. Na pytanie odwrócone: „Czy ruch kołowy przyczynia się bardziej, czy mniej do zanieczyszczenia atmosfery niż przemysł?' 45% obarczyło winą ruch kołowy, 32% - przemysł*. Niekiedy wyniki badań opinii na dany temat, uzyskane przez różne ośrodki badań, są zdecydowanie różne (czyli któreś badanie fałszuje rzeczywisty stan opinii - świadomie, albo z powodu stosowania odmiennych technik badań). Wówczas podaje się tylko wyniki korzystne dla dysponentów politycznych danego ośrodka przekazu, nie wspominając o wynikach odmiennych. Przy­kłady manipulacji w tym zakresie można mnożyć - chodzi jednak o to, by dziennikarze i odbiorcy przekazów wiedzieli przynajmniej o istnieniu takich manipulacji (dziennikarze powinni je oczywiście ujawniać). Odbiorcy komunikatów z badań opinii publicznej (czyli telewidzowie, radiosłuchacze, czytelnicy), nawet zaznajomieni z pytaniami rzadko są w stanie ocenić ich neutralność, względnie dostrzec ich sugestywność.

Ad 6. Nawet te same wyniki badań można interpretować różnie. Naj­częściej w mediach pojawiają się interpretacje zgodne z interesem grupy, którą dany środek przekazu reprezentuje. Najprostszym sposobem jest uwypuklenie korzystnego wyniku, a przemilczenie niekorzystnego (np. aż 30% badanych popiera naszego kandydata - ale nie wspomina się, że 70% udziela poparcia komuś innemu). Można też stosować różne kruczki inter­pretacyjne, tłumacząc w sposób dla siebie wygodny, dlaczego rozkład opinii jest właśnie taki a nie inny itd. jednocześnie każda grupa interesów na­głaśnia poprzez „swoje media" tylko takie interpretacje, które są dla niej korzystne. Rzetelne media, podając wyniki danego badania opinii publicznej, po­winny dodać również informację o tym, kto (jaki ośrodek) i na czyje zlecenie (za czyje pieniądze) zrobił badania, kiedy były zrobione, na jakiej próbie (liczebność) i jaki był margines błędu. Powinno się również podać treść pytania (pytań) oraz odsetek badanych, którzy odpowiedzieli „nie wiem", „nie mam zdania". Im mniej danych na temat danego badania i im bardziej jego sens jest niejednoznaczny i trudny do wyjaśnienia, a tak­że im bezwzględniej wynik jest interpretowany na korzyść własnej grupy interesów, tym wyniki badań powinny budzić mniej zaufania.

Najmniej zaufania powinny budzić wyniki głosowań w systemie „audiotele" czy tzw. telefonów do redakcji, głosowań w czasie festynów wybor­czych, wyników różnych ankiet redakcyjnych i sond ulicznych. Nie są to badania reprezentacyjne (dokonane w sposób zgodny z metodologią), a nazywanie ich sondażami czy badaniami opinii publicznej jest poważnym nadużyciem. Niestety, najczęściej traktuje się je bardzo serio, jako „wyraz opinii publicznej". Tak modne w telewizji wyniki tzw. sond telefonicznych w ogóle o niczym nie świadczą. Jest to wyłącznie zabawa, która może być jednak groźna, jeśli telewidzowie nie odbierają jej jako zabawy właśnie. Nie wolno także ufać telefoniczne j opinii publicznej w gaze­tach, ponieważ istnieje tu największe pole do manipulacji i jest to wystar­czająca pokusa do uprawiania propagandy. Prawnie jest to oczywiście do­zwolone, ale jest to metoda odległa od zasad etyki dziennikarskiej. Podob­nie zresztą z anonimowymi „listami do redakcji" - rzetelna redakcja w ogóle stara się jak najmniej zamieszczać listów, których autorzy nie chcą się ujawnić, a już tym bardziej nie używa takich listów jako politycznego wsparcia.

Opinia publiczna i wybory

Istotną częścią badań opinii publicznej jest prognozowanie. Dotyczy to przede wszystkim sondaży przedwyborczych. W długiej histo­rii takich sondaży zdarzały się prognozy zadziwiająco błędne. Dobrym przy­kładem są kampanie prezydenckie w USA. W 1948 r. wszystkie sondaże i badania dokonywane przez renomowane placówki naukowe wskazywały, że prezydentem zostanie Thomas Dewey, a jego przeciwnik Harry Truman nie ma szans. Zwyciężył z miażdżącą przewagą Truman. W 1976 r. son­daże od początku wskazywały na przewagę Jimmy'ego Cartera nad Geraldem Fordem, ale prawie nikt tym sondażom nie ufał, uważano bowiem zwycięstwo Cartera za wyjątkowo mało prawdopodobne. Jednak tym ra­zem prognozy okazały się trafne. Krótko mówiąc, nawet przy poprawnej metodologii nie ma pewności, czy prognoza się spełni czy nie, ponieważ ostateczne decyzje wyborców zależą od wielu różnych czynników, rów­nież np.... od pogody w dniu wyborów. Należy więc być po prostu ostrożnym w stosunku do prognozy, a obo­wiązkiem dziennikarzy jest przypominanie o tej ostrożności i uświada­mianie odbiorcom, iż mogą podlegać tzw. efektowi owcy.

Chodzi tu o dawno zauważone zjawisko samospełniającej się prognozy. Bywa często (choć nie zawsze) tak, że wielu najpierw nie­zdecydowanych kieruje się przy podejmowaniu ostatecznej decyzji wynika­mi sondaży i głosuje na tego kandydata (partię), który uzyskiwał w nich przewagę. To właśnie nazywa się „efektem owcy". Owca bowiem podąża za stadem, a stado za tą jedną, która się przestraszyła i ucieka. Dlatego w większości krajów zabrania się publikacji wyników sondaży na jakiś czas przed wyborami, ale zwykle jest to czas zbyt krótki i „efekt owcy" nadal trwa. Z drugiej strony niektórzy sądzą, że sondaże na temat preferencji wy­borczych są informacją dla ludzi na tyle istotną, że nie powinno się jej ograniczać nawet ze względu na „efekt owcy".

Historyczny sukces...

Sondaż opinii publicznej, wykonany we Francji w 1938, zaraz po ukła­dzie w Monachium, wykazał, że przytłaczająca większość Francuzów uznała, iż ów układ z Hitlerem jest wielkim historycznym sukcesem i żelazną gwa­rancją trwałego pokoju na świecie.

Przypomnę dla porządku: Układ Monachijski (30 IX 1938 r.), zawarty pomiędzy Niemcami, Włochami, Wielką Brytanią i Francją upoważniał Niem­cy do rozbioru Czechosłowacji i otworzył drogę hitleryzmowi do przygo­towania wojny- było to ukoronowanie tzw. polityki ustępstw (uspakajania - appeasement). Dokładnie w 11 miesięcy potem wybuchła II wojna świa­towa, najkrwawsza w dziejach świata.

W świecie manipulacji

Opiekuńcza III Rzesza...

Sondaż opinii publicznej, wykonany w pokonanych Niemczech w 1945 r., zaraz po zakończeniu II wojny światowej: ponad połowa Niem­ców uznała hitlerowską Trzecią Rzeszę za państwo niezwykle dla oby­wateli opiekuńcze - zbudowano dużo autostrad, zaczęto produkować dostępne dla każdego auta (volkswageny), rozwinęło się budownictwo, szkolnictwo, pokonano bezrobocie i nie szczędzono na sport...

(Potem sentyment do Trzeciej Rzeszy zaczął szybko maleć - poza NRD. Ciekawe, że sentyment do PRL w III Rzeczypospolitej rośnie raczej z upływem czasu... Uwaga: nie porównuję III Rzeszy z Polską Rzeczpo­spolitą Ludową!). Gdzieś w latach 60-ych ubiegłego wieku przybył do Stanów Zjedno­czonych z wizytą oficjalną przedstawiciel rządu Wielkiej Brytanii, znany dyplomata, lord Selwyn. W Nowym Jorku powitali go liczni dziennikarze amerykańscy, a ich pierwsze pytanie brzmiało: „laki nocny lokal zamierza pan odwiedzić w naszym mieście?". Lord Selwyn chciał być dowcipny i zarazem zareagować na tę złośliwość, więc odparł z miejsca: „A czyż w tym waszym Nowym Jorku w ogóle są jakieś nocne lokale?"

Na drugi dzień w gazetach nowojorskich ukazały się wielkie tytuły: „Przedstawiciela jej Królewskiej Mości interesują tylko nocne lokale! Pierw­szym pytaniem lorda Selwyna było pytanie, czy w Nowym Jorku są nocne lokale!". Jest to przykład stosunkowo niewinnej i śmiesznej manipulacji. Jakbyśmy powiedzieli dzisiejszym językiem „młodzieżowym", złośliwi Amerykanie „zro­bili lorda w konia", podając w dodatku informację prawdziwą: lord Selwyn istotnie przecież spytał o nocne lokale! A że była to prawda szczególnego rodzaju? (Możemy ją nazwać formalną, bo objawiła się tylko w formie, jej treść była natomiast fałszywa). Na tym właśnie polega manipulacja. W czasach najnowszych, choć już szczęśliwie minionych, mistrzem manipulacji politycznej był w Polsce Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu w latach 1981 -1989, czyli w okresie najostrzejszej walki z opozycją, zwłasz­cza po wprowadzeniu stanu wojennego. Stosował on bardzo różne formy Manipulacji, nader często posługiwał się właśnie tzw. prawdą formalną, czyli po prostu kłamstwem, przybranym w szaty prawdy. Na przykład, na Pytanie korespondenta prasy zagranicznej (tylko tacy mogli zadawać nie­wygodne pytania), dlaczego w Polsce wsadza się do więzień za poglądy

polityczne, odpowiedział, że to nieprawda, ponieważ na więzienie skazuje się Polsce tylko za przestępstwa kryminalne. Formalnie tak właśnie było: z polityczną opozycją rozprawiano się, stosując spreparowane zarzuty o działalność kryminalną...

Widać poważną różnicę „gatunkową" pomiędzy manipulacją medialną, której uległ lord Selwyn, a manipulacją stosowaną przez j. Urbana (i podob­nych mu dziennikarzy, dyspozycyjnych wobec władz stanu wojennego).

Nie rozważam tu jednak form propagandy i manipulacji sprzed 1989 r. w Polsce, zwanych od nazwiska ich głównego twórcy „urbanowszczyzną" - chodziło mi tylko o przykłady manipulacji o zasadniczo różnym ciężarze gatunkowym - i zarazem bardzo prymitywnych.

Pora jednak uściślić terminy, których zakresy znaczenia zachodzą na siebie, ale które w gruncie rzeczy określają różne strony „komunikacyjnej rzeczywistości".

Tak więc termin propaganda (określany, jak zawsze w naukach społecznych, wieloma definicjami) można uznać za:

„sztukę zmuszania ludzi do robienia tego, czego by nie zrobili, gdyby dysponowali wszystkimi danymi na temat sytuacji"*,

lub wedle nowszej definicji:

„ Propaganda jest celową i systematyczną próbą kształtowania percep­cji, manipulowania myślami i bezpośrednimi zachowaniami w celu osiąg­nięcia takich reakcji, które są zgodne z pożądanymi intencjami propa­gandy".

Ponieważ dziś głównym narzędziem propagandy stały się media, przy­toczę jeszcze jedną definicję, kładącą nacisk na rolę informowania w ogóle i kształtowania opinii publicznej:

„Propaganda jest procesem kontroli przepływu informacji, kierowania opinią publiczną i manipulowania wzorami zachowań ".

Propaganda jako celowa działalność jednych ludzi wobec innych ludzi, po to by ich podporządkować sobie lub jakiejś idei - jest niemal tak stara, jak ludzkość, ponieważ jest specyficzną formą komunikowania w ogóle. Służyła zawsze władzy i jej celem było zawsze „zdobycie i podporządko-

* L. Frazer, Propaganda, London 1957.

" V. 0'Donnell, G. Jowett, Propaganda as a Form of Communication, w: Propagan­da. A pluralistic Perspectlve. New York 1989.

*** J. Ellul, Propaganda - the Formation ofMen s Attitudes, New York 1965.

TO

wanie mas" (takie właśnie cele głosił oficjalnie najbardziej znany propagan­dzista XX wieku, Joseph Goebbels, współtwórca propagandy totalitarnej). |ako ciekawostkę, bardzo zresztą charakterystyczną, przypomnę, iż sam termin „propaganda" wywodzi się od łacińskiego propagare, co pierwotnie było terminem ... ogrodniczym i oznaczało „rozkrzewianie winorośli". W pierwszej połowie XVII wieku pojęcie to oznaczało już „rozkrzewianie wia­ry", zaś w Kościele Rzymskokatolickim istniała Sacra Congregatio de Pro­paganda Fide (Święta Kongregacja Rozkrzewiania Wiary), instytucja nad­zorująca kształcenie misjonarzy i sama ich kształcąca.

Dopiero później pojęcie propagandy weszło w użycie w polityce w ogóle i po doświadczeniach z totalitaryzmami XX wieku nabrało znaczenia zdecydowanie złego (tzw. ujemna konotacja kulturowa pojęcia). Dla po­rządku wszakże trzeba pamiętać, że działalność propagandową w sensie politycznym uprawiano już w głębokiej starożytności, choć oczywiście bez nazywania tego propagandą.

Historia propagandy jest przedmiotem wielu książek, zaś zmieniające się w czasie formy i metody propagandy, jej specyficzne narzędzia, są do­skonale znane i zbadane.* W tym opracowaniu nie zajmuję się propagandą w ogóle - tylko jej szczególnym i zarazem najważniejszym narzędziem: manipulacją medialną. Podkreślam to, ponieważ różne terminy (łącznie z jeszcze jednym, może najbardziej naukowym: komunikowanie perswazyjne) używane są w literaturze na temat mediów i ich oddzia­ływań wymiennie i czasem w trochę odmiennym znaczeniu. W dodatku pojęcie manipulacji jest bardzo niejednoznaczne - raz występuje jako bar­dzo ogólne określenie wywierania w ogóle wpływu na lu­dzi bardzo różnymi środkami. W takim ujęciu zarówno pro­paganda, jak np. reklama czy metody przekonywania do przyłączenia się do jakiejś akcji, wsparcia jakiegoś pomysłu, wreszcie pewne metody tzw. public relations (kształtowania publicznego wizerunku danej osoby, firmy, instytucji itp.) - są rodzajem wywierania wpływu na ludzi, czyli manipulo­wania ich reakcjami, postawami, zachowaniami. Można to nazwać łagod­niej (bez owej „konotacji ujemnej" jaką niesie słowo „manipulacja") - np. „umiejętnością postępowania z ludźmi" lub „technikami przekonywania", ale w istocie sens pozostaje taki sam -właśnie wywieranie wpływu na ludzi.

* Polecam pracę B. Dobek-Ostrowskiej, |. Fras i B. Ociepki, Teoria i praktyka propa­gandy, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1997.

Współczesne praktyki propagandowe przedstawia bp Adam Lepa w książkach Świat propagandy. Częstochowa 1994 i Świat manipulacji, Częstochowa 1995.

73

Można też traktować manipulację w sensie węższym, jako rodzaj narzędzia, które umożliwia wpływanie na ludzi (o charakterze tego narzędzia dalej). W takim ujęciu można rzec, iż propa­ganda w ogóle, reklama i wszystkie działania wyżej wymienione posługują się manipulacją, choć nie tylko.

Zajmuję się w tej książce manipulacją w jej węższym ujęciu - jako narzędziem i to narzę­dziem medialnym (stosowanym przez media). Nie jest trudno zauważyć, że to właśnie narzędzie nabrało szczególnego znacze­nia i wyrafinowania w systemach demokratycznych. Dlaczego? Dlatego, że musiała zniknąć toporna propaganda totalitarna, która przecież nie ukry­wała swych celów ani nie bała się rozpoznania (to zresztą było jej słabo­ścią). Propagandzistom nie zależało specjalnie na ukrywaniu swych dzia­łań. Manipulacja zaś - ta „dobra", czyli skuteczna - nie powinna być do­strzegana przez manipulowanych.

Jak zwykle, przypominam rodowód pojęcia - otóż „manipulacja" w pierwotnym znaczeniu to była skomplikowana praca ręczna, albo jakieś urzędowe procedury. Dziś pojęcie to oznacza przede wszystkim sterowa­nie ludźmi bez ich wiedzy.

Manipulację rozumiemy więc jako pewne sposoby oddziaływania na jed­nostkę lub grupę (nawet na całe społeczeństwo), zmieniające poglądy i postawy - i dokonywane poza świadomością tych jednostek czy grup.

Są to zatem sposoby (metody), które prowadzą do przekonania u oso­by manipulowanej, że jest ona sprawcą jakiegoś zachowania, lub samo­dzielnie dokonała jakiegoś wyboru czy oceny, podczas gdy naprawdę oso­ba ta jest narzędziem w rękach rzeczywistego sprawcy.

Manipulacja więc z natury rzeczy, z samego założenia ma wprowadzać ludzi w błąd. Kto wie, czy właśnie dlatego - że jest tak trudno rozpozna­walna - nie jest zjawiskiem znacznie groźniejszym od łatwo rozpoznawal­nej propagandy znanej z systemów totalitarnych.

Dla porządku przedstawię rodzaje wpływania na świadomość człowie­ka i jego zachowanie - wedle stopnia naruszania przez nie podmiotowości jednostki.

Tak więc:

Perswazja - jeśli rozumieć ją jako sztukę przekonywania w trakcie dia­logu (czyli perswazję przekonującą), nje jest niczym złym. Wydaje się, że czasami bywa nawet obowiązkiem - na przykład, kiedy rodzice powinni do czegoś przekonać dziecko, albo kiedy media spełniają swą misję społeczną przekonywania ludzi do zachowań obywatelskich, prospołecznych, czy w ogóle do pewnych podstawowych wartości i zachowań godnych człowieka. Można również stosować perswazję (wciąż rozumianą jako przekonywanie do czegoś - ale jest to już perswazja nakłaniająca) do wspierania na przy­kład koniecznych reform w państwie - jeśli zgodnie z własnym sumieniem i rozeznaniem dziennikarz uważa je za niezbędne.

Oczywiście perswazja jest wówczas tylko godziwym przekonywaniem, kiedy człowiek wobec którego ją stosujemy, dobrze wie, iż chcemy go do czegoś (lub przeciw czemuś) namówić.

Jeśli mamy do czynienia z tzw. perswazją ukrytą (jej sens wyjaśniam dalej - patrz str. 80 i dalej) - wtedy chodzi już o manipulację. Perswazja manipulacyjna bywa też w literaturze przedmiotu nazywana „pobudzającą", bo pobudza do pewnych zachowań przez różne nieczyste chwyty.

Manipulacja - wcześniej już zdefiniowana - znajduje się niebezpiecznie blisko przymusu i jest dziś najpowszechniejszym i najskuteczniejszym orężem medialnym, wykorzystywanym przez grupy interesów, walczące o władzę.

Z kolei znów perswazja także ociera się o manipulację i dlatego grani­ce pomiędzy perswazją, manipulacją i przymusem są płynne i niejedno­znaczne, zatem trudno je rozpoznać.

Zwracam uwagę na te - dość przecież teoretyczne problemy- ponie­waż często i chętnie manipulatorzy medialni powołują się na takie argu­menty: „my tylko przekonujemy, nie manipulujemy. A jeśli nawet zdarzy nam się jakaś >mała manipulacja<, to przecież nie stosujemy przymusu, każdy może wybrać inną opinię".

W Polsce dość często słyszy się takie właśnie argumenty, głoszone przez największych manipulatorów. Chodzi zatem o zrozumienie faktu, iż pewien sposób perswazji staje się manipulacją, zaś manipulacja zawsze zawiera elementy przymusu.

Wedle polskich medioznawców* manipulacja w mediach jest to „w potocznym rozumieniu niejasny, podstępny, nierzetelny dobór informacji i środków językowych, który ma na celu:

■ wywarcie wpływu na nastroje, poglądy, opinie innych ludzi, • uzyskanie możliwości kierowania zachowaniem ludzi, aby osiągnąć własne zamierzone cele i korzyści."

Przymus przybiera różne formy, ale na ogół bywa to przymus ekono­miczny lub prawny (zmusza się ludzi do pewnych zachowań pod groźbą np. utraty pracy, zmniejszenia zarobków - bądź specyficznymi przepisami).

Naturalnie - przymus prawny jest w większości zastosowań konieczny, inaczej wspólnota nie mogłaby działać, państwo by się rozprzęgło. Chodzi jednak o czasami stosowane przepisy ograniczające wolność jednostki w interesie władzy, a nie samych jednostek.

Przemoc - jest to oczywiście przymuszanie do czegoś siłą (w syste­mach totalitarnych, dyktatorskich przemoc łączy się z fizycznym zagroże­niem życia, zawsze z zagrożeniem wolności, pozbawieniem praw i zastra­szaniem). Przemoc - najstarsza bodaj forma pozbawiania ludzi podmioto­wości - niestety nadal jest obecna na świecie jako metoda utrzymywania władzy w kilkunastu krajach.

W rozważaniach na temat zjawisk psychospołecznych, wykorzystywa­nych przez media do kształtowania świadomości ludzi i ich zachowań pod­kreśla się znaczenie pewnych zjawisk. Zwracam uwagę, że niektóre z nich są także wyraźnie metodami manipulacji - w tym sensie są jednocze­śnie obiektywnym opisem zjawisk społecznych, zachowań społeczeństw zmedializowanych i zarazem metodą, sposobem uzy-skiwania wpływu na ludzi. Rozróżnienie to jest konieczne dla zrozumienia charakteru wymienionych niżej pojęć.

Owe zjawiska, metody i efekty manipulacji są to:

1. Ustalanie porządku prezentacji (termin angielski: agenda setting function),

2. Zjawisko spirali milczenia (z angielskiego: spiral-of-silence theory),

3. Efekt trzeciej osoby (z angielskiego: third - person effect),

4. Efekt perswazji ukrytej (perswazja ukryta - z angielskiego: the hidden persuasion),

5. Efekt medialnej inscenizacji wydarzeń albo „rzeczywistość podwójne­go dna" (w literaturze obcojęzycznej pojawia się dość dużo różnych terminów określających to zjawisko, nie wyróżniam więc jednego ter­minu). W owej inscenizacji mieści się też całkowite fałszowanie rzeczy­wistości, czyli tzw. fakty medialne.

Spróbuję teraz wyjaśnić wymienione zjawiska.

rorządek prezentacji.

Bardzo często w języku polskim używa się pojęcia „porządek dzien­ny", co jest prawie dosłownym tłumaczeniem ang. agenda setting. Tak oznacza się selekcję i dobór tematów (w ogóle także informacji), wybiera­nych do przekazywania masowej publiczności. „Agenda" (tak samo po polsku i angielsku) - to po prostu inna nazwa terminarza, czyli dużego notesu, kalendarza, gdzie zapisuje się ważne informacje i rozkład zajęć. Źródłosłów łaciński agere- czynić, działać, zarządzać, ale i - co ciekawe

-grać rolę, udawać......Setting" -to umieszczanie, położenie. „Agenda

setting" to zatem „umieszczenie na porządku dziennym".

jest oczywiste, że selekcja, dobór informacji i tematów muszą w me­diach występować zawsze, bo nie ma po pierwsze fizycznej możliwości ani po drugie - potrzeby przekazywania wszystkiego o wszystkim.

Musi występować selekcja i musi występować pewna wybrana ko­lejność przekazu poszczególnych informacji (tematów). Zauważmy przy okazji, iż w pojęciu „porządku prezentacji", w terminie „agenda" - mieści się obok wyboru samych informacji, również wybór ich kolejności, co oka­zuje się nie bez znaczenia.

Mamy więc obiektywną konieczność „porządku prezentacji" i w tej konieczności nie byłoby nic złego, gdyby....

Właśnie: oto badania wykazały, że informacje, sprawy, idee, wydarze­nia, którym najwięcej uwagi poświęcają media (przez ich wybór z oceanu wszystkich danych określających rzeczywistość i przez eks­ponowanie wyróżnionych), stają się tymi, które najbardziej interesują ludzi. Dlatego wybór, miejsce i czas przedstawiania wiadomości - tematów w mediach, zwłaszcza elektronicznych, mają ogromny wpływ na to, co dane społeczności zaczynają uznawać za naj­ważniejsze sprawy i problemy - swoje i całego narodu. Dlatego „ustalenie porządku prezentacji" może wywierać - i wywiera istotny wpływ na to, o jakich sprawach ludzie myślą, co o nich myślą i jakie przypisują im znaczenie.

Ustalenie porządku prezentacji może odbywać się wedle różnych kry­teriów. Oczywiste, że najlepsze wydają się kryteria rzeczywistego znacze­nia, rzetelności, obiektywizmu i odpowiednich proporcji.

Rzeczywiste znaczenie - chodzi o wagę danego faktu dla całego spo­łeczeństwa danego kraju, dla świata, dla konkretnej grupy odbiorców itd.

Rzetelność - chodzi o wybór informacji możliwie dobrze potwierdzo­nych, co w języku medialnym oznacza po prostu > prawdziwych <.

Obiektywizm -chodzi o taki wybór informacji i spraw, by nie można było zarzucić wspierania danej opcji politycznej (przez np. pomijanie niewygod-

nych dla niej faktów i innymi metodami;, uwaga, przypominam: nie wyklucza wspierania danej opcji czy idei, pod warunkiem czynienia tego metodami zgodnymi z etyką zawodową, np. przez wyraźne oddzielenie obiek­tywnej informacji od opinii własnej, dziennikarza bądź redakcji.

Najwięcej bezstronności i unikania politycznych komentarzy wymaga się od tzw. telewizji publicznych, które jednak prawie zawsze i prawie wszę­dzie stają się narzędziami politycznymi jakiejś grupy interesów czy partii. Nie jest o to wszakże reguła bez chwalebnych wyjątków.

Odpowiednie proporcje - chodzi przede wszystkim o pokazywanie rzeczywistości nie wyłącznie przez pryzmat zła i agresji. Jest to być może najtrudniejsze, bo trudno jest w formie ciekawej sensacji przedstawiać wia­domości dobre, informacje o dobrych wydarzeniach - ale jak się wydaje, można się to przynamniej starać.

Czy wymienione wyżej kryteria są zawsze spełniane? W Polsce, zwłasz­cza w TVP na pewno nie.

Cóż, jak napisał był słynny polski siedemnastowieczny erudyta, ks. Be­nedykt Chmielowski* w pierwszej polskiej encyklopedii: „koń jaki jest każ­dy widzi" - możemy za nim powtórzyć: „telewizja jaka jest, każdy widzi". Po prostu nadzwyczaj rzadko się zdarza, by porządek prezentacji był two­rzony wedle kryteriów, jak wyżej, natomiast najczęściej jest tworzony we­dle dwóch innych kryteriów:

- zwiększenia tzw. oglądalności (liczby odbiorców danego przekazu), czyli maksymalizacji zysku oraz

- interesu politycznego nadawcy (właściciela, szefa, grupy interesów stojącej za danym medium).

Chodzi tu przede wszystkim o telewizję, gdyż jest to środek przekazu o największym zasięgu, największych możliwościach i największym dziś znaczeniu społecznym.

O tym, jak realizuje się zwiększenie oglądalności, wiadomo bardzo dużo i dalej poświęcę temu nieco miejsca. Teraz tylko zwracam uwagę, że telewidza przyciąga się przez dobór i eksponowanie w przekazach wszystkiego tego, co jest sensacją, katastrofą, nieszczęściem, przemocą, złem, albo związane jest z seksem, dziwactwem, rozrywką, lub dotyczy życia współczesnych masowych idoli (też wykreowanych przez media!), znanych polityków i postaci publicznych. To wszystko rzeczywiście nie jest nudne i interesuje ludzi - zaczyna się więc samonapęd, sprzężenie zwrotne, rodzaj błędnego koła. Chcemy tego, co nas przyciąga, przycią-

* Benedykt Chmielowski, Nowe Ateny, Wyd. Literackie, Kraków 1966.

ga nas to, co przekazują media w sposób, jaki zapewni im największą liczbę odbiorców.

Powoli przyuczamy się do myślenia o rzeczywistości (i o sobie) w kate­goriach, w jakich pokazuje tę rzeczywistość telewizja (i w ogóle maso­we media) - to znaczy w kategoriach sensacji, drastyczności, konfliktu, zła i zarazem władzy, sukcesu, tzn. łatwej przyjemności i rozrywki (per-misywizm). Powoduje to wypieranie myślenia w kategoriach wartości, sensowności, odpowiedzialności i wrażliwości.

Tak jest dziś, na samym początku XXI wieku, nie wiadomo jednak, w jakim kierunku owe przemiany myślenia będą zmierzać ostatecznie i co się z tego wyłoni.

Nie mniej dziś właśnie możemy stwierdzić bez wątpliwości: telewizja (i nowe systemy medialne) jest najlepszym z dotąd wymyślonych syste­mów organizowania uwagi publicznej wokół wydarzeń i osób, oraz najlepszym systemem organizowania i ukie-r u n k o wywania myśIenia na jakiś temat. Właśnie temu służy po­rządek prezentacji (i zresztą różne jeszcze inne metody).

Ważne jest także zrozumienie, iż media (telewizja) nie koniecznie muszą nam skutecznie narzucać CO mamy myśleć, czyli narzucać jednoznaczne opi­nie (jest to bowiem dziś już mało skuteczne, uprawiane zaś zbyt prymitywnie przynosi odwrotne skutki: odrzuca od lansowanych opinii. Ale i to się zdarza.)

Natomiast i przede wszystkim media narzucają nam, O CZYM powin­nyśmy myśleć. Nad czym zastanawiać się - bo to tylko jest ważne, ponie­waż... przekazane jest przez media (pojawia się w telewizji...).

„ Wprawdzie środkom przekazu nie udało się całkowicie zasugerować odbiorcom, co powinni myśleć, ale okazały się one zadziwiająco skuteczne w swych wysiłkach wmówienia odbiorcom o czym powinni myśleć" - napi­sał amerykański medioznawca Bernard Cohen już 40 lat temu.*

Po upływie dziesiątków lat metody ustalania porządku dziennego i wpływania przez to na świadomość społeczną znacznie się udoskonaliły.

Spirala milczenia.

Chodzi tu o odpowiedź na pytanie, jak popularność danej sprawy w mediach wpływa na postawy jednostek i w końcu na ich własne opinie o tej

* Bernard Cohen, The Press and Foreign Policy. Princeton 1963.

sprawie. Spostrzeżono już dawniej, że ludzie są wyjątkowo skłonni do li­czenia się z opinią, którą uznają za opinię większości. Jeśli ich własny po­gląd na cokolwiek (zwłaszcza na sprawy dotyczące moralności i życia poli­tycznego) jest niezgodny z domniemaną (bądź rzeczywistą) opinią więk­szości - wolą swego poglądu nie ujawniać. Pogłębianie się ich izolacji, poczucia, iż są „malejącą mniejszością", skłania często do przyjęcia poglą­dów większości i odrzucenia własnych.

Media wykorzystują to zjawisko, lansując wszelkimi metodami te po­glądy, które w badaniach opinii społecznej ujawniają się jako poglądy więk­szości. Pół biedy w tym, kiedy są to rzeczywiście poglądy większości, choć i wówczas złym skutkiem jest eliminacja poglądów mniejszości, bo istnie­nie mniejszości zwykle wypływa korzystnie na życie publiczne i kulturę ogólną i polityczną. Nadto jest oczywiste, że w niektórych sprawach jed­nolity pogląd nawet zdecydowanej większości nie musi być rozumny, mo­ralny czy w ogóle właściwy - zatem wcale nierzadkie bywają przypadki, że to właśnie mniejszość ma rację.

Najgorzej jednak, kiedy manipuluje się badaniami opinii publicznej (bądź samą opinią) w ten sposób, by wykazać wsparcie większości dla poglądów „jedynie słusznych" z punktu widzenia grup sterujących mediami.

Tak czy inaczej, jeśli wyciszanie mniejszości zachodzi w wielkiej skali społecznej, powstaje właśnie tzw. spirala milczenia (pierwszy raz opisana przez niemiecką badaczkę opinii publicznej, Elisabeth Noelle-Neu-mann*). Polega to na tym głównie, że jednostki, których poglądy znajdą się w mniejszości, wolą nie wypowiadać ich publicznie, natomiast w sytuacji odwrotnej (poglądy zgodne z większością), wypowiadają się częściej i chęt­niej biorą udział w sondażach i ankietach. Milczenia jednych i „głośność" drugich znów wpływają na opinie. Następuje niemal lawinowy wzrost licz­by „milczących" (dlatego spirala) i następuje ujednolicanie się opinii na poziomie rzeczywistej czy rzekomej większości**. Może dojść do powsta­nia „milczącej większości" i sytuacja ta w dzisiejszych społeczeństwach (odnośnie do konkretnych poglądów) wcale nie jest rzadka, choć trwają spory na temat jej rzeczywistego znaczenia wobec pojawiania się na scenie publicznej coraz t© nowych i głośnych mniejszości.

Ze spiralą milczenia związane jest jeszcze inne zjawisko. Ponieważ ludzie chcą rozpoznawać dominujący „klimat opinii" (po prostu to, co

Elisabeth Noell-Neumann, The Spiral of Silence: A Theory of Public Opinion, ..loumal of Communication", Univ. of Chicago Press, Chicago 1984.

** Zwróćmy uwagę na związek zjawiska „spirali milczenia" z „efektem owcy" - patrz „Kłopoty z opinią publiczną".

sądzi większość na dany temat), obserwują doniesienia mediów w tym za­kresie. Ponieważ media ów klimat mogą przedstawiać fałszywie, powstaje zjawisko, nazwane powszechną niewiedzą (z ang. pluralistic igno-rance, dosł. „pluralistyczna ignorancją"). )est to sytuacja, w której odbior­cy razem z mediami (i pod ich wpływem) wspólnie udają, że opinia pu­bliczna w ich kraju wyraża taki to a taki pogląd, podczas gdy rzeczywisty pogląd większości jest zupełnie inny.

Na przykład bywają normy i zasady powszechnie w życiu łamane, co uznaje się za normalne i łatwo racjonalizuje, ale publicznie takich przeko­nań ujawniać nie należy - i media się do tego dostosowują. Bywa też czę­sty rodzaj samowzmacniającego się „myślenia życzeniowego" (z ang. wish-ful thinking- potocznie: pobożne życzenie), do którego zresztą najbar­dziej skłonni są politycy. Demaskowanie „myślenia życzeniowego" i po­wszechnej ignorancji powinno być zadaniem mediów, jednak media rzad­ko je spełniają, nie chcąc narażać się ani odbiorcom, ani politykom.

Efekt trzeciej osoby.

Chodzi o to, iż ludzie na ogół przesadnie oceniają wpływ mediów na innych, a niedoceniają tego wpływu na siebie (wierzą, iż są odporniejsi i rozsądniejsi, niż inni...). Ułatwia to właśnie zadanie mediom - bo łatwiej wpływać na tych, którzy nie spodziewają się takiego wpływu i wobec tego lekceważą medialne manipulacje, sami siebie uważając za odpornych z natury rzeczy. Efektem jest właśnie zwiększenie wpływu mediów na poglądy jed­nostek (choć te jednostki nie chcą uznać tego wpływu).

Efekt jest możliwy dzięki oczywistej słabości naszych charakterów: za­wsze w jakiś sposób gorsi są inni... Dlaczego nazywa się to „efektem trze­ciej osoby"? „Pierwsza osoba" - to w sensie gramatycznym „ja", „my", „druga osoba" - „ty", „wy", - dopiero „trzecia osoba" - „on", „oni" jest poza nami, jest obca, to „inny". Zresztą i w mowie potocznej w wielu językach „trzecia osoba" jest synonimem „innego" - mówi się np. „obser­wowały go przy pracy osoby trzecie", czy - „wedle osób trzecich, ma to

związek z ..." itd.

Tak czy inaczej, efekt trzeciej osoby osłabia naszą czujność i odpor­ność, choć wśród wymienionych w powyższym zestawieniu „zjawisk me­dialnych" nie jest to zapewne efekt najważniejszy. Nie mniej, trzeba o nim pamiętać.

Perswazja ukryta.

)est to najbardziej niebezpieczna metoda manipulacji medialnej (czy też i w ogóle każdej manipulacji, mającej na celu uzyskanie wpływu na

81

ludzi). Niebezpieczna dlatego właśnie, że prawie niemożliwa do rozpo­znania przez niefachowców - a iluż odbiorców przekazów medialnych zna się na metodach manipulacji i tego typu zjawiskach z dziedziny psychologii społecznej i socjologii?

Samo pojęcie jest dosłownym tłumaczeniem terminu angielskiego the hidden persuasion. W USA dziennikarzy uprawiających ten rodzaj mani­pulacji nazywa się „ukrytymi przekonywaczami" (the hidden persuaders).

W którymś ze swych wystąpień do dziennikarzy Jan Paweł II nazwał takich „przekonywaczy" znacznie dosadniej: „ukryci deprawatorzy". Ro­zumiemy, że „ukrytymi deprawatorami" bywają nie tylko dziennikarze -jeszcze groźniejsi są ludzie, którym z racji ich funkcji, zawodu, czy po prostu i tylko z racji ich częstego występowania w mediach opinia publicz­na przypisuje rolę autorytetu.

Perswazja ukryta polega m.in. na tym, iż właśnie oceny, opinie jakiejś grupy interesów politycznych, bądź po prostu zwykłą propagandę przedstawia się jako prawdę o rzeczywistości. I to prawdę tak oczy­wistą, że tylko głupcy nie są w stanie jej zrozumieć.

Posługując się perswazją ukrytą, najlepiej operować pojęciami nieja­snymi i niejednoznacznymi w taki sposób, by odbiorca komunikatu sądził, iż są to pojęcia ściśle określone i mają taki właśnie sens, jaki nadaje im nadawca. Odbiorca zaś powinien się wstydzić, iż ich dotąd nie rozumiał, bądź pojmował je inaczej, np. zgodnie z tradycją. Wobec tego powinien zaufać nadawcy, który przecież wie, co mówi.

Notabene, warto zwrócić uwagę, iż perswazja ukryta jest najbardziej skuteczna w społeczeństwie niedouczonym, wobec tzw. analfabetów funk­cjonalnych. Tak - przypominam - nazywa się dziś ludzi umiejących czy­tać, pisać, ale nie rozumiejących większości informacji, która do nich dochodzi. Analfabetyzm funkcjonalny jest na początku XXI wieku dość wyraźną cechą społeczeństwa polskiego. Nie ośmielam się twierdzić, iż ukryci deprawatorzy są za to odpowiedzialni, czy też świadomie pod-Jrzymują ten stan - ale niewątpliwie skutecznie go wykorzystują.

Tak czy inaczej, perswazja ukryta przedstawia pewne - co najmniej lyskusyjne, jeśli nie fałszywe - poglądy, jako „naturalne" i „oczywiste", -godne ze zdrowym rozsądkiem, akceptowane przez większość i najczę­ściej też potwierdzone badaniami naukowymi (to dla naiwnych - bo prze­cież nauka nie może zajmować się dowodzeniem słuszności postulatów ideologicznych bądź twierdzeń propagandowych. No, chyba, że jest nauką

w służbie ideologii władzy, co zdarza się i dziś naukom społecznym i tzw.

humanistycznym).

W takim świetle pewien porządek rzeczy, wskazany jako oczywisty i powszechnie uznany staje się milcząco przyjęty jako „jedynie słuszny", „de­mokratyczny", przede wszystkim zaś jako nowoczesny, postępowy i otwarty. Najbardziej charakterystyczne w perswazji ukrytej jest właśnie założenie (oczy­wiście ukryte), iż i tak sądzą wszyscy ludzie o otwartych umysłach i drugie założenie (również niejawne), że zatem pogląd owej otwartej i rozsądnej większości musi być z natury rzeczy, eoipso prawidłowy.

Perswazja ukryta starannie omija jakiekolwiek stwierdzenia, które mo­głyby w umyśle odbiorcy zasiać najmniejsze wątpliwości. Skądinąd tam, gdzie akurat wątpliwości nie ma (bo mamy do czynienia z faktem potwier­dzonym, bądź z dowiedzioną prawdą), perswazja ukryta właśnie stwarza wątpliwości, żeruje na nieznajomości rzeczy, na ignorancji.

Perswazja ukryta jest manipulacją - powtarzam - wyjątkowo trudną

do rozpoznania.

Podam więc przykład pomocny w zrozumieniu, o co tutaj chodzi.

Oto dwa konkretne zdania z artykułu (sprzed lat), w którym znany publicysta w wysokonakładowej gazecie „ustawia" Kościół i papieża*:

Jest obecnie tajemnicą poliszynela, że przy wszystkich swoich zasłu­gach Jan Paweł II zahamował przeobrażenia współczesnego katolicyzmu".

W tym zdaniu mamy dwa ukryte założenia, przyjęte jako prawdziwe:

- że „przeobrażenia katolicyzmu" są zawsze pożądane i słuszne, więc fakt ich hamowania (zresztą również niedowiedziony) stanowi sam w sobie

rzecz naganną;

- że wszyscy o tym wiedzą (tajemnica poliszynela), zatem fakt ten (rów­nież w żaden sposób niepotwierdzony) wystarczająco potwierdza tezę au­tora. Czytający te słowa powinien wierzyć owym „wszystkim" bez cienia wątpliwości,

Drugie wybrane zdanie:

.,(...) traktowana jako całość hierarchia kościelna z papieżem włącznie, nie opowiedziała się po stronie katolicyzmu postępowego".

* Artykuł publicystyczny w „Gazecie Wyborczej" w r. 1992. Nie podaję nazwiska autora ani dokładnej daty bo chodzi o metodę, nie o nazwisko; nadto ów autor po latach przyznał, że dziś nie najlepiej ocenia swe ówczesne wypowiedzi, zmienił też swe opinie w wielu ważnych kwestiach-

Założenia ukryte:

- pojęcie „katolicyzmu postępowego" jest oczywiste i zrozumiałe dla każdego;

- opowiedzenie się za „katolicyzmem postępowym" jest obowiązkiem hierarchii i papieża;

- nie do Kościoła i jego instytucji należy ocena, co dla katolicyzmu jest postępowe, to my „ukryci przekonywacze" - wskazujemy ów postęp i z naszego punktu widzenia oceniamy jego realizację. „My" oznacza tu tych, którzy po prostu mają z góry, z założenia rację.

Analiza tylko dwu zdań z konkretnego artykułu ma ilustrować metodę ukrytej perswazji, ale oczywiście nie chodzi tylko o konkretne teksty i zawarte w nich zdania. Chodzi o pewien sposób uprawiania publicystyki, o pewien styl narzu­cania własnych opinii. Styl ten rozpowszechnił się w polskich mediach (i nie tylko w polskich oczywiście) w sposób niezwykle szeroki. Dotyczy zarówno mediów opcji liberalnej i lewicowej, jak i tych prawicowych, konserwatywnych i zwłaszcza tzw. narodowych (choć, jak wszędzie na świecie, tych prawicowych jest mniej i mają dużo mniejsze możliwości oddziaływania, ze względu na mniejsze nakłady i zasięg. Co ich zresztą nie usprawiedliwia).

Dokonajmy analizy jeszcze jednego przykładu perswazji ukrytej, tym razem w wykonaniu tzw. autorytetu społecznego. Oto pewna polska pio­senkarka*, znany idol nastolatków, lansowany przez wysokonakładowe pi­sma bulwarowe, twierdzi w licznych wywiadach, że „trzeba wszystkiego w życiu doznać i wszystko poznać", zatem należy też spróbować narkoty­ków. Potem będzie można przecież z nich zrezygnować. Zresztą ona sama - powiada - jest dowodem, że narkotyki jej nie zaszkodziły (wprawdzie brała tylko te „miękkie"), ani też nie stała się narkomanką, natomiast wzbo­gaciła swoje doświadczenie życiowe, odczuła nowe doznania, bardzo wspa­niałe itd. Jeśli zresztą nawet zaszkodziła, to tylko sobie.

Zasadnicze przesłanie tej wypowiedzi (i innych, podobnych „przesłań" innych idoli) można chyba tak streścić: próbowanie wszystkiego ma być dowodem wolności jednostki.

Są to opinie nabożnie przyjmowane przez wielu młodych wielbicieli (fanów) piosenkarki i bywają dla nich wzorem postępowania. Z punktu wi­dzenia „komunikowania perswazyjnego" warto zastanowić się, co w przy­toczonych wywodach jest właśnie ukrytą manipulacją.

* Ostatnio piosenkarka wycofuje się ze swoich dawnych opinii, więc nie przywołuję jej nazwiska, choć zło przecież zostało już uczynione.

1

Otóż samo wyjściowe twierdzenie jest uogólnieniem nieprawomocnym, bo nie jest oczywiste ani pewne, że w życiu trzeba wszystkiego spróbować. Termin „wszystkiego" jest zresztą bardzo zdradliwy, bo mieszczą się w nim również czyny absolutnie zakazane przez prawo, nie mówiąc już o etyce.

Z narkotyków można zrezygnować, czasem się to udaje, ale najczę­ściej się nie udaje, zwłaszcza nastolatkom, fanom piosenkarki.

Narkotyki „miękkie" są prawie zawsze wstępem do „twardych" - i wszys­cy znawcy narkomanii o tym wiedzą.

Wolność zaś jednostki nie oznacza „wypróbowywania wszystkiego", a branie narkotyków nie obciąża tylko tego, co bierze, ale z oczywistych względów obciąża rodziny narkomanów, ich otoczenie i całe społeczeń­stwo. 1 tak dalej i dalej. W ogóle zaś jest prawdą, iż współczesne społe­czeństwa nie dają sobie rady z plagą narkotyków, a narkotyki są dziś naj­lepszym podłożem przestępstw i zbrodni i przyczyną wielu tragedii.

W tej sytuacji głoszenie pochwały narkotyków w jakiejkolwiek formie jest skrajną nieodpowiedzialnością, tym bardziej, jeśli takie poglądy wypo­wiada ktoś, na kim inni chcą się wzorować.

Analizowanie opinii młodzieżowych idoli może się wydawać przesadą - przedstawiciele kultury masowej nie muszą się odznaczać ani szczególną mądrością, ani odpowiedzialnością społeczną - i w rzeczywistości rzadko się tym odznaczają. Przytoczony tu przykład i jego analiza mają jednak na celu ułatwienie zrozumienia, na czym polegają tego typu manipulacje ukry­tymi założeniami, czym posługuje się perswazja ukryta (jak się zdaje, w tym przypadku stosowana nieświadomie, po prostu z braku wyobraźni, ale to nie umniejsza jej skutków).

Nie może też dziwić nieodpowiedzialność dziennikarzy, rozmawiają­cych z idolami - nie potrafią oni, ani nie chcą wskazać, co zostało ukryte w danym „komunikacie perswazyjnym" i dlaczego jest to groźne. Nie jest przecież celem pism bulwarowych i plotkarskich ostrzeganie swych czytel­ników ani pouczanie idoli, jednak z wiele razy wspominanych tu względów (nakłady tych pism i ufność wobec idoli), skutki takich wypowiedzi są rów­nie poważne, jak świadoma perswazja ukryta, stosowana przez doświad­czonych publicystów pism opiniotwórczych.

Medialna inscenizacja wydarzeń („fakty medialne" i prowokacje).

We wszystkich niemal dziennikarskich kodeksach etycznych, bądź w normach warsztatowych opracowanych w różnych mediach i obowiązują-

cych dziennikarzy znajduje się nakaz rzetelności, rozumiany, jako po pro­stu relacjonowanie wydarzeń, faktów dokładnie tak, jak one w rzeczywisto­ści wyglądają. Nie wolno zatem tworzyć faktów, ani też ich_zmieniać. Na przykład w regulaminie wielkiej amerykańskiej telewizji Columbia Broadcas-ting System powiedziane jest wprost i na początku:

„Wszelkie inscenizowanie wydarzeń jest zabronione"*, i dalej: „W pewnych sytuacjach konieczne może być odtworzenie jakiegoś wydarzenia (np. spaceru na Księżycu) w celu wykorzystania go w programie. Zawsze w takiej sytuacji należy wyjaśnić odbiorcy, że w programie przedstawione jest odtworzenie i jest ono wierną rekon­strukcją wydarzenia. Zabieg taki powinien być stosowany rzadko"**. Przykład ze „spacerem na Księżycu" dobrze ilustruje, jak można doko­nać inscenizacji w sposób zgodny z etyką.

W Zasadach dziennikarstwa informacyjnego BBC** inscenizację wy­darzeń uznaje się wyłącznie jako formę ich rekonstrukcji wówczas, gdy nie ma rejestracji „na żywo", czyli „telewizji przy tym nie było". Zasa­dy etyczne BBC wyraźnie też określają, jaka powinna być rekonstrukcja, jeśli już jest konieczna:

1. Ma być wyraźnie zaznaczona;

2. Nie wolno dopuścić do zafałszowania faktów;

3. Powinna odzwierciedlać tylko to, co na pewno wiadomo o zdarze­niach rekonstruowanych;

4. jeśli jakiś szczegół nie jest znany (np. wyraz twarzy, wypowiedziane słowa) - zwykle nie jest ważny dla ciągłości wydarzeń - trzeba wy­raźnie zaznaczyć, iż został sztucznie stworzony;

5. W rekonstrukcjach przestępstw powinno się unikać nieuzasadnione­go pokazywania przemocy i drastycznych scen, albo innych szcze­gółów, które mogłyby zachęcać do ich naśladowania (podałem tu tylko najważniejsze punkty).

Zatrzymuję się dłużej przy zasadach etycznych inscenizacji, gdyż to właśnie one są w mediach szczególnie często łamane - i niestety, nie tylko przy koniecznej inscenizacji, jest to w ogóle problem znacznie szerszy i dotyczący wszelkiej dokumentacji wydarzeń, zatem dotyczy także

* Wewnętrzny regulamin CBS w ttum. Ewy M. Turskiej. Archiwum własne autora.

** |ak wyżej.

*** Archiwum własne autora. „Zasady" zostały zatwierdzone przez najwyższe wła­dze BBC, tzn. przez Radę Gubernatorów (Board of Governors) i Radę Dyrektorów (Bo-ard ofManagement).

reportażu prasowego i wszelkich tych form telewizyjnych i filmowych, któ­re nazywamy dokumentem. Otóż oczywiście pewne konieczne zabiegi for­malne, czyniące dany dokument bardziej wyrazistym i zrozumiałym, są często niezbędne i prawie zawsze stosowane. Jednak granica pomiędzy artyzmem (np. w reportażu literackim albo w sztuce dokumentu filmowe­go) a zabiegami propagandowymi i stosowaniem ukrytej, a nawet jawnej perswazji jest niesłychanie cienka i zbyt łatwo przekraczana.

