112


01 października 2009 Niebo gwiaździste nad nami, prawo amoralne w NICH.... Czy słowa są słuszne jak żeliwne odważniki? - jak pisał Osip Mandelsztam..  Są słowa proste i skomplikowane; miłe i niemiłe dla uszu; łagodne i ostre jak brzytwa; prawdziwe i fałszywe- wobec zaistniałego zdarzenia. Ale to tylko słowa, słowa, słowa.. W Polsce, na co dzień pada setki, tysiące  słów, z których nic nie wynika. Często służą do przykrycia kolejnych czekających nas głupstw. Właśnie Sejm pracuje nad nowym projektem ustawy o pomocy społecznej, w którym będzie zapisane, że będą mogły być wstrzymane wypłaty świadczenia, gdy osoba do niego uprawniona nie będzie go odbierać przez dwa miesiące(????). Czterystu sześćdziesięciu ludzi zajmuje się udoskonalaniem socjalizmu, regulując  kolejne regulacje w ramach „darmowych świadczeń”.. Zamiast po prostu, po męsku, wszelkie świadczenia zlikwidować. Bo jakie kto ma prawo pobierać coś, co do niego nie należy, a zostało zawłaszczone przez państwo, pod jakimkolwiek pretekstem? Pieniądze z tzw. świadczeń( oprócz oczywiście tzw. emerytur, które ideologiczne państwo też nazywa świadczeniami!) pochodzą z państwowej kradzieży, bo państwo zabierając jednym, a dając innym- staje się swojego rodzaju paserem i to paserem hołubionym i poważanym. Jak pisał Fryderyk Bastiat:” socjalizm jest kradzieżą?. Bo kto komu przeszkadza, żeby” człowiek był bytem, który może sam siebie prowadzić”? Redystrybucja jest socjalizmem, bo niczego nie tworzy, przesuwa jedynie  wartość pracy od człowieka, który tę wartość stworzył, do innego, który w tym czasie się lenił i niczego nie wytworzył. Czy w świadomości posłów funkcjonuje świadomość nikczemna, czy może szlachetna? …bo jakie to szlachetne dać potrzebującemu. Ale przy tym, jakie nikczemne, zabierając to „coś” innemu. Przymuszona szlachetność musi zamienić się w nikczemność.. Bo obie kategorie  rozpatrywane są na bazie przymusu.. Socjalizm przymusza wszystkich do świadczenia świadczeń, wprowadzając do naszego życia nikczemność, która dodatkowo staje się upaństwowioną cnotą. Pracowników bezpieki socjalnej jest wielu i oni głównie ciągną pożytki z tego procederu. Pracownik socjalny w jakimś sensie nadzoruje kradzież, współuczestniczy w tym procederze. Jest strażnikiem kradzieży, rozdziela ukradzione pieniądze, monitoruje je i przydziela „ potrzebującym”. Sam będąc pracownikiem państwowym pozostaje uprzywilejowany. Bo co to znaczy, że osoba uprawniona do świadczenia nie będzie go odbierać  minimum przez dwa miesiące? Nic innego, jak to, że musi istnieć plaga nieodbierania świadczeń, a to najprędzej z powodu, że obdarzony świadczeniem nie ma czasu pobierać tego świadczenia, bo….. w tym czasie pracuje(??). Skoro pracuje i przebywa za granicą, i nie ma jak odebrać świadczenia - to, po co mu świadczenie, czyli wartość pracy pochodząca z kradzieży uprawianej przez państwo? Socjalizm ze swej natury  jest niemoralny, bo tworzony jest na bazie kradzieży i wikła w niemoralność człowieka. Stojąc przed dylematem  pobierać, czy też nie pobierać, bo mi się należy zgodnie z relatywną prawdą zawartą w papierach, człowiek pracujący decyduje się na współudział w kradzieży. Dostał określoną wartość od pasera. Państwo pasera prywatnego jeszcze ściga, ale samego siebie ścigać nie będzie. Bo kto miałby ścigać paserskie, niemoralne państwo.?.Zalegalizowane demokratycznie paserstwo funkcjonuje od dawna jako norma, choć z moralnością to nie ma nic wspólnego.. Bo wystarczy porzucić moralność na rzecz sprawiedliwości społecznej i latami wbijać do głów, że moralność nie ma nic wspólnego z kradzieżą….. I na pewno cała rzecz nie ulegnie zmianie, nawet jak prezydentem zostanie pan Andrzej Olechowski, współtwórca Platformy Obywatelskiej, który wiele  lat  temu powiedział, że jest konserwatywnym-liberałem?????? Właśnie wchodzi na scenę polityczną znowu, bo zbliżają się wyborcze bachanalia i ma nawet program…polityczno- społeczny.Najlepiej oczywiście kandydować z ramienia Stronnictwa Demokratycznego, którego szefem jest pan  Piskorski, który majątek zdobył, bo wielokrotnie wygrał  pieniądze w kasynie w Gdyni.(???). Daj Boże każdemu takie szczęście

Pan Andrzej, w swoim pierwszym wystąpieniu przedwyborczym proponuje ustanowienie instytucji( ustanowienie kolejnej instytucji!) , Niemającej na razie jeszcze nawet roboczej nazwy, ale będzie - jak powstanie- „przybierać osoby bliskie”(???). Nie znam jeszcze szczegółów nowego pomysłu, ale chodzi o to, że dwie bliskie sobie osoby mogłyby być rejestrowane w Urzędzie Stanu Cywilnego, a po trzech latach, (dlaczego nie po roku, na przykład?) uzyskiwałyby te same uprawnienia co osoby spokrewnione w pierwszym stopniu(???). Nie mówi wyraźnie, ale być może chodzi o pary  tzw. homoseksualne czy związki tzw. partnerskie. Naprawdę nie znam szczegółów, bo to tylko zarys programu wyborczego. Widać, że pan Olechowski wytycza jakieś nowe ścieżki, czy z własnego przekonania, czy może ktoś mu karze- tego na razie nie wiadomo. Niemniej jednak, podczas bachanalii demokratycznych opowiada się różne  głupstwa, na ogół ogólnie, że będzie lepiej, że dostatnio, że patrzymy w przyszłość.. A tu patrzcie państwo, nie bardzo szczegółowo, ale temat jakiś nie bardzo ogólny.”Przybranie osoby bliskiej”(???). Jakieś manewry przy dookoptowywaniu dodatkowych świadczeń, pardon dodatkowej osoby do osób bardzo bliskich.(???). Jakieś sztuczne powiększanie rodziny? Co pan Andrzej kombinuje?? Bo chyba nie  chodzi o  sztuczne powiększanie  rodzin o homoseksualistów w ramach  parytetów rodzinnych. Że dajmy na to w każdej rodzinie musi być jeden homoseksualista..(!!!) Poczekajmy jak pan Andrzej podczas właściwych bachanaliów przedstawi szczegóły swojego programu.. Tymczasem proponuje on również zawarcie paktu na rzecz równego traktowania kobiet(???). Zamienił się  programem z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, czy co? Co prawda u podłoża troski o sprawy wspólne, pan Andrzej dba o sprawy własne? A właściwie o sprawy socjalistów europejskich, którzy mają fijoła na punkcie równouprawniania wszystkiego, co żyje, wbrew naturze i elementarnej logice. Ale swoich przywilejów równouprawniać nie chcą.. Ciekawe, od kiedy pan Andrzej Olechowski zmienił poglądy, bo o ile wiem będąc w wywiadzie gospodarczym, takich tematów tam nie poruszano i nie  nauczano??? No i chce jeszcze ratyfikacji unijnej Karty Praw Podstawowych, gdzie socjalizmu jest więcej, niż  w całym PRL-u… A jak to wszystko załatwi, to jeszcze zadba o polską kulturę(???) Ma okazję, bo właśnie niedawno zakończył się w Krakowie Kongres Kultury Polskiej, gdzie pan Bogdan Zdrojewski, minister od naszej kultury, zapowiedział, że wnioski z kongresu „ będą podstawą do stworzenia nowej strategii rozwoju polskiej kultury”(????) A wiecie państwo, co było najważniejszym postulatem na tym Kongresie?. Było żądanie przekazywania z budżetu państwa jednego procenta na kulturę(???) Czyli około 3 miliardów złotych?? Najlepiej oczywiście kultura rozwija się poza państwem, jako niezależna, a nieuzależniona od państwowej kroplówki.. Ale ONI chcą naszych pieniędzy, bo coś tam będą tworzyć, czego nikt nie ogląda,  i nie czyta.. Czy Sienkiewicz, Kraszewski, Mickiewicz- stworzyliby cokolwiek wartościowego, gdyby byli na utrzymaniu państwa? I tworzyli po linii państwa.. I tak biblioteki mamy pełne produkcyjniaków… A będą jeszcze pełniejsze, bo teraz obowiązującymi ramami postępowania artystów jest poprawność polityczna.. I na to chcą naszych pieniędzy. Kultura w służbie partii, kultura w służbie państwa.. I czy tego już czasami nie było?? Reformę kultury należałoby zacząć od likwidacji Ministerstwa Kultury i odcięcia jej od dotacji państwowych… Niech  sami twórcy tworzą to, co uważają. Czy koś im przeszkadza? A dlaczego ONI chcą przeszkadzać nam, domagając się naszych pieniędzy..? Na razie z Barbakanu pani prezydent Gronkiewicz-Waltz chce usunąć prywatnych artystów.. Zastąpi ich państwowymi?? WJR

RUCH NARODOWY - TERAŹNIEJSZOŚĆ I PRZYSZŁOŚĆ (3)Zbigniew Lipiński: Przejdźmy jednak do części drugiej naszej debaty - szanse ruchu narodowego. Pytanie pierwsze brzmi: czy w Polsce istnieje miejsce dla Ruchu Narodowego, w sytuacji, gdy PO i PiS (tu bardzo zgodnie) dążą do układu dwubiegunowego, tym bardziej, że PSL najwyraźniej słabnie.Są jednak zjawiska, które wydają się sprzyjać tezie, że miejsce dla Ruchu Narodowego będzie się poszerzać. Bowiem podstawowe koncepcje endeckie przeżywają renesans. Nasze tezy geopolityczne sprawdzają się: rośnie ewidentnie zagrożenie niemieckie - nie militarne, ale polityczne i gospodarcze, ponosimy ogromne straty na polityce antyrosyjskiej. Rysuje się konieczność wznowienia sojuszu narodu z Kościołem, który się rozpadł w ciągu ostatnich lat. Kościół instytucjonalny, bowiem nie pełni dziś roli schronienia dla narodu, z wyjątkiem ośrodka toruńskiego. Trzeci element, to potrzeba edukacji narodowej, w sposób oczywisty tracimy przecież swoją tożsamość narodową.

Krystyn Bernatowicz: Proponuję, abyśmy ustalili, które czynniki będą degradować Ruch Narodowy a które będą mu sprzyjać. Wtedy uzyskamy jasność, jak za odbudowę tego ruchu się zabrać.

Jan Żaryn: Nawiązując do wypowiedzi Pana Lipińskiego widzę, że Pan w sposób bardzo staroświecki podchodzi do tego, kim jest narodowiec. Narodowiec w Pana ujęciu to ktoś, kto ma np. stosunek do Niemiec czy Rosji oparty wprost na lekturze dzieła Dmowskiego z 1908 r., gdy tymczasem, credo narodowca to postawa elastyczna, pozwalająca dostosować swoją analizę rzeczywistości do bieżącej sytuacji geopolitycznej do faktów, przy jednoczesnym zachowaniu tych fundamentów, które stanowią o przynależności do nurtu ideowego. W moim przekonaniu taki modelowy dzisiejszy narodowiec nie musi wcale np. upierać się przy niezastępowalnym dążeniu strategicznym do sojuszu z Rosją; zresztą - na marginesie - jedyną sensowną opcją dla Polski dzisiaj jest szukanie sojusznika w USA, przy jednoczesnym upodmiotowieniu się państw Europy Środkowo-Wschodniej i przy rozbijaniu monopolistycznych tendencji Niemiec w Unii Europejskiej. W tym dziele z kolei najbliżej nam do Wielkiej Brytanii. Mówię oczywiście skrótowo.

Zbigniew Lipiński: Rezultaty naszego sojuszu z USA widać po ostatniej wizycie Obamy w Moskwie…

Jan Żaryn: No tak, to zależy też i od USA, na ile zechce być dalej strażnikiem Europy, i w związku z tym na ile uzna tę część Europy za swojego naturalnego sojusznika. Mnie generalnie chodzi o to, że narodowiec nie jest synonimem zwolennika sojuszu z Rosją, jak również nie jest synonimem przeciwnika integracji europejskiej np. w aspekcie jej zawłaszczenia przez Niemcy…

Zbigniew Lipiński: Ona już jest, Panie Profesorze, zawłaszczona przez Niemcy….

Jan Żaryn: Ja tego tak nie widzę. Niemcy wprawdzie chcą przenieść na Unię Europejską swoją tożsamość narodową, co stanowi jakieś zagrożenie, ale trzeba podjąć z tym walkę. Ja widzę pewne niebezpieczeństwo związane z taką postawą narodową, z postawą, która schematycznie nawiązuje do stereotypu a nie dostrzega aktualnych rzeczywistych zagrożeń. Dla mnie nie ma większego znaczenia czy np. sklepy w Polsce są w rękach francuskich, belgijskich czy innych, a ważne jest sprawa np. dezintegracji świadomości najnowszej historii Polski u młodego pokolenia Polaków, np. kwestia pamięci o wydarzeniach na Kresach w czasie II Wojny Światowej i ostatnie potępienie w tym kontekście ks. Zalewskiego. Tymczasem pamięć narodowa powinna być wspólna, nieamputowana do określonych wydarzeń, jak to się czyni z np. rzezią wołyńską, wspólna dla Kresów, Pomorza, Warszawy itd. Należy przeżywać zarówno np. tragedię wołyńską jak i kaszubską, gdzie Niemcy wymordowali w czasie II Wojny Światowej tysiące ludzi, gdzie opór, Gryf Pomorski, przeciwko Niemcom był jednym z najsilniejszych w Europie. Przyszli Rosjanie i potraktowali ich jak Niemców. Wspólnota narodowa polega na tym, żeby takie doświadczenia przeżywać razem, wszędzie w Polsce i wśród Polonii na emigracji.

Krystyn Bernatowicz: Pan spłyca trochę zagadnienie. Chodzi o to czy w skutek utraty własności nie grozi nam utrata terytorium polskiego przed wojną należącego do Niemiec. Niemcy bezsprzecznie rządzą w Europie. Może się to stać na zasadzie, na jakiej Niemcy, nie wszczynając żadnej wojny, odzyskali Alzację i Lotaryngię poprzez uzyskanie dominującej własności na tych terenach, co łączy się z ich tam ponownym osadnictwem. A w UE, gdzie, kto mieszka tam głosuje, a kto wygrywa wybory, ma władzę. Przy ograniczeniu władzy centralnej, to samorząd jest władzą rzeczywistą. I w ten sposób Niemcy nam te ziemie skolonizują, co zresztą jest ich odwiecznym marzeniem.

Zbigniew Lipiński: Pan Profesor lekceważy sprawę polskiej własności. Tu nie chodzi tylko o sklepy, (choć również), ale o to, że po skandalicznej i w niejasnych okolicznościach wyprzedaży polskich stoczni jesteśmy praktycznie całkowicie pozbawieni polskiej własności w przemyśle. W ciągu ostatnich 20 lat wszystkie podstawowe gałęzie gospodarki zostały zniszczone, bądź przeszły w obce ręce. Państwo, które nie posiada narodowego kapitału, nie ma, co marzyć o suwerenności. I na to narodowcy powinni być bardzo uczuleni, a nie są. A co do rzezi na Kresach Wschodnich dokonanej przez morderców z UPA, to zwracam uwagę, że wszystkie kolejne ekipy III RP uważają Ukrainę za strategicznego sojusznika przeciwko Rosji, a w związku z tym na potęgę zafałszowują lub w najlepszym razie przemilczają tamtą zbrodnię.

Bogusław Kowalski: Ja w tym sporze, który się zarysował między Panami, znajduję się bliżej Pana Profesora. Uważam, bowiem, że przyszłość Ruchu Narodowego rozstrzygnie się na polu naszej idei. Często w naszym działaniu politycznym zbyt anachroniczne podchodzimy do wielu rzeczy. Mamy słuszną diagnozę, ale nie uwzględniamy realiów, języka i świadomości współczesnych pokoleń. Naszą ideę musimy tak wkomponować w realia, aby trafiła ona do świadomości ogółu. To sprawa dla nas kluczowa. Anachronizm dotyczy wielu problemów, również naszego podejścia do Niemiec. Polityka niemiecka się zmieniła, co nie znaczy, że jej istota się zmieniła. Pozostała troska o wielkie, silne Niemcy. Ale zmienił się język, narzędzia, metody działania. To nie jest czas Hakaty, języka III Rzeszy, to nie czasy Bismarcka. I nasza rywalizacja z Niemcami musi odbywać się w inny sposób. Ludzie mają inne doświadczenia i my się z tym językiem i podejściem rozmijamy z ich odczuciami. To także problem PiS-u, który posługuje się straszakiem niemieckim, co nie do końca chwyta. I tak naprawdę cały dorobek myśli endeckiej w sprawie Niemiec wymaga nowego podejścia. Ja stawiam taką tezę: USA wycofują się z naszego rejonu, a Niemcy, po zjednoczeniu zyskują coraz większe znaczenie gospodarcze i polityczne w Europie i w naturalny sposób zrodziła się wspólnota interesów z Rosją. Zbliżamy się do momentu, w którym o Europie decydować będzie koncert mocarstw, jak po Kongresie Wiedeńskim. Polska musi się w tej nowej sytuacji odnaleźć. Instrumenty, które nam zostawia myśl narodowa, idealnie do tego służą. Tymczasem Ruch Narodowy przybiera często formę karykaturalną, niezrozumiałą, śmieszną dla ogółu. To są emanacje lat trzydziestych nijak przystające do dzisiejszej rzeczywistości. Tym nie zdobędziemy rządu dusz.

Krystyn Bernatowicz: Dwa słowa o Niemcach. Przypomnę, że dalej w Niemczech obowiązuje art. 116 Ustawy Zasadniczej, który widzi granice Niemiec z 1937 r., a metody realizacji mogą być nie militarne, jak mówiłem przedtem.

Zbigniew Lipiński: Historia uczy, że ilekroć Niemcy realizowali swoje cele militarnie prędzej czy później przegrywali; ilekroć czynili to pokojowo zwyciężali. Metody pokojowe, to napór gospodarczy i demograficzny, a w rezultacie cywilizacyjny. Tak właśnie utraciliśmy Pomorze, Śląsk, Ziemię Lubuską. I dokładnie to samo grozi nam dzisiaj. Bundeswehra nie zajmie Szczecina czy Wrocławia, ale mogą one zostać zniemczone. Toteż trzeba uczulać na problem niemiecki, wskazując na ich nowo stosowane metody. Polska jest opanowywana przez koncerny niemieckie, działa u nas piąta kolumna (składająca się z etnicznych Polaków) finansowana przez RFN, zgodnie z prawem unijnym Niemcy mają prawo osiedlać się u nas, a przez to uzyskują bierne i czynne prawo wyborcze w wyborach samorządowych. I tą drogą opanują, a właściwie już opanowują Ziemie Odzyskane. Rozpatrzmy jednak następne zagadnienie, ujmując hasłowo - szanse naszego Ruchu. I tu na plan pierwszy wysuwają się kwestie programowe. Pozwolę sobie zaproponować, aby omówić w tym aspekcie: stosunek Polski do UE, jak stworzyć spójny, koherentny program dla Polski, w tym społeczno-gospodarczy, który ująłby kwestię, jak odzyskać choćby część zagrabionej polskiej własności i jak wyobrażamy sobie przyszły ustrój Polski, bo obecna formuła demokracji przypomina anarchię końca XVIII wieku.

Jan Żaryn: Dla mnie te zagadnienia są jakby mało czytelne, mimo że czuję powinowactwo z Ruchem Narodowym. Nasz stosunek do UE nie powinien być ani dobry, ani zły. Musimy tak kształtować nasze relacje z UE, aby się nam to opłacało. Mamy misję do spełnienia w UE, polegającą na zarażeniu ich cywilizacją życia, katolicką wizją człowieka, tak jak uczył Jan Paweł II. Misyjność w ogóle wpisana jest do kanonu narodowca, bez zaangażowania, - czyli postawy patriotycznej - wspólnota narodowa nie ma sensu, nie istnieje. Każdy naród ma swoją specyfikę, a więc i misję. I Polska ma swoją specyfikę, swoją odrębność i powinna ją przedstawić, sugerować innym. To jest istota każdego narodu. I w UE możemy tego próbować dokonać. UE jest tu naszym narzędziem. Stąd, ważne, aby elity polskie wybierane w eurowyborach miały tę świadomość. Stąd, rzecz jasna, jestem przeciwnikiem tworzenia np. muzeum II Wojny Światowej w Polsce, które podkreślałoby jedynie uniwersalne kwestie (w mniej lub bardziej banalny sposób), a zapominało faktach, konkretnych doświadczeniach naszego narodu, a nie innego. Jestem przeciwnikiem tworzenia wspólnego podręcznika do historii dla narodów Unii, a zwolennikiem tłumaczenia na wszystkie języki Unii narodowych przekazów o swoich dziejach, itd. itd. Każda decyzja w tym zakresie podtrzymuje - bądź prowadzi do upadku - ideę narodową, czyli świadomie przez ludzi przezywaną wolę życia na ziemi we wspólnocie przodków. Odnośnie drugiego zagadnienia jak stworzyć spójny program i jak odzyskać własność. Uważam, że dwie podstawowe sprawy nie zostały zrealizowane w III RP: reprywatyzacja i dekomunizacja. To rzutuje na kształt dzisiejszej Polski w sposób zasadniczy i stwarza problem wyartykułowania sensownego programu, trzeba go stwarzać jakby od podstaw, chcąc nie chcąc z dobrodziejstwem inwentarza.

Krystyn Bernatowicz: W naszej działalności zwróciłbym szczególną uwagę na katolickie tradycje Narodu, które wprawdzie coraz bardziej ograniczają się do kultywowania obrzędowości, ale pod naporem prądów intelektualnych i obyczajowych płynących zwłaszcza z Europy Zachodniej, (ale i od Żydów z USA) wzmagać się będzie opór społeczny przeciw takim „nowinkom”, jak aborcja, eutanazja, in vitro, związki zboczeńców i nastąpi odwrót od symboliki konsumpcyjnej Zachodu. To, co jest zbyt nachalnie propagowane budzi naturalny sprzeciw, nie mówiąc już o tym, że wzory te są atawistycznie obce Polakom. Opór ten stanie się pożywką dla Ruchu Narodowego, osłabionego dotąd zauroczeniem Polaków „słodkim życiem” na Zachodzie.

Bogusław Kowalski: Żeby się odnieść do Unii trzeba powiedzieć, czym UE jest. Historię UE jako projektu określają potrzeby kluczowych graczy na kontynencie. Po 1945 r. głównym wyzwaniem dla najważniejszego wówczas państwa w Europie - Francji, była odpowiedź na pytanie, jak zapobiec odrodzeniu się imperializmu niemieckiego. Odpowiedzią stała się integracja europejska, czyli takie powiązanie Niemiec w ramach Europy siecią powiązań - instytucjonalnych, kulturalnych, ekonomicznych, politycznych - aby nie odzyskały one statusu mocarstwa czy pozycji Rzeszy, jaką miała w różnych odsłonach. I plan ten dość dobrze realizowano do czasu, kiedy Niemcy były podzielone. W ostatnim czasie nastąpiły trzy ważne wydarzenia, które spowodowały, upadek tego planu. Pierwsze, to zjednoczenie Niemiec. Drugie wydarzenie wiąże się z Konstytucją Europejską. Skoro Niemcy się zjednoczyły - trochę wbrew Francji, trochę wbrew Wielkiej Brytanii - to Francja zaproponowała przyspieszenie integracji, zanim Niemcy uporają się z połknięciem NRD. Chodziło o przeniesienie jak największej części władzy z Berlina do Brukseli. Elity francuskie, mocno związane z masonerią, liczyły, że ta Konstytucja scementuje UE. No i się przeliczyły, bo Francja i Holandia odrzuciły Konstytucję w referendach. Czyli oba narody wypowiedziały posłuszeństwo swoim elitom. Trzeci cios tej polityce zadał werdykt Trybunału w Karlsruhe. Oznacza to, że Niemcy przeszły do natarcia i przejęły inicjatywę w Europie. Co to oznacza? Dotąd Niemcy szły pół kroku za Francją, teraz natomiast przejmują inicjatywę, narzucając swoją wizję. Ten krótki wywód historyczny uczyniłem po to, by wykazać, że UE pełni rolę fasady, narzędzia, z którego korzystają różne państwa narodowe dla realizacji swoich celów. Ale po upływie 20 lat od zjednoczenia to Niemcy głównie rozdają karty. Nie chcą podporządkować się Brukseli i po tym wyroku to się nie stanie. Z tego wynika, iż w najbliższym czasie UE nie przerodzi się w superpaństwo, chyba, że będzie to płaszczyzna afiliacji sojuszników wokół Niemiec. Dlatego polityka francuska znajduje się w stanie kompletnego rozbicia, gdyż motor francusko-niemiecki, ciągnący dotąd Unię, został zastąpiony motorem niemiecko-rosyjskim i to ciągnącym nie Unię, ale całą Europę. I w tym kontekście walka z UE przypomina walkę z wiatrakami. Toteż Polska powinna skoncentrować się na kilku wybranych elementach, nie dać się zwodzić różnym wizjom czy też mówić, że Traktat został wymyślony dla Polski, bo tak nie jest. My, niestety, jesteśmy w tej grze biernym aktorem. Nasza odpowiedź powinna być bardziej wysublimowana niż „nie dla Unii”; w momencie wchodzenia do UE - hasło słuszne, dziś - anachroniczne. Nawet zawołanie „nie dla Lizbony” nie rozwiązuje sprawy, aczkolwiek jest uzasadnione, ponieważ Lizbona dzisiaj niesie dla Niemiec i innych dużych krajów korzyści, a zagrożenie dla Polski i krajów mniejszych - głosowanie większościowe. Traktat Lizboński jest korzystny dla dużych krajów w tym Niemiec, ale nie dla Polski. Jeśli chodzi o program społeczno-gospodarczy, to zauważmy najpierw, iż dzisiejsza Polska dzieli się na beneficjentów przemian i przegranych. Pytanie, po której stronie staniemy. PO stanęła po stronie wygranych i odnosi sukcesy, bo ta strona jest uświadomiona politycznie. Beneficjenci są uświadomieni, a przegrani sfrustrowani i nie wiedzą, dlaczego przegrali. Ruch Narodowy stawiał dotychczas wyłącznie na przegranych. Czy słusznie? Z punktu widzenia interesu narodowego im więcej beneficjentów, właścicieli, tym lepiej, stąd hasa solidaryzmu narodowego, upowszechnienia własności, kapitalizmu narodowego, itp., głoszone obecnie również przez PiS, należy popierać. Z drugiej strony, trzeba tłumaczyć beneficjentom, że poszerzenie ich szeregów leży również w ich własnym partykularnym interesie. Daje im spokój społeczny i utrwala stabilizację. LPR i Samoobrona stawiały na przegranych, czy słusznie nie wiem. Ale, na kogo postawić to kluczowe pytanie. My jako narodowcy mamy obowiązek być elastyczni w doborze modelów gospodarczych - raz bardziej liberalny, raz bardziej socjalny. Zależy to od sytuacji, od tego, co w danej chwili jest korzystne dla Polski. PiS przegrał te wybory, bo wyeksponował czynnik rozliczeń i wystraszył wszystkich beneficjentów, niekoniecznie złodziei, bowiem tę warstwę społeczną, bez względu na stopień zamożności, charakteryzuje solidarność.

Krystyn Bernatowicz: Ja bym tu wyodrębnił dodatkowo średnio przegranych i średnio wygranych i chyba oni są naszym elektoratem.

Zbigniew Lipiński: Naszym zadaniem jest gromadzenie polskiego kapitału i przekonanie go, żeby postawił na Ruch Narodowy, bo inaczej przegra, przesunie się do przegranych. Przykład ostatnich zajść wokół Kupieckich Domów Towarowych w Warszawie powinien stanowić groźne memento dla polskiego kapitału. Bez obrony rodzimych sił politycznych zostaną pokonani przez konkurencję obcego kapitału. Ten zwrot w kierunku kapitału polskiego należy zawrzeć w naszym programie.. Przejdźmy teraz do ostatniego problemu naszej dyskusji - metody i mechanizmy odbudowy Ruchu Narodowego. Na wstępie chcę dokonać rozróżnienia między ruchem a partią polityczną. Przez ruch polityczny rozumiem zespół podmiotów połączonych wspólną ideą i celami, mniej lub bardziej ściśle współpracujących ze sobą dla ich realizacji. Składają się nań: partia lub partie polityczne, organizacje społeczne (młodzieżowe, zawodowe, kobiece, sportowe, kulturalne, naukowe, itp.), związki zawodowe, przedsięwzięcia gospodarcze, niezorganizowane środowiska sympatyków, fundacje, wydawnictwa, media. Innymi słowy, ruch istnieje wtedy, gdy dysponuje szeroką infrastrukturą społeczną i wpływami. Tak było właśnie przed wojną, co stanowiło o potędze narodowców.

Bogusław Kowalski: Jeśli chodzi o media, to generalnie sprzyja nam kompleks „toruński”.

Zbigniew Lipiński: I jeszcze sprawa funduszy, bez funduszy nie ma partii.

Bogusław Kowalski: Jesteśmy, jak na razie, skazani na wdowi grosz: składki, odpis 1% z podatków. Docelowo po przekroczeniu 3 procentowego progu wyborczego mamy realne, pewne fundusze. Akcentuję to, gdyż jest to jakiś rodzaj apelu do naszych czytelników.

Krystyn Bernatowicz: Należałoby się spotkać również ze sprzyjającymi nam biznesmenami. Zorganizujmy to w najbliższym czasie. Chcę jednak poruszyć inne sprawy. Sprawą zasadniczą jest umacnianie więzi z Kościołem. Nadto apelowałbym do młodzieży narodowej, by wstępowała do seminariów duchownych. Trzeba przecież mieć na uwadze wymianę duszpasterzy, nierzadko nawiedzonych atrofią uczuć narodowych. Wprawdzie tą „przypadłością” dotknięci są głównie purpuraci (Życiński, Pieronek, Dziwisz i in.), ale wyrośli oni z szeregów bardzo docześnie myślących duchownych. Jeśli chodzi o nasze postulaty wychowawcze trzeba by zwrócić uwagę, by w procesie wychowania młodego pokolenia więcej poświęcono uwagi przypominaniu o krótkotrwałości egzystencji na ziemi. Stąd m.in. popularność wiary w życie pozagrobowe wśród „moherowych beretów”, na czym zbudował swoją potęgę obóz toruński. Nazwę to metodą ojca Rydzyka. Trzeba też poprzez rodziców i patriotycznie nastawionych księży namawiać do podejmowania pracy w szkole, gdzie patriotyczne nastawienie kadry nauczającej należy do wyjątków. Uważam, że środki, jakimi będziemy dysponować w przyszłości, należy częściowo kierować na tworzenie centrów wydawniczych i fundowanie stypendiów dla uczniów szkół katolickich oraz studentów podejmujących w swoich pracach dyplomowych problematykę Ruchu Narodowego. Nazwę to metodą Bolesława Piaseckiego. Na wszelki sposoby powinniśmy zaangażować się we wzmacnianie rodziny i klasy średniej. Bycie „na swoim” czyni człowieka odważniejszym, także w sferze politycznej. Większą niż dotąd uwagę - po bardzo smutnych doświadczeniach - zwróciłbym na wystrzeganie się agentury. Musimy też wystrzegać się dość popularnego w niektórych kręgach wyklinania postępu technicznego (komputery, internet, komórki, ipody, itd.), gdyż postawa taka wprowadza podział na „wapniaków” i młodzież. Trzeba natomiast przypominać, że urządzenia te mają służyć ludziom i systemom wartości, a nie manipulowaniu człowiekiem i demoralizacji. Ponieważ nie dostrzegam w wymiernym czasie możliwości uzyskania szerszej reprezentacji parlamentarnej, uważam za konieczne zdobywanie udziału we władzy w „małych ojczyznach”. W tym celu należy wspomagać, a nawet inicjować powstawanie rozmaitych organizacji „tematycznych” o nastawieniu pronarodowym oraz wspieranie ustawodawczych inicjatyw obywatelskich. A zacząć trzeba od presji na radykalną zmianę Konstytucji, bo obecna petryfikuje system chorej, patologicznej władzy.

Zbigniew Lipiński Dziękuję: Panom za udział w dyskusji, zdając sobie sprawę, że tak szeroko zarysowanego tematu nie wyczerpaliśmy, toteż zapraszam na kontynuowanie tej dysputy w innym czasie.