Jest to tym bardziej trudne do uniknięcia, że w ogóle każda rejestracja rzeczywistości, a już zwłaszcza ta, dokonywana przez kamery, zawsze w pewnym stopniu zmienia tę rzeczywistość. Dlatego też nawet filmowanie wydarzeń „na żywo" staje się po części inscenizacją. W reportażu praso­wym funkcję „oka kamery" spełnia wybór faktów, dokonywany przez re­portera, podkreślanie przez niego pewnych wydarzeń, jako bardziej zna­czących, wreszcie koloryt, nadany przez indywidualny styl i własne emocje dziennikarza. A także, oczywiście, cel, który chce się osiągnąć, opisując danych ludzi i dane fakty.

W reportażu telewizyjnym czy filmowym udział kamery w różnym stopniu zmienia zachowanie ludzi, pewne zaś wydarzenia (np. demonstracje, tzw. zadymy itp.) miałyby zupełnie inny przebieg, gdyby ich uczestnicy nie mieli świadomości, iż „jest przy tym telewizja". Kamera po prostu wywołuje i prowokuje pewne zachowania i jest to obiektywny skutek filmowego spo­sobu rejestracji. Jest to zjawisko dobrze potwierdzone badaniami.

Świadomość, iż jakieś wydarzenia i zachowania są czy będą oglądane na ekranach telewizorów, bezpośrednio wpływa na zachowania, a tym sa­mym na przebieg wydarzeń. Często są one nawet inscenizowane „dla tele­wizji" przez organizatorów danego wydarzenia, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z chęcią osiągnięcia celów politycznych.

Można zatem wyróżnić trzy czynniki, sprzyjające inscenizacji medialnej:

1. Rola samego środka przekazu (zwłaszcza kamera zmienia nieco za­chowanie filmowanych ludzi);

2. Celowe działania „dla telewizji", dokonywane przez uczestników wydarzeń;

,.. 3. Celowe działania reportera czy twórcy dokumentu (by uczynić rela­cję bardziej sensacyjną, działającą na emocje itd.).

O ile czynników pierwszego i drugiego nie uda się jeszcze długo wyelimi­nować (choć można je ograniczać), o tyle czynnik trzeci w największej mierze zależy od rzetelności dziennikarza i powinien być najsilniej ograniczony.

Sprawa ta dotyczy nie tylko bezpośredniej relacji reporterskiej, ale tak­że filmowego czy telewizyjnego dokumentu. Większość twórców filmów

dokumentalnych uznaje, iż ideałem jest możliwie najmniejsza ingerencja twórcy w opisywaną rzeczywistość i że nie powinno się kreować sytuacji, które miałyby podkreślić przesłanie danego dokumentu. W praktyce takie sytuacje zwykle się właśnie kreuje - i zatem znowu istotą rzeczy pozostaje granica pomiędzy tworzeniem tła dla prawdy, czynieniem jej wyrazistą, oczywistą, a posługiwaniem się fałszem i inscenizacją, mającą działać na emocje i uwiarygodniać przekaz i jego autora.

„Uwiarygodnienie przez fałszowanie" wydaje się oczywistą sprzeczno­ścią, ale w praktyce jest to metoda stosowana bardzo często. Pewne przy­kłady wskażą najlepiej, o co tutaj chodzi.

W 1998 r. miała miejsce w polskiej prasie bardzo gorąca dyskusja na temat granic kreacji w filmie dokumentalnym. Dyskusję wywołał film „Arizo­na" Ewy Borzęckiej - dokument, pokazujący dzisiejsze życie codzienne wsi, w której dawniej był tzw. PGR (Państwowe Gospodarstwo Rolne - odpo­wiednik sowchozu w dawnym ZSRR). PGR dawał ludziom pracę i zaspokajał ich - bardzo prymitywne skądinąd - potrzeby. Po likwidacji PGR-u jego dawni pracownicy stali się bezrobotnymi, którzy nie są zdolni do jakiejkol­wiek inicjatywy i spędzają życie w nędzy, zaś jedyną ich rozrywką jest picie najtańszego wina owocowego zwanego „Arizona". Prymitywizm warunków życiowych i zachowań byłych pracowników polskich PGR-ówjest poważnym problemem społecznym w Polsce i nie ulega wątpliwości, że dokument, przed­stawiający życie przykładowej wsi „popegeerowskiej" powinien poruszyć opinię publiczną i unaocznić rządzącym wagę tego problemu.

Reżyserka „Arizony", Ewa Borzęcka, zainscenizowała dla potrzeb fil­mu wiele drastycznych sytuacji, które z pewnością mogły się zdarzyć w takich społecznościach i zapewne się zdarzyły, albo we wsi filmowanej, albo w innych podobnych „popegeerowskich" enklawach prymitywu.

Nie mniej, nie wiemy (nie jesteśmy uprzedzeni), które wydarzenia były powtórzeniem autentycznych, które zdarzyły się w filmowanej społeczności, a które przeniesiono z innych; co gorsza, nie wiemy również, jakie sytuacje zostały od początku do końca zainscenizowane, wymyślone przez reżysera. Po emisji filmu zaprotestowali jego uczestnicy i wspomagający ich dzia­łacze lokalnych stowarzyszeń obrony praw bezrobotnych. Uznali, że był to sterowany paszkwil i „wszyscyśmy z siebie durniów zrobili dla tych paru groszy" (tzn. iż filmowani ludzie zostali opłaceni), zaś „ekipa filmowa ku­powała wino, poiła mieszkańców wsi i przywoziła statystów z innych miej­scowości" (cytuję z wywiadów, udzielonych później dziennikarzom przez filmowanych bezrobotnych).

Okazało się w końcu, iż dla potrzeb filmu wykreowano takie m.in. sceny, jak zdychanie z głodu porzuconego starego konia, jak tortury,

zadawane przez wiejskie dzieci kotom (np.....zamykanie żywego kocia-

ka w gorącym piekarniku), jak zabijanie świni siekierą na wiejskiej drodze w obecności małych dzieci, jak przyuczanie bezrobotnych, co mają mó­wić do kamery (właściwie bełkotać po pijanemu), jak inscenizowanie kłótni, pijatyk i bijatyk, chamstwa i wszechobecnego brudu.

Film „Arizona" być może był „artystyczną prawdą" o tragicznej sytu­acji byłych pracowników byłych PGR-ów w Polsce, nie mniej nie był rze­czywistym dokumentem, a skutkiem lansowania go w tej kategorii jako „świa­dectwa rzeczywistości" może być podważenie zaufania do tego rodzaju dokumentacji. Z punktu zaś widzenia czysto „ludzkiego" przekroczono tu granice naruszenia intymności i godności ludzi, nieświadomych roli, jaką wyznaczył im reżyser.

Komisja Etyczna Telewizji Polskiej w orzeczeniu z kwietnia 1999 r.

stwierdziła, cytuję:

.,(...) autorka potraktowała bohaterów swego filmu przedmioto­wo. Wykorzystała ich naiwność i nadużyła zaufanie, pokazując nie­mal wyłącznie wstanie upojenia alkoholowego i w drastycznych sy­tuacjach osobistych, tym samym przekraczając granice intymności i odzierając ich z godności"*.

Pewien znakomity polski dokumentalista ocenił „Arizonę" bardzo jed­noznacznie: „To film totalnie nieuczciwy (...)"**.

Oczywiście „Arizona" nie jest wyjątkiem, w rzeczywistości inscenizu­je się wiele „dokumentów" w Polsce i na świecie. Na przykład w filmie, poświęconym szkole, prowadzonej przez siostry zakonne w Szymanowie (nb. jest to szkoła o starych i dobrych tradycjach) wykreowano sceny, przedstawiające uczennice jako nieszczęsne, ponure istoty, zniewolone i zastraszone. Miało to utrwalić stereotyp, iż szkoły zakonne „niszczą młode dusze" i było już - przy takim stopniu uogólnienia - manipulacją

polityczną.

W filmie dokumentalnym o polskiej „głuchej prowincji" w Bieszcza­dach pokazano matkę, wychowującą ośmioro dzieci w „zabitej dechami"

* Wewnętrzny Biuletyn TVP pt. „Wizje" z września 1999.

** Dziennik „Super Express" z dnia 3 IV 1998 r. (nie podano nazwiska). Gwoli ścisłości dodam, że niektórzy dokumentaliści - np. Andrzej Fidyk, nb. szef E. Borzęc-kiej w TVP - ocenili wysoko taki sposób robienia dokumentów, jaki pokazano w „Ari­zonie".

wiosce. Dodano tam wymyśloną scenę o torturowaniu małego królika przez dzieci i sceny z biegającymi po stole szczurami (które to szczury specjalnie przywieziono z laboratorium...).

Przykłady można mnożyć dowoli - poświęcam tego rodzaju manipula­cjom wyjątkowo dużo miejsca, ponieważ stanowią jedną z najpowszech­niejszych dziś metod kreowania rzeczywistości medialnej. Można dyskuto­wać nad takimi metodami, jeśli przynajmniej cele (intencje) były godziwe -np. przerysowanie sytuacji po to, by poruszyć opinię publiczną. Nie podle­ga dyskusji potępienie inscenizacji i fałszu w celach politycznych bądź dla zdobycia pieniędzy i sławy (dzięki np. rzekomemu wykryciu jakiejś niepra­wości czy wręcz zbrodni). Niestety, to ostatnie staje się coraz częstsze i jest bardzo trudne do wykrycia.

Taki rodzaj inscenizacji medialnej bywa też nazywamy „faktami praso­wymi" (faktami medialnymi).

Poświęćmy nieco uwagi owym faktom medialnym, czyli najskrajniejszej formie inscenizacji - chodzi tu już o „czysty fałsz" informacyjny.

„Fakt medialny" jest informacją stworzoną przez media całkowicie lub częściowo. Jeśli całkowicie, jest informacją „wyssaną z palca", czyli fał­szywą, choć na ogół nadaje się takiemu wymyślonemu faktowi pozór praw­dopodobieństwa w danych okolicznościach, zwłaszcza w danej at­mosferze życia publicznego. Jeśli częściowo - można się domyślać, iż coś podobnego się wydarzyło, ale nie tak, nie wtedy, nie tam, nie w takim wymiarze i zwłaszcza nie w tym sensie, jaki owej informacji nadano.

„Fakt medialny" - rozpoznany jako kłamstwo i manipulacja - zostaje sprostowany, choć i to nie zawsze. Ale wiadomo powszechnie, że mimo nakazów prawa prasowego na temat sprostowań, są one zazwyczaj umiesz­czane w taki sposób, by nie były łatwe do zauważenia, wykorzystuje się również fakt, iż zawsze dany przekaz, niezależnie od tego, czy przekazuje prawdę czy fałsz, pozostawia w świadomości ludzi pewien ślad, który trud­no jest wymazać sprostowaniem. Nie mówiąc już o tym, że sprostowania często „przyrządza" się w taki sposób, by odbiorcy pomyśleli, iż coś jed­nak było (choć naturalnie prawo zakazuje takiej zmiany i zakazuje skrótów i zabiegów, które wypaczają sens sprostowania).

Fałszywa informacja może oczywiście wynikać z okoliczności niezawi­nionych przez dziennikarza (np. przez świadomie dokonany tzw. przeciek ze sfer dobrze poinformowanych, bądź przez dostarczenie dziennikarzowi tzw. fałszywek, tzn. materiałów spreparowanych). Radą na to jest możliwie najlepsza weryfikacja źródeł i zastrzeżenie przed podaniem informacji, iż

może być niepewna. Znacznie cięższym przewinieniem jest świadome pre­parowanie informacji.

Trudno wręcz uwierzyć, do czego mogą się posunąć niektórzy dzien­nikarze (tym bardziej jest to groźne, że tylko niektóre „fakty medialne" zostają zdemaskowane).

Kilka przykładów z lat 90-ych.

Oto uznany już reporter niemiecki Michael Bom przez wiele lat oszuki­wał różne stacje telewizyjne, dostarczając im sensacyjne, ale jak się później okazało, całkowicie sfingowane reportaże. Na przykład zrealizował głośny swego czasu reportaż telewizyjny o Ku-Klux-Klanie, działającym w Niem­czech. Sfilmował w tajemniczej jaskini postacie, odziane w białe stroje z kapturami i palące krzyż przy wtórze wywrzaskiwanych haseł nazistowskich.

Policja wszczęła śledztwo - wkrótce okazało się, że Bom wynajął gru­pę swoich znajomych, zamówił uszycie im strojów i ułożył scenariusz spo­tkania w jaskini. Okazało się też, że w Republice Federalnej Niemiec w ogóle nie ma żadnego oddziału Ku-Klux-Klanu.

Inny reportaż Borna pokazywał wyzysk dzieci w Indiach: smutne, ob-szarpane i zmęczone dzieci w ponurym pomieszczeniu tkają dywany pod okiem brutalnych nadzorców. W rzeczywistości dzieci pochodziły z kręgu bogatych rodzin i za opłatą zgodziły się udawać biedaków (co oczywiście nie wyklucza, iż w Indiach istnieje wyzysk dzieci).

Jednym z najgłośniejszych skandali w USA, związanych ze stworze­niem „faktu medialnego", był cykl reportaży Petera Arnetta. Arnett, jeden z najzdolniejszych reporterów telewizji CNN zdobył światową sławę i na­grodę Pulitzera relacjami z operacji „Pustynna Burza" nad Zatoką Perską i z Bagdadu w czasie pierwszej wojny Amerykanów z Irakiem. Później Ar­nett przygotował cykl reportaży demaskujących pewne wydarzenia sprzed 27 lat, z czasów wojny w Wietnamie. Reporter oskarżył rząd swego kraju o użycie śmiercionośnego (i zabronionego konwencjami) gazu sarin w tajnej operacji wojskowej w Laosie. Kryptonim owej tajnej operacji miał brzmieć „ Tail wind" („Wiatr w plecy"). Gazu sarin (takim terroryści japońscy doko­nali słynnej masakry w tokijskim metrze w latach 90-ych) użyto, by znisz­czyć spokojną wioskę. Wioska ta - wedle przekazanych w programie Arnetta zeznań ówczesnego dowódcy oddziału amerykańskiej piechoty mor­skiej - „zamieniła się w cmentarz". Użycie okrutnej, zakazanej broni chemicznej przeciw cywilom potwierdził ówczesny szef sztabu marines, admirał Thomas Moorer. Cóż więcej trzeba? Ludzie, którzy swego czasu podważali sens wojny w Wietnamie, ruszyli znów do ataku.

Dopiero później, odnalezieni przez innych dziennikarzy świadkowie ;amtych wydarzeń, stwierdzili, iż wszystkie fakty zostały „przygotowane" przez Arnetta. Użyto, owszem, gazu, ale łzawiącego, nie sarinu i nie prze­ciw cywilom, a przeciw uzbrojonym Wietnamczykom, którzy wykorzysty­wali wtedy Laos do celów militarnych i pacyfikowali właśnie tamtą wioskę. 'Okazało się, iż dowódca oddziału marines, por. Van Buskirk, nie jest dziś wiarygodnym źródłem, bo jest chory psychicznie i tylko powtarza wszyst­ko, co mu inni (w tym przypadku Arnett) podpowiadają. Zaś admirał Moorer ma 87 lat, cierpi na zaniki pamięci - o operacji „Taił Wind' opo­wiadał reporterowi CNN 7 godzin i z tego wywiadu - rzeki wyciągnięto .... jedno zdanie, tak przykrojone, by pasowało do tezy Arnetta.

Historia ta wstrząsnęła Ameryką, Arnettowi odebrano Nagrodę Puli­tzera i wyrzucono go z CNN. )ego „reportaż" był zaprzeczeniem wszelkich zasad etycznych. Nie wiem, czy określenie „fakt medialny" nie jest tu zbyt łagodne, chodzi przecież o jawne, bezczelne i groźne w skutkach łgarstwo, popełnione dla zysku i sławy, a po części i dla celów politycznych.

Przedtem i potem tego typu zakłamanych „faktów medialnych" w wiel­kiej skali było jeszcze w USA kilkanaście (oczywiście tych zdemaskowa­nych).

W Polsce tworzenie „faktów medialnych" stało się również metodą rozgry­wek politycznych, jednak w większości tego typu manipulacji, mimo uzasad­nionych podejrzeń, nie udało się udowodnić fałszerstwa. Podejrzenia dotyczy­ły na przykład pewnych reportaży prasowych „z tezą", w których to rozmowy z anonimowymi świadkami zadziwiająco pasowały do opinii, głoszonych przez pismo, zamieszczające reportaż. Nie można wykluczyć, iż akurat reporterowi udało się w każdym przypadku znaleźć wygodnego świadka - nie mniej repor­taże wzbudziły wystarczająco dużo wątpliwości, by uznać, że raczej należy unikać potwierdzania własnych politycznych tez redakcji przez anonimowych rozmówców i przez źródła, których „nie można ujawnić".

Argumenty, odpowiadające polityce danej redakcji i potwierdzające jej tezy powinny się znaleźć w publicystyce, jawnie podpisanej nazwiskiem publicysty - nie powinny zaś być potwierdzone przez „fakty medialne", których nikt nie może zweryfikować.

Przykładem innej, konkretnej próby stworzenia „faktu medialnego" jest do dziś także do końca nie wyjaśniona historia, która wydarzyła się w 1993 r. w lokalnym ośrodku TVP w Katowicach. Nadawano tam wówczas magazyn, przeznaczony dla mieszkającej na Śląsku polskim mniejszości niemieckiej, za­tytułowany „Oberschlesien |oumal". W jednym z takich magazynów nadano szokującą audycję o nękaniu przez Polaków mniejszości niemieckiej.

92

M.in. pokazano namalowane na murach domów antyniemieckie napisy, nawołujące do bicia i przepędzania miejscowych Niemców, obywateli pol­skich. Reportaż miał podbudować tezę o ksenofobii i nacjonalizmie Pola­ków oraz o prześladowaniach, które musi znosić mniejszość niemiecka (i zapewne każda inna) w Polsce.

Dopiero 6 lat później dziennikarze lokalnej gazety („Nowej Trybuny Opolskiej") odnaleźli osobę, której ówczesny szef magazynu „Oberschle-sien |oumal" zlecił za opłatą namalowanie antyniemieckich napisów. Dla potrzeb programu - zeznał także świadek (nieanonimowy) - zainscenizo-wano też scenę, w której spokojny Niemiec śpiewający z gitarą w parku niemieckie piosenki zostaje pobity przez agresywnych Polaków. Owi bijący jak i pobity (zresztą tylko pozornie) byli opłaceni przez redakcję.

Sceny tej w końcu nie wyemitowano, jednak fakt (niewątpliwy!) jej kre­acji - jako „faktu medialnego" wywołał pytanie o to, co jeszcze w audy­cjach „Oberschlesien |ournal" mogło być inscenizowane. Ówczesny szef magazynu twierdził, iż atak na audycję po 6 latach był zemstą ludzi, wy­rzuconych przez niego z pracy, zarzuty były kłamstwem, a całą historię nakręcili.... przywódcy mniejszości niemieckiej, walczący ze sobą o wpły­wy. Charakterystyczne zresztą, iż broniący się szef redakcji telewizyjnej nie uważał tego typu inscenizacji za niemoralną, bo jego zdaniem takie wyda­rzenia (napisy antyniemieckie czy pobicia Niemców) zdarzały się na Śląsku, zatem „fakty medialne" odzwierciedlały rzeczywistość.

Inny przykład inscenizacji. W lutym 2000 r. członkowie działającego w Polsce Komitetu „Wolny Kaukaz" protestując przeciw poczynaniom wojsk rosyjskich w Czeczenii, przeszli przez mur, otaczający konsulat Rosji w Poznaniu. Namalowali na gmachu konsulatu hasła antyrosyjskie, zerwali rosyjską flagę i podeptali ją. Nie było przy tym telewizji, więc nie zdobyto materiału „na żywo".

Po jakimś czasie pojawiły się pod konsulatem ekipy telewizyjne, mogą­ce już tylko sfilmować tzw. surowe tło do informacji. Jeden z dziennikarzy, chcąc zdobyć „coś ciekawego", zapłacił będącemu akurat w pobliżu chłopcu i polecił mu wdrapać się na mur konsulatu - chłopiec oczywiście został ściągnięty z muru przez obecną już tam policję i aresztowany. Scenę tę -klasyczny „fakt medialny" - sfilmowała ekipa telewizyjna. Zaraz potem wszystko się wydało, a dziennikarz został wyrzucony z pracy. Takie rzeczy się zdarzają i nie ma rady na nierzetelnych dziennikarzy. Nie można jednak uniknąć pytania, ile „faktów medialnych" pozostaje niewykrytych?

Innym rodzajem twórczości inscenizacyjnej jest tzw. prowokacja dzien­nikarska.

Zasadniczą różnicę z poprzednio opisywanymi inscenizacjami stanowi założenie, iż niektórych zjawisk nie da się ujawnić i pokazać bez ich świa­domego wywołania, sprowokowania. Dziennikarz może stworzyć pewną sytuację, oszukać swych rozmówców, „podpuścić" ich, często złamać pra­wo - po to, by wyraźnie pokazać negatywne zjawiska społeczne, niekom­petencje instytucji, korupcję, biurokrację, bądź wskazać właśnie luki syste­mu prawnego czy idiotyzm jakiś przepisów.

W takim przypadku dziennikarz działa w dobrej wierze, choć znowu inscenizowanie pewnych sytuacji pozostaje bardzo dyskusyjne, a granica wykroczenia przeciw etyce nie jest zbyt wyraźna.

Najlepiej można dostrzec dwuznaczność prowokacji na przykładach, które niżej przedstawiam. Dziennikarze prowadzący w jednej z telewizji prywat­nych tzw. tok-szoł* zaprosili na dyskusję młodych ludzi z pewnej skrajnie lewicowej grupy (komunistycznej - działalność takich grup jest w Polsce za­broniona, podobnie zresztą jak faszystów). Umiejętnie „podpuszczając" ich pytaniami doprowadzili do deklaracji ze strony gości, że zamierzają siłą oba­lić demokrację w Rzeczypospolitej - co w polskim prawie ścigane jest z urzędu. Wówczas pewien człowiek obecny wśród publiczności w studio wstał, przedstawił się jako oficer Urzędu Ochrony Państwa i wezwał przez telefon komórkowy policję. Przybyła policja aresztowała na wizji „opierających się i bardzo wystraszonych" młodych komunistów - publiczność w studio zare­agowała na to dość różnie, jedni z aplauzem, inni z oburzeniem. Po audycji wielu telewidzów telefonowało do kierownictwa stacji (byli wśród tych telewi­dzów także funkcjonariusze policji i UOP-u) - na ogół wyrażając oburzenie i twierdząc, że nie wolno używać policji do tego rodzaju scen, zaś areszto­wanie „na wizji" nie powinno w ogóle mieć miejsca.

Dopiero po kilkudniowej ostrej reakcji mediów i telewidzów, prowa­dzący „tok-szoł" dziennikarze przyznali, iż cała scena była pomyślana jako prowokująca, oficer UOP był wynajętym aktorem, a młodych ludzi wy­puszczono zaraz po wyprowadzeniu ich ze studia. |ednak zainteresowa-

* |est to nazwa z żargonu dziennikarskiego, spolszczony termin z jęz. ang. „talk-show". Wymyślony w USA program widowiskowy, polegający na rozmowie z zaproszo­nymi do studia gośćmi, najczęściej w obecności ściągniętej do studia publiczności, która może także brać udział w dyskusji. Od kilku lat takie rozmowy przekształciły się w swoiste przesłuchania różnych postaci, zwykle dziwacznych bądź zaskakujących zachowaniem, Oglądem i poglądami. Prowadzący „tok-szoł" montują różne pułapki dla gości - a pu­bliczność w studiu i telewidzowie oglądają ich reakcje. Zasadą takich widowisk doprowa-

dzanych do skrajności, jest szokowanie telewidzów - stąd nazwa niektórych programów

tok-szok" ( od ang. „talk-shock" , czyli „rozmowa - wstrząs").

w

nych poinformowano o tym dopiero po pewnym czasie, zaś młodzi uczest­nicy programu zostali upokorzeni (okazali głupotę i autentyczny strach).

Nie zamierzam usprawiedliwiać członków „komunistycznych jaczejek" (na szczęście na razie jest to w Polsce zjawisko absolutnie marginalne). Nie mniej opisana inscenizacja mogłaby być usprawiedliwiona jedynie w przy­padku poinformowania uczestników „tok-szołu" i telewidzów w tym sa­mym programie przed końcem i przed niesmaczną dla wszystkich sceną aresztowania „na wizji".

W innym programie typu „tok-szoł" ci sami dziennikarze wykorzystali sceny działające wyjątkowo silnie na ludzkie emocje - by zdeprecjonować polityczne poglądy zaproszonych gości. Gośćmi były w tym wypadku oso­by publiczne, znane z prawicowych poglądów, które miały w dyskusji z prowadzącymi „tok-szoł" bronić roli Augusta Pinocheta w politycznym przewrocie w Chile. Ideologiczne i polityczne argumenty zwolenników Pi­nocheta zostały zestawione „na wizji" z opowiadającym o swych koszmar­nych przeżyciach Chilijczykiem, który pokazywał blizny po torturach zada­nych mu przez żołnierzy Pinocheta i głośno rozpaczał. Tym razem zaaran­żowano sytuację prawdziwą, ale metoda „dyskusji" polegała na zetknięciu emocji z chłodnymi argumentami. Nadto gości, zaproszonych na dyskusję o Chile nie uprzedzono o udziale w audycji ofiary terroru. W podjętej potem w mediach dyskusji na temat etyki „tok-szołów" zwracano uwagę, że mimo być może dobrych intencji „nie prowadzi się dysput o przekona­niach ideologicznych wobec gwałtownej emanacji ludzkich emocji i uczuć. Nad grobami się milczy a nie dowodzi swoich racji".* Aranżując zatem taką sytuację, autorzy programu „dokonali żenującej manipulacji swoimi gośćmi i naruszyli poczucie dobrego smaku".** Publicysta innej orientacji napisał podobną opinię: „ To byt moralny szantaż a nie dyskusja"***

W innym swoim „tok-szole" ci sami prowadzący pokazali policjanta, eg­zaminatora na prawo jazdy, lekarza i osobę sprawdzającą bilety w trakcie brania łapówki od dziennikarzy, podających się za kogoś innego. Sceny te sfilmowano ukrytą kamerą, następnie odbyła się nad nimi dyskusja w studio.

We wszystkich przytoczonych tu przypadkach dziennikarze prowadzą­cy „tok-szoł" wykorzystali prowokację w intencji pokazania jakiegoś auten­tycznego problemu społecznego. Jednakże wydaje się, że tylko w ostatnim

* Marek Darski w artykule „Tok - szok - amok", Tygodnik „Solidarność" z 29 1999.

** |ak wyżej.

*** Maciej Stasiński „Tok - demagog". Gazeta Wyborcza z 22 II 1999 r.

przypadku (sprowokowanie do wzięcia łapówki, przy tym osoby biorące nie zostały ujawnione tak, by można je było rozpoznać) prowokację można usprawiedliwić. W poprzednich dwu inscenizacjach granice rzetelności i dobrego smaku wydają się przekroczone.

Oto jeszcze kilka innych przykładów bardzo już konkretnych prowoka­cji dziennikarskich, wykorzystanych (na ogół zresztą z dobrym skutkiem) do wskazania pewnych nonsensów, utrudniających życie w Polsce, albo do unaocznienia pewnych dziejących się nieprawości:

♦ W filmie dla szwedzkiej telewizji, poświęconym adopcji przez Szwedów polskich dzieci pokazano scenę kupowania niemowlęcia od zestresowa­nej matki. Była to scena sfingowana, zagrana po to, by sprowokować odpowiednie władze do zapobiegania podobnym transakcjom. Kupowa­nie dzieci i przemycanie ich potem za granicę rzeczywiście zdarzało się w Polsce, film zwrócił uwagę na ten problem.

♦ Dziennikarze dziennika „Super Express" kupili bez wymaganego ze­zwolenia materiał wybuchowy (trotyl), w dodatku zakupili ten nie­bezpieczny środek od ... brygady antyterrorystycznej, ochraniającej lotnisko w Warszawie. Przez dwie doby przechowywali trotyl w szafie pancernej w swej redakcji, potem przekazali go policji i opowiedzieli na konferencji prasowej całą historię. Opinii publicznej zwrócono uwa­gę na łatwość zakupu niebezpiecznych środków terroru i - co gorsza -na skorumpowanie antyterrorystów.

Dziennikarzom wytoczono proces.....za przechowywanie niebezpiecz­nych materiałów". Sąd umorzył postępowanie ze względu na znikomą szko­dliwość społeczną czynu i motywy, jakimi kierowali się dziennikarze. Pro­kuratura zaskarżyła ten wyrok ... Ale nie chodzi o wyrok, choć ma to oczywiście znaczenie, ale o możliwość i potrzebę stosowania prowokacji.

♦ Dziennikarz „Ekspresu Wieczornego" (pismo to już nie istnieje) uzyskał zameldowanie czasowe ... w mieszkaniu ówczesnego Ministra Spraw Wewnętrznych, którym był Leszek Miller. Kiedy wraz z ekipą TV poje­chał do mieszkania ministra, zatrzymała go policja i ochrona rządu. Dzien­nikarz chciał wykazać w ten sposób absurdalność przepisu, zezwalające­go na czasowy meldunek w cudzym mieszkaniu bez zgody właściciela.

♦ Reporter „Super Expressu" udawał cudzoziemca, któremu skradziono portfel i samochód. Opisał potem nieprzygotowanie (np. niemożność znalezienia tłumacza), nieudolność i niechęć policji (czynności podej­mowano z opóźnieniem, wyraźnie lekceważono poszkodowanego). Po publikacji prokuratura oskarżyła dziennikarza o oszukiwanie instytucji państwowych.

i

♦ Dziennikarze „Gazety Wyborczej" sfingowali kradzież samochodów i złożyli meldunek policji - szybko ujawniła się nieudolność organów ścigania, którą opisali. Aresztowano ich pod zarzutem wprowadzenia

w błąd policji.

♦ Dziennikarka „Gazety Wyborczej" telefonowała do różnych instytucji, zajmujących się przemocą w rodzinie. Podawała się za kobietę pobitą przez męża i wyrzuconą z domu wraz z dwojgiem dzieci. Wybrała „trudną" porę - sobotę po 22.00. W domach pomocy traktowano ją na ogół bezdusznie, każąc np. przynieść skierowanie od opieki spo­łecznej, co w sobotę o tej porze było oczywiście niemożliwe.

Przykłady prowokacji dziennikarskich można mnożyć. Dowodzą one nie­wątpliwie, że bez nich dziennikarze nie mogliby tak oczywiście wykazać złe­go funkcjonowania instytucji publicznych i nieprawidłowości w przepisach.

lednocześnie jest równie oczywiste, że prowokacja dziennikarska może służyć celom moralnie nagannym. Na przykład wtedy, kiedy oszukuje zwy­kłych obywateli, żeby zdobyć od nich intymne informacje, nieosiągalne

inną drogą.

Oto przykłady takich właśnie prowokacji niemoralnych (dotyczą one zresztą czasów PRL i - tak się składa - tylko jednego dziennikarza).

♦ Dziennikarz* udaje właściciela biura matrymonialnego, które szuka w Polsce żon dla bogatych cudzoziemców. Nagrywa zwierzenia zwabio­nych ogłoszeniem kobiet i publikuje ich smutne i intymne historie.

♦ Ten sam dziennikarz udaje pracownika poradni dla małżeństw. Nagry­wa historie małżeńskich nieporozumień i najprzeróżniejsze tzw. ta­jemnice alkowy.

♦ Wreszcie ów dziennikarz proponuje swej redakcji, że będzie udawał księdza w konfesjonale i nagrywał zwierzenia spowiadających się ludzi. Na to nie zgodził się już redaktor naczelny, mimo iż było to w czasach, kiedy nie zwracano szczególnej uwagi na etykę zachowań dziennikar­skich, byleby dziennikarz był dyspozycyjny w kwestiach politycznych. Na zakończenie omawiania inscenizacji i prowokacji przytoczę jeszcze

opinię eksperta. Marek Nowicki, członek Komitetu Helsińskiego w Polsce: „Jeśli dziennikarz świadomie popełnia przestępstwo, by pokazać wadliwość systemu, to jest to postawa bliska obywatelskiemu nieposłuszeństwu. Sto-

* Nie rozszyfrowuję nazwiska, skoro nie podawałem nazwisk w poprzednich przykła­dach, choć wszystkie opisane tu historie były wielokrotnie omawiane w polskich mediach

suje się ją, gdy obywatel dochodzi do wniosku, że jakiś przepis źle funkcjo­nuje. Łamiąc go, popełnia przestępstwo dla dobra społeczeństwa."* M. No­wicki nie wyklucza możliwości oskarżenia i ukarania za tego rodzaju czyn sprzeczny z prawem, ale uważa, iż sąd powinien rozważyć, czy czyn był społecznie niebezpieczny.

Warto jeszcze zwrócić uwagę, że inscenizacje i prowokacje rzeczywi­ście najbardziej sprzeczne z etyką dziennikarską i zwykłą rzetelnością -zarówno w intencji, jak i w wykonaniu - są na ogół dopuszczalne z punktu widzenia prawa karnego (jedynie czasami mogą być przedmiotem wyto­czonych przez poszkodowanych czy oszukanych procesów cywilnych).

Dziennikarze muszą zatem sami decydować, do jakich granic mogą się posunąć, stosując te metody manipulacji (bo wszakże pozostaje to mani­pulacją!), zaś odbiorcy mediów muszą uczyć się rozpoznawać, czy mają do czynienia z inscenizacją bądź prowokacją i decydować czy dana meto­da w danym przypadku jest dopuszczalna i usprawiedliwiona.

Wielu medioznawców uważa, że od kilkunastu lat coraz częściej mamy do czynienia z inscenizacją wydarzeń przez media - albo bezpośrednio, przez stwarzanie tzw. faktów prasowych i różnego rodzaju „prowokowa­nie rzeczywistości", albo pośrednio, przez samą obecność mediów (wów­czas zmienia się zachowanie uczestników wydarzeń). W książce poświęco­nej tym problemom niemiecki socjolog, Hans Mathias Kepplinger wprowa­dził termin manipulowanie wy d a r z e n i a m i** i dowodzi, że lu­dzie zaczynają żyć w tworzonej przez siebie sztucznej rzeczywistości, wśród sztucznie wywołanych wydarzeń. Inny autor, również Niemiec Wimfried Schulz nazywa to zjawisko „rzeczywistością podwójnego dna"***.

Manipulacja wydarzeniami tym skuteczniej działa na społeczną świa­domość (na sposób postrzegania rzeczywistości), im odbiorcy mediów gorzej posługują się k ry ty c z ny m ich odbiorem.

* „Sztandar Młodych" z 8 XII I 995 r.

** H.M. Kepplinger, Ereignismanagement. Wirklichkeit undMassenmedien, Osnabriick 1992. Termin „Eregnismanagement" oznacza właśnie manipulowanie wydarzeniami. *** W. Schulz, Politische Kommunikation, Wiesbaden 1997.

„ Telewizory, monitory, czaty i internety tłoczą w nas krwawy bigos, nazywany powszechnie obiektywną informacją".

Stanisław Lem

„Każda telewizja jest telewizją edukacyjną. Problem polega na tym,

czego uczy".

N. Johnson, Przewodnicząc)' Federalnej Komisji Łączności USA - w 1978 r.

(FCC - Federal Comission of Communication - jest to w Stanach Zjedno­czonych odpowiednik Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ma jednak nieco inne kompetencje i możliwość skutecznego działania w obronie prawa. W skład FCC wchodzą fachowcy).

Z historii małych i wielkich kłamstw

Wiosną 2003 r. „New York Times", jeden z najbardziej prestiżowych dzienników w USA, opiniotwórczy i miarodajny również dla zagranicy -wyznał, iż na jego łamach co najmniej od roku popełniano oszustwa dzien­nikarskie. Oto młody (lat 27) dziennikarz działu krajowego, Jayson Blair, niezwykle płodny reporter, uznawany za wschodzącą, nową gwiazdę re­portażu nakłamał, bądź popełnił plagiaty w 634. swoich publikacjach (tyle zdążono sprawdzić do chwili ujawnienia afery).

|ayson Blair na ogół nie fatygował się na miejsce zdarzenia, które opi­sywał, nie rozmawiał z ludźmi, na których opinie się powoływał, podstawo­we informacje czerpał z Internetu i z archiwów redakcji. Niekiedy po pro­stu przepisywał reportaże z lokalnych gazet, troszkę tylko zmieniając for­mę - w końcu rozleniwił się, przepisał cudzy tekst słowo w słowo ... i wpadł.

W świecie dziennikarskim pisanie reportaży „zza biurka", rozmowy z anonimowymi ludźmi, którzy nie istnieją (dziennikarz może zawsze po­wołać się na ich zastrzeżenie, że nie chcą się ujawniać), fantazja i świado­me kłamstwa (by wesprzeć jakąś tezę, którą opłaca się wspierać) są rzad­kie, ale nie aż tak rzadkie, jak bylibyśmy skłonni przypuszczać. Zdarza się to wszędzie, choć nie często w takiej skali i w takich okolicznościach, jak w przypadku Blaira.

Okazało się bowiem, że sygnały o poważnych przekłamaniach w tek­stach tego reportera docierały do jego szefów od dawna. Np. w 1 999 r., kiedy dopiero zaczynał pisać i był stażystą w dziale miejskim - już zaczął zmyślać różne fakty dla dodania barwności swym relacjom. W pewnym

momencie jego bezpośredni przełożony złożył kierownictwu „New York Times'a" notę, w której napisał, iż „/. Blair powinien zostać powstrzyma­ny od pisania". Notę pominięto milczeniem, Blair nawet awansował do działu krajowego, a za pewien tekst otrzymał pochwałę (potem w tym tekście znaleziono sporo fałszerstw). Już wówczas wielu kolegów Blaira z redakcji było zdziwionych pobłażliwością zwykle bardzo surowych sze­fów.

Później okazało się, iż owi szefowie uznali, że poprawność polityczna wymaga „innego spojrzenia" na... czarnoskórego dziennikarza (Blair jest Murzynem, czyli Afroamerykaninem), tym bardziej, że młody dziennikarz był pupilkiem zastępcy naczelnego NYT, Geralda Boyda, również Afro-amerykanina.

Konkurencja nie miała wątpliwości, że szefowie NYT nie dopuszczali myśli, iż coś może być nie tak. W środowisku dziennikarskim „New York Times" uważany jest za pismo wyjątkowo nieskromne, pewne siebie i pełne pychy i arogancji, „obnoszące się" ze swoją rzetelnością i słusznością po­glądów. Dlatego tak długo nie chciano tam przyznać się do wpadki - ale to oczywiście opinia dziennikarzy z zewnątrz, bardzo nielubiących NYT. Przy­taczam te opinie, ponieważ obyczajowa warstwa tego rodzaju historii me­dialnych bywa wszędzie podobna.

W każdym razie, kiedy już oszustwa Blaira stały się głośne, a sam „New York Times" uznał, że są to jedne z trudniejszych chwil w jego 152-letniej historii, naczelny NYT „złożył samokrytykę", przyznał, iż popełnił błąd, ale wykluczył jakiekolwiek zmiany, zwłaszcza swoje podanie się do dymisji. Wyrzucono tylko Blaira.

W prasie amerykańskiej krytyka jednak nie wygasła i w końcu wydawca „New York Times'a" uznał, że „coś z tym trzeba zrobić". Naczelny został zmuszony do ustąpienia, nowym szefem dziennika został Bili Keller. Jest to znany i ceniony w całym środowisku dziennikarskim USA publicysta, więc jego zapowiedź, iż dokona zmian w redakcji, uniemożliwiających oszu­stwa, przyjęto z aprobatą.

Keller jest laureatem prestiżowej Nagrody Pulitzera - otrzymał ją w 1989 r. za reportaże z rozpadającego się Związku Radzieckiego.

Zbiegiem okoliczności, równocześnie z aferą Blaira wyszło na jaw jesz­cze coś z przeszłości „New York Times'a". W 1932 r. reporter NYT, Walter Duranty, otrzymał również Pulitzera, również za reportaże z ZSRR. Duranty był na Ukrainie w latach wielkiego głodu, wywołanego, jak wiado­mo, przez przymusową kolektywizację i wywózkę do łagrów lepiej gospo­darujących chłopów. Wymordowano wtedy lub zagłodzono (co na jedno

wychodzi) od 4 do 7 milionów ludzi (nie udało się ustalić liczby ofiar, wszelkie dokumenty z tych czasów zniszczono).

Otóż Duranty pisał dosłownie: „wszelkie informacje na temat głodu to przesada lub propaganda". Reporter był na Ukrainie - nie mógł nie wie­dzieć, co się tam wtedy działo, ale powoływał się na Józefa Stalina, który mu oświadczył, iż żadnego głodu nie ma, a Stalin przecież- wedle Duran­ty'ego jest „największym politykiem współczesności".

Wielu zachodnich intelektualistów z uznaniem przyjmowało zdema­skowanie burżuazyjnej propagandy, zaś Walter Duranty otrzymał Pulitzera „za bezstronne i obiektywne reportaże w ZSRR".

Amerykański reporter - powtórzmy - nie mógł niczego nie dostrzec. W tym samym czasie inny reporter, Anglik z brytyjskiego „Manchester Guardian", Malcolm Muggeridge, opisywał straszliwe sceny śmierci gło­dowej całych rodzin chłopów ukraińskich i masowe wieszanie głodujących za kradzież ziaren zboża... Muggeridge narażał życie (bo przecież zaka­zano mu oglądać głodujących), ale wtedy mało kto mu wierzył. Duranty kłamał w prestiżowym „New York Timesie" - i wszyscy mu wierzyli.

Zdumiewające, że dopiero teraz w 70. rocznicę Wielkiego Głodu, do opinii publicznej w Stanach dociera prawda o tamtych czasach (czy inaczej - dopiero od pewnego czasu zaczyna się dostrzegać tę i inne prawdy historyczne), zaś Ukraińcy żądają odebrania Duranty'emu Pulitzera po­śmiertnie (bo wielki kłamca dawno nie żyje).

W każdym razie oszustwa Blaira wydają się o wiele mniej groźne, niż kłamstwa Duranty'ego. Nam nieuchronnie nasuwa się nieprzyjemna myśl: ileż to jeszcze prawd zostało w podobny sposób zamazanych, odwróco­nych, zakłamanych...

W Polsce, być może, mamy aferę podobną do tej z Blair'em. „Gaze­ta Wyborcza" z dnia 26-27 lipca 2003 r. przedstawia raport o reporte­rze, niejakim Marku B., który pracował dla czterech gazet regionalnych (w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu, Kielcach) i „ponad rok oszukiwał redakcje i tysiące czytelników". Zmyślał reportaże, podobnie jak Blair pisywał korespondencje z miejsc, w których nie był, zapisywał rozmowy z ludźmi, z którymi nie rozmawiał. Gazeta nie podaje nazwiska oszusta (nie jest jasne, dlaczego), ale spodziewamy się wyjaśnienia tej sprawy do końca. Środowisko dziennikarskie musi się samooczyszczać, innej drogi

nie ma.

Marek B. oszukiwał czytelników dla zysku i może sławy. Nie mogę powstrzymać się od pytania: co z tymi dziennikarzami, dyspozycyjnymi wobec władz PZPR-owskich w PRL, który kiedyś kłamali świadomie, w in-

teresie politycznym swoich mocodawców? Wielu z nich pisuje nadal, jakby nigdy nie wykazali się sprzedajnością, co więcej, poucza nas o wartościach. Wkrótce zapomnimy, że i w Polsce byli dziennikarze, godni Duranty'ego -w ten sposób właśnie daje się przykład młodym dziennikarzom (młodym ludziom w ogóle), że kiedy prawda koliduje z karierą, trzeba zapominać o prawdzie. (Uwaga: takich „durantowców" nie było wielu, w każdym razie nie wszyscy dziennikarze w PRL byli sprzedajni i dyspozycyjni, to oczywi­ste. Ale tacy też byli i nie ponieśli żadnych konsekwencji).

Natomiast |ayson Blair nie martwi się specjalnie. Zabiera się do pisania książki o swoich przeżyciach, będzie występował w telewizji, zarobi nieźle na swoich oszustwach. Chyba, że wymiar sprawiedliwości udowodni mu, że złamał prawo. W Stanach Zjednoczonych za świadome kłamstwa pra­sowe jeszcze się każe, póki co.

Z kronik perswazji ukrytej

„ Człowiek, żyjąc kilkadziesiąt lat w tym ustroju [chodzi o PRL - przyp. M.I.] bardzo często bywał na zmianę, raz konfidentem, raz opozycjonistą. I co się w takim razie ma liczyć: to, co było najgorsze w życiu, czy to, co najlepsze?"

To zdanie wygłosił pewien znany publicysta i były polityk - w dyskusji o książce „Teczka" Timothy'ego Gartona Asha, brytyjskiego pisarza i historyka. Dyskusja odbyła się w 1997, cytat za „Rzeczpospolitą" z 14 XI 1997. „ Teczka" jest książką o donosicielach i agentach policji politycznej w byłej NRD.

W cytowanym zdaniu perswazja ukryta polega na dwóch fałszywych założeniach, przyjętych jako oczywiste. Pierwsze: że można być „na zmia­nę" konfidentem lub opozycjonistą, choć działalność donosicielska miała wartość dla tzw. służb głównie wtedy, kiedy konfident był właśnie ukryty wśród opozycjonistów, sam był „opozycjonistą". Taki konfident - prowo­kator, lub „zwykły" donosiciel na ogół nie mógł (bądź nie chciał) wycofać się z tego. W każdym razie „bycie na zmianę" było raczej rzadkością, zatem drugie fałszywe założenie: iż to była sytuacja „bardzo częsta". Nad­to w retorycznym pytaniu zawarta jest sugestia trafna (że powinno się w ocenie człowieka liczyć „to co najlepsze"), tyle, że nie mająca zastosowa­nia w sprawie oceny donosicielstwa (w ogóle każdej działalności nieetycz­nej), bo nie chodzi o jakieś oceny, tylko o nie zatajanie czyjejś winy i nieza-mazywanie przestępstw.

Przewrotność perswazji ukrytej polega właśnie na tym, iż w jednym, krótkim zdaniu kompletnie zaciera się istotę rzeczy. W tym przypadku m.in. ważny dla historii i społeczeństwa fakt naganności współpracy z po­licją polityczną w systemie niedemokratycznym, który właśnie został oba­lony. Dodatkowym walorem dla wypowiadającego taką opinię jest ustawia­nie się w roli tolerancyjnego humanisty - gdy w rzeczywistości chodzi o cel jawnie polityczny, zaś ustalanie faktów historycznych nie ma nic wspólnego z brakiem tolerancji czy humanitaryzmu.

Z kronik perswazji ukrytej - c.d.

„Za wieloma konfliktami ostatnich osiemdziesięciu lat kryje się zmaga­nie, które rozciągnęło się na cały XX wiek: Kościół Rzymskokatolicki prze­ciwko sowieckiemu komunizmowi. Oto opowieść o świętych przymierzach i złamanych obietnicach w walce do ostatka pomiędzy dwiema wiarami prezentującymi konkurencyjne wizje raju".

Takimi słowami lektora zaczyna się dokumentalny film historyczny BBC pod tytułem „Rivals for Paradise", BBC 1997). Scenariusz i realizacja Paul Sapin.

Przytoczona zapowiedź jest jednocześnie wykładnią wizji tego frag­mentu historii najnowszej, wszystkie przytoczone w filmie archiwalne zdję­cia, stare kroniki, wypowiedzi znanych (bądź nieznanych dotąd) uczestni­ków wydarzeń lub ich obserwatorów mają dokumentować tę wizję, czyli potwierdzać jej prawdziwość. Ponieważ filmy dokumentalne BBC mają opinię wyjątkowo ciekawych i zwłaszcza obiektywnych i są wobec tego bardzo opiniotwórcze, zwróćmy uwagę na perswazję ukrytą przytoczonej zapo­wiedzi.

Założenie pierwsze: „rzymski katolicyzm" i „sowiecki komunizm" są pewnymi systemami wiary, których rywalizacja zaciążyła na historii XX wie­ku.

Założenie drugie: obie „wiary" są niejako równoprawne i zatem obiek­tywizm oznacza wykazanie, iż musiały one ze sobą walczyć, stosując różne formy tej walki.

Założenie trzecie: główna różnica pomiędzy obu wiarami (ideologia­mi) polega na obiecywanej wyznawcom wizji raju.

Założenie czwarte: „chwyty" obu stron były nieczyste, obie „wiary" a to zawierały przymierze, a to oszukiwały się nawzajem, łamiąc obietnice.

Założenie piąte wreszcie, najbardziej oszukańcze: krwawe rozprawy komunistów z własnym narodem i ze swoimi własnymi zwolennikami (wy­znawcami), ludobójstwo czasów stalinowskich (wymordowanie kilkudzie­sięciu milionów ludzi) - można porównywać ze skutkami misyjnej i dyplo-

matycznej działalności Kościoła, bądź z postawami papieży, zwłaszcza Piusa [XII. Były to przejawy walki politycznej o „władztwo dusz".

Z innej beczki, z tego samego programu. Jeden z występujących w jfilmie „świadków historii" podaje przykład „politycznego nieobiektywizmu" papieża Jana Pawła II. Dlaczego - pyta - Jan Paweł II potępił polityczne zaangażowanie ks. Ernesto Cardenala, ministra kultury w rządzie rewolu­cyjnym Nikaragui, a nie potępił politycznego zaangażowania ks. lerzego Popiełuszki w Polsce, który w dodatku ma być kanonizowany?

Pytanie pozostaje bez komentarza. Zawiera zaś następującą perswazję I ukrytą: udział ks. Cardenala w antydemokratycznym rządzie sandinistów, stosujących krwawy terror wobec własnego narodu jest takim samym czy­nem, jak udział ks. Popiełuszki we wspieraniu „Solidarności", czyli bez­krwawego ruchu, mającego na celu wyzwolenie społeczeństwa w sposób pokojowy z wyniszczającego systemu i przywrócenie demokracji.

Historyczny dokument BBC nie przedstawia takich faktów, jak np. pakt Ribbentrop-Mołotow z 1939 r., nie wyróżnia zbrodni Stalina, natomiast stawia bardzo ostre zarzuty Piusowi XII. Nie bronię tego papieża - ale wyda­je się mimo wszystko niewłaściwe poświęcenie jego uczynkom, potępionym jako niegodne, więcej miejsca, niż zbrodniom przywódców sowieckich. Jeże­li w ogóle wolno zestawiać poczynania Piusa XII z poczynaniami Stalina.

Można twierdzić, że i twórca filmu i finansująca go instytucja mają prawo do lansowania własnych poglądów na historię. Powinno się to jed­nak stwierdzić otwarcie i na początku. I oczywiście nie przedstawiać fałszu jako prawdy.

Nie sądzę, by film, posługujący się oczywistą manipulacją, perswazją ukrytą i specyficznym doborem dokumentacji, można było nazwać „doku­mentem historycznym" - i zwłaszcza jako taki przedstawiać w „najbardziej obiektywnej" telewizji na świecie, jak lubi się określać BBC.

Tego typu „historycznych dokumentów" w BBC powstało więcej. Te­raz chodzi mi przede wszystkim o wskazanie, na czym polega perswazja ukryta.

Prawo do błędu - prawo do prawdy

W 1997 r. dziennik „Życie" (dziś już nie istnieje) opublikował artykuł pt. „ Wakacje z agentem". Autorzy tekstu, Jacek Łęski i Rafał Kasprów, dowodzi­li, że Aleksander Kwaśniewski przed swym wyborem na prezydenta RP, spę­dził był wakacje w towarzystwie niejakiego Władimira Ałganowa, wówczas agenta rosyjskich służb specjalnych (wcześniej -sowieckich). Przyszły prezy-

dent, wtedy czołowy polityk Sojuszu Lewicy Demokratycznej (przewodni­czący Klubu Parlamentarnego partii) miał być pod koniec lipca i na początku sierpnia 1994 r. w pensjonacie „Rybitwą" w Cetniewie nad Bałtykiem.

Na początku sierpnia tegoż roku przebywał tam również W. Ałganow. Autorzy artykułu w „Życiu" twierdzili, iż Aleksander Kwaśniewski miał z nim liczne kontakty (co bezpośrednio zresztą sugerował tytuł artykułu i zwłaszcza podpis pod zdjęciami Kwaśniewskiego i Ałganowa: „Koledzy z

plaży).

Kontakty polityka tak wysokiego szczebla (chyba każdego polityka) z obcym agentem, który zresztą specjalizował się w „obstawianiu" polskich polityków, stanowiłyby osobistą kompromitację i zarazem zagrażałyby bez­pieczeństwu państwa. Aleksander Kwaśniewski stanowczo zaprzeczył ja­kiejkolwiek znajomości z Ałganowem, ale przede wszystkim stwierdził, że nie przebywał w Cetniewie wówczas, kiedy pojawił się tam agent KGB, bo wcześniej stamtąd wyjechał za granicę, na co ma dowody.

Prezydent wytoczył „Życiu" i obu dziennikarzom proces, żądając prze­prosin i ogromnego odszkodowania finansowego (2,5 miliona złotych), które przeznaczył dla ofiar powodzi. Zapłacenie takiej sumy oznaczałoby natychmiastowy upadek pisma i wydawcy, jeśli oczywiście byłoby możliwe w ogóle do wyegzekwowania.

Aleksander Kwaśniewski uznał, iż „Życie" świadomie napisało nieprawdę i zrobiło to w celach politycznych, żeby podważyć zaufanie do urzędujące­go prezydenta RP.

Proces prezydenta państwa z gazetą trwał długo, w trakcie procesu niektórzy świadkowie obrony wycofywali się z uprzednich zeznań, składa­nych dziennikarzom, inni jednak upierali się, iż widzieli Kwaśniewskiego, grającego w tenisa z Ałganowem w Cetniewie. Prezydent twierdził, że w ogóle nie zna Ałganowa, choć odnaleziono zdjęcie z lat dawniejszych, na którym A. Kwaśniewski znajduje się z grupą ludzi, a wśród tych ludzi widać agenta. Oczywiście, zdjęcie nie stanowi dowodu, bo znaleźć się na zdjęciu można także z osobami osobiście nieznajomymi, ale... tak się składa, iż Władimira Ałganowa znała ogromna liczba polityków, ponieważ działal­ność agenturalną uprawiał w Polsce pod przykrywką dziennikarza, kore­spondenta mediów rosyjskich. Zatem sama znajomość nie musiała jeszcze o niczym świadczyć i wyglądało na to, że prawnicy prezydenta doradzają mu nieco na wyrost. Również żądanie tak gigantycznego odszkodowania wyglądało na chęć zemsty na gazecie, co - jak się wydaje - nie przystoi głowie państwa. Wspominam o tych szczegółach procesu, ponieważ dla

wielu obserwtorów nie ulega watpliwości, że prezydent miał prawo

się bronić, nie musiał jednak czynić tego w taki sposób, w jaki to czynił -i sprawa ta powinna być wskazówką i ostrzeżeniem dla tych polityków, którzy będą chcieli wytaczać sprawy dziennikarzom za naruszenie dóbr osobistych.

W każdym razie „Życie" nie zdołało dowieść, iż Aleksander Kwaśniewski był w tym samym miejscu i czasie, co Władimir Ałganow, ani tym bardziej, że łączyły ich wtedy towarzyskie kontakty. W obu instancjach „Życie" przegra­ło. Sądy - okręgowy i potem apelacyjny - uznały, iż zebrane w dziennikar­skim śledztwie materiały nie mogą być podstawą do oskarżania prezydenta. Oba sądy stwierdziły równocześnie, że dziennikarze, zbierając te materiały, zachowali nakazywaną przez prawo prasowe „należytą staranność", zara­zem jednak „nierzetelnie ocenili" wartość zebranych dowodów, nierzetelny był też sam tytuł publikacji i podpisy pod zdjęciami. Nierzetelność w tej mierze - zdaniem sędziów - nie była jednak zamierzona.

Obie instancje sądowe uznały w wyroku, iż „Życie" nie zapłaci odszkodo­wania, ale musi przeprosić prezydenta za naruszenie jego dobrego imienia.

Obrońcy pozwanych odwołali się do Sądu Najwyższego (tzw. kasacja), który 14 maja 2003 r. zwrócił do ponownego rozpatrzenia wyrok Sądu Apelacyjnego. W chwili gdy o tym piszę nie ma jeszcze ostatecznego wy­roku, jednak istotą rzeczy jest uzasadnienie SN, wyznaczające granice od­powiedzialności dziennikarskiej (każdy następny sąd, rozpatrujący tę spra­wę - i zresztą wszystkie podobne - musi wziąć pod uwagę to uzasadnie­nie).

Otóż zdaniem Sądu Najwyższego nie można mówić o odpowiedzial­ności dziennikarza za naruszenie dóbr osobistych, o bezprawności, jeśli podane fakty okażą się nieprawdziwe, ale przy ich zbieraniu i publikacji dziennikarz dochował rzetelności i szczególnej staranności.

„Dziennikarza obowiązuje tzw. prawda kierunkowa - napisał po wyro­ku ekspert Waldemar Gontarski („Rzeczpospolita" z 20 maja 2003 r.) -tzn. ma on obowiązek podążać do prawdy materialnej (pojmowanej jako zgodność opisu z rzeczywistością) poprzez wymóg szczególnej staranno­ści i rzetelności",

Co oznacza owa staranność i rzetelność? Wedle polskiego prawa pra­sowego z 1984 r. (art. 12, ust. I pkt. I):

♦ rzetelność (...) ma charakter subiektywny (istotne są możliwie najlep­sze intencje),

♦ staranność - chodzi tu o obiektywność, czyli „ wzorcowy typ postępo­wania dowodowego, niezależny od intencji".

Jest to zgodne z wyrokami Trybunału Prawa Człowieka w Strasburgu, który w podobnej sprawie orzekł, iż nie można akceptować sytuacji, w której dziennikarz może formułować wypowiedzi prasowe wyłącznie pod warunkiem, iż wykaże ich prawdziwość.

W innym orzeczeniu Trybunał Strasburski stwierdził, że zasądzanie wysokich kwot za naruszenie dóbr osobistych, prowadzące do bankructwa gazet, godzi w zasadę wolności prasy.

Tak więc decyzja Sądu Najwyższego uchylająca wyrok w sprawie: pre­zydent Aleksander Kwaśniewski przeciw „Życiu", jest zgodna z orzecznic­twem Trybunału w Strasburgu. W dziennikarstwie jest bowiem podobnie jak w zawodzie lekarskim. „Otóż- znów przywołuję opinię W. Gontar-skiego z artykułu w „Rzeczpospolitej" - prawo medyczne zobowiązuje lekarzy nie do wyleczenia pacjenta, lecz do leczenia go zgodnie z wiedzą medyczną, czyli do zachowania staranności w działaniu nakierowanym na ten skutek, co nie oznacza przypisywania lekarzom obowiązków niemożli­wych praktycznie do wykonania (...). Gdyby prawo zobowiązywało lekarzy nie do leczenia zgodnie z wymogami sztuki lekarskiej, ale do wyleczenia, wówczas każdy zgon na stole operacyjnym należałoby kwalifikować jako przestępstwo".

Zająłem się szerzej przypadkiem procesu »Aleksander Kwaśniewski przeciw „Życiu"«, ponieważ jest to niezwykle ważny precedens prawny dla mediów i polityków. Wydarzenie to uznane zostało przez dziennikarzy za moment przełomowy dla wolności prasy w Polsce i zarazem ogromne po­szerzenie możliwości dopuszczalnej krytyki prasowej, zwiększanie moż­liwości tzw. dziennikarstwa śledczego, czyli kontroli władzy. Powinno się jednak również dostrzegać pewne zagrożenia, tkwiące w takiej - powta­rzam słusznej - wykładni prawnej. Spróbujmy zestawić korzyści i wady.

Dziennikarze wykonują służbę publiczną i racje publiczne powinny stać ponad racjami osób publicz­nych. Racja publiczną jest przedsta­wianie wyników śledztw dziennikar­skich, skoro te śledztwa mogą się przysłużyć wykryciu jakichkolwiek

Dziennikarz może napisać nie­prawdę i dać fałszywe świadectwo -jeśli tylko dochował w swym docho­dzeniu do prawdy należytą staran­ność i rzetelność, jednak te ostatnie pojęcia nie są ostre, można również chronić się dość łatwo prawem do

nieprawidłowości czy nadużyć wła­dzy.

Dziennikarz nie ma takich moż­liwości, jak prokuratura, policja czy służby specjalne, może się pomylić w swoim dochodzeniu do prawdy, może zostać wprowadzony w błąd. Jeśli jednak prowadził dochodzenie zgodnie z regułami swego zawodu - zatem dochował należytej staran­ności i był rzetelny (a reguły tej sta­ranności są dość wyraźne) - musi mieć prawo do błędu.

Fundamentem wolności słowa a zatem demokracji - jest prawo do alarmowania, że wżyciu publicznym dzieje się źle. Alarmowanie byłoby niemożliwe, gdyby było dopuszczal­ne wyłącznie wtedy, kiedy nie ma ab­solutnie żadnych wątpliwości, że alarm będzie prawdziwy, nie fałszy­wy.

Osoby publiczne z kolei muszą się liczyć ze szczególnym zaintere­sowaniem mediów, ich życie nie może podlegać specjalnej ochronie.

W takiej sytuacji dziennikarze mogą czuć się bezpieczniej i wyko­nywać swą misję kontroli władzy w sposób pełny- nawet kosztem tego, że nie zawsze uda im się dotrzeć do prawdy.

ochrony tajemnicy dziennikarskiej, prawem nieujawniania swych źródeł informacji. Nie da się zaprzeczyć, iż bardzo trudno jest odróżnić, kie­dy dziennikarz zachował należytą staranność i rzetelność, ale został wprowadzony w błąd czy omylił się, mając dobre intencje, a kiedy miał złe intencje i „chciał się omylić" -by właśnie wykorzystać fałszywe świadectwo w walce politycznej. Zbyt trudno jest ocenić intencje, by stanowiły one usprawiedliwienie kłamstwa.

Skądinąd wiele osób, oczernio­nych przez dziennikarzy, a niewin­nych, wie, jak trudno wygrać proces o ochronę dóbr osobistych z wielką redakcją czy bogatym koncernem. Wiadomo, jak można zręcznie w re­dakcji ośmieszyć sprostowanie, ukryć je (choć „fałszywe świadec­two" pojawiło się na pierwszych stro­nach, sprostowanie - drobną czcionką, gdzieś bardzo daleko) itd. Niewątpliwie niezbędna wolność sło­wa jest ściśle sprzężona z odpowie­dzialnością za słowo. Teraz będzie trudniej dochować tej odpowiedzial­ności, a nieuczciwi dziennikarze znajdą łatwiej usprawiedliwienie swej nieuczciwości.

VV

Być prawdomównym i niezależnym

„Dziennikarstwo musi być prawdomówne i niezależne. (...) Być praw­domównym znaczy, że dziennikarze powinni przedstawiać fakty zgodnie z rzeczywistością, nie wolno im manipulować danymi ani traktować ich wybiórczo; muszą starannie sprawdzać ich prawdziwość, dostarczać prze­konywających dowodów, ukazywać wszelkie niuanse. A przede wszystkim przyznawać się do swoich błędów i omyłek i ponosić za nie odpowiedzial­ność.

Być niezależnym znaczy dla dziennikarza to, iż musi on mieć świado­mość społecznej roli swej pracy, że nie wolno mu »administrować« prawdą, jaką pozna, zależnie od tego, czy jest ona dla kogoś korzystna, czy nie. Nie wolno ulegać naciskom władzy. Nie wolno mylić swoich osobistych zainteresowań z zainteresowaniami czytelników i nie wolno zamieniać swej głównej funkcji świadka na rolę sędziego. Być krytycznym, dyskutować, polemizować, być błyskotliwym - ale nie pozwalać, by miłość do pięknych słów oddalała od najważniejszego: umiłowania prawdy. Posługiwać się sło­wami tak, by rzucić na nią jak najwięcej światła. (...)

Dziennikarstwo śledcze nie może czynić z dziennikarzy szpiegów, donosicieli czy złodziei. Nieuzasadnione i brutalne wkraczanie w życie pry­watne, rzekomo w imię wolności słowa, uciekanie się do metod takich jak potajemne nagrywanie rozmów, prowokowanie do łamania prawa czy da­wania łapówek, aby w ten sposób dowieść, że ktoś posługuje się oszu­stwem i kłamstwem, każe przypuszczać, iż niektórzy dziennikarze są prze­konani, iż cel uświęca środki".

Juan Luis Cebrian,

hiszpański pisarz i publicysta, założyciel dziennika „El Pais", członek Królewskiej Akademii Hiszpańskiej. Artykuł w „El Pais" z 17 VI 2002 r.

UWAGA: poddaję pod zastanowienie ostatnie fragmenty pięknej skądinąd wypowiedzi |.L. Cebriana. Otóż w dziennikarstwie śledczym bywa i tak, że bez potajemnego nagrywania rozmów, dawania łapówek i prowokowania do łamania prawa -a więc bez dziennikarskiej PROWOKACJI - nie udałoby się ujawnić wielu złych zjawisk w życiu społecznym ani udowodnić konkretnych przestępstw. Za­razem - czujemy to - dziennikarze nie powinni być szpiegami, donosicielami czy złodziejami... Jakie są granice prowokacji dziennikarskiej i w jakich warunkach zatem jest ona dopuszczalna? Znowu jest to chyba przede wszystkim sprawa dziennikarskiego sumienia, kultury i wrażliwości.

Agresja w TV i agresja w życiu

Istnieje korelacja pomiędzy liczbą i natężeniem scen destrukcyjnych w telewizji, a wzrostem agresywności i zanikiem postaw prospołecznych u młodych telewidzów.

Udokumentowanie tej tezy zajęłoby sporą książkę, tu mogę ograniczyć się tylko do pewnych uwag i przykładów.

Otóż pierwsze pytanie, jakie zadają sobie specjaliści badający tego ro­dzaju korelacje brzmi: czy rzeczywiście zwiększa się liczba scen destruk­cyjnych w telewizjach świata i czy zwiększa się ich „poziom drastyczno-ści"?* Wszystkie badania programów wskazują, że TAK i że charakteryzuje to zwłaszcza programy dla dzieci i młodzieży. Innymi słowy, w ostatnich latach ogólny kierunek „programowy" jest wyraźny: agresja i przemoc zaj­mują w telewizji coraz więcej miejsca (dane na ten temat znajdują się w literaturze przedmiotu).

Problem korelacji pomiędzy agresją w programach telewizyjnych a (agresją telewidzów dotyczy przede wszystkim dzieci i młodzieży. Ludzie dorośli są tak czy inaczej ukształtowani i mniej podatni na wszelkie wpływy, Ichoć nie można twierdzić, iż nie ulegają wpływom w ogóle. Najprawdopo­dobniej również ludzie dorośli dostosowują się do pewnej atmosfery spo­łecznej, w której zamazywanie granic pomiędzy dobrem i złem i rodzaj przyzwolenia na agresję stają się normalnością.

Większość badań na temat wspomnianej korelacji u dzieci i młodzieży usiłuje odpowiedzieć na trzy zasadnicze pytania". 1. Czy występuje zależność pomiędzy liczbą oglądanych programów |czyli oglądalnością, wyrażaną najczęściej w punktach, tzw. ratings) a za­wartymi w nich scenami przemocy i destrukcji? To znaczy, czy rzeczywi­ście dzieci i młodzież wolą programy z dużym (i jak dużym) ładunkiem przemocy?

2. Czy telewidzowie w pewnych przedziałach wieku istotnie uczą się zachowań aspołecznych pod wpływem agresji „telewizyjnej"?

3. Czy dzieci przeżywają lęki i stają się znerwicowane po obejrzeniu odpowiedniej (jakiej?) porcji programów z ładunkiem przemocy i okrucień­stwa?

Odpowiedzi różnią się oczywiście w zależności od autora i przyjętych założeń, nie mniej są to różnice w szczegółach. Istotę rzeczy można tak uogólnić: Ad 1.

„Sama w sobie" brutalność i przemoc w programach telewizji nie przy­ciąga młodych telewidzów w takim stopniu, jak twierdzą producenci i twórcy tych programów, usprawiedliwiając swoją produkcję. Stopień owego „przy­ciągania" różny jest w różnych przedziałach wieku, rośnie w miarę wzrostu wieku. Dzieci w wieku przedszkolnym interesują się co najmniej w równym stopniu programami bez scen przemocy (ale atrakcyjnymi, nienudnymi!). Przy ciągłym oglądaniu agresji - w końcu jednak wyrabia się nawyk ogląda­nia takich właśnie programów.

Z badań wynika zatem ważny wniosek, stale ignorowany przez telewi­zję: gdyby dzieci otrzymywały w swoich programach ciekawe audycje (fil­my, seriale itd.) bez scen przemocy lub tylko z takimi scenami, które nie zawierając zbędnego okrucieństwa, służą przekonaniu, że musi zwyciężyć sprawiedliwość, a zło zostanie ukarane, oglądalność nie zmniejszyłaby się.

Ad 2.

Niewątpliwie młodzi ludzie, oglądający stale przemoc w telewizji, za­chowują się bardziej agresywnie w realnym życiu. Programy pełne agresji utrwalają przekonane, iż przemoc jest nie tylko wszechobecna i „normal­na" (nie jest złem, które należy tępić), ale jest także przez ludzi akcepto­wana. Więcej nawet - jest to główny wymiar zachowywania się ludzi wobec siebie. Najbardziej zagrożone taką wizją świata są dzieci najmłodsze. Sce­ny przemocy w tv silniej wpływają na dzieci, jeśli:

a) przemoc nie jest karana,

b) przemoc przynosi sukces temu, kto jej używa.

c) przemocy dokonuje bohater audycji, oceniany przez dzieci jako atrak­cyjny, „fajny" (choćby z wyglądu),

d) przemoc jest stosowana nie przez jednostkę, a przez grupę,

e) przemoc służy jakimś „wyższym celom",

0 przemoc jest uznana przez środowisko, w którym działa człowiek używający przemocy,

g) przemoc jest pokazana realistycznie, szczegółowo.

Przy okazji warto dodać, że z kolei wpływ scen przemocy zmniejsza się, jeśli dzieci oglądają je z rodzicami, którzy wyjaśniają takie sceny i wskazują na ich moralne i inne konsekwencje (ale tacy rodzice są w mniejszości...).

Ad 3.

Dzieci, oglądające stale programy „z przemocą", odznaczają się zwięk­szoną pobudliwością i lękliwością, co wiąże się z występowaniem różnych skutków fizjologicznych i z trudnościami wychowawczymi. |ednocześnie (jest to dość nieoczekiwany wynik badań), oglądanie scen przemocy ogra­nicza zdolności twórcze dzieci (wobec tego gorzej sobie radzą w szkole z tymi przedmiotami, które wymagają wyobraźni i większego wkładu własnej twórczości).

Na koniec wniosek z raportu ekspertów amerykańskich, którzy doko­nali krytycznej analizy samych badań programów (2 I 7 badań, prowadzo­nych w latach 1957-1990 przez różne instytucje w USA):

„Ponad wszelką wątpliwość częste oglądanie przemocy w mediach owocuje wzrostem akceptacji wobec postaw jawnie agresywnych oraz wzros­tem samych agresywnych zachowań".

12 grzechów głównych

Przedstawiłem dotąd pewne wybrane zjawiska i metody, związane z wpływem mediów na świadomość społeczną. Teraz zajmę się przeglą­dem konkretnych manipulacji, dostrzeżonych we współczesnych mediach przez uważnych obserwatorów (są w tym i moje doświadczenia).

Są to zatem sprawy przede wszystkim wynikające z pewnych praktyk dziennikarskich - w większości praktyk świadomych (czyli mających na celu „zmylenie odbiorcy" w celach politycznych), bądź wynikających z niekom­petencji, z niedouczenia.

Kolejność, w jakiej wymieniam rodzaje praktycznych manipulacji nie oznacza przesądzenia ich hierarchii (na przykład od „najgorszych" do „mniej gorszych" czy odwrotnie), ponieważ każdy sposób wprowadzania w błąd może być w różny sposób wykorzystywany i w różnym zakresie stosowany i jego skuteczność zależy od wielu okoliczności. Zwłaszcza od ogólnego stanu kultury, od zrozumienia przez odbiorców specyfiki działa­nia mediów i od możliwości ich krytycznego odbioru.

Może też potrzebne jest często powtarzane tu przypomnienie, że nie wszystkie media (a tym bardziej nie wszyscy dziennikarze) skłonni są w tym samym stopniu do ulegania naciskom i stosowania manipulacji, a niektórzy wręcz z tym walczą i demaskują takie próby. Zarazem istnieją i środki przekazu i dziennikarze, których można oskarżyć o świadome i częste sto­sowanie manipulacji - co łatwo udowodnić na podstawie analizy ich prze­kazów. Żeby móc rozpoznać tych, którzy sprzeniewierzają się swym po-

114

winnościom dziennikarskim i przestać im ufać - musimy poznać pewne techniki, pewne metody, pewne konkretne nierzetelności. Wydaje się to oczywiste, ale nie jest dla wszystkich oczywiste, ponieważ media i dzienni­karze, którym udowodniono nierzetelność, zawsze tłumaczą się nieświa­domą omyłką, „wypadkiem przy pracy", a nawet nagonką polityczną na nich osobiście i „zemstą" za ich poglądy. Zrozumiałe, że się bronią -trudniej zrozumieć, że wobec oczywistych dowodów nierzetelności dzien­nikarskiej tylko bardzo nieliczni spośród tych, którzy ją popełnili, gotowi są uznać swoją winę.

Być może, czasem istotnie po prostu nie rozumieją, na czym w danym przypadku polega manipulacja i wykroczenie przeciw etyce zawodu. Wo­bec tego i im przyda się wskazanie częstych dziennikarskich grzechów.

Spróbujmy zatem dokonać ich przeglądu.

1. Przemilczanie informacji niewygodnych

(Blokowanie i opóźnianie informacji)

Jest to bodaj najczęstszy i zarazem najłatwiejszy rodzaj manipulacji. W końcu - o ile można kogoś przyłapać na kłamstwie, o tyle dużo trudniej jest mu udowodnić, iż przemilczał prawdę, że nie poinformował o faktach niewygodnych dla danej grupy interesów, władzy, właściciela środka prze­kazu czy po prostu dla swego szefa.

W czasach PRL zatajano wszystkie informacje „niewygodne", niezależ­nie od ich rzeczywistego znaczenia (choć jeden przykład: nawet w czasie kiedy dyktator Rumunii, Nicolae Ceau§escu, był już w „krajach socjalizmu" źle widziany - w Polsce obowiązywał zapis cenzury, że nie wolno infor­mować o przejawach korupcji w jego otoczeniu, bo mogłoby się to niewła­ściwie kojarzyć... z korupcją w otoczeniu ówczesnego przywódcy PZPR, Edwarda Gierka. Zresztą cała księga zapisów cenzury, stale aktualizowa­na, była właściwie spisem informacji do przemilczenia).

W krajach demokratycznych oficjalnej cenzury nie ma, ale istnieją in­formacje niewygodne, „niewłaściwe" - które aktualne władze bądź po­szczególne grupy interesu chciałyby ukryć. Wobec istnienia licznych me­diów i ich różnych opcji politycznych danej informacji „niewygodnej" nie da się nigdy ukryć do końca i w gruncie rzeczy każdy, kto chciałby, może ją odnaleźć. Można sądzić, iż nie ma informacji znaczącej, która pozostawa­łaby nieujawniona (mówimy - powtarzam - o krajach, w których istnieje rzeczywista wolność słowa i pluralizm mediów, zatem nie takich, jak np. Korea Północna).

Mogłoby się wydawać, iż w sytuacji, w której nie daje się ukryć istotnej informacji, przemilczanie wiadomości niewygodnych przez daną redakcję jest próżnym wysiłkiem. Tak jednak nie jest, ponieważ niektóre środki przekazu są jedynym dostarczycielem informacji dla poważnej większości odbiorców. W Polsce należy do takich Telewizja Polska (TVP SA), zwana publiczną.

Podobnie z radiofonią publiczną, czy z niektórymi najbardziej czytany­mi gazetami i tygodnikami, które w największym stopniu kształtują opinię publiczną.

Jeśli TVP zatai jakąś informację, można być pewnym, że bardzo wielu ludzi w Polsce nigdy o niej nie usłyszy. W radiu publicznym takie zatajenie zdarza się (mówimy o stanie na dziś) o wiele rzadziej, wielonakładowe zaś pisma opiniotwórcze z natury rzeczy muszą wybierać informacje „ważne z ważnych" i jeśli stosują świadome przemilczenia, to nie tyle wobec samych informacji, ile raczej wobec pewnych tematów, pewnych problemów. Albo też owe „niewygodne" tematy przedstawiają w bardzo jednostronny spo­sób, pomniejszają ich znaczenie i czynią różne zabiegi, by chronić „swoje" grupy interesów i swoje poglądy.

Np. w czasie rządów koalicji SLD-UP-PSL (później bez PSL) w Polsce można z góry i z małym prawdopodobieństwem omyłki określić, jakie infor­macje - albo i całe problemy, pewne tematy w ogóle - będą przemilczane w programach informacyjnych TVP, czyli telewizji, zwanej publiczną. Otóż na przykład te, które najbardziej jednoznacznie poświadczają błędy aktualnie rządzących, ich niepowodzenia czy niedotrzymywanie obietnic wyborczych. Takie właśnie informacje (problemy, tematy) były eksponowane w tej samej telewizji w czasie rządów poprzednich, utożsamianych z prawicą i korzenia­mi solidarnościowymi. Wtedy eksponowano i powtarzano z odpowiednio krytycznymi komentarzami każdą informację, mogącą u odbiorców wywołać wrażenie nieodpowiedzialności i nieudolności władz. Dziś takich informacji, nie mówiąc już o komentarzach, starannie się unika, nader też rzadko (jeśli w ogóle) zestawia się obietnice wyborcze z obecnym stanem rzeczy, co przed zmianą rządów czyniono z upodobaniem. Zwracam uwagę, iż nie oznacza to, że poprzednia ekipa nie popełniła poważnych błędów i była na przykład ideałem rządów demokratycznych - chodzi mi teraz wyłącznie o sposób informowania io całkowite dziś „upartyjnienie" Telewizji Polskiej, która wedle ustawy, określającej jej publiczną misję powinna być właśnie apolityczna, neutralna i zarazem rzetelnie informująca.

Charakterystycznym przykładem próby przemilczenia bardzo ważnej in­formacji była w 1999 r. sprawa tzw. dziwnego zachowania się prezydenta RP w czasie jego udziału w uroczystościach żałobnych w Charkowie i Katyniu.

W 1999 r. mijała sześćdziesiąta rocznica wymordowania na rozkaz władz ZSRR kilkunastu tysięcy polskich oficerów, internowanych po zaję­ciu w 1939 r. przez Armię Czerwoną wielkich obszarów wschodniej Pol­ski. W miejscach zbiorowego mordu przedstawiciele Państwa Polskiego oddali hołd ofiarom terroru - w czasie uroczystości, którą sfilmowano, prezydent RP czynił wrażenie będącego pod wpływem alkoholu i to, po­wiedzmy, w poważnym stopniu. Informacje o tym dotarły do Polski bardzo szybko, razem z kasetą z filmem - oczywiście kanałami nieoficjalnymi. Źródła oficjalne milczały, a film, który powielono, uzyskały prawie wszystkie więk­sze media w Polsce, w tym naturalnie TVP i wielkie telewizje prywatne. W czasie, kiedy o dziwnej niedyspozycji prezydenta w Rosji powszechnie już w Polsce wiedziano - media milczały. Dopiero wyłamanie się prywatnej stacji TVN - która pokazała film (też nie od razu) spowodowało, że i inne media musiały o tym wspomnieć, niektóre czyniły to nader wykrętnie. Nie udało się przemilczeć kompromitującej sytuacji, zaś Kancelaria Prezydenta musiała zareagować, oświadczając, że „Rozpowszechnianeprzez niektóre media opinie o tzw. dziwnej niedyspozycji prezydenta są insynuacjami"*. Takie dementi musiało oczywiście utrwalić opinię, że coś było naprawdę nie w porządku z głową państwa, tym bardziej, że film raczej nie pozosta­wiał wątpliwości.

Roztrząsając tę sprawę, o której może powinno się istotnie szybko zapomnieć, nie chcę wcale przesądzać meritum, które do dziś nie zostało ostatecznie wyjaśnione. Osobiście sądzę, że prezydent Aleksander Kwa-śniewski jest człowiekiem na tyle zręcznym, dobrze wychowanym i inteli­gentnym, iż nie mógłbym się po nim spodziewać „wykręcenia numeru" tak idiotycznego, niszczącego godność głowy państwa i jego przyszły wizeru­nek w historii III RP. Moja osobista opinia nie jest naturalnie ważna, podaję ją gwoli uzupełnienia obrazu. Zaś pytanie o przyczynę istotnie dziwnego zachowania się prezydenta - czy był pod wpływem alkoholu czy był chory, jak twierdziła oficjalnie jego kancelaria - nigdy zapewne nie uzyska odpo­wiedzi.

W tym przypadku - jak i w każdym, który tu przytaczam - nie chodzi o wskazanie materialnej prawdy, której ustalanie nie jest moją rolą. Chodzi mi o przedstawienie charakterystycznego zachowania się mediów, które wolą zrezygnować z ważnej wiadomości politycznej i niewątpliwej sensacji dla.... właśnie, dla czego?

* Oświadczenie ukazało się we wszystkich ważniejszych gazetach i było cytowane w dziennikach telewizyjnych.

Powodów może być kilka. Po pierwsze pewni szefowie mediów i pewni dziennikarze nie wyzbyli się jeszcze do końca złudzenia, że informacja zatajona oznacza, iż nic się nie zdarzyło i że ktokolwiek w to wierzy.

Po drugie - niektóre media, sprzyjające lewicowemu prezydentowi, zdawały sobie sprawę, jak bardzo fakt upicia się w czasie takich zwłaszcza uroczystości może mu zaszkodzić i nie wiedziały, jak podać tę „pigułkę" w sposób najbardziej dla prezydenta korzystny.

Po trzecie wreszcie, niektóre redakcje nie mogły uwierzyć, iż takie za­chowanie w wykonaniu głowy państwa jest możliwe i podejrzewały w całej tej historii jakąś prowokację przeciwników prezydenta.

Być może czwartym powodem mógł być po prostu strach przed zemstą groźnej grupy politycznej - a z różnych doświadczeń mediów wynikało, że jest to bardzo możliwe.

Tak czy inaczej, nawet krótkie milczenie mediów na temat znany już wielu ludziom z innych przekazów (także plotek, czemu trudno się dziwić) wywołał skutek odwrotny od zamierzonego: utrwalił opinię, że „coś w tym jest", skoro chcą to ukryć i zamazać.

Ostrożność mediów wobec możliwości dania fałszywego świadectwa jest zawsze chwalebna, choć oczywiście miarą tej ostrożności u nas jest na ogół wspólnota bądź sprzeczność interesów politycznych (czasem innych, np. ekonomicznych) z postaciami, których informacje dotyczą. Chce się te postacie chronić, lub przeciwnie - pokazać w ujemnym świetle.

Brak odwagi i chęć zatajenia ważnych informacji z powodów właśnie poli­tycznych jest niestety hańbą i pozostanie plamą w historii polskich mediów po roku 1989. Ich honor został wtedy uratowany przez odwagę zespołu „FAK-TOW" (i jego kierownika zwłaszcza), dziennika prywatnej TVN. Już któryś raz z kolei mamy naoczny dowód znaczenia politycznego pluralizmu mediów w demokracji i argument przeciw nadmiernej monopolizacji mediów.

leszcze kilka przykładów zatajania informacji niewygodnych - tym razem z kraju, gdzie media były zawsze symbolem wyszukiwania i upu-liczniania informacji najbardziej ukrywanych przez zainteresowanych w tym ukrywaniu.

Otóż w USA następuje dziś powolna, ale stała koncentracja mediów i w °§ole przemysłu rozrywkowego. Wiąże się to niestety z próbą wymuszania Uległości dziennikarzy wobec koncernów medialnych i podwyższania progu autocenzury dziennikarskiej. Dziennikarze-bojąc się utraty możliwości awan­su i nawet w ogóle pracy - coraz częściej skłonni są zatajać informacje,

niewygodne dla ich szefów. Dawniej było to wyjatkową rzadkością

118

Np. w programie „Today" wielkiej sieci telewizyjnej NBC na temat wadliwie działających zaworów w amerykańskich elektrowniach atomowych dziennikarze śledczy, twórcy programu, ani słowem nie wspomnieli, iż za­wory takie, bardzo niebezpieczne, stosował w swoich elektrowniach kon­cern General Electric. Ten właśnie koncern jest od paru lat właścicielem m.in. telewizji NBC.

W 1998 r. szefowie innej sieci -ABC, nie dopuścili do emisji progra­mu słynnego reportera Briana Rossa. Program przedstawiał łamanie prawa pracy i liczne przypadki pedofilii (oczywiście - doskonale udokumentowa­ne) w parkach rozrywki, znanych jako Disneylandy. Właścicielem tych par­ków jest koncern Walt Disney Company, również właściciel ABC...

Można dowieść, iż w USA recenzenci filmowi i książkowi są zazwyczaj bardzo wyrozumiali dla filmów i książek, wyprodukowanych w firmach tej samej korporacji, która jest właścicielem danego pisma, radia czy telewizji i właśnie zatrudnia wyrozumiałego krytyka. O ile w USA takie rzeczy wciąż zresztą jeszcze potępiane przez środowisko dziennikarskie - dotyczą głów­nie spraw finansowych (film i książka źle ocenione sprzedają się gorzej, to oczywiste), o tyle w Polsce podobna łaskawość recenzentów (a i całe syste­my nagradzania i promocji) związana jest przede wszystkim z polityczną proweniencją ocenianego autora i jego ewentualną sympatią dla danej opcji. Autorzy „niewłaściwi" z tego punktu widzenia bywają na ogół przemilcza­ni, bądź oceniani niesprawiedliwie, zaś środowisko pomija takie praktyki milczeniem.

Sam fakt istnienia informacji ważnych a przemilczanych, tematów tabu bądź problemów uznanych za niegodne rozważania ze względów poza­merytorycznych nie jest niczym nowym i zdarza się wszędzie. Wynika to po prostu z istniejącego zawsze w mniejszym lub większym stopniu kon­fliktu interesów - pomiędzy właścicielem, szefem - a powinnością dzienni­karza. Rzecz w tym, by fakty, o których mowa wyżej, zdarzały się możliwie rzadko, były zawsze ujawniane przez samych dziennikarzy (choćby z kon­kurencji) i potępiane przez środowiska dziennikarskie. Konflikt dziennika­rza z właścicielem danego medium, zwłaszcza konflikt powstały na tle na­ruszenia zasad etycznych przez właściciela - zwykle w USA kończy się społecznym potępieniem tego właściciela. Tego zaś korporacje boją się najbardziej i dziennikarz w takim konflikcie, wsparty przez swoje środowi­ska i przez opinię społeczną zwykle wygrywa.

W Polsce i w krajach o podobnym przebiegu najnowszej historii, opinia publiczna jest o wiele słabsza, solidarność dziennikarzy w sprawach etyki ich zawodu za mała, a siła ludzi bogatych, grup interesu, właścicieli me-

diów - o wiele mniej zależna od ich oceny etycznej przez społeczeństwo i jego prawdziwe elity.

W wypadku ingerencji w tekst dziennikarza, prób zatajania informacji -jedyną bronią jest upublicznienie sprawy. Posługujący się taką bronią może jednak stracić pracę lub zostać przesunięty do gorszej. W Polsce zatem problemem staje się dziś (znowu!) zbytnia dyspozycyjność niektórych dzien­nikarzy, gotowych do przemilczania informacji niewygodnych.

2. Nagłaśnianie informacji niesprawdzonych.

Niejako odwrotność manipulacji poprzedniej, równie częsta i groźna, w polskich warunkach nadmiernego ciągle utajniania przez władze różnych informacji lub braku wyraźnych wyjaśnień pewnych zdarzeń - staje się manipulacją bodaj najczęstszą.

Podawanie informacji niesprawdzonej bez stanowczego dodatku - że jest właśnie niesprawdzona do końca, a więc niepewna i może okazać się fałszywą - stanowi klasyczny model manipulacji politycznej. Zwykle tego typu informacje dotyczą wydarzeń prawdopodobnych w określo­nych okolicznościach, takich które mogły mieć miejsce (inaczej, niż w pro­pagandzie uprawianej dawniej, w PRL, gdzie posługiwano się po prostu dowolnym kłamstwem, nie zwracając uwagi na jego prawdopodobieństwo).

Prawdopodobieństwo czyni informację wiarygodną, zaś ogólny chaos informacyjny nie pozwala odróżnić informacji fałszywych od prawdziwych.

Przyczyną takiej manipulacji jest zwykle interes polityczny (wówczas jest to nierzetelność świadoma), często jednak wywodzi się to z braku kompetencji, niechlujstwa i niestaranności wzbieraniu i potwierdzeniu in­formacji. Łatwiej bowiem dodać, że „dowiedzieliśmy się nieoficjalnie", albo „mówi się powszechnie, iż..." itp., niż próbować sprawdzić źródło. Cza­sem też polityk lub grupa sterująca danym środkiem przekazu stosuje zna­ny zabieg, zwany „przeciekiem", czyli puszczeniem w obieg informacji uprzedzającej dane wydarzenie po to, by sprawdzić wcześniej, jaka będzie reakcja mediów i opinii. Czasem „przeciekiem" jest informacja od począt­ku do końca fałszywa, mająca na celu „podpuszczenie" dziennikarzy, czyli ich oszukanie - również dla osiągnięcia celów politycznych.

Nagłośnienie informacji niesprawdzonych w celach politycznych jest w Polsce tak częste (w latach 90-ych i obecnie), iż powinno się wydać „białą księgę", demaskującą tego rodzaju praktyki. Tym bardziej, że nakazany przez odpowiednie prawa obowiązek sprostowań jest zwykle bardzo zręcz­nie sprowadzany do niezauważalnej przez nikogo formalności. Np. wielka

gazeta w rzucającym się w oczy tekście lub w krzyczącym tytule stwierdza jakiś fakt nie istniejący, potem po dłuższym czasie, małą czcionką i gdzieś na dalszych stronach ukazuje się sprostowanie, sformułowane zresztą od­powiednio mętnie i niejednoznacznie. Informacja niesprawdzona „zrobiła już swoje" i zasiała wątpliwości u odbiorców, a o to przecież chodziło. Jak to się potocznie mówi, „nie ważne, komu ukradli rower, a kto go ukradł" -ważne, iż „umoczeni" są wszyscy występujący w sprawie roweru.

Przykłady tego rodzaju praktyk zajęłyby zbyt dużo miejsca, ograniczę się więc tylko do jednego, aktualnego w czasie, gdy pisałem tę książkę. Oto w lipcu 2002 r. niespodziewanie podał się do dymisji polski wicepre­mier i minister finansów, prof. Marek Belka. Motywował swą decyzję „wzglę­dami osobistymi" (m.in. zmęczeniem), choć od dawna było tzw. tajemnicą poliszynela, że jego usilne starania utrzymania dyscypliny w finansach i w budżecie były niezgodne z polityką obecnego rządu i samego premiera, Leszka Millera. Wymuszenie dymisji ministra finansów dlatego, że usiłował nie dopuścić do inflacji i chaosu gospodarczego nie jest informacją, którą podaje się społeczeństwu. |ednocześnie władze zdają sobie sprawę, że nikt nie wierzy powodom, podawanym oficjalnie. Trzeba więc „puścić prze­ciek", formułujący inne powody.

I zatem „Trybuna", organ rządzącej lewicy (oficjalnie nie jest organem Sojuszu Lewicy Demokratycznej - co w zamiarze rządzących ma zwięk­szyć jego wiarygodność) donosi*, iż prawdziwą przyczyną dobrowolnej dymisji prof. Belki jest fakt, że zgodnie z obowiązującą w Polsce ustawą lustracyjną**, rzecznik interesu publicznego, obowiązany do realizowania tej ustawy, sędzia Bogusław Nizieński, zamierza poddać lustracji właśnie wicepremiera Belkę. Wedle tej samej ustawy, urzędnik, rezygnujący ze sta­nowiska (objętego lustracją), lustracji nie podlega.

W ten sposób autor „Trybuny", Marek Barański sugerował wprost, iż po pierwsze, prof. Belka współpracował z osławioną służbą bezpieczeń­stwa PRL, no bo skoro rzecznik „lustracyjny" wystąpił z wnioskiem, bądź zamierzał wystąpić o lustrację..., i po drugie, że prof. Belka tchórzliwie

* „Trybuna" z dn. 5 VII 2002 r., w artykule „Dżentelmen i kundle" Marka Barańskie-go (który sam był kiedyś oficerem SB).

Lustracja oznacza sprawdzenie, czy osoba obejmująca ważne i objęte lustracją stanowisko w państwie nie skłamała w wymaganym oświadczeniu, iż nie współpracowała z policją polityczną w PRL, bądź z innymi tego rodzaju służbami systemu „demokracji ludowej". W ustawie lustracyjnej nie chodzi więc o zabronienie byłym agentom obejmo­wania ważnym funkcji publicznych, ale o sprawdzenie czy nie skłamali twierdząc, iż agen­tami nie byli.

uciekł przed kompromitacją, bo po rezygnacji z posady nie podlega już sprawdzeniu. Jeden strzał i dwa zające ubite: powód dymisji prof. Belki prawdopodobny (ludzie na ogół nie przyznają się przecież do tego, że byli agentami - donosicielami i nie chcą, by to wyszło na jaw, zaś społeczeń­stwo przyzwyczaiło się już, że bycie agentem kiedyś nie przeszkadza wcale w obejmowaniu posad na najwyższych szczeblach dziś), odsunięte podej­rzenia, iż rząd L. Millera nie chciał mieć w swoim gronie osoby bardziej dbającej o interes państwa niż o interes rządzących* i wreszcie skompro­mitowanie samego Belki, który zaczynał zyskiwać zaufanie kół gospodar­czych w Polsce i zagranicą - zaczynał mieć autorytet rzeczywisty, nie po­zorny. Przy okazji utarło się nosa prezydentowi, który zawsze i do końca popierał prof. Belkę.

Na drugi dzień po pełnym insynuacji artykule „Trybuny" rzecznik inte­resu publicznego Bogusław Nizieński wydał specjalne oświadczenie, że nie prowadził wobec prof. Belki żadnych czynności lustracyjnych. Zadanie zostało jednak wypełnione: M. Barański, doświadczony w tego rodzaju insynuacjach, zasiał u wielu osób wątpliwości. 1 znów bardzo dla polskich środowisk dziennikarskich charakterystyczna reakcja: jeden z publicystów „Gazety Wyborczej", a więc przedstawiciel grupy od początku i usilnie zwalczającej lustrację w każdej formie - już PO oświadczeniu rzecznika Nizieńskiego napisał w komentarzu:

„Jeżeli to, co pisze Trybuna jest prawdą, można się tylko złapać

za głowę w zdumieniu nad absurdem: Oto o przyszłości naszej

gospodarki rozstrzyga, być może, ustawa lustracyjna! To kolejny

przykład, ile już ta ustawa narobiła złego"**.

Jest to przykład wykorzystania dość oczywistej insynuacji innego orga­nu prasowego do wzmocnienia stanowiska własnego organu. Nie wiem dziś, czy M. Barański wykorzystał w „Trybunie" „przeciek" ze strony kół rządowych, wypuszczony dla celów politycznych, czy też sam wymyślił ..fakt prasowy" dla tych samych celów. W każdym razie przytoczona infor-

* jakże charakterystyczne: fakt, iż wedle „Trybuny" prof. Belka był agentem, nawet z ubezpieczającym słówkiem „możliwe", nie przeszkadzał ani premierowi, ani reszcie rządu, co właśnie z tego tekstu także wynika.

** „Gazeta Wyborcza" z 2002 r. Komentarz do tekstu pt. „ Trybuna ujawnia - Dla­czego odszedł minister Belka?"

Czytelnikom proponuję ćwiczenie: co jest w tym tekście perswazją ukrytą. (M.in. sugestia, iż sędzia Nizieński kłamie...).

macja niesprawdzona weszła w obieg powszechny, a wiadomo, iż wszelkie dementi nic nie pomagają, dając raczej do myślenia, że „coś jest na rzeczy skoro dementują". Mechanizm ten jest niestety bardzo rozpowszechniony - co właśnie wykorzystują puszczający informacje niesprawdzone.

Przypadek tekstu Barańskiego w sprawie prof. Belki dobrze ilustruje,

0 co chodzi w opisywanej manipulacji, choć można taki przykład zaliczyć do szczególnego rodzaju niesprawdzonej informacji - mianowicie do świa­domych insynuacji.

3. Świadome insynuacje

Chodzi o negatywne ocenianie przeciwników politycznych, osób czy instytucji z jakichś powodów niewygodnych, bądź takich, którzy narazili się danej grupie interesów, danej redakcji czy nawet danemu dziennikarzowi.

Insynuacje oczerniające (oparte właśnie na informacjach niesprawdzo­nych bądź wręcz kłamliwych - bo oczywiście prawda nie jest insynuacją) są metodą bardzo starą i bardzo skuteczną. Np. w PRL, zwłaszcza przed, w czasie i po stanie wojennym była to główna metoda walki z opozycją (czy choćby tylko z niesfornymi intelektualistami czy artystami, którzy narazili się reżymowi). Dyspozycyjni wobec władzy (partii) dziennikarze posługiwali się po prostu jawnym kłamstwem i opluwaniem przeciwników, którzy wtedy nie mogli się bronić ani prostować kłamstw - do perfekcji zaś doprowadził tę metodę ówczesny rzecznik prasowy rządu, Jerzy Urban. Historia mediów

1 dziennikarzy w systemie „demokracji ludowej" czy w ogóle w reżymach autorytarnych byłego bloku sowieckiego pozostaje jeszcze do napisania.

Teraz chodzi tylko o stwierdzenie, że insynuacja jako oręż walki poli­tycznej nie znikła w systemie demokratycznym, choć dziś insynuatorzy i opluwacze muszą być dużo ostrożniejsi, ich kłamstwa powinny być praw­dopodobne i muszą być oni przygotowani na ewentualną obronę przed sądem (że np. działali w interesie społecznym, albo rzetelnie zbadali źród­ła swych informacji czy mieli powody, by uwierzyć informatorom, itd.).

Jak na razie sądy w Polsce bywają wobec insynuacji, naruszającej czyjś wizerunek publiczny, dość wyrozumiałe. Składa się na to kilka powodów. Po pierwsze więc prawo nie określa zbyt precyzyjnie przypadków narusze­nia czyjejś godności przez teksty dziennikarskie. Po drugie - dziennikar­stwo dociekliwe (śledcze) ma obowiązek zdobywania informacji o czyichś niegodnych poczynaniach bądź nieprawościach, zwłaszcza jeśli chodzi o osoby pełniące funkcje publiczne lub mające z różnych powodów wpły­wy i możliwości większe, niż inni. Wobec tego należy brać pod uwagę

powinność dziennikarską docierania do spraw, które ktoś chce utrzy­mać w tajemnicy. Po trzecie wreszcie, w większości krajów (zwłaszcza w USA) stosuje się „ulgową taryfę" wobec dziennikarzy, oczerniających poli­tyków (tym ostrzej zaś karze się tych, którzy naruszają wizerunek - god­ność - osoby prywatnej).

Jest oczywiste, że nie chodzi zatem o próby ujawniania złych rzeczy w ogóle, ale właśnie o i n sy n u a c j e (od łac. insinuare - „wkraść się w czyjeś zaufanie"; insynuacja oznacza umyślne budzenie podejrzeń, su­gerowanie kłamliwe czegoś złego, w intencji poniżenia kogoś, zniszczenia jego wizerunku, w mediach najczęściej dla celów politycznych).

Informacje niesprawdzone, kłamstwa, powtarzanie plotek itp. są istot­nym narzędziem walki politycznej. Tworzy się całe reportaże (sfingowane), pseudodokumentalne filmy i powtarza czyjeś sugestie albo kłamstwa (jako informacje), by szkalować przeciwników.

Znów tylko jeden przykład. Kiedy jeden z polskich prawicowych polity­ków, Lech Kaczyński, zaczął odnosić sukcesy i zdobywać szansę wybor­cze, TVP wyprodukowała film pseudodokumentalny („Dramat w trzech aktach"), posługujący się oszczerstwem, pochodzącym ze źródeł wedle wszelkich reguł niewiarygodnych, niesprawdzonych (nieskonfrontowanych) z innymi źródłami i zarzucającym Lechowi Kaczyńskiemu i jego bratu Jaro­sławowi* bardzo poważne przestępstwa. Manipulacja była tak oczywista, że Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznało twórcom filmu, Witol­dowi Krasuckiemu i Grzegorzowi Nawrockiemu tytuł „Hieny roku" (za rok 2001), przyznawany dziennikarzom najdrastyczniej łamiącym normy etyczne swego zawodu. W uzasadnieniu nagrody czytamy: „[autorzy] nie zacho­wali bezstronności w relacjach i dokładności w informacjach, nie przedsta­wili dokumentów, mogących potwierdzić finansowanie polityków ze źródeł FOZZ, ponadto manipulowali materiałami filmowymi" - itd.**

Oszczerstwu - czy w ogóle dawaniu fałszywego świadectwa (w mediach) poświęcono szczególnie dużo analiz, zaś przykładami można zapełnić grubą książkę. Wśród przykładów można znaleźć także te, które zostały zakoń­czone wyrokami sądowymi, bądź ugodą, czasami jednak bardzo trudno jest ustalić, czy dziennikarz, upubliczniający poważny zarzut, kierował się in-

* Bracia Kaczyńscy wytoczyli TVP i twórcom filmu proces cywilny o zniesławienie -nie było jeszcze końca procesu, nie wiemy, jaki będzie ostateczny wyrok. Jednak „sposób przyrządzenia" oszczerstwa nie pozostawia wątpliwości co do intencji filmu.