*Pan Profesor Jan Żaryn musiał wcześniej opuścić debatę, stąd jego zarejestrowane wypowiedzi nie obejmują końcowego etapu naszej dyskusji. Opracowanie: Zbigniew Lipiński i Jacek Majchrowski

W świecie tajnych służb Nazbierało się nam ostatnio trochę plotek ze szpiegowskiego poletka, którymi warto się podzielić. Naturalnie - mówimy to z marsową miną - w poważnych kręgach nazywa się to analizą wydarzeń związanych z wywiadem. No, niech tak będzie. W większości oparta jest ona na tzw. open sources, czyli po polsku „białym wywiadzie”. Agence France Press (11 września) nagłośniła przykrość, jaka spotkała Michaiła Margiełowa, szefa Komisji Spraw Zagranicznych Dumy. Odmówiono mu wizy kanadyjskiej. Powodem odmowy jest jego służba w KGB. Margiełow powiedział radiu Echo Moskwy: „ale przecież nigdy nie ukrywałem, że pracowałem w sowieckim KGB. To nie jest żadna nowa informacja dla naszych kanadyjskich partnerów”. Jednak Kanadyjczycy sobie tylko żartowali, bowiem zaraz wydali „tymczasowe pozwolenie” na wjazd do Kanady. Wygląda na to, że za odmową wizy stoją sprawy wewnętrzne Kanady. Tym sposobem chciano wyciszyć protesty antykomunistów, szczególnie Ukraińców, Polaków i inne ofiary komuny. Społeczności te starają się stosować prawa kanadyjskie, które stworzono przeciwko nazistom i innym „radykałom” (subversives), a które z powodzeniem można stosować także do komunistów. Ale do niedawna właściwie nikt tego nie robił. Tym sposobem - „odmawiając” wizy - władze kanadyjskie udają, że uczyniły symboliczny krok w imię prawa. W rzeczywistości chodziło o pacyfikację elektoratu antykomunistycznego. Ma to również związek z zakończonym właśnie procesem deportacyjnym byłego KGB-isty, który odmawia wyjazdu z Kanady. W proteście przeciw właśnie temu prawu schował się w jednym z kościołów. Twierdzi, że powrót do Rosji oznacza dla niego więzienie. Do paki pójdzie również Aleksandr Chaczirow. Tego taksówkarza z Osetii Północnej skazano na siedem lat za szpiegostwo na rzecz Gruzji. Według Rosyjskiej Agencji Informacyjnej (14 września), miał „filmować ukrytą kamerą ruchy wojsk rosyjskich i zbierać informacje wywiadowcze”. Chaczirowa zrekrutowały służby ochrony pogranicza; wydaje się, że był w płytkim wywiadzie. Niedługo przedtem rosyjski sąd wojskowy skazał na sześć lat więzienia oficera Armii Czerwonej (postsowieckiej), ppłk. Michaiła Chaczidzego. Między październikiem 2007 a sierpniem 2008 roku miał on szpiegować dla Gruzji. To wszystko jest całkiem możliwe. Na papierze kara wygląda łagodnie jak na Rosję, ale o jej prawdziwej ostrości dowiemy się, gdy zostanie ujawnione, gdzie Chaczidze będzie odsiadywać wyrok. Natomiast na razie nikt nie będzie siedział w związku z pożarem archiwum rosyjskiego wywiadu wojskowego w Tambowie. Jak podała agencja Reutera (13 września), spłonęło 400 metrów kwadratowych najtajniejszej części budynku. Zginęło pięć osób - żołnierzy i oficerów. Według RIA, „pożar poważnie dotknął część tajną, która zawierała dokumenty o szczególnym znaczeniu dla państwa”. W garnizonie w Tambowie znajduje się część centralnych archiwów wywiadowczych Rosji. Może był to przypadek. W każdym razie sprawców nie znaleziono. Dziwi jednak, że - wbrew sowieckim praktykom - na teren koszar wpuszczono 17 jednostek straży pożarnej z zewnątrz. Albo pożar był tak wielki, że bez cywilów nie dawano rady gasić, albo służby chciały nagłośnić tę sprawę. Ostatnio wyszły na jaw ciekawe szczegóły dotyczące innego pożaru. 14 stycznia 1987 roku stanął w ogniu sowiecki konsulat w Montrealu. Jak pisze Ian MacLeod („The Ottawa Citizen”, 12 września), wywiad kanadyjski natychmiast zainicjował operację „F” (Fire). Funkcjonariusze służb wywiadowczych zjawili się jako strażacy i zaczęli ratować przed ogniem wszystko, co można. Potem oficerowie wywiadu pracowali na pogorzelisku jako robotnicy. Ocalone i wygrzebane rzeczy przewieziono ciężarówkami do specjalnych hangarów, gdzie poddano całość dogłębnej analizie. Specjaliści zrekonstruowali uratowane przedmioty, w tym tzw. skiff czy też isolation room (pomieszczenie zabezpieczone) konsulatu. Przy pomocy francuskiego wywiadu odkryto przygotowania do wojny bakteriologicznej i chemicznej, którą Sowieci mieli zamiar rozpocząć w Kanadzie w razie globalnego konfliktu. Obejmowała ona m.in. zatrucie systemu wodociągowego Montrealu. MacLeod oparł się na opublikowanych właśnie rewelacjach emerytowanego oficera wywiadu kanadyjskiego, Michela Juneau-Katsuya, i dziennikarza Fabrice'a de Pierrebourga. Według nich, na początku lat dziewięćdziesiątych szefem KGB-SWR w Kanadzie była sowiecka gwiazda hokeja, Władysław Tretiak. Gdy usiłował uciec od swoich, Kanadyjczycy go odrzucili. Nie mieli środków, aby go „przetrawić”, a podejrzewali, że jest fałszywym uciekinierem. Jednak wzięli go Amerykanie. Między innymi pomógł im wyłapać agenturę postsowiecką w Ameryce Północnej. Post-Sowieci w Kanadzie to jednak drobiazg w porównaniu z Chińczykami. To głównie ci ostatni kradną technologię kanadyjską na wielką skalę. Wykonują też wyroki na chińskich emigrantach. Chiński wywiad zinfiltrował nawet parlament kanadyjski. Jego agenci wpływu stali za atakami politycznymi na Japonię. Szczególnie chodzi tutaj o sprawę tzw. kobiet dla komfortu, czyli rekrutowanych siłą Chinek i Koreanek, które znalazły się w wojskowych burdelach armii japońskiej w czasie II wojny światowej. Generalnie Kanada to magnes dla szpiegów. Co roku kradną tam informacje warte szacunkowo do 30 miliardów dolarów. Zresztą Watykan był też nieźle spenetrowany przez Sowietów. Jak podaje John O. Koehler, emerytowany oficer wywiadu wojskowego USA, w swojej pracy „Spies in the Vatican”, KGB, Stasi i SB-cja dość dobrze dawały tam sobie radę. Przodował nasłuch radiowy. W jednym wypadku na przykład agent sowiecki podarował kardynałowi Agostino Casarolemu statuetkę Matki Boskiej z przekaźnikiem w środku. Agent był bliskim krewnym kardynała. Wpadł. Wpadli też i inni. Postrachem komunistycznej agentury był watykański ekspert-kontrwywiadowca - ojciec Robert Graham, jezuita. Niedawno przypomniano pewne szczegóły operacji wyławiania sowieckiej łodzi nuklearnej, która zatonęła w 1968 roku nieopodal Hawajów („The Washington Post”, 9 września). Otóż sześć lat później ekscentryczny multimiliarder Howard Hughes zbudował w wielkiej tajemnicy specjalną barkę na zamówienie CIA, a służbom amerykańskim udało się częściowo wyciągnąć okręt. Większość wraku zerwała się z łańcuchów i zatonęła, ale spodziewana eksplozja jądrowa nie nastąpiła. Natomiast CIA zdobyła kody oraz kilka głowic nuklearnych. Niektórzy czytelnicy zorientowali się już, skąd wzięto scenariusz do jednego z filmów o Jamesie Bondzie. Chyba największa awantura szpiegowska ostatnich czasów dotyczy statku „Arctic Sea”. 24 lipca br. statek został porwany. Wygląda na to, że była to operacja Mosadu. Wywiad izraelski dowiedział się, że „Morze Arktyczne” przewoziło rakiety do Iranu. Była to transakcja nielegalna, przeprowadzana przez mafię postsowiecką, najpewniej za cichym przyzwoleniem rosyjskich służb specjalnych. W związku z tym Mosad wynajął pod fałszywą flagą piratów, którzy na statek napadli.Zrobił się wielki międzynarodowy szum medialny i dyplomatyczny. Rosyjska marynarka uwolniła porwany statek i naturalnie nie znalazła na nim nic podejrzanego. Transakcja nie doszła do skutku. Cel osiągnięto. Piraci, - czyli bezrobotni rosyjscy rybacy i marynarze - idą do więzienia. Naturalnie sprawa „Morza Arktycznego” blednie przy tajemnicy zamachów bombowych w Rosji kilka dobrych lat temu. Winiono za nie czeczeńskich terrorystów. Tak wybitny ekspert jak David Satter twierdzi jednak, że za zamachami stały postsowieckie służby. Chodziło o pretekst do ponownej inwazji na Czeczenię. Oskarża się o tę prowokację Putina. Ostatnio napisał o tym Scott Anderson na zamówienie pisma „GQ”. Wydawca pisma i redakcja wprawdzie opublikowali w swym amerykańskim wydaniu artykuł, który potwierdził wcześniejsze ustalenia Sattera i innych, ale zakazali publikować go gdzie indziej. Naturalnie nie jest dostępny w internecie. Dla niektórych jest to dowód interwencji służb, dla innych - kalkulacji ekonomicznych. W grę wchodziły zapewne oba czynniki, chociaż naturalnie te ostatnie sprawy w decyzjach wydawniczych pełnią rolę pierwszoplanową. Ostatnia wieść dotyczy II wojny światowej. Alan Turing był jednym z najwybitniejszych matematyków brytyjskich; był kryptografem, gwiazdą programu „Ultra”, bazującego na polskim rozszyfrowaniu „Enigmy”. W życiu prywatnym Turing preferował mężczyzn. W 1952 roku przyłapano go in flagranti z facetem. Stracił certyfikat bezpieczeństwa, wyrzucono go z pracy. Sąd skazał go ponadto na farmakologiczną kastrację poprzez przymusowe przyjmowanie hormonów żeńskich. Turing popełnił samobójstwo dwa lata później. Homoseksualizm w Wielkiej Brytanii był ścigany prawnie do 1967 roku. Obecnie lewicowy rząd chce Turinga uhonorować za jego sukcesy w pracy, czemu należy przyklasnąć. Jednocześnie premier Gordon Brown przeprosił za „nieludzkie traktowanie” matematyka, co jest dziwactwem. Można wyrazić ubolewanie z powodu brytyjskiego systemu prawnego, opartego na prawie zwyczajowym, ale pośmiertne przepraszanie Turinga wygląda równie dziwnie jak pośmiertne przepraszanie św. Tomasza Morusa, ściętego w 1535 roku. Przykro nam z powodu tego, co się stało; my, dzisiejsi ludzie, byśmy tak nie postąpili, ale przecież nie mamy moralnego prawa przepraszać za im współczesnych. Bowiem nie my popełniliśmy te czyny. Ale uhonorować Turinga możemy - i to jest najlepszy gest, na jaki nas stać. Uhonorować naturalnie za osiągnięcia kryptologiczne, a nie za homoseksualizm. Marek Jan Chodakiewicz

Kryzys konstytucyjny USA i Japonii Obecny kryzys konstytucji USA ma miejsce w czasie kryzysu konstytucji w Japonii, naturalnie z zupełnie innych powodów. Nowo wybrany premier Japonii Yukio Hatoyama uważa, że konstytucja narzucona Japonii w 1946 roku uzależnia Japonię od USA i że jest najwyższy czas, żeby Japończycy sami napisali swoją konstytucję wyrażającą obecne realia i ambicje Japonii w XXI wieku. Japonia nie chce nadal być protektoratem amerykańskim bez własnej armii i nie chce baz amerykańskich na swoim terenie zwłaszcza na wyspie Okinawa. Sprawa ta odzwierciedla spadek wpływów USA w przededniu tworzenia nowych układów we wschodniej Azji i dyskusji na temat unii wolno-cłowej Japonii, Chin oraz Korei Południowej. Wszelkiego rodzaju unie ekonomiczne w Azji natrafiają na problem oficjalnego uznania przez Japonię zbrodni popełnionych na terenie Chin i Korei przez Japończyków w czasie wojny. Jak dotąd nie ma postępu w tej sprawie, ale czasy się zmieniają i powiązania gospodarcze mają wielkie znaczenie, zwłaszcza wobec planów stworzenia nowej waluty rezerwowej w oparciu o Chiny, Japonię i Południową Koreę i być może nawet przy udziale Rosji. USA uwikłane w tworzenie imperium światowego sterowanego przez elitę finansową, głównie żydowską, nabawiły się bardzo kosztownych i przewlekłych wojen „dla dobra Izraela.” Dzieje się to na szkodę skarbu amerykańskiego i na szkodę gospodarki amerykańskiej, nie mówiąc o tysiącach poległych i okaleczonych obywatelach amerykańskich, przy jednoczesnym gwałceniu konstytucji Stanów Zjednoczonych. Światli obywatele USA mówią z nostalgią o intencjach zawartych w konstytucji amerykańskiej, która między innymi nakazuje kontrolę rządu nad polityką monetarną i drukowaniem dolarów. Niektórzy twierdzą, że konflikty w tej sprawie przyczyniły się do zabójstwa prezydenta Lincoln'a i prezydenta Kennedy'ego. Obecnie rolę banków centralnych w USA i W. Brytanii spełniają banki prywatne pod kontrolą elity finansowej, głównie żydowskiej. Prezydent G. W. Bush opuścił Biały Dom bardzo niepopularny i zhańbiony posłuszeństwem wobec lobby Izraela i przyzwolenia na „szwindel w wysokości tryliona dolarów,” który to szwindel spowodował kryzys gospodarczy na światową skalę. Prezydent Barack Hussein Obama obiecał zmiany, takie jak zaprzestanie stosowania tortur w przesłuchaniach więźniów, nieokreślone w czasie długie więzienie ludzi bez prawa do rozprawy sądowej, jak też jednostronne kasowanie traktatów pokojowych oraz unieważnianie ustaw za pomocą dopisków nad podpisem prezydenckim. Obama obiecywał nie powoływać się na teorię „specjalnej najwyższej władzy prezydenta” i nie wymagać od ministerstwa sprawiedliwości specjalnych przywilejów władzy wykonawczej. Obecne trudności polegają na tym, że rozpęd nadany w kierunku powiększania zasięgu władzy wykonawczej w USA, jest trudny do zatrzymania a jeszcze trudniejszy do cofania go do tyłu. Nie tylko prezydent Bush spowodował ten stan rzeczy. Właściwie od końca wojny światowej siłą ciężkości rósł zasięg władzy wykonawczej w USA, kosztem władzy ustawodawczej i wymiaru sprawiedliwości. Działo się to dzięki monopolowi kontroli nad arsenałem nuklearnym, kultowi naczelnego wodza, wielkiemu archipelagowi baz USA na całym globie, w ambicji osiągnięcia przewagi arsenału nuklearnego nad Rosją, rozbudowie służb specjalnych i wywiadu w konkurencji z Rosją, systemowi klasyfikacji i cenzury, ekspansji tajemnic państwowych, utajanie dowodów prawnych i informacji, utrzymywanie stałego pogotowia w czasie „zimnej wojny” oraz „wojny przeciwko terrorowi.” Powstały potężne i powikłane układy powstałe w latach 1941-2009, czynią niedemokratyczne postępowanie, jak też wypaczanie konstytucji, postępowaniem normalnym i są trudne do usunięcia lub nawet zmodyfikowania przez prezydenta Obamę. Faktycznie nowy dyrektor CIA, Leon Pinetta, chce nadal utrzymać prawo przesłuchiwania i torturowania ludzi w więzieniach zagranicznych takich, jak na to w Polsce przyzwalał prezydent Kwaśniewski. Podobnie nadal jest stosowane „prawo pola bitwy,” używanie specjalnych „sekretów państwowych,” wymyślonych przez radców prawnych w czasie kadencji prezydenta Bush'a. Prezydent Obama już zabronił publikowania fotografii brutalizowania więźniów w czasie niby „bardziej sprawnych” metod przesłuchiwania a w rzeczywistości torturowania przesłuchiwanych. Wiadomo, że CIA nielegalnie zniszczyło 92 nagrania wideo takich przesłuchań. W dniu 23 stycznia, 2002, radca prawny Białego Domu, późniejszy minister sprawiedliwości, Alberto Gonzalez, podpisał memorandum zredagowane przez Dawida Addington'a, asystenta wice-prezydenta USA, w którym to memorandum konwencje genewskie są określane jako przedawnione i obecnie nie stosowne. Właściwie takie rozumowanie w epoce nuklearnej sugeruje, że dla agentów lobby Izraela i elity finansowej, cała konstytucja amerykańska jest „przedawniona i obecnie nie stosowna.” Minęły czasy, kiedy władza ustawodawcza i litera prawa dominowały. Niestety w epoce nuklearnej dominuje wiara w zagrożenie istnienia cywilizacji przez gwarantowane obopólne zniszczenie USA i Rosji, na wypadek konfliktu nuklearnego miedzy arsenałami USA i Rosji. Niestety prezydent Obama stoi wobec trudnych decyzji i pewnie uważa, że potrzebna mu jest każda przewaga mu dostępna w epoce nuklearnej. Mimo tego czyta się głosy w obronie konstytucji amerykańskiej i domagające się oporu przeciwko lobby Izraela i kontroli polityki monetarnej przez Federal Reserve System, który nie jest ani federalny ani państwowy i służy interesom elity finansowej. O skutkach epoki nuklearnej i łamaniu konstytucji USA napisał 10-IX- 2009, Garry Wills w ciekawym artykule pod tytułem „Omotany Gigant” („Entangled Gigant”) w New York Review of Books. Iwo Cyprian Pogonowski

USA na zgliszczach imperiów Hiszpanii i W. Brytanii USA funkcjonuje na zgliszczach imperiów Hiszpanii i W. Brytanii oraz jednocześnie musi działać w warunkach rewolucji informacyjnej. Obecnie budowa imperium amerykańskiego jest szeroko dyskutowana przez Amerykanów, z których wielu ma podstawowe wątpliwości w tej sprawie. Neokolonializm, zainicjowany przez Napoleona miał działać niby w imię wolności. Obecnie neokolonializmu jest nie realny i nie możliwy do zastosowania w praktyce. Próby stosowania neokolonializmu przez rząd Bush'a-Cheney'a zaczynały się pod hasłem „wolność Iraku” i skończyły się fiaskiem i kolosalnym zadłużeniem dla skarbu USA. Potęga USA rosa na zgliszczach imperiów Hiszpanii i W. Brytanii. Wojna amerykańsko hiszpańska trwała niecałe cztery miesiące i skończyła się 10go grudnia 1898 podpisaniem Traktatu Paryskiego i przejęciem przez USA wysp Kuby, Filipin, Puerto Rio i Guam. Eksplozja na statku USS Maine w porcie w Hawanie, była pretekstem do tej wojny. Imperium hiszpańskie znacznie wcześniej chyliło się do upadku. Historycy tacy jak Howard Zinn twierdzą, że wojna ta była zaaranżowana przez korporacje amerykańskie, walczące o rynki zbytu dla nadwyżek w inwentarzach towarów eksportowych. Stworzenie wówczas Amerykańskiej Ligi Anty-Imperialistycznej było negatywną reakcją demokratów na budowę wielkiego imperium USA. Mark Twain nazywał wojnę amerykańsko-hiszpańska „cyniczną agresją amerykańską” i opublikował w 1901 roku pracę zaadresowaną do nie poinformowanych ludzi pod tytułem „To The Persons Sitting In Darkness.”  Kariera polityczna Winston'a Churchill'a zaczęła się w czasie, kiedy światowe Imperium Brytyjskie było u szczytu potęgi oraz wtedy kiedy dobiegało ono końca i W. Brytania stała się małą wyspą uzależnioną od USA. Winston Churchill (1874-1965), syn Żydówki, był przedstawicielem orientacji syjonistycznej w parlamencie brytyjskim jako pierwszy lord admiralicji. Churchill skompromitował się katastrofalnym atakiem w Dardanelach na półwysep Gallipoli od 25 kwietnia 1915 do 9 stycznia 1916. Po klęsce, w której zginęło ponad 120,000 żołnierzy brytyjskich, podał się on do dymisji. Możliwe, że chciał uzyskać dostęp do Azji Mniejszej, a zwłaszcza dostęp do Palestyny, upragnionej przez syjonistów. Wkrótce dzięki poparciu bankierów żydowskich Churchill został ministrem uzbrojenia, ministrem wojny, a następnie szefem lotnictwa. W latach międzywojennych był ministrem skarbu w rządzie konserwatystów i z chwilą wybuchu Drugiej Wojny Światowej Churchill był mianowany Pierwszym Lordem Admiralicji, a 10go maja 1940 roku, premierem. Po klęsce Niemiec, do której przyczynił się, w 1945 roku stracił władzę i stał się przywódcą opozycji w 1951 roku. W Londynie odbyła się debata w dniu 3go września, 2009 w Methodist Central Hall Westminster, na temat konkluzji, że „Churchill więcej szkód narobił wolnemu światu, niż było z niego korzyści.” Między grzechami Churchill'a przeciwko wolności była jego zdrada Polski w Teheranie w 1943 roku. Konkluzja powyższa była uzasadniana przez profesora Norman'a Stone'a, na uniwersytecie Bilkent w Ankarze w Turcji i przez Pat'a Buchanana politologa z USA. Kariera Churchilla trwała pół wieku i była katastrofalna dla jego ojczyzny i cywilizacji, w jakiej on żył w konkluzji powyższej debaty. Od 1914go roku do 1939 roku Churchill przyczynił się do wybuch dwu wojen w Europie, w celu zniszczenia Niemiec jako konkurenta W. Brytanii, kosztem ponad stu milionów zabitych. Już w 1920 roku Churchill jako minister wojny zalecał stosowanie gazów trujących w Iraku, zbrodnię, którą Brytyjczycy popełnili bezkarnie i za którą 80 lat później został powieszony Saddam Hussein.

Historyk Paul Johnson twierdzi, że rozkaz Churchilla w maju 1940 bombardowania otwartych miast na Renem, rozpoczął kryzys poszanowania wartości ludzkich ze strony aliantów. Pamiętamy, że kryzys ten faktycznie rozpoczął Adolf Hitler, jego rozkazem z dnia 22go sierpnia, 1939, nakazującym generałom niemieckim masowe bombardowanie i egzekucje polskiej ludności cywilnej. W 1944 roku Powstanie Warszawskie dało Hitlerowi okazję dokonać mordu na dwustu tysiącach Polaków i dokonać zniszczń  według planu Sigried'a Pabst'a, ogłoszonego przez Hitlera już w lutym 1940 roku. Tragedia Powstania Warszawskiego odbyła się prawie rok po zdradzie Polski przez Churchilla w Teheranie w 1943 roku i na oczach Armii Czerwonej, która dała Niemcom dosyć czasu na zniszczenie stolicy Polski. Podobny los do zniszczenia Warszawy spotkał kilka miast niemieckich oraz japońskich. Churchill nakazał bombardować pociskami zapalającymi miasta takie jak Drezno i Hamburg gdzie zginęły tysiące cywilów. Najwyraźniej wojnę wygrywała na pierwszym miejscu Ameryka i na drugim Sowiety, podczas gdy Imperium Brytyjskie chyliło się ku upadkowi. Z końcem wojny Londyn przestawał być stolicą imperium i stał się stolicą wyspy uzależnionej od USA. Kiedy Churchill wrócił z Jałty w 1945 roku, wówczas zapewnił parlament brytyjski że „Nie zna żadnego rządy na świecie, który by bardziej przestrzegał swoich zobowiązań niż rosyjski sowiecki rząd.”Ironią losu jest, że Hitler, który chciał zaludnić teren od Renu do Dniepru „rasowymi Niemcami” sprowokował klęskę niemieckiego podboju ziem słowiańskich trwającego 1000 lat i znanego jako „Drang nach dem Salischen Osten.” Polacy odmówili przystąpienia do wojny po stronie Hitlera w dniu 25 stycznia, 1939, mimo starań i presji Hitlera od dnia 5go sierpnia, 1935 roku. W 1945 roku Niemcy mieli i nadal produkowali dosyć gazu żeby uśmiercić dziesiątki milionów ludzi w ramach „planu wschodniego.” Polska przetrwała 45 lat niewoli sowieckiej i mimo zdrady aliantów, Polska jest na ziemiach piastowskich, w granicach takich, jakie miała 1000 lat temu, kiedy zaczynał się niemiecki podbój ziem słowiańskich. Churchill zapisał się w historii jako polityk, którego kariera polityczna zaczęła się w czasie, kiedy Imperium Brytyjskie dominowało na świecie i skończyła się w momencie, kiedy to imperium przestało istnieć i Anglia stała się wyspą uzależnioną od USA - super-potęgi na glinianych nogach. Churchill-syjonista przyczyniał się do stworzenia państwa Izrael, ale prawdziwym twórcą Izraela był Stalin, który stosując kilkanaście pogromów w państwach satelickich, zaludnił Palestynę i pierwszy wniósł wniosek w marcu 1947 roku o uznanie państwa Izrael przez ONZ. Opisuje to R. Brackman w książce: „Izrael at High Neon: Od Nieudanego Satelity Stalina do Nowego Kryzysu na Bliskim Wschodzie.”Mimo „niby zwycięstwa” USA w Zimnej Wojnie przeciwko Rosji, na świecie pozostała równowaga terroru, polegająca na „gwarantowanym obopólnym zniszczeniu” na wypadek wojny nuklearnej przy użyciu amerykańskiego i po-sowieckiego arsenału nuklearnego. Rola Churchill'a w wojnie przyczyniła się do klęski Niemiec i stworzenia państwa Izrael. Zwycięzcami w Drugiej Wojnie Światowej były w pierwszym rzędzie Stany Zjednoczone i niedaleko w tyle za Stanami jest Rosja, dzięki wyżej wspomnianej równowadze terroru nuklearnego. Stany Zjednoczone, na zgliszczach imperiów Hiszpanii i W. Brytanii, mają największą na świecie gospodarkę i najliczniejsze siły zbrojne, ale jednocześnie są zadłużone na tryliony dolarów w Azji gdzie wierzyciele Stanów, Chiny i Japonia, planują stworzenie nowej waluty rezerwowej na miejsce dolara. Zaistnienie takiej nowej waluty rezerwowej byłoby wielką porażką dla znaczenia USA na świecie, co oznaczałoby początek końca Imperium Amerykańskiego.

Iwo Cyprian Pogonowski

Już chyba po raz ostatni w sprawie p.Alicji 1000 - a nic o p. Chlebowskim? To tak naprawdę nie jest o p.1000 - tylko o języku. Ja zresztą w sprawie terminologii prawniczej - i prób narzucenia ja nam, jako obowiązującej - już raz pisałem. Nie pamiętam, na jakim przykładzie. Teraz napisałem znowu: Dyktatura prawników W sprawie p.Alicji 1000 (czy nawet już 160.000) napisano masę bzdur. Największą chyba palnął p.mec.Jan Widacki, który uznał, że świata - poza terminologią prawną - nie ma!! Napisał, że tego, co dokonał nawet nielegalnej aborcji, nie można nazwać "zabójcą (tym bardziej mordercą), bo w świetle prawa zabójcą ani mordercą nie jest". A ja uważam, że p. Mecenas zachował się tu jak palant albo i kij hokejowy - choć w świetle prawa istotnie: palantem nie jest!

Otóż, p. Mecenasie: prawnicy mają swoje terminy (tak nawiasem: pojęcie "morderstwa" w prawie w ogóle dziś nie istnieje!!!) - ale to nie znaczy, że nam nie wolno pisać po polsku i używać słów w innym znaczeniu niż prawnicy! A w sprawie p.160.000 wcale nie chodzi o słowa! Wcale nie chodzi o to, czy "zabiła", czy "wyskrobała". Dowód? Wyobraźmy sobie rozmowę z 2013 roku: "Mamusiu - podobno chciałaś mnie zabić? - Nie zabić, córeczko, tylko wyskrobać. - O, Mamusiu: a to by mnie mniej bolało?" W tym jest problem: w czynie - nie w słowach! Przypominam o referendum w Irlandii. Podobno jest w tej chwili lekka przewaga na „TAK”, ale... 50% tych, co mówią, że na pewno pójdą głosować, nie wie, jak zagłosuje!!! Jeśli to nie jest piękny, kolejny dowód kretynizmu d***kracji - to co to jest?

JKM

Zdumiewająca cisza Gdy Polska miała grać ze Słowenią, już dwa tygodnie wcześniej sportowe strony pękały od emocji. Omawiano szanse, formę zawodników... Tymczasem za parę dni ma się odbyć referendum w Irlandii, które „zdecyduje o losie projektu p/n Unia Europejska”. Podobno nie ma ważniejszej sprawy, niż utworzenie UE. Podobno to „być albo nie być Europy”. I chyba być albo nie być dla federastów? Tymczasem na stronach politycznych trwają dyskusje, o tym, co poseł PiS z Kłaja powiedział o pośle PO z Pcimia. Nikt nie podaje wyników sondaży. Nie ma gorących reportaży z ulic Dublina... Być może, dlatego, że zwolennicy „NIE” już prowadzą? Być może, dlatego, że Polacy mają to głęboko gdzieś. Być może ONI mają już przygotowany „wariant rezerwowy” (II referendum? Zmiana konstytucji Republiki? Utworzenie UE bez Irlandii?). Być może ONI wiedzą już, ze „Traktatu Lesbijskiego” nie ratyfikuje  prezydent Czech i Moraw? Tak czy owak: jest to zjawisko - przyznacie Państwo - zdumiewające! JKM

13-latka w łóżku - czyli: co z tym Polańskim? Już od pół wieku słyszę teorie, że ”dziecko też człowiek”, że „należy szanować decyzje dziecka” (nawet czterolatka...) - itp. banialuki... i oto niemal dokładnie ci sami ludzie mówią, że „jest oburzające, że część winy za stosunek z dorosłym chce się przerzucić na dziecko”. Ładne mi „dziecko”!! Publicyści nie mają chyba pojęcia, o czym piszą. Jak miałem 18 lat to miałem co najmniej dwie propozycje od 13-latek (w jednym przypadku doszło nawet do rozmaitych pieszczot); jakoś im wytłumaczyłem, że są za młode. Zresztą - pewno miałem więcej nieletnich: kto się pyta dziewczyny, czy ma 15 lat i dwa dni - czy jej dwóch dni brakuje? Dziś sadzę, że zrobiłem błąd: obie wskoczyły potem do łóżek mniej odpowiedzialnych facetów i... zrobiły sobie krzywdę. Powtarzam do znudzenia: kobieta jest dojrzała wtedy, gdy jest dojrzała - a nie wtedy, gdy sądzi tak kodeks karny! Jedne mają 12 lat i czują wolę Bożą - i niewiele tu można zrobić - a inne mają 19 i byłoby nieodpowiedzialnością coś z nimi robić. Tylko matka może o tym decydować. I jeśli matka panny Samanty Gailey podsyłała Ją rozmaitym reżyserom, w nadziei, że ta zrobi karierę - to pewno wiedziała, co robi. I panna Samanta też wiedziała. W dodatku: Kalifornia jest krajem południowym, a tam ludzie dojrzewają wcześniej niż w Montanie czy na Alasce. Przypominam przy okazji, że podobno jest GLOBCIo - i warto, by PT Ustawodawcy wzięli to pod uwagę. Natomiast prawo jest prawem. Jeśli p.Rajmund Liebling (ps.”Roman Polański”) pojechał do Kalifornii, to obowiązuje Go prawo państwa Kalifornia - i gdyby przewidywało ono, że za wzięcie do łóżka nawet 19-latki kroi się faceta na plasterki i rzuca psom na pożarcie - to rządy Republiki Francuskiej i III RP nie mają nic do gadania. Po co tam pojechał i zrobił to, co zrobił? Człowiek jest wolny, - ale i odpowiedzialny za swoje czyny. Ale i odwrotnie. Jeśli na terenie okupowanym przez, powiedzmy, Królestwo Tajów, można z dziewczyną 14-letnią - to po powrocie do kraju nie można faceta szarpać. Zawsze obowiązuje prawo miejsca popełnienia czynu. Karanie za coś, co nie jest w tym miejscu karalne, to niedopuszczalna agresja prawna. Uprawiana początkowo tylko przez USA - obecnie i przez Francję i Niemcy, które chcą to narzucić krajom WE. Natomiast żadne państwo nie ma obowiązku wydawania kogoś, kto popełnił przestępstwo gdzie indziej - i w tym duchu oskarżyłem Helwetów za aresztowanie p.Polańskiego. Niesłusznie: Szwajcaria podpisała z USA układ o wzajemnej ekstradycji, - więc teraz musi go dotrzymać. Stad nauka, by nie podpisywać takich układów! Zwłaszcza z państwami o nieco odmiennych systemach prawnych. A p.Polański mógł był sobie sprawdzić w Sieci (lub spytać prawnika), z jakimi państwami USA mają układy o ekstradycji - i po prostu tam nie jeździć. Skoro tam pojechał - to widać chciał, by go aresztowano i wydano! A może chciał przeżyć dreszczyk emocji: aresztują - czy nie? Albo może chciał, by o Nim znów mówiono? Bo chciałby jakiś film nakręcić - a producenci trochę o Nim już zapomnieli? Kto wie? W każdym razie: jak ktoś coś robi, to widać chce konsekwencji z tym związanych! Natomiast zdumiewa mnie, że dyskusja o tym, czy wydać p.Polańskiego, dotyczy tematu „Czy jest winny - czy niewinny” - a nie aspektów prawnych. Moralność - służy prywatnemu potępieniu (lub nie) człowieka. A to mamy do czynienia nie z moralnością, ale z Prawem. A p. Polański ma być sądzony nie za to, że popełnił czyn niemoralny, - lecz za to, że złamał Prawo. A to są dwie zupełnie rożne kategorie! JKM

02 października 2009 Mirek z Grześkiem i Zbyszek.... Wiadomo od dawna, że kłamstwo zawsze miało więcej siły od prawdy. Może, dlategoże kłamstwa w tzw. życiu politycznym - jest więcej. Szczególnie u nas, w naszej młodej demokracji, gdzie dialektyka  jest ważniejsza od Biblii. Podczas gdy 30 % „obywateli” III Rzeczpospolitej prowadzi aktywność gospodarczą w konspiracji, walczy z idiotycznymi i łobuzerskimi prawami, przy pomocy instynktu samozachowawczego i zdrowego rozsądku, rządząca Polską” klasa” próżniacza, toczy ze sobą pozorowane i udawane walki. Mirek z Grześkiem, Grzesiek ze Zbyszkiem, a Zbyszek z Mirkiem.”- No i co tam słychać przy wielkim ołtarzu”- zagadnął Kunicki. „-Umiejętność kierowania polega na umiejętności szybkiej decyzji”- Nikodem bez zająknięcia powtórzył aforyzm Jaszuńskiego. Zbigniew Chlebowski jest przewodniczącym Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, a jednocześnie jest” fundamentalnie uczciwym człowiekiem”, jak powiedział o nim -jego klubowy kolega - Sebastian Karpiniuk. Rozumiem, że pan Chlebowski, gdy będzie miał jeszcze okazję coś powiedzieć o Sebastianie Karpiniuku jako przewodnicząy Klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, to powie o nim, że jest też „fundamentalnie uczciwym człowiekiem”. Towarzystwo wzajemnej adoracji i partyjnej solidarności, której tak brakuje posłowi Cymańskiemu, zamierzającemu się ewakuować z Prawa i że  tak powiem Sprawiedliwości. Znowu przeciekły stenogramy,  kolejne taśmy prawdy, które uzmysławiają nam, - chociażby  wnioskując  po sposobie   gaworzenia  rozmówców- z jak wielkiego  formatu postaciami politycznymi mamy, na co dzień do czynienia. Zbyszek rozmawiał z Mirkiem, a obaj chcieli coś zrobić z tym hazardem, no na pewno nie aferę, chcieli go jeszcze raz opodatkować, bo raz to mało, a zbliżają się igrzyska i potrzeba pieniędzy. Mirek ze Zbyszkiem zrobią nam dobrze, tak jak Krzepicki z Dyzmą. Dobrana para! Chłopcy ze służb zarejestrowali prowadzoną rozmowę, mieli do tego z pewnością zgodę niezawisłego sądu, a jak twierdzi Sebastian Karpiniuk z Platformy  Obywatelskiej, ta cała  wredna robota, to praca Mariusza Kamińskiego,  kiedyś członka Ligi Republikańskiej, a dzisiaj  szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Pan Mariusz tym sposobem stara się odwrócić uwagę od tego, co wyprawiał z panem Andrzejem Lepperem, w historii dotyczącej Afery Gruntowej, w której rzekomo pan Andrzej był umaczany.. Rzucił wszystkie swoje siły, żeby pana Andrzeja pogrążyć, bo pan Andrzej  był obcy w towarzystwie Okrągłostołowym, i coś z tą sprawą należało zrobić. Afera Gruntowa  była taką okazją, okazją -, że tak powiem- zorganizowaną. To jest tak, jak z przypadkami. Tym lepszy przypadek- im lepiej zorganizowany. A im więcej zorganizowanych przypadków, tym słuszniejsza konieczność z nich wynika..„Otóż rozmawialiśmy o kryzysie. Powiadam, że jest źle  i poprawy nie ma, co oczekiwać. Nie ma powiadam- żadnych środków na zaradzenie złemu”- powiedział minister Jaszuński. Ulanicki usiadł wygodnie i zapalił papierosa. Jaszuński chodził szerokimi krokami z rękoma w kieszeniach spodni. - Podpisałeś traktat i to na korzystnych warunkach. Winszuję- odezwał się bas Ulanickiego. Podobno w sprawie  Afery Hazardowej pewni ludzie spotykali się na stacji benzynowej i na cmentarzu(???). Nawet okazało się, że na stacji benzynowej jest grób…. Aferę zrobili ludzie Kaczyńskiego dla odwrócenia uwagi…Rodzi się pytanie u posła Karpiniuka, że musiał być jakiś przeciek, bo skąd” Rzeczpospolita”, miałaby wiedzieć?

Przecieki, przecieki, przecieki… Przypomina się poseł Cymański. On też jak jeszcze nie był europosłem, tylko posłem zwyczajnym- trąbił  w Sejmie o przeciekach.. I nic z tych przecieków nie wyszło… Nikomu włos z głowy… A może powołać Komisję Śledczą? Tak przydałaby się Komisja Śledcza, dla odwrócenia uwagi, dla zamotania… Służby pracują dla kraju, pracują dla  nas, żeby wyjaśnić, żeby przybliżyć nas do prawdy… Już dwadzieścia lat przybliżają nas do prawdy. A prawda jest taka, że to jest wielki cyrk, wielka inscenizacja, wielkie medialne pomieszanie, żeby odwrócić uwagę.. A prawdę przy tym oddalić.. Bo Platforma Obywatelka  boi się prawdy- twierdzi poseł Mariusz Błaszczak z Prawa i Sprawiedliwości. To może być prawda, bo pan minister  też ze sprawiedliwości, ale innej, bo związanej z Platformą Obywatelską, pan Andrzej Czuma, twierdzi, że nic się nie stało, bo pan „C” i pan „D' są niewinni..(???) To nie tylko prokurator generalny i minister, że tak powiem sprawiedliwości, ale również sędzia sprawiedliwości. Wszędzie pełno sprawiedliwych i oczywiście wielka radość z nawrócenia jednego grzesznika, niż dziesięciu sprawiedliwych, w ramach „ Ustawy o grach”. Bo gra jest toczona od dwudziestu lat, gra przeciw nam, przeciw narodowi, przeciw państwu.. I nie potrzebna jest ustawa o grach; gra toczy się niezależnie od ustawy.. Specsłużby za nasze pieniądze grają- i to jak! Wszędzie pełno jednorękich bandytów! Zbyszek rozmawiał z Mirkiem, a z Mirkiem rozmawiał też Grzesiek. PO rozmowach wszyscy byli przygotowani i wstępnie zadowoleni, ale na dziewięćdziesiąt procent.. Kto nagrywał, kto dał  przyzwolenie, kto kogo unikał, a kto, z kim zawiązywał.? W tym celu będzie wspólne posiedzenie marszałków wszelkich izb i nie tylko,; będą prowadzić, wyjaśniać, dociekać.. I jak zwykle nic się takiego nie stanie, choć Rada Krajowa Platformy OBY-watelskiej, w Kancelarii u premiera, też z Obywatelskiej, na Platformie  kilka godzin debatują.. Czy będzie na świeczniku Waldi Dzikowski, czy może Grzegorz Dolniak? Też ludzie zdolni, przedsiębiorczy, usłużni i zdecydowani …. bronić dobrego imienia Platformy Obywatelskiej potrafią.. Afera „ Black Jack”? Mirek i Grzesiek- sam nie da rady, to go przerasta, żeby jednak trochę pomogli, to, co innego. Wtedy by spraw dopilnował. A tak? Co człowiek może zrobić sam wokół wszelkiej deprawości dookoła? Człowiek samotny, pozostawiony swojemu losowi, uwikłany, ale prący do przodu. Wiedzący, czego chce! Kryzys w Platformie Obywatelskiej, Kryzys w państwie Dyzmów, kryzys wszędzie zagląda, i my w tym kryzysie wywołanym przez uśmiechniętych  Dyzmów.. „Przeciągnąć jak najdłużej, a może tymczasem przyjdzie skądś ratunek”- pomyślał Nikodem. „Gdybyśmy mieli w kraju więcej takich ludzi jak pan, panie Dyzma, to inaczej byśmy stali. Potrzeba ludzi silnych”. Potrzeba więcej Dyzmów, więcej Nikodemów, więcej Karier Nikodemów i Karier Dyzmów.. „Mądrość Gwiazdy prostuje drogi twoich myśli”.. „Mistrzowie Loży i Wyznanie Trzech Kanonów Wiedzy..”..- wydobyła z torebki  małą broszurkę i kilka arkuszy zapisanych maszynowym pismem, podając to wszystko Nikodemowi.. Stoi facet na deszczu przed knajpą i myśli: - Stać na deszczu i moknąć, czy wejść do środka i się zalać? Tak wygląda Polska dzisiaj szanowny czytelniku.. Jedno wielkie szambo! I niech nikt nie mówi o perfumerii! WJR

Czuma już uniewinnił kolegów PiS i SLD chcą powołania komisji śledczej w sprawie wyjaśnienia afery hazardowej. PSL się jeszcze waha. Premier Donald Tusk broni swoich kolegów partyjnych, atakując CBA - Pytanie zasadnicze jest takie: czy Polska jest w epoce porywinowskiej, czy przedrywinowskiej; czy sprawa będzie ukręcana, czy będzie prowadzona, tak jak prowadzona być powinna - zastanawiał się prezes PiS Jarosław Kaczyński, mówiąc o aferze hazardowej.

Prawo i Sprawiedliwość domaga się powołania w tej sprawie komisji śledczej. Szef klubu PO Zbigniew Chlebowski, który jest podejrzewany o udział w aferze, tłumaczy, że nie wywierał żadnych nacisków na urzędników państwowych i nie lobbował za ustawą o grach losowych. Swojego współpracownika wziął w obronę premier Donald Tusk. Jego zdaniem, sygnalizowane przez CBA zagrożenia nie potwierdzają się, podobnie jak zarzuty stawiane Chlebowskiemu. - Nie dopatrzyłem się żadnych działań o charakterze nielegalnym - powiedział. Bierze go w obronę minister sprawiedliwości Andrzej Czuma, stwierdzając, że nie widzi żadnych dowodów jego winy. - Domagam się publicznie, aby ta kwestia w odpowiednim trybie, trybie procesowym, była wyjaśniona. Nie może być tak, że prawo w Polsce nie obowiązuje - mówił na konferencji prasowej Jarosław Kaczyński. Podkreślał, że praworządność państwa sprawdza się w chwili, gdy mamy do czynienia z "ciężkimi zarzutami wobec polityków". Jakie to zarzuty? Według "Rzeczpospolitej", która ujawniła treść podsłuchów prowadzonych przez CBA, dwaj politycy PO - Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki, mieli lobbować w interesie firm hazardowych. Odbyli z dwoma przedsiębiorcami z Dolnego Śląska - Ryszardem Sobiesiakiem, właścicielem sieci Casino Polonia Wrocław i firmy hazardowej Golden Play, oraz Janem Koskiem, współwłaścicielem kilku spółek z branży hazardowej - kilkanaście spotkań. Chodziło o eliminację z projektu nowelizacji ustawy hazardowej zapisu o dopłatach, które miały przynieść Skarbowi Państwa dodatkowe blisko pół miliarda złotych. "Na 90 procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo" - mówił Chlebowski znajomemu biznesmenowi Ryszardowi Sobiesiakowi. "Biegam z tym sam, blokuję sprawę tych dopłat od roku. To wyłącznie moja zasługa" - zapewniał innym razem. - To są prywatne rozmowy, w których często się używa słów, sformułowań, do których nie przywiązuje się większej wagi - tłumaczył się Chlebowski, zdumiony, jak CBA może formułować na ich podstawie "najcięższe zarzuty". - Nie zamierzam się tej znajomości wypierać, mam różnych znajomych - dodał Chlebowski. - Nigdy nie naciskałem na administrację państwową, nigdy nie wywierałem lobbingu, nie wymuszałem decyzji na urzędnikach - zarzekał się szef klubu PO. - Nie zobaczyłem żadnych wartościowych dowodów na winę obu wymienionych osób - oświadczył wczoraj minister sprawiedliwości Andrzej Czuma. - To, że spędzał gdzieś sylwestra, nie jest żadnym dowodem - dodał. Takie deklaracje - zdaniem PiS - stwarzają obawy, co do odpowiedniego wyjaśnienia tej sprawy. - Sytuacja jest następująca: minister sprawiedliwości i prokurator generalny z góry przesądza, kto jest winny, a kto nie - ocenił Jarosław Kaczyński. - Nie przypuszczam, żebym przesądzał o niewinności - odpowiadał Czuma, pytany przez dziennikarzy, czy jego słowa nie oznaczają jawnego nacisku na prokuratorów. Dodał też, że nie jest straszeniem dziennikarzy podana przez prokuratora krajowego informacja, iż w sprawie ujawnienia tajemnicy państwowej - chodzi o zapisy podsłuchów - będą ścigani wszyscy, którzy ją wykorzystują. PiS, opierając się na doniesieniach "Rzeczpospolitej", twierdzi, że zachodzi zastanawiająca zbieżność między powiadomieniem przez CBA premiera w połowie sierpnia o prowadzonej akcji w sprawie nieprawidłowości przy ustawie hazardowej a późniejszym nagłym przerwaniem rozmów telefonicznych biznesmenów z Chlebowskim i Drzewieckim. - Premier powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski. To jest sprawa także Donalda Tuska - uważa Jarosław Kaczyński. Szef PiS domaga się stosowania standardów prawnych "niezależnie od ceny, jaką zapłaci Tusk". Minister sportu Mirosław Drzewiecki milczał wczoraj na temat swojego udziału w pracach nad ustawą hazardową - a wysłał do Ministerstwa Finansów dwa pisma w tej sprawie. W maju 2009 r. zwrócił się do resortu finansów, że w związku ze zmianą planów inwestycji przed Euro 2012 pieniądze z dopłat od gier nie będą potrzebne. Zostały więc one wykreślone z projektu nowelizacji. Na początku września natomiast skierował pismo odmiennej treści. Dla premiera Donalda Tuska syg nalizowane przez CBA zagrożenia nie potwierdzają się, podobnie jak zarzuty stawiane Chlebowskiemu. - Nie dopatrzyłem się żadnych działań o charakterze nielegalnym - powiedział. Dodał, że według jego wiedzy "nie ma żadnego wskazania", by minister sportu Mirosław Drzewiecki działał na korzyść branży hazardowej. Mało przejrzyście tłumaczył, że Chlebowski zaprezentował "nieudolną formę asertywności" w rozmowach z biznesmenami. Przyznał jednak, że Zbigniew Chlebowski nie powinien pełnić funkcji szefa Klubu Parlamentarnego PO i przewodniczącego sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Tusk zaatakował natomiast PiS, oskarżając to ugrupowanie o "polityczne" wykorzystanie CBA. - To, że prezes PiS Jarosław Kaczyński czy jego partnerzy z PiS rozpoczęli taką wielką kampanię czy atak, frontalny atak na PO, uważam za niedopuszczalne nadużywanie CBA i materiałów dotyczących tej sprawy i te kwestie także będą musiały zostać wyjaśnione - stwierdził premier. - Z niezrozumiałych powodów dla mnie doszło do upolitycznienia tej sprawy, zanim wszystkie rzeczy mogły być wyjaśnione - dodał. Również jako "upolitycznienie" sprawy potraktował Tusk sugestie, że w jego kancelarii doszło do przecieku. Premier oświadczył też, iż jedyny przeciek, jaki miał miejsce w związku z tzw. aferą hazardową, to przeciek informacji do "Rzeczpospolitej". - Mamy słowa przeciwko słowom - ocenił wystąpienie premiera rzecznik klubu PiS Mariusz Błaszczak. - Podtrzymujemy wniosek o komisję śledczą, to jest najważniejsze pytanie, czy był przeciek - wskazał. Dodał, że z Chlebowskiego premier zrobił kozła ofiarnego. - A co z Mirem i z Grześkiem, czy oni nie są uwikłani w tę sprawę? - pytał, prawdopodobnie mając na myśli Mirosława Drzewieckiego i Grzegorza Schetynę. - Najważniejsi polscy politycy spotykają się, by negocjować polskie prawo, kiedy informacje trafią do nich, następuje przeciek, zamiast zdecydowanych działań organów ścigania dowiadujemy się, że szefowi CBA zaraz po tym chce się stawiać zarzuty - uważa europoseł Zbigniew Ziobro. PiS jest oburzone tym faktem. - Źle się dzieje w naszym państwie, jeżeli konsekwencje ponoszą osoby ścigające, a nieścigane - mówił wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski (PiS). Prezes PiS dodaje, że "nie może być tak, że walczący z rakiem korupcji ludzie byli prześladowani". Ziobro zauważa, iż miała miejsce nagła zmiana w śledztwie w rzeszowskiej prokuraturze. - Prokuratorzy zmierzali do umorzenia, wszyscy o tym wiedzieli - wskazuje, dodając, że nastąpiła nagła zmiana stanowiska prokuratury o 180 stopni i "prokuratorzy zamierzają prawnie eliminować szefa CBA". Minister sprawiedliwości ujawnił, że postanowienie o zarzutach wobec Mariusza Kamińskiego zostało wydane 3 września. Prawo i Sprawiedliwość wskazuje, że nastąpiło to kilka tygodni po tym, jak CBA poinformowało premiera Tuska o prowadzonej akcji związanej z ustawą hazardową. Prokurator krajowy Edward Zalewski poinformował, że warszawska prokuratura okręgowa wystąpiła do CBA o uzupełnienie zawiadomienia o przestępstwie przy pracach nad ustawą hazardową. Jego zdaniem, znajdowały się tam materiały niewystarczające. - Nie było tam stenogramów podsłuchów, a tylko wyrwane z kontekstu słowa - powiedział minister sprawiedliwości Andrzej Czuma na konferencji prasowej. Z takimi opiniami nie zgadza się CBA, które zapowiedziało uzupełnienie wniosku. Zaniepokojony całą sprawą jest prezydent Lech Kaczyński, który zaprosił na dzisiaj premiera, marszałków Sejmu i Senatu oraz ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumę. - To jest sprawa dla prokuratora generalnego, pozostawmy tej instytucji ostateczne wnioskowanie w tej sprawie. Rozumiem, że ktoś usłużnie podsuwa panu prezydentowi pomysły, chyba nieszczęśliwe - uważa wiceszef klubu PO Grzegorz Dolniak. Nie wiadomo do końca, jaka będzie polityczna przyszłość Chlebowskiego. - Nie czuję się odpowiedzialny, ale jestem do dyspozycji, jeśli będzie taka wola klubu - deklaruje poseł. Podkreśla, że były to "niefortunne rozmowy", które "nie powinny mieć takiego wymiaru" i że "jest tu gdzieś jakiś konflikt". - Pan przewodniczący usiłuje wmawiać, że nie wie, kto to jest Miro i Grzegorz - ocenia tłumaczenia Chlebowskiego Ziobro. Dodaje, że wygląda na to, iż jest on zdesperowany i najwyraźniej czegoś się bardzo boi. W celu wyjaśnienia całej afery PiS domaga się powołania komisji śledczej oraz ujawnienia akt sprawy. Pomysł komisji poparło już SLD. Zastanawia się natomiast PSL. Zenon Baranowski

Minister bagatelizuje sprawę Z posłem Andrzejem Derą (PiS) rozmawia Zenon Baranowski Minister sprawiedliwości mówi, że nie widzi żadnego dowodu na winę Chlebowskiego i Drzewieckiego... - To jest bagatelizowanie sprawy. A przecież jest zupełnie inaczej. Opisane w gazecie są pewne działania zbieżne w czasie i logiczna jest blokada pewnych zapisów dobrych dla państwa, a szkodliwych dla czerpiących zyski z hazardu. Są konkretne działania - pismo Drzewieckiego. Jest szereg działań powiązanych ze sobą. Jeżeli tak jest w Polsce budowane prawo...
Premier dostał informację o działaniach CBA w połowie sierpnia, potem ponownie za miesiąc, ale żadnych działań jednak nie widzimy. Rozumiem, że pomysł na komisję śledczą zgłoszony przez PiS jest odpowiedzią na tę bezczynność? - Mamy szereg informacji, o których mówiłem. Ponadto jest bardzo poważna insynuacja, że po informacji CBA do premiera nastąpił przeciek, bo ci przedsiębiorcy wiedzieli, że są podsłuchiwani. Pytanie, co zrobiono w tej sprawie, jakie działania podjęły organa państwowe? To są rzeczy ważne i chcemy uzyskać na nie odpowiedź. A odpowiedzią dzisiaj jest milczenie. Nie ma żadnych reakcji, żadnych informacji. To jest w tym momencie znamienne.
Do tego dochodzi informacja, że Mariusz Kamińsk
i ma mieć postawione zarzuty...- To jest w myśl hasła, że jeżeli ktoś działa, to postawmy mu zarzuty, żeby go wyeliminować. Nie wini się przyczyn takich zjawisk, tylko tego, kto ujawnia takie zjawiska. Dla mnie jest to jeden wielki skandal.
Chlebowski tłumaczy się, że to były prywatne rozmowy i
że nieco przekroczył zasady...- Mówimy tu o poważnych sprawach. Jaki interes miał pan Chlebowski, aby blokować zapisy korzystne dla Skarbu Państwa jako szef komisji finansów publicznych, a korzystne dla dwóch przedsiębiorców, dla ludzi związanych z branżą hazardową? Jakie motywy miał też minister sportu, który najpierw uważał, że przepisy są dobre, a potem zmienił to zdanie? Jeżeli to są tylko niefortunne rozmowy, to ja przepraszam... To są działania na szkodę Skarbu Państwa. Dziękuję za rozmowę.

Los ultimos podrigos Lekarze wiedzą, że niektórym śmiertelnie chorym pacjentom pod koniec pozornie się polepsza. Nawet dostają wigoru, ale to są - jak mawiał Witkacy - "los ultimos podrigos", czyli - mówiąc po naszemu - ostatnie podrygi, bo potem nieuchronnie nadchodzi agonia. A skoro już mowa o lekarzach, to pojawiają się coraz bardziej niepokojące informacje, iż projektowana akcja masowych szczepień przeciwko tzw. świńskiej grypie jest w istocie inicjatywą, która ma spowodować eksterminację narodów, a przynajmniej grup uznanych przez starszych i mądrzejszych za mniej wartościowe, w imię zachowania równowagi ekologicznej. Wprawdzie trudno w to uwierzyć, ale z drugiej strony podczas różnych międzynarodowych kongresów pani Wanda Nowicka i inni eksterminanci tak często mówili o potrzebie kontrolowania sytuacji demograficznej na świecie, że każde podejrzenie wydaje się uzasadnione. Uzasadnione, tym bardziej, że zaufanie do przywódców współczesnych państw topnieje jeszcze szybciej niż lodowce. Trudno się temu dziwić, jako że istnieją poważne poszlaki, iż wielu z nich jest wariatami w sensie medycznym, inni zaś są albo łotrami spod ciemnej gwiazdy, albo agentami jakichś mafii lub obcych państw. Dlatego też nawet energiczne zdementowanie tych pogłosek przez - dajmy na to - panią minister Ewę Kopacz niewiele by pomogło, bo - po pierwsze - nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie, a po drugie - bardzo starzy ludzie pamiętają jeszcze przestrogę księcia Gorczakowa, by nie wierzyć informacjom niezdementowanym. "Kto przeżyje, wolnym będzie, kto umiera - wolny już?” - głosi z wisielczym optymizmem "Warszawianka". Zatem w oczekiwaniu na energiczne dementi, którego równie dobrze może nie być, spróbujmy ocenić naszą sytuację na podstawie niepokojących objawów. Wprawdzie nie tak dawno optimistienkowie omal nie udławili się sukcesem w postaci wyborów do Parlamentu Europejskiego, a zwłaszcza wyborem byłego charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, ale wygląda na to, że to właśnie mogły być owe los ultimos podrigos zwiastujące rychłą agonię. Bo popatrzmy; gdyby to był sukces, to, dlaczego właśnie po nim brniemy od jednej nieprzyjemności do drugiej? Oto 17 września amerykański prezydent Barack Husejn Obama oficjalnie potwierdził głuche wieści między ludem, że USA wycofują się z aktywnej polityki w Europie, w związku, z czym, przynajmniej przez najbliższe lata, sytuację wokół Polski oraz w niej samej będą według swego uznania kształtowali strategiczni partnerzy wspomagani radami polityków izraelskich. Już tam oni urządzą nas po swojemu - co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Jakby tego było mało, 27 września odbyły się w Niemczech wybory parlamentarne, w następstwie, których - jak wszystko wskazuje - niemieckim ministrem spraw zagranicznych przy Naszej Pani Anieli zostanie Gwidon Westerwelle. Nie da się ukryć, że dobrze to nie wygląda, bo jeśli - dajmy na to - prezydent Miedwiediew do spółki z premierem Putinem będą atakować nas frontalnie, to minister Gwidon Westerwelle, zgodnie ze swoimi upodobaniami, będzie zachodził nas od tyłu i wbijał nam noże w - powiedzmy - plecy. Na domiar złego tego samego dnia w Szwajcarii aresztowany został reżyser filmowy Roman Polański pod zarzutem, że 31 lat temu obcował z 13-latką. Możliwość aresztowania filmowców za takie rzeczy tak wzburzyła naszych "twórców kultury", że aż zaczęli zbierać podpisy, niczym po zdemaskowaniu Lecha Wałęsy, pan minister Sikorski zaś, gwoli osaczenia złowrogich Szwajcarów, rozpętał niesłychaną ofensywę dyplomatyczną, zapominając całkowicie, że jego partia dopiero co przeforsowała zaostrzenie represji wobec pedofilów. Jeszcze nie opadł kurz po tym zamieszaniu, a tu już kolejne nieszczęście - nasz murowany kandydat na przewodniczącego Rady Europy Włodzimierz Cimoszewicz przegrał wybory, dostając o połowę głosów mniej od Norwega. Najwyraźniej premieru Tusku nie wychodzi strategia eliminowania rywali do prezydentury metodą upychania ich na europejskich posadach. Oczywiście ostatnie słowo będzie należało do Naszej Pani Anieli, która - mając po 17 września i po wyborach rozeznanie własnej sytuacji - łatwiej zadecyduje również w naszych sprawach, ale dobrze się to nie zapowiada. No, a dzisiaj w Irlandii odbywa się powtórne referendum w sprawie ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Jak wiadomo, jego ratyfikacja oznacza de facto zrzeczenie się niepodległości państwowej. Co zrobią Irlandczycy - trudno powiedzieć, ale pamiętamy, że od wyniku tamtejszego referendum swoją decyzję co do ratyfikacji traktatu lizbońskiego uzależnił prezydent Lech Kaczyński. Zatem - chociaż przysięgał bronić niepodległości - może traktat lizboński ratyfikować. No, a wtedy - agonia. SM

Zagadka antropologiczna Doprawdy, już nie wiadomo, co dziś dla Salonu ważniejsze - czy wprowadzanie kuchennymi drzwiami legalizacji aborcji, czyli zabijania ludzi bardzo małych, poprzez legalizację zapłodnień w szklance, połączonych z „niszczeniem zbędnych embrionów”, czy obrona Romana Polańskiego. Inna rzecz, że obydwie sprawy się ze sobą wiążą, bo gdyby tak Roman Polański przed trzydziestoma laty swoja nieletnią partnerkę zapłodnił, to legalizacja aborcji byłaby mu niezwykle na rękę. Ale nie o to w tej chwili chodzi lecz o argument, do jakiego coraz częściej sięgają salonowcy, a wśród nich - red. Ewa Milewicz z „Gazety Wyborczej”. Polański dzisiaj - powiada - to całkiem inny człowiek od tego, który wtedy rzucił się na tę panienkę. Chodzi jej oczywiście o upływ czasu od momentu przestępstwa. Rzeczywiście, jest to argument, który w naszym systemie prawnym jest uwzględniany w postaci przedawnienia. Czy jednak każdy po upływie pewnego czasu staje się innym człowiekiem? To niestety nie jest pewne. Wprawdzie, bowiem Roman Polański po 32 latach stał się innym człowiekiem - bo skoro tylu „innych ludzi” tak twierdzi, to nie wypada zaprzeczać - to najwyraźniej innym człowiekiem nie stał się, dajmy na to, Iwan Demianiuk - czy jak tam naprawdę się nazywa. Chociaż urodził się wcześniej od Romana Polańskiego, bo w roku 1920, to w Izraelu skazany został na karę śmierci w roku 1986, a więc nie w 31, a co najmniej w 42 lata po swoich domniemanych przestępstwach. Domniemanych, - bo nie wiadomo, czy rzeczywiście był on oprawcą, z Treblinki - jak zeznawali na procesie świadkowie - czy z Sobiboru lub Majdanka - jak sugerują dokumenty, które zresztą mogły być sfałszowane przez KGB, który dawnych sowieckich jeńców w służbie niemieckiej chętnie oskarżał hurtowo. Dlatego właśnie Sąd Najwyższy Izraela Demianiuka w roku 1993 wypuścił, a USA w roku 1998 przywróciły mu obywatelstwo odebrane w 1983 roku. Jednak 13 lipca br. został ponownie oskarżony o współudział w prawie 28 tys. zabójstw, to znaczy - pozbawień życia ludzi już urodzonych, nie żadnych tam „zbędnych embrionów” - i odstawiony do Niemiec na proces. Ponieważ nie przypominam sobie, żeby Salon, czy „GW” protestowały przeciwko sądzeniu Demianiuka, to nieomylny to znak, że w odróżnieniu od Romana Polańskiego, Iwan Demianiuk (czy jak tam naprawdę się nazywa), mimo upływu czasu nadal pozostaje tym samym człowiekiem. Ciekawe, dlaczego - czy dlatego, że nie jest Żydem, czy dlatego, że nie nakręcił ani jednego filmu? To prawdziwa zagadka dla psycho i antropologów. SM

Irlandczycy pod presją Declan Ganley zapala cygaro w swoim biurze. - Chyba nie macie nic przeciwko temu, że łamię przepisy unijne? - pyta z szyderczym chichotem, patrząc na dymiącego partagasa D Numer 4. Multimilioner, który już raz powstrzymał Irlandczyków przed przyjęciem lizbońskiego traktatu, znów wraca do akcji. W piątek 2 października zamierza powtórzyć swój sukces. Rok temu, między innymi za sprawą Ganleya, Irlandczycy odrzucili traktat lizboński. Jednak w najbliższy piątek pójdą kolejny raz głosować. Ajatollahowie z Brukseli dokonali kosmetycznych poprawek, zagwarantowali mieszkańcom Zielonej Wyspy parę przywilejów, m.in. neutralność militarną, zachowanie praw dotyczących aborcji - i przymusili Irlandczyków do ponownego głosowania.

Zdrada klerków - Wierzymy, że traktat jest dobry dla Irlandii i dobry dla Europy. Tym razem większość powie „tak” - mówi irlandzki premier Brian Cowen. I ostatnie sondaże zdają się potwierdzać jego prognozy. Pogłębiający się kryzys gospodarczy sprawił, iż poparcie dla traktatu wzrosło. Podobno opowiada się za nim 54 procent wyborców. Ale 15 miesięcy temu sondaże także wieściły zwycięstwo zwolenników unijnej integracji. Jednak tym razem rząd i eurofile wyciągnęli wnioski z porażki. Wówczas prowadzili dość niemrawą agitację. Teraz trzeba przyznać, że przejawiają większy dynamizm. Slogany „Ireland for Europe” widać na każdym skrzyżowaniu w Dublinie i innych miastach. Prounijni lobbyści dostali z Brukseli spory zastrzyk pieniędzy. 500 tys. euro na zasypanie Dublina agitacyjną bibułą. Posiadacze telefonów komórkowych są zadręczani SMS-ami zachęcającymi do głosowania - oczywiście za przyjęciem traktatu. „Od Ciebie zależy przyszłość Europy”, „Nie dopuść, by wykoleił się europejski pociąg” - takie komunikaty śle grupa agitatorów skupiona wokół byłego szefa Parlamentu Europejskiego, Pata Coxa. - Drugie „nie” podminuje wszystkie europejskie projekty i wywrze nieodwracalne piętno na naszą przyszłość - mówi Eamonn Battes, który wysłał na ulice parę setek agitatorów. Jeśli Irlandczycy poprą traktat, wtedy zarówno on, jak i przedstawiciele rządu, dyplomaci, lobbyści odetchną z ulgą. Zresztą nie tylko w samej Irlandii, ale i w unijnej Europie. Bo na dobrą sprawę nie wiedzą, co zrobić, jeżeli Irlandczycy pozostaną uparci i utrącą go po raz drugi.

Znów wielka niewiadoma Bo chociaż optymistycznie mówi się o przewadze zwolenników Brukseli, włos zjeżył im niedawno sondaż przeprowadzony na zlecenie gazety „The Irish Times”. A tam poparcie deklarowało jedynie 46 procent pytanych. Nic, więc dziwnego, że na chodniki wyległy kolejne zastępy agitatorów, na ulice wyjechały następne autobusy wymazane prounijnymi hasłami. Agitacja idzie na całego i nie sposób jej uniknąć. W cieniu pozostała nawet kampania reklamowa browaru Guinnessa, obchodzącego właśnie 250. rocznicę istnienia. Argumenty za i przeciw słychać na każdym rogu ulicy, w każdym pubie. Niemal wszystkie latarnie, wszystkie słupy w Republice Irlandii upstrzone zostały plakatami wyborczymi. Trwają niekończące się dyskusje w telewizji i radiu. - Zakreślając „tak”, głosujesz za miejscami pracy - mówią ci, którzy doszli do wniosku, że z celtycki tygrys bez Brukseli straci kły i pazury i zamieni się w drzemiącego, wyleniałego kociaka. - Unia uwielbia trzymanie wszystkich za mordę i regulowanie każdej sfery życia. Głosuj na „nie” - odszczekują się przeciwnicy ściślejszych związków z Eurosojuzem. Unia dała Irlandii pewne gwarancje. Ale sceptycy zauważyli, że nie zostały one wpisane do tekstu traktatu, stąd też mają wątpliwości, czy w przyszłości zostaną dotrzymane. Z drugiej strony są oburzeni presją, jaką wywarto na ich kraj. - Gdy Francuzi glosowali na „nie”, gdy Holendrzy także odrzucili traktat konstytucyjny, dlaczego na siłę trzymano się jego formuły? - pytają. Po czerwcowej porażce w wyborach do Europarlamentu Declan Ganley zapowiedział, że nie będzie angażował się w kampanię wokół traktatu. Jednak wytrzymał tylko dwa miesiące. Najwyraźniej polubił zmagania, w których stawiano go w pozycji Dawida walczącego z Goliatem. I znów chce zadać nokautujący cios. Ku przerażeniu zarówno irlandzkiego rządu, jak i opozycji, włączył się do kampanii. Mówi, że jego powrót na linię frontu sprowokowali unijni agitatorzy, którzy nie mając żadnego mandatu społecznego, plotą banialuki i świadomie wprowadzają Irlandczyków w błąd.

Ganley w akcji Eurofile kreślą apokaliptyczne konsekwencje ponownego odrzucenia traktatu. - Starają się wystraszyć Irlandczyków, plotąc bzdury, że glosowanie na „tak” da miejsca pracy, będzie ożywcze dla gospodarki itp. Ja zaś jestem przekonany, że będzie wręcz przeciwnie. Spowoduje utratę miejsc pracy - uważa Ganley. I dodaje, że przedreferendalna debata celowo została skierowana na zastępcze tematy, że politycy celowo tłumili poruszanie takich zagadnień jak m.in. francuska propozycja „harmonizacji” podatków w całej Unii. - Całkowitym milczeniem kwitowane jest przekazanie do Brukseli wszystkich kluczowych kompetencji. To wykastrowanie suwerenności państwowej - argumentuje. Nie wiadomo jednak, czy tym razem większość głosujących Irlandczyków podzieli jego stanowisko. 47-letni Michael jest farmerem z hrabstwa Kilkenny. Orał ziemię, uprawiał warzywa. To tacy ludzie jak on sprawili, że traktat jeszcze nie wszedł w życie. Poprzednio głosował na „nie”. Tym razem jest przekonany, że trzeba postawić znak w innej rubryce. - O Jezu, nie mamy wyboru. Nasz kraj jest na kolanach. Nie chcemy przecież, by zatonęła ta łajba. A bez unijnych pieniędzy Irlandia znajdzie się na ekonomicznym dnie - dodaje. Zdaniem części społeczeństwa ma rację bo “kryzys gospodarczy mocno daje się we znaki”. Ceny nieruchomości spadły od początku roku o blisko 50 procent, bezrobocie sięgnęło 12 procent, a “zagrożone jest kolejne 35 tys. miejsc pracy”. Niemal w każdym miasteczku i większej wiosce pełno jest szkieletów na wpół wybudowanych domów, które nie mogą znaleźć nabywców. Strach farmera podzielają rząd i opozycja. Argumentują, że trzeba głosować za przyjęciem traktatu. Za dokumentem jest nawet Kościół katolicki, a księża z ambon głoszą, iż nie ma żadnych religijnych czy moralnych przeciwwskazań dla poparcia Brukseli.

Ukarzą premiera? Ten jednolity front może się jednak okazać nieskuteczny. Poparcie społeczne, bowiem mimo wszystko spada, a przybywa niezdecydowanych. Przeciwko traktatowi z Lizbony jest partia Sinn Féin - polityczne ramię Irlandzkiej Armii Republikańskiej - i inne nacjonalistyczne ugrupowania, uważające, że ratyfikacja umowy obala tradycyjną neutralność kraju. Ponadto wielu głosujących sądzi, że 2 października to doskonała okazja, by ukarać premiera Briana Cowena i całą jego partię Fianna Fail oraz resztę politycznego establishmentu za wiernopoddańczą, probrukselską politykę, która i tak nie uchroniła Irlandii przed kryzysem. Druga porażka w referendum byłaby najlepszym sposobem odesłania Cowena w polityczny niebyt. Potrzebna, więc będzie mobilizacja wszystkich zwolenników traktatu, by nie tkwili w przekonaniu, że gwarancje uzyskane od Unii przez rząd Irlandii same z siebie przesądzą o pozytywnym wyniku referendum. Olgierd Domino

Przedratyfikacyjna analiza sytuacji w Niemczech i Iralndii Wydaje się, że w ostatnich miesiącach, co najmniej od czerwca br., współczesna eurobolszewia jakby trochę przyhamowała swoją wielką ideologiczną i polityczną ofensywę z lat 2003-2008 - ofensywę na rzecz budowy federacyjnosocjalistycznego europaństwa, na rzecz wprowadzenia „karty praw podstawowych”, „harmonizacji podatków”, nadzwyczajnych przywilejów dla międzynarodowej i ponadnarodowej biurokracji, dla związków zawodowych, kolorowych imigrantów, pederastów itd. Jedną z głównych przyczyn tego taktycznego i okresowego zahamowania jej niektórych, czasami wręcz neobolszewickich dążeń i postulatów była i jest z pewnością kwestia irlandzka. Po przegranym przez eurokomunę referendum na Zielonej Wyspie w sprawie traktatu Unii Europejskiej z Lizbony (w czerwcu ub. roku), najwyraźniej postanowiono odczekać z kolejną ofensywą socdemokratycznego „postępu”. Odczekać do czasu zaplanowanego, skutecznego uśpienia czujności Irlandczyków czy Brytyjczyków i przekonania większości z nich, że jednak warto podporządkować się „Europie”, jej prawom i nowej wersji jej „konstytucji”, jej systemowi finansowemu i bankowi centralnemu. Oraz politycznym euro-Sowietom z Brukseli. 3 października rano już będzie wiadomo, czy Irlandczycy po raz kolejny odrzucą w referendum narzucany im traktat UE z Lizbony - bardzo niebezpieczny dla sprawy zachowania ich wolności, tradycji i dobrobytu. Czy też jednak niestety ulegną ogromnej, choć dość cichej (tym razem) presji i propagandowej manipulacji ze strony własnego rządu, unijnej Brukseli czy rządowego Paryża? Nie ulega jednak wątpliwości, że po ewentualnym sukcesie w Irlandii eurofederastów i całej eurokomuny nastąpi, co najmniej kilkuletnia faza kolejnej ich ofensywy. Będzie ona miała miejsce zapewne jeszcze tej jesieni, a nabierze rozpędu najpóźniej tuż po wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii. A te wybory mają się odbyć najpóźniej w maju przyszłego roku.

Naciski i „gwarancje” UE Na dwa tygodnie przed ponownym referendum w Irlandii (2 października) nasiliły się groźby i naciski przedstawicieli UE wywierane na irlandzkie społeczeństwo. Np. 19 września przewodniczący Komisji UE, José Manuel Barroso, ostrzegł (podczas pobytu w Dublinie), że jeśli Irlandczycy znowu zagłosują „nie” w sprawie lizbońskiego traktatu, ich kraj straci prawo wyznaczania jednego z kilkunastu komisarzy UE w każdej kadencji Komisji. Jedyny sposób, aby zagwarantować Irlandii, że już zawsze będzie miała własnego komisarza, to głosować za traktatem. W przeciwnym razie oczywiście będziemy musieli zmniejszyć liczbę komisarzy - stwierdził Barroso w wypowiedzi dla „Irish Times”. Charlie McCreevy, komisarz UE ds. rynku wewnętrznego, ostrzegał w Dublinie Irlandczyków przed rzekomo katastrofalnymi skutkami nieratyfikowania lizbońskiego traktatu. Przekonywał, że odrzucenie traktatu spowoduje znaczne zmniejszenie liczby zagranicznych, głównie europejskich inwestycji w Irlandii. Natomiast zwolenników zachowania irlandzkiej niepodległości i tradycji wspierali niektórzy przedstawiciele zorganizowanych krytyków nowego traktatu UE z kontynentu i wysp brytyjskich. Przede wszystkim ci z francuskiego Frontu Narodowego i z Brytyjskiej Partii Niepodległości. Ta ostatnia rozesłała we wrześniu br. drogą pocztową do niemal wszystkich irlandzkich domów obszerny apel. Wyjaśniał on, dlaczego nie warto głosować za tym niebezpiecznym dla narodów Europy traktatem. I dlaczego należy go zdecydowanie odrzucić. Warto przypomnieć, że podczas pierwszego referendum, przeprowadzonego na początku czerwca 2008 roku, aż 53,4 proc. Irlandczyków, którzy poszli do urn, głosowało „nie” i odrzuciło ryzykowny traktat z Lizbony. Wywołało to falę wielkiej irytacji i krytyki ze strony eurofederastów. Ale efektem skutecznego oporu Irlandczyków było też i to, że władze UE ogłosiły, iż dają Irlandii „gwarancje” zachowania w przyszłości jej dotychczasowych swobód. Chodzi o możliwość utrzymania własnej polityki podatkowo-finansowej, rodzinnej (w tym zakazu aborcji na życzenie) i wojskowoobronnej - o ile tylko Irlandia w końcu „Lizbonę” zaakceptuje. Rada i Komisja UE przyznały też Irlandii prawo delegowania własnego komisarza na każdą kadencję Komisji UE, a nie - jak to przewidziano w lizbońskim traktacie - przez dwie kadencje spośród trzech. Te „gwarancje” (a właściwie jedynie polityczne deklaracje) ułatwiły rządowi w Dublinie przekonanie znacznej części irlandzkiego społeczeństwa o zasadności przeprowadzenia drugiego referendum w kwestii spornego traktatu. Bo do wiosny br. znaczna większość obywateli Zielonej Wyspy pomysł kolejnego referendum w tej sprawie zdecydowanie odrzucała, a teraz jest już niestety inaczej.