** Miesięcznik ZG SDP „Forum Dziennikarzy", nr 12 z 2001 r.; tzw. afera FOZZ (Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego) była w latach 90-ych jedną z największych afer korupcyjnych w Polsce.

124.

tencją wypełniania swej misji kontroli władzy (a tylko nie mógł dotrzeć do dowodów przesądzających, bądź niestarannie ich poszukiwał), kiedy zaś chciał świadomie poprzez oszczerstwo zohydzić kogoś. Dlatego sądy zwykle nie rozpatrują meritum sprawy, zajmują się tylko osądzeniem, czy dziennikarz dotrzymał warunku staranności w poszukiwaniu informacji.

Oszczerstwo i „dawanie fałszywego świadectwa" jest oczywistym i wiel­kim naruszeniem etyki dziennikarskiej (i naturalnie zasad moralnych w ogóle). Natomiast wspomniane wcześniej wykorzystywanie „przecieku" z ważnych instytucji należy oceniać wedle okoliczności i efektu. Sam „przeciek" może być podstawą informacji, tekstu czy programu, dziennikarz ma prawo ko­rzystać z takich źródeł, a nawet nie trzeba mu z tego powodu czynić za­rzutów (bez „przecieków" nie ujawniono by wielu poważnych afer, łącznie ze słynną „Watergate", po której ustąpił prezydent USA Richard Nixon). W wypadku korzystania z „przecieku" dziennikarz musi być naprawdę prze­konany, że nikt go nie „podpuszcza" i powinien znać i sprawdzać swoje źródło przecieku.

Bliskie insynuacji, ale o wiele słabsze są po prostu:

4. Inwektywy i określenia-utrwalacze

Dziennikarze często posługują się barwnymi określeniami, wiedząc, iż zapadają one łatwo w pamięć i równie łatwo przyczepiają się na dłużej do danej osoby, instytucji czy sprawy, niezależnie od tego, czy są wyraźnie niesprawiedliwe i niesłuszne, czy też mogą zostać uznane za dopuszczal­ne. Inwektywy działają na emocje, podobnie jak pewne sceny, drastyczno-ści itp. - rzetelni dziennikarze powinni unikać działania na emocje lub przynajmniej takie efekty redukować. Z drugiej strony odbiorcy często lubią właśnie inwektywy i drastyczności, a dziennikarzy o ostrym języku uznają za odważnych i wiarygodnych (trudność w odróżnieniu odwagi od braku kultury czy po prostu chamstwa jest chyba znamieniem czasu...).

Znów istnieje rozróżnienie pomiędzy inwektywą użytą wobec osoby pry­watnej a użytą wobec osoby publicznej. Tę ostatnią łatwiej obrażać bez kon­sekwencji - w 1997 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł na przykład, iż w debacie publicznej można polityka nazwać idiotą.

Wyzwiska, inwektywy, mają długą tradycję. Sporządzony we Francji w latach 70-ych „Słownik wyzwisk politycznych" liczył ponad 70 stron duże­go formatu, a zebrał tylko autentyczne inwektywy, użyte kiedykolwiek we Francji. Dla przykładu: znany pisarz i publicysta Leon Daudet nazywał pu-

blicznie prezydenta Francji Poincare'go „tchórzliwym karłem", zaś pre­miera Aristide'a Brianda „sutenerem", „rajfurem" i „recydywistą"...

Zwracam uwagę, że wówczas atakowani politycy rzadko wytaczali pro­cesy o obrazę, a z kolei dziś tak drastyczne określenia byłyby raczej nie­możliwe, stosuje się metody subtelniejsze.

)est w ogóle pytaniem, czy inwektywy i obelgi można uznać za manipu­lacje, czy raczej należy je rozpatrywać w ramach kultury dyskusji, kultury osobistej. Prawdziwą manipulacją są pewne określenia, na pozór - dla nie-znających danej sprawy, a takich bywa większość - obojętne.

Na przykład stale używane w pewnych kręgach na Zachodzie określe­nie hitlerowskich obozów zagłady jako „polskie obozy zagłady". Albo: „Papież pochodzący z kraju, który wymyślił Auschwitz [Oświęcim]..." (z podpisu pod zdjęciem Jana Pawła II w belgijskim tygodniku „Le Soir lllustre"). Takie (i podobne) sformułowania, proste i łatwe do zapamięta­nia, trafiają do poważnych pism, książek, a nawet podręczników (!) i do­wiedziono, że kształtują świadomość historyczną wielu ludzi, którzy są pewni, iż to Polacy wymyślili i stworzyli obozy zagłady po to, by wymordo­wać swych współobywateli Żydów. Tak oczywiste kłamstwo przypomina inne historyczne kłamstwo: że w ogóle nie było Holocaustu, czyli dokona­nej przez hitlerowców zagłady Żydów europejskich, a komory gazowe w hi­tlerowskich obozach zagłady (istotnie wiele tych obozów Niemcy utworzyli na ziemiach polskich) służyły nie mordowaniu, a ... odwszaniu odzieży.

Oba te kłamstwa są równoznaczne w swej ohydzie, rzecz w tym, że tylko to drugie jest oficjalnie ścigane z mocy prawa i ostro tępione w śro­dowiskach naukowych i politycznych. To pierwsze kłamstwo jest przed­miotem bardzo nieskutecznych protestów środowisk polonijnych w USA i w niektórych tylko mediach w Polsce... Asymetria w ocenie (to samo dotyczy zresztą faszyzmu i jego pozostałości i komunizmu jako ideologii) jest właśnie czystą manipulacją medialną i nie tylko medialną.

Z kolei trudne rozliczenie się Polaków z występującego w Polsce nie­wątpliwie antysemityzmu (choć nie większego, niż we Francji czy np. w Rosji) i próby zadośćuczynienia za zbrodnie - polskie zbrodnie - wobec Żydów-współobywateli (takiej jak np. udział w zbrodni w czasie okupacji niemieckiej w miasteczku Jedwabne)* - bywają podważane i ośmieszane

Instytut Pamięci Narodowej, zajmujący się od chwili swego powstania ustaleniem stanu faktycznego m.in. i w sprawie zbrodni w Jedwabnem orzekł w lipcu 2002 r., że udziat sprawczy w tej zbrodni Polaków byt niewątpliwy (przy nieustalonych do końca rozmiarach inspiracji hitlerowców i również nie ustalonym zachowaniem się większości mieszkańców ledwabnego - czy wspierali oni morderców, czy zachowywali się biernie itd.).

przez niektórych publicystów. Są u nas media lubiące określać same siebie jako „narodowe", „prawdziwie polskie" czy katolickie, które usilnie dzia­łają przeciw narodowemu rozliczeniu z prawdziwych polskich wad i nawet rozbudzają antysemityzm. Poziom ich polemik i zarzutów daje tylko łatwe argumenty przeciwnikom „z drugiego skrzydła asymetrii" i nie przyczynia się do przekonania światlejszej części społeczeństwa o istnieniu w ogóle asymetrii ocen i rzeczywistych kłamstw historycznych.

Dygresja ta wydała mi się potrzebna, choć - jak już wspominałem - nie zajmuję się w tej książce tego typu mediami.

Chciałbym więc jeszcze przypomnieć na koniec bardzo znamienny przy­kład, drastyczny ale mający szerszą wymowę. Oto zastępca naczelnego w tygodniku „NIE" (naczelnym jest wspomniany tu parę razy Jerzy Urban), Piotr Gadzinowski (także poseł z ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycz­nej) tak określa spalenie żywcem kilkuset Żydów w Jedwabnem (w stodole, w której ich zamknięto): „faszerowanie Żydami stodoły na gorą­co". Taki język świadczy nie tylko o stosunku do wyjątkowo ohydnej zbrodni ludobójstwa, ale o kompletnym braku wrażliwości i sprzeniewierzeniu się podstawowym normom etyki dziennikarskiej (i chyba w ogóle ludzkiej). Środowisko polskich dziennikarzy powinno coś takiego stanowczo i soli­darnie potępić. Czynią to tylko nieliczni, zaś szczególnie zasłużona w zwal­czaniu wszelkich przejawów antysemityzmu „Gazeta Wyborcza" zamiesz­cza ... wywiad z P. Gadzinowskim na tematy polityczne*. Oceniam to jako przejaw ogólnego już upadku etyki dziennikarskiej i zresztą klasyczny przy­kład wspomnianej asymetrii w ocenach (bo za takie słowa, jakich użył Ga­dzinowski kogoś z obozu prawicy wykluczono by - i słusznie - z grona osób godnych miana dziennikarza).

Rozumiemy, że problem kłamstw historycznych i antysemityzm w Pol­sce ma bez porównania głębsze i szersze znaczenie. Przywołując tu pewne przykłady w punkcie poświęconym insynuacjom, inwektywom i specyficz­nemu językowi agresji i poniżaniu, chcę jedynie wskazać, jaki ma to wpływ na świadomość społeczną. Chodzi o to, iż same konstrukcje językowe

* „Gazeta Wyborcza" z 8 VII 2002 r. Dziennikarz „Gazety" rozmawia z „publi­cystą" z „NIE" jakby nic się nie stało. Zapewne z takimi słowami, jakimi posłużył się P. Gadzinowski w określeniu ludobójstwa, polemizować nie należy w ogóle, ale też nie wolno przechodzić nad tym do porządku dziennego i rozmawiać z kimś takim, jak z godnym wysłuchania politykiem. Widać wyraźnie z licznego przywoływania w „Gaze­cie" opinii P. Gadzinowskiego, że jego wypowiedź (kto inny byłby ostro napiętnowany za brutalny antysemityzm) została wyjątkowo łatwo wybaczona.

i używane określenia-utrwalacze mogą istotnie naruszać god­ność ludzką i zarazem manipulować wyobrażeniami ludzi o pewnych wy­jątkowo ważnych problemach.

jest też oczywiste, iż funkcje „utrwalaczy" pewnych negatywnych i groź­nych stereotypów równie dobrze jak słowa mogą pełnić obrazy- i manipu-latorzy telewizyjni często to wykorzystują.

|ak powiada publicysta amerykański Daniel Goleman*:

„ Obrazy i dźwięki, jakie docierają do naszej świadomości, nie są neutralnym postrzeganiem, które oceniamy dopiero potem. Docie­rają one do świadomości już z ocenami wartościującymi, przycze­pionymi do nich przez przetwarzające je mechanizmy mózgu".

Pozostaje wciąż sprawą dyskusyjną, czy wszystkie informacje, które docierają do naszych umysłów, obciążone są z góry oceną wartościującą (niektóre dane na to wskazują) - czy raczej chodzi o informacje z dzie­dzin, które nas szczególnie obchodzą, bądź są to informacje „wartościują-co" konstruowane przez nadawców. Większość badających ten problem skłania się do tej drugiej opinii - informacje zostają odpowiednio skonstru­owane! Dziennikarzom i odbiorcom mediów powinna wystarczyć świado­mość faktu, iżjęzyk przekazu, jego struktura słowna bądź wizualna może narzucać pewne osądy z g ó ry i utrwalać pewne opinie.

Z powyższym wiąże się kolejny rodzaj manipulacji, mianowicie -

5. Manipulacja tytułami i „lead'ami"

Wiadomo, iż bardzo wielu ludzi zapamiętuje trwałej jedynie tytuły (treść artykułu wypada szybciej z pamięci, albo też tytuł potrafi ją skutecznie przesłonić) i tzw. Jead'y", (pojęcie z języka angielskiego, używane w żar­gonie dziennikarskim na określenie krótkiego wprowadzenia, wstępu do artykułu czy informacji, drukowanego najczęściej wyróżnioną czcionką).

Również łatwiej niż kolejne przekazy zapamiętuje się zapowiedzi w telewizyjnych dziennikach informacyjnych, pierwsze informacje wstępne, obrazy (niż słowa) itd.

Można zatem w tytule, „lidzie" czy w zapowiedzi zawrzeć treści mylą­ce bądź wręcz fałszywe po to, by utrwalić taką a nie inną ocenę w świado­mości odbiorców. Można obrazem „zasłonić" informację słowną, bądź wypaczyć jej treść czy przesłanie.

* „The New York Times" z 10 VII 2001 r.

Parę przykładów. Po wygraniu wyborów przez Billa Clintona odwiedził prezydenta USA ówczesny premier Izraela, Icchak Rabin. Po powrocie Rabin udzielił wywiadu jednej z największych gazet izraelskich, która dała tekstowi tytuł: „Clinton będzie kontynuował politykę Busha wobec Izra­ela". Dopiero z tekstu można się było dowiedzieć, że nie powiedział tego wcale Clinton, tylko taka była opinia Rabina i że została w dodatku wyrażo­na jako życzenie a nie jako stwierdzenie faktu.

Akurat ten tytuł i tekst stały się przedmiotem badań w samym Izraelu, socjologowie zaś stwierdzili, że 80 % czytelników w Izraelu uznało, iż tytuł wyraża stwierdzenie oczywistego faktu i wiążącej obietnicy (mimo iż wy­raźnie zaprzeczał temu sam tekst artykułu). Tak też większość zapamiętała treść informacji.

Uważany za najbardziej bezstronny z wielkich dzienników w Polsce -„Rzeczpospolita" - też miewa wpadki (choć dużo rzadziej, niż inni). Oto czytamy nadtytuł: „>Samoobrona< przeciw eksmisjom na bruk", potem tytuł: „Lepper przegonił komornika", wreszcie lead: „Andrzej Lepper i Piotr Ikonowicz nie pozwolili warszawskiemu komornikowi eksmitować kobiety z

dzieckiem"*.

W nadtytule, tytule i w lidzie mamy właściwie pełną informację, po której nabieramy szacunku do partii „Samoobrona", jej przywódcy Andrzeja Lep-pera i przewodniczącego kadłubowej partyjki PPS - Piotra Ikonowicza. A w ogóle jesteśmy poruszeni niesprawiedliwością prawa i bezdusznością urzę­dów (wyrzucanie „na bruk" kobiety z dzieckiem!) i zaczynamy podejrzewać, że zarzuty przeciw „Samoobronie" i jej przywódcy są niesłuszne i są zemstą za to, iż ta partia konsekwentnie i czynami broni słabych. Podobnie z PPS i Ikonowiczem, który chce reprezentować „prawdziwą lewicę".

Dopiero po przeczytaniu tekstu krótkiego artykułu dowiadujemy się, iż kobieta, istotnie zresztą sama wychowująca 9-letnią córkę, zajmuje niepraw­nie mieszkanie, będące własnością Polskich Kolei Państwowych i że otrzyma­ła mieszkanie zastępcze, zaś komornik wykonywał nakaz prawa, nie wyrzu-

* „Rzeczpospolita" z 16 X 2001 r. Tym, którzy mogą nie wiedzieć, przypominam, iż „Samoobrona" uważana jest przez elity polityczne za partię radykalnego populizmu i demagogii oraz za „partię wodzowską". „Samoobrona" znana jest właśnie z pogardy dla prawa i nieodpowiedzialności, zaś jej „wódz" Andrzej Lepper wiele razy łamał prawo i parlamentarne obyczaje oraz rzucał fałszywe oskarżenia.

Przy okazji dodam, iż wedle także mojej prywatnej opinii „Rzeczpospolita" wśród wielko­nakładowych pism centralnych zasługuje na najwyższą ocenę za unikanie świadomych mani­pulacji, jest dla mnie bardzo wiarygodna (nie wypływa to z sympatii politycznych!).

cając nikogo „na bruk", a tylko chcąc zmusić kobietę do przeprowadzki. Możemy być w ogóle przeciwni zmuszaniu ludzi do zmiany mieszkań (więk­szość takich spraw w Polsce dotyczy zresztą osób nie płacących czynszu i dewastujących w sposób drastyczny swe mieszkania, bądź zachowaniem naruszających zasady współżycia społecznego i zagrażających współlokato-rom), przeciwni egzekwowaniu w ten sposób prawa - ale akurat ten przypa­dek absolutnie nie nadawał się do obrony takich przekonań, natomiast speł­nił rolę politycznej propagandy, której dziennikarz nie dostrzegł.

Oto jeszcze kilka tytułów (nie podaję już źródła, bo chodzi o pokaza­nie pewnej metody): „Księża pobili policjantów" -z tekstu dopiero wynika, że chodziło... o mecz piłki nożnej pomiędzy drużyną księży i policjantów. Albo: „Księża za kratkami" - wbrew temu, co zapowiada tytuł tekst doty­czy... pracy kapelanów więziennych. Mamy tu, jak sądzę, do czynienia z przypadkowymi wpadkami bez złych zamiarów (a może chodziło po pro­stu o zachęcenie tytułem do przeczytania tekstu), jednak najczęściej meto­da manipulacji tytułami stosowana jest w celach propagandowych.

6. Metoda „przykrycia"

Chodzi o podrzucenie w danym momencie informacji (albo całego te­matu, problemu) tak ciekawej, sensacyjnej bądź szczególnie obchodzącej ludzi, by odwrócić ich uwagę od innego tematu (problemu) i właśnie przy­kryć coś, co zdaniem manipulatorów lepiej usunąć ze sfery zainteresowa­nia. W żargonie dziennikarzy amerykańskich metodę „przykrycia" określa się wyrażeniem „czerwony śledź" (red herring), bo czerwony śledź musi zwrócić uwagę. Czasem „czerwonym śledziem" jest insynuacja, obniżają­ca prestiż niewygodnych osób czy grup. Zwracając gwałtownie uwagę pu­bliczności, insynuacja taka „przykrywa" wielkie nawet zasługi tych osób czy grup, nie pozwala sprawiedliwie ich zasług wyważyć. Wówczas jednak mamy do czynienia z wcześniej opisanym rodzajem manipulacji.

Metodę „czerwonego śledzia" stosują i sami politycy - podrzucając dziennikarzom tematy frapujące, ale zastępcze, i ci dziennikarze, którzy wyciągają „czerwonego śledzia" w celu odwrócenia uwagi od tematów nie­wygodnych.

Odróżnienie „czerwonego śledzia" od zwykłych typowych sensacji, zwłaszcza telewizyjnych, nie jest proste i wymaga dość głębokiej znajomości problematyki politycznej, gospodarczej i społecznej danego kraju. Jest to, jak wiadomo, przywilejem tylko niewielkiej części społeczeństwa. Niektórzy

znawcy polskiego życia politycznego podejrzewają, iż rozdmuchana u nas w latach 2001/2002 sprawa chuligańskich zachowań wspomnianego Andrzeja Leppera, przywódcy „Samoobrony" jest swoistym „czerwonym śledziem", mającym odwrócić uwagę od rzeczywistych przyczyn sukcesów kogoś takie­go i od źródeł jego siły politycznej i ... sporych zasobów finansowych. Co oczywiście nie oznacza, że zachowania A. Leppera nie były chuligańskie, albo że należałoby je przemilczeć. Chodzi o to, że przyczyną tych zachowań nie jest chyba tylko charakter przywódcy „Samoobrony"?

Podobnie miałoby być z długotrwałą aferą medialną wokół wpowadze-nia przez byłego już ministra zdrowia zmian finansowania leków dla ubez­pieczonych (do dziś nie wiadomo, czy leki w istocie staniały, czy też pod­rożały - choć wydaje się wręcz niewiarygodne, iż dociekliwi dziennikarze nie mogą tego ustalić). „Afera lękowa", rozpętana przez ministra zdrowia miałaby być „czerwonym śledziem", odwracającym uwagę opinii publicz­nej od kierunku kolejnych zmian w służbie zdrowia.

Pewne cechy „czerwonośledziowości" - choć z pewnością nie zastoso­wanej świadomie - wykazuje też tzw. afera ze sprzedawaniem „skór" („skórą" określano w niektórych placówkach pogotowia ratunkowego ... zmarłych pacjentów). Chodzi o sprzedaż za spore pieniądze informacji o zmarłych zakładom pogrzebowym, które walczą wszelkimi sposobami o pozyskanie klientów. W chwili, kiedy o tym piszę, nie ustalono, czy prawdziwy jest za­sadniczy zarzut przeciw niektórym zespołom pogotowia - o dobijanie cho­rych (przez nieudzielenie im właściwej pomocy lub nawet przez dokonywa­nie morderstw!) po to, by mieć więcej „skór" do sprzedania.... Wydaje się to wręcz niemożliwe, ale wiemy, że w dzisiejszym świecie możliwe jest wszyst­ko i okaże się pewnie jeszcze wiele rzeczy „niemożliwych"*. Rzecz w tym, że społeczne reakcje, wywołane tą aferą - czyli spadek zaufania w skali kraju do pogotowia, strach przed pogotowiem, nienawiść do lekarzy i pielęgniarzy (czemu oczywiście nie można się dziwić) przesłoniły w swoim czasie opinii publicznej właściwe przyczyny istotnej degrengolady polskiej służby zdrowia i strasznego obniżenia się standardów etosu jej pracowników.

Sprawa oskarżeń wobec pogotowia nie ma jeszcze, jak wspomniałem, finału sądowego i nie chodzi w żadnej mierze o to, że dziennikarze powin­ni ukryć bądź tuszować działania osób czy instytucji. Przeciwnie, w tym wypadku jest to pozytywny przykład dziennikarstwa śledczego, ujawniono

* Jednemu z lekarzy pogotowia w Łodzi postawiono zarzut zabijania chorych, bądź nieudzielania im pomocy, by zmarli - proces trwa. Chcielibyśmy, by był to przypadek wyjątkowy...

wyjątkowo ohydne postępowanie osób, odpowiedzialnych za chorych. Chodzi wszakże i o to, iż nie jest dla publicznego życia dobrze, kiedy sensacyjne zbrodnie nie są osadzane w szerszej dyskusji na temat ich przy­czyn i rzeczywistego zasięgu, a słuszny społeczny gniew podsycany jest i kierowany przeciw całemu środowisku (w tym wypadku służby zdrowia). W tak społecznie znaczących sprawach rzeczowość, nieuogólnianie i brak podsycanej sensacji bardzo by się przydały. Nb. zwróciła na to uwagę Rada Etyki Mediów, nie jestem więc w swej opinii odosobniony.

Jak widać z powyższych przykładów, pojęcie „czerwonego śledzia" jest dwuznaczne i jeszcze raz powtórzę - trudno ustalić, co jest świadomie podrzuconym opinii „czerwonym śledziem", a co jest wywołane po prostu przez ogromną skłonność do rozdmuchiwania sensacji i przyciągania uwa­gi do danego środka przekazu, bądź przez trudność dokonania głębszej analizy danego wydarzenia.

Wszystko zaś razem nie oznacza - powtarzam - że należy coś ukryć przed społeczeństwem - należy tylko dobrze wyważać proporcje. Przewi­dywać konsekwencje w szerszym wymiarze.

7. Metoda autorytetów pozornych

Już wcześniej wspomniałem o niezwykle istotnej roli „przywódców opinii publicznej", to znaczy osób, których opinie mogą z różnych powodów mieć ogromny wpływ na opinie całych społeczności.

Owych „przywódców opinii" nazywa się najczęściej po prostu autoryte­tami - i są to osoby powszechnego zaufania, z których opiniami powinniśmy i chcemy się liczyć. Na pozycję autorytetu moralnego w danym społeczeń­stwie zasłużyli sobie całym swoim życiem i zwłaszcza godnym i odważnym zachowaniem w sytuacjach trudnych. Zrozumiałe, że człowiek z takim auto­rytetem może być albo niezwykle groźny dla jakiejś grupy interesów (bo ją może skutecznie zdemaskować), albo właśnie pożyteczny (bo tak wielki au­torytet jest z nami). Wobec tego bezwzględni politycy i służące im media często są skłonne do niszczenia autorytetów niewygodnych. Na przykład słynna sprawa z preparowaniem zarzutów, deprecjonujących dobre imię wielkiego poety Zbigniewa Herberta (bo jest „zbyt niezłomny" i odważny w swych ocenach rzeczywistości politycznej w Polsce i nigdy nie zhańbił się współpracą z reżymem „komunistycznym" - co było nie do zniesienia dla wielu polskich intelektualistów i pewnych współczesnych grup, gotujących się do współpracy z postkomunistami). Albo przekręcanie opinii wielkiego pisarza, działającego na emigracji Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, niedo­puszczanie do druku jego sprostowań itp. Oba te przypadki są klasyczną

próbą obniżania rangi autorytetu, którego poglądy są wyjątkowo niewygodne i nawet niebezpieczne dla czyichś interesów politycznych. Trudno akurat w takiej pracy bliżej opisać historię zwalczania wspomnianych pisarzy, wymaga to dokumentacji bardzo szerokiej i sporego tła historycznego. Obaj pisarze już nie żyją, nie można więc uzyskać ich bezpośredniego stanowiska, zaś publicyści, którzy dopuścili się wobec nich nieprawości, oczywiście wszyst­kiemu zaprzeczą i całkowicie „wykręcą kota ogonem" - jak czynili to dotąd. Nie mogąc w tym miejscu przedstawić pełnej dokumentacji, chcę tylko zwró­cić uwagę, iż dziwnym zbiegiem okoliczności deprecjonuje się u nas głównie autorytety z kręgów bliskich prawicy, zaś wybacza najchętniej i najczęściej wszelkie słabości tym z kręgów liberalnej lewicy.

jednak z różnych względów niszczenie „niedyzpozycyjnego" autoryte­tu jest bardzo trudne, metodą bez porównania łatwiejszą jest po prostu kreacja autorytetów pozornych i zarazem „słusznych". Dla mediów nie jest to trudne: autorytetem staje się po prostu osoba wylansowana i możliwie często pokazywana (cytowana) w mediach jako autorytet właśnie. Tym bar­dziej, iż społeczeństwo (opinia publiczna) myli „bycie autorytetem moral­nym" z „byciem intelektualistą", a nawet z byciem w ogóle kimś znanym -np. ekspertem, menadżerem, politykiem czy choćby znanym aktorem, pio­senkarzem - idolem młodzieżowym. Zwłaszcza zaś ekspertom (szczegól­nie tym dyspozycyjnym, zawsze gotowym do potwierdzenia jakiejś po­litycznej tezy) nadaje się rangę autorytetu, choć często nie mają zbyt wysokiej rangi w swoich własnych środowiskach zawodowych.

Ekspert może nam jasno wyjaśnić, o co chodzi w danej informacji, jakie są możliwości rozwiązania danego problemu i jakie będą ewentualne skut­ki danego rozwiązania. Ale ekspert nie powinien określać, co jest normą moralną i pełnić właśnie roli autorytetu społecznego. Chyba, iż z innych względów zasłużył na to miano.

Tak, czy inaczej, mamy do czynienia z sytuacją, w której media masowe mają pozycję miarodajnego gremium, decydującego o tym, kto powinien być autorytetem, a kto nie powinien nim być. Podobnie jest z autorytetem warto­ści, instytucji, tradycji. Wszystko można dziś ośmieszyć, podważyć, znisz­czyć - bądź właśnie wylansować.

Metoda nabierania odbiorców „na autorytet" lub na „niezależnego eks­perta" jest niezwykle skuteczna i częsta i bardzo jest trudno pomóc opinii publicznej w rozpoznawaniu autorytetów pozornych i dyspozycyjnych eks­pertów. Dobrą radą może być taka: trzeba dostrzec, kogo dani dziennika­rze przywołują najczęściej (zwłaszcza do telewizji) i kto najczęściej po­twierdza ich propagandowe chwyty.

leszcze ostatni przykład: główny dziennik Telewizji zwanej publiczną podaje straszną informację* o kobiecie, która - będąc bezrobotna i w nędzy - zabija własne dzieci, by oszczędzić im strasznego losu (a bezrobocie i nędza są oczywiście spuścizną po czterech latach rządów prawicowej koali­cji). Wezwany jako ekspert psycholog społeczny powiada, że w warunkach nędzy i bezrobocia takie rzeczy się zdarzają, informacja zostaje uwiarygod­niona, tym bardziej, że wezwany psycholog niemal zawsze komentuje w ta­kich przypadkach wydarzenia, jest więc już postrzegany jako autorytet mo­ralny i naukowy. Na drugi dzień inne (prywatne) telewizje i wiele gazet, docierając do okoliczności tragedii wyjaśniają, iż matka - zabójczyni wła­snych dzieci, była chora psychicznie, a rodzina nie żyła w nędzy, oboje ro­dzice pracowali. Takie rzeczy (niedokładność informacji) w pierwszej wersji się zdarzają, częste jest też wykorzystanie takich informacji do „przyłożenia" przeciwnikom politycznym, często też usłużni eksperci bez sprawdzenia potwierdzają „polityczną" interpretację faktu. Nie w tym rzecz zatem, że tak się w ogóle stało, ale w tym, że ani autorzy przekłamania, ani ich dyspozycyj­ny ekspert nie sprostowali fałszu, który został przecież wykorzy­stany politycznie i przetrwał w pamięci wielu ludzi jako prawda.

8. Lansowanie amnezji historycznej

Manipulacją o niezwykle szerokim i głębokim zasięgu jest wykorzysty­wanie historii w propagandzie politycznej - jedna z najstarszych metod osiągania celów politycznych. W systemie sowieckim osiągnięto doskona­łość w fałszowaniu historii, przy tym nie wahano się nader często zmieniać również treści samych kłamstw - wobec uznania np. za wroga kolejnego działacza partii (wówczas jego spreparowane bohaterskie wyczyny zmie­niały się w spreparowane zbrodnie i zdrady). Przykładem mogą być kolejne wydania Krótkiego kursu historii WKP(b) bądź kolejne wydania encyklope­dii radzieckich czy po prostu podręczników historii. Być może kolejne wersje Krótkiego kursu... mogłyby służyć uczniom i studentom do poznawania, jak można fałszować historię.

W krajach byłego bloku sowieckiego po odzyskaniu suwerenności i wy­zwolenia się z pęt ideologii monopartyjnej dość szybko opracowano nowe podręczniki i próbowano pozbyć się kłamstw na temat historii najnowszej. Pojawiło się natomiast nowe zagrożenie, jest to zagrożenie powszechną amnezją na temat niedawno minionych czasów i narzucaną zmianą ocen różnych wyda­rzeń historycznych, działań instytucji i osób. Zmiany w ocenach wydarzeń hi-

*Wdn. 9 VIII 2001 r.

storycznych nie są niczym zaskakującym, zwykle następne pokolenia mają inne spojrzenie na miniony czas. W tym przypadku chodziło jednak o przygotowa­nie gruntu do przyjęcia pewnych koncepcji politycznych.

W Polsce silne ośrodki opiniotwórcze zamierzały przede wszystkim roz­myć jakąkolwiek odpowiedzialność za zło, uczynione przez świadomych przed­stawicieli ideologii komunistycznej, „przedstawić" oceny przełomowych wyda­rzeń w najnowszej historii Polski i przygotować grunt do takiej interpretacji historii, która pozwoli na sojusz pozostałości po PZPR z byłą lewicowo-laicką opozycją z końcowych lat PRL. W tym celu trzeba było dokonać przewarto­ściowania ocen: usprawiedliwić postawy i rozmyć winy funkcjonariuszy mono­partii i ich „zbrojnych ramion" w postaci rozgałęzionych służb jawnej i tajnej policji politycznej. Wmówić społeczeństwu, iż „każdy był współwinny" niepra­wości systemu, a nadto przecież lata niesuwerennej Polski przyniosły- obok błędów i właśnie nieprawości - ogólny wzrost poczucia bezpieczeństwa spo­łecznego i rozwój kraju (spowolniony, ale istotny). Z drugiej zaś strony depre­cjonuje się lub całkiem zaciera istnienie zasadniczych różnic politycznych w ówczesnej opozycji - i tylko nurtom usiłującym „zreformować" socjalizm, w każdym razie lewicowym, przyznaje się zasadniczą, jeśli nie jedyną rolę w odzyskaniu suwerenności i przeprowadzeniu „bezkrwawej rewolucji".

Szczególnie zaś należało wmówić społeczeństwu, iż największym zagro­żeniem demokracji, sprawiedliwości, ba - chrześcijańskiej tolerancji i pokory-jest każda próba przeprowadzenia jakiejkolwiek dekomunizacji czy lustracji.

Zostały zakłamane pewne wydarzenia najbardziej znaczące dla naj­nowszej historii Polski - jak np. korzenie, sens i rzeczywiste cele obrad tzw. Okrągłego Stołu*.

Na ten temat mogę wydać własną opinię, bo byłem formalnym uczest­nikiem jednego z podzespołów obrad, mianowicie tzw. podstołu do spraw mediów. Nie mogąc przedstawiać tu argumentów (uczyniłem to gdzie in­dziej), stwierdzam tylko, iż mam podstawy do oceny „Okrągłego Stołu" zupełnie innej niż przedstawia to się dziś oficjalnie w mediach opiniotwór­czych. Nie żądam, by uznano moją wersję za „jedynie słuszną", tylko by nie była ona po prostu przemilczana.

Zrozumiałe, że problemy ocen historycznych (a nawet spory na temat faktów) były i są przedmiotem analiz historyków i bardzo ostrych dyskusji. Nie próbuję tu omówić różnych stanowisk, ani tym bardziej rozstrzygać sporów, choć nie widzę powodu, by ukrywać swoje stanowisko. Natomiast

* W 1989 r. przedstawiciele ówczesnej opozycji zawarli wiążącą umowę z przedsta­wicielami władzy reżymowej. Obrady toczyły się przy Okrągłym Stole.

w istocie nie chodzi przecież teraz i tutaj o rozstrzyganie sporów o histo­rię. Chodzi natomiast o zastanowienie się nad faktami, nie ulegającymi dziś wątpliwości, bo potwierdzonymi badaniami. Otóż bardzo duża część spo­łeczeństwa polskiego (zwłaszcza ogromna część młodzieży) albo nie ma pojęcia w ogóle o najnowszej historii swego kraju, albo też kieruje się wyłącznie tymi politycznymi ocenami, które może znaleźć w naj­bardziej rozpowszechnionych środkach przekazu. Wszelkie „niesłuszne oceny", a więc inne, niż te, które lansują grupy opiniotwórcze postkomuni­stów bądź laickiej lewicy (albo kręgi „katolików postępowych", czyli akcep­towanych przez lewicę) są piętnowane jako wyraz „nienawiści", „obskuran­tyzmu", nietolerancji i zamykania się w „ciemnogrodzie".

Dla porządku powtórzę raz jeszcze rzecz oczywistą; istnieją w Polsce, podobnie jak w innych krajach, również próby „obskuranckiego" traktowa­nia historii i eliminowania faktów niewygodnych dla kręgów prawicowo-narodowych - ale jest to jedynie druga strona medalu, której zresztą wpływ na społeczeństwo nie jest aż tak duży, jak to przedstawiają przeciwnicy. Nie mniej, jest to równie godne potępienia i też bywa to często i głośno potępiane.

Związek asymetrii w ocenach historycznych i amnezji historycznej z ma­nipulacją polityczną nie ulega wątpliwości. Asymetria owa propagowana jest niemal w każdej kwestii i doprowadziła do podziału nieprawości i zbrodni na te, które mają rodowód faszystowski, hitlerowski czy w ogóle skrajnie „pra-wicowo-narodowy" (tzw. czarny) - i które, zresztą słusznie - nie mogą być usprawiedliwiane, akceptowane czy zapomniane. Oraz na te z rodowodem tzw. czerwonym, czyli zbrodnie systemów komunistycznych, sowieckich czy wywodzących się ze skrajnej lewicy. Te można naturalnie usprawiedliwić, wybaczać i zapominać, a nawet jest to „dla dobra przyszłości" wskazane.

Tak czy inaczej, historia jest ważnym elementem gry politycznej, ta gra zaś odbywa się przede wszystkim na łamach pism opiniotwórczych i na ekranach telewizji zwanej publiczną. Narzucanie ludziom własnej, „słusz­nej" koncepcji przeszłości ma służyć narzuceniu im własnej, „słusznej" koncepcji przyszłości.

Być może, tak bywa wszędzie i zawsze, niektóre jednak media u nas posługują się w tym zasadniczym sporze półprawdami, kłamstwem histo­rycznym, oceną propagandową (stricte polityczną) - to jest właśnie owa manipulacja, na którą usilnie zwracam uwagę. Przejawia się to w książkach, publikacjach, filmach i wprost w odpowiednim ustawianiu informacji co­dziennych.

Oto jeden z tysięcy drobnych przykładów „politycznego informowa­nia". Kiedy po raz pierwszy od wojny USA z Wietnamem Północnym ame­rykański prezydent - Bili Clinton - odwiedził Wietnam, prezenterka TVP na tle obrazów z tej wizyty komentuje: „Amerykanie wysłali przeciw party­zantom, walczącym z reżymem południowo-wietnamskim swe wojsko" -i dalej: „Clinton nie przeprosił jednak za wojnę".

Zakłamanie historii w tym krótkim komentarzu jest wyraźne. Nikt prze­cież nie pamięta, że sojusznik USA, demokratyczny (przynajmniej w po­równaniu z Wietnamem Północnym) Wietnam Południowy został pierwszy zaatakowany przez armię północnowietnamską i USA były wręcz zobowią­zane do pomocy sojusznikowi. Można toczyć spór o to, czy Ameryka po­winna zostawić bez pomocy sojusznicze państwo i wydać je na łup agresji komunistów z północy. Trzeba uznać, że koszty tej wojny były za wysokie, a w wojnie doszło do zbrodni ludobójstwa (z obu stron) - ale nie można podawać zakłamanej wersji historii. Również wcale nie jest oczywiste, czy to Clinton miał przeprosić za tę wojnę, czy agresorzy?

Niezależnie od lansowania konkretnych fałszów historycznych, ukryci de­prawatorzy starają się w szerszym zakresie narzucić tezę o nieistnieniu w histo­rii prawdy i fałszu (nie w sferze faktów wprawdzie, choć i te można fałszować, jak się da). Chodzi o to - powiadają nam, że nie wolno patrzeć na historię z punktu widzenia sprawiedliwości, prawdy i moralności, bo wszystko zależy od postawy oceniającego i jego poglądów. Myślę, że na miejscu będzie przyto­czenie słów wielkiego amerykańskiego poety Walta Whitmana*. )ego zdaniem, właśnie sprawdzianem demokracji jest to, czy zdoła ona stworzyć „panteon bohaterów, postaci, dokonań, cierpienia, pomyślności i złego losu, chwały lub niesławy wspólnych dla wszystkich, typowych dla wszystkich".

W naszej młodej polskiej demokracji doprowadzono do rozbicia tego wspólnego panteonu. Nie wiem, czy jest to sytuacja odwracalna.

Do innego rodzaju manipulacji należy w tej typologii -

9. Operowanie lękiem, agresją i seksem.

Dowodziłem już wcześniej, że uzyskiwanie wysokiej oglądalności (słu-chalności, czytelnictwa) związane jest z nasyceniem przekazów scenami drastycznymi, wywołującymi lęk, wiązanymi z seksem i agresją.

Istnienia owego nasycenia nie ma chyba potrzeby wspierać wybranymi przykładami - jest ono po prostu udowodnionym przez badania faktem.

* Walt Whitman żył w latach 181 9-1892. )ego głównym dziełem jest zbiór poezji pt. Źdźbła trawy.

Natomiast pytaniem pozostaje: jaki rzeczywiście wpływ ma tak duża liczba scen drastycznych na telewidzów, zwłaszcza młodych? Od dawna dowie­dziono, że istnieje współzależność pomiędzy nasyceniem programów tv scenami przemocy i agresji, z rzeczywistą skłonnością do przemocy i agre­sji w życiu, jednak pozostawało sprawą dyskusyjną, czy to właśnie obec­ność owych scen w telewizji wywołuje u oglądających takie skłonności, czy raczej wielu ludzi ma takie skłonności wrodzone i dlatego lubią oglądać sceny przemocy na ekranach. W 2002 r. ów dylemat został - jak się zdaje - rozstrzygnięty. Zespół badaczy (Instytut Psychiatryczny Stanu Nowy Jork i Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku - zespołem kierował Jeffrey John­son) na podstawie ściśle naukowych badań*, prowadzonych przez 25 lat, ustalił, iż istnieje bardzo poważny, demoralizujący wpływ scen drastycznych na zachowania się dzieci i młodzieży - niezależnie od ich środowiska, wy­chowania, poziomu życia, stanu rodziny itd. W dodatku ustalono, że ogląda­nie brutalnych programów działa jak... bomba zegarowa. W tym sensie, iż np. 14-Iatek, oglądający częściej takie programy w sposób statystycznie zna­czący zwiększa swoją szansę na to, że wejdzie w konflikt z prawem w wieku lat 20. O ile spośród 14-latków, oglądających tv tylko 1 godzinę dziennie ok. 6% wykaże agresję i zachowania aspołeczne w wieku ok. 20 lat, o tyle spośród oglądających programy do 3 godz. dziennie w konflikt z prawem wejdzie 22,5 %, a ponad 3 godziny-aż 30 %. Są to dane już niepodważal­ne, a wspierają je inne, dotyczące różnych grup wieku.

W świetle najnowszych badań naukowych wsparcie zyskała koncepcja amerykańskiego socjologa Alberta Bandury z lat 70-ych**. Wedle jego teorii społecznego uczenia się agresji - zachowania agresywne są wyuczonym, czyli nabytym sposobem zachowań. Owo wyuczenie dokonuje się przez ob­serwację i naśladowanie (w przypadku „uczenia przez telewizję" - przez obserwację i naśladowanie tego, co obserwujemy na ekranach telewizorów).

Mamy do czynienia ze wskazywaniem różnych przejawów agresji (mo­delowanie agresji) i zarazem z podnoszeniem ogólnego poziomu zachowań aspołecznych (wzmacnianie agresji).

* Podaję przy okazji jedno wyliczenie, dotyczące Polski i nie mające zresztą charakteru badania naukowego. W „Raporcie o telewizji", przygotowanym w listopadzie 2000 r. przez dziennika „Rzeczpospolita" znalazło się m.in. wyliczenie scen przemocy z ekranów TVP -I. TVP - 2 (dwa główne kanały telewizji, zwanej publiczną) i TVN oraz „Polsatu" (dwie główne telewizje prywatne). Otóż w ciągu jednego tygodnia było ich 3 160, scena zawiera­jąca przemoc przypadała 5 razy na godzinę, na ekranach zginęło w tym czasie 400 osób. W takim samym wyliczeniu rok wcześniej (I 999) scen przemocy było o 800 mniej.

"Albert Bandura, SocialLearning TheoryofAggression, |ournal ofCommunication, vol. 28 nr 3, 1978.

Media z ich obecnym nasileniem agresji w różnych formach przede wszystkim przyzwyczajają młodych ludzi do agresji i niszczą zarazem ich wrażliwość na cierpienie innych (ludzi i zwierząt).

Problem relacji pomiędzy agresją w mediach i w życiu ma oczywiście o wiele szersze znaczenie, wykraczające poza sprawę manipulacji. Z mani­pulacją mamy do czynienia wówczas, kiedy właściciele (szefowie) mediów świadomie w celach zysku omijają wszelkie przepisy i zalecenia psycholo­gów, głosząc, że ich celem jest wyłącznie dawanie ludziom tego, czego chcą.

Nie chcę tu wkraczać w dyskusję, czy zalecenia psychologów i innych osób, dostrzegających wzrost poziomu agresji w życiu społecznym, są trafne. Ani w inną dyskusję, czy wolni ludzie mają prawo wyboru dla siebie i swo­ich dzieci takich a nie innych programów. Chodzi o rzeczywisty (choć do końca nie wiadomo jaki) związek agresji na ekranie z agresją w życiu.

Oczywiste, że sceny przemocy i agresji wzbudzają lęk niejako z samej natury takich przekazów, wzmacniając ich różne oddziaływanie. Teraz chciał­bym zwrócić uwagę na nieco inne „zastosowanie" lęku - właśnie w propa­gandzie politycznej. Taką manipulacją jest przekazywanie w sposób prze­sadny i bardzo wyeksponowany informacji o zagrożeniach, powstałych w wyniku działań innych podmiotów, przeciwników politycznych lub instytu­cji, które chce się wyeliminować.

Na przykład doskonałą metodą jest eksponowanie zagrożeń wynikłych z reform, które ocenia się wyłącznie krytycznie (bo przeprowadzili te refor­my przedstawiciele innej opcji, kiedy byli u władzy). Najczęściej rozbudza się lęki społeczne wobec zagrożeń rzeczywistych, ale mających o wiele głębsze przyczyny i dalej w czasie sięgające korzenie - natomiast lęk ma zostać „prze­rzucony" na politycznego przeciwnika, utożsamiony z nim wyłącznie.

Tak np. na ogól rządzący dziś w Polsce politycy przedstawiają bezrobo­cie, wzrost przestępczości, brak bezpieczeństwa i bardzo wiele innych, wiel­kich problemów. Taką koncepcję informacji krajowej stosuje m.in. TYP.

Opisane wyżej różne oddziaływania mediów wiążą się ogólnie ze wzmac­nianiem ludzkich emocji, choć oczywiście lęk, agresja czy pobudzanie sek­sualne mają dużo bardziej złożone podłoże psychiczne i biologiczne.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na inne sprawy, związane z manipu­lacją emocjami.

Na emocje można działać obrazem, dźwiękiem i językiem przekazu. Ponieważ ludzie słabiej zwykle kontrolują swe emocje, łatwo uzyskać przez wywołanie pozytywnych a zwłaszcza negatywnych emocji pożądaną ocenę danego wydarzenia lub danej osoby.

Ustalono, iż ludzie trwałej i łatwiej zapamiętują emocje (zwykle pamię­tamy te wydarzenia z naszego życia, zwłaszcza z dzieciństwa, a także te melodie czy dźwięki, albo te obrazy, które wiązały się z jakimiś ostrymi emocjami: strachem, wstrząsem psychicznym, poczuciem wielkiego szczę­ścia lub niezwykłą przyjemnością itp.).

Również telewidzowie pamiętają emocje związane z daną sytuacją czy osobą w programie, natomiast nie pamiętają, lub pamiętają dużo słabiej, jaki był właściwy sens programu, a zwłaszcza co powiedział dany uczestnik audycji lub dziennikarz prowadzący czy komentujący obraz. Oznacza to w praktyce, iż niezależnie od tego, czy polityk mówił mądrze czy głupio, czy kłamał, czy mówił prawdę, pamiętamy go przez pryzmat emocji (a więc oceniamy wedle tego, czy wzbudził naszą sympatię czy antypatię. Z punktu widzenia technik perswazyjnych jest to bardzo ważne - i fakt ten właśnie bywa często wykorzystywany).

Przy okazji warto zapamiętać i taką zasadę: w telewizji zwłaszcza for­ma przeważa nad t reś c i ą, emocje dominują nad intelektem. Dlatego - powtarzam - forma prezentacji czegokolwiek i kogokolwiek ma wielkie znaczenie: „JAK" bywa ważniejsza niż „CO", a wiadomo, że jako­ścią obrazu i nawet zachowaniem osoby występującej w telewizji stosunko­wo łatwo jest manipulować.

10. Symulacja obiektywizmu i neutralności

Neutralność i obiektywizm są jak wiadomo jednym z głównych przyka­zań etyki dziennikarskiej. Chodzi po pierwsze o to, by absolutnie nikogo nie urazić, co prowadzi zresztą do znanego wynaturzenia w postaci [przed­stawionej później, tzw. poprawności {correctnesś}], zarówno poli­tycznej, jak i wszelkiej innej. Efektem tego jest niemożliwość żadnej oceny czegokolwiek, niemożliwość obrony jakichkolwiek wartości (bo inni mogą ich nie uznawać) i traktowanie wszystkiego na równi.

Po drugie, owa skądinąd szlachetna i słuszna tendencja udzielania głosu na równych prawach wszystkim stronom konfliktu odsuwa przecież jednak na bok pytania o prawdę. Ważne jest tylko, żeby neutralnie informować, choć bardzo często, zwłaszcza w wypadku istotnych kontrowersji politycz­nych, racje wszystkich stron nie mogą być jednocześnie prawdzi-

140

we. A nawet w dzisiejszych czasach jest możliwe, żewszystkie na raz strony kłamią lub mylą się. Ale dziennikarz, w ogóle środek przekazu, zwłaszcza telewizja, musi czy powinna (zgodnie z zasadą profesjonalizmu), przestawiać wszystkie opinie tak, jakby miały jednakową wagę. Jest to przecież jeden z fundamentów demokratycznej dyskusji!

Byłbym ostatnim, który chciałby zniszczyć ten fundament. Proponuję tylko zwrócić uwagę na autentyczny dylemat, być może najtrudniejszy ze wszystkich dylematów telewizji. Otóż owa „ostateczna neutralność", pole­gająca na przyznawaniu w szystki m jednakowych możliwo-ś c i (wszystkim, którzy uczestniczą w przekazach TV, więc tak naprawdę wcale nie wszystkim!) prowadzi do tego, iż nikt nie jest w stanie, a nawet nie może w ogóle wskazać demagogii, fałszu, półprawd, zniekształceń rze­czywistości. To z kolei prowadzi do wniosku, że prawdy nie ma, a zasady nawet sprzeczne, są równorzędne. Mają taką samą wartość moralną i me­rytoryczną.

Każdy ma własne wartości, które mogą być odwrotne u innych - i taki stan rzeczy odbieramy już jako normalny.

Nieźle wyrażają to słowa współczesnego proroka postmodernizmu (po-nowoczesności?) filozofa Richarda Rorty'ego:

„ Coraz trudniej znaleźć pedantycznego nudziarza, który wierzy *'• jeszcze w tak przestarzałe pojęcia, jak rzeczywistość czy prawda".obiektywizm i neutralność - jako przejaw staranności o rzetelność i zgodność z podstawowymi zasadami etyki dziennikarskiej - są jak najbar­dziej pożądane i powinny być cenione, bo świadczą o wiarygodności dzien­nikarza i przekazu. W tym miejscu zwracam tylko uwagę, iż symulacja obiek- ; tywizmu i neutralności, którą można osiągnąć różnymi zabiegami tech­nicznymi, jest niezwykle trudna do wykrycia. Manipulacja taka polega przede j wszystkim na spełnieniu pewnych, formalnych wymagań obiektywizmu (np. zapraszanie do dyskusji obrońców i przeciwników danego rozwiązania w równej liczbie, dawanie im do wypowiedzi tyle samo czasu itd.), przy nie­zachowaniu obiektywizmu w głębszych znaczeniach przekazu (np. dysku­tanci różnią się przynależnością do partii, ale ideowo ich poglądy są tożsa­me, o czym odbiorca nie wie. Bądź do wygłaszania osądów moralnych zaprasza się osoby, które same powinny podlegać negatywnemu osądowi moralnemu, a przynajmniej nie powinny mieć prawa do pouczania innych. Również sposób pytania może być tylko pozornie obiektywny - itd.).