RFN ostatecznie przyjmuje traktat UE 18 września parlament RFN ostatecznie przyjął cztery „ustawy towarzyszące” (Begleitgesetze) ratyfikacji traktatu UE z Lizbony. Tego dnia bowiem przegłosował je jednogłośnie Bundesrat - izba władz 16 landów Niemiec. Zostało więc potwierdzone - zgodnie z zaleceniem niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego z 30 czerwca br. - że lizboński traktat ma być stosowany w Niemczech wyłącznie w konkretnych granicach ustalonych przez ten Trybunał. A w razie gdyby władze i instytucje UE przekroczyły swoje kompetencje, zapisane w tym traktacie i w poprzednich traktatach i układach europejskich, rząd i parlament Niemiec mają mieć prawo do zakwestionowania decyzji czy orzeczeń władz UE - albo z bezpośrednio, albo przed o niemieckim Trybunałem. Silna pozycja tego Trybunału w relacjach prawnych UE-RFN została więc potwierdzona, a nawet jeszcze wzmocniona. A suwerenność władz RFN w coraz bardziej zcentralizowanej i stopniowo komunizowanej UE została zagwarantowana prawnie i politycznie - w przeciwieństwie do topniejącej z każdym miesiącem i coraz bardziej wątpliwej suwerenności konstytucyjnych władz Polski czy np. Słowacji. W połowie września wydawało się więc - po spełnieniu przez władze RFN znacznej części ważnych postulatów CSU i środowisk konserwatywnych co do wzmocnienia kompetencji parlamentu i naczelnego sądu Niemiec, co do zabezpieczenia praw Bawarii i innych landów itd. - że do Trybunału w Karlsruhe nie wpłynie już żadna skarga na ratyfikację traktatu UE. A jednak taka skarga wpłynęła. Złożył ją 17 września były szef koncernu Thyssen - Dieter Spethmann. Skarga została napisana i ponoć bardzo dobrze uzasadniona przez berlińskiego profesora prawa, Markusa Kerbera. Zawiera ona między innymi tezę, że kompetencje Bundestagu w sprawach UE w nowo przyjętych „ustawach towarzyszących” zostały określone w sposób niewystarczający. A ponadto brakuje w nich wyraźnego zapisu, że lizboński traktat UE może obowiązywać jedynie według kryteriów określonych w czerwcu br. przez Trybunał Konstytucyjny RFN (dpa). Należy wspomnieć, że Dieter Spethmann i Markus Kerber należeli do grupy konserwatywnych sygnatariuszy skargi na ratyfikację lizbońskiego traktatu UE, która została złożona w Trybunale w Karlsruhe w czerwcu ub. roku. Jednak sędziowie z Karlsruhe odrzucili ich obecną skargę już 23 września. Tym samym umożliwili prezydentowi RFN podpisanie ww. ustaw i zakończenie procesu ratyfikacji tego niebezpiecznego dla narodów Europy traktatu. Prezydent Horst Köhler, wedle zapowiedzi jego biura prasowego, miał podpisać dokumenty ratyfikujący lizboński traktat już w piątek 25 września. Podobno zdaniem sędziów niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, Dieter Spethmann i prof. Kerber niewystarczająco uzasadnili swoją skargę. A ponadto złożyli ją do Trybunału jeszcze przed zatwierdzeniem ww. ustaw przez Bundesrat, co okazało się, wg sędziów, formalnym błędem. Zapewne wchodziły też w grę silne naciski polityków SPD, CDU czy FDP na Trybunał. Tym politykom oraz eurofederastom z Francji i innych państw bardzo zależało bowiem na ogłoszeniu ratyfikacji traktatu w Niemczech co najmniej na kilka dni przed decydującym referendum w Irlandii. Tomasz Myslek

Własność państwowa a korupcja Zacznę od starego dowcipu (potem już nie będzie śmiesznie - więc proszę odśmiać się teraz!) o człowieku, który kupił dobry bielski materiał i zaniósł go do krawca Cukiermana, by ten uszył mu garnitur. Mistrz wziął centymetr, pomierzył, pomedytował - i oświadczył, że materiału nie wystarczy. Facet niezrażony udał się na drugą stronę ulicy do konkurencji. Izydor Feingold pomierzył, pomedytował - i orzekł: „Da sze zrobicz!”. Istotnie: po tygodniu garnitur był gotowy. Po miesiącu szczęśliwy jego posiadacz przechodził jednak ulicą obok zakładu Feingolda i zobaczył, że na podwórku  siedzi synek Feingolda - w garniturze z jego wełny. Natychmiast poszedł z pretensją do Cukiermana: „Panie! Co z Pana za krawiec! Pan powiedział, że nie da rady z tego materiału uszyć mi garnituru - a patrz Pan: Feingold wykroił z tego jeszcze ubranko dla dzieciaka!”. „Ale ja mam bliźniaków!!” - oświadczył urażony Cukierman. Gdyby zechcieli Państwo przewertować ostatnie roczniki Angory (albo moje teksty z innych periodyków), to zauważyliby Państwo, że nieustannie przypominam, że Stadion Narodowy miał kosztować 300 mln zł - przy czym prasa donosiła, że będący wtedy u władzy PiS miał chęć skręcić na  tym jakieś 100 mln. Gdy władzę w Warszawie objęła p. Hanna Gronkiewicz-Waltzowa, koszt budowy stadionu podskoczył do 500 mln, potem do 700 mln - potem do miliarda - przy czym ja prorokowałem,  że nie skończy się na 2 miliardach. I właśnie p. Minister oficjalnie oświadczył, że koszt wyniesie 2,2 mld. A ja prorokuję, że kiedy budowa się skończy, okaże się, że i 3 mld to za mało… Proszę zrozumieć: KAŻDY chce ukraść kawałek tego tortu. I ten urzędnik, który decyduje o poręczach - i producent poręczy. A pieniądze są państwowe, czyli niczyje. Dopóki stadiony (i WSZYSTKO) nie będą budowane przez ludzi prywatnych - to WSZYSTKO będzie kosztowało 10 razy drożej, niżby mogło. Np. lekarstwa są tylko KONTROLOWANE przez państwo - a już kosztują 6 (sześć) razy drożej, niżby mogły, gdyby wolna konkurencja nie zmusiła producentów do morderczej pogoni za klientem. Wesoło Państwu, że za lekarstwa płacicie sześć razy drożej (a czasem nie płacicie, bo Was nie stać…)? Cóż: kto chce mieć reżymową „służbę zdrowia” - to ma… i niech się cieszy. Wesolutko! Jeśli Stadion Narodowy będzie droższy o 3 miliardy, niżby mógł być - to znaczy, że każdy dorosły Polak zapłaci za to ok. 100 zł. Mnie akurat stać. Ale ja się buntuję. Państwo siedzicie cicho? No, to następnym razem zapłacimy po 200 zł. Zrozumcie Państwo: Wam się wydaje, że w Polsce i w Europie na stołkach siedzą jacyś „ministrowie”, „premierzy”, „prezydenci” itp. W rzeczywistości jest to gang złodziei, którzy w dzień kłócą się zażarcie, byście Państwo myśleli, że o coś im chodzi - a wieczorem w sejmowej knajpce dzielą (niezbyt zgodnie) zyski i śmieją się z naiwnych wyborców. Tak jest we wszystkich prawie krajach Cywilizacji Białego Człowieka. Biali Ludzie przestali wierzyć w Boga - a, jak wiadomo: „Boga niet - otca w mordu można!”. A jak można dać ojcu w gębę - to można ukraść i parę milionów. Czemu nie? A tam: parę milionów. Eurozłodzieje mają zamiar wydać parę bilionów (to tysiąc miliardów) na „ratowanie nas przed GLOBCIem”. Oczywiście uratować nie mogą (i chwała Bogu: ja lubię ciepło). A jak zamówią w przemyśle coś za 100 mln - i przymkną oko na zawyżenie ceny - to przecież uszczęśliwiony producent te pięć milionów w łapkę da? Da! Z tym, że - tak naprawdę - to już zostało ustalone przed przetargiem… JKM

Sprawa WCzc.Zbigniewa Chlebowskiego & Cons. Jeszcze dzień wcześniej był najważniejszą osobą w branży ustawodawczej PO - dziś jest wyrzutkiem. Szkoda trochę człowieka, - ale to pokazuje, że taka droga życiowa (cytuje za Wikipedią): „Odbył studia podyplomowe w Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu (zarządzanie strategiczne) oraz na Wydziale Zarządzania dla Administracji Publicznej w Wielkopolskiej Szkole Biznesu przy Akademii Ekonomicznej w Poznaniu (finanse administracji publicznej). Uzyskał stopień MBA, a także Międzynarodowy Certyfikat Menedżera z zakresu zarządzania w administracji. W latach 1990-2001 pełnił funkcję burmistrza Żarowa. W tym czasie miasto otrzymało nagrodę "Dolnośląski Klucz Sukcesu". Od 1998 do 2001 był także radnym sejmiku dolnośląskiego (wybranym z listy AWS). Należał do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Od 2001 związany jest z Platformą Obywatelską" - nie gwarantuje niczego. Wręcz przeciwnie: środowisko euro-pieczeniarzy jest potencjalnie b. skorumpowane - z tym, że biorą wziątki z europejską klasą. To, że p.Zbigniew Chlebowski spotykał się z łapówkodawcami na cmentarzu będzie w tych kręgach przyjęte z niesmakiem: takie rzeczy robi się w eleganckich hotelach, z najnowszym urządzeniem anty-podsłuchowym w kieszeni, oczywiście. Prawdziwy problem polega na tym, że zmniejszenie podatku od czegokolwiek jest dla Polski korzystne. My przecież wiemy, że każda złotówka więcej w Skarbie Państwa, to 1,40zł mniej w naszych kieszeniach, - dlatego KAŻDE zmniejszenie wpływów podatkowych jest dziś korzystne. Z tym, ze ONI nie biorą pod uwagę interesów Polski, lecz interes okupanta Polski, czyli III Rzeczypospolitej. Dla NICH strata przez Polskę 1,40 zł to zysk 1 zł, (jeśli ta złotówka trafi do Skarbu Państwa). I ONI usiłują ten punkt widzenia narzucić ludziom - by ci utożsamiali się z okupującym ich państwem!!! P.Chlebowski powinien był powiedzieć: „Tak, obniżka podatku od gier hazardowych jest słuszna. Tak, istotnie: trafi najpierw do właścicieli domów gry, - ale oni zatrudnia dzięki temu murarzy, tynkarzy, glazurników i krawcowe dla swoich żon - przyczyniając się do rozwoju gospodarki. Tak - będę popierał każdą obniżkę podatków - a to, że zacząłem akurat od tej... no, cóż: akurat za tą lobbowano, więc przyjąłem te pieniądze jako cząstkowe wynagrodzenie za niewdzięczny trud tłumaczenia Polakom, że obniżka podatków (zgodna przecież z Programem PO) jest słuszna i korzystna”. Gdyby tak jednak powiedział, Jego Parteigenossen nie zostawiliby na Nim suchej nitki. Zniszczyłby, bowiem szanse PO w wyborach. Znacznie lepiej dla Niego jest powiedzieć: „Robiłem źle, zawiniłem, ukarzcie mnie - et ceterum censeo, że obniżki podatków do naszego Kochanego Skarbu Państwa są Złem Okropnym”. Wykpi się dwoma latami kryminału - a potem, kto wie: może znów trafi na jakieś stanowisko; jak p.Michał Boni, wyjątkowo obrzydliwy typas - na przykład. Tak czy owak: branie łapówek jest i obrzydliwe i karalne - i mam nadzieję, że p.Chlebowski ukarany zostanie. Jednak gospodarczo jego działanie w dziedzinie ustawodawstwa było korzystne - okropne jest tylko to, jak kłamał w żywe oczy, oburzając się przy tym, że „podstawą oskarżenia są prywatne rozmowy”!!!! Nieprzyjemne w tym wszystkim było też zachowanie JE Andrzeja Czumy, (przyłączam się do przeprosin p.Rafała A.Ziemkiewicza:, który wybiegł przed orkiestrę broniąc, p.Chlebowskiego, (choć nie wytrzymał w tej roli i tych businessmenów określił inicjałami - dając do zrozumienia, że uważa ich za przestępców!!) - ale najgorsze i najobrzydliwsze NCzc.Stefana Niesiołowskiego. Jest hańba dla PO, że takiego „pieska-ujadacza na komendę” trzyma w swoich szeregach - w dodatku na tak eksponowanym stanowisku!!! JKM

Analogiczna sytuacja Iraku i Iranu Media USA służą jako ministerstwo propagandy wojennej dla dobra Izraela i kompleksu wojskowo-zbrojeniowego. Po kłamstwach dotyczących arsenału nuklearnego Saddam'a Hussein'a, mimo protestów rzetelnych inspektorów, doszło do napaści na Irak przez wojsko amerykańskie. Obecnie komentatorzy obawiają się, że podobny schemat „twardych i miękkich chwytów” neokonserwatystów-syjonistów jest obecnie stosowany przeciwko Iranowi. „Przygotowania do następnej wojny” („Another war in the works”) to tytuł artykułu byłego wiceministra skarbu w rządzie prezydenta Regana, Paul'a Craig'a Roberts'a. Artykuł ten opublikowano 29 września, 2009 na Internecie w Antiwar.com. Podstawowym faktem jest, że Traktat o Nie-rozpowszechnianiu Broni Nuklearnych uznaje prawo wszystkich państw do budowy elektrowni nuklearnych oraz do wzbogacania uranu w celu produkcji paliwa. Inspektorzy Międzynarodowej Komisji Energii Atomowej (IAEA) przy ONZ regularnie weryfikują produkcję paliwa, która wymaga wielokrotnie mniejszego bogacenia uranu, niż jest potrzebne do budowy broni nuklearnych. Inspektorzy (IAEA) wielokrotnie sprawdzali program nuklearny Iranu i stwierdzali, że Iran nie produkuje uranu innego, jak tylko w celu produkcji energii elektrycznej. Mimo powyższego stanu rzeczy, prezydent Obama powiedział 25go września 2009 że „Iran został przyłapany” jakoby na gorącym uczynku, budowania tajnego reaktora nuklearnego do budowy bomb nuklearnych zagrażających światu, a szczególnie Izraelowi i USA. Roberts uważa, że Obama ucieka się do stosowania analogicznej propagandy, takiej jaką używał rząd Bush'a-Cheney'a, który to rząd użył kłamliwej propagandy o fikcyjnych broniach nuklearnych Saddama Husseina, w celu przygotowania ataku USA na Irak. Premier Brytanii Gordon Brown i prezydent Francji Nicolas Sarkozy wtórują prezydentowi Obamie, głównie dla dobra ekstremistów w Izraelu, który szerzy fałszywą propagandę, że jakoby tym razem, zamiast Iraku, Iran „zagraża bytowi Izraela.” W rzeczywistości Iran zgłosił kilka dni temu budowę nowego reaktora i centra produkcji paliwa nuklearnego zgodnie z podpisanym przez Iran traktatem. Wobec gróźb Izraela, jest rzeczą naturalną, że Iran buduje pod ziemią nowy ośrodek. Izrael broni zaciekle swego monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie, jak o tym piszą gazety w Jerozolimie. Konflikt Żydów z Arabami w Palestynie powoduje zagrożenie pokoju w całym regionie. Pomoc Iranu dla Arabów w Palestynie i w Libanie jest obecnie jednym z głównych powodów napięcia na Bliskim Wschodzie. Natomiast miarą wpływów żydowskich jest fakt, że zamiast korzystać z dostaw paliwa z Iraku do Europy, w konkurencji z Rosją, NATO solidaryzuje się z Izraelem przeciwko Iranowi, wbrew własnym interesom. Roberts podsumowuje tę sytuację i pisze, że prezydent Obama i jego marionetki europejskie w postaci Browna i Sarkozy'ego, obecnie znowu notorycznie kłamią, a media kłamstwa te powtarzają, jak gdyby była to prawda. Dr. Mahamed ElBaradei, główny dyrektor agencji atomowej przy ONZ stwierdził 7go września, 2009, że wszystkie oskarżenia przeciwko Iranowi i jego programowi nuklearnemu są nie prawdziwe. Oskarżenia te są bezpodstawne i motywowane pro-izraelską polityką. Dr. ElBaradei powiedział, że cała kampania przeciwko programowi nuklearnemu Iranu ma na celu nielegalny nacisk na Agencję Atomową przy ONZ i na jej sekretariat w celu podminowania jego niezależności i obiektywizmu. Dzieje się to przy pomocy gwałcenia artykułów VII.F. (IEAE) tej instytucji, której dyrektor nawołuje do natychmiastowego zaprzestania kłamliwej kampanii przeciwko Iranowi. Najwyraźniej kampania przeciwko Iranowi jest prowadzona podobnie do kampanii fałszywie oskarżającej Irak o posiadanie broni masowego rażenia, w tym bomb nuklearnych. Oszustwo polega na twierdzeniu, że instalacje irańskie zgłoszone w (IEAE) niby stanowią tajny ośrodek produkcji bomb atomowych, co, według ElBaradei'a, nie jest prawdą. Analogia propagandy przeciwko Irakowi i Iranowi powoduje obecne odstraszanie Izraela za pomocą manewrów i demonstracji potencjalnej salwy odwetowej Iranu. Salwa irańska może obrócić Izrael w teren radioaktywny przez samo zniszczenie izraelskich instalacji nuklearnych.

Iwo Cyprian Pogonowski

ABW bada zabezpieczenie tajemnic CBA Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ma wątpliwości dotyczące stanu zabezpieczeń tajnych informacji w CBA - dowiedział się reporter RMF FM. Dlatego więc wszczęliśmy kontrolę doraźną - powiedziała nam podpułkownik Katarzyna Łyżwa z ABW. Funkcjonariusze ABW badają stopień ochrony informacji niejawnych i obiegu dokumentów niejawnych. Te wątpliwości dotyczą tego zakresu. Informacje powzięliśmy na podstawie własnych ustaleń - powiedziała reportowi RMF FM Katarzyna Łyżwa. Kontrola ABW w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym nie ma nic wspólnego z moim raportem - mówi RMF FM Julia Pitera. Pani minister twierdzi, że nie ma mowy o wojnie między służbami specjalnymi, bo Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wcześniej zaplanowała audyt w CBA. Zaprzecza temu Centralne Biuro Antykorupcyjne. Ta kontrola rozpoczęła się przedwczoraj. Z mojej wiedzy wynika, że nie była to kontrola planowana. Jej charakter jest doraźny, ma się zakończyć w pierwszych dniach stycznia - powiedział Tomasz Frątczak z CBA. Dodał, że funkcjonariusze ABW sprawdzają obieg dokumentów niejawnych i w tej kwestii, zaznaczył Frątczak, CBA nie ma, czego się obawiać:, Jeżeli chodzi o dokumenty niejawne wytwarzane w CBA i procedury związane z ich obiegiem, one w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym są w absolutnym porządku. Jeśli coś nie będzie w porządku, kontrolerzy mogą wnieść o usunięcie błędów. W ekstremalnych przypadkach mogą nawet przekazać sprawę prokuraturze. Jedynym odpowiedzialnym będzie szef CBA. Premier zapowiedział, że niebawem się z nim spotka. Kontrola ABW ma się zakończyć 9 stycznia. W komentarzu do zwieruchy związanej z CBA Jarosław Kaczyński powiedział, że Julia Putera byłaby fatalnym szefem CBA. Jego zdaniem, pod rządami Pitery Biuro stanie się instytucją do walki z walką z korupcją.

Mętna woda służb specjalnych Niejednoznaczne przepisy utrudniają kontrolę nad służbami specjalnymi. PiS taki bałagan jest na rękę, bo pozwala na wykorzystywanie służb do rozgrywek politycznych. Nie pomogły szumne zapowiedzi kolejnych ekip rządzących, liczne dochodzenia prokuratorskie i wnioski komisji śledczych. Polską cyklicznie wstrząsają afery dotyczące funkcjonowania służb związanych z bezpieczeństwem państwa, oskarżeń o nadużycia władzy i stosowanie technik operacyjnych oraz o kontrolowane lub nie przecieki do mediów. Afera, która wybuchła po operacji CBA w Ministerstwie Rolnictwa, to tylko kolejny przykład. Dowodzi fiaska moralnej odnowy państwa, którą miała przeprowadzić koalicja PiS - Samoobrona - LPR. Zamiast sanacji mamy nasilenie niekorzystnych i gorszących zjawisk na styku pracy służb bezpieczeństwa i świata polityki oraz mediów. Od początku tej kadencji mnożą się sprawy przecieków ze służb istniejących czy też likwidowanych oraz tzw. przecieków lustracyjnych. Porachunki polityczne załatwia się poprzez przeciek lub szeroko nagłaśniane w mediach różnego typu kontrole oraz śledztwa czy spektakularne aresztowania w świetle kamer. Z doniesień mediów wynika, że służby specjalne świadczyły niemal usługi reporterskie mediom publicznym. Wybranym dziennikarzom udostępniano różnego rodzaju sensacyjne doniesienia obciążające przeciwników politycznych rządzącej partii. Takie przypadki opisaliśmy w Antyraporcie Platformy z likwidacji WSI. Rządzący tworzą nowe służby - pewne politycznie i "własne", które mają być jedynym panaceum na trudną i złożoną rzeczywistość. Miarą profesjonalizmu staje się bezkrytyczne (o co łatwo, gdy brak merytorycznych kwalifikacji) wykonywanie dyspozycji politycznych przełożonych, łapanie w lot intencji władzy, typowa dla zapalczywych wyznawców tego typu sanacyjnych ideologii bezwzględność w traktowaniu ludzi i instrumentalne podejście do prawa. Niezbyt "posłuszne" służby poddaje się kolejnym odnowom i czystkom lub marginalizuje, ich pracę zaś mają przejmować nowe, "własne i pewne" służby szyte na miarę IV RP. W ciągu dwóch lat powstały trzy nowe służby specjalne, a w planach są kolejne. Niemal anegdotyczna wydaje się w tym szaleństwie próba nadania Służbie Ochrony Kolei uprawnień operacyjnych. Niekoniecznie świadczy to o jakimś ukrytym totalitarnym planie obecnej władzy. Raczej o chaosie w sferze bezpieczeństwa państwa oraz prymitywnym sposobie myślenia rządzących. Mniejsza jednak o te jawne bądź skryte motywy. Wszechobecnej inwigilacji zaczynają się obawiać kolejne grupy zawodowe, których przedstawiciele mają inny stosunek do rzeczywistości niż rządzący. Inwigilowani i podsłuchiwani czują się nie tylko politycy i dziennikarze, ale nawet pielęgniarki, lekarze i ich pacjenci. W tym politycznym, sanacyjnym szaleństwie zapomniano lub świadomie pominięto fakt, że najważniejszym dobrem demokratycznego państwa - gwarantowanym Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej - są prawa i wolności obywateli. Konstytucja RP dopuściła w art. 31 ust. 3 możliwość ustawowego ograniczania korzystania z wolności i praw jedynie wtedy, "gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób". Oznacza to, że czynności operacyjno-rozpoznawcze można podejmować tylko dla rozpoznawania i wykrywania przestępstw oraz zapobiegania im. Każda z ustaw o: Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu, Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego, Policji, Straży Granicznej, Służbie Celnej, kontroli skarbowej, Żandarmerii Wojskowej i wojskowych organach porządkowych oraz Centralnym Biurze Antykorupcyjny po swojemu określa czynności operacyjno-rozpoznawcze. Z punktu widzenia konstytucyjnych praw i wolności obywateli niezbędne jest uregulowanie tego obszaru w jednym akcie prawnym. Nie zapominając o potrzebach bezpieczeństwa państwa i zobowiązaniach sojuszniczych związanych z walką z terroryzmem, należy wypracować kompromis pomiędzy dalszym zwiększaniem uprawnień operacyjnych służb a ograniczaniem praw obywatelskich. Trzeba także trzeźwo oceniać realne zagrożenia zamiast kopiować radykalne rozwiązania wprowadzane w krajach rzeczywiście zagrożonych aktami terroru. Pół roku temu do laski marszałkowskiej PO złożyła poselski projekt ustawy o czynnościach operacyjno-rozpoznawczych. To, że autorzy projektu są posłami opozycji, jest bardzo istotne. W delikatnej materii, jaką są ograniczenia praw obywatelskich, opozycja jest z reguły bardziej powściągliwa niż rząd. Jednak do dzisiejszego dnia nie odbyło się w Sejmie nawet pierwsze czytanie projektu. To skandal. Marszałek skierował go aż do czterech komisji sejmowych: komisji sprawiedliwości i praw człowieka, komisji spraw wewnętrznych i administracji, komisji finansów publicznych oraz komisji do spraw służb specjalnych. (W pracach nad tą ustawą mają brać udział członkowie komisji finansów, choć ustawa nie niesie żadnych skutków finansowych dla budżetu państwa). Do dziś do parlamentu nie wpłynęło też żadne stanowisko rządu. Takie obstrukcyjne działania marszałka i rządu zdradzają niechęć PiS do uporządkowania tej ważnej sfery działania państwa. Czyżby chodziło o to, że w mętnej wodzie nieokreślonej do końca prawnie łatwiej łowić polityczne ryby? Prawne ujednolicenie czynności operacyjno-rozpoznawczych i śledczych wykonywanych przez wszystkie służby ochrony bezpieczeństwa państwa uporządkuje metody pracy i terminologię operacyjną wszystkich służb, co podniesie skuteczność ich działania. Ułatwi to ich nadzorowanie czynnikom cywilnym, także parlamentowi, co tym samym zapewni pełniejszą ochronę praw obywatelskich. Należy określić precyzyjnie zakres i sposób dopuszczanej ingerencji służb państwowych w strefy praw obywateli i podmiotów gospodarczych. Przy obecnej mnogości służb posługujących się tymi metodami trzeba ustalić, kiedy czynności operacyjno-rozpoznawcze mogą mieć miejsce, a kiedy ich stosowanie jest nadużyciem. Jednolita, wyczerpująca definicja czynności operacyjno-rozpoznawczych pozwoli precyzyjne oddzielić tę sferę przedsięwzięć od zadań podejmowanych na podstawie kpk. Taka regulacja ograniczy też nadużycia i działania pozorne służb. Będzie przeciwdziałać używaniu metod policyjnych do inwigilacji życia publicznego. Marek Biernacki

CIR ujawniło część składu Komisji Weryfikacyjnej WSI Współpracownicy Antoniego Macierewicza: Piotr Naimski i Piotr Wojciechowski są w składzie Komisji Weryfikacyjnej WSI, w grupie 12 osób powoływanych przez Prezesa Rady Ministrów. Centrum Informacyjne Rządu oficjalnie ujawniło skład tej części komisji. Pozostali członkowie Komisji, powołani we wrześniu 2006 r. przez ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, to: Piotr Bączek, Michał Bichniewicz, Artur Górecki, Jarosław Karwowski, Bartosz Kownacki, Maciej Lew-Mirski, Mariusz Marasek, Leszek Piotr Pietrzak, Józef Wierzbowski, Tadeusz Witkowski. Drugą część Komisji, również 12 osób, powołuje prezydent. Do tej pory oficjalnie nie wiadomo, kogo do komisji powołał. Komisja pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza weryfikowała żołnierzy WSI, którzy zgłosili chęć pracy w nowych służbach - Służbie Kontrwywiadu Wojskowego i Służbie Wywiadu Wojskowego. Komisja obecnie pracuje pod przewodnictwem byłego premieraJana Olszewskiego. Olszewski przeniósł jej siedzibę poprzegranych przez PiS wyborach ze Służby Kontrwywiadu Wojskowegodo prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. PremierJarosław Kaczyński wyznaczył termin zakończenia jej prac na 30czerwca. Według informacji przekazanych przez Olszewskiego, doweryfikacji pozostało 400 osób. Antoni Macierewicz, gdy kierował pracami Komisji, apelował o pozostawienie w tajemnicy listy weryfikatorów, mimo że żadne przepisy nie przewidywały utajnienia ich nazwisk.

Służby, głupcze! - Od urodzenia aż do dzisiaj jestem bezpartyjny. W dodatku - warto to uświadomić sobie - doradca nie jest samodzielnym bytem politycznym; nie ma uprawnień decyzyjnych, ma natomiast sporo czasu na przyswajanie i analizowanie informacji; wykonuje zatem pewną odmianę pracy intelektualnej - mówi o sobie prof. Andrzej Zybertowicz. Z prezydenckim doradcą ds. bezpieczeństwa państwa rozmawia Dawid Leszczak.
Dawid Leszczak: Zajmuje się Pan Profesor socjologią wiedzy, widziałem też publikacje na temat społeczno-gospodarczego wymiaru życia politycznego, że przytoczę dla przykładu pracę "AntyRozwojowe Grupy Interesu". Uściślając więc, co dokładnie jest przedmiotem Pańskich badań? Prof. Andrzej Zybertowicz: Owo "dokładnie" w Pana pytaniu jest znamienne. Przypomina mi się pewna Rada Wydziału, gdzie referowano wniosek o profesurę jednego z kolegów. Padł argument, że posiada on "dobrze sprecyzowany obszar badań". W bibliotece spojrzałem, czym się zajmował. Okazało się, iż od lat pisał prace na temat jednego pisarza. Często mówiąc o dobrze sprecyzowanym przedmiocie badań, mamy w gruncie rzeczy na myśli obszar dość wąski i swoistą nieumiejętność wyjścia poza tą przestrzeń.
Ale wracając do Pańskiego pytania, już od momentu pójścia na studia - historię studiowałem na UMK i UAM - najbardziej nurtowało mnie, dlaczego pewne zjawiska i procesy miały miejsce. Gdy pojechałem na stypendium do Cambridge University, studiowałem w D
epartamencie Antropologii Kulturowej, zorientowałem się, że zainteresowania teoretyka zjawisk społecznych rzadko kiedy mieszczą się w ramach jakiejś jednej dyscypliny. Doktorat mam z metodologii historii (UAM). Habilitację z socjologii (UW). W Sydney, jako stypendysta Mcquarie University byłem afiliowany przy School of Law. Mówienie o badaniach w kategoriach konkretnych dyscyplin akademickich bywa mylące. Interesują mnie raczej konkretne pola problemowe. Na przykład, nie socjologia wiedzy, jako taka (moja książka z 1995 r., Przemoc i poznanie, nosi podtytuł: Studium z nie-klasycznej socjologii wiedzy), a raczej narzędzia, które dana dziedzina może zaoferować dla zrozumienia wybranych zagadnień. Mam na myśli zwłaszcza, nurtujące mnie od lat, zagadnienie relacji między tym, co w życiu społecznym spontaniczne, a tym, co kontrolowane. Po upadku komunizmu, pojawiły się nowe możliwości wywierania wpływu na szersze procesy przez różnorakie podmioty. Dochodzi do tego zagadnienie przemocy symbolicznej…
Czym ona jest? Jest to przemoc specyficzna. Przemoc, która do swojej skuteczności, nie wymaga świadomego współudziału podmiotów poddanych jej działaniu. Pewne układy władzy i interesów są wdrożone w konkretne schematy pojęciowe rządzące ludzkim myśleniem. Za Ernestem Gellnerem powtórzę: wprawdzie możemy myśleć, co chcemy, ale nie możemy myśleć, czym chcemy. Analizujemy rzeczywistość za pomocą jedynie takich schematów pojęciowych, które są nam dostępne; a pozyskujemy je poprzez uczestnictwo w różnego rodzaju środowiskach społecznych. Dlatego też różne pytania z zakresu socjologii wiedzy, teorii transformacji ustrojowej, funkcjonowania tajnych służb, mechaniki nieformalnych grup interesu, dają się w gruncie rzeczy ujmować przez pryzmat problemu, który stanowi tło nauk społecznych, a zarazem, któremu poświęca się nader niewiele uwagi. To problem: co w życiu społecznym dzieje się spontanicznie, jakby samo z siebie, a co jest zaplanowane, inspirowane i kontrolowane przez różnych aktorów - w tym w sposób systematyczny działających zakulisowo.
Pełnił Pan Profesor różne funkcje publiczne. Aktualnie jest Pan doradcą Prezydenta RP ds. bezpieczeństwa państwa. Czy znajomość pewnych praw i zjawisk, wykształcenie zdobyte podczas pracy akademickiej w jakiś sposób pomaga w efektywnym sprawowaniu tych funkcji? Jak to jest być równocześnie praktykiem i teoretykiem polityki? Czy j
est to w ogóle możliwe? Pełnię chyba dopiero drugą taką funkcję w życiu - w r. 2007 przez kilka miesięcy byłem doradcą premiera Jarosława Kaczyńskiego. Od urodzenia aż do dzisiaj jestem bezpartyjny. W dodatku - warto to uświadomić sobie - doradca nie jest samodzielnym bytem politycznym; nie ma uprawnień decyzyjnych, ma natomiast sporo czasu na przyswajanie i analizowanie informacji; wykonuje zatem pewną odmianę pracy intelektualnej.
A ogólniej: zarówno polska nauka, jak i nauka w ogóle charakteryzuje się tym, iż doświadczenie zdobywane podczas typowej bada
wczej pracy "na stopień" zbyt często jest doświadczeniem - z punktu widzenia potrzeb życia publicznego - jałowym. W przypadku, kiedy trzeba doświadczenie badawcze i wiedzę naukową przełożyć np. na rekomendacje przydatne w działalności publicznej, wielu (jeśli nie większość) badaczy okazuje całkowitą bezradność. (Ciekawe zresztą, że niektórzy moi koledzy z tej słabości nauki jako instytucji czynią cnotę…) W moim przypadku, bardziej przydatne okazało się być 9-letnie doświadczenie organizacyjne w roli dyrektora Instytutu Socjologii UMK, niż większość tego, co zdobyłem podczas pracy badawczej na tejże uczelni. Nauka funkcjonuje jako system, posługując się językiem Niklasa Luhmanna, autopojetyczny, izolujący się od otoczenia. Znaczy to m.in., że w znacznej mierze, zajmuje się ona artefaktami przez samą siebie wytworzonymi. Rzeczywistość, którą zajmują się (nie tylko) polskie nauki społeczne jest diametralnie różna od tej, jakiej doświadczają podmioty polityki. Badacze społeczni rzadko potrafią budować pomosty między teoretycznymi, konstrukcjami, które bywają interesujące i wartościowe, a konkretnymi rekomendacjami niezbędnymi dla praktyków. Typowy przedstawiciel nauk społecznych nie umie komunikować się z politykami - jako badacz (bo przy winie wielu wychodzi to nieźle). Przedstawiciele nauk społecznych zazwyczaj operują językiem, który ma niewielką ilość punktów stycznych ze sposobami definiowania sytuacji przez aktorów polityki. Niezmiernie trudno jest typowemu badaczowi rozwiązywać rzeczywiste dylematy polityczne. Dlatego też każdemu badaczowi zjawisk władzy, gorąco polecam sprawowanie funkcji doradcy. Doświadczenie to jest o tyle dobre, że nie trzeba podejmować ryzykownych decyzji, nie jest się odpowiedzialnym przed wyborcą, a ma się dostęp do unikalnych informacji. Gdy, jako doradca Prezydenta, otrzymuję do zaopiniowania niektóre materiały, tworzone przez organa władzy państwowej, widzę, że rzeczywistość jest w nich kodowana w zupełnie inny sposób, niż w świecie opracowań naukowych. Musiałem nauczyć się tak odczytywać te teksty, by znajdować ich punkty ciężkości, zorientować się, co jest naprawdę ważne, a co biurokratyczną zasłoną. Gdy będąc ekspertem Komisji Weryfikacyjnej WSI wspominałem badaczom z zachodnich uniwersytetów, że mam dostęp do materiałów służb, które działały jeszcze kilka miesięcy wcześniej, bardzo mi tego zazdrościli. Zazwyczaj naukowcy mają dostęp do materiałów archiwalnych sprzed kilkudziesięciu lat. Podczas tych prac, poznałem więc tajne służby niejako od kuchni. W czasie rozmów z funkcjonariuszami miałem okazję dowiedzieć się o wielu problemach, z których ani pracownicy naukowi, ani przeciętny obywatel nie zdają sobie sprawy.
Skoro więc przewija się wątek służb specjalnych, chciałem nawiązać do kulisów socjotechnicznej reformy ABW. Czym zajmowa
ł się tzw. zespół Zybertowicza? Zacznę od kwestii niezgodnej z intencją Pańskiego pytania, ale niezmiernie ważnej. Sam fakt, iż może zadać mi Pan to pytanie, pokazuje jak za rządów PO, poprzez działanie na szkodę służb, psuje się polskie państwo. "Gazeta Wyborcza" opublikowała w styczniu 2008 pełen nieścisłości tekst, oparty na przeciekach z kierowanej przez Krzysztofa Bondaryka Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nieco później Bondaryk udzielił "Wyborczej" obszernego wywiadu, potwierdzając niektóre informacje z przecieków i wyjawiając szereg dodatkowych informacji o funkcjonowaniu ABW za kadencji swojego poprzednika. Pragnę, by czytelnicy portalu Politeja.pl, zdali sobie sprawę, że z polskimi tajnymi służbami nie jest dobrze. Nigdy jednak, za czasów żadnej z postkomunistycznych i postsolidarnościowych ekip, nie zdarzyło się, by nowy szef służb ujawniał informacje tego rodzaju, jak te, które przekazał p. Bondaryk. Informacje do jakich restauracji chodził poprzedni szef, jak zabezpieczano jego gabinet przed podsłuchami, jakim samochodem jeździł etc. Przecież to informacje przydatne dla obcych służb. Nigdy wcześniej po r. 1989 nie ujawniano treści wewnętrznych seminariów, na które zaprasza się cywilnych ekspertów ani projektów, nad którymi pracowali. To sytuacja jednocześnie bezprecedensowa, karygodna i zarazem żenująca dla wielu funkcjonariuszy, którzy są patriotami i chcieliby móc liczyć na wsparcie obywateli przy realizacji swoich nierzadko ryzykownych działań.
Proszę spojrzeć - za rządów PiS-u, krytykowało się błędy raportu z weryfikacji WSI, mówiąc, że niewybaczalne było wymienianie n
azwisk osób, które współpracowały z WSI. Następnie Platforma wygrywa wybory, m.in. pod hasłami skończenia z polityką poprzedniej ekipy. I jedną z pierwszych rzeczy która ma miejsce pod rządami mianowanego przez premiera Tuska szefa tajnej służby to seria przecieków ujawniających treść seminariów wewnętrznych w ABW; puszczane są w obieg plotki o rzekomej socjotechnicznej reformie zespołu Zybertowicza. Ta sytuacja więcej mówi o intencjach obecnej ekipy rządzącej w stosunku do zagadnień bezpieczeństwa państwa, niż o roli, którą tam pełniłem. Moja współpraca z ABW nie miała charakteru tajnego, byłem konsultantem, któremu honorarium w sposób jawny przelano na konto z Biura Finansów ABW. I choć żadnej tajnej współpracy nie podjąłem, dobry, propaństwowy, obyczaj nakazuje, by szczegółów legalnej współpracy ze służbami swojego kraju nie ujawniać.
Czy z polskimi służbami nie jest w tej chwili trochę tak, jak w pamiętnych dowcipach, które krążyły po Po
lsce na początku lat 90-tych, kiedy to Czesi zdecydowali się na "opcję zero"? Teraz to oni mają powody do szyderstwa, bo Polacy też ją zastosowali. Ale rozłożoną na 17 lat…
Można posłużyć się tą analogią, ale proszę zwrócić uwagę, jakie służby znalazły się w ogniu najgłośniejszych ataków, po objęciu rz
ądów przez PO? CBA? Oraz Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Przed objęciem rządów zaciekle atakowano Centralne Biuro Antykorupcyjne, zaś już po objęciu Służbę Kontrwywiadu Wojskowego. Dwie służby formowane niemal kompletnie od podstaw, obsadzane przez ludzi o postawach patriotycznych. Z zastosowaniem czegoś w rodzaju wspomnianej przez Pana "opcji zerowej". Czy to przypadek, że za rządów PO najcięższemu atakowi poddaje się służby tworzone według jasno sformułowanych kryteriów, w myśl spójnej wizji odcięcia się od chorego dziedzictwa postkomunizmu? Od powiązań ze służbami obcych państw i sieciami wielkiego biznesu - krajowego i międzynarodowego. Czy to przypadek, że niektórzy dziennikarze zachowują się niekiedy, jak agentura wpływu, pragnąca nadwerężyć bądź zniszczyć kluczowe dla państwa instytucje? W najlepszym przypadku można określić ich mianem "użytecznych idiotów". Ale przypuszczam, że to eufemizm. Innymi słowy, jak powiedziałaby młodzież, ktoś za rządów PiSu miał na "tyle jaj", żeby stworzyć nowe, nieskażone bagażem przeszłości służby, a komuś innemu - za rządów Platformy - jest to najwyraźniej nie w smak.
Czy nie popadamy w przesadę? Najpierw dygresja: przyznaję, że niektórzy b. funkcjonariusze SB, pracujący później w UOP mieli swego rodzaju "instynkt państwowy". Charakteryzowali się profesjonalizmem i wiarą w pewną własną wizję państwa. Ale wracając do meritum, różnych funkcjonariuszy pytałem, dlaczego przez tyle lat nie potrafimy w Polsce uporządkować problemów ze służbami. Odpowiadali tak: po prostu nikomu na tym nie zależało. Część esbeckiej kadry poszła do UOP, część do grup biznesu. Ci, którzy zostali w służbach byli pozbawieni "zębów" - nie byli w stanie skutecznie rozpracowywać i neutralizować środowisk aferalnych, w których byli ich koledzy i często niedawni zwierzchnicy. Dlatego dopiero powstanie CBA, pierwszej służby nieprzenikalnej dla pasożytniczych grup interesu, związanych z tzw. układem, mogło coś zmienić. Ale, jak powiedziałem, nie wszystkim takie zmiany były na rękę. Gdy Krzysztof Bondaryk przyszedł do ABW, w "Polityce" i "Gazecie Wyborczej" pojawiły się informacje mówiące o szczegółach rozpracowywania przez ABW niektórych przedsięwzięć Ryszarda Krauzego. Nie wykazano żadnego złamania prawa, ale przecieki są. Komu mają służyć? Przecież nie państwu polskiemu.
Pojawiło się w Pańskiej wypowiedzi określenie "własna wizja państwa" i nazwa pewnej gazety. Zapewne wie Pan Profesor, do czego pragnąłbym
w tej części wywiadu nawiązać? Czy może Pan skonkretyzować pytanie?
Uważa Pan, że Adam Michnik miał własną wizję państwa, w którą wierzył i którą starał się wszelkimi śro
dkami forsować? Swego czasu głośny był Pana proces z Michnikiem. Stwierdził Pan, na łamach "Rzeczpospolitej", iż Michnik mówił "tyle lat siedziałem w więzieniu, to teraz mam rację". Czy doczekał się on finału? Co do procesu - nie ma jeszcze prawomocnego rozstrzygnięcia drugiej instancji. Faktycznie, przytoczył Pan wiernie moją wypowiedź. Co do pierwszej części Pańskiego pytania - myślę że Adam Michnik miał i w dalszym ciągu ma pewną wizję.
Słuszną? To złożona sprawa. Między innymi z tego powodu, iż - w mojej ocenie - ani środowisko "Wyborczej", ani sam Michnik, nigdy do końca nie sprecyzowali swoich długofalowych celów politycznych. Adam Michnik wykorzystuje narzędzia prawa w celu ochrony swojej osoby, najwyraźniej z powodu braku argumentów; wygląda jakby to robił w celu zawężenia przestrzeni debaty publicznej. Wydaje mi się, że ta wizja rozwoju Polski, jaka wyłania się z linii propagandowej "Gazety" jest istotnie niezgodna z naszym interesem narodowym. Jest to wizja, w której Polacy zostają wykorzenieni ze swojej przeszłości, historii. W "Gazecie Wyborczej" ukazało się sporo tekstów ostro krytykujących samą ideę uprawiania polskiej polityki historycznej. Ale warto zapytać, w jaki sposób Żydzi przetrwaliby kilka tysięcy lat, gdyby nie posiadali mądrej i wyrafinowanej polityki historycznej? Źródłem siły współczesnego państwa Izrael jest i to, że wspiera ono środowiska uprawiające tego rodzaju politykę. Tworząc wizję rozwoju Polski należy uczyć się od najlepszych. To z socjologicznego punktu widzenia jest fenomenalne, że tkanka narodu żydowskiego przetrwała tysiące lat niepaństwowości. Mamy z ludem Izraela podobne doświadczenia, choć w innej, czasowo, skali. Tymczasem "Wyborcza" publikuje liczne teksty tworzące negatywną politykę historyczną - politykę rozbudzania poczucia winy narodowej oraz kompleksów niższości.
Zapytam inaczej, Michnik niejednokrotnie podkreślał, że gdyby nie Okrągły Stół, polityka ugody z reformistyczną częścią komunistyc
znej nomenklatury, to mielibyśmy w tej chwili katolicko-faszystowską dyktaturę, na wzór Białorusi. Czy to zagrożenie można było ocenić, jako realne? To zapewne uproszczenie jego wizji, ale myślę, że w miarę trafne. Taka diagnoza wyrastała raczej ze środowiskowych obsesji, alergii pojęciowej, niż ze spokojnej oceny sytuacji politycznej i empirycznych analiz. Współczesne badania nad mózgiem i procesami poznawczymi pokazują, iż wszyscy nieuchronnie posługujemy się uproszczeniami, stereotypami. Niektórzy jednak potrafią je kontrolować, modyfikować, częściowo przezwyciężać. Inne osoby - wydaje się, że Michnik jest tu dobrym przykładem - stają się ofiarami swoich stereotypów. Musi być on człowiekiem srodze zakłamanym, o czym świadczy np. odpowiedź na pytanie, które zadałem mu w trakcie procesu, który mi wytoczył. Zapytany, czy jedna z jego wypowiedzi, nie daje do zrozumienia tego, co było przedmiotem sporu (a co Pan przed chwilą zacytował), odpowiedział: "nie wiem, co to znaczy dać do zrozumienia". Jeśli ktoś, kto uchodzi za intelektualistę twierdzi, że nie rozumie podstawowych konstrukcji językowych, to albo miano takie nie jest w pełni zasłużone…
Albo? Albo Michnik skłamał przed sądem. Może powiedział coś tak dziwnego, gdyż jest zapiekły w swoich fobiach? Zresztą ze zwykłym profesorem łatwo jest mu toczyć boje, jako że na jego rzecz posługę prawną wykonuje adwokat obsługujący dużą korporację - Agorę.
Więc miejmy nadzieję, że teraz nie wytoczy Panu Profesorowi kolejnego procesu… Ale wracając do pytań, chciałem dowiedzieć, się co Pan, jako wybitny socjolog i mieszkaniec Torunia, sądzi o pewnym zjawisku socjologiczno-polityczno-teologicznym? Jak postrzega Pan media o. Ry
dzyka? Sukces inicjatyw ojca Rydzyka czeka na pogłębioną, wyważoną analizę socjologiczną. Byłem raz zaproszony na konferencję organizowaną przez założoną przez Tadeusza Rydzyka szkołę wyższą (WSKSiM w Toruniu). Przyznam, że już sama infrastruktura robi duże wrażenie. Zresztą, proszę spojrzeć, ile mamy w kraju ogólnopolskich sieci radiowych? RMF, Radio Zet i właśnie, Radio Maryja. Tadeusz Rydzyk stworzył ogromną sieć niekomercyjnych instytucji praktycznie z niczego. Niewątpliwy talent organizacyjny ojca dyrektora budzi szacunek, niezależnie od tego, iż zdarza mi się nie zgadzać się z poglądami prezentowanymi w Radiu Maryja. Ale zapytajmy: czy gdyby w Polsce nie było Radia Maryja, to przestrzeń debaty publicznej byłaby węższa, czy szersza?
Węższa, oczywiście… Uważam, że istnienie "Naszego Dziennika", "Telewizji Trwam", "Radia Maryja", tzw. mediów Ojca Rydzyka, znacząco poszerza przestrzeń politycznego dyskursu w naszym kraju.
Czy zgadza się Pan Profesor ze stwierdzeniem, że
Rydzyka wykreował sam Michnik? Zadał Pan dobre pytanie. Pamiętam, że gdy ujawniono nagrania, na których o. Rydzyk w mało elegancki sposób wypowiedział się o Pani Prezydentowej, w radiu TOK FM przez długi czas eksponowano ten właśnie wątek. W kraju działy się różne ciekawe rzeczy, a niektórzy dziennikarze, niczym obsesjonaci, rozważali w kółko to samo. Przez lata zaciekłe ataki środowiska "Gazety Wyborczej" na o. Rydzyka, niejako legitymizował tego drugiego nawet w oczach osób, którym nie odpowiada sposób religijności właściwy dla wielu słuchaczy Radia Maryja. Pewnie w myśl zasady: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem.
Uważa Pan Profesor, że Michnik i
Rydzyk to dwa bieguny ekstremy? Są to dwa bieguny przeciwstawne, ale idąc w oba kierunki można znaleźć dalej posunięte skrajności. Ekstremę libertariańską, idącą jeszcze dalej, niż optyka "Gazety Wyborczej" w swoim antytradycjonalizmie. Z drugiej zaś, środowiska rzeczywiście antysemickie, a nie takie, które, jak media o. Rydzyka, zarysowując kontury pewnych problemów nawołują do podejmowania trudnych wątków.
Czy media katolickie powin
ny ingerować w życie publiczne? A czy sfera publiczna może atakować fundamenty przekonań wierzącej części społeczeństwa? Część polityków, zwłaszcza gdy u władzy była lewica, zaciekle walczyło z ideami i instytucjami katolicyzmu. Próbowano np. dokonać inwazji w sferę rodzinny. Gdy np. marnym artystom zarzuca się nadużywanie wolności wypowiedzi, zaraz słychać zarzuty o zamachu na wolność słowa, krzyczy się o próbach reglamentowania tej wolności. Dlaczego więc pozbawiać jej duchownych? Ich wypowiedzi mają konsekwencje polityczne, ale zazwyczaj wyrastają z klasycznych sporów o wartości. Kościoła Katolickiego nie zepchnie się do żadnej niszy. Jestem co prawda agnostykiem, ale lekceważące traktowanie tak doniosłego elementu naszej narodowej tradycji razi moją socjologiczną, obywatelską i narodową wrażliwość.
Cz
ym jest tak zwana "szara sieć"? Wbrew temu, co powtarzają niektórzy dziennikarze, nie jestem autorem tego sformułowania. Ukuł je, bodajże, dr Tomasz Żukowski, zaś tygodnik "Przekrój" usilnie starał się wmówić mi jego autorstwo.
Na zakończenie Politeja.pl chciała tradycyjnie poprosić Pana Profesora o postawienie jakiejś
społeczno-politycznej prognozy… Mógłbym pokusić się o prognozę na temat służb specjalnych. Wydaje mi się, że obecny rząd, świadomie, lub poprzez zaniechanie, zaprzepaści tę rewitalizację, którą w służbach udało się PiS-owi zainicjować. Doprowadzi to do sytuacji, w które funkcjonariusze służb coraz słabiej będą wierzyli w swoje państwo, dla którego mają pracować. Kryzys w służbach zostanie przez Platformę nie tylko nierozwiązany, a wręcz pogłębiony. Andrzej Zybertowicz - socjolog, profesor Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, doradca ds. bezpieczeństwa państwa prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dawid Leszczak

06.02.2008, „Polityka” nr 6/2008 Z premierem Donaldem Tuskiem rozmawiają Janina Paradowska i Jerzy Baczyński
Polityka: Patrzył pan premier na kolejki tysięcy tirów na wschodniej granicy i co pan czuł: wstyd, złość, bezsilność? Premier Donald Tusk: Akurat w sprawie celników widać jak w soczewce wszystkie problemy nie tylko sfery budżetowej, ale w ogóle służb państwowych. Ta sprawa nadałaby się na fascynującą, choć przygnębiającą powieść polityczną. Niezmiernie ciężko jest żyć lu­dziom, którzy przynoszą do domu 2 tys. zł miesięcznie, pracując w warunkach bar­dzo trudnych, a często upokarzających, po prawie przymusowych zmianach miejsca zamieszkania. Głośno było lata temu, jak bardzo jest ta służba skorumpowana i jak bardzo wielu celników wybierało ten zawód nie dla lichego wynagrodzenia, ale dla tych ubocznych dochodów. Dziś mamy niskie wynagrodzenia celników, fatalny prestiż zawodu i bardzo skuteczne wyeliminowa­nie korupcji, bo jest porządny monitoring, są procedury elektroniczne i wzmożona aktywność służb do zwalczania korupcji. A celnicy pracują obok strażników granicz­nych, którzy zostali doposażeni w ramach przystępowania do Schengen. Mamy więc obok siebie dwie służby mundurowe: jedna zmodernizowana, nieźle opłacana, o niezłym prestiżu zawodowym i druga o złej reputacji, z marnymi pieniędzmi i trudną pracą.
To nieduża grupa, może trzeba było od razu dać te podwyżki, by tych kompro­mitujących kolejek nie było, zwłasz
cza że sam mówi pan jak celnik. Zaproponowaliśmy podwyżkę realną w ramach budżetu i uważam, że ona jest uzasadniona. Generalnie w ramach sfe­ry budżetowej są dwie racje, które muszą się gdzieś spotkać i zadaniem rządu jest znalezienie tego właśnie miejsca. To jest racja budżetu państwa i racja ciężko pra­cujących ludzi, których płatnikiem jest państwo i którzy mają prawo oczekiwać wyraźnie wyższych zarobków. Będziemy „wyciskali” budżet, ograniczając zbędne wydatki tyle, ile możliwe, aby dać ludziom pieniądze. Wysokość podwyżek nie będzie jednak zależała od skali i siły protestu. To powtarzam i będę powtarzał.
Kula śnieżna protestów będzie się jednak toczyć. NSZZ Solidarność ogłosił właśnie, że podwyżki należą się wszystkim w sferze budż
etowej. Skąd się to wzięło? Czy to nie efekt kampanii wyborczej, hasła Platformy: by żyło się lepiej, wszystkim? Jak chcecie to zatrzymać? Rzeczywiście, mamy do czynienia z protestami różnych grup budżetowych. Zwracam jednak uwagę, że nasze wyborcze zobowiązanie w stosunku do nauczycieli zostało wypełnione w tegorocznym budże­cie, a protest nauczycieli był po podwyżce, a nie przed nią. Nie protest spowodował więc podwyżkę. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że protest ZNP miał nadgonić polityczne skutki faktu, iż to rząd z własnej inicjatywy podniósł płace nauczycieli.
Dwieście złotyc
h nie jest kwotą oszałamiającą. Dla nauczycieli podwyżka pensji zasadni­czej o tę sumę oznacza przecież także wzrost różnych pochodnych. Jak sięgam pamięcią, jest największą podwyżką, jaką dostała ta grupa zawodowa. Będziemy podejmować wysiłki, by w przyszłym roku uposażenia w sferze budżetowej były wyższe niż obec­nie. Ale uprzedzam partnerów społecznych, że będziemy je uruchamiali zgodnie z logiką możliwości, a nie logiką protestu.
Jest jednak problem wiarygodności. Pan mówi: damy, ile mamy, nie ma możliwości, ale ludzie słyszą o wzroście gospodarczym, o r
osnących średnich płacach, o dobrej sytuacji budżetu. Można odnieść wrażenie, że nie ma problemu, aby tym i owym dołożyć trochę pieniędzy. Wzrost płac nie może przekraczać możli­wości państwa, co oznacza nie tylko suche liczby zapisane w budżecie, ale też zagroże­nie wzrostem inflacji. Tylko premier skraj­nie nieodpowiedzialny mógłby dzisiaj nie uwzględniać prognoz i ostrzeżeń makro-ekonomistów, zwłaszcza w kontekście głę­bokiego tąpnięcia gospodarki światowej.
Może w Polsce nie da się rządzić, gdy się nie ma w politycznym zapleczu związków zawodowych? Pana rząd je
st pierwszym, który ich nie ma. Nie zmienię tego stanu rzeczy, że rząd Plat­formy i PSL ma przeciwko sobie bardzo silny klub opozycyjny, jakim jest PiS, opozycyjny LiD, a także - to już mogę dziś powiedzieć z całą pewnością-prezydenta, który wyrasta na lidera opozycji, oraz dwie silne centrale związkowe, prawicową i lewicową. Ma na­tomiast wielkie zaufanie ludzi. Ten kapitał zaufania społecznego pozwala wypracować prawdziwą drogę środka, nie w sensie ide­ologicznym, ale politycznym, i pokazać, że nasze rządy są umiarkowane, nie szukające konfliktów, ale też nie ulegające różnym gru­pom nacisku. Związki zawodowe będą oczy­wiście grały swoje role. Na to będę odporny.
Patrząc choćby na to, co dzieje się w służbie zdrowia, mamy wrażenie, że przyszliście do rządzenia nieprzygoto­wani, bez przemyśleń. Dopiero w boju, w pospiesznym biegu, próbuje się wykuć jakiś tam kształt re
formy. Polityka dawno przestała być roman­tyczna. Siła sprawcza nie jest tylko efektem dobrej woli, ale konkretnych instrumentów. W ochronie zdrowia konkretne instrumenty to zmiany ustaw. Dla zmiany ustaw muszę uzyskać albo poparcie LiD, albo PiS, bo za­kładam weto prezydenckie. Sam prezydent przecież nie ukrywa, że będzie w perma­nentny sposób utrudniał życie rządowi. Nie mogę sobie pozwolić na takie marnowanie czasu jak przepychanie ustawy przez pół roku, by na końcu dostać weto, którego nie da się odrzucić. Wiele decyzji, leżących w mocy ministrów czy premiera, podej­mujemy natychmiast drogą rozporządzeń. Może tego nie widać, ale to dzieje się na dużą skalę. Równocześnie przygotowujemy takie ustawy, dla których uzyskam akceptację. W służbie zdrowia wiadomo, co zrobić. I po dwóch miesiącach skierowaliśmy konkretne projekty do laski marszałkowskiej.
Już prof. Religa proponował przekształcenie szpi
tali w spółki prawa handlowego. Niczego jednak nie wniósł do Sejmu. Gdy­by coś wniósł, byłoby przegłosowane, bo PiS miało większość i nie było obaw o prezydenc­kie weto. Prof. Religa był moim gościem jako szefa Platformy na początku poprzedniej kadencji Sejmu i informował mnie, że ma opracowany projekt tzw. sieci szpitali. I co? Czy coś zostało uchwalone, przegłosowa­ne? Czy w ciągu tych lat podjęto konkretne decyzje o likwidacji szpitala w jakiejś części powiatów? Radykalną reformą ochrony zdro­wia jest to, co wchodzi w życie, cała reszta to publicystyka, a tej mamy już tomy. Jestem gotów wziąć na siebie całe ryzyko i pytanie brzmi: czy zbuduję ten typ dialogu z prezy­dentem i opozycją, i środowiskami ochrony zdrowia, by podnieśli za tym ręce?
A może najprościej zwiększyć składkę, co daje więcej pieniędzy w systemie. To powszechny postulat i za tym wszyscy rękę podni
osą.
Tylko że dziś nikt nie jest w stanie odpowie­dzialnie powiedzieć, jak te pieniądze „cho­dzą” w systemie. Min
ister Religa podkpiwał, kiedy mówiłem, że nie wiem, ile w Polsce za­rabia lekarz. Rzecz w tym, że minister Religa też nie wie. Tak długo, jak nie znajdę innego wyjścia, nie poprę tego powszechnego po­stulatu, rzeczywiście bardzo dla mnie łatwe­go. Muszę jednak brać pod uwagę, komu tę składkę podnoszę: tym ludziom, którzy dziś narzekają, że mają tak mało pieniędzy w kie­szeni. Jestem zresztą przekonany, że obecnie podwyższenie składki doprowadziłoby do zwiększenia zarobków lekarzy i pielęgniarek, a nie do podniesienia jakości usług. Nie uważamy, że jakość rządzenia i przy­gotowanie do niego mierzy się liczbą gotowych projektów ustaw. Ale trudno zrozumieć, dlaczego np. projekt ustawy o abolicji podatkowej dla pracujących za granicą zgłasza LiD. To było pańskie zobowiązanie wyborcze.
Też tego nie rozumiem. Projekt przygo­towaliśmy jeszcze w poprzedniej kadencji, leżał w zamrażarce marszałka i klub po­winien go dawno wnieść do laski marszał­kowskiej. Mogę się jedynie pocieszać, że zo­stanie szybko uchwalony, skoro LiD składa projekt praktyc
znie tożsamy z naszym. Kiedy więc możemy doczekać się pierwszej oceny merytorycznego dorobku rządu, oceny kadr, zmian na stanowiskach, bo one wydają się nieuchronne?
W sierpniu. Kto zasłuży na niską ocenę, odejdzie. Dzisiaj żadnych nazwisk nie po­dam, chociaż wstępnej oceny na własny użytek już dokonałem.
To może więc oceni pan chociaż
styl, samodzielność ministrów? Mistrzem stylu, co nie oznacza braku uzna­nia dla kompetencji, jest niewątpliwie Bog­dan Zdrojewski, a oparcie w bardzo trudnych resortach daje mi Grzegorz Schetyna. Praw­dziwą próbę ognia przechodzi od pierwszych dni Ewa Kopacz. Ale prawdziwe egzaminy są przed nami. Dodam, że mam dziś pełne za­ufanie do każdego członka gabinetu. Gdy je stracę, przestanie być członkiem rządu.
Rząd jest zajęty bieżącymi konfliktami i wygląda, jak byście już zrezygnowali z zapowiadanego sprzątania po PiS. Gdzie jest na prz
ykład projekt ustawy o przywróceniu służby cywilnej? Gdzie jest fizycznie, nie wiem. Mogę za­deklarować, że w tej sprawie nasze działa­nie będzie szybkie i przywrócimy należną rangę służbie cywilnej.
Dlaczego nie kończy pan weryfi­kacji WSI, tylko utrzymuje termin 30 czerwca wyznaczony przez Jarosława Kaczyńskiego? To pow
oduje, że w naszych misjach służą żołnierze niezweryfikowani. Jestem w stałym kontakcie z szefami służb. Stan zniszczeń wynikający z choroby z lat 90., a zwłaszcza z powodu nieprzemy­ślanych działań moich bezpośrednich po­przedników, powoduje, że moim zadaniem jest taka przebudowa służb, która da mi w końcu informacje niezbędne do rządze­nia. Tego się nie da zrobić natychmiast.
To jest bardzo ogólne sformuł
owanie, pytanie było konkretne. Dopóki będę premierem, definitywnie nie będzie publicznego roztrząsania spraw służb specjalnych, a szczególnie wywiadu i kontrwywiadu. Gdy idzie o służby spe­cjalne, przynajmniej od półtora miesiąca radykalnie ograniczyliśmy ilość afer, prze­cieków, publicznych dyskusji.
Mamy jednak wielką awanturę o
szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. To jest atak opozycji na nowego szefa ABW, który ma trudne zadania do wykona­nia, a nie afera wewnątrz służb. Jeżeli zaś idzie o działalność Komisji Weryfikacyjnej WSI, mamy już bardzo obszerny materiał dotyczący sposobu jej działania i zgodności z prawem tych działań. Będziemy te sprawy - ale powtarzam, dyskretnie - rozstrzygać. Tam, gdzie doszło do naruszenia prawa, a kilka takich sytuacji zostało wstępnie wykrytych, skierowane zostały, właśnie w tych dniach, sprawy do prokuratury.
A co właściwie ma opraco
wać pani minister Julia Pitera? Mamy pewność, że ustawa o CBA wy­maga zmian, aby biuro to mogło działać energicznie, lecz bez naruszania praw obywatelskich.
Czyli Pitera ma opraco
wać ograniczenie uprawnień CBA? Najważniejsze jest zwiększenie kontroli zewnętrznej. Mam prawo sądzić, że atmos­fera przyzwolenia ze strony najwyższych władz państwowych, a w szczególności ze strony Jarosława Kaczyńskiego dla CBA, przybrała rozmiary groźnej karykatury. Obszerne ramy ustawowe i duża swoboda dla działań tak wrażliwych jak prowoka­cja spowodowały, że można było odnaleźć taki styl myślenia o CBA: Mariusz rób, co chcesz, a ja ci daję na wszystko gwarancje. To przyniosło zdarzenia budzące zasadni­cze wątpliwości. No, ale to będzie przed­miotem badań komisji śledczej.
Kiedy zatem doczekamy się sensow­nego modelu
usytuowania służb specjalnych? Dziś, jeśli czegoś naprawdę nam bra­kuje, to nie nowego modelu, ale po prostu informacji, czyli produktu, który powinny dostarczać służby. Otóż stwierdzam, że za­sób informacji dostarczanych przez służby, niezbędnych dla premiera i prezydenta, jest po prostu bardzo ubogi. Mógłbym na­tomiast już dziś napisać książkę, jakie klany walczą ze sobą wewnątrz poszczególnych służb. Odnoszę przygnębiające wrażenie, że bardzo wielu oficerów służb specjalnych to są prywatne armie byłego szefa, aktual­nego szefa czy przyszłego szefa i zajmują się głównie intrygami. Na razie płk Reszka przygotowuje raport na temat kontrwywia­du, a minister Ananicz opracuje koncepcję, co powinno się stać z Agencją Wywiadu i do­piero wówczas przyjdzie czas na decyzje.
Media publiczne. Powiedział pan kilka tygodni temu: panowie Urbański i Czabański powinni natychmiast odejść. I co? Po co mó
wić, gdy nic nie można zmienić? Wiem, że nie mogę usunąć Urbańskiego czy Czabańskiego. Uważam, że są oni poli­tycznymi namiestnikami w mediach publicz­nych, podobnie jak Mariusz Kamiński był politycznym wyborem PiS. Ale nie chcę ich zmieniać już i natychmiast na „swoich”. Staram się też trzymać za ręce moich kolegów, aby nie wpadli w tę pułapkę. Nie jest dobrą drogą myślenie tylko o tym, jak wprowadzić kolejną ustawę, która odbierze PiS media publiczne. Mnie interesuje zadanie ambit­niejsze, choć o wiele trudniejsze niż to, czy uda się Urbańskiego usunąć z telewizji.
Jest projekt ustawy w Sejmie, przeszedł pierwsze czytanie i intencja, mimo zapowiedzi konkursów, jest dość jednoznaczna - właśnie usunąć Urbań
skiego. Nie jestem bezkrytycznym entuzjastą tego projektu i byłoby bardzo źle, gdyby na tym miało się skończyć. Ja mówię: trzeba skoń­czyć z abonamentem, bo od dawna widać, że abonament i KRRiT nie są skutecznymi gwarantami apolityczności i wypełniania misji przez media publiczne. Wszyscy to wi­dzą, ale w tym samym czasie świat kultury i sztuki broni telewizji publicznej jak niepod­ległości. Ponieważ setki milionów idą do tego kolosa, produkt, jaki jest, wszyscy oglądamy, ale jednak wiele osób ma nadzieję, że jakoś się pożywi. Muszę stoczyć bardzo poważny pojedynek wewnątrz własnej formacji, aby przekonać ludzi Platformy, że trzeba też powstrzymać nas samych przed pokusą wyciągania rąk po media publiczne. Pokusa zaś nie zniknie bez bardzo odważnej zmiany roli tych mediów. Nie mogą one ścigać się na oglądalność. Gigantyczna hipokryzja w dys­kusji o mediach publicznych polega na tym, że wmawia się, iż spełnianie misji polega na puszczaniu „Tańca na lodzie” o godzinie 20, a reportażu historycznego o północy. Media publiczne muszą pełnić misję publiczną, działać na rzecz kultury i edukacji - i muszą być finansowane z budżetu państwa.
Jest pan chyba osamotniony w tak
im widzeniu mediów publicznych. Rzeczywiście czuję się osamotniony, ale nie dlatego, że ludzie w Platformie ze mną się spierają, ale dlatego, że w ogóle trzeba zmienić sposób myślenia w tej kwestii. Sam nie usiądę i nie napiszę projektu ustawy, tu trzeba szerszej refleksji. A to z kolei wymaga czasu i cierpliwości. Wiem jednak, że jeśli nie uderzymy w abonament, nic nie zmienimy.
Kolejne spóźnienie? A kiedy raty­fikujemy traktat lizboński? Mieliśmy być w czołówce, a będziemy w ogonie, w do­datku bez Karty Praw Podsta
wowych. Kończymy obecnie tłumaczenie i teraz wszystko będzie zależało od prezydenta, który zresztą zapowiedział mi, że nie bę­dzie się z podpisem spieszył. Nie widzę w tym problemu, prawdziwe problemy mogą się zacząć gdzie indziej. Odgłosy do­chodzące z Czech czy Wielkiej Brytanii są bardziej niepokojące.
A ma pan premier już numer telefonu
komórkowego do pana prezydenta? Nie mam problemów z połączeniem się z prezydentem. Rzadko mam potrzebę kon­taktowania się w trybie nagłym, ale kiedy pierwsza taka potrzeba się pojawiła, czyli po katastrofie samolotu wojskowego, rozmawia­łem z prezydentem przez telefon komórkowy. Oficer BOR połączył mnie w trzy minuty.
Nie będzie prezydent wzywał ministrów - powiedział najpierw wicepremier Schetyna, potem mniej więcej to samo powtórzył pan. Już z tego wynika,
że konflikt będzie permanentny. Kohabitacja jest dokładnie opisana w kon­stytucji. Jej autorom dedykuję moje rozgo­ryczenie z powodu takich właśnie zapisów. Powstały przy milczącym założeniu, że pre­zydentem i premierem będą osoby, które są w stanie się dogadać. Być może fakt, że prezydent Lech Kaczyński swoją niechęć do większości rządowej demonstruje w sposób niestandardowy, będzie pierwszym przy­czynkiem do debaty konstytucyjnej. Twier­dzę, że jeżeli przez trzy lata współpraca ze strony prezydenta miałaby wyglądać jak do tej pory, to nie da się dobrze rządzić. To nie kwestia braku empatii; uczuć oczekuję od żony, a nie od prezydenta. Jednak dzisiaj ośrodek prezydencki koncentruje się na za­stawianiu pułapek, prowokowaniu przykrych zdarzeń medialnych. Na razie sam wpada we własne sidła. To, co zdarzyło się po katastrofie samolotu, wstyd nawet komentować. Tylko zadufanie urzędników prezydenckich, którzy składają donosy sami na siebie, pozwoliło na pokazanie całego procesu tworzenia takiej pułapki. Gdyby prezydent nie miał prawa weta, jakoś byłbym w stanie zaakceptować ten dziwny model kohabitacji. Lecz działając tak jak obecnie, prezydent jest w stanie para­liżować nie pracę rządu, ale państwo.
Może trzeba rozmawiać o
pakcie stabi­lizacyjnym z LiD? Pakt stabilizacyjny? Co to takiego?
Kiedyś Kaczyński zawarł go z Lepperem i Giertychem. Porozumienie
parlamentarne. Nie pamięta pan? Tyle neologizmów politycznych powstało w epoce IV RR że już zapomniałem. Koalicja PO i PSL nie uzyska założonych efektów, jeżeli stanie się niewolnikiem albo PiS, albo LiD. Chodzi więc o poszukanie pól, na któ­rych można coś dobrego wspólnie zrobić dla Polski. Ale obawiam się, że opozycja uzna, że wszystko, co jest korzystne dla Polski, będzie sprzyjało obozowi rządowemu. Zobaczymy. Na razie pierwsze miesiące muszą być po­święcone na ustabilizowanie sytuacji, która została rozchwiana przez poprzedników w bardzo wielu sferach - w polityce zagra­nicznej czy choćby w służbach, o których rozmawialiśmy. Pierwsze sto dni to czas sprzątania po poprzednikach.
Tymczasem wszyscy czekają, że premier Tusk powie, co zrobił, i zapowie konkretnie, co zrobi w ciągu najbliż
szego roku. Mówię dość często. Każdego tygodnia formułujemy bardzo precyzyjnie kalendarz działań. Ale to jest mało atrakcyjne, bo to, co jest istotne z punktu widzenia państwa, jest mało efektowne. Na przykład, kilka dni temu podczas inauguracji Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu przedstawiłem prawie już go­towe projekty ustaw, których efekty, moim zdaniem, będą bardzo ważne dla zwykłych ludzi. To jest odejście od obowiązkowego meldunku, co może ma znaczenie symbo­liczne, ale dla mnie odejście od meldunku czy zezwolenia na budowę to są fetysze, które wydawały się nie do obalenia. Druga sprawa to standaryzacja usług publicznych na poziomie samorządu lokalnego. To jest gigantyczna praca, którą chcemy wykonać do końca tego roku, aby procedury admini­stracyjne były precyzyjnie opisane. Komu­nalizacja mienia państwowego - to kolejna sprawa. Mówię tylko o jednym dniu.
To wszystko pięknie, ale czy w Polsce nie trzeba zrobić czegoś dużego? Czy to ma być taki rząd małych kro
ków, ścibolenia? Jestem dumny, że zbudowałem partię i znalazłem ekipę, która zrozumiała, że prawdziwą wielkość osiąga się - jak mówi­cie - ściboleniem, a prawdziwe katastrofy bywają efektem wielkich projektów. Będę robił wszystko, aby ochronić Polskę przed wielkimi projektami, wielkimi wodzami i wielkimi awanturami. Uważam, że Pola­cy oczekują przede wszystkim poprawiania rzeczywistości, w której żyją.
Nie ma takiej sfery, która potrzebuje wielkiej refo
rmy? Wszędzie potrzebne są rzeczy wielkie, biorąc pod uwagę ogrom pracy, jaką trze­ba wykonać.
Czyli mamy to rozumieć tak: przyszedł czas drobnych kroków, których osta­tecznym efektem ma być rewolu
cyjna zmiana? Dokładnie tak. Chcę, abyśmy któregoś dnia obudzili się w kraju, który będzie rzeczywi­ście zmodernizowany. Nie dokona się tego przez głoszenie haseł czy liczne konferencje prasowe, ale dzięki nowoczesnym procedu­rom, standardom, racjonalnemu wydawaniu pieniędzy, rzeczywistemu liczeniu kosztów.
To jest
język księgowego, nie polityka. Zdaję sobie sprawę, że on nie pasuje do rozbuchanych dziś politycznych emocji, ale tylko on ma sens.
Rozmawiamy prawie w przeddzień pana wizyty w Moskwie. J
aki tutaj stawia pan sobie cel? Dzisiaj, kiedy kończą się cele wielkie, takie jak Unia Europejska czy NATO, nie mamy wy­pracowanych w polityce zagranicznej innych pułapów, niższych, lecz rozleglejszych. Po­twierdzenie takiej diagnozy znajduję w licz­nych spotkaniach z zagranicznymi gośćmi. Moi rozmówcy mają wyraźnie sprecyzowa­ne interesy. Tymczasem my, Polacy, mamy problem z precyzowaniem swoich interesów. Wspólnie z ministrem Sikorskim przebudo­wujemy cały sposób myślenia o polityce za­granicznej, zwłaszcza że nie mamy w kalen­darzu wielkich wydarzeń w rodzaju szczytu lizbońskiego. Będę rozmawiał w najbliższym czasie w Moskwie i Waszyngtonie, a za sobą mam udaną - wbrew wielu komentarzom -wizytę w Berlinie. Uważam, że na razie udało się odblokować pozytywną energię, zdolność dialogu polskiej strony z najważniejszymi politykami i stolicami na świecie.
Jak ten d
ialog mógłby wyglądać z Moskwą? Rosjanie wykazują nadzwyczajną, jak na ich obyczaje, pieczołowitość, aby wizyta ta była na najwyższym z możliwych poziomie, a mo­imi rozmówcami będą obecny prezydent, premier i najprawdopodobniej przyszły pre­zydent. Wizyta poprzedzona jest czymś wię­cej niż gestami, bo przecież nasze ustąpie­nie z blokowania rozmów Rosji z OECD i ich zniesienie embarga na dostawy mięsa, bez czekania na zdjęcie przez nas weta na roz­mowy z Unią Europejską, to znaki, że może być wyraźnie lepiej. Nie jestem naiwny. Nie zmieni się rosyjska perspektywa strategiczna, nie zmieni się też nasze widzenie świata. Od gwarancji bezpieczeństwa są Stany Zjedno­czone, NATO, Europa, naszą rodziną jest Unia Europejska, istnieją realne różnice interesów między Polską i Rosją czy szerzej - między UE a Rosją. Inaczej niż moi poprzednicy uważam jednak, że skoro wspomniane różnice istnie­ją, kiedy nadal dzieli nas historia, trzeba zro­bić trzy razy więcej, aby się poprawiło, a nie trzy razy mniej. Moi poprzednicy uznali, że skoro w relacjach polsko-rosyjskich jest źle, niech będzie źle, a nawet jeszcze gorzej.
Po powrocie będzie pan pyta
ny: co konkretnie pan załatwił? Jest agenda kilku spraw, w tym wiele szcze­gółowych, ale oczywiście jestem przygotowa­ny na różne uszczypliwości ze strony opozy­cji. Mam wręcz wrażenie, że waga tej wizyty bardziej doceniana jest za granicą niż w kraju. Niech jednak nikt nie oczekuje, że przywiozę decyzję o budowie gazociągu przez Polskę, chociaż macie państwo prawo oczekiwać ode mnie, żebym skutecznie odblokował możli­wość poważnej rozmowy o tym, co wspólnie możemy zrobić, żeby nie zaistniały najbar­dziej niekorzystne dla Polski projekty gazowe. Wykonaliśmy wielki wysiłek, aby rozpoznać, co naprawdę jest dla nas opłacalne, jakie wa­runki musiałby spełniać gazociąg lądowy, aby był bardziej korzystny niż bałtycki. Tu chodzi o interesy. Rosja ma wielkie interesy gazowe, chciałaby nas uzależnić w większym stopniu od rosyjskiego gazu, my szukamy częściowe­go uniezależnienia się.
Czy każde dwustronne zbliżenie z Rosją nie jest jednak trochę przeciwko wspólnej polityce Unii Europej
skiej? Zapytajcie o to polityków Unii. Wszyscy bez wyjątku są bardzo zainteresowani tą wizytą. Polska osłabia swoją pozycję tak długo, jak jest awangardą niechęci do Ro­sji. Kaczyńscy byli przekonani, że wystarczy mówić: Ukraina musi być w Europie, Rosja stanowi wyłącznie zagrożenie. Ale to już na nikim nie robi wrażenia. Myślę, że teraz deklaracje o tym, jak ważna jest dla Polski Ukraina, trzeba zastąpić propozycjami kon­kretnej współpracy i pomagać Ukrainie się europeizować. Sami Ukraińcy oczekują od nas konkretów, a nie tylko gestów. Najwyż­sza pora, żebyśmy traktowali Kijów jako ważnego, samodzielnego partnera, a nie wiązali go zawsze z wielkim sąsiadem i we­dług tej logiki ustalali kalendarz spotkań. Je­śli idzie o Rosję, wszędzie w Europie pytają mnie z nadzieją, choć mniejszą niż kiedyś: powiedzcie, co zrobić, bo lepiej się na tym znacie, lepiej rozumiecie, o co tam chodzi. Szansą na szczególną pozycję Polski w eu­ropejskiej polityce powinny być nasze kom­petencje, a nie tupanie nogami. W Europie w ostatnim czasie utarła się opinia, że Polacy lubią tupać nogami, a w końcu i tak ustę­pują. Pierwszym zadaniem jest precyzyjne zdefiniowanie naszych interesów i budowa właściwego instrumentarium. Polska jako najbardziej kompetentny kraj europejski w relacjach Unia-Wschód, niezależny, ale pozytywnie nastawiony - to nasz cel. Nie chcę głośniej tupać niż premier Kaczyński.

Dzwonił Ziobro i mówił: Zrób mi taką sprawę Miał siedmiu ochroniarzy, a w jego sekretariacie siedział funkcjonariusz dyżurny z bronią - mówi szef ABW o swoim poprzedniku Bogdanie Święczkowskim. Krzysztof Bondaryk prowadzi kontrolę w Agencji. - Świadkowie zeznają - opowiada - że do Święczkowskiego dzwonił minister Ziobro i mówił: Zrób mi taką sprawę. Czyli żeby ABW kogoś poobserwowała, sfotografowała. Świadkowie mówią, że jak minister prosił, by się kimś zająć, to Święczkowski się zajmował. ABW już złożyła w prokuraturze kilka zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstw przez wysokich funkcjonariuszy - przekroczenie uprawnień, poświadczenie nieprawdy, preparowanie dokumentów. Kontrola wykryła, że Święczkowski "brał różne materiały operacyjne z klauzulą ściśle tajne, czasami na dwa tygodnie, czasami na krócej. Czasem to było odnotowywane, czasem nie". Bondaryk wyjaśnia: - Szef ABW mógł brać te teczki, ale niezgodne z prawem byłoby ich pobieranie bez wpisu, wynoszenie, kopiowanie czy przekazywanie komuś.