Nawet sam fakt, iż osoba, starająca się nie kłamać i mówiąca rzeczy ważne i mądre ma tyle samo czasu do wypowiedzi, co osoba ewidentnie Aa

kłamiąca, demagogiczna lub po prostu mówiąca brednie - myli odbiorców (nie wszystkich, ale zbyt wielu!). Dlatego tak ważną rolę odgrywa prowa­dzący dziennikarz i tak wiele zależy od jego wiedzy i sumienia.

I I. Mieszanie postulatów politycznych z obiektywizacją rzeczywistości

Nie chodzi tu tylko o ulubioną metodę niektórych dziennikarzy i poli­tyków, by utrudniać odbiorcom rozróżnienie pomiędzy faktem a in­terpretacją f a k t u, nie oddzielać informacji od komentarza itd. Jest to sprzeczne z etyką i należy do raczej „grubych" (mało subtelnych) mani­pulacji. Bardziej subtelne (jeśli na miejscu jest w ogóle mówienie o subtel­ności w przypadku okłamywania ludzi) jest przedstawianie po­stulatów politycznych w takiej postaci, jakby były one wynikiem obserwacji rzeczywistości, obiek­tywną jej syntezą, a najlepiej wynikiem badań na­uk o wy c h. W byłym reżymie PRL był to stały zabieg propagandowy, wspie­rany także żądaniem „opinii publicznej" (której w ogóle w PRL przecież nie uznawano, a tylko w razie potrzeby wspierania władzy czy potępiania sprze­ciwu wobec jej zachowań odpowiednio preparowano - np. słynne wypowie­dzi robotników przeciw „wichrzycielom" i „chuliganom" po stłumieniu bun­tów robotniczych w 1976 r., albo przeciw „syjonistom" z 1968 r.).

Postulat polityczny bywa najczęściej propozycją rozwiązania jakiegoś problemu i może być propozycją rozsądną albo nie, możliwą do spełnienia albo nie, o skutkach bardziej lub mniej przewidywalnych i zawsze jest wy­razem ogólniejszejjdeologii i polityki grupy, która postulat wysuwa. Jeśli więc dziennikarz mówi nam, że dany postulat, propozycja jest rozwiąza­niem, które dana opcja polityczna uważa za najlepsze z takich to a takich względów, a który może rodzić skutki i dobre i złe (takie to a takie) i który wymaga pewnych zachowań, postaw itd. - mamy do czynienia z informacją rzetelną i dziennikarzem uczciwym. Jeśli się natomiast sugeruje, iż dana propozycja jest najlepsza i jedyna, że takie rozwiązanie rodzi wyłącznie pozytywne następstwa i nie wymaga od nas żadnych poświęceń, a w dodat­ku jest wspierane przez wszystkich ekspertów - musimy być nieufni, mo­żemy mieć do czynienia z dziennikarzami dyspozycyjnymi.

12. Technika schlebiania

Manipulacja bardzo prosta, wykorzystująca ludzką skłonność do próż­ności. Polega na subtelnym (lub mniej subtelnym ...) sugerowaniu, że np.

„każdy rozsądny musi uznać, że" - i tu wymienia się postulat polityczny lub opinię polityczną własnej grupy.

Technika schlebiania odbiorcom danego przekazu bywa w literaturze przedmiotu nazywana ingracjacją. Polega na zaskarbianiu sobie łask u od­biorców przekazu. Chodzi o „przymilanie się" i dzięki temu wywoływanie do „swoich" polityków i ich decyzji uczuć pozytywnych. Inną formą ingra-cjacji jest schlebianie samym politykom (naturalnie „swoim") i ich koncep­cjom przez zwiększanie atrakcyjności ich prezentacji.

Techniki schlebiania są najczęściej stosowane w czasie kampanii wybor­czych, kiedy to „kupuje się" ludzi różnymi obietnicami czy schlebianiem wła­śnie. W żargonie dziennikarskim (i nie tylko- bo to wyrażenie już zadomowio­ne w języku polskim) nazywa się to „wazeliniarstwem" lub wprost „wazeliną".

Jak widać, rodzajów manipulacji, czyli medialnych sposobów fałszowa­nia rzeczywistości jest sporo, można wymienić ich o wiele jeszcze więcej i zastosować inne podziały. Najczęstsze i najprostsze są jednak manipula­cje związane z samą informacją (z jej przekazem, czyli po prostu z infor­mowaniem ludzi przez media). Wymienię najważniejsze z nich:

1. Operowanie informacją nieprawdziwą (czyli po prostu kłamstwo),

2. Zatajanie informacji prawdziwej (czyli zatajanie prawdy),

3. Operowanie informacjami mniej ważnymi z pominięciem najważniejszych,

4. Przedstawienie informacji bardzo ważnych jako mało ważnych lub wręcz nieważnych i odwrotnie,

5. Operowanie informacją tak przygotowaną, by była wieloznaczna i niejasna. Bywa to też nazywane fabularyzacją, co oznacza „rozmywanie informa­cji" przez dorabianie różnych atrakcyjnych ale ubocznych wątków, od­wracających uwagę od istoty rzeczy. Z rzeczowej informacji czyni się „fabułkę", czyli historyjkę 'do czytania, słuchania i oglądania", ale nie do przemyślenia,

6. Operowanie informacją w nadmiarze (chaos informacyjny wywołuje dez­informację),

7. Opóźnianie, blokowanie informacji,

8. Fragmentacja (albo fragmentaryzacja - terminy nie są precyzyjne ani ostatecznie ustalone). Jest to podawanie informacji „w kawałkach" (we fragmentach), czyli niepełnej; odrzuca się często wątki bardzo istotne dla zrozumienia całości. Informację odrywa się na przykład od jej kon­tekstu politycznego, społecznego, etycznego, co czyni ją faktem oder­wanym od rzeczywistości.

wygodnym przemilczaniu

Jesienią 2002 r. ukazał się raport o korupcji, przygotowany przez Insty­tut Otwartego Społeczeństwa (instytucja działająca we wspólnych struktu­rach Unii Europejskiej). W raporcie postawiono bardzo ostre zarzuty m.in. polskim mediom publicznym, zwłaszcza TVP. Stwierdzono, że Telewizja Polska jest dyspozycyjna wobec polityków i nie pełni roli kontrolera władz, nie ujawnia w sposób prawidłowy korupcji. O raporcie tym poinformowały media komercyjne. TVP nie poinformowała w ogóle o niekorzystnych dla siebie wnioskach raportu, mimo iż tego dnia główne wydane dziennika TVP - „ Wiadomości" zajęły się właśnie problemem korupcji (towarzyszącej egza­minom na prawo jazdy).

Natomiast w odpowiedzi na informację TVN (telewizji komercyjnej) o wnioskach raportu IOS, rzecznik TVP stwierdził tylko, iż „jeśli chodzi o telewizję publiczną [raportj zawiera nieprawdziwe fakty, co podważa jego wiarygodność'. Rzecznik nie poinformował w ogóle, jakie są te niepraw­dziwe fakty, ani dlaczego Instytut Otwartego Społeczeństwa nagle stał się instytucją niewiarygodną, ani też dlaczego TVP w ogóle nie podała wcze­śniej żadnych informacji o istnieniu takiego raportu.

*

„Me można teraz wierzyć niczemu, o czym przeczyta się w gazecie. Nawet prawda staje się podejrzana, gdy zostanie umieszczona w tym brud­nym naczyniu".

Opinia z... pierwszych lat XIX wieku. Słowa te zapisał ówczesny prezy­dent USA, Thomas Jefferson, główny obrońca wolności słowa. Możemy się pocieszycie teraz, na początku XXI wieku, można jednak wierzyć wielu medialnym informacjom, byle była to wiara rozsądna i krytyczna. Ale też nadal nie wolno wierzyć wszystkiemu...

Z kroniki kłamstwa historycznego

♦ „Polacy, z pomocą swych zaprzyjaźnionych sąsiadów Niemców, wymordowali w latach 40. swych handlarzy, Żydów".

Lesley Stahl,

Gwiazda amerykańskiej telewizji CBS w książce Reporting Live wydanej w USA w 1 999 r.

♦ W internetowej witrynie Centrum Szymona Wiesenthala (instytucja niezwykle zasłużona w tropieniu i ujawnianiu zbrodni nazistowskich wobec Żydów) znajduje się zwrot: „polskie obozy śmierci". Tak określa sie

nizowane przez Niemców obozy zagłady na terenie okupowanej części Polski. Zwrot ten bywa powszechnie używany przez media w Stanach Zjed­noczonych, a występuje nawet w niektórych podręcznikach szkolnych. Trud­no się dziwić, iż wielu Amerykanów uważa, iż to Polacy organizowali obo­zy zagłady (co sugeruje przymiotnik „polskie"), a nie, że po prostu część z nich znajdowała się w Polsce. Protesty Polonii Amerykańskiej (a także różnych polskich instytucji w kraju i zagranicą) - nie odnoszą skutków.

Ostatnio, w 2002 r., protestował również Instytut Pamięci Narodowej. Prezes Instytutu, prof. Leon Kieres w piśmie do Centrum Wiesenthala uznał sformułowanie „polskie obozy śmierci" za „rażąco niezgodne z prawdą historyczną" (wg komunikatu PAP).

Rozmywanie prawdy historycznej

W 50. rocznicę wyjątkowo zasłużonego dla Polski opozycyjnego wo­bec rządów PZPR pisma emigracyjnego „Kultura" dziennik TVP „Panora­ma" poprosił o opinię na temat paryskiej „Kultury" byłego działacza PZPR i byłego ministra kultury w PRL, Józefa Tejchmę. Ten zaś bez śladu zaże­nowania przyznał, iż była to jego ulubiona lektura i stale czytywał to pismo.

). Tejchma uważany był za „partyjnego liberała" i jako minister kultury wypada na tle innych ministrów kultury pozytywnie. Nie mniej był wysokim funkcjonariuszem władz PRL (m.in. nawet wicepremierem i członkiem Biura Politycznego KC PZPR). Doskonale wiedział, że za czytanie i przechowywa­nie paryskiej „Kultury" groziło więzienie, a wielu opozycjonistów poddano represjom za rozpowszechnianie tego pisma.). Tejchma otrzymywał „Kultu­rę" spośród egzemplarzy skonfiskowanych przez SB, ale mniejsza o źródło. Chodzi o to, że odpytywanie akurat PRL-owskiego dostojnika o „Kulturę" jest wysoce niestosowne i świadczy o całkowitym braku historycznej orienta­cji albo przeciwnie: właśniemiła rozmowa z). Tejchma miałaby w założeniu tworzyć wrażenie, że prześladowania za czytanie „Kultur/' były w ogóle niegroźne, albo wręcz wcale ich nie było. Sama zaś „Kultura" nie mogła być aż tak ważkim orężem walki przeciw zakłamaniu i zniewoleniu.

Niezależnie od rzeczywistych intencji osób, które w TVP w ten sposób uczciły „Kulturę", celem było „rozmycie" pewnej historycznej prawdy. Pozostaje też kwestia zwykłej kultury...

Sam ten „przypadek medialny" jest drobiazgiem, niewielu go zauważy, niewielu to w ogóle obejdzie. Problem polega na tym, że jest to tylko drobna ilustracja pewnej metody, która - też niezauważalnie - staje się (w mediach publicznych przede wszystkim) formą edukacji historycznej, formą przypominania przyszłości.

Kto kontroluje...

„Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość".

George Orwell, hasło ze słynnej powieści „Rok 1984"

„ Ci, którzy nie pamiętają i nie chcą pamiętać o przeszłości, są skazani na jej powtarzanie".

Gustaw Herling-Grudziński

Sensacje...

„Świat jest najbardziej sensacyjnym miejscem, a jego sensacje muszą być sensacyjnie sprzedawane".

|ohn Pulitzer

Dziennikarz, współtwórca w USA tzw. prasy bulwarowej

- jednocześnie dżentelmen starej daty, fundator słynnej nagrody,

przyznawanej dziennikarzom i pisarzom w USA od 1917 r.

Byłoby wyjątkowo ciekawe, gdyby |ohn Pulitzer, zmarły w 1911 r.,

mógł nam dziś powiedzieć czy istnieją i jakie są - granice sensacji.

Dylemat reklamy

3 1 stycznia 2003 r. w „Rzeczpospolite/"' ukazała się kolumnowa rekla­ma, będąca w istocie artykułem. Opatrzono ją nadtytułem: „Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi przedstawia swoje stanowisko w ważnej debacie narodowe/"' i tytułem: „Przystąpienie do Unii Europejskiej: deska ratunku czy pocałunek śmierci dla chrześcijańskiej Polski?"

Zacznę od sprawy ogólniejszej, odkładając na razie sprawę tej kon­kretnej reklamy. Jak pamiętamy, w czerwcu 2003 r. odbyło się referendum narodowe w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej - jego wynik przesądził zwycięstwo zwolenników tego przystąpienia. Przedtem w me­diach odbywała się dyskusja na ten temat... właśnie, czy była to naprawdę dyskusja? O wiele rzadziej można było poznać argumentację przeciwników Unii, a jeśli już, to raczej z tekstów prześmiewców (skądinąd sporo argu­mentów owych przeciwników nie nadawało się do poważnej dyskusji, a niektóre ich argumenty czyniły w ogóle wrażenie wymyślonych specjalnie po to, by ośmieszyć niechęć do Unii, czyli podważać własne tezy. Czasem teksty przeciwników Unii czyniły wrażenie, jakby były wręcz spowodowane działaniem obcych służb specjalnych).

Nigdy nie kryłem, że byłem i jestem gorącym zwolennikiem przystąpie­nia mego kraju do Unii, co uważam za naszą ostatnią już, wielką histo-

ryczną szansę. Nie mniej, uczciwość wymagała (wymagało tego zresztą dobro samej sprawy), by poznać prawdziwe niepokoje polskich przeciwni­ków Unii. Owi przeciwnicy stanowią jakąś część polskiego społeczeństwa, choćby małą, i mieli prawo do przedstawienia swojej opinii - na tym polega demokracja i wolność słowa. Analiza zawartości mediów z tego czasu nie pozostawia wątpliwości: media (te główne, opiniotwórcze) prowadziły ostrą kampanię perswazyjną „za Unią" i unikały, jak mogły, wyrażania opinii jej przeciwników.

Jestem za taką kampanią, ale mamy klasyczny dylemat: media w tym przypadku dobrze rozumiały rzeczywisty interes państwa i dobro społecz­ne polskiej wspólnoty. Jednak równocześnie uchybiły zasadzie pełnego wy­rażania opinii publicznej w różnych jej opcjach, choćby niedużych ilościo­wo i skrajnych czy niemądrych. Jest to dylemat znany i częsty - i nie roz­strzygniemy go tutaj - poddaję tylko rzecz do przemyślenia: czy można w jakikolwiek sposób cenzurować rzeczywiście istniejące w społeczeństwie poglądy, jeśli szczerze i nie bez powodu uważa się, iż są to poglądy szko­dliwe w wymiarze racji stanu? Osobiście uważam, że nie można - należy informować o wszystkich poglądach, ale też obowiązkiem dziennikarza jest zaopatrzyć je we własny (wyraźnie oddzielony) komentarz. Inaczej: często trzeba POLEMIZOWAĆ i wolno to czynić, nie wolno - PRZEMILCZAĆ!

Wracam teraz do wspomnianej reklamy: nie wiedziałem wtedy, co to jest „Stowarzyszenie im. P. Skargi", kogo reprezentuje, jaki ma do niego stosunek Kościół (skoro określa się jako „chrześcijańskie"). Potem dowie­działem się, że „SPS" nie ma prawa do określania się w ten sposób i że w ogóle jego proweniencja nie jest zbyt jasna. Powinno się o tym napisać w komentarzu, ale czy można komentować reklamy?

Poglądy Stowarzyszenia, wyrażone w tekście reklamy, też uznaję za niezasadne i szkodliwe. „Rzeczpospolita" jest przeciwnikiem takich poglą­dów - ale nie poddała cenzurze płatnej reklamy (nigdy zresztą nawet nie wiemy i nie wie tego redakcja, które z tego typu ogłoszeń może być np. inspirowane przez służby specjalne obcego państwa)*. Zatem nie posłużo­no się „cenzurą" wewnątrzredakcyjną nawet w takim przypadku.

Ale zdarzył sie też inny przypadek. Oto dziennikarz bez etatu (wolny strzelec, za którym nie stoją żadne „grupy interesu"), Stanisław Remusz-ko, były opozycjonista uważany za enfant terrible naszego dziennikarstwa (bo czepliwy, zawsze wyraża głośno poglądy niepoprawne i czasem nawet dziwne czy przesadne - i gotów przed sądami walczyć w ich obronie) -

* Uwaga: nie sugeruję, że akurat TO ogłoszenie takie było!

otóż ten nieznośny dziennikarz napisał książkę o „Gazecie Wyborczej", której kiedyś był pracownikiem.

Nie zajmuję się tu treścią książki ani jej oceną. Stwierdzam tylko, że osiem poważnych pism opiniotwórczych - nb. różnej orientacji politycznej - odmówiło zamieszczenia płatnej reklamy informacyjnej o książce S. Re-muszki. W treści reklamy trudno znaleźć uchybienia wobec etyki dzienni­karskiej, nie ma tam stwierdzeń dla kogoś obrażających czy „szerzenia poglądów zakazanych przez prawo". Najlepiej byłoby przedstawić tu tę reklamę, ale tego w książce zrobić nie mogę.

Zatem, pomijając wszystkie okoliczności, jest faktem, że można trak­tować reklamy wybiórczo nawet na płaszczyźnie politycznej. Mamy zatem kolejny dylemat: czy wolno stosować cenzurę wobec reklam „które się nie podobają" danej redakcji, ale nie zawierają treści oczywiście sprzecznych z prawem czy niegodnych?*

Na razie czekamy na wyroki sądów (bo S. Remuszko skierował do sądu sprawy przeciw tym, którzy odmówili zamieszczenia jego płatnej reklamy). Z pewnością będą to wyroki precedensowe - ale nad dylematem warto pomy­śleć już teraz. Bo w tej sprawie (jak i w poprzedniej) kryje się coś więcej, niż tylko chęć lub niechęć szefów redakcji (czy wydawców) do zamieszczania albo odmowy takich czy innych reklam. Jest to ogólny problem etyki reklam, manipulacji za pomocą reklam i politycznego wydźwięku reklamy.

Ochrona prawa polityków

W Polsce toczą się (lub toczyły) liczne procesy za znieważenie osób, pełniących funkcje publiczne, zaś polski kodeks karny przewiduje za takie znieważenie różne sankcje. Bez porównania łagodniejsze w tym zakresie są normy prawa europejskiego, również w Stanach Zjednoczonych wyroki sądów wskazują, że kto uprawia działalność publiczną, musi się liczyć ze zniewagami i fałszywymi oskarżeniami. Ochrona w tym względzie osób publicznych jest prawie żadna - natomiast ochrona osób prywatnych znacz­nie silniejsza (odwrotnie jest w Polsce).

Artykuł 10 Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Pod­stawowych Wolności stanowi:

„Każdy ma wolność wyrażania opinii. Prawo to obejmuje wolność po­siadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe (...)".

" Nie rozpatruję tej kwestii na gruncie prawa prasowego, tylko jako dylemat etyki dziennikarskiej.

148

Z orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (w Strasburgu): „ (...) politycy świadomie i w sposób nieunikniony wystawiają się na re­akcję na każde ich słowo i wszystko, co robią dziś czy robili w przeszłości. Muszą więc być bardziej tolerancyjni nawet wobec brutalnych ataków".

Z orzeczenia Sądu Najwyższego USA z 1964 r.

„ Debata o sprawach publicznych musi być nieograniczona, żywa i otwar­ta dla wszystkich, może więc zawierać także gwałtowne, ostre, zgryźliwe i często bardzo nieprzyjemne ataki na władzę i urzędników".

Błędy warsztatowe

• W rocznicę tzw. Sonderaktion Krakau: „Hitlerowcyzamordowali [wte­dy] 183 profesorów Uniwersytetu jagiellońskiego".

Informację taką podały kolejno dwa dzienniki TVP. Hitlerowcy nie za­mordowali, a w szczególnych okolicznościach aresztowali i wywieźli 180 profesorów U| i innych uczelni. Wielu z nich zmarło z powodu warunków i traktowania w obozie koncentracyjnym, śmierć innych została przyśpie­szona przez tę wywózkę - zmarli już po uwolnieniu.

• „Z przewróconej cysterny wylało się na szosę 10.000 metrów sześ­ciennych benzyny" (informacja w dzienniku WOT). Tyle benzyny mieści się w małym tankowcu, mogło to być tysiąc razy mniej, tj. 10 m3 benzyny.

• „Pingwiny, spotykane w Arktyce". Dziennik TVP. Pingwiny żyją m.in. na Antarktydzie, nie ma ich w Arktyce.

• „Sąd kastracyjny" Dziennik TVP. Powinno być: Sąd kasacyjny.

• „Stanisław Lem to nasz najwybitniejszy futurysta" Wiadomości TVP. Powinno być: „futurolog". Futurysta to coś zupełnie innego.

• „Panoptikum w Nowym Jorku". Określenie w TVP ataku terrorystycz­nego na wieże World Trade Center 11 września 2001 r. Chodziło oczywi­ście o „pandemonium". „Panopticum" - to muzeum osobliwości, gabinet figur woskowych itd., pojęcie szczególnie tu niepasujące i nietaktowne.

• „ W Warszawie otwarto wystawę >Renua<". TVP. Chodzi o wysta­wę Renoira (wym. Renuara).

• „ Walka Dejwida z Goliatem": sprawozdawca sportowy TVP. W Pol­sce tradycyjnie zawsze wymawia się „Dawida".

Itd. Są to potknięcia drobne, ale w pamięci telewidzów łatwo pozo­stają. Tym bardziej, że NIE ZOSTAŁY SPROSTOWANE.

Test

Na przełomie lat 2002-2003 kilka poważnych dzienników opubliko­wało słynną już dziś rozmowę Adama Michnika (naczelnego redaktora „Gazety Wyborcze/"', wydawanej przez medialny koncern „Agora") z Lwem Rywinem (wówczas znanym głównie jako producent filmowy i bywalec róż­nych „salonów politycznych").

Lew Rywin - przypomnę - zaproponował, iż „załatwi" „Agorze" po­myślne dla koncernu zapisy w przygotowywanej Ustawie o radiofonii i telewi­zji w zamian za wysoką łapówkę i inne korzyści (Rywin miałby zostać szefem telewizji „Polsat", kiedy dzięki zmianom w ustawie „Agora" będzie mogła zakupić tę telewizję). Adam Michnik nagrał rozmowę na ukryty magnetofon - rzecz działa się w lipcu 2002 r. Następnie „Gazeta Wyborcza" opubliko­wała zapis nagrania w końcu grudnia tegoż roku. Komentarze po publikacji były dość jednoznaczne. W ocenie większości polityków, dziennikarzy pro­pozycja L. Rywina, złożona - jego zdaniem - w imieniu bliżej nieokreślonej „grupy trzymającej władzę" i za wiedzą premiera RP - stanowi sygnał

0 jednej z największych w III Rzeczypospolitej afer. Nie tylko korupcyjnych -przede wszystkim politycznych. Kluczowe zatem dla polskiej demokracji

1 praworządności byłoby ustalenie, w czyim imieniu działał L. Rywin i dlaczego ośmielił się w ogóle wystąpić z propozycją „załatwienia ustawy" za łapówkę.

W chwili, gdy przygotowywuję do druku tę książkę, nie jest jeszcze zakończone śledztwo, podjęte przez prokuraturę i specjalnie powołaną Komisję Śledczą Sejmu RP - nie należy więc niczego przesądzić. Dozwo­lone są natomiast próby przewidywań dalszego ciągu tej afery oraz moral­ne oceny pewnych udokumentowanych już wydarzeń.

Zajmuję się tutaj oznakami różnych nieprawidłowości w mediach, mam więc prawo zwrócić uwagę Czytelników na pewne problemy, będące właśnie sygnałami owych nieprawidłowości. Przyjmuję za dobrą monetę wyjaśnienia „Gazety Wyborczej", iż okres pięciu miesięcy (od nagrania rozmowy do jej publikacji) był potrzebny dziennikarzom tego pisma do przeprowadzenia własnego śledztwa. Wyniki tego śledztwa nie wykroczyły ponad to, czego dowiedzieliśmy się z zapisu rozmowy, ale to inna kwestia.

Natomiast dowiedzieliśmy się równocześnie, iż bardzo wiele osób (w tym premier i prezydent) wiedziało o propozycji „łapówki za ustawę", a jedno z pism - tygodnik „ Wprost" nawet o niej dużo wcześniej napisało, w formie jednak żartobliwej i w rubryce raczej plotkarskiej. Pozostaje faktem, iż wielu najważniejszych polityków i wiele mediów znało główne treści rozmowy A. Michnika z L. Rywinem niemal od początku, ale NIKT nie uznał za stosowne poinformowania o tym opinii publicznej (poza wspomnianą, plotkarską suge-

stią „ Wprost"). Jest to niewątpliwie wymowny sygnał pojmowania przez media polskie ich podstawowego obowiązku. Tym bardziej, iż wkrótce się okazało, że niektóre z nich skłonne są do powtarzania najbardziej absurdalnych i łatwych do sprawdzenia plotek (np. o rzekomym romansie prezydenta państwa ze znaną piosenkarką), nie mogą się więc tłumaczyć, że nie podjęły wcześniej „wątku Rywina", sądząc, iż to plotka. Milczenie wiedzących o sprawie polityków (w tym prezydenta, premiera, ministra sprawiedliwości i innych) świadczy wymow­nie o tym, jak traktują oni państwo i społeczeństwo, którym rządzą.

Po opublikowaniu rozmowy pojawiły się, co naturalne, różne komenta­rze i analizy. Dużo mniej naturalne, że komentujący pomijali najczęściej kilka niezwykle istotnych wątków.

Na przykład - że mimo poważnego błędu z opóźnieniem publikacji, to jednak „Gazeta Wyborcza" jako pierwsza podała zapis rozmowy swego naczelnego z L. Rywinem, zdając sobie z pewnością sprawę, iż przebieg rozmowy, jej forma, sposób nagrania i termin publikacji nie wzmocnią wia­rygodności pisma i nie przyniosą specjalnego zaszczytu. Obiektywizm ocen wymagał podkreślenia tego faktu.

Tenże sam obiektywizm wymagał szczególnego zwrócenia uwagi na przynajmniej jeszcze dwie rzeczy (na które właśnie najmniej zwracano uwagę). Otóż gigantyczna łapówka zażądana od „Agory" miała być - we­dle zapewnień L. Rywina - wykorzystana dla zapełnienia kasy Sojuszu Le­wicy Demokratycznej (czyli nie tylko partii, ale partii rządzącej). Dziś nie wiemy, czy taką interpretację przeznaczenia łapówki wymyślił Lew Rywin (co, jak zrozumiałe, głoszą politycy SLD) czy też jakaś grupa interesów, stojąca za nim, miała istotnie takie zamiary.

Sedno rzeczy jednak zdaje się tkwić w tym, że Lew Rywin był przeko­nany, iż takie właśnie przeznaczenie łapówki może wzmocnić jej atrakcyj­ność. Potwierdza to inna część propozycji Rywina: że po przejęciu prywat­nej telewizji „Polsat" przez „Agorę" (Rywin miał przesłanki, iż takie były zamiary koncernu), on sam zostanie szefem „Polsatu" - i zadba już o to, by telewizja ta wspierała interesy środowisk związanych z SLD i oczywiście popierała rząd L. Millera (tak, jak to czyni obecnie TVP).

Argument o pomocy finansowej dla SLD i o „upartyjnianiu" dużej pry­watnej telewizji miał - w zamyśle L. Rywina - pomóc w przeprowadzeniu całej operacji.

Mamy prawo pytać, dlaczego w tak wielu mediach, komentujących „aferę Rywina", tak rzadko pojawiał się ten wątek. Czy dlatego, że dziennikarze uznali z góry, iż Rywin musiał to wymyślić, czy może nie chcieli za bardzo narażać się rządzącym? Dlaczego nie podniesiono ostrego alarmu w mo-

mencie, kiedy w powołanej przez Sejm Komisji Śledczej znalazła się więk­szość posłów z rządzące] koalicji - czyli posądzeni (choćby niesłusznie) decydują o przebiegu śledztwa we własnej także sprawie?

Nawet, jeśli taki skład Komisji jest wskazany przez odpowiednią usta­wę*, obowiązkiem mediów (wynikającym z ich podstawowej misji kontroli władzy) było podniesienie alarmu. Uczynili to nieliczni dziennikarze i po­winniśmy im to z wdzięcznością pamiętać.

W chwili, gdy o tym piszę, nie można - powtarzam - przesądzić, czy istotnie L. Rywin sam wszystko wymyślił, nikogo poza sobą nie reprezentu­jąc. Można jednak przyznać, że jest to wersja bez porównania mniej praw­dopodobna od tej, która zakłada działanie w imię jakiejś grupy interesów -i to grupy silnie umocowanej w strukturze władz państwa. Bez jednoznacznej i wiarygodnej odpowiedzi na pytanie, która wersja jest prawdziwa - i na drugie pytanie: czy takie próby „załatwienia ustaw" za pieniądze miały miej­sce częściej (jeśli tak- kiedy, gdzie, kto?), czy też był to wyjątkowy, poje­dynczy wybryk - otóż bez odpowiedzi na te pytania wszelkie śledztwa wskażą tylko na rzeczywisty uwiąd wymiaru sprawiedliwości w Polsce i na siłę powiązań polityków ze skorumpowanym biznesem.

Poświęcam tej sprawie tyle miejsca w czasie, kiedy daleko do jej zakoń­czenia, ponieważ uważam pełne i wiarygodne wyjaśnienie „afery Rywina" za bezwzględny TEST stanu polskiej demokracji. Tym samym - będzie to rów­nież najważniejszy dziś test dla kondycji polskich mediów i etyki dziennikarzy.

Ponieważ obrady sejmowej Komisji Śledczej są jawne (jak dotąd przy­najmniej - i w założeniu do końca śledztwa), dziennikarze mogą bez prze­szkód pełnić rolę obiektywnych obserwatorów i kontrolerów.

Możemy więc - i musimy - pilnie baczyć, na ile ich opinie będą zgod­ne z ich sumieniem i powinnościami, na ile zaś będą zmuszani do manipu­lowania informacjami i komentowania zgodnie z interesem politycznym właścicieli i szefów mediów. Już dziś zaczyna to być dostrzegalne w nie­których mediach.

Jeszcze jedna okoliczność, dotycząca samej rozmowy (opublikowanej w niektórych pismach za „Gazetą Wyborczą" i Internetem). Mianowicie w kontekście całej sprawy warto zwrócić uwagę na znaczenie języka i formy tej rozmowy. Jest to pewien rodzaj „nowomowy", nie używanej przecież na co dzień ani w tekstach publikowanych, ani w wypowiedziach publicz­nych, natomiast charakterystycznej dla pewnych środowisk „grup intere­su", działających poza prawem i przyznających sobie specjalny status ro-

* Obecnie ustawa ta ma być zmieniona.

biących wspólne interesy. Jest to mowa pełna pogardy dla zwykłych zjada­czy chleba, znamienna dla wspólnych „imprez" różnych „załatwiaczy", któ­rzy nie powinni dać się „wykolegować". O takim języku pisze Paweł Śpie­wak, socjolog (w artykule „Konieczłudzeń", „Rzeczpospolita" z 23 I 2003 r.): Język Rywina i Michnika jest jędrny, rzeczowy. Nie ma tu dwuznacz­ności, którymi karmi się obcych. Mowa jest pozbawiona wszelkich nalecia­łości języka oficjalnego i politycznie poprawnego (...). Wszystko jawi się jako gra, w której chodzi o wpływy i pieniądze (...)"

lędrność i rzeczowość, brak dwuznaczności czy odrzucenie popraw­ności to nie są, moim zdaniem, cechy godne potępienia. Gorzej, że wszystko jawi się jako gra, że forma rozmowy wskazuje na zażyłe stosunki towarzy­skie i wzajemną, starą znajomość, że inne osoby, mające rzeczywisty lub rzekomy udział w tej grze, wymieniane są po imieniu (obracają się we wła­ściwym towarzystwie) i że sama rozmowa mogłaby być dosłownym cyta­tem z jakiejś satyrycznej powieści o środowiskach skorumpowanych elit.

Rozumiem, iż Adam Michnik musiał dostosować się, także językiem i sty­lem rozmowy do rozmówcy, którego nie chciał przedwcześnie przestraszyć -takie wyjaśnianie jest do przyjęcia, choć pozostaje pytanie, jak duże liczbowo są w Polsce elity, zdolne do takich rozmów takim językiem i czy często tak właśnie rozmawiają, język bowiem odbija rzeczywistość, w której się żyje - w tym sensie problem języka i formy nie jest sprawą błahą. Obaj rozmówcy nie­wątpliwie należą do elity, są osobami publicznymi, zaś oczekiwania opinii pu­blicznej wobec Adama Michnika i jego opozycyjna przeszłość, a także jego wpływ na świadomość społeczną (i na życie polityczne w kraju) skłaniają do szczególnych wobec Redaktora Naczelnego „Gazety Wyborczej' wymagań moralnych. Być może dlatego właśnie ujawniło się przy okazji „sprawy Rywina" tak wiele pretensji do A. Michnika i samej „Gazety, ale nie można też twier­dzić, że były to pretensje w każdym przypadku absolutnie bezpodstawne.

Tym bardziej dalsze zachowania wszystkich (pozytywnych i negatyw­nych) osób, zamieszanych w „aferę Rywina" będą testem na ich rzeczywi­ste intencje (czy chcą ujawnić prawdę do końca, czy tylko jej część, czy w ogóle całą historię zamazać).

W moim przekonaniu tzw. afera Rywina jako przypadek klasycznej ko­rupcji w tzw. wyższych kręgach polskich elit politycznych nie jest niczym nadzwyczajnym. Takie afery zdarzały się i dawniej, w innych okresach (np-w II Rzeczypospolitej), a także bywają ujawniane w innych krajach. )est to więc, nad czym można ubolewać, typowy przykład degeneracji elit, znany od bardzo dawna (od czasu, jak istnieją elity...).

Problem polega więc nie na tym, że w ogóle coś takiego się zdarzyło, ale na okolicznościach tej sprawy i na ujawnieniu się słabości państwa przy jej rozpoznawaniu. Okoliczności mogliśmy poznać dzięki JAWNOŚCI dzia­łania Sejmowej Komisji Śledczej, co samo w sobie stanowi ważny przełom i daje doskonałe pole obserwacji dla mediów i dla wszystkich zaintereso­wanych. Uzyskaliśmy w naszej historii najnowszej bardzo ważne, nowe doświadczenie. Rzecz w tym, jak zdołamy je wykorzystać i jak właśnie media zdołają przetworzyć je na edukację obywatelską i impuls do zmian w kie­runku demokratyzacji prawdziwej, a nie - jak dotąd - nieco pozorowanej.

Może trzeba w tym miejscu powiedzieć wprost, czego dowiedzieliśmy się, obserwując okoliczności śledztwa w sprawie afery Rywina. Tym bar­dziej, że wielu dziennikarzy i obserwatorów życia publicznego wiedziało o tym od dawna...

Oto dowiedzieliśmy się zatem:

• że u wierzchołków polskich elit polityczno-biznesowych istnieje pewna nieformalna struktura (możemy ją nazwać „Towarzystwem", bo takiej na­zwy użył jeden z zeznających przed Komisją, pozatym jest to istotnie „to­warzystwo wzajemnej adoracji" i wzajemnych interesów).

W „Towarzystwie" są kręgi wyższe, bardziej wtajemniczone - i niższe, używane do różnych posług, używa się tam specyficznego języka, wspo­maga wzajemnie, informuje i ochrania. Do czasu: niekiedy bardzo istotna sprzeczność interesów prowadzi do zdrady, „puszczenia przecieku".

Obyczaje tego „Towarzystwa" są bardzo charakterystyczne - wiemy już, że wielką rolę pełnią więzy towarzyskie (w Warszawie zwłaszcza przy­jęcia u politycznego guru - czyli u byłego rzecznika rządu z czasów stanu wojennego, Jerzego Urbana, gdzie trzeba „bywać"). A także pewne więzy organizacyjne z lat młodości (tzw. „Stowarzyszenia Ordynacka", łączące kolegów-działaczy socjalistycznych organizacji studenckich).

„Grupy trzymające władzę" (określenie L. Rywina) przenikają się wza­jemnie z „Towarzystwem" i bronią solidarnie wspólnych interesów. Trzeba jednak podkreślić, iż ludzie połączeni tego rodzaju związkami nie tworzą ścisłej organizacji formalnej (w sensie np. masonerii).

Jest oczywiste, że wszędzie na świecie obserwuje się wzajemne przeni­kanie świata polityki, biznesu i mediów i w jakimś wymiarze jest to zjawisko naturalne, nie do uniknięcia. Jednak w Polsce przybiera to rozmiary za duże - i zarazem ma w sobie coś groteskowego i żałosnego (wspólne pijatyki w willi Jerzego Urbana, który potem publicznie wygłasza pogardliwe opinie o swoich gościach i ujawnia ich żałosne występy na „imprezach").

„Towarzystwo" i ..grupy trzymające władzę" prezentują poziom, nad którym należy się zastanowić - ci ludzie przecież faktycznie próbują rzą-

154

dzić krajem i po części już nim rządzą, a w każdym razie ich wpływy poli­tyczne mamy prawo uznać za ogromne.

• Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ujawniła w śledztwie swe właści­we oblicze. Urząd konstytucyjny, powołany do pilnowania ustawy o me­diach elektronicznych i mający czuwać nad spełnianiem przez media pu­bliczne ich ustawowej misji, okazał się organem partii rządzącej (co zresztą od dawna było łatwo dostrzegalne), dbającym wyłącznie o interesy tej par­tii. Formalne zwierzchnictwo KRRiTV nie panowało zupełnie nad tym urzę­dem, który działa nieprzejrzyście i nie jest w stanie niczego dopilnować -stał się więc typową w Polsce instytucją, działającą wbrew temu, po co ją powołano. Wewnątrz zaś tej instytucji działały kolejne struktury nieformal­ne, realizujące interesy pewnych grup.

Ostatnio słyszymy ciągłe zapowiedzi „odpolitycznienia" KRRiTV i zmiany jej działań. Sygnałem tego „odpolitycznienia" jest powołanie przez Sejm nowego członka Rady, kolejnego działacza SLD (byłego, zasłużonego funk­cjonariusza PZPR) i - przede wszystkim - partyjnego, dyspozycyjnego dziennikarza, skompromitowanego udziałem w tzw. Komisji Weryfikacyj­nej w stanie wojennym (komisje te - powołane wbrew nawet ówczesnemu prawu - wyrzucały z pracy nieposłusznych władzy dziennikarzy).

Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nie warto byłoby może poświę­cać tyle miejsca, gdyby nie to, że jest ona symbolem działania państwo­wych urzędów - tak właśnie działa wiele z nich.

• podobnie do KRRiW działają rady nadzorcze mediów publicznych: są nie tylko z zasady całkowicie upolitycznione, ale zawsze wspierają (większo­ścią „właściwych" głosów) wszelkie działania ekip kierujących mediami publicznymi. Wspierają zwłaszcza wtedy, kiedy zarzuca się tym ekipom po­stępowania nieprawne i niezgodne. Zdumiewające są niekiedy powiązania biznesowe „kontrolerów" z „kontrolowanymi" - co zresztą w polskim życiu publicznym nie jest nowością. Najbardziej jednak powinno obserwatorów afery Rywina zdumiewać, iż uczestnicy tych dziwnych rad nie dostrzegają niczego niewłaściwego w tego rodzaju wspólnocie interesów (obecnie od niedawna w Radzie Nadzorczej TVP przestawiciele opozycji są wyjątkiem, potwierdzającym regułę, zresztą - jak trzeba - zostają przegłosowani).

Z kolei tzw. „rady programowe" (mające czuwać nad misją progra­mową) nie mają w ogóle żadnego znaczenia i nawet nie tworzą pozorów, że jest inaczej.

• Do załatwiania ważnych w skali państwa spraw powoływane są niefor­malne grupy lub osoby, których uprawnienia są niejasne, ale których stanowi­sko ułatwia dbanie o interes danej opcji politycznej. Sposób przygotowywa-

nia np. nowej ustawy o mediach (będącej zresztą zaczynem afery Rywina) związane z tym, a ujawnione przed Komisją Śledczą, oszustwa i krętactwa świadczą, że demokratyczne procedury w państwie nie działają, a kontrola społeczna jest pozorna. Interes „grup trzymających władzę" (wciąż nie wie­my, co to za grupy, możemy się tylko domyślać) jest ponad wszystkim i można mniemać, iż będą go one bronić do ostatka wszelkimi sposobami.

• Kłamstwa, krętactwa, tzw. mataczenie, wybiórcza pamięć i wzajem­ne donosy, a także agresja wobec tych, którzy chcą dojść prawdy są chle­bem codziennym, „normalnością" wielu osób, pełniących ważne funkcje publiczne i mających wpływ na opinię społeczną.

• Mniej ważni urzędnicy i różni eksperci gotowi są na wszystko (nawet do fałszywych zeznań przed Komisją - pod przysięgą), by iść na rękę swym politycznym mocodawcom. Ciekawe też jest to, że „polityczny mocodaw­ca" nie musi być wcale formalnym szefem danego urzędnika.

• Wreszcie sama Komisja Śledcza jest doskonałą ilustracją całego Par­lamentu, z którego została wyłoniona. Prawdziwą pracę (w tym wypadku śledczą) wykonują dwie - trzy osoby, inni zaś dbają przede wszystkim o interes swego politycznego zaplecza, jeszcze inni albo nic nie robią, albo zachowują się tak, jakby chcieli ośmieszyć Komisję. Przynajmniej tak to wszystko wygląda z zewnątrz...

Taki obraz jawi się po obejrzeniu całości dotychczasowego śledztwa w sprawie Rywina. Mam nadzieję, iż wydana zostanie „biała księga" z pełnym zapisem i dokumentacją. Wówczas wnioski będą pełniejsze, ale nie sądzę, by zmieniła się ich wymowa.

Co zaś do samej afery Rywina: wydaje się, że zbyt wiele wysoko posta­wionych osób jest zainteresowanych, by nie wszystko zostało wyjaśnione do końca. Może poznamy kilku „kozłów ofiarnych" - ale właściwi moco­dawcy i prawdziwe „grupy trzymające władzę" (wtedy) pozostaną w cieniu. Może się okazać, iż L. Rywin ... zwariował, co już parę razy sugerowali świadkowie. A może jednak uda się dojść prawdy? W historii zdarza się to rzadko, ale też nie jest wykluczone.

W każdym razie, tak czy inaczej, mamy rzeczywiście do czynienia z dobrym testem na stan państwa, stan demokracji - i zarazem, co nas tu szczególnie obchodzi - na stan mediów. Jest to także test na ich nieule-głość - bądź uległość - wobec manipulatorów.

Waga samego testu okaże się później - poznamy ją po tym, jakie wnio­ski wyciągnie polskie społeczeństwo z „afery Rywina" i zwłaszcza z tego, co ta afera naprawdę odsłoniła.

Komunikacja społeczna - czyli o porozumiewaniu

Nadszedł czas na nieco bardziej systematyczny przegląd podstawo­wych pojęć i schematów, na szczyptę teorii. Czym się właściwie zajmuje­my, zajmując się mediami?

W pierwszej połowie XX wieku powstało powiedzenie - slogan: „nafta rządzi światem". Niewątpliwie - od zasobów posiadanej ropy naftowej lub możliwości jej zakupu zależało zawsze ogromnie wiele, w sferze politycz­nej, gospodarczej, finansowej. Dziś jednak inne hasło zdaje się prawdziwe: „Informacja rządzi światem". Przesadny czy nie, slogan ten wydaje się za­wierać ważną prawdę o naszych czasach (a może o każdych czasach?). Bez informacji nie można dobrze rządzić, może w ogóle nie można rządzić. Nie można też dobrze gospodarować, nie można rozwijać cywilizacji ani nauki. Bez dostępu do informacji i bez jej wymiany nie można działać skutecznie na żadnym polu.

W szerszym rozumieniu tego pojęcia, informacja razem z energią i materią są podstawowymi elementami wszechświata. Bez ich wzajemnych oddziaływań nie byłoby możliwe istnienie żadnej struktury, żadnej ewolu­cji, w ogóle żadnej zmiany. Niektórzy kosmologowie sądzą nawet, że in­formacja musiała istnieć przed materią i energią - ale tutaj nie będziemy przecież tego rozważać.

Jeśli zajmujemy się informacją w świecie ludzi, musimy uznać, że jej wymiana, czyli porozumiewanie się wzajemne, jest jedną z pod-

stawowych funkcji człowieka (zresztą w ogóle żywych istot). Bez wymiany informacji nie mogłyby powstać wspólnoty społeczne (społeczeństwa), cy­wilizacje, kultury, nauka - ani nic, co jest atrybutem ludzkości.

Samo pojęcie „komunikować się" wywodzi się z łaciny - od terminu communico, communicare, co znaczy „połączyć się, uczynić wspólnym, za­wiadomić, naradzać się". A także od terminu communio- czyli „wspólność, poczucie łączności". Ciekawe, że w Europie aż do XVI w. pojęcie to ozna­czało „komunię, uczestnictwo, dzielenie się", a dopiero w XVI w. zaczęło oznaczać także „przekaz, komunikat". Dziś „komunikować się" kojarzy się każdemu głównie z przekazywaniem informacji, właśnie przekazów. Takie etymologiczne rozważania mogą się wydawać zbyteczne, ale przecież ety­mologia pojęcia pokazuje nam czasem jego prawdziwy, głęboki sens-w tym wypadku ową ludzką wspólność, dzielenie się, uczestnictwo we wspólnocie. Porozumiewanie się - czyli komunikacja społeczna ma wiele form, odbywa się na różnych poziomach. Istnieje kilkaset definicji tego terminu (jak zwykle - ilu specjalistów, tyle definicji...). Dla zrozumienia wystarczy nam definicja opisowa*:

„Komunikowanie jest procesem porozumiewania się jednostek, grup lub instytucji, jego celem jest wymiana myśli, dzielenie się wiedzą, informa­cjami i ideami. Proces ten odbywa się na różnych poziomach, przy użyciu zróżnicowanych środków i wywołuje określone skutki".

O komunikacji społecznej napisano wiele książek i w naukach społecznych (w ogóle w humanistyce, ale także w biologii) problemy te zajmują coraz więcej miejsca. Dla naszych celów (bo zajmujemy się przede wszystkim komunikacją medialną, masową) wystarczy tylko zwrócenie uwagi na kilka spraw.

Otóż w filozofii europejskiej i chrześcijańskiej komunikację społeczną zawsze łączono z wartościami, to znaczy z wymiarem etycznym. Tradycja platońska, potem tomistyczna uznawały orientację komunikacji społecznej ku p r a w d z i e, prawda zaś miała wyznaczać obowiązki moralne człowie­ka. Filozofia brytyjska (m.in. Thomas Hobbes i )ohn Locke) kładła nacisk na rodzaj umowy (konwencji), która powinna chronić dobro jednostki. Można uznać, że komunikacja społeczna powinna mieć ścisłe związki z prawdą i zarazem z dobrem wspólnym i dobrem osoby ludzkiej.

Warto jednak zwrócić uwagę na określenie „powinna". Zgadzamy się, że chodzi o powinność - ale musimy się zgodzić także i z tym, że w praktyce komunikacja społeczna nie zawsze (a może w ogóle coraz rza-

* Bogusława Dobek-Ostrowska. Podstawy komunikowania społecznego, Wyd. ASTRUM, Wrocław 1999.

dziej) bywa dialogiem, służącym prawdzie i porozumiewaniu. Wykorzystu­je się bowiem różne formy komunikowania do specyficznego wpływania na świadomość społeczną jednostek i wspólnot - do manipulowania opinią spo­łeczną i do obrony interesów grup rządzących w polityce i w gospodarce.

To jest przecież główny temat niniejszego opracowania: owe manipu­lacje, degenerujące komunikację społeczną. Zabiegi, mające na celu za­mazywanie prawdy, mają służyć interesom politycznym i finansowym danej grupy, wykorzystującej media. Temu celowi podporządkowywuje się także dobro wspólnoty i jednostki.

Ze względów praktycznych można podzielić komunikację społeczną

na przykład na takie formy:

I. Komunikacja interpersonalna - jest spontaniczna, nieformal­na, najbardziej pierwotna (międzyludzka-między jednostkami), moż­na uznać, iż najbardziej „ludzka". Zależy od różnych uwarunkowań psychologicznych i kulturowych, korzysta z wielu środków ekspresji (wyrażania się), przede wszystkim z języka (mowy) i swoistych zacho­wań (m.in. tzw. mowy ciała).

Można wskazać na szczególny wpływ danej kultury, a także samego języka na komunikację interpersonalną. Jest to także komunikacja naj­mniej reglamentowana* - to jest podlega tylko ograniczeniom typu psychologicznego i kulturowego (obyczajowego). Komunikowanie się pomiędzy jednostkami daje największe możliwości przekazu i ma najmniej ograniczeń (chyba, że chce się drugą osobę świadomie oszukać).

2. Komunikacja instytucjonalna - jest to, jak wskazuje nazwa, komunikowanie się pomiędzy instytucjami, organizacjami, wspólnota­mi formalnymi (np. organami państwa, między samymi państwami), ale także pomiędzy rządzącymi a rządzonymi. W tym ostatnim sensie za rodzaj takiej komunikacji można uznać systemy prawne, konstytucje, ustawy, rozporządzenia, oficjalne komunikaty itd. Komunikacja instytucjonalna umożliwia funkcjonowanie dużych wspól­not. Jej formy i znaczenie zależą przede wszystkim od ustroju, od sta­nu demokracji, ale także od tradycji, od poziomu kultury politycznej i obywatelskiej.

Komunikacja instytucjonalna może być i bywa często reglamentowana (ograniczana bądź formalizowana politycznie).

* Reglamentacja oznacza ograniczenie, narzucenie pewnych reguł.