- Święczkowski - opowiada Bondaryk - miał w oknach gabinetu system do przeciwdziałania podsłuchowi laserowemu, który zabezpiecza przed mikrofonami kierunkowymi, choć naprzeciwko jego okien mieli pokoje wiceministrowie MSWiA. Bał się, że oni będą go podsłuchiwać? Ja ten laserowy antypodsłuch wyrzuciłem. Kontrola bada też wydatki. Bondaryk: - Święczkowski kazał sobie kupić toyotę land cruiser za blisko 180 tys. zł. Sporo wydał na podróże zagraniczne, bo żądał biletów w klasie business. Na Bliski Wschód dla siedmiu osób za same bilety ABW zapłaciła 45 tys., ale dodatkowo tysiąc euro, bo Święczkowski podczas przesiadki w Wiedniu nie zgodził się na badania pirotechniczne i żeby je ominąć, trzeba go było umieścić w saloniku dla VIP-ów, co tyle kosztowało.

AFERA "MARSZAŁKOWA" - 7 - KALENDARIUM „Wiedziano co prawda, że kontrwywiad, czyli WSW, miał na swoim koncie wiele brudnych prowokacji, jednak to właśnie stosunek do wywiadu zadecydował o ulgowym potraktowaniu całości wojskowych specsłużb. I patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, chyba dobrze się stało... W każdym razie nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że niezweryfikowanie WSI to jeden z grzechów pierworodnych III RP. A to, że tyle się ostatnio mówi o wszelkich patologiach w WSI..., cóż, jestem przekonany, że są to działania z inspiracji służb cywilnych. To efekt walki między tymi dwiema instytucjami - może z zewnątrz wcale tak niewyglądającej, ale w gruncie rzeczy zdrowej rywalizacji.”Trzeba pamiętać tę wypowiedź Bronisława Komorowskiego z roku 2003, by zrozumieć stosunek polityka do sprawy likwidacji WSI i jego udział w aferze „Marszałkowej”. Komorowski należał zawsze do najgorliwszych obrońców wojskowych specłużb. Można się zastanawiać, co sprawiło, że WSI znalazło w Komorowskim politycznego „patrona”, lecz wszelkie dywagacje na ten temat byłyby jedynie hipotezami. Ograniczę się, zatem do faktów.Zmierzając do końca cyklu AFERA „MARSZAŁKOWA”, chciałbym przedstawić jej przebieg, na podstawie tytułów prasowych, ograniczając do minimum komentarz własny. Zestawienie to wskazuje, jak realizowano kombinację operacyjną i w jaki sposób przebiegała ścisła współpraca dziennikarzy „Dziennika” ze służbami (SKW, ABW) i politykami PO. Jak już napisałem wcześniej - cała kombinacja byłaby niemożliwa do zrealizowania bez udziału mediów. Wszystkie cytowane poniżej artykuły „Dziennika” są autorstwa Anny Marszałek, w kilku przypadkach rolę przejął Paweł Reszka. Jestem przekonany, że większość czytelników samodzielnie dokona oceny tego kalendarium.

14 października 2007r.”Wprost” podał informację, że „w 2000 r. Wojskowe Służby Informacyjne inwigilowały posłów z sejmowej komisji obrony.Z naszych informacji wynika, że o sprawie mógł wiedzieć Bronisław Komorowski, ówczesny minister obrony narodowej, a dziś jeden z liderów PO.”

18 października 2007r. „Gazeta Polska” zamieszcza artykuł Leszka Misiaka pt. „Komorowski i WSI”, nawiązujący do publikacji „Wprost”. W artykule czytamy m.in.o tajemniczym przyjacielu Bronisława Komorowskiego, który w marcu 2004r. informował Leszka Misiaka o wypadku samochodowym, jakiemu uległ syn Komorowskiego. Dziennikarz napisał: „W tamtym czasie nie wiedziałem kim jest ów informator, jego nazwisko nic mi nie mówiło. Przedstawiał się jako lobbysta, mówił, że często bywa w Sejmie, kiedyś nawet spotkałem go przed Sejmem. Prawie dwa lata później dowiedziałem się, że to pułkownik WSI,były szef Zarządu I Szefostwa WSW Aleksander L.
27 października.2007r. „Wprost” powiadomił że „Aneks do raportu komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych trafił już do prezydenta”, informując również, że „na najbliższy poniedziałek przed komisję został wezwany były minister obrony narodowej Br
onisław Komorowski, obecnie jeden z liderów PO, kandydat partii Donalda Tuska na marszałka Sejmu. Jego wezwanie ma związek z nielegalnymi podsłuchami stosowanymi przez funkcjonariuszy WSI w latach 2000-2001. Komisja w poniedziałek chce też wysłuchać byłego szefa WSI gen. Tadeusza Rusaka.” Prawdopodobnie, w tym czasie Bronisław Komorowski spotkał się z Aleksandrem Lichockim. Jeśli wierzyć słowom Komorowskiego, trzeba przyjąć, że do spotkania doszło po dniu 5 listopada, 2007r., czyli po dacie wyboru Komorowego na marszałka sejmu VI kadencji. Sam, marszałek pytany o powód wizyty pułkownika WSW, twierdził: „Ja myślę, że prozaiczna sprawa - po pierwsze sądził, że ja jestem zainteresowany, bo jak pan Antoni Macierewicz publicznie mówił... moje nazwisko jest wymieniane w jego Aneksie tajnym, a po drugie nastąpiła zmiana władzy, ja już byłem marszałkiem Sejmu, więc mógł sądzić, że się „przeflancuję”, mówiąc takim językiem polityczno-ogrodniczym, na nową grządkę, na nowy układ sił politycznych”.

28 października 2007r. - Komorowski: „Pan Macierewicz powinien zniknąć”.

- Pan Macierewicz powinien zniknąć ze swojej instytucji - tak Bronisław Komorowski (PO) skomentował wypowiedź Antoniego Macierewicza, który stwierdził, że "nie widzi powodu, by nie łączyć funkcji posła i szefa kontrwywiadu". - Kwestia odwołania ministra Macierewicza wydaje się być kwestią oczywistą - dodał Komorowski w Radiu Zet.

6 listopada 2007 r. - „Dziennik” - „Dokument trafił już na biurko. Prezydent ma aneks do raportu o WSI”. - „ Antoni Macierewicz w poniedziałek przekazał prezydentowi aneks do raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. (…) Dokument jest obszerny. Według informatora DZIENNIKA, który widział dokument, liczy on co najmniej kilkaset stron. Politycy Platformy, z którymi rozmawialiśmy, spodziewają się, że aneks będzie wymierzony w ich partię i zostanie opublikowany przed powołaniem rządu Donalda Tuska. "Spodziewamy się, że w raporcie padną nazwiska Bronisława Komorowskiego, Grzegorza Schetyny i Radka Sikorskiego. Czy będą bomby? Gdyby mieli bomby, to zrzuciliby je na nas w kampanii wyborczej" - opowiada rozmówca DZIENNIKA z Platformy.”

7 listopada 2007r. - wywiad premiera Kaczyńskiego dla "Faktu" (rozmawia Łukasz Warzecha) Kaczyński: „Nie przewyższymy PO w knajackich atakach”J.K. „ (…), dlaczego pan Komorowski tak strasznie obawiał się pytań przed swoim wyborem na marszałka Sejmu. To dziwna sytuacja, takie pytania zawsze zadawano.
Ł.W. Czemu miał się ich bać?
J.K. Bał się pytań dla siebie bardzo kłopotliwych, takich, które być może mogłyby nawet postawić jego wybór pod znakiem zapytania.
Ł.W.
Proszę teraz zadać te pytania. J.K.Nie będę ich teraz zadawał, ale zapewniam pana, że one zadane zostaną. Dotyczą bardzo konkretnych spraw.
Ł.W.Jakiego typu?
J.K. Chodzi o sprawy, które w większości wypadków były opisywane w prasie. Dotyczyły decyzji, podejmowanych przez Bronisława Komorowskiego w okresie, gdy był ministrem obrony, przysparzających pewnym bardzo ważnym ludziom czy ich rodzinom różnych wartości. Te decyzje w świetle prawa, a z całą pewnością w świetle dobrych obyczajów, były nieuzasadnione. Były też inne kwestie, o których nie mogę tutaj mówić. I dziwi mnie, że media się tym kompletnie nie zajęły. Nie zaczęły drążyć, pytać. „
7 listopada 2007 - „Dziennik” Kolejny aneks już w grudniu? „Macierewicz pisze jeszcze jeden raport o WSI” - „To będzie prawdziwa bomba - zapowiada "Nasz Dziennik". Antoni Macierewicz przygotowuje kolejny aneks do raportu o WSI. Tym razem będzie o inwigil
owaniu dziennikarzy oraz o wielkiej operacji WSI przeciw Kościołowi w Polsce. Będą też następne aneksy - mówił w RMF minister Szczygło. Były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego, a od kilku dni wiceminister obrony w odchodzącym rządzie, zdradził gazecie, że agenci WSI próbowali przeniknąć do większości redakcji codziennych gazet. Antoni Macierewicz zapewnia, że udało się ustalić większość osób za to odpowiedzialnych. Ich nazwiska znajdą się w aneksie. "Będą kierowane zawiadomienia do prokuratury w ich sprawach" - podkreśla.

18 listopada 2007 - „Dziennik” - Premier zmienia pół komisji „Platforma dobierze się do archiwum WSI” - „Pół komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych idzie do wymiany - ogłosił Paweł Graś, minister kancelarii szefa rządu. "Donald Tusk powoła 12 nowych członków" - mówi. Czy to czystka? "Premier dobiera ludzi, którym ufa" - odpowiada Graś. 12 członków komisji weryfikacyjnej powołuje prezydent, 12 - premier. Donald Tusk wymieni tych, których mianował jego poprzednik, Jarosław Kaczyński."W tym tygodniu zbadamy, na jakim etapie są prace komisji i jak długo potrzebuje czasu do ich zakończenia. Niewątpliwe jest, że 12 członków zostanie zmienionych" - tłumaczy Paweł Graś, minister z kancelarii premiera.

18 listopada 2007r. - „Dziennik” zamieszcza wypowiedź nowego szef MSWiA -„Schetyna nie wierzy w tłumaczenia”: Zbadam kłamstwa o materiałach WSI „Nowy minister spraw wewnętrznych Grzegorz Schetyna nie wierzy, że dokumenty komisji weryfikacyjnej WSI zostały przeniesione z powodów organizacyjnych. "Te informacje są absurdalne i nieprawdziwe" - twierdzi Schetyna. "Będziemy tę sprawę wyjaśniać już od jutra"

19 listopada 2007 - „Dziennik” Anna Marszałek: „Nocne gry i zabawy polityków Pis” - „Takiego numeru jeszcze żadna odchodząca władza swoim następcom nie wycięła. Decyzja o skopiowaniu i wywiezieniu archiwów komisji weryfikującej żołnierzy zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych oznacza, że przez następne lata czeka nas nieustanny wysyp "hakowych" informacji”.

19 listopada 2007 „Dziennik” przynosi „sensacyjną” informację, opatrzoną nagłówkiem -Każdy może kupić tajne dokumenty, pt. „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”.

7 grudnia 2007r. - prokuratura wszczyna śledztwo w sprawie „powoływania się na wpływy w komisji weryfikacyjnej WSI oraz podjęcie się pośrednictwa w pozytywnej weryfikacji jednego z oficerów w zamian za uzyskanie korzyści majątkowej.” z zawiadomienia Leszka Tobiasza.

14 grudnia 2007 - „Dziennik” - „PiS ukrył przed Tuskiem aneks Macierewicza - Premier nie mógł się z nim zapoznać”. - „Donald Tusk nie mógł przeczytać aneksu do raportu o WSI napisanego przez Antoniego Macierewicza. PiS sprzątnął ten dokument sprzed nosa politykom PO. Dwa egzemplarze wywieziono z kancelarii premiera dzień przed zaprzysiężeniem Tuska na premiera - "Nie mam wiedzy, jaki jest los tego dokumentu" - powiedział nam jego autor Antoni Macierewicz. Były weryfikator 5 listopada przesłał cztery egzemplarze aneksu do najważniejszych urzędników w państwie.(..) "Jarosław Kaczyński zapoznawał się z dokumentem od 6 do 15 listopada. Raport został zwrócony 15 listopada do Jana Olszewskiego, przewodniczącego komisji weryfikacyjnej. Donald Tusk został zaprzysiężony dzień później i nie miał możliwości zapoznania się z raportem" - odpowiedziało nam wczoraj Centrum Informacyjne Rządu.

21 stycznia 2008 - „Dziennik” - TVP szuka haków na marszałka Sejmu? - „Telewizja publiczna próbuje powiązać marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego (PO) z Ryszardem Krauzem i WSI. Realizację tego zadania powierzono "Misji specjalnej" pod redakcją Anity Gargas - dowiedziała się "Gazeta Wyborcza". Według "Gazety Wyborczej", "Misja" w jednym z najbliższych wydań planuje materiał, który pokaże związki Komorowskiego z tym "oligarchą" (jak go PiS ochrzcił przed wyborami). Autorem „Misji” jest Filip Rdesiński - dziennikarz, który w maju br. został brutalnie potraktowany przez ABW, podczas czynności przeszukania u Leszka Pietrzaka.

24 stycznia 2008 - „Dziennik” - „Nie ma części tajnego aneksu - Znikające komputery Macierewicza” - „ Szef kontrwywiadu wojskowego nie może doliczyć się kilkudziesięciu komputerów, które zniknęły po odejściu ekipy Antoniego Macierewicza. Informatorzy DZIENNIKA twierdzą też, że z siedziby komisji weryfikacyjnej zginęła część tajnego aneksu do raportu o WSI. W dokumentach panuje ogromny bałagan. Wiele z nich jest przechowywanych niezgodnie z procedurami. Do tego z ustaleń DZIENNIKA wynika, że ich część została zgubiona. Źródła DZIENNIKA twierdzą, że chodzi o fragment aneksu do raportu z weryfikacji WSI. (…) "Aneks podzielony jest na 12 części. Okazało się, że jedna z nich zniknęła. Nie można znaleźć numerowanego oryginału, w komisji zostały tylko kopie. To kryzys" - twierdzi informator z kręgu weryfikatorów Macierewicza.”

4 lutego 2008r - w „Rzeczpospolitej” ukazuje się artykuł zatytułowany „Agenci pytali o marszałka”. Autor - Michał Stankiewicz informował, że „ podczas pobytu w areszcie Bucholski miał mieć wizytę dwóch agentów CBA, którzy wypytywali go o nazwiska „polityków, z którymi współpracował”. Obiecywano mu, że jeśli je wymieni „wtedy zostanę wypuszczony z aresztu, a tak posiedzę sobie parę lat i zmądrzeję - opowiadał Bucholski. Jego zdaniem agentom chodziło o obecnego marszałka Sejmu.

7 lutego 2008 - „Dziennik” - „Poseł odpowiada na atak marszałka - Macierewicz: Komorowski bronił ludzi WSI” - "Pan marszałek Komorowski przez lata chronił ludzi z WSI i zgodnie z ustawą powinien za to ponieść odpowiedzialność" - twierdzi w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Antoni Maciereiwcz. To jego riposta na słowa Komorowskiego, który stwierdził, że tak, jak w końcówce rządów PiS zachowywało się kierownictwo służby kontrwywiadu, nie postępowali nawet bolszewicy.

19 lutego 2008 - „ Dziennik” - Paweł Reszka - „ Macierewicz i jego Bondowie” - „Raport o stanie SKW dowodzi, że wojskowy kontrwywiad został sparaliżowany. Jeśli oskarżenie się potwierdzi, Antoni Macierewicz nie może uciec od odpowiedzialności. Macierewicz marzył o jednym - chciał zniszczyć WSI. Udało mu się znakomicie. Nie będzie już nigdy Wojskowych Służb Informacyjnych. Weryfikacja podzieliła oficerów.

19 lutego 2008 - „Dziennik” - „Kolejne szczegóły tajnego raportu” - Egzamin na szpiega zdawali faksem - „ Ujawniony przez DZIENNIK raport o rozbiciu kontrwywiadu wojskowego wywołał polityczne trzęsienie ziemi. PO i PiS znów są na wojennej ścieżce. Premier mówi wprost: Macierewicz dokonał w służbach spustoszenia. DZIENNIK dotarł do kolejnych szczegółów tajnego raportu. Raport pułkownika Grzegorza Reszki jest miażdżący dla Macierewicza. Pisze w nim o bałaganie w kadrach Służby Kontrwywiadu Wojskowego i ujawnia, że wymogi dla nowych funkcjonariuszy były więcej niż symboliczne. Oficerem można było zostać po zaledwie 17 dniach kursu. "To rekord świata" - komentował marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. "Ludzi dobierano z przypadku, na zasadzie . To gorzej niż za wczesnej komuny, gdzie mówiono: " - mówił wczoraj w TVN 24. „

21 lutego 2008 - „Dziennik” - Platforma chce jego głowy - „W archiwum Służby Kotrwywiadu Wojskowego brakuje tajnych dokumentów, z których część osobiście wypożyczył Antoni Macierewicz, kiedy jeszcze kierował tą służbą - ustalił DZIENNIK.

22 lutego 2008 - „Dziennik” - „Były szef kontrwywiadu pod lupą - Śledczy sprawdzą Macierewicza” - „ Prokuratura sprawdzi, czy Antoni Macierewicz nie złamał prawa, kierując kontrwywiadem wojskowym i likwidując WSI - zapowiada minister sprawiedliwości. To efekt ujawnionych przez DZIENNIK szczegółów z tajnego raportu o nieprawidłowościach w kontrwywiadzie w czasach rządów PiS. Raport pułkownika Grzegorza Reszki, który kierował Służbą Kontrwywiadu Wojskowego przez ostatnie trzy miesiące, był dla Macierewicza miażdżący.”

4 kwietnia 2008 - „Dziennik” - „Antoni Macierewicz oskarża: "Resort obrony ujawnia mediom tajemnice państwowe" - „ Mamy dowody, że istnieje współpraca między mediami a Ministerstwem Obrony w sprawie ujawniania tajemnic komisji weryfikacyjnej WSI - ogłosił Antoni Macierewicz, były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego i były likwidator Wojskowych Służb Informacyjnych. Jego zdaniem, to powrót do czasów inwigilacji prawicy. Antoni Macierewicz uważa, że członkowie komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych są inwigilowani. Celem tej inwigilacji ma być walka z przeciwnikami politycznymi. (…) "Wszystko wskazuje na to, że została zidentyfikowana grupa byłych oficerów wojskowych służb wewnętrznych oraz drugiego zarządu Sztabu Generalnego, którzy podobnie jak robili to na początku lat 90-tych, tak teraz działają na rzecz rozpracowania i infiltracji, przeciwdziałania komisji weryfikacyjnej (WSI) i współdziałają w tej sprawie z niektórymi mass-mediami" - podkreślił Macierewicz. „

9 kwietnia 2008 - „Dziennik” - „Wnioski tajnego aneksu Macierewicza - Prezydent i trzech ministrów przed trybunał - „ Antoni Macierewicz odkrył układ rządzący Polską. Ciągle tajny aneks do raportu z likwidacji WSI, do którego dotarł DZIENNIK, kończy konkluzja, że przed Trybunałem Stanu należy postawić czterech polityków - prezydenta Lecha Wałęsę i trzech ministrów obrony narodowej: Janusza Onyszkiewicza, Bronisława Komorowskiego i Jerzego Szmajdzińskiego” . Pod artykułem zamieszczony jest wywiad Anny Marszałek z Komorowskim:

„A.M. „A pana za to, że tolerował pan patologię i przestępstwa w WSI... B.K. To śmieszne. Kto jak kto, ale ja uważałem, że w wojsku i MSW potrzebne jest przyspieszenie zmian. Jestem jedynym człowiekiem, który może się pochwalić, że nadepnął tym służbom na odcisk. To ja doprowadziłem do skutecznego oskarżenia szefa tych służb. Tylko dzięki temu, że się awanturowałem, że chodziłem do premiera Mazowieckiego, przed sądem stanął za palenie akt WSW generał Edmund Buła. To wtedy przyszedł do mnie pewien generał WSI i mówił mi: "Po co to panu? Lepiej się od służb trzymać z daleka, to i one nie będą się panem interesować".

9 kwietnia 2008 , „Dziennik” - Paweł Reszka - „ Aneks o WSI to wielki ból głowy prezydenta” - » „Prezydent powinien powiedzieć jasno, kiedy ujawni aneks do raportu o WSI, albo wreszcie przyznać, że go nie ujawni nigdy, bo nie ufa Antoniemu Macierewiczowi. Wszystko jest lepsze od chowania głowy w piasek. Przecież aneks - według słów samego Antoniego Macierewicza - miał demaskować, przede wszystkim afery gospodarcze. Jeśli tak, to wszyscy chętnie przeczytamy o patologiach, jakie drążyły III RP! Z przyjemnością dowiemy się, że odpowiedzialnymi za skandale są: Lech Wałęsa i trzej ministrowie obrony: Janusz Onyszkiewicz, Jerzy Szmajdziński i Bronisław Komorowski. Proszę bardzo, niech staną przed Trybunałem Stanu. Niech zostaną potępieni, jeśli Macierewicz znalazł wystarczające do tego przesłanki. Prezydent nie może przedłużać swojego milczenia. Nie może przeciągać decyzji o odtajnieniu aneksu w nieskończoność. Pięć miesięcy to wystarczająco długo. Mamy prawo dowiedzieć się, czy Antoni Macierewicz znalazł układ, czy też spaprał robotę. Najwyższy czas. „ Proszę teraz zwrócić uwagę, jak doskonale te dwa powyższe teksty korespondują z wypowiedziami członków rządu z tego samego czasu :

9 kwietnia 2008 - „Dziennik” - Szef MON Bogdan Klich nie ma wątpliwości: "Tajny aneks Macierewicza wywoła skandal" : „Lech Wałęsa i trzej byli ministrowie obrony powinni stanąć przed Trybunałem Stanu - takim wnioskiem kończy się, według DZIENNIKA, aneks do do raportu z likwidacji WSI. "To wywoła polityczny skandal" - komentuje w Radiu ZET szef MON Bogdan Klich. Ale sam autor raprotu twierdzi, że to wszystko wymysły. "To są popłuczyny i nieprawda" - mówi Antoni Macierewicz. Według Macierewicza, informacje, jakie zdobył DZIENNIK, nie wnoszą nic nowego do sprawy. Ale innego zdania jest minister obrony Bogdan Klich. "Ten dokument wywołałby skandale polityczne, ale także byłby powodem osłabienia służb specjalnych" - komentuje polityk w Radiu ZET. "Aneks do raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych nie powinien ujrzeć światła dziennego" - nie ma wątpliwości szef MON Według raportu, do którego dotarł DZIENNIK, za patologie w Wojskowych Służbach Informacyjnych odpowiada szereg generałów i szefów WSI. Antoni Macierewicz zaleca też, by przed Trybunałem Stanu postawić byłego prezydenta Lecha Wałęsę oraz trzech byłych ministrów obrony - Janusza Onyszkiewicza, Bronisława Komorowskiego oraz Jerzego Szmajdzińskiego. Myślę, że prezydent jest w ogromnym kłopocie" - komentuje marszałek Sejmu Bronisław Komorowski.”

10 kwietnia 2008 - „Dziennik” - Tusk o prezydencie: "Kaczyńscy odpowiadają za aneks o WSI" - „ Premier Donald Tusk obciążył braci Kaczyńskich odpowiedzialnością za szkody, które jego zdaniem wyrządził w służbach specjalnych Antoni Macierewicz. To komentarz do wczorajszej publikacji DZIENNIKA, który ujawnił, że aneks do raportu o WSI zawiera listę polityków z Lechem Wałęsą na czele, którzy powinni stanąć przed Trybunałem Stanu.

28 kwietnia 2008 - „Dziennik” - „Wtyki w komisji weryfikującej agentów? Tak handlowano aneksem Macierewicza”: „ Do DZIENNIKA zgłosił się emerytowany pułkownik tajnych służb wojskowych. Zaproponował, że sprzeda tajny aneks do raportu Macierewicza. Handlarzem był Aleksander Lichocki, szef wojskowego kontrwywiadu w ostatnich latach PRL. Powoływał się na znajomości w otoczeniu Antoniego Macierewicza.(…) Opowieści Lichockiego wyglądały dosyć fantastycznie. Okazało się jednak, że pułkownik był w służbach wpływową postacią. Przeszkolony w Moskwie, kierował Zarządem I WSW, czyli kontrwywiadem. Oznacza to, że miał wiedzę o wszystkich ludziach, w tym politykach inwigilowanych przez te służby. Oficjalnie skończył karierę wojskową w 1991 r. Ale już w wolnej Polsce brał udział w interesach prowadzonych przez ludzi tajnych służb PRL. „

Tu, warto zwrócić uwagę, jak opinia A.Marszałek o Lichockim, różni się znacząco od późniejszej, wygłoszonej na blogu S.Latkowskiego 30 maja 2008r.- „ Ten niby spec, to „dziadek-emeryt”, któremu się wydawało, że coś rozgrywa, a którym prawdopodobnie ktoś zagrał. To taki człowiek, który od kilkunastu lat był poza służbami, ale nie mógł się z nich wyleczyć. Chciał być stale na topie, więc ciągle gromadził jakieś informacje i ze służb (od dawnych kolegów z WSW, ale też SBeków), oraz od ludzi Kościoła, polityków i... dziennikarzy i „jako dobrze poinformowany” puszczał dalej. Jego informacje były mniej więcej w połowie prawdziwe. Reszta to były konfabulacje — np. wnioski na podstawie tego, co gdzieś usłyszał, albo plotki, których nie był w stanie zweryfikować. On się nie spodziewał, że to wszystko tak się rozwinie (opisanie go w gazecie, przeszukanie i zatrzymanie), dlatego żadnej riposty przygotować nie zdążył.)

28 kwietnia 2008 - Komentarz DZIENNIKA - Anna Marszałek - „Kto gra aneksem Macierewicza?” - „ Po Warszawie od wielu miesięcy biega przeszkolony w Moskwie oficer służb wojskowych, który oferuje sprzedaż aneksu o weryfikacji WSI. DZIENNIKOWI udało się opisać działalność Aleksandra Lichockiego. Pułkownik jest w centrum niebezpiecznej rozgrywki, która toczy się wokół tajnego dokumentu (…)Problem nie jest fikcyjny, bo komisja już wcześniej nie była szczelna. Fragmenty z pierwszego raportu jeszcze przed publikacją przeciekły do programu „30 minut” w telewizji publicznej. Dziś wyciekają informacje o tym, co jest w tajnym aneksie. Kłopot jest także z innego powodu. Grać można tylko tym, co jest tajne. Prezydent ma aneks od listopada. Dziś mówi wprost, że nie ma ochoty go odtajniać. Można powiedzieć, że Lech Kaczyński jest sam sobie winny. To on napisał ustawę i na własne życzenie pozbawił się wpływu na treść raportu oraz aneksu. Dziś trzyma go w pancernej szafie i pozwala, by nieczysta gra wokół tajnego kwitu toczyła się w najlepsze.
(…) Ale jeśli jest towar i kupcy, znajdą się też pośrednicy tacy, jak opisany przez nas. Ilu jest jeszcze takich L
ichockich? „

13 maja 2008 - „Dziennik” - „Po wycieku tajnego aneksu do raportu WSI. Agenci przeszukują domy ludzi Macierewicza” - „Sprawę wyciekającego tajnego aneksu do raportu z likwidacji WSI, zakończoną dzisiejszymi rewizjami u ludzi Antoniego Macierewicza, omawiano na naradzie śledczych u Prokuratora Krajowego już w ubiegłym tygodniu - ustaliło Radio ZET.

14 maja 2008 - „Dziennik” - „Prokuratura: Znaleziono tajne dokumenty” : "U trzech spośród czterech osób, których mieszkania przeszukali wczoraj agenci ABW, zabezpieczono tajne dokumenty" - ujawniła rzeczniczka Prokuratury Generalnej. Śledczy chcą, by sąd aresztował dwie z nich. Zamieszanie wprowadził potem prokurator Robert Majewski, który naciskany przez dziennikarzy, ujawnił, że przeszukano nie cztery, ale aż 11 miejsc i u więcej niż czterech osób. (…) Wczoraj ABW przeszukała kilkanaście lokali w związku z domniemanymi nieprawidłowościami przy działaniach komisji weryfikacyjnej WSI.

16 maja 2008r. - w wywiadzie dla Radia Zet Bronisław Komorowski tak skomentował pytanie dziennikarza o dowody przeciwko Sumlińskiemu : „No więc szukamy dowodów, prawda, ABW szuka dowodów. Tylko dowodem może być albo przyznanie się kogoś do winy, albo inna forma potwierdzenia kontaktu, na przykład między tymi panem L., Aleksandrem L., czy panem S., a kimś z Komisji Weryfikacyjnej. To ma ABW sprawdzić.”Na zakończenie tego zestawienia, fragment radiowego wywiadu z Komorowskim, z dn.01 sierpnia br., zawierający słowa, które mogą pomóc w zrozumieniu milczenia dziennikarzy w sprawie afery „Marszałkowej”: „ J.K.: A pańska ocena sprawy Wojciecha Sumlińskiego, panie marszałku? Czy on został wrobiony, czy to może być zemsta służb specjalnych? B.K.: Wie pan, zostawmy to prokuraturze i sądowi. Wie pan, niech pan pamięta, ja bym sugerował dużą wstrzemięźliwość w okazywaniu solidarności zawodowej dziennikarskiej, no bo sprawa nie dotyczy docierania czy łamania tajemnicy państwowej przez dziennikarza śledczego, co bym rozumiał, nie akceptował, ale rozumiał, ale dotyczy podejrzenia o korupcję, po prostu o korupcję, o pomoc w korupcji. I to w takim obszarze bardzo delikatnym, wrażliwym z punktu widzenia interesów państwa, jak służby specjalne. Więc sugerowałbym ogromną wstrzemięźliwość tutaj, zostawmy to, niech prokuratura to zbada w całym trudnym kontekście...” Jak się kończy afera „Marszałkowa”? Dla mnie jeszcze się nie kończy. Zbyt wiele rzeczy nie zostało wyjaśnionych i zbyt chętnie zapomniano by o sprawie. To kalendarium stałoby się  jednak niepełne, gdyby zabrakło następującej informacji:

18 sierpnia 2008r. - „Wprost” - „Prezydent Lech Kaczyński zapowiedział, że nie opublikuje aneksu do raportu z weryfikacji WSI w wersji, w jakiej go otrzymał.”

Laptop nie wypalił Choć Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego już przed kilkoma dniami zakończyła ostatecznie kontrolę laptopów używanych w poprzedniej kadencji przez ministra Zbigniewa Ziobrę i jego współpracowników, z nieznanych powodów wyniki analizy nie zostały jeszcze przekazane do Ministerstwa Sprawiedliwości. Według nieoficjalnych informacji z kręgów zbliżonych do służb specjalnych, do jakich dotarł "Nasz Dziennik", ekspertyza wykonana przez biegłych ABW nie potwierdziła, by na dysku twardym "laptopa Ziobry" znajdowały się dokumenty objęte klauzulą "ściśle tajne". Śledczym nie udało się również potwierdzić, by do uszkodzenia laptopa doszło celowo. Pytani o sprawę przedstawiciele ABW nabierają wody w usta i zasłaniają się tajemnicą postępowania, choć wcześniej - dopóki informacje mogły służyć dyskredytowaniu polityków PiS - nieszczególnie dbano o tajność sprawy. - Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego dokonała sprawdzenia sprzętu użytkowanego przez byłego ministra sprawiedliwości pana Zbigniewa Ziobrę, w zakresie uprawnień i kompetencji ABW, a także zgodnie z wnioskiem przedstawionym przez Ministerstwo Sprawiedliwości - poinformowała nas major Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska, rzecznik prasowy ABW. Laptop używany przez Zbigniewa Ziobrę w okresie, gdy pełnił on funkcję ministra sprawiedliwości, przekazany został do analizy ABW 19 lutego br. Kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości zdecydowało się na taki krok, mimo że nie miało ku temu podstaw prawnych - taką decyzję bowiem mógł podjąć tylko prokurator prowadzący postępowanie wszczęte w wyniku ewentualnego zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. Doniesienia przeciwko byłemu szefowi Ministerstwa Sprawiedliwości nikt jednak nie złożył, nie było również prokuratorskiej decyzji o skierowaniu laptopa do analizy. Była za to - jak wszystko na to wskazuje - "uprzejmość" pomiędzy powołanym przez PO ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ćwiąkalskim a związanym z tą partią szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofem Bondarykiem. - Oczywiste jest dla mnie, że cała rozdmuchana przez media sprawa "laptopa Ziobry" to był tylko pretekst do walki z opozycją. Na polityczne zlecenie buszowano po dysku twardym używanego przeze mnie komputera, przeszukiwano notatki i organizowano kontrolowane przecieki - nie kryje zdenerwowania poseł Zbigniew Ziobro (PiS). - Ciekawe, jaki byłby rwetes, gdyby PiS poddał takiej kontroli laptopa używanego przez pana Tuska, jako wicemarszałka, i ujawniał jego zawartość - dodaje polityk.

Przecieki nie obchodzą ABW? Kosztowna analiza, prowadzona za pieniądze podatnika, obfitowała w "przecieki" pojawiające się zawsze w krytycznych dla koalicji PO - PSL momentach: czy to przy sprawie ewentualnych zawodowych związków Ćwiąkalskiego z oligarchami, czy lekarskich protestów. I choć ABW jako służba specjalna powinna z urzędu szukać funkcjonariusza odpowiedzialnego za "przecieki ze śledztwa", choćby tak kuriozalne jak niedawne informacje, iż rzekomo w laptopie Ziobry znaleziono scenariusze programów telewizyjnych - nie wszczęto skutecznych działań zmierzających do wykrycia źródła przecieku. Być może dlatego, że - jak twierdzą nasi informatorzy - owe "przecieki" miały swój początek nie tyle wśród samych funkcjonariuszy ABW, ile w politycznym kierownictwie tej specsłużby. Przedstawiciele ABW pytani o wewnętrzną kontrolę w tej sprawie nabierają wody w usta. - Nie odpowiem na to pytanie. To wewnętrzna sprawa ABW, nie informujemy o takich działaniach - mówi mjr Koniecpolska-Wróblewska. Ale jak nieoficjalnie udało nam się dowiedzieć z kręgów zbliżonych do tej specsłużby, nie podjęto żadnych czynności, które w sposób efektywny prowadziłyby do ustalenia źródła przecieku. - ABW analizujące laptop, z którego korzystałem, i to, czy nie było w nim poufnych dokumentów, miało ponoć m.in. sprawdzić, czy w ten sposób nie dochodziło do przecieków ze śledztw. Ale w samym postępowaniu ABW organizowane są przecieki. I nie robi się nic, by temu przeciwdziałać. To dowód skrajnego upolitycznienia tej służby - komentuje Zbigniew Ziobro.
Wyniki przekażą, ale... później Ale nieprawidłowości w samej procedurze przekazania i wszczęcia laptopowej kontroli przez ABW oraz marazm tej służby w sprawie przecieków z postępowania to nie jedyne wątpliwości, jakie wiążą się z całą sprawą. Z nieznanych bowiem powodów, choć Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego już przed kilkoma dniami zakończyła analizę sprzętu elektronicznego, do tej pory nie przekazała do Ministerstwa Sprawiedliwości jej ostatecznych wyników. Choć od kilku miesięcy opinia publiczna epatowana jest kolejnymi "rewelacjami" dotyczącymi ministerialnych laptopów, oficjalne wyniki zakończonej kontroli pozostają dla niej tajne. Co ciekawe - o tym, że ABW już zakończyła kontrolę, nie mają pojęcia nawet przedstawiciele Ministerstwa Sprawiedliwości. - Nic mi o tym nie wiadomo. Do nas wyniki jeszcze nie trafiły - powiedział nam w poniedziałek sędzia Sławomir Różycki z resortu sprawiedliwości.
- Szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego planuje w najbliższym czasie przekazać wyniki tego sprawdzenia prawnemu właścici
elowi wspomnianego sprzętu, tj. Ministerstwu Sprawiedliwości - zapewnia mjr Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska z ABW. Czyli kiedy? - Prawdopodobnie w ciągu kilku dni - precyzuje w rozmowie telefonicznej rzecznik ABW. Jak się dowiedzieliśmy, zwłoka ta ma być spowodowana koniecznością sformułowania "ostatecznych wniosków". Jakich i w jakim trybie się to odbywa? To - jak nam powiedziano - kolejna tajemnica Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Bez klauzuli "ściśle tajne" Tak ABW, jak i Ministerstwo Sp rawiedliwości z "aferą laptopową" może mieć kłopot, i to niemały. Według naszego informatora, związanego ze służbami specjalnymi, w trakcie prowadzonej analizy rzeczywiście - co nikogo nie zdziwiło - odnaleziono prywatne notatki Zbigniewa Ziobry, zdjęcia i telewizyjne zapiski, których autorką mogła być redaktor Patrycja Kotecka.
Jednak - wbrew kierowanym do mediów "przeciekom" - jak twierdzi nasz informator - nie udało się w sposób bezsprzeczny potwie
rdzić, jakoby uszkodzeń laptopa dokonano w sposób mechaniczny i celowy, co miałoby znamiona przestępstwa. Znaleziono wprawdzie notatki Ziobry dotyczące jego wystąpień w mediach związane z prowadzonymi śledztwami, ale nie odnaleziono dokumentów państwowych, które miałyby klauzulę "ściśle tajne", do których Zbigniew Ziobro nie powinien mieć dostępu lub które mogłyby być przechowywane tylko na kilku komputerach w ministerstwie posiadających wystawianą przez ABW klauzulę bezpieczeństwa. A to oznacza, że informacje powielane w sposób mniej lub bardziej otwarty przez przedstawicieli resortu sprawiedliwości i polityków PO sugerujących nieprawidłowości w działaniach Ziobry - były nieprawdziwe. Zwróciliśmy się do ABW z pytaniami dotyczącymi ustaleń naszego informatora. Chcieliśmy poznać oficjalną opinię w sprawie informacji, do jakich dotarliśmy, a które wskazują jednoznacznie, że w "laptopowych" działaniach Zbigniewa Ziobry nie było przestępstwa. Nie udało się. W wersji pisemnej, choć odpowiedź z ABW otrzymaliśmy bardzo szybko, nasze pytania zostały ostentacyjnie pominięte.- Bez komentarza. Nie udzielamy żadnych informacji na ten temat - powiedziała w telefonicznej rozmowie rzecznik ABW.- Może stąd ta zwłoka? Mają niezły zgryz, kilka dni na to, co wymyślić, by jednak przy pomocy pewnego tygodnika nabić Ziobrę w laptopa - komentuje jeden z posłów PiS. Wojciech Wybranowski

BBN: przeciekami do "Dziennika" zajmie się prokuratura "Dziennik" zrekonstruował przebieg rozmów prezydenta z szefem MSZ w sprawie tarczy antyrakietowej. Biuro Bezpieczeństwa Narodowego zawiadamia prokuraturę "o nieuprawnionym ujawnieniu informacji niejawnych". O 16 minister spraw zagranicznych Radek Sikorski miał się spotkać z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Do spotkania jednak nie doszło - miał się na to nie zgodzić premier. Dzisiaj "Dziennik" zrekonstruował przebieg rozmów w sprawie tarczy antyrakietowej. - Pańskie ego jest rozdęte do monstrualnych rozmiarów - miał mówić prezydent do szefa MSZ. - Jeśli pan będzie mnie nadal obrażał, wyjdę - odpowiadał minister spraw zagranicznych. Gazeta opisuje spotkanie, na które prezydent wezwał ministra spraw zagranicznych 4 lipca. Tego dnia Donald Tusk ogłosił, że amerykańska oferta dotycząca instalacji tarczy antyrakietowej jest niewystarczająca. Lech Kaczyński nagrywał rozmowę z szefem MSZ. Jak wynika z informacji “Dziennika”, w jej trakcie prezydent wysnuwał pod adresem Sikorskiego podejrzenia o zdradę interesów państwa. - Czy pan jest tłumaczem? - miał pytać prezydent. Sikorski odpowiadał, że nie rozumie związku ze sprawą. - Proszę zaprotokołować: “Odmawia odpowiedzi na pytanie, czy jest tłumaczem”- domagał się zdaniem gazety Lech Kaczyński. I dopytywał Sikorskiego, czy to on tłumaczył rozmowę, która odbyła się dzień wcześniej między Tuskiem a wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych Dickiem Cheneyem. Kaczyński miał też powiedzieć do Sikorskiego, że “jego ego jest rozdęte do monstrualnych rozmiarów”. - Można być prezydentem, ale można być też chamem - miał z kolei, według “Dziennika”, stwierdzić Sikorski w ostrej rozmowie z Anną Fotygą, szefową Kancelarii Prezydenta. Ta rozmowa odbyła się przed spotkaniem prezydenta z premierem. Sprawa naszych negocjacji z USA o tarczy antyrakietowej wywołała jeden z najpoważniejszych kryzysów na linii rząd - prezydent.

Sikorski agentem? Zdaniem "Dziennika" prezydent sugerował agenturalne powiązania Sikorskiego. Szef MSZ podbno o tym wie i miał powiedzieć współpracownikom prezydenta, że pozwie Kaczyńskiego do sądu: - Mówił, że immunitet nie będzie chronił prezydenta dożywotnio i że za obelgi odpowie przed sądem. Ja się Radkowi nie dziwię, każdy ma jakie granice wytrzymałości - powiedział "Dziennikowi" polityk z otoczenia Tuska.

Rekonstrukcja rozmowy Sikorski paktował z Demokratami? - Czy pan zna Rona Asmusa? - pytał Kaczyński. - Nie widzę związku ze sprawą tarczy - odpowiedział Sikorski.

- Powtarzam pytanie, czy pan zna Rona Asmusa? - Nie widzę związku.

- Zna pan? - Zna go pani Fotyga, ja go też znam. - Proszę zaprotokołować: Potwierdził, że zna Rona Asmusa. Asmus to prominentny polityk amerykańskich demokratów. Prezydent podejrzewał, że Sikorski zawarł tajny pakt z Demokratami. Taki, że umowa o tarczy zostanie podpisana z nimi, a nie z odchodzącą administracją Busha.

Kto tłumaczył rozmowę Tuska z Cheneyem? Prezydent miał także podejrzewać Sikorskiego o zniekształcanie treści rozmów premiera Tuska z wiceprezydentem Dickiem Cheney'em. Uważał, że to minister je tłumaczył - i wypaczał znaczenie.

- Czy pan jest tłumaczem? - pytał prezydent.- Jakie to ma znaczenie? - zareagował Sikorski.

- Czy pan jest tłumaczem, powtarzam pytanie? - Nie rozumiem, jaki to ma związek ze sprawą.

- Proszę zaprotokołować: Odmawia odpowiedzi na pytanie, czy jest tłumaczem.- Nie jestem tłumaczem, ale dobrze mówię po angielsku, czego dowodem jest dyplom uczelni wyższej, którą ukończyłem w Anglii.

- Czy pan tłumaczył wczorajszą rozmowę telefoniczną Donalda Tuska z amerykańskim wiceprezydentem Dickiem Cheneyem?- Nie. Tłumaczył ją tłumacz Białego Domu, który był na linii w czasie rozmowy Tusk-Cheney.

W innym momencie z kolei prezydent miał powiedzieć: - Pańskie ego jest rozdęte do monstrualnych rozmiarów. - Jeśli pan będzie mnie nadal obrażał, wyjdę - miał, według gazety odparować Sikorski. Anna Gielewska

Kaczyński do Tuska: Wyrzućcie Putina Na 24 godziny przed przylotem do Polski Władimira Putina Lech Kaczyński chciał, by Donald Tusk odwołał wizytę premiera Rosji - dowiedziała się "Polska". "W tej sytuacji oczekuję, że odwołasz wizytę Putina" - premier Tusk usłyszał w słuchawce stanowczy głos prezydenta Kaczyńskiego. Była niedziela, 30 sierpnia. Donald Tusk właśnie wrócił do Sopotu z chrzcin wnuka, kiedy nieoczekiwanie otrzymał sygnał z BOR, że prezydent chce z nim rozmawiać. Plan wtorkowych uroczystości na Westerplatte wydawał się domknięty. Już kilka tygodni wcześniej omówiony został przez premiera z prezydentem w rozmowie w cztery oczy. Łącznie z kwestią obecności Putina. Sygnały zarówno z kancelarii premiera, jak i Pałacu Prezydenckiego były optymistyczne: będzie wspólna strategia. Jednak sytuacja zmieniała się z dnia na dzień. W miarę jak zbliżał się 1 września, nasilała się akcja propagandowa przeciw Polsce ze strony Rosji. Zawrzało na dobre w niedzielę, kiedy rosyjski wywiad ogłosił, że przedwojenny szef polskiej dyplomacji Józef Beck był niemieckim agentem. Jak Polska powinna zareagować na te prowokacje? - Prezydent robi wszystko, aby pozyskać od pana premiera odpowiedź w tej sprawie - informował prezydencki minister Władysław Stasiak. Czy polski rząd powinien domagać się oficjalnie przeprosin od Rosji? - dopytywali dziennikarze. - Powinniśmy się zachować konsekwentnie i honorowo. Najpierw pozwólmy przeprowadzić te konsultacje - uspokajał Stasiak. Jednak komunikat Kancelarii Prezydenta, jaki ukazał się późnym wieczorem, nie przyniósł odpowiedzi na pytanie: jak według prezydenta Polska powinna odpowiedzieć na ataki Rosji. Pojawiła się jedynie sucha informacja, że prezydent przeprowadził telefoniczną rozmowę z premierem na ten temat. Z jakim zatem pomysłem konkretnie dzwonił prezydent? - Prezydent był zdenerwowany, chciał, żeby premier odwołał wizytę Putina. Tusk był wściekły i przerażony, tym bardziej że Kaczyński mówił zupełnie co innego niż podczas ich pierwszej rozmowy - opowiada jeden ze współpracowników premiera. - Na wieść o tym wszyscy kręcili głowami ze zdumienia. To jakiś absurd. Przecież to byłby skandal - opowiada inny uczestnik narady w kancelarii premiera w sprawie reakcji na rosyjskie kłamstwa. Jak w praktyce prezydent wyobrażał sobie odwołanie przyjazdu Putina na oficjalne zaproszenie Polski? Prezydenccy współpracownicy nie chcą o tym mówić. - Nie czuję się upoważniony do komentowania takich rozmów _- ucina szef kancelarii Władysław Stasiak. - Nic nie wiem na ten temat _- uchyla się od odpowiedzi bardzo aktywny w tamtych dniach szef BBN Aleksander Szczygło. Czy odwołanie wizyty byłoby wtedy uzasadnionym pomysłem? - dopytujemy. - Skończmy już ten temat. Nic więcej nie mam do powiedzenia - ucina Szczygło. Anna Wojciechowska. Nie było afery z podsłuchami, śledztwo umorzoneZa rządów PiS nie podsłuchiwano ludzi wbrew przepisom - uznali śledczy. Doniesienie ABW do prokuratury było polityczną zemstą - twierdzi były minister Zbigniew Ziobro. „Czynności nie pozwoliły na uzyskanie dowodów wskazujących na to, aby którakolwiek z wymienionych służb państwowych (ABW i CBA - red.) naruszyła prawo i obowiązujące w zakresie stosowania podsłuchów reguły postępowania” - czytamy w komunikacie zielonogórskiej prokuratury. Audyt dotyczący stosowania podsłuchów przeprowadzono tuż po tym, gdy rządy w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, po wygranej PO w wyborach w 2007 r., przejął Krzysztof Bondaryk. Do poszukiwania nielegalnych podsłuchów szefostwo agencji zatrudniło aż 40 pracowników. Wyniki audytu ABW przedstawiła Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. - Kontrola w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jeszcze się nie zakończyła, a już wiadomo o prawie stu nielegalnych podsłuchach - alarmował w lutym 2008 r. w Radiu TOK FM Janusz Zemke (SLD), ówczesny szef komisji. Twierdził, że kierownictwo agencji z czasów PiS powinno ponieść odpowiedzialność. - Przeciw byłemu szefostwu ABW prawdopodobnie będą postawione zarzuty prokuratorskie. Obecne kierownictwo agencji złożyło w tych sprawach już cztery wnioski do prokuratury - mówił Zemke. Jednak prokuratura w Zielonej Górze nie postawiła w tej sprawie ani jednego zarzutu, a przez cały czas trwania śledztwa żaden z byłych szefów ABW nie miał statusu podejrzanego, tylko świadka. Dziś Zemke czuje się wprowadzony w błąd. - Gdybym nadal zasiadał w komisji (teraz jest europosłem - red.), zażądałbym wyjaśnienia rozbieżności między stanowiskiem prokuratury a informacjami podawanymi na forum komisji przez ABW - mówi „Rz”. - Są stenogramy i nagrania z tego posiedzenia. Mówiąc to, co mówiłem, opierałem się na informacjach od szefostwa ABW.

Bondaryk zawiadomił też o rzekomych nielegalnych podsłuchach prokuraturę. - To była polityczna zemsta - uważa Zbigniew Ziobro (PiS), były szef resortu sprawiedliwości. - Podsłuchy zakładane za moich rządów w ministerstwie były używane tylko do zwalczania przestępczości. Doniesienia, jakobyśmy ich używali w celach politycznych, okazały się bzdurą. Ziobro zwraca uwagę, że do umorzenia doszło w czasie wakacji, kiedy nie da się zwołać w trybie pilnym speckomisji. - Byłem pewien, że to śledztwo zostanie umorzone. Za moich czasów w agencji nie było żadnych nielegalnych podsłuchów - komentuje werdykt śledczych Bogdan Święczkowski, szef ABW za rządów PiS. Umorzenie śledztwa to kolejna taka decyzja dotycząca domniemanych przestępstw za rządów PiS. Wcześniej prokuratura nie podjęła śledztwa w sprawie przekroczenia uprawnień przez Jerzego Engelkinga, byłego zastępcę prokuratora generalnego. Chodziło o jego konferencję z 2007 r., na której ujawnił zapisy z podsłuchanych rozmów byłego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. Cezary Gmyz

PRZECIEK - POLITYCZNA BROŃ PLATFORMY „Polską cyklicznie wstrząsają afery dotyczące funkcjonowania służb związanych z bezpieczeństwem państwa, oskarżeń o nadużycia władzy i stosowanie technik operacyjnych oraz o kontrolowane lub nie przecieki do mediów.[...] Od początku tej kadencji mnożą się sprawy przecieków ze służb. [...]Porachunki polityczne załatwia się poprzez przeciek lub szeroko nagłaśniane w mediach różnego typu kontrole oraz śledztwa [...]. Z doniesień mediów wynika, że służby specjalne świadczyły niemal usługi reporterskie mediom publicznym." Myliłby się ten, kto przypisałby autorstwo powyższych słów któremuś politykowi PiS-u. Zostały wypowiedziane w sierpniu 2007 roku, a ich autorem jest Marek Biernacki - wówczas poseł Platformy i członek komisji ds. służb specjalnych. Gdy po wyborach 2007 roku, partia pana Biernackiego przejęła władzę, mogliśmy również przeczytać mocną deklarację nowego premiera: „Dopóki będę premierem, definitywnie nie będzie publicznego roztrząsania spraw służb specjalnych, a szczególnie wywiadu i kontrwywiadu. Gdy idzie o służby specjalne, przynajmniej od półtora miesiąca radykalnie ograniczyliśmy ilość afer, przecieków, publicznych dyskusji”. W rzeczywistości - przejęcie władzy przez ludzi Platformy i PSL zapoczątkowało niebywały - nawet jak na polskie standardy czas przecieków i instrumentalnego traktowania służb specjalnych. W relacji słów do czynów - wywody Biernackiego były aktem obłudy, a deklaracja Tuska - ordynarnym kłamstwem. Nigdy wcześniej służby specjalne nie stały się „sprawą publiczną” - jak w czasie obecnych rządów. Nigdy wcześniej, na taką skalę nie stosowano w walce politycznej przecieków ze służb oraz tzw. medialnych „wrzutek" - użytecznych w ukryciu prawdziwych problemów. Nigdy też, bezpieczeństwo i interesy państwa polskiego nie były w podobnym stopniu zagrożone, poprzez brak odpowiedzialności urzędników państwowych, partyjną prywatę, korupcję i dążenie do osobistych korzyści. Podstawowych celem służb specjalnych po objęciu rządów przez obecny układ, stała się walka z pisowską ekipą, dezawuowanie osiągnięć poprzedników oraz odbudowa wpływów ludzi komunistycznej policji politycznej. Już w lutym 2008 roku doszło do ujawnienia przez „Dziennik” tzw. raportu Reszki - ściśle tajnego dokumentu, sporządzonego w postępowaniu audytorskim przez nowego szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego  płk. Grzegorza Reszkę. Do komentowania raportu natychmiast przyłączył się Donald Tusk, twierdząc, iż Antoni Macierewicz dokonał „spustoszeń w kontrwywiadzie wojskowym”. Nigdy jednak premier nie wyjaśnił, na czym miałoby polegać „spustoszenie” w zawiązywanych od nowa służbach. Jednocześnie „Gazeta Wyborcza” ujawniła treść tajnego doniesienia do prokuratury, jakie miał złożyć nowy szef SKW. Według doniesień gazety, za czasów Macierewicza nielegalnie kopiowano tam dokumenty i wynoszono je. „Zawiadomienie (…) dotyczy popełnienia przestępstwa przez byłą szefową biura ewidencji i archiwum oraz przez jej zastępcę i naczelnika biura” - pisał autor artykułu. Mimo iż zawiadomienie było tajne, opowiadał o nim m.in. Janusz Zemke. - „Potwierdzam. Szef SKW poinformował mnie o tym zawiadomieniu - mówił Zemke. -Dalsze prowadzenie działań przez kontrwywiad może doprowadzić do strat, w tym ludzkich” - tłumaczył. Sam raport Reszki, o którym rozpisywała się prasa zawierał stek kłamstw i bezpodstawnych pomówień oraz wprowadzał w błąd organy państwa. Tym samym - stwarzał realne zagrożenie jego bezpieczeństwa. Dowodem rzeczywistej wartości owego raportu jest fakt, że do chwili obecnej nie przedstawiono nikomu żadnego zarzutu, opartego na podstawie ustaleń płk.Reszki. W podobny sposób Platforma potraktowała sprawę słynnego raportu Julii Pitery Miała ona sprawdzić czy CBA nie łamało prawa. O jakości tej analizy świadczy fakt, iż jego autorka nazwała go prywatną notatką, a do tej pory nie doszło do jej publikacji. Szeroko nagłaśniano jedynie opinie Julii Pitery, która w wywiadach dowodziła, że CBA „to zdegenerowana instytucja”, a sytuacja w Biurze pozwalać miała na postawienie Mariuszowi Kamińskiemu licznych zarzutów prokuratorskich. Ten raport - podobnie jak bezpodstawne „ustalenia” płk.Reszki  stał się synonimem śmieszności - ale też narzędziem w walce politycznej. Wkrótce sprawą publiczną stał się inny audyt w CBA - przeprowadzony przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, na zlecenie premiera. Po raz pierwszy poinformował o nim „Dziennik”, powołując się na przecieki od posłów PO. Rezultaty kontroli podała z kolei „Gazeta Wyborcza”. Według jej informacji, CBA miało bezprawnie posługiwać się podrobionymi dokumentami legalizacyjnymi oraz instalować nielegalne podsłuchy. W odpowiedzi na medialne doniesienia CBA wyraziło oburzenie przeciekiem i wydało oświadczenie, w którym m.in. mogliśmy przeczytać.:” Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego odpowiedzialna za bezpieczeństwo informacji niejawnych, kontrolująca tę materię w innych instytucjach, w tym w CBA, sama nie jest w stanie zadbać o bezpieczeństwo własnych informacji. Jeżeli ujawnione informacje w istocie znajdą się w postaci ustaleń w niejawnym protokole kontroli, szef CBA będzie prawnie zobowiązany złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez funkcjonariusza ABW”. Ale - czy mogło być inaczej, skoro powołany z naruszeniem prawa przez Donalda Tuska nowy szef ABW, Krzysztof Bondaryk rozpoczął pracę od rozliczenia swoich poprzedników i wywiadu dla „Gazety Wyborczej”? Twierdził tam m.in., jakoby poprzedni szef ABW miał otrzymywać od Zbigniewa Ziobro zlecenia „obserwacji pewnych osób”, oskarżał Święczkowskiego, że  "brał różne materiały operacyjne z klauzulą ściśle tajne, czasami na dwa tygodnie, czasami na krócej” i poinformował, że  „już pierwsze odsłanianie tajemnic ABW pokazuje, że nie działo się tam najlepiej”. By efekt był bardziej żenujący, Bondaryk podsumował ten medialny spektakl zapewnieniem, że nie będzie informował opinii publicznej o działaniach poprzedniego kierownictwa Agencji, przed zakończeniem prac nad raportem z audytu. Natychmiast też, doniesienia szefa ABW skomentował premier Tusk oraz główny komentator działań tajnych służb w Polsce, komunistyczny aparatczyk - Janusz Zemke. Skandaliczne zachowanie Bondaryka trafnie ocenił profesor Andrzej Zybertowicz, zwracając uwagę na zagrożenie wynikające z tego rodzaju medialnych przecieków: „Nigdy, za czasów żadnej z postkomunistycznych i postsolidarnościowych ekip, nie zdarzyło się, by nowy szef służb ujawniał informacje tego rodzaju, jak te, które przekazał p. Bondaryk. Informacje do jakich restauracji chodził poprzedni szef, jak zabezpieczano jego gabinet przed podsłuchami, jakim samochodem jeździł etc. Przecież to informacje przydatne dla obcych służb. Nigdy wcześniej po r. 1989 nie ujawniano treści wewnętrznych seminariów, na które zaprasza się cywilnych ekspertów ani projektów, nad którymi pracowali. To sytuacja jednocześnie bezprecedensowa, karygodna i zarazem żenująca dla wielu funkcjonariuszy, którzy są patriotami i chcieliby móc liczyć na wsparcie obywateli przy realizacji swoich nierzadko ryzykownych działań”. Jak w przypadku wszystkich rzekomych przestępstw, których miała dopuścić się poprzednia ekipa rządowa - tak i w tym, prokuratura umorzyła postępowanie w sprawie podsłuchów, stwierdzając, iż „Czynności nie pozwoliły na uzyskanie dowodów wskazujących na to, aby którakolwiek z wymienionych służb państwowych (ABW i CBA.) naruszyła prawo i obowiązujące w zakresie stosowania podsłuchów reguły postępowania”.Ponownie ABW znalazło się w centrum uwagi opinii publicznej, gdy media ujawniły instruktażowy film, który pokazywał, jak filmować aresztowania. Przedstawiano go jako produkt pisowskiego kierownictwa ABW, choć wkrótce okazało się, że powstał on jeszcze przed przejęciem władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Wszyscy też pamiętamy zapoczątkowaną w marcu 2008 roku sprawę laptopa Zbigniewa Ziobro i wielomiesięczny spektakl, rozpętany przez urzędującego ministra sprawiedliwości Ćwiąkalskiego. To w toku tej sprawy posłużono się „przeciekiem” z analizy laptopa, przeprowadzonej w laboratoriach ABW. Nikt wówczas nie zastanawiał się, że wiadomości szeroko kolportowane przez media i urzędników państwowych stanowiły tajemnicę, w rozumieniu ustawy o  ochronie informacji niejawnych Nie można też zapominać, że od początku rządów obecnego układu, realizowano wielowątkową kombinację operacyjną, którą nazwałem „aferą marszałkową”. Jej medialnym preludium był artykuł Anny Marszałek opublikowany w dniu 19 listopada 2007 roku w „Dzienniku”, zatytułowany „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”. Następne miesiące przynosiły kolejne publikacje, inspirowane przez ludzi służb specjalnych, dochodziło do przecieków ze śledztwa oraz medialnych manipulacji. Na ich podstawie zastraszano i oczerniano członków Komisji Weryfikacyjnej WSI, formułując fałszywe oskarżenia, m.in. o korupcję. By sterroryzować członków komisji, Centrum Informacyjne Rządu opublikowało oficjalnie nazwiska 12 osób, powołanych w skład Komisji przez poprzedniego premiera Jarosława Kaczyńskiego.Praktykowana przez ten rząd metoda posługiwania się przeciekami została również zastosowana w sprawach dotyczących najżywotniejszych interesów naszego państwa, związanych z bezpieczeństwem narodowym i polityką zagraniczną. W lipcu 2008 roku doszło do skandalicznej sytuacji, gdy przekazano mediom szczegółową informację  o rozmowach ministra Sikorskiego z prezydentem Lechem Kaczyńskim, na temat negocjacji w sprawie instalacji elementów tarczy antyrakietowej. Źródłem tego przecieku była kancelaria premiera Tuska. Jak napisano wówczas w publikacji „Naszego Dziennika” - „W nieoficjalnych rozmowach politycy Platformy Obywatelskiej przyznają wprost, iż spiritus movens przecieku był premier, który upiekł w ten sposób na jednym ogniu dwie pieczenie, chcąc skompromitować i prezydenta, i nielubianego przez siebie Sikorskiego”. Identyczny mechanizm zastosowano we wrześniu bieżącego roku, gdy w dzienniku „Polska” ukazała się informacja - przeciek, dotycząca treści rozmowy telefonicznej prezydenta Kaczyńskiego z premierem, podczas której Lech Kaczyński miał jakoby żądać od Tuska, by ten w ostatniej chwili odwołał planowaną wizytę Władimira Putina w Polsce. Nietrudno domyśleć się - w czyim interesie leżało ujawnienie tej informacji i kto chciał na jej rozpowszechnieniu zbić polityczny kapitał. Tylko na podstawie przywołanych powyżej przykładów można dobitnie stwierdzić, że ten rząd i ten premier traktują tajne informacje w sposób instrumentalny, wykorzystując je zawsze tam, gdzie mogą służyć do walki politycznej lub zagwarantować nienaruszalność interesów. W ten sam - służebny sposób traktowane są służby specjalne, a ich działalność ma zabezpieczać i wspierać interesy rządzącego układu. Wbrew werbalnym deklaracjom premiera i jego urzędników, wbrew agresywnej propagandzie usłużnych mediów  - ten rząd - jak żaden inny w historii III RP posługuje się kontrolowanymi przeciekami i operacyjną działalnością służb specjalnych, doprowadzając te formacje do niebywałego stopnia uprzedmiotowienia i zniszczenia. Gdy zatem pojawia się sprawa, - jak ujawniona obecnie afera hazardowa - można być przekonanym, że w celu jej wyciszenia i zmanipulowania opinii publicznej zostaną użyte wszystkie środki, jakich ten rząd używa od dwóch lat. Dzieje się tak dlatego, że zatarte zostały granice dzielące politykę od rozwiązań właściwych dla służb specjalnych, a ludzie rządzący dziś Polską traktują ją w kategoriach zbójeckiego łupu, w którego obronie warto stosować nawet bezpieczniackie metody. Partia powołana przy współudziale agentów i oficerów peerelowskiego Departamentu I MSW nie zna innych metod sprawowania władzy, jak prowokacja, kombinacja i gra operacyjna, przeciek, „wrzutka” i tym podobnych - charakterystycznych dla ludzi służb. Wielokrotnie też  udowodniła, że nie dba o bezpieczeństwo państwa i jego obywateli, powierzając je ludziom skompromitowanym, niekompetentnym, lub zgoła - pospolitym przestępcom. Wytworzona celowo sytuacja kompletnego chaosu i anarchii w służbach specjalnych ma sprawić, że będą one narzędziem w rękach rządzącej grupy - nigdy zaś - strażnikiem naszego bezpieczeństwa. Sprawy o  których  przypomniałem w tym tekście, powinny również uprzytomnić, że  oskarżenia wysuwane pod adresem premiera, o ujawnienie informacji na temat śledztwa prowadzonego przez CBA  - nie są pozbawione podstaw. Donald Tusk przez dwa lata swoich rządów w pełni zasłużył na opinię manipulanta i człowieka nieodpowiedzialnego. Liczne przykłady wykorzystywania niejawnych informacji w akcjach przeciwko politycznym adwersarzom, czy w obronie własnych, zagrożonych interesów są dowodem, że obecnego premiera stać na tego rodzaju zachowania i żadne racje propaństwowe nie mają wpływu na tę praktykę. Aleksander Ścios

Rewolucja Tuska. Wielki, coraz bardziej realny sukces Platformy zagraża polskiej demokracji. Narzeka się często na brak konkretnych osiągnięć rządów PO. Niedawno Rafał Ziemkiewicz napisał w „Rz”, że jest to najgorszy rząd dwudziestolecia. Ale pod rządami Donalda Tuska dokonuje się jednak zasadnicza przemiana polskiej polityki. Gdyby się okazała trwała, Polska już nie będzie taka sama. Rewolucja ta wyraża się w liczbach. Według wielu badań z ostatniego roku Polacy dobrze zdają sobie sprawę z tego, że rząd Tuska nie może pochwalić się realnymi sukcesami. Według jednego z sondaży 79 proc. badanych nie było w stanie podać żadnego problemu, który rozwiązał rząd. A mimo to Polacy wydają się w swojej większości nadal niezmiernie zadowoleni z dokonanego w 2007 r. wyboru. W tym samym sondażu aż 54 proc. badanych deklarowało, że popiera PO. Wygląda więc na to, że pierwszy raz większość Polaków nie oczekuje od rządzących tego, czego obywatele wymagają zazwyczaj od rządów w krajach demokratycznych - rozwiązywania problemów. Co więcej, wydaje się, że ten rząd nie oczekuje też tego od siebie - co najwyżej byłby skłonny zająć się nimi w przyszłości lub scedować je na społeczeństwo. Determinację rząd Tuska wykazywał tylko w dwóch sprawach - mediów publicznych oraz prywatyzacji szpitali, ale obu na szczęście nie doprowadził na razie do końca.

Wystarczy dobra prezencja Oczywiście zdolność do rozwiązywania problemów nigdy nie była silną stroną polskiej polityki, a w kampaniach obiecywano co popadnie. Leszek Miller zapowiadał nawet, że na wierzbach wyrosną gruszki. Potem niemal wszyscy rządzili mniej więcej tak samo. Ale dzisiaj polityczna indolencja, nazwana szumnie, lecz niedorzecznie postpolitycznością, została podniesiona do rangi doktryny państwowej i zaakceptowana społecznie. Czego więc Polacy oczekują od rządu? Po pierwsze, żeby dobrze wypadał, dobrze ich reprezentował i nie przynosił im wstydu - a dokładnie mówiąc tego, co w ich oczach uchodzi za wstyd. Po drugie, żeby zostawił ich w spokoju, jeśli tylko nie zagrozi im kryzys gospodarczy. A po trzecie, by zapewnił im rozrywkę przez gnębienie i piętnowanie tych, którzy zostali uznani za wrogów publicznych. Rządy PiS w niestabilnej koalicji z Samoobroną i LPR nie robiły dobrego wrażenia. Media się starały jak mogły, by to złe wrażenie pogłębić. Przez ostatnie półtora roku dodatkowo jeszcze przeczerniano przeszłość, zmieniając ją w zupełną karykaturę. Sam PiS zrobił zbyt mało, by się temu przeciwstawić. Na przykład nie sporządził własnego bilansu zamknięcia, nie spróbował zbudować własnej przekonującej kontrnarracji lat 2005 - 2007, która nie ograniczałaby się tylko do słusznych, ale bezradnych, narzekań na media. Oczywiście byłoby to trudne. Trauma porażki była wielka, a przeciwnicy polityczni zastosowali jedną z najbardziej skutecznych w polskich warunkach broni - ośmieszanie i drwiny. Warto dodać, że dobre reprezentowanie w odczuciu większości Polaków sprowadza się do tego, żeby się dobrze prezentować - w kraju i za granicą. Na tym przecież polegał fenomen popularności Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Popularność Radosława Sikorskiego czy Donalda Tuska wynika głównie z tych samych operowomydlanych marzeń. Sukces w polityce zagranicznej to albo pochwały Zachodu, albo uzyskanie z Unii pieniędzy (czy i na co je wydatkujemy, już nikogo nie interesuje), albo wygranie jakichś rozgrywek personalnych, na przykład zablokowanie Eriki Steinbach lub umieszczenie Radosława Sikorskiego na pozycji sekretarza NATO. Polacy nie mają pojęcia o polityce światowej, nie interesują się nią. Nie czytają prasy polskiej, a co mówić o zagranicznej. Dotyczy to także niektórych największych gwiazd polskiego dziennikarstwa. Media polskie donoszą o świecie co najwyżej wtedy, gdy zdarzy się gdzieś katastrofa, na co dzień wolą koncentrować się na wewnętrznych awanturach. Jeśli chodzi o warszawskie plotki i personalne spory, każdy jest specjalistą. Wystarczy ustawić przed kamerą polityka o niewyparzonym języku, trochę go pobudzić, i już program gotowy. Polacy postrzegają więc politykę zagraniczną w znanych sobie kategoriach rywalizacji sportowej, która ma służyć leczeniu ich zbiorowych kompleksów. Nie ma w tej perspektywie wielkiej różnicy między Robertem Kubicą a Radosławem Sikorskim. Dlatego tak łatwo przychodzi rządowi chwalić się rzekomymi sukcesami, jak pakiet energetyczny lub Partnerstwo Wschodnie. W rzeczywistości nasze relacje z sąsiadami wcale się nie polepszyły, co widać natychmiast, gdy Polska odważy się zająć odmienne od nich stanowisko. Nasza pozycja w Europie i w stosunku do USA zdecydowanie osłabła.

NZS na miejsce “Ordynackiej” PiS doszedł do władzy z bardzo ambitnym hasłem budowy IV Rzeczypospolitej, a więc głębokiej reformy państwa. Cel był prosty i jasny - zbudowanie silnego, suwerennego państwa, które wreszcie upora się z komunistyczną przeszłością i korupcyjnymi układami oraz zniweluje rosnące różnice materialne, nie w imię socjalistycznej równości, lecz narodowej, republikańskiej solidarności. Okazał się wtedy, że był to program ponad siły tej partii, ale - co gorsza - także ponad siłę i ambicję Polaków. Ostatecznie wybrali oni spokój zamiast politycznych sporów, dążenia do przebudowy państwa i politycznej walki o pozycję Polski w Europie. Niechęć do wysiłku intelektualnego i politycznego wynika również z tego, że ostatnie lata były wyjątkowo pomyślne pod względem gospodarczym. Tuska wyniosła do władzy koniunktura. Rosnące zarobki i silna złoty sprawiały, że społeczeństwo stało się względnie zadowolone i syte. Platforma zagwarantowała bezpieczeństwo rozmaitym grupom i środowiskom, zaniepokojonym radykalnymi działaniami, a często samą tylko retoryką PiS - od korporacji adwokackich, przez szarą strefę biznesu, po zatrwożoną lustracją elitę. Wprawdzie PO nie do końca realizuje postulaty tych grup, ostrożnie wybierając „trzecią drogę”, ale faktycznie stała się ich parasolem ochronnym. Świadczyły o tym nominacje Zbigniewa Ćwiąkalskiego i Krzysztofa Bondaryka. Afery Jacka Karnowskiego i senatora Misiaka pokazały, jak bardzo w PO biznes splata się z polityką. Wprawdzie obaj zostali usunięci z partii, lecz jej systemowy charakter pozostał niezmieniony. Dzisiaj wyraźnie widać, że jej walka z SLD w poprzednich latach, przyłączenie się do idei IV RP, wynikała raczej z chęci pokonania konkurencyjnej, eseldowskiej grupy polityczno-biznesowej, a nie chęci zmiany reguł gry i budowy państwa prawa. Dawni członkowie NZS chcieli zastąpić „Ordynacką”. Nepotyzm PSL został po bardzo krótkotrwałym oburzeniu społecznie zaakceptowany. A fakt, że ministrem mógł zostać Michał Boni, oraz zaciekła obrona Wałęsy są czytelnym sygnałem dla środowisk zaniepokojonych ujawnianiem przeszłości. Niesiona poparciem większości mediów i grup interesów Plaforma doskonale zaspokaja potrzeby ludu na rozrywkę polityczną. Obsługuje wiele gustów, ale obietnica zmiany stylu - z pełnego spięć i nienawiści na pełen rozwagi, spokoju i miłości - została zrealizowana w równym stopniu co obietnica przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Tyle że teraz nienawiść kieruje się w stronę tych, których nienawidzić można i należy: od prezydenta przez „pisowskich” dziennikarzy i „pisowskie” instytucje po najsławniejszego magistra historii ostatniego dwudziestolecia Pawła Zyzaka. Nową cechą dyskursu politycznego jest niemal całkowite wypranie go z treści. Standardem stały się argumenty ad hominem, wyśmiewanie się z nazwisk, happeningi telewizyjne. Przymiotnik pisowski, uchodzący za dyskwalikującą politycznie i obywatelsko obelgę, używany jest mniej więcej w ten sam sposób co przymiotnik rewizjonistyczny lub syjonistyczny w latach 60. oraz burżuazjny i reakcyjny w latach 50. Stosowany jest do każdego niewygodnego poglądu niezgodnego z linią obozu rządzącego i wspierających go mediów. Politycy rządzącej partii, dysponujący pełnią środków władzy, mówią bez żenady o „pisowskich resztkówkach”, o „pisowskim prezydencie”, o „pisowskich publicystach” czy wręcz „pisowskich lizusach”. Nie ulega przy tym wątpliwości, że Platforma dokonała prawdziwej rewolucji środków uprawiania polskiej polityki - na gruncie przygotowanym przez Kazimierza Marcinkiewicza. Profesjonalizacja polskiej polityki polega na większej niż kiedykolwiek skuteczności oddziaływania na nastroje społeczne. Platforma sprawnie zarządza zbiorowymi emocjami i wyobrażeniami, wykorzystując niski stopień wykształcenia polskiego społeczeństwa, którego wcale nie podniosło wyprodukowanie przez prywatne pseudowyższe uczelnie tysięcy ćwierćinteligentów (co uznano za jeden z największych sukcesów III RP).

Postpolityczność, czyli prywata Rządy Platformy stanowią nową jakość w polskiej polityce także pod innym względem. Otóż pierwszy raz się zdarzyło, że ktoś obejmujący urząd premiera otwarcie i niemal całkowicie podporządkował swoje działania osiągnięciu innego stanowiska - tylko nominalnie wyższego, lecz oznaczającego, przynajmniej dotąd, znacznie mniejszy zakres realnej władzy: prezydentury. Tak chwalona „postpolityczność” jest przede wszystkim próbą realizacji tego celu bez względu na koszty, jakie z tego powodu mogłaby ponieść Polska. Podobnie stało się w polityce zagranicznej. Minister postanowił zostać sekretarzem generalnym NATO. Od początku szanse miał nikłe. I bynajmniej nie chodziło tylko o jego stosunek do Rosji. Amerykanie nie mogli nie zauważyć nielojalności Radosława Sikorskiego, i to nie tylko w stosunku do swoich dawnych politycznych sojuszników, lecz także do siebie samego sprzed paru lat. Ponadto Niemcy na pewno nie zapomnieli tego, co mówił, gdy był ministrem obrony w rządzie PiS, choć jego dzisiejsze pokłony w ich stronę oraz stronę Rosji są przyjmowane z satysfakcją. Przekonanie, że po ostatnich wypowiedziach o Steinbach (o tym, że przyjechała do Polski z Hitlerem i razem z nim z niej wyjechała), kanclerz Niemiec mogłaby poprzeć kandydaturę Sikorskiego, świadczy o całkowitej nieznajomości nastrojów nad Szprewą i Renem. Jak wiadomo, sam zainteresowany ogłosił, że nigdy nie był kandydatem. Tę misterną grę mogącą co najwyżej zachwycić publiczność „Szkła kontaktowego” zakończono mocnym akordem - Donald Tusk wystąpił z bezprzykładnym atakiem na prezydenta jeszcze w czasie trwania szczytu. Nawet gdyby wersja zdarzeń prezentowana przez Platformę była prawdziwa, rozpętanie tej awantury pokazuje, jak bardzo dobro państwa zostało podporządkowane osobistym ambicjom tego polityka. Wszystkie te gry i zabawy nie byłyby możliwe bez innej zasadniczej zamiany - bez nowej konfiguracji polskiej sceny politycznej. Przez lata symboliczna bariera dzieliła ją na dwa segmenty: ludzi „Solidarności” i ludzi PZPR. Tylko nieliczni, jak Barbara Labuda czy Andrzej Celiński, skłonni byli zmienić identyfikację polityczną, mimo że w istocie nie było nigdy zasadniczych różnic między lewicą postsolidarnościową i liberalnymi postkomunistami. Łączyło ich i pokrewieństwo ideowe, i wspólne polityczne interesy. Nie przypadkiem pierwsi na masową skalę zignorowali tę barierę demokraci.pl. Dzisiaj już ona nie istnieje. Nikogo już nie szokuje widok Onyszkiewicza obok Rosatiego, Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego stających ramię w ramię z Kwaśniewskim, Danuty Hübner na listach Platformy czy poparcie Tuska dla Cimoszewicza. Platforma przejęła klientelę SLD i dawną klientelę UW, zespalając w jednej wielkiej rodzinie autorytety z jednej i z drugiej strony. Dziś nie ma już obrońców PRL. Nawet eseldowcy o nim jakby zapomnieli. Walka toczy się natomiast o dziedzictwo „Solidarności”. Sztandarem, pod którym skupili się ci koalicjanci, stał się Lech Wałęsa - ale nie Wałęsa przywódca antykomunistycznego powstania, lecz Wałęsa kompromisu, Wałęsa - ofiara IPN, Wałęsa, którego słabości miałyby być usprawiedliwieniem dla niemal każdego TW. Koniec politycznego postkomunizmu oznacza także ujawnienie sztuczności wszystkich innych identyfikacji politycznych. W rezultacie panuje całkowita dowolność i zmienność. Decydują tylko lojalności grupowe i kalkulacja polityczna. Dawni politycy PiS wspierają Platformę - i vice versa. Można sobie wyobrazić, że w przyszłości politycy centrolewicy lub niektórzy działacze SLD znajdą się w Platformie, która w Polsce chciałaby uchodzić za liberalną, w Europie za chadecką, a w istocie jest przede wszystkim partią antypisowską, pozwalając nawet dawnym beneficjentom PRL przywdziać postsolidarnościowy kostium. W dodatku przeżywamy smutny zmierzch autorytetu politycznego Kościoła. Nie jest on w stanie zmierzyć się z problemem przeszłości. To nie jest już Kościół kardynała Wyszyńskiego. Nie jest to Kościół, który dał światu Jana Pawła II. Nikt już nie jest interreksem.