Tu ważna uwaga. O ile stan komunikacji interpersonalnej (czyli, mówiąc skrótem - możliwości porozumienia się pomiędzy jednostkami, obywate­lami, małżeństwem, w rodzinie w ogóle, we wspólnotach sąsiedzkich itd.) odzwierciedla stan ogólnej kultury danego społeczeństwa, o tyle stan ko­munikacji instytucjonalnej (zwłaszcza porozumiewanie się rządzących z rządzonymi, instytucji ze społeczeństwem) daje możliwość oceny stanu demokracji w danym państwie. Warto się nad tym zastanowić. Wreszcie:

3. Komunikacja m e d i a I n a (masowa, od terminu „media"). )est to ko­munikacja społeczna utrzymywana dzięki prasie, radiu i w dzisiejszych społecznościach przede wszystkim dzięki telewizji. Jest ona -zwracam silnie uwagę - także reglamentowana. Zawsze jest bowiem poddana regułom działania danego środka przekazu i prawidłom wolnego ryn­ku (konkurencja, zysk itd.), prawie zawsze ograniczana jest przez czyn­niki polityczne i grupy interesów.

Komunikacja medialna zależy szczególnie silnie od tradycji i kultury ogólnej społeczeństwa, od kultury życia publicznego oraz od stanu demokracji. A także od standardów etycznych ludzi pracujących w

mediach.

Zrozumiałe, że zajmuję się tu tylko mediami i komunikowaniem przy

ich pomocy.

W istocie, jeśli przyjąć za Johnem Kennethem Galbraithem*. iż jednym z głównych źródeł władzy jest kontrola ludzkich wierzeń (w sensie nie tyle wierzeń religijnych, ile w ogóle postaw, opinii, zachowań - czyli chodzi o kontrolę świadomości przede wszystkim), to można spostrzec od razu, jaką rolę mogą odgrywać media masowe, zwłaszcza telewizja. I jak ważne stają się uwarunkowania polityczne mediów (ich polityczna dyspozycyjność). A także uwarunkowania rynkowe - skoro za władzę można uznać także władzę pieniądza.

Dziennikarze powinni uznać etykę swego zawodu za nadrzędną wobec interesów właścicieli mediów, polityków - i także wobec swego własnego interesu, co jest najtrudniejsze. Zapewne ideał - spełnienie misji dzien­nikarskiej wobec społeczeństwa - nie jest w pełni osiągalny, co nie ozna­cza, iż nie należy stale dążyć do jego osiągnięcia. W tym dążeniu bardzo pomaga wiedza na temat działania mediów i ich wpływu na świadomość społeczną. I chociaż ta wiedza nie uczyni nikogo - sama przez się -

* |ohn Kenneth Galbraith, Anatomia władzy (The Anatomy of Power). Warszawa 1983.

moralnym (wiedza niestety nie jest wystarczająca dla osiągnięcia cnoty -jak sądził Sokrates), to jednak moralność musi korzystać także z wiedzy, Dziennikarze muszą po prostu wiedzieć, jakie zagrożenia czy nawet nie­szczęścia mogą spowodować swoim działaniem.

Ku społeczeństwu medialnemu

Zastanówmy się przez chwilę, jak w ciągu dziejów zmieniały się formj komunikacji społecznej. Zwracam uwagę, że chodzi tu o dwie co najmnie sprawy:

- same formy porozumiewania się między ludźmi,

- nowe możliwości porozumiewania się we wspólnotach.

Co to są formy w tym wypadku? Na przykład wszelkie sygnały, znaki gesty (mowa ciała), sygnały wizualne, dźwiękowe itd. Potem - nieco póź­niej - pojawiła się mowa, język mówiony. To już było cechą ludzi - bc różne systemy sygnałów w ogóle istnieją w świecie zwierząt i nawet u ro­ślin. (Choć ostatnio dopuszcza się myśl, że niektóre małpy naczelne mogj posługiwać się także pewnym rodzajem języka).

Po mowie - znów nieco później - pojawił się zapis mowy. Dzięki z a -p i s o w i (różne rodzaje pisma) zwiększyły się bez porównania możliwo­ści korzystania z doświadczeń poprzednich pokoleń i rozwinął się w ogóle przekaz informacji (przedtem trzeba było korzystać wyłącznie z zawodne pamięci i z kontaktów bezpośrednich).

Potem pojawił się druk - możliwość reprodukcji zapisu w sposób prak­tycznie nieograniczony. Umożliwiło to - obok książek - powstawanie gazet

Potem powstały: telegraf, telefon, radio, telewizja, komputer, Internet i kolejne wynalazki tego rodzaju (a wciąż pojawia się coś nowego).

Możliwości przekazu zwielokrotniły się w sposób niewiarygodny. Oc porozumiewania się w małych grupach - poprzez wspólnoty lokalne - wspól­noty międzynarodowe - po wspólnotę globalną. Możliwość porozumie­wania się w skali światowej jest jedną z najważniejszych cech tzw. globali-zacji (czyli swoistego zespalania w skali globu gospodarki, handlu, nauki, wymiany informacji i różnych procesów cywilizacyjnych i kulturowych - cc jedni oceniają jako nieuniknione i w sumie korzystne, inni zaś widzą w tym nowe, jeszcze gorsze zagrożenia dla ludzkości. Ale to już inna historia).

W każdym razie globalizacja komunikacji społecznej tworzy nowy rodzaj wspólnoty, nazywany s połeczeństwem medialnym (lub - zmedializowanym). Najkrócej znaczy to: społeczeństwo w ogromnej

mierze uzależnione od mediów i od dokonywanych przez media interpre­tacji rzeczywistości, w której żyjemy. Wydaje się pewne, iż owa medializa-cja nowoczesnych społeczeństw jest nieuchronna i że potrwa przez dłuż­szy czas (choć na pewno z czasem zmienią się formy tego zmedializowania

- być może znikną pewne zagrożenia i narodzą się nowe dobra wspólne).

)ak każdy prawie proces w wielkiej skali, gtobalizacja komunikacji spo­łecznej ma swoje dobre i złe strony.

Zacznijmy od wymienienia d o b ry c h, są to:

- powszechność dostępu do informacji,

- wspólnota komunikacji społecznej wzmaga poczucie ogólnej wspólno­ty ludzi,

- szybkość przekazu (właściwie dziś można już mówić o jednoczesnym dowiadywaniu się wszystkich o wszystkim - wszędzie),

- uczestnictwo w kulturze i edukacji w wielkiej skali (inna rzecz, jak kto

z tego korzysta),

- pomoc w dokonywaniu różnych wyborów, trudnych dla jednostek,

- demaskowanie zła, niemożliwość ukrycia zła, gdziekolwiek by się ono

nie pojawiło,

- możliwość ostrzegania przed różnego rodzaju zagrożeniami,

- możliwość prawdziwego dialogu - ze wszystkimi dobrymi konsekwen­cjami dobrego porozumienia się, zrozumienia innych,

- rozpowszechnianie sprawdzonych, dobrych wzorów (na przykład funk­cjonowania demokracji, zdrowego życia, spędzania wolnego czasu, itd.),

- pobudzanie rozwoju - gospodarczego, politycznego, umysłowego.

Ponieważ komunikacja społeczna jest dziś realizowana głównie przez media, był to również przegląd wielkich p o zy ty w ny c h wartości me­diów. Musimy jednak przyjrzeć się także możliwościom n e g a ty w ny m, czyli cechom złym. Są to m.in.:

- możliwość manipulacji politycznej i ideologicznej,

- tworzenie rzeczywistości zniekształconej (właśnie medialnej, lub zwanej od najważniejszego środka przekazu - telerzeczywistością). Odbiór przez ludzi rzeczywistości zniekształconej, wówczas kiedy nie dostrzegają oni zniekształceń - utrudnia kontakt z codziennością, zmienia postrzeganie świata, zmienia też kryteria ocen i kamufluje prawdę,

- uzależnienie od przyjemności, od rozrywki,

- wytwarzanie wtórnego analfabetyzmu kulturowego i intelektualnego,

- rozmywanie norm etycznych, osłabienie etosu, odpowiedzialności,

- osłabienie więzi społecznych i rodzinnych (zastępują je kruche więzi innego rodzaju - wspólnota „przed telewizorem"),

- utrudnianie, bądź uniemożliwianie krytycznej oceny osób, instytucji lub idei, bo za wiele zaczyna zależeć od sposobu ich prezenta­cji w mediach. Przez to decyzje większości mogą być- i często bywają - sterowane przez grupy interesów,

- rozpowszechnianie niedobrych wzorów życia, postaw, pozornych au­torytetów itp.,

- wmawianie nowych potrzeb, chęci itd.

Z tego już zestawienia widać, jak wielkie są możliwości mediów w czy­nieniu zła. O tym, czy w mediach przeważają cechy dobre czy złe, dowia­dujemy się dzięki świadomej obserwacji środków przekazu - i także dzięki badaniom ich rzeczywistego wpływu na jednostki i na społeczności. Dziś wśród badających te sprawy przeważa opinia, że jednak media zbyt łatwo ulegają cechom złym, że uciekają od prawdy.

Nie jesteśmy jednak do końca pewni, czy media tylko dostosowują się do ludzi (swych odbiorców) czy też przeciwnie - to ludzie dostosowują się do mediów. Najprawdopodobniej występuje tu sprzężenie zwrotne - rodzaj związku, w którym oba czynniki związane oddziaływują na siebie wzajemnie (przyczyna tworzy efekt, ale efekt wzmacnia bądź osłabia przyczynę). Media oddziaływują na ludzi - odbiorców, odbiorcy oddziaływują na media.

Istnieje hipoteza dwóch zwierciadeł: media są zwierciadłem ludzi, ludzie są zwierciadłem mediów. Tak czy inaczej, lustro wpraw­dzie odbija rzeczywistość, ale też mniej lub bardziej ją zniekształca. Media są zatem zawsze krzywym zwierciadłem.

Skądinąd warto pamiętać, że choć w lustrze dostrzegamy swe odbicie zawsze zniekształcone, to jednak bez lustra nie moglibyśmy siebie obej­rzeć tak wyraźnie i tak łatwo. Trzeba tylko wiedzieć, CO bywa zniekształ­cone w naszym odbiciu - i zwłaszcza w medialnym odbiciu rzeczywistości, w której żyjemy.

Funkcja słowa

Przypomnę rzecz bardzo ważną: istnieje coś takiego, jak s p r a w c z a funkcja słowa. Znaczy to tyle, że słowo może przynosić równie realne skutki jak czyn, czyli że można działać za pomocą słów. |est to przekonanie bardzo stare, najpierw wyczuwalne intuicyjnie i wynikające z bardzo wcze­snych ludzkich doświadczeń, dziś potwierdzone przez badania naukowe.

„Działanie słowa" wywodzi się - czy też leży u źródła - starodawnych praktyk magicznych. Na przykład tabu (zakaz kulturowy, dotyczący kontaktu z „czymś" objętym w danej sytuacji takim zakazem) - otóż tabu dotyczyło właśnie pewnych słów, imion, nazw totemicznych, elementów rytuałów ma­gicznych itp. Pewnych nazw czy pojęć nie należało używać, bo mogły spro­wadzić nieszczęście. Z drugiej strony przez użycie odpowiednich słów -zaklęć w połączeniu z rytuałami magicznymi można było wypędzać złe du­chy, leczyć choroby - czyli uzdrawiać, bądź przeciwnie: sprowadzać złe duchy, choroby i nawet śmierć. Praktyki tego rodzaju przetrwały gdzie nie­gdzie do dziś (np. woodoo na Haiti, działania szamanów w Afryce i w Azji).

Z wiary w skuteczność działania słowem zrodziła się p r o p a g a n d a (szerzej o niej w rozdziale „W świecie manipulacji").

Propaganda, przypomnę, polega na działaniu słowem i obrazem (zwróć­my uwagę, że to jest właśnie istota mediów!), ale nie zawsze działanie słowem i obrazem jest propagandą. Ważne, żeby o tym też pamiętać!

I jeszcze powtórzę, że propaganda uzyskała najwyższe znaczenie w dwudziestowiecznych systemach totalitarnych (nazizm, komunizm). Stała się sama systemem, zniewalając umysły nie tylko przez słowo czy obraz, ale w ogóle przez narzucanie pewnych, określonych form życia publicznego i kult władzy oraz operowanie w największej skali fałszem i pozorem. Powstały specyficzne nowomowy (specyficzny język medialno-urzędowy), cenzura we wszystkich dających się wymyślić formach - w sumie istniało coś w rodzaju jednolitej; totalnej cenzuro-propagandy, sięgającej nawet historii, dotyczącej nie tylko treści bieżących tekstów, ale również materiałów archiwalnych, fo­tografii, sztuki, tańca, muzyki i stosującej nie tylko zakazy, ale również nakazy właściwego i „słusznego" przedstawiania każdej rzeczywistości.

Nie zajmuję się teraz cenzurą ani propagandą totalitarną - cenzura urzędowa została formalnie zniesiona (w krajach tzw. obozu socjalizmu, choć nie we wszystkich do końca), pojęcia propagandy rzadko się używa -stosowniej jest mówić o komunikowaniu perswazyjnym (o czym była już mowa, ale szerzej - dalej). W warunkach demokracji i wolności słowa obserwacja mediów wskazuje, że nie znikła z nich całkiem nowomowa, raczej tylko zmieniły się jej formy. Wspomniałem już o tym w rozdziale o mitologii mediów: na przykład rodzajem współczesnej, „de­mokratycznej" nowomowy można nazwać przesadną poprawność polityczną (political correctness*, tzw. PC), tak modną w krajach Zachodu i rozpo­wszechnianą już u nas. Również, choć urzędowa cenzura znikła, pewne

* Patrz: Sprawa żyrafy, czyli polityczna poprawność (str. 193).

formy cenzurowania wypowiedzi pozostały. Ograniczenia wolności wypo- wiedzi wynikają teraz z wymogów właścicieli mediów i politycznych grup interesów, z którymi dany środek przekazu (jego właściciel, redaktor na­czelny, szef) jest związany.

Od nadawcy do odbiorcy

Chcąc ułatwić zrozumienie pewnych pojęć, warto posługiwać się mo­delami i schematami. Wróćmy więc jeszcze do ogólnych modeli. Otóż można przyjąć, że istnieją 4 podstawowe elementy i 2 podstawowe me­chanizmy oddziaływania, tworzące razem komunikację społeczną. Są to:

1. Nadawca,

2. Przekaz (komunikat, jego forma i treść),

3. Kanał (rodzaj przekazu, fizyczna forma przekazu, technika),

4. Odbiorca,

oraz

5. Efekt przekazu (efekt, skutek procesu komunikowania),

6. Sprzężenie zwrotne.

To ostatnie jest pojęciem z zakresu cybernetyki (nauki o przekazywa­niu i przekształcaniu informacji w różnych systemach). Samo sprzężenie oznacza działanie jednego układu (obiektu) na drugi w taki sposób, ż< reakcja jednego układu wpływa na drugi. Jak widać, pojęcie sprzężeni; odnosi się do prawie wszystkich układów w przyrodzie - żywej, martwej w technice, a także w społeczeństwie.

W przypadku komunikacji społecznej mamy oczywiście do czynieni; ze sprzężeniem informacyjnym. Przymiotnik „zwrotne" oznacza, że sku tek danego procesu działa na jego przyczynę. Sprzężenie zwrotne byw; dwustronne - to znaczy, że układ nadający działa (co oczywiste) na ukłac odbierający, ale i odwrotnie - układ odbierający działa na nadający. Krótkc mówiąc: nadawca zawsze wpływa na odbiorcę, ale odbiorca wpływa take czasami na nadawcę.

Trzeba było nieco szerzej wyjaśnić pojęcie sprzężenia zwrotnego dwu stronnego, ponieważ właśnie w przypadku komunikacji społecznej w ogó le, a medialnej (poprzez media) w szczególności - odgrywa ono ogromn; rolę, często jednak niezauważaną, czy raczej lekceważoną.

Teraz, poznawszy elementy procesu komunikacji społecznej, spróbu jemy określić podstawowe modele. Każdy model, schemat jakiegoś ukła du, procesu - oczywiście upraszcza rzeczywistość. Nie mniej pomag wyobraźni - jeśli tylko się pamięta, iż rzeczywistość zawsze jest bardzie skomplikowana, bogatsza.

ostu jednostki, osoby.

Społeczeństwo

Jednostki

Rządy

A taki będzie

NADAWCA

..

ODBIORCA EFEKT

Sprzężenie zwrotne

dwustronne

Sprzężenie zwrotne dwustronne

W tym przypadku nadawcą jest samo życie publiczne, czyli rzeczywi­stość - polityczna, społeczna, gospodarcza (ale także i przyrodnicza - bo chodzi w ogóle o wszelkie wydarzenia). Nadawcą mogą być konkretne elementy tej rzeczywistości - różne instytucje, politycy, organizacje, eks­perci - ale i dokumenty, dane - ważne dla danej rzeczywistości, będącej źródłem (dostawcą) informacji, faktów. Informacje o wydarzeniach (nie koniecznie pojedynczych - o procesach, przemianach wielkiego rodzaju, bardziej lub mniej złożonych) trafiają do mediów, będących kanałem po­średniczącym pomiędzy rzeczywistością a odbiorcami. Dziennikarze, dzia­łający w mediach (w telewizji dotyczy to również np. operatorów i innych twórców przekazu) w różny sposób w p ły w a j ą na docierające do nich przekazy, poddają je o b r ó b c e (częściowo z konieczności, częściowo z przyczyn subiektywnych - np. politycznych) i w ten sposób pierwotny przekaz staje się przekazem zmienionym.W zmienionej formie przekazy docierają do odbiorców, ci zaś na ich podstawie poznają i oce­niają informacje. Sprzężenie zwrotne dwustronne (wzajemne wpływy) dzia­ła zarówno na życie publiczne (rzeczywistość, w której żyjemy), jak i na media (na same przekazy), jak i - oczywiście i przede wszystkim - na odbiorców. Taki jest ogólny schemat działania mediów na świadomość społeczną.

Schemat sieci wzajemnych powiązań pomiędzy rzeczywistością prze­żywaną, czyli faktyczną a tą przedstawianą (przekazywaną) przez media wynika z odpowiednich obserwacji i badań naukowych. Dlatego jest wiary­godny.

Możemy więc uznać za pewne, iż rzeczywistość faktyczna, przeżywana - nazwijmy ją z wy k ł ą - zostaje w trakcie przekazywania przez media zmie­niona i przekształcona w rzeczywistość przekazaną - czyli mediaIną. W

przypadku zmian, dokonywanych w przekazach przez telewizję, nowa rzeczywistość bywa nazywana t e I e r z e c zy w i s t o ś c i ą.

Ważne, by zdawać sobie sprawę, iż jest to nieuniknione w naszym świecie. Dlaczego? Decydują o tym co najmniej dwa powody.

Po pierwsze więc, sama technika przekazu zawsze wpływa na przekaz, zatem go nieco- mniej lub bardziej -zmienia. Technika przekazu pośred­niczy pomiędzy nadawcą a odbiorcą. Specjaliści nazywają to „zapośredni-czaniem rzeczywistości". Pojęcie „zapośredniczania" używane jest już w polskiej literaturze przedmiotu*, choć nie znalazło się jeszcze w słowni­kach języka polskiego... (Nawiasem mówiąc, poprawnie byłoby: „rzeczywi­stość za pośrednictwem techniki").

Wystarczy, jeśli przyjmiemy do wiadomości, że środek przekazu zmie­nia przekaz niezależnie od intencji nadawcy czy odbiorcy. W tym sensie pośrednictwo środka przekazu jest aktywne, zawsze znaczące.

Po drugie, przyczyną zmian bywa działanie ludzi, co jest również nie­uchronne, bo komunikaty (przekazy) tworzą przecież ludzie. Tworzą je na ogół ze świadomą intencją zmiany rzeczywistości, ale nawet, jeśli nie chcą jej zmieniać, muszą to czynić, ponieważ przekaz wymaga stosowania pew­nych reguł (jak choćby zawsze: doboru, czyli selekcji informacji, ułożenia ich w jakiś sposób, zmieszczenia w danym czasie, czyli skrótu itd.).

Medialni pośrednicy

Znawcy mediów różnie oceniają ów wpływ środków przekazu na sam przekaz. Na przykład uznany za klasyka w tej dziedzinie kanadyjski socjolog Herbert Marshall McLuhan (191 1 -1980) uważał, że środki przekazu mają zasadniczy wpływ na treść i strukturę samego przekazu. To oznacza, iż śro­dek (narzędzie) wpływa na treść informacji, a tym samym na sposób myślenia odbiorców informacji, czyli ludzi korzystających z danego narzędzia.

McLuhan pisał: „(...) przekaźniki (...) kształtują świadomość i doświad­czenie każdego z nas (...)"**. Późniejsze nowe techniki przekazu - np. Internet, komputery osobiste, multimedia itd. - jeszcze silniej utwierdzały tę opinię. Nie mniej pozostała do rozstrzygnięcia sprawa zasadnicza: w jakim stopniu środki przekazu kształtują naszą świadomość i doświadcze-

* Np. W. Chyła, Technologicznie zapośredniczona (medialna) przestrzeń publiczna: ponowoczesna maszyna rządzenia bez ludzi, w: - S. Wojciechowski, A. Zejdier (red.), Formy estetyzacji przestrzeni publicznej. Instytut Kultury, Warszawa 1988.

** M. McLuhan, Przekaźniki, czyli przedłużenie człowieka, w: Wybór pism, przet. K. )akubowicz, Wyd. Artystyczne i Filmowe, Warszawa I 975.

nie? Albo inaczej: jaki jest stopień naszego uzależnienia (niektórzy mówią - zniewolenia) od mediów, na ile zaś jesteśmy zdolni do kierowania się własnym rozsądkiem i wolą?

Dziś medioznawcom wydaje się, iż środki przekazu mają na ludzi mniej­szy wpływ, niż sądził McLuhan - w każdym razie działanie „przekaźników" nie jest całkowicie bezpośrednie ani całkowicie jednoznaczne. Dowiedzio­no, iż ludzie-odbiorcy nie są zupełnie bierni wobec mediów, a ich kontakty bezpośrednie, osobiste z innymi (czyli komunikacja interpersonalna) zmie­niają ich oceny rzeczywistości medialnej. Zatem kontakty osobiste chronią przed całkowitym zdominowaniem przez media - dobrze jest o tym wiedzieć. Z drugiej strony właśnie niebywały rozwój mediów (w ogó­le „medialnych pośredników" między ludźmi) ogranicza te kontakty, po­mniejsza więzi międzyosobowe -dlategozdaniem niektórych socjologów władza mediów - w ogóle środków przekazu - nad ludźmi będzie coraz większa. Być może, jest to przekonanie zbyt pesymistyczne...

Spróbujmy znowu posłużyć się modelem technicznym. Otóż odbiorca komunikatów medialnych (zwłaszcza telewizyjnych) przypomina swoisty dekoder. Mózg człowieka dekoduje - czyli odczytuje, rozszyfrowuje zna­czenia, niesione przez dany przekaz. Mózg, odczytując treść przekazu, ustala jego sens. Jest oczywiste, iż to odczytywanie i rozumienie treści przekazu nie odbywa się w próżni społecznej, pamięciowej, uczuciowej, intelektualnej. Mózg nie jest „tabula rasa", nie jest „czystą kartą", nietkniętą przez wpływy zewnętrzne. Odczyt (dekodowanie) przekazu odbywa się zawsze w zastanej, określonej sytuacji społecznej i kulturowej. Odbiorca ma swoją pamięć, jakiś własny system ocen - i te jego cechy indywidualne zależą od inteligencji wrodzonej, nabytego wykształcenia, wychowania otrzymanego od środowi­ska, w którym żyje i z którym się liczy itd.

Ponieważ konkretne przekazy zawierają na ogół wiele znaczeń (nie są bardzo jednoznaczne, czy też są jednoznaczne nadzwyczaj rzadko), de­koder (odbiorca) może je różnie interpretować, różnie pojmować i niejako „przykrawać" do własnych potrzeb, własnych systemów wartości. Można-znów w uproszczeniu - powiedzieć, iż każdy „dekoduje" na swój sposób otrzymany przekaz. Co znowu nie oznacza, iż masowość odbioru nie pod­lega pewnym regułom ogólnym i wspólnym dla danej grupy odbiorców.

Odbiorcy przekazów medialnych (przede wszystkim telewizji) nie są wobec nich całkowicie bierni, ale mimo to ulegają ich wpływom w więk­szym stopniu, niż są w stanie sami to ocenić.

W dodatku pojawia się nowy typ telewidza: odbiorca tzw. „nadaktyw-ny". Jest to osoba nie lubiąca się skupiać nad niczym, nieuważna, uwielbia­jąca „przeskakiwanie" z kanału na kanał, z audycji na audycję. Taki tele­widz - dla którego „pilot" do telewizora jest swoistym narzędziem pano­wania nad rzeczywistością oglądaną - otóż taki telewidz dość łatwo traci zdolność do koncentracji, krytycznej oceny, wyboru, przemyślenia danego komunikatu. |est odbiorcą wolnym, aktywnym i niby niezależnym - i zara­zem coraz bardziej niezdolnym do wyższej aktywności umysłowej*.

W nowym (1994) wydaniu wspomnianego wyżej klasycznego dzieła McLuchana pojawił się wstęp, w którym socjolog L.H. Lapham" twierdzi, że w ogóle media elektroniczne kształtują umysły inaczej, niż czyniły to pisma drukowane. Lapham uważa wręcz, że media elektroniczne zmuszają nas do powrotu do „ wrażliwości cechującej nomadów*** i ludzi przedpiś-miennych".

Zdaniem Laphama wracamy zatem do czegoś w rodzaju „postawy niepiś­miennego włóczęgi", którą socjolog charakteryzuje jako przeciwstawienie „wraż­liwości obywatelskiej". Nie ma miejsca, by głębiej analizować tutaj dość orygi­nalny podział na „wrażliwość włóczęgi" i „wrażliwość obywatela", chodzi mi głównie o przykład modnych dziś („modnych" nie oznacza: wyzbytych głęb­szego sensu!) rozważań na temat postaw kreowanych przez media.

Dla naszych potrzeb wystarczy, że „wrażliwość nomadów" (włóczę­gów) kojarzy Lapham na przykład z siłą, przyjemnością, wojną, barbarzyń­stwem, magią, seksem, okrucieństwem, namiętnością. „Wrażliwość oby­watelską" (tę zanikającą) - z doświadczeniem, autorytetem, szczęściem, budowaniem, cywilizacją, pokojem, historią, a także z wątpliwościami i argumentacją naukową. Różnice subtelne, ale dość oczywiste: „wrażli­wość włóczęgi" jest pierwotniejsza, przede wszystkim emocjonalna, po­zbawiona owej ogłady i refleksji, jakie niesie głębsza kultura. „Wrażliwość obywatelska" wiąże się z intelektem, wykształceniem, refleksją nad sobą i historią. Byłoby rzeczywistą klęską, gdyby tezy Laphama były do końca prawdziwe. Ale „coś" w tym jest, nie są to tylko igraszki intelektualne i określenia, mające nas szokować...

* Szerzej o tych problemach w aspekcie filozoficznym (i także o pojęciu „odbiorcy nadaktywnego") w: Zofia Rosińska: „Blaustein. Koncepcja mediów". Filozofia polska XX w., Wyd. „Prószyński i Ska", Warszawa 2001.

** L.H. Lapham, „Introduction", w: M. McLuhan, Understanding Media. The Exten-tion ofMan. The MIT Press, Boston 1994.

*** Nomadowie - pasterskie i zbieracko-towieckie ludy koczownicze. W tym wypad­ku chodzi o koczowników z czasów przed cywilizacją osiadłych rolników.

Lapham uważa, iż „wrażliwość nomadów" łatwo dziś spotkać wśród mieszkańców USA - co oznacza - jak dowcipnie to określa - „nie tylko tryumf Madonny, ale także nieufność moich dzieci wobec prawdziwości mego istnienia, jeśli nie ma mnie w telewizji"*.

To spostrzeżenie jest już na pewno trafne. Ważne jest to, co zostało pokazane (przekazane) w telewizji... Jeśli nie „zaistnieje" w telewizji, może w ogóle nie istnieje?

Wydaje się, że powrót do czasów przedpiśmiennych nie jest i nie może być już całkowity, ale istotnie media elektroniczne zmieniają ludzką wraż­liwość i nasze postawy wobec świata.

Tak czy inaczej, musimy zgodzić się z następującymi stwierdzeniami.

Działanie mediów (zwłaszcza elektronicznych) wywiera znaczący wpływ na jednostki i na zbiorowości. Nie jest to oczywiście wpływ jedyny w życiu wspólnot, ale większość znawców uważa, iż ostatnio zaczyna być dominujący. Wpływ ten w największym stopniu wynika z działań za­mierzonych (intencjonalnych, świadomych), po części jest skutkiem działań niezamierzonych - czyli wynika z właściwości samych mediów, niejako z ich natury. Wpływ mediów - zamierzony czy niezamierzony - zależy też w dużej mierze od cech ich odbiorców i od stanu ich świadomości, a zatem od stanu kultury politycznej i kultury w ogóle w danych społeczeństwach.

* L.H. Lapham, op. cit.

Kto dłużej ogląda telewizję?

Z badań (2002 r.) zespołów Uniwersytetu Pensylwanii (USA) oraz Uniwersytetu Brytyjskiej Kolumbii (Kanada), opublikowanych w piśmie na­ukowym „Personality and Social Psychology Bulletin" wynika, że osoby o niższej inteligencji częściej i dłużej oglądają telewizję, niż osoby, u któ­rych testy wykazały wysoki poziom inteligencji. Ci dłużej oglądający mają też mniejszą zdolność do samooceny. Ciekawy w tym wypadku jest fakt braku związku tych wyników z treścią oglądanych programów, chodzi tylko o czas oglądania. Badania wykonano na studentach, a zatem na populacji już wyróżnionej przez fakt studiów na wyższej uczelni.

Mogę zwrócić uwagę, iż nadal nie wiemy, czy osoby o niższej inteli­gencji więcej czasu poświęcają na telewizję, ponieważ na przykład mniej czytają, mniej się uczą, czy też wchodzą tu w grę inne czynniki. Nie jest też wiadomo, jak samo oglądanie telewizji wpływa na inteligencję (ściślej: na zdolność rozwiązywania testów), choć na ogół się sądzi, iż wpływ współ­czesnej telewizji na zdolność krytycznego myślenia i oceny informacji z zewnątrz jest ujemny.

Opinia filozofa

„Myślę, że w wychowaniu także poprzez media musimy zabiegać o harmonijny rozwój człowieka. Bardzo się cieszę, gdy w mediach jawi się coś pięknego, co człowieka podnosi na duchu, bo to wzbudza w nas po­czucie autentycznej, wielkiej wartości. Sądzę, że właśnie w tym kierunku trzeba iść, gdyż każdy człowiek, wierzący lub niewierzący, może przyjąć Dekalog. Musimy otworzyć się na wszystkie kultury świata. I to jest właśnie

zadaniem dla nas".

Profesor Stefan Swieżawski, filozof

(fragment wypowiedzi na temat zasad etycznych ludzi mediów

- rozmowa z Magdaleną Bajer i Michałem Komarem,

„Forum Dziennikarzy", nr 10-1 I, 1998 r.)

Cechy „niusów", czyli konstrukcja przekazu*

Powracam do omawianego wcześniej porządku dziennego. Przyjrzymy się teraz temu zjawisku w przypadku bardziej szczegółowym, tj. w konst r u kc j i programów informacyjnych w tele­wizji (dzienników, wiadomości), pamiętając o tym, że to przede wszyst­kim dzienniki telewizyjne dostarczają informacji bieżących większości spo­łeczeństwa, zatem kształtują podstawową wiedzę ludzi na temat rzeczywi­stości, w której żyją.

Podkreślałem uprzednio zasadnicze znaczenie porządku dziennego -czyli selekcji informacji - w przekazywaniu i ustalaniu ich kolejności.

W polskim żargonie dziennikarskim „informacja do przekazania" nazy­wa się „nius" (od ang. news - nowość, nowina, wiadomość; tak samo w liczbie mnogiej). W tym pojęciu zawiera się już fakt, że jest to wiadomość godna uwagi. Informacje, które dotarły wprawdzie do mediów, ale nie zostały wybrane do przekazania, nie są „niusami". Odróżnia się „niusy twarde" („hard news') - są to wiadomości poważne, zwykle dotyczące istotniejszych problemów politycznych, ekonomicznych, społecznych. Uwa­żane są za trudniejsze w odbiorze i dla wielu nudne. Dlatego należy je

* Omawiam tu sprawy może bardziej fachowe, ale też wiele znaczące dla zrozumie­nia konstrukcji przekazów informacyjnych, czyli przede wszystkim dzienników TV. Jest to zatem ważne także dla niezawodowców!

przeplatać „niusami miękkimi" („softnews"), czyli ciekawostkami - na przy­kład z życia codziennego, z życia idoli. „Niusy miękkie" będą dotyczyć różnych dziwnych lub śmiesznych wydarzeń, dziwacznych zachowań, cie­kawostek przyrodniczych itp.

Każdy „nius" ma swoją wartość („news value"), informacyjną i przede wszyst­kim handlową. W takim rozumieniu informacja, wiadomość nie jest tylko pro­duktem kultury i formą edukacji, ale jest towarem, który ma przynieść zysk. Dlatego dobór „niusów" prezentowanych przez dany środek przekazu zależy od wymagań, jakie właściciel/szef tego środka stawia dziennikarzom informa­cyjnym. Po doborze „niusów" i metodach ich prezentacji łatwo jest ocenić poziom i przede wszystkim opcję polityczną danego środka przekazu.

Przy okazji poznajmy jeszcze inne wyrażenie żargonowe - „wiusy". Słowo views, rzadziej używane, oznacza opinię, komentarz.

Podstawowym przykazaniem etyki dziennikarskiej jest wyraźne oddzie­lenie „niusów" od „wiusów" (wiadomości od komentarzy) - tak, by od­biorca zawsze wiedział, co jest faktem, a co interpretacją tego faktu przez dziennikarza. Wprawdzie znany amerykański teoretyk komunikacji społecz­nej, George Gerbner, twierdzi, że w mediach nie ma faktów, są tylko opi­nie: „Ali news are views" (polscy dziennikarze tłumaczą: „nie ma wiado­mości bez stronniczości"). Możemy zgodzić się, iż jest to uogólnienie nie do końca precyzyjne, bliższe precyzji byłoby stwierdzenie, że „na ogół próbuje się przedstawiać fakty tak, by wywoływały określone, pożądane opinie". W szanujących się mediach ogólne stanowisko redakcji w danej sprawie określa się w krajach anglojęzycznych terminem „editorial". Nato­miast znane z mediów tego obszaru językowego słowo „commentary" oznacza szerszą analizę jakiegoś problemu. Dziennikarz powinien dobrze rozróżniać, kiedy posługuje się „wiusem" (komentarzem własnym), a kiedy dokonuje eksperckiej analizy danej wiadomości czy problemu.

Przyjęliśmy wcześniej do wiadomości, że w mediach informacyjnych, w przekazach informacyjnych, musi się „na wejściu" odbywać selekcja i ob­róbka informacji. Dokonuje jej dziennikarz (zależnie od rodzaju środka przekazu mający odpowiednią funkcję - np. w dzienniku telewizyjnym może to być wydawca, w agencji informacyjnej tzw. depeszowiec itd.). W żargo­nie dziennikarskim taki selekcjoner nazywa się po angielsku gatekeeper, a samo wybieranie informacji i jej „obróbkę" określa się terminem ga t e -k e e p i n g (nie ma na razie dobrych i powszechnie przyjętych terminów polskich).

Gatekeeper dosłownie oznaczać kiedyś „strażnika śluzy", czyli czło­wieka, który otwierał i zamykał śluzy, regulując w ten sposób dopływ wody.

W przenośni pojęcie gatekeeping oznacza więc „regulowanie przepływu informacji".

Można zatem powiedzieć, iż „geitkiperom" zawdzięczamy konstruk­cję i jakość danego przekazu informacji. Oni bowiem ustalają „porządek dzienny" tego przekazu.

Badania konstrukcji przekazu pozwoliły ustalić pewne sprawdzone ce­chy i reguły, dzięki którym „niusy" zyskują wartość - czyli zwiększają swoją „moc przyciągającą" (telewidza przed ekran).

Wymienię te cechy i reguły, nie przesądzając ich hierarchii. Zatem są to:

1. Krótkotrwałość - informacje winny dotyczyć wydarzeń dziejących się „krótko", zamkniętych w wyraźnych ramach czasowych. Cecha ta określa raczej pożytek handlowy informacji, niż jej rzeczywiste znaczenie. W sensie rzeczywistego znaczenia bowiem bardzo ważne mogą być za­równo wydarzenia „krótkie", jak i długotrwałe. I odwrotnie - nie mieć wartości informacyjnej mogą wydarzenia i takie i takie. Innymi słowy długość trwania w czasie w ogóle nie przesądza o wadze zdarzenia, a reguła mówi tylko o tym, co woli większość odbiorców, co ułatwia im przyswojenie informacji i zaciekawia ich bardziej. Po prostu „lubią" oni informacje krótkie.

2. Łatwa zauważalność - co oznacza pewien „kontrast z tłem". Wyda­rzenie ma się „wybić" z przeciętności, normalności. Znowu jest to wartość handlowa, ułatwiająca percepcję - niekoniecznie bowiem in­formacja kontrastująca z tłem musi być akurat najistotniejsza.

3. Jednoznaczność - wydarzenie łatwo jest określić informacyjnie. Ozna­cza to, że charakter wydarzenia i okoliczności jego zajścia nie budzą wątpliwości.

Wydarzenie jednoznaczne istotnie łatwo jest opisać i zrozumieć, ale na ogół rzadko tak bywa w rzeczywistości, zwłaszcza w życiu politycznym. Większość wydarzeń bywa dwuznacznych, jeśli nie wieloznacznych. Ce­cha w tym wypadku pożądana i często nadawana wbrew rzeczywistości -' jednoznaczność - ogranicza interpretację wiadomości, utrudnia jej zro­zumienie. Często taką jednoznaczność (jakby „spłaszczenie" wiadomo­ści, uproszczenie jej) nadaje się w celach politycznych.

4. Zgodność z oczekiwaniami - opis wydarzenia odpowiada przekona­niom i wyobraźni odbiorców na temat tego, co, jak, komu i gdzie może się wydarzyć. Wiadomo skądinąd, że właśnie oczekiwania większości odbiorców wsparte są stereotypami i uprzedzeniami. Inaczej mówiąc, ludzie nie lubią, kiedy coś łamie zakodowane w ich umysłach stereoty-

py, choć wydaje się, iż sensacyjne powinno być właśnie złamanie ste­reotypu. Bywa i tak - ale chodzi o tę regułę ogólną, że lubimy, jak wszystko „toczy się" wedle naszych wyobrażeń. Naturalnie, życie rzadko bywa zgodne z oczekiwaniami. Zatem cecha nr 4 ułatwia wprawdzie zapamiętanie i zrozumienie wiadomości, ale nie określa wagi informacji. Może być tak- i bywa często -że właśnie wydarzenie nieoczekiwane jest istotne dla ludzi.

5. Niespodziewaność - wydarzenia nikt się nie spodziewał, choć mogło ono być zgodne z oczekiwaniami, ale mało prawdopodobne tu i teraz. Wydarzenia niespodziewane mają zwykle dużą wagę informacyjną i dużą wartość handlową.

6. Aktualność - to cecha oczywista i bardzo pociągająca, ma dużą wartość w obu znaczeniach. Informacje nieaktualne najczęściej tracą wartość, choć nieaktualność może wynikać z faktu, że informacja była długo nie­znana, bądź świadomie ukrywana. Wówczas waga informacji nieaktual­nej jest jednak znaczna. Najlepiej oczywiście, jeśli wydarzenie możemy oglądać wprost „na żywo". Dlatego w takim przypadku zawsze nadawca zaznacza, iż relacja idzie „na żywo".

7. Znaczenie - podstawowy warunek wartości informacyjnej w każdym wy­miarze. Informacja o wydarzeniu bez znaczenia sama nic nie znaczy, chy­ba że wielkie znaczenie nadaje jej środek przekazu. Tak bywa na przykład z informacjami o wydarzeniach błahych - powiedzmy o kolejnym rozwo­dzie jakiegoś idola albo o urodzinach jego (jej) nieślubnego dziecka, co może być znaczące dla fanów, ale nie dla większości ludzi. Czasem infor­macjom nieważnym nadaje się znaczenie w celach propagandowych. Coś, o czym się informuje w dzienniku telewizyjnym lub w poważnej gazecie powinno się jednak odznaczać rzeczywistą ważnością, bądź wielkością, skalą, drastycznością, wyjątkowością itd.

8. Bliskość odbiorcy - chodzi tu o bliskość geograficzną (interesuje nas najbardziej to, co zdarzyło się niezbyt daleko - w naszym mieście, wsi, kraju, w „naszej" części świata). Chodzi też o tzw. bliskość kulturową. Interesują nas bardziej wydarzenia i informacje, dotyczące środowisk i osób, związanych z naszym krajem. W przypadku Polski będą to np. informacje z Watykanu, albo np. z Chicago (gdzie mieszka tylu Pola­ków, co w Warszawie). Ciekawsze i bardziej znaczące są dla nas infor­macje z kręgu kultury euroamerykańskiej niż np. z odległych rejonów Afryki. Oczywiście, wydarzenie może mieć wielką skalę, dotyczyć całej ludzkości - wówczas „odległość od nas" nie odbiera mu wagi.

9. Przewidywalność - chodzi o to, że wydarzenie wynika z sytuacji, z in­nych wydarzeń, było łatwe do przewidzenia. Na przykład - upadek rzą­du, przegrana czy wygrana jakiegoś polityka w wyborach, itp. Choć wy­darzenia przewidywane wydają się bardziej „swojskie" - mogą mieć lub nie mieć wartości tak samo, jak wydarzenia nieprzewidziane. Również wartość handlowa „niusu" nie zależy od tego, czy był przewidziany czy nie.

10. Ważność dla odbiorcy - informacja dotyczy danej kategorii odbiorców (np. nauczycieli, emerytów itd.), albo dotyczy wydarzenia bezpośrednio obchodzącego większość (np. zmiany podatków, a także wszystkiego, co ma związek z naszym zdrowiem, bezpieczeństwem, z warunkami życia).

Informacja ważna dla konkretnych środowisk i konkretnych społeczeństw może być bez znaczenia dla innych.

Oczywiście, przy wyborze informacji znaczącej dla konkretnego odbior­cy, gałekeeper musi wiedzieć, co ma dla danych odbiorców znaczenie.

1 1. i 12. Związek z innymi wydarzeniami i związek z ważnymi zjawis­kami, procesami - cechy wymieniane jako odrębne, mają wiele wspól­nego, przedstawiam je więc razem. Chodzi o to, iż coś jest następstwem wydarzeń poprzedzających, o których informowano nas wcześniej, lub jest to kontynuacja jakiejś sekwencji wydarzeń. Dane wydarzenie może też być przejawem zjawiska (procesem) ogólniejszego, a ważnego, może je potwierdzać lub mu zaprzeczać.

Dlatego z punktu widzenia rzetelności informacji jest - jeśli to możliwe ze względów technicznych czy czasowych - podanie tła, omówienie tego, co znów „z angielska" nazywa się „back-ground" (w żargonie polsko-dziennikarskim „begrand"). Na przykład jakieś wydarzenie kli­matyczne wiąże się z zanieczyszczeniem środowiska, a nowy akt terro­ru jest wynikiem globalizacji terroryzmu. Haniebny postępek jakiegoś polityka może być przejawem ogólnego obniżenia się standardów kul­tury i zarazem dotychczasowego pobłażania osobom publicznym, po­pełniającym przestępstwa - itd. itp.

Chodzi o to, że informacja bliżej jakoś osadzona w danej rzeczywisto­ści, mająca pewne „korzenie" - jest zrozumialsza i przyjmowana jako bardziej znacząca.

13. Wyjątkowość - cecha zdarzenia absolutnie zrozumiała, nadaje bo­wiem zawsze wagę informacji. Z tego punktu widzenia największą wagę (największą wyjątkowość) miałaby np. wiarygodna informacja, że na Ziemi wylądowali Kosmici...

Z pewnością jednak istnieją wydarzenia wyjątkowe o niewielkim ogól­nym znaczeniu - ich główną zaletą jest to, iż są z różnych względów ciekawe i lubimy o nich się dowiadywać. Np., że ktoś tam spędził parę dni stojąc na słupie, albo że urodziło się dwugłowe cielę. Skądinąd poważne znaczenie miałaby informacja nie o tym, że urodziły się zrośnięte bliźnięta, ale o tym, że udało się je lekarzom rozdzielić. Czasami niezbyt profesjonalny dziennikarz może uznać za wyjątkowe zdarzenie coś, co jest oczywistym skutkiem danej sytuacji, nie jest więc wyjątkiem od reguły.

14. Personalizacja (albo personifikacja) - zdarzenie dotyczy bezpośred­nio ludzi, jest opisywane przez ich zachowania itp. Mniej znaczące czy ciekawe dla odbiorców są informacje zdepersonalizowane, czyli przed­stawiane wyłącznie w kategoriach zjawiska, procesu. Personalizacja zatem jest cechą istotną, ułatwia przyciągnięcie uwagi, uświadamia zna­czenie wydarzenia, choć czasem bywa przykra dla jego uczestników.

15. Koncentracja na elitach - oznacza, iż wydarzenie dotyczy ludzi (śro­dowisk) znaczących w danym kraju, znanych (osób publicznych), nie­zwykłych, a zwłaszcza tzw. idoli, osób znanych z telewizji właśnie (bądź z kina) i z prasy bulwarowej.

Zrozumiałe, że taka cecha przyciągnie widownię, a na ogół ma też znacze­nie pozahandlowe. jednak bywa i tak, że wydarzenie w ogóle niedotyczące elit i osób znanych może mieć ogromne znaczenie merytoryczne. Trzeba tu dodać, iż „elitarność" wydarzenia nie musi koniecznie wynikać z tego, iż informacja odnosi się do dominujących państw w świecie, domi­nujących kultur, wielce znaczących instytucji czy organizacji. W tym sensie „elitarność" oznacza w ogóle powagę znaczenia dla świata danej wiado­mości. Takie też wiadomości są łatwiej przyswajane i zapamiętywane.

16. Zróżnicowanie przekazu - cecha dotyczy nie pojedynczych wiado­mości a ich zestawu (doboru) w konkretnym przekazie (w danym dzien­niku). Powinny być one możliwie najbardziej różne, dotyczyć różnych spraw - wtedy, w mniemaniu większości odbiorców przekaz nie jest nudny, jednak dziennikarz powinien wiedzieć, że ta cecha nadająca „niusom" wspólną wartość handlową, na ogół ma bardzo niewielkie znaczenie dla wartości informacyjnej przekazu. Chodzi bowiem przede wszystkim o przyciągnięcie uwagi odbiorców przekazu.

17. Konkretność - odbiorcy lubią podawanie bardzo konkretnych oko­liczności, nazw, nazwisk, konkretnych danych liczbowych (byle nie za dużo. bo to komplikuje przekaz i rozprasza uwage). Jest to istotnie

ważna cecha pod każdym względem - konkretność bardzo zwiększa wiarygodność informacji.

18. Renomowane źródło - chodzi o to, że informacja pochodzi od osób lub instytucji cieszących się prestiżem i zaufaniem. Np. wagę informacji zwięk­sza opatrzenie jej etykietą „bezpośrednio z Białego Domu", u nas - „z Urzędu Rady Ministrów", albo „jak stwierdził prezydent" (premier itp.). Jeśli informacja dotyczy zdrowia lub wynalazku, rangę nadaje jej źródło, np. Polska Akademia Nauk czy Polskie Towarzystwo Lekarskie itp. Ważne i sprawdzone źródło nadaje wiadomości wiarygodność, co nie oznacza, iż wiarygodne i ważne informacje nie mogą pochodzić także ze źródeł „nierenomowanych" (dla pamięci renoma - to sława, roz­głos, opinia, może być dobra, ale może być też zła, bądź żadna).

19. Wyłączność - oznacza, iż informacja została zdobyta przez środek prze­kazu, który właśnie oglądamy (słuchamy, czytamy). Inne media jeszcze tej informacji nie mają, albo posłużyły się gorszym źródłem itd. Cecha ta ma znaczenie wyłącznie dla danej redakcji, prestiżowe - a więc handlowe, ale znaczenia informacyjnego przekazu nie wzmacnia (informacja nie jest bar­dziej czy mniej ważna tylko dlatego, że zdobyła ją akurat dana redakcja, chyba że chodzi o redakcję, która straciła wiarygodność albo wręcz od­wrotnie - była zawsze wiarygodna).

20. Drastyczność, zło - jest to (chyba niestety...) cecha najbardziej po­żądana z punktu widzenia wartości handlowej. Wiadomości złe „sprze­dają się lepiej", „co krwawi to zaciekawi" (powiadają amerykańscy dzien­nikarze). I rzeczywiście: badania wskazują, iż przeciętni odbiorcy za­ciekawieni są najbardziej przejawami zła, agresji, drastycznością, prze­mocą, seksem. Takie są dziś prawidła psychologii społecznej (tj. tak reagują ludzie na przekaz). Istotnie też trudniej jest w sposób zacieka­wiający (sensacyjny) przedstawiać informacje „o istnieniu dobra" (nie chodzi o wiadomości korzystne dla odbiorców w danym kręgu, ale w ogóle o relacje między złem i dobrem).

Tak usilnie, jak to się dzieje, wysuwanie na pierwsze miejsce w porząd-ku dziennym ZŁA I DRASTYCZNOŚCI nadaje przekazowi szczególne właściwości. Odbiorcy bowiem nabierają przekonania, iż NAPRAWDĘ tylko wiadomości złe i drastyczne, dotyczące nieszczęść, katastrof, wypadków, przemocy, przestępstw itd. są ważne i ciekawe. Tylko takie wiadomości (choć teoretycznie niby wolelibyśmy inne) mają znaczenie, a świat jest właśnie taki, jakim go oglądamy w telewizji. Oczywiście, łatwo dowodzić twierdzenia, iż świat jest zły, rzeczywi­stość okropna i rzadko można się spodziewać czegoś dobrego. Nie

i

mniej jest równie oczywiste, że istnieje dobro i przejawia się w bardzo różny sposób, a proporcje pomiędzy dobrem i złem są nie zawsze równe, ale też na pewno nie takie, w jakich zło i dobro występują w rzeczywistości medialnej. W tym zakresie „medialne zwierciadło" naj­bardziej fałszuje rzeczywistość. Zaś zależność pomiędzy „przemocą w telewizji" a skłonnością do przemocy u odbiorców telewizji jest dowie­dziona naukowo: zależność taka istnieje. Problem ten jest bardzo skom­plikowany, zależności złożone - o czym jeszcze napiszę dalej. W każ­dym razie chodzi o to, iż wedle dziś obowiązujących reguł konstru­owania przekazu informacyjnego, dostrzeżone i wybrane wydarzenie powinno wyraźnie naruszać ustalony porządek prawny, moralny, życio­wy. Co oznacza w oczach odbiorców, iż rzeczywistość to właśnie stałe naruszanie owego porządku (na rzecz porządku dziennego - ale z tego odbiorcy już sobie sprawy nie zdają).

Opisałem wyżej 20 reguł (cech) porządku dziennego, czyli konstru­owania przekazów informacyjnych.* Łatwo zauważyć, iż na ogół, czy ra­czej prawie nigdy nie udaje się geitkiperom wykorzystać naraz wszystkich reguł, bo jest to niemożliwe (wiadomości mogą najwyżej spełniać kilka reguł), nadto niektóre reguły są sobie przeciwstawne. Powiedzmy, na przy­kład „niespodziewaność/zgodność z oczekiwaniami", albo „wyjątkowość / związek z innymi wydarzeniami" itd. Niektóre reguły są znaczeniowo bardzo zbliżone - np. „niespodziewaność / wyjątkowość, łatwa zauważal-ność albo znaczenie / wyjątkowość" itd.

W dziennikarskiej praktyce chodzi więc o spełnienie tych kryteriów wartości niusów, które spełnić się dadzą. Im więcej się da spełnić, tym lepiej. W literaturze przedmiotu nazywa się to addytywnością. „Addytyw-ny" - będący wynikiem sumowania składników, będący sumą treści róż­nych składników.

Rozumiemy, że największą wartość mają niusy, które w chwili przeka­zu spełniają najwięcej kryteriów. Są najbardziej addytywne. „Niedostatek" jednej cechy informacji może być oczywiście zastąpiony „mocą" innej ce­chy. Bardzo silnie podkreślam: używane tu pojęcie „wartości niusów" jest bardzo względne, zaś sama wartość może dotyczyć rzeczywistego zna­czenia informacji, albo jej pożytku handlowego, albo jednego i drugiego.

* Różni autorzy wymieniają ich mniej czy więcej. Wybitny medioznawca Maciej Mro-zowski („Media masowe. Władza, rozrywka i biznes", Oficyna Wyd. ASPRA - |R, War­szawa 2001) wymienia ich 17. W literaturze zagranicznej omówienie tych problemów znajdziemy m.in. w: Allan Bell, The Language ofNews Media, Blackwell, Oxford 1991.

Przejmują one nie tylko rolę głównego - niemal jedynego - przekaźni­ka kultury, ale nawet stały się jej najważniejszym twórcą - i jeszcze więcej - są jedynym akceptowanym powszechnie wzorem kultury! Co z tego w praktyce wynika? Przede wszystkim fakt, że kultura jest utożsamiana z r o z -ry wką, albo że rozrywka jest najpowszechniej znaną formą kultury.

Wydaje się, że choć istotnie każdy rodzaj rozrywki wywiera samoistnie duży wpływ, to jednak współczesne reguły naszych „rozrywek medialnych", a zwłaszcza ich poziom, zostały wyraźnie narzucone przez media. Choć celem pozostaje istotnie rozrywka, to jednak przez wybór form tej rozryw­ki wywiera się na społeczeństwo określony wpływ - i takie właśnie jest świadome założenie wielu właścicieli mediów.

Być może, nie zawsze tak jest; niektórzy właściciele mediów i twórcy rozrywki nie zamierzają wpływać na świadomość społeczną, chcą wyłącz­nie zarabiać.

Tak się składa, że w tym wypadku przy działaniu świadomym skutków i ich nieświadomym, efekt bywa taki sam: następuje „upupianie"*.

Ponieważ żaden właściciel mediów, nadawca czy twórca (i chyba żaden dziennikarz?) nie przyzna się publicznie, iż chodzi mu o polityczne mani­pulacje przez rozrywkę, a wyjaśnia na ogół, iż musi liczyć się z prawami rynku (ludzie właśnie chcą - powie - takich form rozrywki!), warto pamię­tać o rzeczy następującej. Otóż nadawanie programom formy rozrywkowej i obniżanie poziomu samej rozrywki jest istotnie skuteczniejsze, najtańsze i najłatwiejsze, a publiczność zdążono przyuczyć do takich właśnie form.

Nadawanie różnym programom (z natury nierozrywkowym nawet) form rozrywki Amerykanie nazwali specjalnie w tym celu ukutym terminem. Ta­kie świadome nadawanie niemal wszystkiemu statusu rozrywki nazywają „i n f o t a i n m e n t" - co jest połączeniem słowa „i n f o rmation" (infor­macja) z „enter t a i n m e n t" (rozrywka). Po polsku używa się już w żar­gonie medialnym terminu „i n f o ry w k a" (informacja + rozrywka) - niby żartobliwego, ale trafnego.

Wybitny amerykański publicysta i znawca współczesnej kultury Neil Postman napisał na ten temat książkę pt. „Zabawić się na śmierć"**. Przy­taczam z niej takie zdanie:

* „Upupić" - pojęcie na pozór żartobliwe, wprowadzone do literatury przez Witolda Gombrowicza (1909-1969) w jego słynnej powieści „Ferdydurke" (pierwsze wydanie w 1938 r., dziś to już lektura klasyczna). „Upupić" - to znaczy sprowadzić do roli „dzie­cinnej pupy", traktować z wyższością i utrudniać posługiwanie się własnym rozsądkiem.

** Neil Postman, Amusing Ourselves to Death: Public Discourse in theAge ofShow Business. New York 1985. Wyd. poi.: Zabawić się na śmierć, Warszawa 2003.

„Bez większego protestu i niezauważenie dla opinii publicznej polityka, religia, informacja, sport, oświata i gospodarka zmieniły się [w mediach] w dodatek do przemysłu rozrywkowego. Dzięki temu zaczynamy stawać się narodem, który zabawi się na śmierć". Postman ma na myśli śmierć kulturową (tj. zanik pewnych wartości, które kształtuje w nas kultura i tradycja). Możemy zgodzić się z jego kolej­nym stwierdzeniem:

„Kiedy naród daje się uwodzić trywialnością, kiedy życie kultu­ralne traktowane jest jako ciągła rozrywka a telewizja jako gigantycz­ny zakład rozrywkowy - naród jest w niebezpieczeństwie"*.

Nie ulega wątpliwości, że formy i poziom rozrywki, czyli tzw. kultura masowa (czy raczej „kultura dla mas"?) są w ogóle głównym problemem kultury współczesnej, o której mówi się, iż stała się „kulturą przyjemno­ści", bądź „kulturą rozrywki". Na ów prymat rozrywki zwracają uwagę licz­ni obserwatorzy współczesności, na przykład znakomity niemiecki filozof i teoretyk socjologii Jiirgen Habermas, który stwierdził, że sferę życia pu­blicznego sprowadza się do szeroko rozumianej rozrywki, a oferta progra­mowa mediów, zwłaszcza telewizji, w coraz większym stopniu oscyluje wokół form rozrywkowych, coraz mniej wartościowych. Będąc jednym z najwybitniejszych teoretyków działań komunikacyjnych (w sensie poro­zumiewania się ludzi)**, filozof analizował przeszkody w porozumiewaniu się, za jedną z takich przeszkód uznał właśnie ów prymat rozrywki.

|est to kwestia bardzo szeroka, nie będę więc jej tu omawiał. Można tylko stwierdzić, iż dzisiejsza kultura masowa bez wątpliwości kształtuje społeczną świadomość w większym stopniu, niż kiedyś (choćby dlatego, że skończył się czas „podciągania" mas przez elity, nie ma już nacisku snobi-zmów, zaś masowi idole prezentują bardzo specyficzne wzory).

|ak stwierdził był historyk cywilizacji, Arnold Toynbee*** czas postępu kultury to czas, kiedy masy dostosowywały się do elit. Czas upadku - kiedy elity dostosowują się do mas.

Tak więc media stały się dziś pierwszym producentem kultu-ry i głównym jej dy s t ry b u t o r e m. Produkcja i dystrybucja - pojęcia jakby spoza świata kultury... już one same określają ową kulturę medialną, czyli masową.

* Op. cit.

** Jurgen Habermas, Teorie des kommunikałiven Handelns (1981), po polsku: Poję­cie działania komunikacyjnego, w: „Kultura i społeczeństwo", nr 3/1986.

Nie da się więc pomniejszać roli mediów na tym polu i fakt ten określa ich powinności. Pytanie zatem brzmi: czy owe powinności mediów wobec kultu­ry muszą zostać z góry określone, czy mają tylko wynikać z ich charakteru? Czy należy te powinności wymuszać? Jeśli tak - to jak i przez kogo?

Przez państwo, które nigdzie nie daje sobie z tym rady i bywa tylko stale posądzane o chęć cenzurowania? Które tylko udaje, że coś kontroluje - jak u nas? Przez twórców, intelektualistów, którzy nie dysponują żadnymi sank­cjami, a wielu z nich chciałoby zarobić na kulturze masowej? Przez opinię publiczną, która w Polsce jest wyjątkowo wręcz wątła? Czy może przez sa­mych dziennikarzy, których prawdziwy interes leży zupełnie gdzie indziej?

Prawda jest taka, że do dbania o poziom kultury masowej, którą się przekazuje i tworzy, nie skłania w naszym świecie NIC, poza szlachetno­ścią pobudek i dobrymi intencjami.

„Dziennikarstwem nie mogą kierować wyłącznie siły ekonomiczne, zysk i interesy partykularne" - mówi |an Paweł II*. „Kultura, wiara, przekaz-to trzy rzeczywistości, między którymi tworzy się związek. Od tego związku zależy teraźniejszość i przyszłość naszej cywilizacji" - mówił Jan Paweł II innym razem**.

Kultura - uważa Ojciec Święty, a z pewnością nie ma na myśli kultury sprowadzanej do rozrywki - już sama w sobie jest komunikacją człowieka z innymi ludźmi. Jest to chyba istota rzeczy, sedno sprawy: kultura jest komunikacją, a komunikacja powinna być formą kultury. Zatem jak ta komunikacja społeczna się odbywa? Co przynosi i kogo z kim łączy?

Nie są to pytania retoryczne i w naszych czasach musimy na nie odpo­wiadać. Mówi się, że mamy do czynienia dzisiaj ze „społeczeństwem infor­macyjnym" i że zarazem społeczeństwo otrzymuje od mediów to, czego samo chce i co mu wystarcza. Media zaś są takie, jaka właśnie jest kultura naszego czasu. A kultura masowa, medialna, jest byle jaka (z wyjątkami naturalnie) i ta właśnie bylejakość, miałkość staje się autorytetem współczesności.

Mówi nam się i więcej: ma jakoby istnieć immanentna sprzeczność pomiędzy naszą osobistą i społeczną wolnością, samą demokracją, tole­rancją i wyrażaniem własnej wolności z jednej strony - z uznaniem warto­ści absolutnych, czymś co nazwę wewnętrzną harmonią i może rozwojem ducha. Inaczej mówiąc: stan dzisiejszej kultury masowej jest może smutny, ale jest dowodem osiągniętej wreszcie wolności jednostki. Ujmuje się to

* Na lubileusz Dziennikarzy, Watykan 2000 r.

** W orędziu na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu w I 984 r.

także w ten sposób, że sama kultura jest opresyjna -iw imię naszej własnej wolności musimy zgodzić się z tym, co jest.

Chciałbym bronić przekonania, że powyższe tezy są nieprawdziwe, a ta ostatnia dodatkowo głupia.

Wydaje się też pewne (i potwierdzają to badania), że polskie społe­czeństwo nie osiągnęło jeszcze w pełni statusu „bycia informacyjnym" (zresztą nie łatwo ustalić do końca znaczenie tego terminu). W języku publicystyki można powiedzieć, że jesteśmy raczej społeczeństwem dezin­formowanym... Ale w sensie, o jakim trzeba mówić w refleksji o kulturze, jesteśmy społeczeństwem zmedializowanym (to określenie z żar­gonu naukowego, ale za to dobrze opisane).

Znowu muszę powtórzyć, jak najkrócej: w świecie zmedializowanym media elektroniczne współtworzą - wręcz zastępują rzeczywistość, która staje się telerzeczywistością. Telewizja wskazuje, czym jest rzeczywistość (zwłaszcza polityczna, społeczna, gospodarcza), określa jej przestrzeń i reguły, określa |AK oceniać zjawiska, w co wierzyć i komu ufać, kto jest winny lub bez winy, co to są wartości i pojęcia, a zwłaszcza, co to jest kultura. Społeczeństwo zmedializowane uznaje media za ostateczną instancję i z czasem coraz mniej dostrzega i rozumie z tego, co dzieje się w realnym świecie. Pytanie skądinąd ważne, czy media tylko odbijają, choćby w sposób wynaturzony to, co dzieje się naprawdę z ludźmi, czy w większym stopniu narzucają im własny „me­dialny" sens wszystkiego - jest pytaniem w innej dyskusji. Chodzi o efekt. Ten zaś podlega takiej samej zasadzie, jaka w ekonomii dotyczy pieniądza: „dobry pieniądz wypierany jest przez zły". Jest tak, że zło w rzeczywistości zajmuje miejsce szczególne i wypiera dobro. I dalej: kłamstwo łatwiej zwy­cięża prawdę, głupota wypiera mądrość, płytkość - głębię, miazga nieokre­ślona - strukturę, permisywizm - odpowiedzialność, zaś nędzne namiastki kultury masowej - kulturę wysokiego lotu.

Można dowieść, że w rzeczywistości niemedialnej proporcje są inne. My przecież już nauczyliśmy się patrzeć na świat i siebie poprzez media. To one wskazują nam godne pożądania m o d e 1 e życia, wzory do naślado­wania w każdej sferze. Znów brak miejsca i czasu na charakterystykę tych modeli i wzorów, ale przecież bardzo łatwo je dostrzec w nadmiarze. Tylko jeden przyczynek do zastanowienia: oto w rozsądnych Niemczech bohate­rem medialnym i ideałem młodzieży był w ostatnich latach niejaki Zlatko. Nad tym fenomenem medialnym łamią sobie głowy eksperci: ów Zlatko, bo­hater tamtejszego „reality show" pt. „Wielki Brat" (u nas „Big Brother"...) osiągnął szczyty chamstwa, niewiarygodnej głupoty i braku śladów jakichkol­wiek zainteresowań. Ma za to teraz własne programy w telewizji i jest bo-

żyszczem tłumów - podobno dlatego, że n i e w s ty d z i się własnej głu­poty i chamstwa. Wszystko więc już było i trwa, tylko trochę zmienia formy.

Wracam do mediów, które prowadzą do unifikacji wszystkiego. Unifikacja nie musi być tylko złem, zło przecież wynika z poziomu, na jakim unifikacja się odbywa. Czy młodzież niemiecka chce wzorować się na Zlatku? Czy to tylko przekora, czy chwilowy kaprys? Nie wiemy jeszcze, ale wiadomo już przecież, że to media tworzą i przekazują kulturę bezwstyd u. Trzeba pokazać i obnażyć wszystko, kultura intymności, godności i milczenia skazana jest na zagładę. Bezwstyd jest także roz­rywką. Wszystko wolno, wszystko jest względne, ma równe prawa i zależy od punktu widzenia - i nie jest to już chyba tylko kwestia mody. Kształtuje się nowy system wartości względnych, nowe obyczaje i być może jest to naturalna kolej rzeczy, a ci, którzy nad tym biadają, należą do ustępujące­go pokolenia - a takie zawsze biada (ostatnio znaleziono tabliczki gliniane ze starożytnego Babilonu, na których ktoś z tamtych czasów biada nad współczesną sobie młodzieżą...).

Nie mniej, można dowodzić, że dzisiaj media skazują nas na niepew­ność w pozornej pewności - bo zbyt wielu ludzi czerpie swoją pewność wyłącznie z mediów, a jest to pewność najkruchsza z możliwych.

Co jeszcze ciekawe: w tym świecie, w którym wszystko staje się roz­rywką i sensacją, cechą Polaków jest brak r a d o ś c i, a już na pewno -brak wspólnej radości. Świat, w którym wszystko ma służyć rozrywce jest, o dziwo, światem ponurym!

Nie zdążyliśmy się nauczyć skutecznej komunikacji społecznej i nie ma kto nas tego uczyć, bo trwa destrukcja elit i autorytetów - a czyż nie ma to związku ze stanem kultury?

Czy może jednak ludzie niczego więcej nie potrzebują i niepotrzebnie rozdzieram szaty nad kulturą mediów?

Muszę stwierdzić, iż po prostu nie wierzę, żeby ludziom wystarczała rozrywka i informacja, ponieważ zawsze obchodzą ich pytania, wyrastające ponad rzeczywistość realną i medialną. Pytania metafizyczne, albo jak kto chce - egzystencjalne.

Innymi słowy, informacja i wiedza, ani tym bardziej rozrywka (w dzisiej­szym rozumieniu), które same są częścią kultury - nie zastąpią kultury wysokiej, sztuki i literatury. Czyż należy znów przekonywać ludzi do tak banalnej prawdy: bez sztuki i literatury nie można zrozumieć ani świata, ani siebie?

* „Charaktery" XII 2000 r.. nr 12/47. s. 3 I.

Tu znów dygresja: Krzysztof Zanussi opowiada*, jak przemawiał kiedyś do „młodych komputerowców" w Salzburgu. Cytuję: „Starałem się to ro­bić bardzo klarownie i logicznie, ale kiedy próbowałem odwoływać się do takich pojęć, jak: pełnia życia czy głębia czułem, (...) że trafiam w próżnię (...). Wydaje mi się, że gdybym puścił kawałek któregoś z moich filmów -może „Iluminację", to coś więcej by zrozumieli".

To dobrze pokazuje, o co chodzi. Pewnych spraw nie da się pojąć, pewnych doświadczeń przeżyć - bez sztuki, ale sztuki prawdziwej.

Ośmielam się głosić (i nie jestem w tym odosobniony), że jednak, że mimo wszystko ludzie może bardziej dziś niż kiedykolwiek szukają zrozu­mienia swego losu, zrozumienia siebie wzajem i samych siebie. Że bardzo ważne jest odnajdywanie sensu w bezsensie i że wbrew pozorom ludzie chcą „uciec spod łopaty" - a łopatą jest w tym przypadku dewaluacja wszyst­kiego, co ważne. Deską ratunku - jeśli już trzymam się takich powiedzeń -jedną z ważnych desek ratunku jest kultura i sztuka.

Mówię o tym dlatego, że chcę usprawiedliwić wy m a g a n i a wobec mediów, które przecież tracą duszę. Oczywiście - nie chodzi o szukanie winnych, przypisywanie mediom czarodziejskich możliwości, piętnowanie ich. Chodzi o to, że - jak to spostrzegła współczesna poetka angielska Kathleen Raine* - nasza „epoka ucieka od piękna i woli brzydotę i przeważa dziś duchowe chamstwo" - a właśnie media mają w tym swój niemały udział.

jeśli należy wskazać palcem winnych tego stanu rzeczy, to nie dzienni­karze będą głównymi winowajcami (chociaż mają za co bić się w piersi), jeśli już, winne są elity, które zdają się ignorować rolę kultury i sztuki w utrzymaniu więzi społecznych i w chronieniu tego, co w języku teologii nazywa się syneidesis i co oznacza coś pierwotnego i niezniszczalnego w ludzkim bycie i jest być może właśnie potrzebą i fundamentem kultury.

Nie lubimy tych pojęć: elity, masy, postęp... Nie lubimy czarnowidz­twa, bo zwykle nigdy nie bywa aż tak źle. Mamy przecież do czynienia z prawdziwą rewolucją kulturalną (w innym, naturalnie, sensie niż używali tego pojęcia Maoiści) -właśnie dzięki mediom. Czujemy jednocześnie, że zalewa nas jakieś nowe barbarzyństwo, eliminujące zbyt wiele z tego, co było zawsze ważne i pożądane.

Warto poświęcić kilka słów wizjom przyszłej kultury, powstałym w pierw­szej połowie XX wieku.

* Znalazłem jej myśli w eseju Krzysztofa Dorosza Myśl wysoka - styl wysoki, Znak, nr 4(539)2000.

Znakomity wizjoner totalitaryzmu, brytyjski pisarz George Orwell (1903 - 1950)* przewidywał, iż nadchodzi epoka kultury ucisku, władzę zaś będzie się sprawować przez zadawanie bólu.

Jak wiemy, wizje Orwella w sposób niezwykły sprawdziły się w impe­rium sowieckim i w III Rzeszy. Dziś „kultura ucisku" zdaje się zanikać, choć trudno nie dostrzegać jej dość jeszcze potężnych enklaw- takich, jak Korea Północna, Kuba, Iran, Libia, Chiny i niektóre państwa Afryki, jedna z takich enklaw - Irak - już padła, ale nie spotyka się to z aplauzem współ­czesnego świata...

Natomiast zaczyna się obecnie sprawdzać wizja innego utopisty, też pisarza brytyjskiego, Aldousa Huxley'a (1894 - I 963). Huxley przewidy­wał, że pod koniec XX wieku władzę nad ludźmi będzie się sprawować przez „zadawanie przyjemności" i że właśnie nadchodzi czas „k ultury p r zy j e m n o ś c i"* (możemy ją utożsamić z „rozrywką totalną").

Zwracam uwagę, że o ile „kultura ucisku" rodziła sprzeciw i bunt, a ludzie na ogół wiedzieli, iż podlegają zniewoleniu i złu, o tyle „kultura przyjemności" przyjmowana jest z wdzięcznością jako dobra i „chciana" właśnie w formach o niskim poziomie. Mało kto zdaje sobie sprawę, że jest to również rodzaj zniewolenia umysłowego o trudnych do przewidzenia skutkach.

* Spośród licznych dzieł Orwella (reportaży, esejów, powieści) wymieniam dla przykła­du główne dzieła polityczne, w których rozwijał koncepcje totalitaryzmu i „kultury ucisku": Folwark zwierzęcy (wyd. po polsku w kraju w obiegu podziemnym w 1979 r. i ostatnio w 2001 r.), Rok 1984 (wyd. w kraju poza cenzurą w 1980 r. i ostatnio w 2001 r.).

" W antyutopii Nowy, wspaniały świat", I wyd. polskie w 1933 r.

„Żadne społeczeństwo nie może być całkowicie obojętne na Formy rozrywki publicznej swych obywateli".

Walter Berns, amerykański publicysta, medioznawca

Z kronik „Kultury bezwstydu"

• „New York Times", Alessandra Stanęły: „Tym, co napędza dziś wi­downię stacjom telewizyjnym, jest bezwstyd. Wielu też chce się zna­leźć w telewizji choćby na 15 minut - nawet jeśli to ma być i 5 minut poniżenia".

• W grudniu 2002 r. sieć telewizyjna HBO rozpoczęła nadawanie pro­gramu „Cathouse". Kamery telewizyjne z ukrycia śledzą gości... domu publicznego w Nevadzie, USA. Śledzą z ukrycia, ale ich obecność nie jest tajemnicą, informuje się o tym wszystkich przychodzących do bur­delu. Na razie nie pokazuje się żadnych scen pornograficznych, chodzi jedynie o pokazywanie (podpatrywanie) zachowań klientów i ich wstęp­nych rozmów z prostytutkami, a później scen płacenia za usługi. Jak się okazało, w ciągu pierwszych dni nagrywań spośród 50. gości z wizyty w domu publicznym zrezygnowało tylko trzech. Wśród tych, którzy z przyjemnością dali się filmować była pewna pani przyprowadzająca córkę, by ta sprzedawała swe wdzięki.

Niektórzy telewidzowie żądali, by kamery w domu publicznym „reje­strowały wszystko", ale dyrekcja HBO nie chce się na to zgodzić (póki co...).

• W programie telewizji holenderskiej „ Willa X' para znanych „osób publicznych" przebywa przez pewien czas razem w tytułowej willi -rejestrowane jest prawie wszystko (w 2002 r. program taki zaczął nada­wać „Polsat", ale bez rejestracji „wszystkiego").

Największą popularnością w Holandii cieszył się odcinek, w którym jeden z uczestników zapowiedział samobójstwo - i zabił się naprawdę.

• W programie amerykańskiej telewizji NBC „Fear factor" (Czynnik stra­chu) stawia się uczestnikom różne zadania - głównie chodzi o to, kto nie załamie się przed wykonaniem kolejnego wyczynu kaskaderskiego. Uczestnicy są wysoko ubezpieczeni od nieszczęśliwych wypadków, ale oczywiście telewizja bierze na siebie wielką odpowiedzialność moralną. Czy istotnie za pieniądze „róbcie co chcecie", skoro unieszczęśliwić możecie tylko siebie i swoich bliskich? Ale teraz chodzi mi tylko o część programów, będących ilustracją „kultury bezwstydu". Otóż czasem stawia się uczestników nie tyle przed „czynnikiem strachu", ile

przed „czynnikiem obrzydliwości". Na przykład, kto i za ile zje na su­rowo... końską kiszkę stolcową. Albo rozgryzie karalucha czy połknie psią kupę z ulicy. Do wszystkiego znajdą się ochotnicy. W międzynarodowym (bo sprzedawanym na licencji) programie tv typu „gra o pieniądze" - pod tytułem „Judaszowa gra" - uczestnicy, żeby mieć szansę na wygraną, muszą się sprzymierzać z wybranymi przez siebie innymi uczestnikami gry. Żeby jednak wygrać ostatecznie i to dużo - MUSZĄ zdradzić swych wybranych sojuszników. Ci ostatni oczywiście o tym nie wiedzą, ale o wszystkim wiedzą widzowie. Zdra­da sojusznika nie jest niczym nowym w historii ludzi - rzecz w tym, iż tutaj pokaz zdrady (czyli łajdactwa) jest warunkiem sukcesu. Zdrajca jest podziwiany i nagradzany - jest to, trzeba przyznać, edukacja oby­watelska na miarę naszych czasów.

Czy nikt nie czuje wstydu?

„ (...) Nie można się jednak powstrzymać od pytania, gdzie leżą granice pomiędzy tym, co się godzi czynić i tym, co się nie godzi. (Autorka pisze o czynach i zachowaniach publicznych, przekazywanych przez media -przyp. M.I.). Czy takich granic już nie ma? Czy nikt już nie czuje wstydu, wdzierając się w intymne życie innych? W którym miejscu informacja staje się bezwstydna? Zastanowić się także trzeba, kto jest bezwstydny, czy ten, który zostaje obnażony, czy ten, kto obnaża. (...)

Oto w żądzy spektaklu, która pozwala nawet na czyny niegodne, prze­kracza się nie tylko dobry smak. Zaczyna się tu iść niebezpieczną drogą, traktując człowieka nie jak człowieka, istotę wolną, mającą prawo do wła­snej intymności czy to w bólu, czy w miłości, czy w chwili śmierci, lecz jako przedmiot, który wolno poddać ze wszystkich stron informatycznej obrób­ce, a to już groźne zjawisko".

Barbara Skarga, filozof

(„O bezwstydzie w naszych czasach",

„Tygodnik Powszechny" Nr 46/98)

\

Sprawa żyrafy, czyli polityczna poprawność*

W 2002 r. w Narodowym ZOO w Waszyngtonie padła bardzo lubiana żyrafa, rodzaj symbolu tego ZOO. Kiedy reporter „The Washington Post" chciał ustalić przyczyny śmierci zwierzęcia, dyrekcja ZOO odpowiedziała oświadczeniem: „ Wydanie tego rodzaju informacji naruszałoby prawo nie­żyjącej żyrafy do prywatności oraz gwałciłoby zasadę tajności kontaktów między weterynarzami i ich pacjentami". Można pomyśleć, że jest to do­wód szczególnej subtelności i szacunku również wobec śmierci zwierząt. Bardziej prawdopodobne jest inne przypuszczenie: dyrekcja chciała ukryć coś kompromitującego w związku ze zgonem żyrafy. Ale najpewniej i po prostu jest to wyraz wszechogarniającej „poprawności", która ogłupia spo­łeczeństwo amerykańskie".

Z tamtejszych dyskusji wiemy już przecież, iż „niepoprawny" i zatem nietolerancyjny i obrażający mniejszości był William Szekspir, jego Kupiec

Fragmenty wystąpienia autora w dyskusji panelowej („wokół zasady wolności") na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w czasie XXXV Tygodnia Eklezjologicznego - kwie­cień 2003 r. „Polityczna poprawność" to dosłowne tłumaczenie angielskich słów political correcłness. W USA, gdzie to pojęcie powstało, używa się skrótu PC (pi-si), u nas - PP.

** Historię tę (wraz z oświadczeniem dyrekcji National ZOO) przytoczył Andrzej Heyduk w magazynie „Kalejdoskop", w dodatku do „Dziennika związkowego", wydawa­nego w Chicago (z datą 17 maja 2002 r.). Być może, jest to jakiś żart (wygląda tak nieprawdopodobnie...) - ale nawet, jeśli to żart, dobrze oddaje istotę rzeczy.

Wenecki jest antysemicki (negatywnym bohaterem tej sztuki jest bezlito­sny, okrutny Żyd), Ryszard III propaguje niechęć do niepełnosprawnych (zły król jest garbaty), zaś Romeo i Julia miałaby być sztuką dyskryminującą „kochających inaczej" (podobno niektórzy znawcy Szekspira twierdzą, iż biedna Julia jest zakamuflowanym... facetem. To już doprawdy trudno zro­zumieć).

Tak czy inaczej w kręgach uniwersyteckich USA pojawiły się żądania, by z lektur szkolnych usunąć sztuki Szekspira (nb. - dlaczego Otello jest czarny?). To tak, jakby u nas zażądano usunięcia na przykład Trylogii, a przynajmniej Ogniem i mieczem, ponieważ Sienkiewicz nie oddaje praw­dy historycznej i uraża uczucia Ukraińców.

Po filmach, opartych na słynnym dziele Johna Ronalda Tolkiena {Wy­prawa i Dwie Wieże) w Wielkiej Brytanii przypuszczono ostry atak na reży­sera filmu i na samego pisarza. Bowiem bohaterowie, reprezentujący do­bro, są biali (a np. lud elfów przypomina w ogóle „nadludzi" nazistow­skich), bohaterowie źli - są czarni, okropni i mają dodatkowo rysy azjatyc­kie, co jest oczywistym rasizmem. Siedziba zła mieści się na Wschodzie (co obraża Rosjan i Azjatów), w wyprawie obrońców pierścienia nie biorą udziału kobiety (antyfeminizm!), nie ma też „murzyńskiego hobbita", a w ogóle ten eurocentryzm...

Mówiąc nawiasem, sam ).R. Tolkien nie zgodził się na publikację swej trylogii Władca pierścienia w falach 30-ych XX w. w nazistowskiej III Rzeszy, a wątki dzieła wywodzą się z legend celtyckich i skandynawskich, gdzie Mu­rzyni i Azjaci nie występują, zaś „czamość" w kulturze europejskiej jest sym­bolem smutku i zła (jak w Chinach biel). To wszystko nie zniechęca popraw-nościowców, którzy doprowadzili już zresztą do zmiany tytułu kryminału Agaty Christie Dziesięciu Murzynków i do wycofania z lektur w Anglii dzieł Rudyarda Kiplinga (jako opiewających kolonializm i imperializm białych).

No cóż, skoro poważne wydawnictwo Oxford University Press wydaje „poprawnościową" Biblię, w której Bóg Ojciec nazwany jest Ojco-Matką (by nie urazić feministek), a jego prawica - „mocarną ręką" (żeby nie obrazili się leworęczni) - itd. itd. Gdyby odczytywać Biblię dosłownie i w oderwaniu od historii, to oczywiście można by w świętej księdze chrześcijan znaleźć wiele okropnych niepoprawności. Jeśli istotnie kogoś one urażają, może wystar­czyłby dobry wstęp historyczno-filologiczny, a zresztą, czy nawet Biblię trzeba przystosowywać do poziomu umysłowego naszych czasów?

Nie chodzi jednak tylko o dyskusję dla dyskusji, ani o zabawę językową - postaram się uzasadnić, dlaczego. Otóż przede wszystkim dlatego, iż poprawność polityczna jest IDEOLOGIĄ, a językowy sposób określania

różnych rzeczy, pojęć, narzuca w ogromnym stopniu takie a nie inne po­strzeganie rzeczywistości. Poprawność zatem staje się nadzwyczaj waż­nym i trwałym elementem kultury i w ogóle życia, jest to swoisty klucz -czy raczej wytrych do naszych umysłów.

PP ma dużo starsze korzenie, niż się wydaje, wyrosła na dowiedzionym przez naukę fakcie, iż język, którym się posługujemy w bardzo dużym stop­niu określa postrzeganą rzeczywistość. Język jest - jak powiada stara senten­cja - zwierciadłem duszy, ale przede wszystkim jest zwierciadłem rzeczywi­stości. Nie sposób tutaj bliżej rozważać tej sprawy, możemy tylko przyjąć do wiadomości, iż bardzo odmienne od siebie języki powodują, że używający ich od urodzenia ludzie trochę w inny sposób postrzegają świat - do tego stopnia, że na przykład nie widzą, nie odróżniają jakiegoś koloru, jeśli nie jest on nazwany w ich języku. W niektórych językach nie ma np. czasownika „spadać" - dla mówiącego tym językiem wyrzucony do góry kamień zaczyna nie spadać, a „kamieniować w dół", ale porzucone przez ptaka piórko „piór­kuje" i musimy przyznać, że jest to bardzo logiczne. Znany jest przykład, że Eskimosi mają kilkanaście określeń dla różnych rodzajów śniegu, wobec tego dla nich „śnieg, jako taki" jest pojęciem bezsensownym, pustym.

Niektórych pojęć współczesnej fizyki nie sposób dobrze wyrazić po chińsku. Łatwo natomiast po angielsku. Angielski ma z kolei trudności z pewnymi pojęciami chińskimi itd, Pewne języki ujmują całkowicie od­miennie związki czasowe i przestrzenne, wobec tego ich użytkownicy ina­czej (niż np. Europejczycy) pojmują pojęcie czasu i, o dziwo, łatwiej jest im zrozumieć teorię względności.

W każdym razie współcześni językoznawcy są zgodni co do tego, iż język kształtuje postrzeganą przez nas rzeczywi-s t o ś ć* - fizyczną, przyrodniczą, ale i także i tym bardziej rzeczywistość społeczną, polityczną i w pewnym stopniu świat ducha, naszą wyobraźnię, nasze wartości, naszą moralność.

Fakt ten dostrzeżono już dawno: wprowadzanie nowych nazw dla czyn­ności dotąd oczywistych miało właśnie na celu zatarcie ich prawdziwego znaczenia. Na przykład ucięcie głowy na gilotynie, ulubiony w czasie Wiel­kiej Rewolucji Francuskiej sposób pozbywania się prawdziwych i urojonych przeciwników politycznych nazywało się wówczas „wyłączeniem z dobro­czynności publicznej". Późniejsze systemy totalitarne wykształcały własne,

* Materiały na ten temat znajdziemy w podręcznikach językoznawstwa. Klasyczne badania prowadził w tym zakresie słynny językoznawca amerykański Edward Sapir (1884-I939).

specyficzne języki (czy raczej sposoby wyrażania rzeczywistości, sposoby narzucania pewnych przekonań). Na przykład mówi się o własnym „języku III Rzeszy" (języku nazizmu), czy o „nowomowie" sowieckiej i PRL-owskiej*.

W „języku III Rzeszy" na przykład (przypominam) masowe mordowa­nia Żydów za to, że są Żydami, nazwano „rozwiązaniem kwestii żydow­skiej", zaś miejsca fizycznego wyniszczania ludzi były obozami koncentra­cyjnymi (gdzie zatem zbierano, ześrodkowywane osoby, które chciano izo­lować). Nieludzkie łagry, obozy śmierci w nowomowie sowieckiej nazywały się oficjalnie „ośrodkami reedukacji społecznej". Rozumiemy, że język nie zawsze służy właściwemu zrozumieniu ani też porozumieniu - doskonale może za to służyć kłamstwu i obłudzie, a także wywoływaniu lęku.

Nowomowy totalitaryzmów przeszły do historii razem z tamtymi to-talitaryzmami. Nie oznacza to, że przeszły w ogóle do historii: właściwą sobie nowomową posługują się np. władze Korei Północnej, były dyktator Iraku czy obecny Kuby, itd.

Nie zajmujemy się przecież specyfiką władzy totalitarnej - zastanawia­my się, jaki rodzaj nowomowy najlepiej czuje się w demokracji. Jeśli zga­dzamy się z tezą, iż w demokracji też toczą się „wojny propagandowe" (jeśli chcemy to ująć łagodniej - toczą się „zmagania perswazyjne" o przeko­nanie społeczeństwa do aprobowania czegoś, bądź do odrzucenia czegoś) - to oczywiście zwycięstwo polityczne osiągną ci, których język opisujący w dany sposób daną rzeczywistość społeczno-polityczną zyska przewagę, stanie się językiem powszechnym. Wygrają ci, którym uda się innym narzu­cić swoją nowomowę. Otóż właśnie w tym sensie język poprawności poli­tycznej staje się narzędziem propagandy, jest bardzo skuteczną formą NADZORU NAD POGLĄDAMI. Zaczyna trwale ważyć na naszym sto­sunku do świata i do wartości.

Czy „polityczna poprawność" ma ścisłą definicję? Jak zwykle jest ich sporo. Wedle Słownika wydarzeń, pojęć i legendXX wieku**, poprawność polityczna jest to: „(...) postmarksistowski, lewicowy kodeks polityczny (...),

* lęzyk nazistów opisywał m.in. Victor Klemperer w książce LTI - notatnik filologa (LTI to skrót od Lingua Tertil Imperii, czyli po łacinie język trzeciego imperium). Wyd. Literackie, 1983. Termin „nowomową" wprowadził George Orwell w książce Rok 1984 w rozdziale The Principles of Newspeak (Zasady nowomowy). O nowomowie m.in. w książce Nowomową, wyd. Polonia, Londyn 1985; |akub Karpiński, Mowa do ludzi, Wyd. PULS, Londyn 1985; Michał Głowiński, Nowomową po polsku, Wyd. PEN, Warszawa 1990 itd. Na ten temat jest wiele prac.

** Słownik autorstwa znanego leksykografa Władysława Kopalińskiego. Wyd. Nauko­we PWN, Warszawa 1999.

-193

nakazujący unikanie słów i czynów mogących wyrażać dyskryminację lub uprzedzenie w stosunku do osób różniących się pod względem rasy, płci, orientacji seksualnej, klasy, do mniejszości narodowych, a zwłaszcza do kobiet, Murzynów, homoseksualistów, lesbijek, ludzi otyłych, brzydkich, starych (...). Pod koniec wieku zalecenia PC znalazły się w podręcznikach i programach szkolnych USA, a osoby lekceważące je narażały się na boj­kot towarzyski, kary pieniężne, lub nawet na zwolnienia z pracy (...)".

Od razu widać, że dziś to już definicja zbyt wąska, ponieważ nie uwzględnia znaczenia PP we współczesnej kulturze w ogóle ani też we współczesnej walce o dominację. Ponadto, nieoceniony Kopaliński sam okazał się „niepoprawny", wskazując, iż PP jest kodeksem o korzeniach lewicowych (choć to prawda, ale o tym się nie mówi!), co gorsza zaś uży­wając określenia „ludzie otyli" zamiast np. „odmienni grawitacyjnie", albo „brzydcy" zamiast „piękni inaczej" lub „odrębni kosmetycznie".

Dla porządku podam jeszcze definicję PP, sformułowaną (wstępnie) przez Agnieszkę Kołakowską.*

„jest to ideologia lewicowa; egalitarna i antyelitarna; wroga wobec kul­tury i wartości Zachodu; dogmatyczna i nietolerancyjna, choć tolerancję głosząca; totalistyczna - chcąca oddziaływać na wszystkie sfery życia i podporządkować swoim wymogom myślenie we wszystkich dziedzinach; opierająca się na abstrakcyjnych zasadach, które biorą górę nad zdrowym rozsądkiem; dzieląca społeczeństwo na grupy, które stają się grupami wła­snych odrębnych interesów; wyróżniająca się pogardą dla ludzi, dla faktów i dla rozumu, a jednocześnie głosząca jako swój cel sprawiedliwość i dobro ludzkości; przecząca własnemu istnieniu; domagająca się maksymalnej in­terwencji państwa w życiu i chcąca każdą sferę życia regulować za pomocą praw; uznająca tożsamość grupową jako podstawowe kryterium w działa­niu społeczno-politycznym; manipulująca językiem".

Definicja opisowa, będąca małym traktacikiem, wiele wyjaśnia, ale jest zbyt długa.

Pozwolę sobie dodać własną definicję, również niedoskonałą-zwłasz­cza że posługuję się pojęciami, które powinno się odrębnie wyjaśniać. Ale za to jest krótka.

Poprawność polityczna jest ideologią, wywodzącą się z tzw. postmo­dernizmu, posługującą się własną nowomową i perswazją ukrytą - w celu uzyskiwania politycznej dominacji pewnych grup interesów.

*A. Kołakowską, „Zniewolenipoprawnością", w: „Rzeczpospolita", nr9, 11-12 I 2003.

O postmodernizmie (w sensie filozofii i etyki końca XX w.) będzie za chwilę mowa. Perswazja ukryta (z ang. the hidden persuasion) - jest to (powtórzę) manipulacja polegająca na przyjęciu nieformułowanego wprost założenia, iż WYBRANE poglądy i idee nie godzą się z moralną i intelektu­alną uczciwością. Rzecz nie w tym, że tak nie bywa, ale w tym, iż wyboru dokonuje perswadujący („ukryty przekonywacz") wedle swego interesu i swojej ideologii. „Grupy interesu", wymuszające poprawność, są niejed­nolite, ale w każdym społeczeństwie łatwo je dostrzec obserwując właśnie, komu najbardziej zależy na poprawności.

Wszystkie te problemy są dość nowe i nie weszły jeszcze w obieg po­wszechnej świadomości - tym bardziej należy je poznawać i rozumieć. Oczywiste też, że obrońcy poprawności politycznej odrzucają wszelkie tezy, iż jest ona manipulacją, formą nowej cenzury, czy że ma służyć dominacji. Przeciwnie - zdaniem „poprawnościowców" jest to wyraz tolerancji i wol­ności.

Nie mogę oczywiście zająć się tutaj postmodernizmem, tym bardziej, iż spory na temat tego, czym właściwie jest ów postmodernizm (nazwa, swoja drogą mylącą) i co jest jego istotą, ciągle trwają. Mogę tylko spróbo­wać dowodzić, że poprawność polityczna wyrasta z etyki postmodernizmu i stanowi bardzo ważny wymiar ideologii postmodernizmu.

Można (w skrócie i upraszczając) wyróżnić podstawowe założenia tego nowego nurtu kulturowego, tej nowej ideologii.

1. Wszelkie wartościowanie jest wyrazem nietolerancji, brakiem otwar­tości na innych, a nawet przejawem przemocy i w ogóle wywyższania się nad innych. W tej sytuacji nawet dostrzeganie różnic (przez ich np. nazwa­nie), nie mówiąc o ich naukowym badaniu - jest niemoralne.

2. Wszystko, co dotyczy ludzi, ich życia, kultury, wartości itd., prze­niknięte jest ideologią i polityką. Ideologia i polityka są więc także rzeczy­wistą podstawą moralności i norm. Dlatego nie ma zasad moralności po­wszechnej ani praw naturalnych osoby ludzkiej.

Stąd także wynika, iż każda ocena, każdy sąd wartościujący czy choćby hierarchizacja czegokolwiek („to jest ważniejsze niż to") jest ze swej istoty niesłuszna i niesprawiedliwa.

3. Kultura, tradycje, obyczaje i nawet wartości - zawierają w sobie z natury rzeczy ograniczenie wolności jednostki. Są o p r e sy j n e wobec jednostki (nb. „opresyjne", czyli wywierające nacisk, uciskające - to ulu­biony termin „poprawnościowców"). Również opresyjna jest prawda i zatem prawda także ogranicza wolność.

„Ktokolwiek wierzy w jakąkolwiek prawdę, stanowi zagrożenie dla in-nych" - te słowa jednego z krytyków postmodernizmu, filozofa Allana Bloo-ma* dobrze wskazują, o co idzie.

Być może, istotą rzeczy jest założenie czwarte: 4. Wszystko jest względne i zależy od okoliczności i punktu od­niesienia, od kręgu kulturowego i wyznawanej ideologii bądź wiary (wiarę zresztą zrównuje się z ideologią). Wobec tego właściwie nie istnieje praw­da, natomiast „każdy ma swoją prawdę", są różne punkty widzenia, za­wsze, jakie by nie były - godne tolerancji i uznania, a nigdy potępienia.

Najbardziej godni potępienia są ci, którzy chcą swoją prawdę (z natury rzeczy przecież względną) narzucać innym. Najważniejszą warto­ścią (właściwie jedyną) staje się t o I e r a n c j a. Ale tolerancja nie w daw­nym znaczeniu tego pojęcia (szacunek dla innych, ich poglądów, wiary, obyczaju, kultury, otwartość na argumenty i gotowość zawsze do dialogu, ochrona mniejszości), a w nowym znaczeniu: tolerancja jest uznaniem, iż wszystko ma równą wartość i nie wolno od nikogo wymagać dostosowywa­nia się do jakichś wartości nadrzędnych (bo ich nie ma).

Pora na własne stanowisko. Otóż należę do grona ludzi, którzy uwa­żają powyższe założenia za fałszywe, głównie dlatego, że zawierają tylko część prawdy, czyniąc ukryte założenie, iż jest to prawda pełna (co jest nb. z punktu widzenia postmodernistów nielogiczne, skoro prawdy nie ma ...). Nie oznacza to, że nie dostrzegam w poprawności politycznej jej ko­rzeni pozytywnych. Nie mam wątpliwości, że PP nie miałaby takiego zna­czenia i takiego zasięgu, gdyby nie wyrosła z rzeczywistych potrzeb i także ze szlachetnych pobudek. Gdyby nie była oczywistą reakcją (i zapewne konieczną) na długie epoki fanatyzmów, nietolerancji, przemocy i nienawi­ści do i n ny c h. No, i gdyby nie potworne doświadczenia XX wieku. Tam­te potworności zrodziły się przecież z przyznawania sobie przez pewne grupy statusu wyższości nad innymi i były rezultatem odrzucenia praw czło­wieka. W tym sensie PP miała być rodzajem ochrony wolności i praw jed­nostki. W tym sensie - ale ty I k o w tym! - należy zachować pewne war­tości, niesione przez poprawność, a nawet trzeba ich bronić. Na przykład powstrzymywanie się zawsze od urażania godności innych lub ich uczuć (choćby nawet kosztem ograniczenia własnej ekspresji artystycznej).

Sprawa polega przecież na czymś innym. Oto poprawność polityczna stała się karykaturą samej siebie, i co więcej, jest dziś narzędziem politycz-

* Allan Bloom, The closing of the American Mind We Francji książkę wydano pod znamiennym tytułem Dusza bezbronna, w Polsce - Umysł zamknięty.

nym. Poprawność i etyka „zrównania wszystkiego" stały się swoim własnym przeciwieństwem.

Najpierw lekceważenie, a potem odrzucenie p ra wdy, którą ma za­stąpić równość, czy raczej równowartość i zarazem względ­ność wszystkiego doprowadziło do niedostrzegalnej zamiany praw­dy na słuszność.

Musimy - mówią nam „poprawnościowcy" - dokonywać wyboru po­między względną i zawsze opresyjną prawdą, a nieopresyjną i szanującą wolność i ekspresję jednostki słusznością. Naturalnie, nie musimy wiedzieć, co jest tu i teraz słuszne, często też nie wiemy-ale nie martwmy się, odpowiedni interpretatorzy wskażą nam, co jest słuszne i właściwe.

Dylemat wyboru pomiędzy prawdą a słusznością jest oczywiście po­zorny, ponieważ słuszne może być wyłącznie to, co jest oparte na praw­dzie. Wydaje się, że jest jeszcze na świecie trochę ludzi, którzy wierzą w istnienie prawdy i w jej nadrzędny status wobec wszystkiego. I nie zaczy­najmy teraz innej dyskusji: „cóż jest prawda?"

Równie pozorny jest dylemat wyboru pomiędzy „byciem tolerancyjnym" a obroną wartości, które uważa się za nadrzędne i prawdziwe. Tolerancja bowiem - powtórzę - nie polega na wyrzekaniu się własnej tożsamości, własnych ocen i prawa do obrony wartości - ale właśnie w granicach, które są przez te wartości określane.

Ochrona mniejszości, obrona i n ny c h - czyli uznanie, iż odmien­ność i różnorodność są cechą ludzkiej kondycji - wcale nie oznacza neu­tralności wobec dobra i zła. Taka neutralność byłaby zresztą oczywistą i niemożliwą sprzecznością - ponieważ zawsze w końcu neutralność staje się akceptacją zła.

Dylematem pozornym, a bardzo groźnym, jest wreszcie wmawiane nam przeciwstawienie wolności i odpowiedzialności. Nie są to wartości nie tyl­ko ze sobą sprzeczne, ale właśnie od siebie zależne jak najściślej: odpo­wiedzialność jest niezbywalną cechą wolności, a brak wolności może unie­możliwiać bycie odpowiedzialnym.

Zatem jawnym kłamstwem i zarazem usprawiedliwianiem własnych sła­bości jest twierdzenie, iż odpowiedzialność rodzi opresję i w imię wolności jednostki trzeba ją odrzucać. To samo dotyczy wolności słowa, związanej właśnie bezwarunkowo z odpowiedzialnością- i o tym zbyt często dzien­nikarze zdają się zapominać.

Notabene, łatwo dziś dostrzec smutną tęsknotę za brakiem odpowie­dzialności (osobistej i publicznej). Dlatego o wiele, że wygodniej jest być absolutnie wolnym i absolutnie nieodpowiedzialnym. Otóż właśnie popraw-

ność - i ta „etyczna" i ta „językowa" - rozgrzesza ze wszystkiego, bo wszystko ma równą wartość, a jednostka ma prawo do pełnego „wyrażania siebie", cokolwiek by to znaczyło. Zwracam więc usilnie uwagę na ukryty w PP konformizm, na szczególne zmniejszenie wymagań moralnych, stawia­nych sobie i innym - i na całkowitą sprzeczność skrajnego hasła postmo-dernistów: < prawda was zniewoli > z centralną zasadą etyki chrześcijań­skiej: < prawda was wyzwoli >.

Tak więc cechy niezbyt chwalebne: obłuda i tchórzostwo (lęk przed odpowiedzialnością) leżą u podstaw PP.

Ukryty w poprawności konformizm - zmniejszenie wymagań moral­nych, stawianych innym, prowadzi do zmniejszenia wymagań wobec siebie. Powstają nowe standardy moralności - także w dziennikarstwie (wystarczy się dobrze przyjrzeć tzw. aferze Rywina i jej obyczajowo-dziennikarskiej otoczce).

Można dowieść, że poprawnościowa tolerancja wobec łamania pew­nych zasad moralnych (przy przyznawaniu sobie samemu takiego prawa), łączy się z tolerancją wobec łamania zasad krytycznego myślenia i dobrych obyczajów. Obserwując rzeczywistość, widać tego efekty: tolerancja wo­bec głupoty, nieuctwa, chamstwa i braku wrażliwości. Coś, co dawniej było powodem wstydu, dziś staje się normą.

W każdym razie w ostatnich latach udało się w pewnym stopniu narzu­cić społeczeństwu polskiemu (oczywiście nie całemu) model tzw. „słabego myślenia" (pojęcie to sformułował współczesny włoski postmodernista, Gianni Vattimo). „Słabe myślenie" oznacza unikanie jednoznaczności ocen, unikanie wartościowania, trudności w rozróżnianiu elementarnych katego­rii moralnych takich, jak np. dobro/zło, szlachetność/łajdactwo, przyzwo-itość/karierowiczostwo, prawda/kłamstwo itd. Owe trudności rozróżniania i skłonność do zamazywania różnic wielki polski poeta Zbigniew Herbert nazywał „zapaścią semantyczną".

Jeszcze istotna uwaga: Nie jest oczywiste tak, bym wielość przyczyn obecnej degrengolady społeczeństwa obywatelskiego i zwłaszcza jego elit sprowadzał wyłącznie do poprawności politycznej. Nie mniej, wydaje mi się, że wpływ tej ideologii na stan współczesności ma większe znaczenie, niż sądzimy.

Głosząc szlachetną tolerancję i wyrozumiałość, broniąc wolności jed­nostki i jej prawa do „samostanowienia" o sobie i ekspresji swego „ja" -poprawność polityczna zaczyna się przeradzać w swoisty terror i n -t e I e k t u a I ny i moralny. Dysponując potężnymi środkami przeka­zu - mediami - i posłusznymi wykonawcami - dziennikarzami i gotowymi

wszystko uzasadniać intelektualistami, polityczne grupy nacisku poprzez PP realizują swoje polityczne interesy. Wmawiając nam, co i o czym można mówić i pisać, czego nie wolno bronić, czego nie wolno potępiać i co trzeba chwalić. Określają, które tematy (i autorytety...) są godne i słuszne, a które wręcz przeciwnie. Określają, co jest sztuką, co nie. Powiadają nam nawet, które „zło" jest lepsze od innego zła. Co gorsza, owa poprawność zaczęła działać wstecz - dotyczy także historii, tradycji, pamięci, dorobku intelektualnego przeszłości. Wszystko to bywa przewartościowywane, ale nie w imię prawdy, a w imię właśnie poprawności i „słuszności". Nieszczę­ście polega na tym, że zbyt wielu dziennikarzy i opiniotwórczych mediów przestaje odróżniać prawdę od poprawności i jest tak zajętych obroną wolności i tolerancji, że za mało uwagi może poświęcić obronie prawdy i odpowiedzialności.

Wiemy zaś nie od dziś, że każda wspólnota może istnieć tylko wokół niekwestionowanych, wspólnych wartości i solidarności w ich obronie.

Na koniec, schodząc z wyżyn etyki, wartości i postmodernizmów, przy­znajmy po prostu, że być może istotnie każdy ma własną prawdę, którą lubi szczególnie, ale prawda niektórych wybranych ma być ważniejsza, zaś poprawność, jak to kiedyś powiedziała pani profesor Jadwiga Staniszkis, „polega na tym, żeby ważne rzeczy mówili tylko swoi. Albo, żeby wygląda­ło, iż tylko swoi mają coś do powiedzenia."

Byłoby to bardzo śmieszne, gdyby nie było takie smutne.

MAŁY SŁOWNIK TERMINÓW POPRAWNOŚCIOWYCH

Najgorszy, zły (pracownik, zawodnik, uczeń) -► popr. najmniej dobry,

Oszust -> osoba etycznie zdezorientowana,

Brzydki -* kosmetycznie odrębny,

Otyły -* grawitacyjnie odmienny, puszysty,

Homoseksualista, lesbijka -► kochający(a) inaczej,

Prostytutka -♦ osoba wykonująca usługi seksualne, pracownica branży

seksualnej,

Rozrzutny -* oszczędny w sensie negatywnym,

Alkoholik -♦ nadużywający substancji („substance abuser"),

Narkoman -+ mający własne preferencje farmakologiczne,

Niepełnosprawny, inwalida -+ sprawny inaczej,

Niezdolny -► odmiennie uzdolniony,

Stary -> wiekowo wzbogacony,

Nudny -* odmiennie interesujący,

Dziecko opóźnione w rozwoju -* dziecko specjalnej troski,

Konkubinat -+ związek nieformalny,

Chorzy, pacjenci -*■ użytkownicy lecznicy,

Murzyn, czarny -+ Afrykanin,

Murzyn, obywatel USA -> Afroamerykanin,

Niski -» osoba podążająca ku górze.

Z tych (wybranych z wielu!) przykładów można się zorientować, iż niektóre dałoby się określić, jako głupi żart (a może jest to tylko żart), inne byłyby do przyjęcia, jeśli istotnie stary termin (nazwa) sprawia komuś przy­krość, bądź w jego odczuciu jest upokorzeniem. Obecnie terminy PP wy­dają się bardziej śmieszne niż groźne. Nie mniej, trzeba sobie zdawać sprawę, że w szerszym wymiarze, to m.in. poprawność polityczna dopro­wadziła do tego, iż dziś zbrodnie i krwawe akty terroru bywają w krajach demokratycznych traktowane z większą wyrozumiałością i pobłażliwością (czy też bywają usprawiedliwiane różnymi okolicznościami), niż pewne opi­nie, poglądy czy określenia, uznawane za niepoprawne.

Na postrzeganie świata wpływa język, jakim o świecie mówimy.

Hipoteza Sapira-Whorfa (znanych językoznawców) twierdziła - okre­ślając w uproszczeniu - iż język, którym dziecko posługuje się od urodze­nia, narzuca jego umysłowi pewną siatkę pojęć, a to z kolei określa sposób, w jaki człowiek patrzy na rzeczywistość, pojmuje ją i nawet ocenia. Inaczej mówiąc Edward Sapir i jego uczeń Beniamin Whorf sądzili, iż ludzkie my­ślenie jest w dużym stopniu określane przez język.

Hipoteza ta dłuższy czas pozostawała w cieniu innych teorii języka (zwłaszcza w cieniu koncepcji wrodzonych struktur języka, przynoszonych już na świat - teza Noama Chomsky'ego, współczesnego językoznawcy amerykańskiego).

Ostatnio podano wyniki nowych badań, wskazujące, iż na strukturę mózgu w równym stopniu, co geny, wpływają codzienne doświadczenia w czasie rozwoju człowieka po urodzeniu, a zwłaszcza język rodziców, czyli pierwszy język, jakiego uczy się dziecko. Każdy więc rodzi się z tymi samy­mi możliwościami posługiwania się językiem (genetyczne uwarunkowania gatunku - w tym sensie rację ma Chomsky), ale potem postrzegamy świat zgodnie z właściwościami rodzimego języka (zatem mieli rację Sapir i Whorf).

Skoro można uznać, iż istotnie język wpływa na ogląd rzeczywistości i różne nasze oceny i opinie (jest to już dziś naukowo potwierdzone), wobec tego narzucanie jakiegoś stylu językowego, zmiana treści pojęć słów (czyli „nowomowa") narzuca określoną wizję rzeczywistości. Może więc być instrumentem manipulacji i propagandy.

Nowa propaganda, czyli obraz chrześcijaństwa w mediach*

Myślę, że dobrym punktem wyjścia do poniższych uwag byłaby taka opinia ks. Kardynała Józefa Ratzingera: „/.../ w znacznej mierze nie znamy już chrześcijaństwa"**. Jest to opinia smutna i można się naturalnie spierać o tę miarę, to znaczy o to, jaki rozmiar ma nasza ignorancja i o to, jak naprawdę liczni są owi ignoranci i kto nie zna chrześcijaństwa. Jednak nie­zależnie od możliwych sporów o procenty, smutna opinia kardynała Ra­tzingera jest niezwykle trafna, zwłaszcza, jeśli odniesiemy ją do polskiego społeczeństwa.

Po prostu nie ma się co łudzić - tutaj, w kraju nad Wisłą, za mało znamy chrześcijaństwo i za mało je rozumiemy. Można napisać grubą książkę o przyczynach tego stanu rzeczy, ale z pewnością - co istotne dla rozwa­żanego tematu - jedną z ważnych przyczyn jest właśnie obraz chrześcijań­stwa, jaki narzucają nam media.

* Jest to zmieniony i poprawiony tekst referatu, który autor wygłosił na Międzynaro­dowym Kongresie Teologii Fundamentalnej w Lublinie, we wrześniu 2001 r.

** J. Ratzinger, Sól ziemi. Chrześcijaństwo i Kościół katolicki na przełomie tysiącleci. Z kardynałem rozmawia Peter Seewald, Kraków 1997.

„209

Wprawdzie szukanie prawd/ i pogłębionej, rzetelnej informacji w ma­sowych mediach nie jest dowodem roztropności ani dojrzałości, ale fakt pozostaje faktem: większość ludzi (w Polsce co najmniej 75% ogółu) całą wiedzę o rzeczywistości, o życiu, o czymkolwiek - czerpie z mediów, w największej mierze z telewizji. W dodatku owa zdobyta wiedza jest nie­zwykle powierzchowna, a informacje nie tylko przyjmowane są bezkrytycz­nie, ale często (raczej najczęściej) bez głębszego zrozumienia, bądź bez zrozumienia w ogóle.

Jest to może trudne do pojęcia i do przyjęcia, ale pozostaje faktem. Zresztą ów stan ignorancji powszechnej jest przecież zjawiskiem w ogóle charakterystycznym dla współczesnej kultury.

Pomijam zbadane, a więc znane i różne przyczyny tego ogólnego „kry­zysu rozumienia" na świecie i w Polsce. Można tylko dodać, że nie jest to nowe zjawisko: Zawsze w historii ludzkości tylko nieznaczna jej część mia­ła możność dostępu do lepszego rozumienia świata; rzecz w tym, iż obec­nie owa „mniej rozumiejąca" większość ma bez porównania większy wpływ na wszystko, co się dzieje w życiu publicznym

Ta uwaga, uboczna wobec właściwego tematu, ma na celu podkreśle­nie wagi wszelkich kanałów edukacyjnych, a zwłaszcza tak powszechnych, jak media masowe.

W każdym razie można uznać za prawidłowy taki wniosek:

Wsytuacji „kryzysu rozumienia" i niewątpliwej „bezrefleksyjności" więk­szości społeczeństwa, wpływ środków przekazu na stan świadomości społecznej - a co za tym idzie na postawy i zachowania ludzi - jest ogromny i stale rośnie.

Trzeba jeszcze przypomnieć, że w Polsce w grę wchodzą co najmniej dwa czynniki, które ów wpływ zwiększają. Po pierwsze - społeczeństwo polskie podlegało przez kilkadziesiąt lat systemowi tzw. demokracji ludo­wej, swoistej „obróbce umysłów" i nauczone zostało lekceważenia warto­ści, oduczone zaś postaw obywatelskich. Wobec szczególnego charakteru owej sowietyzacji i tak można się dziwić, że zniewolenie umysłów miało o wiele mniejsze rozmiary, niż należałoby się spodziewać. Nie mniej, jego niszczące ślady pozostały do dziś.

Po drugie - i może jeszcze ważniejsze - po blisko pół wieku indo­ktrynacji następuje od 1989 r. bardzo głęboka przemiana wszystkiego (transformacja ustrojowa, gospodarcza, społeczna, polityczna, ideowa i wszelka inna). Następuje - mówiąc publicystycznym skrótem - wielkie „przestawianie świadomości", reorientacja postaw i myślenia. Wszystko to przyczynia się do pewnego rozchwiania, utraty dawnych wzorów i drogowskazów, nieufności wobec autorytetów (które zresztą są świado­mie niszczone), prowadzi do lęków i niepewności. Taki stan sprzyja ule­głości wobec wszelkiej perswazji ukrytej („łhe hidden persuasion"), jak dziś naukowo nazywa się obróbkę umysłów, czyli nową propagandę. Dla­tego uznajmy za ważną przesłankę wyjściową następujące stwierdzenie: stan zrozumienia czegokolwiek, system ocen i hierarchia wartości zależą u nas w stopniu może większym niż gdzie indziej od tego, jak daną spra­wę, ideę, instytucję itd. przedstawiają środki przekazu. Dlatego rola mediów jest w Polsce bardzo znacząca i dlatego tak wiele zależy od ich rzetelności i etyki.

Dotychczasowy wywód wydał mi się niezbędny po to, by wzmocnić taką tezę:

Obraz chrześcijaństwa w mediach kształtuje dziś w ogromnej mierze tenże obraz w świadomości społecznej, dlatego walka o prawdziwość obrazu chrześcijaństwa w mediach jest obowiązkiem, który trudno prze­cenić.

lednakże nie zastanawiamy się teraz, jak należy ów obowiązek wypeł­niać, ani kto ma to czynić. Chcę natomiast przedstawić, jak postrzegam istotne wypaczenia prawdy o chrześcijaństwie - w jaki sposób fałszuje się zatem ów tytułowy obraz.

W tym miejscu pora na usprawiedliwienie. Otóż podjęty temat: „obraz chrześcijaństwa w mediach" wymagałby naukowej analizy treści owych mediów. Przy tym jest oczywiste, że odrębnej analizy wymagają media elektroniczne, odrębnej - drukowane. Inne są zadania - a więc i wymaga­nia mediów publicznych, inne - komercyjnych. Odrębnych studiów wyma­ga obraz chrześcijaństwa w mediach związanych instytucjonalnie z Kościo­łem, a więc sensu stricte chrześcijańskich, odrębnych analiz wymagają tzw. pisma bulwarowe, czy „młodzieżowe", odrębnych pisma specjalne, wresz­cie najważniejsze zdają się być - dla naszych założeń - pisma opiniotwór­cze o dużym zasięgu.

Naturalnie, takich analiz dokonuje się w różnych ośrodkach nauko­wych - ale zwykle cząstkowo, w zbyt małym zakresie. Nie ma u nas szer­szych badań zawartości informacyjnej i - powiedzmy- polityczno-ideowej polskich mediów. Zwłaszcza nie ma odpowiednich badań - czy też jest ich

stanowczo za mało - pod kątem, który powinien interesować Kościół i katolików. Stan badań medioznawczych odzwierciedla zresztą stan rozu­mienia przez polskie elity - polityczne i intelektualne - roli współczesnych mediów i ich oddziaływania, ale to refleksja uboczna.

W takiej zatem sytuacji mogę ograniczyć się tylko do pewnych spo­strzeżeń zawodowego dziennikarza i to spostrzeżeń wyłącznie na temat wspomnianej perswazji ukrytej w głównych (tj. mających najwyższe nakłady czy zasięg) mediach opiniotwórczych. Mówiąc w skrócie, spróbuję tylko wymienić najważniejsze schematy propagandowe, pewne „chwyty", często trudno rozpoznawalne przez opinię społeczną właśnie jako „chwyty".

Wymienię raz jeszcze tezy wyjściowe, wyjaśniające, dlaczego polskie społeczeństwo jest mało odporne na komunikowanie perswazyjne. Chodzi o pewne podsumowanie.

1. Polskie społeczeństwo przeżywa głębokie i szybkie transformacje -występuje więc znana w takich sytuacjach anomia* i nieprzystosowanie.

2. Polacy wciąż jeszcze uczą się korzystania z wolnych mediów, te zaś uczą się korzystania z wolności słowa. Inna rzecz, iż wszyscy uczymy się za długo...

3. lednocześnie zbyt wysoki procent Polaków po szkole zna wyłącznie to, o czym dowiaduje się z mediów (głównie z telewizji). System oświaty nie przygotowuje jednak do racjonalnego korzystania z tego prawie jedy­nego źródła wiedzy i opinii. Również inne kanały przekazu z różnych przy­czyn nie docierają do ludzi w takim stopniu, jaki byłby konieczny.

4. Efektem różnych przyczyn, których nie mogę tu omawiać, jest zna­cząca przewaga w masowych środkach przekazu (w głównych mediach opiniotwórczych) tzw. opcji liberalno-lewicowo-laickich. Niezbędne jed­nak jest zastrzeżenie, iż w Polsce te terminy nie określają dokładnie tego samego, co w starych demokracjach zachodnich, ale dokładnie wyjaśnienie sensu takich określeń zajęłoby zbyt dużo czasu. Najogólniej można powie­dzieć, że owe główne media opiniotwórcze drogą ukrytej perswazji usiłują narzucić społeczeństwu pewien sposób widzenia rzeczywistości, który bywa nazywany postmodernistycznym (zdaję sobie sprawę, jak znowu to niepre­cyzyjny termin). Głównym zresztą celem działania tych mediów, główną domeną tego działania - nie jest moim zdaniem podnoszenie świadomości obywatelskiej czy w ogóle edukowanie, ale po prostu gry polityczne i za­tem wspieranie pewnych grup interesów, które stoją za tymi mediami.

* Rozpad powszechnie przyjętych norm postępowania, stan dezorientacji moralnej, zagubienia.

Brzmi to groźnie i może zbyt pesymistycznie, ale tak bywa na całym świe­cie (choć zawsze w mniejszym lub w większym stopniu - u nas w większym). Efekt zależy od rzeczywistego pluralizmu ideowego i politycznego - ja zaś śmiem twierdzić, że ów pluralizm jest u nas niewystarczający (z czym - dopo­wiem dla porządku - nie wszyscy obserwatorzy mediów się zgadzają).

Więc jeszcze dla pełnej jasności: tak, jak wyżej, nie jest zawsze i wszę­dzie, chodzi jednak o znaczącą większość w liczbach i w sile oddziaływa­nia. Dodatkową istotną okolicznością jest fakt, że massmedia, prezentują­ce inną wizję świata, wskazujące inne wzory i inne autorytety społeczne (czyli właśnie wizję chrześcijańską)-są znacznie mniej oglądane, czytane, słuchane. A jeśli już, to docierają wyłącznie do ludzi przekonanych, bo i tylko dla nich są na ogół przeznaczone. Inaczej mówiąc, brakuje nam w Polsce nie tyle pism „kościelnych" przeznaczonych dla światłych katolików (takich pism jest sporo i są świetne) - ile brak nam bardzo mediów „dla poszukujących", dla nieprzekonanych, ale otwartych, dla wątpiących, ale myślących. Mam na myśli media opiniotwórcze, inspirujące i pokazujące postawę chrześcijańską, czy przekazujące informacje z chrześcijańskiego punktu widzenia. Mamy oczywiście wiele wspaniałych także i takich pism -ale nie są one masowe, są raczej bardzo elitarne, a nie o to chodzi.

Najbardziej potrzebne są media masowe, opiniotwórcze dla wszyst­kich, ale prezentujące chrześcijański punkt widzenia. Rozumiem, iż nie muszę wyjaśnić, że nie chodzi tu o opcję wyłącznie polityczną, w rodzaju np. „chadeckości", chodzi o pewną moralność po prostu. W związku z tym wydaje się konieczna jeszcze jedna uwaga: muszą to być przekazy nieuległe wobec bezmyślnej poprawności politycznej, ale też nieposługu-jące się prowokacją. Bowiem także i takie „prowokacyjne" media „po stro­nie chrześcijańskiej" już mamy. W polskiej rzeczywistości media „dla szu­kających" mogłyby się najbardziej przyczynić do powrotu autentycznej wiary i moralności. (Naturalnie, nie zajmują się tu rolą samego Kościoła w tym procesie powrotu - mówimy tylko o mediach. Nie mogę się jednak po­wstrzymać od kolejnej ubocznej refleksji. Otóż mam wrażenie, iż Kościół Rzymskokatolicki w Polsce zdaje się nie doceniać potrzeby i roli takich mediów, o jakich wspominam wyżej).

5. Mówiąc o „powrocie autentycznej wiary i moralności" określam w ten sposób swoją opinię, która może być mylna: że większości polskiego społeczeństwa, większości uważającej się za katolicką i wierzącą, brakuje właśnie autentyzmu chrześcijańskiej wiary i akceptacji w praktyce, w życiu - chrześcijańskich zasad moralnych. Brakuje także w ogóle zrozumienia chrześcijaństwa.

6. Teza, czy raczej opinia ostatnia. Wedle mego rozeznania, toczy się dziś u nas walka o dusze Polaków. )est to może hasło publicy­styczne, ale wyraża najlepiej to, o co chodzi.

Zapewne walka o dusze ludzi toczyła się i toczy zawsze i wszędzie (inaczej po co chrześcijaństwo?). W przypadku Polski z przełomu drugie­go i trzeciego tysiąclecia chodzi jednak o bardzo konkretną walkę o idee,

0 normy moralne i o normy myślenia. |est to także - choć termin to nieco skompromitowany - po prostu walka polityczna o rzeczywistość polskiej demokracji. W wymiarze zaś najszerszym c h o d z i o różne wizje człowieka i świata.

Współczesne zabiegi propagandowe dlatego nazywa się perswazją ukrytą, ponieważ- przypomnę - przedstawiając informacje, oceny, cele, wartości itd., czynią pewne ukryte założenia na temat jedynie słusznej

1 poprawnej postawy wobec rzeczywistości, wobec rygorów samego myśle­nia, postrzegania, rozumienia pojęć (którym w sposób niejawny nadaje się nowe znaczenia), oceniania. Unika się wskazywania wartości konkurencyj­nych wobec tych lansowanych. Poza polem widzenia odbiorców zostawia się pewne niewygodne nie tylko informacje, ale nawet, i zwłaszcza, pewne zjawiska w całości. Czyli przemilcza się po prostu nieprzystające do dane­go wywodu fragmenty danej rzeczywistości społecznej albo pewne kontr­argumenty czy opinie „niewłaściwych" autorytetów. Zrównuje się pewne sprawy absolutnie nieporównywalne, lub znów czyni ukryte założenie, co jest warte dyskusji, a nawet co jest z góry, w sposób oczywisty (tzw. bez dowodu) znaczące dla danej oceny, a co nie. Klasyfikuje się idee, ludzi, postawy, opinie w imię „wolności", „tolerancji", czy po prostu „postępo­wości" - co oczywiście nie byłoby niczym złym, gdyby nie fakt, iż to klasy­fikujący określają, co jest właściwą, prawdziwą wolnością, tolerancją lub co służy postępowi i czym w ogóle jest postęp.

Są to manipulacje znane wprawdzie od dawna i mające sporo wspólnego z tak modną czy nawet obowiązującą dziś na Zachodzie „poprawnością poli­tyczną". Zasady wyboru tego co jest poprawne - powtórzę - ustalają z góry ci, co je stosują - i te zasady też nie są wyłożone jawnie. Jest to jednak coś więcej, jest to bowiem poszerzenie, rozciągnięcie owej poprawności na wszystko, co może mieć znaczenie w formowaniu „nowej świadomości", w sposobie po­strzegania kultury, moralności, wiary- i w naszej z nimi identyfikacji.

Przechodzę teraz do przedstawienia treści pewnych konkretnych za­biegów propagandowych i tez, określających obraz chrześcijaństwa - czy raczej ten obraz, który- według propagandystów - powinien zostać przez nas przyswojony i uznany. Kolejność tez nie przesądza ich hierarchii waż­ności; są też one niejako wydestylowane ze sporej liczby różnych tekstów i audycji. Fakt owego „wydestylowania" czyli ujęcia syntetycznego wzma­ga, oczywiście, siłę uogólnień (w rzeczywistości zabiegi te są „rozpusz­czone" w morzu słów i informacji i przez to mniej oczywiste - ale przecież właśnie o to chodzi, by nie były widoczne!).

Wmawia nam się zatem, że:

1. Chrześcijaństwo jest jedną z religii naturalnych, tj. ukształtowaną jako odpowiedź na pewną potrzebę ludzi, nie - nadprzyrodzoną. W ogóle zaś religia jest rzeczywistością - mówiąc w pewnym uproszczeniu - rze­czową, zewnętrzną, oddzieloną od osoby ludzkiej, fest przede wszystkim zjawiskiem społecznym, kulturowym i zresztą jednak pozytywnym - o ile oczywiście mamy do czynienia na przykład z katolicyzmem postępowym.

Kryteria postępowości ustalamy jednak z zewnątrz, wedle pewnych za­łożeń ideowych nowej „propagandy wiary".

2. Wszystkie religie są równoprawne, ponieważ są równoznaczne -w tym sensie, że każda z nich oferuje coś wartościowego.

)est to prawda, ale dla chrześcijan nie bez uzupełnień: religie są rów­noprawne w sensie równości wobec prawa, ale nie w sensie źródła prawdy, którą głoszą. Każda oferuje coś wartościowego, to prawda oczywiście, ale chrześcijanie muszą wiedzieć, co nie koniecznie jest w nich wartościowe i dlaczego. Chrześcijanin powinien, jak sądzę, zdawać sobie sprawę z po­dobnych pułapek i bronić tożsamości swojej wiary.

W gruncie rzeczy byłoby najlepiej, gdyby w „nowej" religijności, god­nej człowieka XXI wieku, znalazła się synteza wszystkich religii i wybrano z nich to, co najlepsze.

Ów synkretyzm nie jest w mediach, o których mowa, głoszony wprost. Raczej ma wynikać z pewnej metody prezentacji religii i ze wskazywania tego, co jest „postępowe" i „otwarte".

3. Wymiar religijny redukowany jest właściwie wyłącznie do proble­mów ludzkich, najczęściej do spraw ideologii i polityki.

Oczywiście, jest to „redukcja bez redukcji", tj. bez jakiegokolwiek za­strzeżenia typu np., że w tym wymiarze także można znaleźć elementy ideologii i polityki, bądź że ów wymiar podlega takim wpływom - chodzi natomiast o narzucenie poglądu, że ideologia i polityka wprost i wyłącznie określają „wymiar religijności" w naszym życiu. A nawet, że religia jest po

prostu ideologią, wyłącznie doktryną, lepszą lub gorszą, ale zawsze ma­jącą złe cechy „doktrynalności".

4. W tym samym sensie wymiar człowieka redukowany jest wyłącznie do biologii, socjologii, psychologii, historii, prawa itd. „Osoba ludzka" sta­je się w tym ujęciu pojęciem mętnym i niepełnym, i zależnym przede wszyst­kim od aktualnych definicji naukowych.

5. Moralność chrześcijańska (katolicka) - powiadają nam - jest moral­nością wyłącznie religijną, a więc „z natury rzeczy" ograniczoną. Daje się do zrozumienia, że jest to etyka sekciarska, kościelna i prawie zawsze -fundamentalistyczna. Fundamentalizm zaś miałby być główną bazą wszel­kich totalitaryzmów, przede wszystkim zaś faszyzmu (bo już np. komu­nizm ma korzenie bardziej „ludzkie" - zdaniem lewicy, także katolickiej).

Tak czy inaczej mamy wierzyć, że etyka katolicka jest etyką tylko grupy wyznawców, nie wypływa z prawdy o człowieku, z prawa naturalnego i nie musi stanowić - wręcz nie stanowi - wartości uniwersalnej również dla tych, którzy nie uznają Boga. Sprawa dotyczy w ogóle etyki chrześcijań­skiej, lecz inne (poza katolicyzmem) odłamy chrześcijaństwa traktuje się w tych samych mediach z o wiele większym szacunkiem. Tak zatem tylko o etyce katolickiej można głosić wprost, iż hamuje ona postęp badań nauko­wych czy ogranicza wolność jednostki i prowadzi do nietolerancji. Próba ochrony czy obrony wartości chrześcijańskich miałaby być zresztą w ogóle wyrazem nietolerancji i próbą narzucenia społeczeństwu „państwa wyzna­niowego". (Tu uwaga uboczna, ale być może też konieczna: powyższe stwier­dzenie nie oznacza, że w Polsce nie istnieją grupy czy nurty, uznające same siebie za „prawdziwie katolickie". Są to zwykle nurty nietolerancyjne, czasem nawet rasistowskie w sposób oczywisty i państwo wyznaniowe uznają za cel swego działania. Nie są to jednak nurty dominujące, natomiast manipulacja mediów, o których mowa, polega na wskazywaniu pewnych odchyleń jako samej istoty, podstawy etyki katolickiej, tym samym niepokojąco groźnej dla swobody intelektualnej i wolności jednostki).

6. Skoro religia (wiara) ma być ideologią, to wobec tego sfera wartość podstawowych może podlegać dyskusji, a wszelkie normy i zasady, jakc wynik układów i kompromisów, przede wszystkim zaś okoliczności histo­rycznych, nie tylko mogą, ale muszą być zmienne w czasie i przestrzeni. V\ przypadkach skrajnych (choć już ostrożniej i nie wprost) broni się poglądu iż prawda jest wytworem okoliczności i ideologii, więc właściwie nie istnie je, ponieważ wszystko jest względne.

216

Z takich wywodów powinien zaś wynikać wniosek, że to jednostki, grupy, partie kreują dobro lub zło i nawet to one określają co jest tym, a co tym. Zatem dobro i prawda sąrelatywne (naturalnie, nie dotyczy to np. prawdy matematyki czy nauk stricte przyrodniczych). Rozróżnienie dobra od zła jest dla człowieka przeciętnego najtrudniejsze i dlatego w tym względzie musi on zdać się na „ intelektualne autorytety". Autorytety te zostają nam wskazane...

Nb. autorytetem moralnym dla wielu staje się - przypominam - po prostu ekspert najczęściej zapraszany do telewizji lub polityk - działacz -dziennikarz wykreowany przez dane środowisko. Problem degeneracji au­torytetów ma ścisły związek z powyższymi uwagami.

Ponieważ wszelkie zasady są względne, ich odrzucenie lub przyjęcie ma być kwestią społecznej umowy i... wygody. Rozumiejąc, co jest postę­powe i właściwe, słuszne, szlachetne, potrzebne ludziom - dokonujemy wyboru pewnych zasad, przede wszystkim zaś reinterpretacji tych daw­nych, zastanych. Z tego punktu widzenia wywodzi się też bardzo wspiera­ny i lansowany pogląd, że pro bl emy etyczne mogą być roz­strzygane przez głosowanie (bo mamy przecież demokra-cję!)a osądy (opinie) powszechne, tj. większości są prawomocne również w sferze ety k i. W skrajnych przy­padkach wmawia nam się, że sądy powszechne są w ogóle prawdziwe z tytułu swej powszechności.

7. Relatywizm moralny (oczywiście tak nie nazywany wprost) i scepty­cyzm wobec wszystkiego są wyrazem demokracji i tolerancji, a zarazem jej rękojmią. Dlatego zwolennicy stałych norm uniwersalnych są eo ipso fun-damentalistami w najlepszym wypadku, ale właściwie są anty demokratami, zwolennikami totalitaryzmu czy wręcz faszyzmu albo po prostu fanatykami z „ciemnogrodu".

Znów uwaga na marginesie: naturalnie wśród chrześcijan są i tacy i jest ich za dużo! Ale utożsamianie fanatyzmu z prawem do obrony własnych zasad jest oczywistym nadużyciem, a takie nadużycie występuje stale.

8. Najwyżej cenioną wartością powinna być tolerancja, ale rozumiana jako poniechanie obrony swoich zasad, jako niewyrażanie opinii na temat dobra lub zła (właściwie nie powinno się nazywać dobra dobrem, a zła złem, bo są one względne i zależne od odczucia jednostki czy od kultury i obyczaju danej wspólnoty).

Prawdziwie tolerancyjny i otwarty człowiek powinien szanować nawet rzeczy, zachowania, które wydają mu się nieetyczne czy wstrętne, by niko­go nie urazić i nie naruszyć czyjejś wolności.

217

Oto przykłady ze sfery sztuki, które, choć nie dotyczą spraw najważ­niejszych, są po prostu bardzo wyraziste: mam pozostać „życzliwie otwar­ty" i tolerancyjny wobec artysty, który wkłada krzyż do uryny czy zabija zwierzęta, by zrobić z ich ciał rzeźbę lub tworzywem dzieła czyni kał bądź ludzkie resztki (wszystkie przypadki autentyczne!). Albo - jak w 2002 r. w Gdańsku - wystawia w Galerii Publicznej krzyż z zawieszonymi na nim... genitaliami ludzkimi.

Inaczej mówiąc, jako „nowoczesny Europejczyk" nie mam prawa do wyrażania swej opinii na temat tego, co uważam za złe i głupie, niegodne człowieka, ani tym bardziej o tym, co uraża moje uczucia jako chrześcijanina. Skądinąd moim obowiązkiem jest właśnie potępie­nie tego, co mogłoby urazić uczucia, np. muzułmanina czy żyda, ponie­waż w tym wypadku wchodzą w grę inne kryteria ocen.

„Artystka", wieszająca genitalia na krzyżu, symbolu chrześcijaństwa, naturalnie nie odważyłaby się w ten sposób uchybić uczuciom wyznawcy islamu czy judaizmu.

Gdyby zaś się odważyła, wszyscy dziś obrońcy „wypowiedzi artystycz­nej", domagający się pełnej wolności dla artysty - rzuciliby się, to pewne, hurmem, by potępić antysemityzm lub obrazę islamu. Spróbujmy sobie tylko wyobrazić, co by się działo na świecie, gdyby „artystka" umieściła genitalia np. w gwieździe Dawida! Wszyscy by to potępili - i mieliby rację! Tak więc racje zależą od tego, czyje uczucia się obraża.

9. Wciąż - mówią - jest prawomocny stary leibnizowski dylemat: lep­sza jest społeczność grzesząca i nieprawa, ale za to wolna, swobodna, niż bezgrzeszna i „moralna", ale zniewolona.

)est to pogląd szczególnie łatwo przyswajany przez ludzi młodych, zawsze i wszędzie wyczulonych na odbieranie wolności osobistych.

Ukrytą perswazję stanowi tu przyjęte bez dowodu założenie (fałszy­we), iż tylko przymuszanie prowadzi do unikania grzechów, zatem ochro­na przed łamaniem zasad etyki prowadzi zawsze do cenzury i do represji -i do tego właśnie miałby dążyć Kościół katolicki i w ogóle katolicy.

Zdecydowanie zaś przemilcza się prawdę, iż nie ma wolności bez wartości i że może istnieć społeczność wol­na i zarazem dążąca do tych wartości - taka bowiem prawda przemawiałaby właśnie do młodych ludzi.

Głosi się zatem, iż prawda i dobro, prawda i wolność są to wprawdzie wartości, ale przeciwstawne i że można je redukować na zasadzie „albo -albo".

I znów przemilcza się, że d o b r o i wolność nie mogą ist­nieć bez prawdy (choć zarazem prawda wymaga wolności, bez niej nie może się ujawnić).

Znowu trzeba dodać i taką oczywistość, pomijaną z kolei w niektórych kręgach katolickich: przymuszanie siłą do „bezgrzeszności", do przyjęcia jakiejś wartości za swoją, nie może być drogą właściwą.

10. Teza dziesiąta w „ukrytej perswazji" wypływa z poprzedniej i doty­czy zwłaszcza mediów, dziennikarzy, twórców - i w ogóle może kultury współczesnej.

Oto bowiem mamy do czynienia ze smutną wprawdzie, ale obowiązu­jącą alternatywą: albo cenzura - albo wolność bez odpowiedzialności. Czy inaczej: odpowiedzialność daje się wymusić tylko przez jakieś formy cen­zury, a to zawsze ogranicza wolność.

Skądinąd przecież - mówią ci sami „ukryci przekonywacze" - odpo­wiedzialność jest pożądana - ale wyłącznym jej sędzią jest opinia publicz­na. Inaczej mówiąc, jestem (jako dziennikarz, twórca, polityk - obywatel i człowiek wreszcie) odpowiedzialny tylko przed opinią publiczną (w Pol­sce zresztą szczególnie enigmatyczną i manipulowaną).

Wolność wypowiedzi, tworzenia, informowania musi być zatem z na­tury nieograniczona (poza sytuacjami ściśle określonymi przez prawo, ale to co innego).

Ignoruje się fakt, że odpowiedzialność jest wielką wartością moralną i że oczywiście nie ma ona nic wspólnego z for­malną cenzurą i powinna liczyć się - ale nie być całkowicie zależna od opinii publicznej.

Uczulenie na przejawy cenzury jest w Polsce ze zrozumiałych względów bardzo wysokie i fakt ten łatwo jest wykorzystywać, osądzając każdy protest przeciw kłamstwu czy czemuś nikczemnemu albo obrażającemu uczucia katolików jako próbę wprowadzenia cenzury - ograniczanie wolności.

/ /. Kościół jest instytucją wyłącznie „ziemską" i redukowany jest do pewnej siły społecznej i politycznej, sterowanej przez „przywódców" i walczącej o uznanie w opinii społecznej, jest to instytucja, której głównymi i z samej swej istoty złymi cechami jest zhierarchizowanie, konserwatyzm i antydemokratyzm czy wręcz wrodzona „antypostępowość" w ogóle.

Zwłaszcza Kościół katolicki jest instytucją z założenia i z zasady prze­ciwną demokracji i przeciwną wolności jednostki (choć usiłuje to ukryć), jest zaporą przeciw przysługującym ludziom przywilejom i ich naturalnym po­trzebom. Jest „z natury rzeczy" przeciw radości życia (!) i swobodzie wypo-

219

wiedzi. Najchętniej - w sferze polityczno-ustrojowej - poparłby rządy silnej

ręki i państwo wyznaniowe wedle najgorszych wzorów.

Dlatego jednym z największych niebezpieczeństw, grożących polskiej

demokracji jest - wedle „ukrytych przekonywaczy" - obok rosnącego w

siłę nacjonalizmu, antysemityzmu, faszyzmu - tzw. chomeinizacja kraju.

Dziś to akurat niebezpieczeństwo eksponuje się głównie w momen­tach walki o jakieś liberalne zapisy ustawowe czy wobec wydarzeń, którym istotnie można przypisać dwuznaczną lub wręcz złą wymowę - tyle, że nie one stanowią o poglądach większości czy o istocie rzeczy.

Postawa mediów wobec Kościoła jest wysoce instrumentalna. To zna­czy owe media, w imię wolności i demokracji oraz zasad konstytucyjnych stale „monitorują" mieszanie się Kościoła „do polityki" i pilnują, by tak nie było. Kościół zatem - i słusznie - ma być apolityczny. Tyle że owa apoli­tyczność jest u nas utożsamiana z „niemieszaniem się" do życia publiczne­go w ogóle i powstrzymywaniem od ocen nawet moralnych (zwłaszcza wobec polityków). Kościół - twierdzą - nie reprezentuje całego społe­czeństwa, ale zachowuje się tak, jakby je właśnie reprezentował.

Jednocześnie z drugiej strony, ale zależnie od okoliczności i od treści sporów publicznych, zarzuca się Kościołowi niechęć do jednoznacznej oceny, „stanie na uboczu" i nawet wymaga się od Kościoła reprezentowa­nia i całego społeczeństwa i „właściwego stanowiska" (właściwe stanowi­sko wskażą oczywiście właściwe media). Jest to klasyczna asymetria opinii - chwyt zresztą stosowany najczęściej.

12. Przyznaje się, że istnieje u nas pewna walka propagandowa (czy szlachetniej: ideowa) z Kościołem i obskurantyzmem religijnym.

Uporczywie powtarzam - taki obskurantyzm i fanatyzm istnieją, dając zachętę do sprzeciwu, ale nie one stanowią o istocie czy wymiarze polskiego katolicyzmu.

Jest to jednak walka - uspakaja się nas - nie przeciw Kościołowi, nie o Kościół, a tylko o unowocześnienie jego oblicza i ostateczne przekreślenie dawnych jego grzechów. Katolicy polscy mają przecież swoją „polityczną reprezentację" (większość religii jej nie ma) i wystarczającą swobodę ochrony swej wiary, wystarczający udział w życiu publicznym. Chodzi zatem o to, by nie chcieli jeszcze więcej, kosztem innych.

Teza ta - podobnie zresztą jak i wszystkie - wygląda na słuszną i prze­konywającą. Staje się jednak manipulacyjną półprawdą wobec przemilcze­nia faktu, iż rzeczywista walka na świecie i w Polsce toczy się o sprawy dużo szersze: o koncepcję człowieka w ogóle, o jego status w przyrodzie / społeczeństwie (i zatem o przywileje i zobowiązania wynikające z tego statusu) - o przyszłość człowieka.

13. Wreszcie głosi się pogląd już specyficzny dla polskich warunków i kompleksów.

Oto bowiem w charakterze Polaków (może w ich genach?) zakodowa­ny miałby być szczególnie nacjonalizm, antysemityzm, nietolerancja, re­presyjność, ksenofobia, a w każdym razie, że jest u nas tego więcej i jest to głębsze, niż w innych społeczeństwach. Wobec tego walka z tymi wadami jest najważniejszym obowiązkiem twórców, mediów, oświaty i także Ko­ścioła (który nie wypełnia tego obowiązku).

Nie wolno oczywiście nigdy usprawiedliwiać ani pomniejszać straszli-wości tego rodzaju wad, takiego zła w ogóle. Istnienie tego zła jest ewi­dentne, wielu Polaków istotnie prezentuje takie wady, takie postawy (choć można się spierać co do zakresu ich powszechności i owej szczególnej reprezentatywności akurat dla Polaków). Można się też zgodzić z tezą, że jednym z obowiązków Kościoła jest zwalczanie wad narodowych i społecz­nych i także z tezą, że Kościół w praktyce nie zawsze spełnia dobrze ten obowiązek (zwłaszcza w parafiach, bezpośrednio „w terenie").

Jednakże obraz Kościoła i chrześcijaństwa w ogóle, jako nierozumieją-cych zagrożeń i obowiązków tego rodzaju i niewalczących z wadami swej wspólnoty jest oczywiście bardzo uproszczony. Przemilcza się bowiem fakt niesłychanie w tej mierze istotny - że jednocześnie bardzo silne kręgi opiniotwórcze przekonują ludzi, iż każde stwierdzenie wartościujące jest propagandą, wyrazem nietolerancji i opresyjności. Zapotrzebowanie na wartości maleje, a w ogóle tzw. wartości narodowe, szacunek dla tradycji i norm, odpowiedzialność, jakikolwiek etos - są przez te kręgi ignorowa­ne, ośmieszane, odrzucane. Są to bowiem - wmawiają nam - wartości nienowoczesne i zbyteczne.

14. Przede wszystkim jednak media opiniotwórcze pokazują ludziom, że życie moralne ani nie może, ani nie musi być spójne.

Na przykład: nie wolno (i jest to jak najbardziej słuszne i godne) uchy­biać uczuciom i zwyczajom jakichkolwiek mniejszości, ale żądanie takiej tolerancji wobec np. katolików, czyli większości, jest już dowodem chęci wprowadzenia cenzury. Nb. tłumaczy się to właśnie faktem, że katolicy, jako większość, dysponują siłą i środkami obrony - tyle że z tej przesłanki nie wypływa wniosek o przyzwoleniu na obrażanie ich odczuć.

W innej sferze - np. problem ochrony życia. Jesteśmy przeciw karze śmierci (i słusznie), bo nie mamy prawa odbierać nikomu życia nawet W imię sprawiedliwości. Ale powinniśmy być za aborcją (w imię wolności jednostki), bo w tym wypadku przysługuje nam prawo odebrania życia płodowi. Podobnie z eutanazją - mamy prawo decydować o końcu swe­go życia w sytuacjach ostatecznych, choć czasem to inni ludzie muszą zdecydować, czy to już jest sytuacja ostateczna. Zatem czasem mamy jednak prawo decyzji o odebraniu życia innemu. Klasyczna asymetria znowu się pojawia...

Zresztą w „nowoczesnym" ujęciu sprawa aborcji czy eutanazji jest tyl­ko sprawą zakazów kościelnych czy stanowiska papieża - nie jest to pro­blem godności życia i jego ochrony w każdej sytuacji. Dlatego - zakaz można zmienić czy odwołać, a stanowisko papieża może zostać złagodzo­ne. (Skądinąd chrześcijanie rzadko zauważają, że wiele współczesnych pro­blemów moralnych jest rzeczywistym dylematem, ponieważ w grę wchodzą wartości konkurujące).

Przykłady - dość oczywiste przecież - mają tylko wzmocnić tezę, iż wobec niespójności życia moralnego i względności zasad i norm, chrześci­janie ze swym dążeniem do spójności i bezwzględności pewnych zasad znaleźli się w jakimś rezerwacie dla dinozaurów, a w każdym razie poza strefą wolności, moralności i postępu.

15. Wreszcie wymieniam ostatni „chwyt propagandowy", mający nieco inny charakter, niż poprzednie. )est to instrumentalne użycie etyki chrześcijańskiej dla celów politycznych.

Otóż pewne media często przypominają chrześcijanom, iż ich powin­nością, wypływającą z ich wiary, jest PRZEBACZANIE. )est to oczywiście prawda, i to wypływająca z podstawowych nakazów Bożych i z samej istoty chrześcijaństwa. Niewątpliwie też w świecie, pełnym nienawiści i zemsty, trzeba o tej prawdzie przypominać jak najczęściej. Nie mniej chrześcijanin, chcący wypełnić najwłaściwiej wymagania swej wiary, musi zwracać uwagę na pewien szczególny kontekst przebaczenia, o którym „ukryci przekony-wacze" już nie wspominają.

Chodzi, po pierwsze, znów o charakterystyczną asymetrię: oto, zda­niem nawołujących nas do przebaczania, powinniśmy darowywać winy do­nosicielom, kłamcom i prowokatorom, a nawet zbrodniarzom systemu ko­munistycznego, ale nie należy zarazem wybaczać funkcjonariuszom syste­mu nazistowskiego czy w ogóle faszystom. Oni zresztą, jak wiadomo, w większości zostali już ukarani - natomiast z wielką trudnością idzie choćby uznanie tylko odpowiedzialności, nawet nie prawnej, ale moralnej ludzi systemu sowieckiego czy PRL-owskiego. Tak więc wyjątkowo piękna chrze-

ścijańska zasada „wybaczania swoim winowajcom" zostaje wpisana w kon­tekst lustracji i w ogóle dekomunizacji.

Niekiedy przeciwnicy owej dekomunizacji (skądinąd uważający za bez­względnie konieczną dokonaną kiedyś denazyfikację) posuwają się nawet do przebaczania katom innych, jakby w imieniu ich ofiar - i dlatego wiele zdaje się dziś zależeć od tego, KTO był katem, a KTO ofiarą.

Po drugie i może ważniejsze, są próby wypierania ze świadomości spo­łecznej pewnych szczególnych okoliczności, związanych z aktem wyba­czenia. Posłużę się słowami księdza arcybiskupa Józefa Zycińskiego: „chrze­ścijaństwo uzależnia jednak przebaczenie od uznania bolesnej prawdy i od wyrażenia skruchy za nasz współudział w wyborach zła moralnego"*. Cho­dzi o to, iż przebaczenie wymaga po prostu choćby śladu SKRUCHY. 1 naturalnie, ten kto zawinił, musi poczuwać się do odpowiedzialności i zrozumieć (chcieć uznać), iż wziął stronę zła.

W naszych czasach stało się jednak zasadą już nie tylko nie przyznawa­nie się do czynów niegodnych, ile w ogóle uznawanie takich czynów wła­śnie za godne, a zawsze właściwe i usprawiedliwione okolicznościami. Skru­cha i uznanie własnej za coś odpowiedzialności jest dziś czymś wyjątkowo rzadkim. Może dlatego, że nazbyt łatwo uzyskać usprawiedliwienie i „wy­baczenie" - dbają o to właśnie od dawna „ukryci przekonywacze", czyniąc to dla celów politycznych.

Powtórzę jeszcze raz: przedstawione tu wy k r zy w i o n e wizje chrze­ścijaństwa, Kościoła i tego, co dobre dla ludzi, nie zawsze głoszone są wprost, wynikają raczej z pewnego narzucanego sposobu myślenia i przyjęcia pewnych ukrytych założeń jako oczywistych. Nie zawsze też głoszone są przez rzeczywistych przeciwników Kościoła czy religii, czasem wynikają z autentycznej troski o przyszłość chrześcijaństwa i z prawdziwego przekonania o konieczności jego dostosowania się do nowych czasów.

Tak czy inaczej, w głównych mediach opiniotwórczych następuje fał­szowanie rzeczywistości chrześcijańskiej i konieczności, zwykle trud­nych, których wymaga wiara.

Zamazywanie i „rozmydlanie" wszystkiego, zwłaszcza granic pomię­dzy złem i dobrem jest w ogóle cechą współczesności. Poza polem

* Cytuję z felietonu abpa |. Zycińskiego pt. „Szekspir i Myszka Mikf w „Rzeczpo­spolitej" z dn. 16-17 1 I999r.

widzenia wielu chrześcijan pozostaje ich odpowiedzialność za siebie i innych, poza polem widzenia pozostaje wspólnototwórcza rola chrześ­cijaństwa czy chrześcijańska wizja kultury, nie mówiąc już o chrześci­jańskiej nauce społecznej. Wielu z nas nie rozumie, co to znaczy tożsamość naszej wiary. W ignorancji i nierozumieniu utwierdzają nas właśnie media.

Co zatem robić? Nie moją rolą jest wskazanie przeciwdziałań, zresztą nie umiałbym tego uczynić. Mogę tylko stwierdzić, że nie wolno nic nie robić, a Kościół musi tak działać - zacytuję Jana Pawła II (Program dla Kościoła w Polsce, Kraków 1998, s. 5 I), żeby „/.../ nasz naród mógł sku­tecznie oprzeć się tym tendencjom współczesnej cywilizacji, które propo­nują odejście od wartości duchowych na rzecz nieograniczonej konsump­cji czy też porzucenia tradycyjnych wartości religijnych i moralnych dla kultury laickiej i etycznego relatywizmu".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krzywe zwierciadło
ABC MANIPULACJI W MEDIACH
Etyka mediów krzywe zwierciadło
M Nawrocka Krzywe zwierciadlo
Krzywe zwierciadło satyry jako jedna z metod
Krzywe zwierciadło
ABC MANIPULACJI W MEDIACH
Foster Alan Dean Przekleci t 2 Krzywe Zwierciadlo
Nawrocka Magdalena Krzywe zwierciadło
Krzywe zwierciadło satyry jako jedna z metod
Alan Dean Foster Cykl Przeklęci (2) Krzywe zwierciadło
Manipulacja w sektach, manipulacja w mediach podobieństwo metod
krzywe zwierciado
Nawrocka Magdalena Krzywe Zwierciadło
Foster Alan Dean Przekleci 02 Krzywe zwierciadlo (rtf)
Manipulacja w mediach
TECHNIKI MANIPULACJI W MEDIACH
Manipulacja w mediach, czyli Woda z mózgu

więcej podobnych podstron