Koniec pluralizmu? Spychając medialną ofensywą PiS na margines, wasalizując i przekupując PSL oraz przejmując resztki politycznego postkomunizmu, Platforma ma więc szansę zrealizować to, co kiedyś zapowiadało PiS - budowę partii obejmującej szerokie spektrum wyborców - tyle że w wariancie centrowo-lewicowym. Ten wielki, coraz bardziej realny sukces Platformy zagraża jednak polskiej demokracji. Dotąd żadna partia w Polsce nie była w stanie zmonopolizować sceny politycznej. SLD z powodu swojej haniebnej przeszłości zawsze musiał powściągać swe zapędy i liczyć się z oporem tych Polaków, którzy byli związani z ruchem „Solidarności”. PiS zaś nigdy polskiej demokracji i wolności nie zagrażało - zagrażało tylko establishmentowi III RP. Opór wobec jego działań był zresztą zbyt wielki, aby mogło ono w jakimkolwiek stopniu zagrozić politycznemu lub ideowemu pluralizmowi. Zagrożenie zaś ze strony populizmu w wydaniu plebejskim lub narodowo-radykalnym było tylko płodem histerycznej imaginacji. Źródłem niebezpieczeństwa nie jest dzisiaj siła Platformy, lecz filozofia i praktyka jej rządów. Po pierwsze Platforma, mająca w swej nazwie „Obywatelska”, traktuje Polaków nie jak obywateli, lecz jak manipulowalną masę, niwecząc niedawne nadzieje na renesans republikańskiego ducha. Świadczy o tym nieznana w rozwiniętych demokracjach kariera specjalistów od wizerunku oraz PR, czyli propagandy. Po drugie PO dąży bez zahamowań do zniszczenia największej partii opozycyjnej. A ponieważ tego rodzaju dążenie nigdy jeszcze nie zyskiwało taki wielkiego poklasku i poparcia, możliwość zniesienia de facto politycznego pluralizmu staje się realna. Po trzecie Platforma podjęła działania zmierzające do likwidacji mediów publicznych jako forum publicznej debaty. Media prywatne, których poziom zdecydowanie się obniżył, w pogoni za widzem kierują się zyskiem oraz interesem politycznym właścicieli, a nie troską o jakość polskiej demokracji. Tylko tym daje się wytłumaczyć niemal stałą obecność w nich ludzi, których w normalnym państwie, o jakim takim poziomie cywilizacyjnym, wstydzono by się pokazywać i odmawiano oglądać. Po czwarte pod patronatem PO nastąpiła daleko idąca degrengolada debaty publicznej. Można dyskutować z poglądami i opiniami, nie da się dyskutować z obelgami. W dodatku wtedy, gdy już padają argumenty, mają czysto instrumentalny charakter. Oto na przykład ci, którzy jeszcze niedawno występowali przeciw jakiejkolwiek polityce historycznej, twierdząc, że zajmowanie się upamiętnianiem przeszłości nie jest zadaniem państwa, dzisiaj chcieliby uprawiać totalistyczną politykę historyczną, zakazując publikacji i przedsięwzięć niezgodnych z przygotowywanymi uroczystościami państwowymi. Destruktorzy narodowych mitów chcą teraz budować spiżowe pomniki - często swoje własne. Po piąte Platforma pozwala sobie na otwarte lekceważenie podstawowych zasad wolnościowego ustroju - wolności słowa, wolności badań naukowych i autonomii uniwersytetów. Fakt, że premier wypowiada się na temat pracy magisterskiej, że próbuje się przeprowadzić kontrolę na UJ, nasyłając „niezależną” komisję akredytacyjną pod przewodnictwem senatora Platformy (nie przyszło mu oczywiście do głowy, aby po objęciu mandatu zrezygnować z tego stanowiska) oraz nieuzasadniony atak na IPN są rzeczą bez precedensu w ostatnim dwudziestoleciu.

Dekretowanie metodologii Charakterystyczne jest to, że sprzyjające Tuskowi media zagraniczne przemilczały te zdarzenia, gdyż są one w najwyższym stopniu kompromitujące. Nie do pomyślenia jest bowiem, by w jakimkolwiek kraju zachodnim szef rządu wypowiadał się na temat najgorszej nawet pracy magisterskiej, doktorskiej lub habilitacyjnej. Jedynym zadaniem polityków wobec uniwersytetów jest tworzenie ogólnych reguł ich działalności, a nie ingerencja w treść nauczania lub prac naukowych. Wystąpienie Donalda Tuska, a potem nadgorliwa akcja minister Barbary Kudryckiej, nie były przypadkowe. Doskonale wpisują się w mechanizm opanowywania sfery publicznej, demonizowania i likwidowania przeciwników ideowych. Nietypowa było tylko próba użycia środków bezpośredniej kontroli. Sposób postępowania w sprawie habilitacji Marka Migalskiego pokazuje, że istnieją metody bardziej efektywne, a nasycone ludźmi dawnego reżimu środowiska akademickie gotowe są do ich użycia. Tym razem piewcy tolerancji, którzy przy innych okazjach deklamowali przypisywane Wolterowi słowa o tym, że trzeba bronić wolności wypowiedzi także tych, z którymi się nie zgadzamy, milczeli jak zaklęci. W ataku na młodego autora, na jego promotora - jednego z najwybitniejszych polskich historyków - oraz na kierownictwo IPN nastąpiło klasyczne odwrócenie znaczenia słów, zgodnie z najlepszymi wzorami marksistowskiej dialektyki. Nagonka prowadzona jest pod hasłem obrony Lecha Wałęsy przed nagonką, łamanie zasad pod hasłem obrony zasad, oskarżając IPN o partyjność chce się go upartyjnić, a pod pozorem obrony naukowych standardów dokonuje się zamachu na ich podstawę. Pierwszy raz od lat 50. metodologia stała się sprawą polityczną, choć wszyscy wiedzą, że chodzi o coś zupełnie innego - o nieprzyjemne fakty i mało hagiograficzną narrację. Ci, którzy jeszcze nie tak dawno twierdzili, że bardziej niż dokumentom należy wierzyć składanym ustnie po latach oświadczeniom funkcjonariuszy SB lub że trzeba bezwzględnie ufać każdej, nawet spisanej po latach, relacji ofiar pogromu, utrzymują obecnie, że ustne świadectwa dawnych opozycjonistów czy mieszkańców miejscowości, gdzie mieszkał kiedyś Lech Wałęsa, w ogóle nie mogą być traktowane jako źródła. Nie odróżniają oni źródeł anonimowych od anonimizowanych, których użycie jest standardem w naukach społecznych stosujących metody jakościowe. W istocie zaś rządzący i establishment chcieliby zadekretować taką „metodologię”, dzięki której na końcu zawsze pojawiałaby się książka napisana w duchu profesora Friszkego lub artykuł w stylu niezależnego publicysty Mirosława Czecha.

Nienapisane książki Tak kompromitująca polskie „liberalne” elity sprawa pokazuje raz jeszcze, jak wiele z mentalności komunistycznej przetrwało w III RP. Bardzo często słyszymy, że nie można badać biografii tych, którzy wywalczyli dla nas wolność. Znaczyłoby to jednak, że ta wywalczona przez nich wolność jest jakąś inną wolnością niż ta, która panuje w krajach prawdziwie demokratycznych i wolnych - i ta, o którą nam kiedyś chodziło. Obama nie wysyła kontroli na Harvard, Merkel nie organizuje konferencji metodologicznych na uniwersytecie w Heidelbergu, Sarkozy nie recenzuje prac magisterskich obronionych na Sorbonie, Bush nie próbował zamknąć ust autorom nawet najbardziej krytycznych wobec niego publikacji. Historia III RP była i jest historią nienapisanych książek, tematów tabu, niedopowiedzeń i sekretów. I nie chodzi tylko o biografie głównych bohaterów czasu przełomu, jak: Wałęsy, Mazowieckiego, Kuronia, Geremka, Michnika, Bujaka, lecz o najważniejsze procesy ostatniego dwudziestolecia od prywatyzacji poprzez budowę partii politycznych, po przekształcenia i trwanie poszczególnych instytucji. Książka Pawła Zyzaka, zestawiając sprzeczne ze sobą wypowiedzi Wałęsy, dotyczące przełomowych chwil jego życia uświadamia nam, jak wiele niewyjaśnionych faktów jest w jego życiu i w całej najnowszej historii Polski. IV Rzeczpospolita miała być republiką wolności i prawa. Niewątpliwie w ostatnich latach udało się poszerzyć przestrzeń debaty i przestrzeń wolności. Dzisiaj trwa kontrofensywa. Dalsze skonsolidowanie i umocnienie władzy Platformy może naruszyć fundamenty polskiej demokracji. Partia liberałów stała się największym od 1989 roku zagrożeniem dla wolności i suwerenności Polaków. Filozof Joseph de Maistre twierdził, że każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje. Na pewno należy ograniczyć ważność tego stwierdzenia do narodów wolnych. Inaczej musielibyśmy uznać, że zasługiwaliśmy na rządy Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Zapewne Polacy w pełni zasługują na rządy Donalda Tuska. Miejmy jednak nadzieję, że nie zasłużą na jego prezydenturę.

prof. Zdzisław Krasnodębski

W KRĘGU HISTORII Kiedy jesienią 1989 r. przedstawiciel Kręgu podjął starania o zwrot konfiskowanego przez bezpiekę dobra, w tym 30 tys. egzemplarzy książek, wspierająca go minister kultury Izabella Cywińska usłyszała od gen. Zbigniewa Pudysza, że „to wszystko było robione przez sąd, w majestacie prawa”. U podstaw Kręgu legł rozłam w „Głosie”. Narastający konflikt miał wynikać przede wszystkim z różnych koncepcji polityki wydawniczej: Marek Barański, Wojciech Fałkowski i Andrzej Rosner, kierując się przekonaniem, że - jak mówił jeden z nich - historia stanowi „potężną broń […] na poziomie oświatowym”, zamierzali, w oderwaniu od toczących się w opozycyjnych środowiskach dyskusji światopoglądowych, skupić wysiłki na wypełnianiu „białych plam”, wydając pozycje z zakresu dziejów Polski i krajów sąsiedzkich, a ponadto myśli ekonomicznej i społecznej oraz literackie świadectwa epoki.

Stan przedwojenny… Pierwsze miesiące funkcjonowania wydawnictwa, chociaż przypadły na okres solidarnościowego karnawału, nie należały do najłatwiejszych: w grę wchodziła konkurencja działających wówczas poza zasięgiem cenzury setek najróżniejszych struktur poligraficznych. Mimo to do wprowadzenia stanu wojennego nakładem Kręgu ukazało się około 20 pozycji, drukowanych na sicie, powielaczu białkowym, offsecie i tzw. dojściu. Wśród nich, jako inauguracyjna, drugi tom monumentalnego dzieła Powstanie Narodu Polskiego przez Maurycego Mochnackiego, a ponadto cztery zeszyty III tomu Historii politycznej Polski Władysława Pobóg-Malinowskiego. „Nie było ścisłego podziału kompetencji, wszyscy robili wszystko” - mówił Rosner. O obliczu wydawnictwa decydowało kilka osób. „Mieliśmy przywództwo kolektywne” - dodawał. Spotkania grona decydenckiego, zwanego „Monią”, odbywały się w mieszkaniu Moniki Nartowskiej. Organizatorzy Kręgu, mimo panującego powszechnie przekonania o zaniechaniu przez milicję i SB jakichkolwiek działań, nie zdecydowali się na dekonspirację. „Udało nam się jedną rzecz ustalić […] że nie za bardzo wychylamy nos na powierzchnię” - opowiadał uczestnik przedsięwzięcia. Dzięki temu z chwilą wprowadzenia stanu wojennego wśród internowanych znaleźli się jedynie Marek Barański, Witold Ferens, Andrzej Rosner i Marek Tabin. Podczas zorganizowanego 16 grudnia spotkania, w którym uczestniczyli Andrzej Chojnowski, Wojciech Fałkowski, Adam Karwowski, Stanisław Michalkiewicz, Kazimierz i Łukasz Ossowscy, Jerzy Targalski, Krzysztof Tołłoczko, Waldemar Wysokiński i Bogdan Zalega, ujawniły się dwie frakcje - „rewolucyjna”, przekonana, że trzeba „drukować cokolwiek, dla kogokolwiek” oraz „kanapowa” - opowiadająca się za czasową rezygnacją z podziemnej roboty. Ostatecznie grupa skupiona wokół Karwowskiego podjęła się produkcji prasy, a pozostali szykowali grunt pod kontynuowanie działalności książkowej. Dodatkową rolę odegrała oddolna presja współpracowników niższego szczebla: „Część z tych ludzi nie miała nic do roboty, a w kolportażu miała jakieś zajęcie i pieniądze” - wspominał Chojnowski, któremu pod nieobecność, a następnie, po zwolnieniu z obozu odosobnienia, ograniczenie aktywności Andrzeja Rosnera przypadła w kolejnych latach kierownicza rola.

…wojenny Pewien kłopot sprawiały z początku nadszarpnięte finanse. Dobrze przedstawiał się z kolei park maszynowy, tym bardziej że wydawnictwo dysponowało maszyną firmy Océ, uratowaną z Regionu Mazowsze, a między kwietniem i lipcem otrzymało z Zachodu dwa lub trzy offsety. Pierwszą kolportowaną książką był wydrukowany jeszcze w okresie „Solidarności” piąty zeszyt trzeciego tomu Pobóg-Malinowskiego. Tymczasem polityka wydawnicza musiała ulec pewnym modyfikacjom: „Oczywiście, usiłowaliśmy pracować nad książkami według planu »przedwojennego«, ale stan wojenny go korygował” - pisał Piotr Mitzner, kierujący działem literackim. „Staraliśmy się jednak dobierać pozycje, które przetrwają próbę czasu, takie jak materiały Kongresu Kultury Polskiej, »Listy z Białołęki« [Adama] Michnika, czy »Internowanie« [Tadeusza] Mazowieckiego” - uzupełniał Rosner. Prace zahamowało zlikwidowanie przez SB 19 grudnia 1982 r. drukarni w Popowie, znajdującej się w domku letniskowym aktora Mariusza Dmochowskiego. Krąg utracił wówczas powielacz offsetowy, matryce i wydruki pisma „KOS” nr 19, 20 i 21. Przyłapany na gorącym uczynku Karwowski znalazł się w areszcie, a towarzysząca mu Ewa Piaskowska trafiła pod milicyjny dozór. Mimo to wydawnictwo ze względu na liczbę, jakość i tematykę tytułów już wkrótce wysunęło się na czoło edytorskiego podziemia, wręcz monopolizując pewne segmenty rynku, co stało się możliwe dzięki korzystaniu z „dojścia” do państwowej drukarni w Zakładach Techniki Obliczeniowej w Warszawie. „Ich możliwości były olbrzymie”- mówił o zatrudnionych w niej drukarzach Chojnowski. - „Nie byliśmy w stanie ich wykorzystać. Musieliśmy ich hamować. Najpierw musieliśmy sprzedać książkę, aby zapłacić. Oni gotowi byli w miesiąc zrobić pięć książek. Nie byliśmy w stanie tego przerobić w żaden sposób. Na wydajnym offsecie drukowali książkę w dwa dni”. W efekcie - od 13 grudnia 1981 r. do czerwca 1986 r. ze znaczkiem Kręgu ukazało się ponad 60 pozycji książkowych i broszurowych, w nakładach od 1,5 do 8, a nawet i kilkunastu (!) tysięcy („»Solidarność« 1980-1981. Geneza i historia” Jerzego Holzera). Znakomita passa zakończyła się w roku 1985. 14 czerwca SB wkroczyła do drukarni w Kobyłce oraz dokonała wielu dalszych przeszukań. Do aresztu trafili Tołłoczko, a także Roman Baraniecki i Małgorzata Magier. Wtedy też Chojnowski, przeświadczony o rozpracowaniu struktury przez bezpiekę, wycofał się z działalności. Odbudową firmy zajął się Andrzej Rosner. „Zawaliła nam się jedna z odnóg czy filarów […]. Musieliśmy ją odciąć, bo uważaliśmy, że ona jest lekko zainfekowana. Trzeba było dokonać pewnych radykalnych cięć” - mówił, mając na myśli domniemywaną agenturalną współpracę jednego z kolegów. Poligrafię objął Kazimierz Ossowski, a w 1986 r. - Marek Piekut z Wojciechem Zubowiczem. Wydawnictwo nigdy nie odzyskało jednak dawnej świetności, a sytuację pogarszał kryzys, nieomijający zresztą żadnej z podziemnych struktur. Już wówczas bowiem, jak przyznawano, „coraz mniej było chętnych do składania, do wożenia, no do tych wszystkich prac wymagających jednak pewnego stopnia ryzyka”.

…i powojenny Wciąż najważniejsza była „apolityczność”: „przede wszystkim należy publikować nie bieżącą publicystykę, ale takie pozycje, które niosą trwałe wartości kultury. Książki, które będzie można czytać po pięciu czy dziesięciu latach” - tłumaczył Rosner. Organizatorzy i współpracownicy wydawnictwa spotykali się nawet z zarzutami, że są „za mało solidarnościowi”. Postanowienia podjęte przy „okrągłym stole”, w tym utrzymanie cenzury, nakazywały odrzucenie proponowanej przez władze immunizacji. Słuszność tej decyzji zdawał się potwierdzać bieg wydarzeń: kiedy jesienią 1989 r. przedstawiciel Kręgu podjął starania o zwrot konfiskowanego przez bezpiekę dobra, w tym 30 tys. egzemplarzy książek, wspierająca go minister kultury Izabella Cywińska usłyszała od gen. Zbigniewa Pudysza, że „to wszystko było robione przez sąd, w majestacie prawa”. Spowodowane wiernością ideałom wyczekiwanie na rozwiązanie Głównego Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk miało na dalsze, legalne już funkcjonowanie istotny negatywny wpływ: „Pozwoliło wydawcom oficjalnym na kradzież większości naszych tytułów. […] Jak żeśmy się ocknęli z ręką w naczyniu nocnym po likwidacji cenzury w czerwcu 1990, no to się okazało, że prawie cała nasza produkcja jest już zakontraktowana przez różnych obrotnych cwaniaków. […] Ale oczywiście były i inne przyczyny […]. Większość z nas była zapewne nieprzygotowana do prowadzenia normalnej działalności” - przekonywał Rosner. Ostatnią wydaną nielegalnie pozycję książkową stanowiły, przygotowane wspólnie z Pokoleniem Waldemara Gniadka, Główne nurty marksizmu. Krąg zakończył podziemną działalność dorobkiem obejmującym 130 książek oraz wiele numerów pism. Polityka wydawnicza opierała się głownie na pracach z dziedziny historii i szerzej rozumianej humanistyki oraz świadectwach epoki. Obok przedruków klasyków w rodzaju Najnowszej historii politycznej Polski ukazywały się też dzieła oryginalne: syntezy Andrzeja Alberta (Wojciecha Roszkowskiego), Krystyny Kerstenowej czy Artura Leinwanda. Wśród pamiętników znalazły się te autorstwa Józefa Czapskiego, Nadieżdy Mandelsztam, Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Kazimierza Pużaka i Leopolda Tyrmanda. Godne odnotowania są, jeśli chodzi o tytuły literackie, krajowe premiery książek Tadeusza Konwickiego (Rzeka podziemna oraz Wschody i zachody księżyca) oraz Marka Nowakowskiego („Zakon kawalerów mazowieckich”). Nie brakowało także oryginalnych przekładów, takich jak Wspomnienia Nikity S. Chruszczowa czy Wszystko płynie… Wasilija Grossmana. Justyna Błażejowska

03 października 2009 W piekle demokracja, a na niebie królestwo.. Wiecie państwo jak zaczyna się” Ustawa o wychowaniu w trzeźwości „ z 1982 roku, którą przepychał jeszcze generał Jaruzelski ze swoimi socjalistycznymi kumplami, a którą  to ustawę -zamiast ją zlikwidować-nowelizują i ulepszają jego  chlubni kontynuatorzy? Czyli Prawo i Sprawiedliwość, Platforma Obywatelska, Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe i inne organizacje mafijne, które rządziły Polską  przez ostatnich dwadzieścia lat pod innymi nazwami.„Uznając życie obywateli w trzeźwości za niezbędny warunek moralnego i materialnego dobra Narodu stanowi co następuje”(?????) Czy to nie piękne? Ile państwowej troski w tym zdaniu, ile zaangażowania władzy w  życie” obywatela”, ile  udawanego pochylania się nad jego  życiem? Mimo ustawy o wychowaniu w trzeźwości, można odnieść wrażenie, że jakoś nie wpływa ona  znacząco na  samopoczucie rządzących Polską. I nadal ten sam sposób myślenia, bo rządzą nami ludzie o tej samej mentalności, mentalności  człowieka, który lepiej wie od  innego  człowieka, co jest dla niego dobre. To jest właśnie socjalizm mentalny.  Wrogi chrześcijaństwu, przez sam fakt, że próbuje odebrać człowiekowi wolną wolę i rozum. Rozum- za pomocą propagandy, która ubezwłasnowolnia wolną wolę . Właśnie rusza w krakowskich szkołach nowy program dotyczący dzieci z zaburzeniami zachowania(????). Problem z zaburzeniami zachowania…(???) Za moich „ komunistycznych „ czasów, gdy chodziłem do szkoły nie słyszałem o żadnych problemach dotyczących zaburzeń w zachowaniu, były problemy z zachowaniem się  uczniów, tak jak to zwykle bywa wśród młodych ludzi, jeszcze nie dostosowanych kulturalnie do otaczających ich warunków kolektywnego uczenia i wychowywania w klasach liczących do 40 uczniów.. (???). Pamiętam nawet, zdarzało się, że jeden z moich kolegów potrafił rzucić bułką w nauczycielkę.. Ale potem oberwał po łapach linijką, stał w kącie, a i został wyrzucony  z klasy. Miał pójść przyprowadzić rodziców. Wcześniej klęczało się na grochu.. A co miała nauczycielka robić z chuliganem? Realizować prawa ucznia???? Wtedy takich praw nie było, bo takiego nonsensu nawet tamta komuna nie wymyśliła, był jako taki autorytet nauczyciela, na którym to autorytecie oparty był spokój w klasie.. A jak nie - to po łapach - i koniec! Wprowadzenia praw ucznia odebrało nauczycielowi autorytet i spowodowało rozpasanie i rozwydrzenie w szkołach. Bo jak uczeń ma prawa,  zamiast regulaminu uczniowskiego, to z nich korzysta, kąsając nauczyciela. Zawsze może pójść na niego ze skargą do Rzecznika Praw Ucznia, a jak to nie pomoże,  to do  Rzecznika Praw Obywatelskich. No i  jeszcze można do Strasbourga. I to było dobre, a zostało zlikwidowane, bo postęp postępuje, i jest coraz  większy bałagan w szkołach, bo nie ma dyscypliny. Postępowcy, więc wymyślają, co rusz to nowe „ nauki”, które mają rzekomo przywrócić porządek w szkołach. Nie trzeba niczego wymyślać. Trzeba przywrócić kary, bo bez kary nie ma miary.. Postępowcy boją się kar, jak diabeł święconej wody.. A przecież bez kar nie da się żyć.! Łącznie z karą  śmieci za zabójstwa popełnione z premedytacją. Muszą być i nagrody i kary. Przy systemie samych nagród, nie będzie ani autorytetu nauczyciela, ani spokoju w szkołach.. Program będzie finansowany z pieniędzy unijnych, czytaj z pieniędzy, które wpłacamy w postaci składki unijnej w wysokości 1 mld złotych miesięcznie i przepuszczonych  przez machinę biurokracji unijnej. Wiele z tych pieniędzy ginie w odmętach i czeluściach biurokratycznego labiryntu. Tak jak nie ma nieba, bez piekła. Nie można pomijać piekła mówiąc, że wszyscy pójdziemy do nieba. Dla wszystkich miejsca w niebie nie ma i nie będzie, część będzie smażyć się w piekle..!!! Najprędzej ci wszyscy, którzy naszą cywilizację, cywilizację odpowiedzialności i autorytetu, przewracają do góry nogami. „Naukowcy” twierdzą, że zaburzenia zachowania  są spowodowane:” przedwczesnym porodem oraz lekami stosowanymi w celu utrzymania ciąży, które mogą doprowadzić do zmian w mózgu powodujących, że dzieci mają problemy z koncentracją, agresją, okazywaniem emocji i funkcjonowaniem w grupie”(?????). A może stosunek został  skonsumowany  w nieodpowiedniej pozycji?? Teraz „ naukowcy” powinni się zająć, najlepiej za pieniądze unijne, badaniem związku zastosowanej pozycji seksualnej, na rozwój osobowościowy i emocjonalny dziecka. A już najlepsze jest funkcjonowanie w grupie. Kolektywiści na grupę kładą największy nacisk, a przecież człowiek przez Pana Boga jest stwarzany indywidualnie, a nie w grupie. Za wyjątkiem tych co rozwiązłość swoją realizują w  układzie gruppen- sex.. To dlaczego człowiek, w sposób naturalny dąży do funkcjonowania indywidualnie, a nie w grupie? Pominąwszy Mormonów, komunistów, sekty hippisowskie, kibuce, kołchozy, państwowe gospodarstwa rolne  i inne tego typu dewiacje gospodarczo-społecznie . Oczywiście każdy ma prawo mieszkać w komunie, ale pod warunkiem, że nie domaga się finansowania tych komun przez innych  i nie wciąga pod przymusem wszystkich do tych utopii. Homoseksualistów w to nie wliczam, bo oni nie są w żaden sposób dawać komukolwiek życia.. mogą najwyżej wychować kolejne pokolenia homoseksualistów,  jeśli da się im na wychowanie dzieci. Populacja homoseksualistów wzroście, kosztem heteroseksualistów. Ale ludzi od tego nie przybędzie. Tak jak nie przebywa   cukru  w herbacie, nawet jeśli najbardziej zawzięcie się w niej miesza. Tak jak to robią rządzący! „Obok grobów smutnych i zaniedbanych stały groby tętniące życiem”((???)- napisał jakiś imbecyl. Likwidując kary i autorytety postępowcy wymyślają coraz to nowe sposoby zastępujące zdrowy rozsądek, i przy okazji- a może przede wszystkim- wyłudzają na tej bazie ,pieniądze z budżetów miast i państw. , walcząc z przeciwnościami, które sami stworzyli. Gmerają w nadbudowie, tworząc dla siebie bazę do żerowania i rozpołowiania  więzi międzyludzkich, dewastowania związków opartych kiedyś na autorytecie, a dzisiaj na prawach człowieka. Na antychrześcijańskich prawach człowieka niczego oprzeć się nie da, bo na chaosie nigdy, niczego nie zbudowano. Wszystko co cywilizacja europejska osiągnęła zbudowano na Prawach Bożych, a nie na Prawach Człowieka. Wprowadzają do szkół psychologów( biofeedback), socjoterapeutów, choreopatów, arteopatów( leczenie przez sztukę!), śmiechopatów, biblioterapów( leczenie przy pomocy literatury)- pozorują działania mające leczyć skutki niszczenia autorytetów i relacji nagroda- kara. Tak jak chaos  w gospodarce jest skutkiem interwencji państwa w gospodarkę, tak chaos w szkołach  jest skutkiem odchodzenia od autorytetów i od kar.. Interwencji państwa w normalny układ nauczyciel- uczeń.. Bo przecież pacjent nigdy nie stanie się zdrowy jeśli jego termometr z jego temperaturą włożymy do zimnej wody..(???) Najwyżej temperatura  pokazywana przez termometr- spadnie! Jeśli się przedtem nie stłucze. A  gorączka i tak  pozostanie! WJR

Jak Zabłocki na mydle Eksperci studzą entuzjazm polityków rządzącej koalicji wynikający z zawarcia ugody z Eureko. Podkreślają, że korzyści są pozorne, a kwota, którą ma otrzymać holenderska firma - ogromna, w sumie prawie 9 mld zł. Odszkodowanie od Skarbu Państwa w wysokości 4,77 mld zł, dywidendę z PZU w kwocie ok. 4 mld zł, możliwość pozostania w akcjonariacie PZU i pozyskania dalszych miliardów przy sprzedaży 20 proc. akcji PZU poprzez giełdę otrzymała holenderska spółka Eureko w zamian za rezygnację z postępowania arbitrażowego. Nie jest jasne, czy ugoda pomiędzy akcjonariuszami PZU zostanie formalnie potwierdzona przed polskim sądem, jak wcześniej zapowiadał minister Grad. Odszkodowanie w wysokości 4,77 mld zł zapłaci Skarb Państwa Eureko za odstąpienie od roszczeń arbitrażowych i ograniczenie jej zaangażowania w PZU; 3,55 mld zł ma pochodzić z przynależnej do Skarbu Państwa dywidendy z PZU i ma zostać zapłacona do końca tego roku. Reszta kwoty 1,22 mld zł zostanie przez Skarb Państwa pozyskana w drodze sprzedaży 4,9 proc. akcji PZU w ofercie publicznej. Udział państwa w PZU zmniejszy się tym samym do ok. 50,1 proc., co może w przyszłości zagrozić utratą kontroli nad największym polskim ubezpieczycielem. Jednocześnie Eureko otrzyma swoją część z blisko 12 mld zł dywidendy uchwalonej przez walne zgromadzenie akcjonariuszy PZU, a pozostającej obecnie w dyspozycji zarządu spółki. Tak więc do kwoty odszkodowania, jakie otrzyma holenderska spółka, należy doliczyć ok. 4 mld złotych. Ugoda przewiduje także wprowadzenie PZU na giełdę najpóźniej do końca 2011 roku. Resort skarbu przewiduje, że stanie się to wcześniej - już w lutym lub marcu 2010 roku. Eureko zastrzegło sobie prawo weta, gdyby moment debiutu giełdowego był niekorzystny z uwagi na perturbacje na rynkach finansowych. W ofercie publicznej zostanie zaoferowane łącznie 20 proc. akcji, z czego 15 proc. należących do Eureko, a 4,99 - do Skarbu Państwa. Na razie na mocy ugody akcje obu stron przeznaczone do sprzedaży na giełdzie zostały wniesione do spółki specjalnego przeznaczenia, a pełnomocnictwo do głosowania nimi uzyskał Skarb Państwa. Eureko, oddając państwu kontrolę nad własnym 10-procentowym pakietem, nie zrzekło się płynących z nich pożytków kapitałowych. Docelowo w ciągu kilku lat Eureko ma zmniejszyć swoje zaangażowanie w PZU z obecnych 33 proc. akcji do poziomu poniżej 13 proc. i od tej chwili przez 15 lat zobowiązane jest nie zwiększać swojego zaangażowania w spółce. Minister skarbu Aleksander Grad zapewnił, że ugoda jest korzystna, ponieważ dzięki niej Skarb Państwa odzyskuje kontrolę nad największą polską spółką ubezpieczeniową, a Eureko stopniowo wycofa się z inwestycji. - Dzięki temu odblokowany zostanie rozwój PZU i wprowadzenie spółki na giełdę - mówił Grad. Wśród korzyści wymienił: zrzeczenie się przez Eureko z roszczeń, w tym roszczeń arbitrażowych, zgodę na rezygnację z uprawnień inwestora strategicznego PZU, stopniowe obniżenie zaangażowania w spółce z 33 proc. docelowo do poniżej 13 proc. i zobowiązanie niezwiększania tego udziału przez 15 lat, zrzeczenie się uprawnienia do powoływania przedstawicieli we władzach PZU oraz zgodę na wygaśnięcie umowy sprzedaży akcji i pierwszego aneksu do niej. - To są korzyści pozorne, Skarb Państwa płaci właściwie za nic. Wynik arbitrażu dla Eureko był wątpliwy, a swoje akcje PZU i tak musiałby wcześniej czy później sprzedać z powodu złej kondycji finansowej. Tymczasem Skarb Państwa zaoferował im w formie dywidendy i odszkodowania blisko 9 mld złotych. To oznacza, że rentowność ich inwestycji w 30 proc. akcji PZU (3 mld zł za 30 proc. akcji w 1999 r.) wynosi 11 proc. rocznie przez 10 lat. A nie policzyliśmy jeszcze wcześniej pobranych dywidend - tłumaczy sytuację finansista z dużej instytucji publicznej. - Ta ugoda pokazuje wyraźnie, że pozyskiwanie kapitału przez prywatyzację jest dużo droższe dla państwa, niż gdy pozyskuje go drogą emisji obligacji. Gdyby Skarb Państwa, zamiast prywatyzować PZU, wyemitował 10-letnie obligacje zagraniczne na 3 mld zł, dzisiaj musiałby zapłacić tylko ok. 2 mld zł odsetek, a gdyby chciał obligacje wykupić - 5 mld złotych. To znacznie mniej, niż popłynie do Eureko - oblicza inny finansista, Jerzy Bielewicz ze Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Eksperci wątpią też w zapewnienia Grada, że ugoda nie przewiduje płatności na rzecz Eureko z budżetu. - Ale przewiduje, że do budżetu nie wpłynie część środków z dywidendy i sprzedaży 4,99 proc. akcji PZU należących do Skarbu Państwa - wyjaśnia Janusz Szewczak, ekspert prawa finansowego. Podkreśla, że porozumienie z Eureko jest w istocie "zalegalizowaniem bezprawia". - Wcześniej minister Grad podkreślał, że ugoda musi być zawarta przed polskim sądem, a teraz nic o polskim sądzie nie wspomina. Może obawia się, że polski sąd zbada umowę prywatyzacyjną i uzna ugodę za niedopuszczalną - dodaje były ekspert komisji śledczej ds. PZU. Podkreśla również, że ugoda praktycznie nic nie zmienia. - Eureko dostaje mnóstwo pieniędzy za nic i nadal pozostaje w spółce, a Skarb Państwa zmniejsza swoje zaangażowanie, narażając się na utratę kontroli nad PZU. Może do tego dojść np. w sytuacji, gdyby PZU, po ostatniej decyzji akcjonariuszy o wytransferowaniu ogromnych kapitałów w formie dywidendy, zmuszony był poszukiwać dodatkowego kapitału na rynku - mówi.

BGŻ na spłatę Eureko? Skarb Państwa zamierza wycofać się z akcjonariatu Banku Gospodarki Żywnościowej, w którym ma 37,28 proc. akcji. Jest to decyzja zgodna z oczekiwaniami głównego akcjonariusza Rabobanku, który kontroluje BGŻ, posiadając 59,35 proc. akcji. Rabobank jest również akcjonariuszem Eureko. Minister skarbu Aleksander Grad zapewnił, że decyzja o wycofaniu z BGŻ nie jest elementem ugody z Eureko w sprawie PZU i obie sprawy nie mają związku. Wcześniej media spekulowały, że Rabobank, który uczestniczył w negocjacjach w sprawie PZU, będzie chciał uzyskać dla siebie ustępstwa w BGŻ. Małgorzata Goss

W szponach humanistów Repetitio mater studiorum est - co się wykłada, że powtarzanie jest matką studiów. Dlatego nigdy za wiele powtarzania zbawiennych prawd, zwłaszcza takich, o których nie śniło się filozofom. Swoja drogą, to ciekawe, co takim filozofom się śni, zwłaszcza, że pan prof. Bogusław Wolniewicz twierdzi, że filozofia w ogóle nie jest nauką. To być może - zwłaszcza ostatnio, kiedy coraz więcej filozofów twierdzi, że prawdy nie ma. Skoro prawdy nie ma, to czego właściwie filozofowie mogą nauczać? Wygląda na to, że jakichści własnych urojeń, którym tylko nadają pozory naukowości. Jeden plecie o „duchu”, drugi - o „idei”, rozdziobują poprzedników na coraz to drobniejsze okruszki, mozolnie zrzynają jeden z drugiego i tymi wydzielinami zatruwają środowisko. Ale czy można wierzyć filozofom? Jeśli nawet rzeczywiście nie ma prawdy, to przynajmniej to twierdzenie musi być prawdziwe. A skoro przynajmniej to twierdzenie jest prawdziwe, to znaczy, że prawda jest. Jednak krakowski filozof Jan Hartman chyba tak nie uważa, bo podczas dyskusji z jezuitą Dariuszem Kowalczykiem ujawnił, że skoro jedni, dajmy na to uważają, że aborcja jest zabójstwem, a inni tak nie uważają, to państwo nie ma prawa zajmować stanowiska. Nie jest jednak w swoim poglądzie konsekwentny, bo jako członek-założyciel żydowskiego Zakonu Synów Przymierza, czyli polskiej loży B'nai B'rith, forsuje i popiera zwalczanie przez państwo antysemityzmu przy pomocy kodeksu karnego i niezawisłych sądów, przechodząc do porządku nad okolicznością, że antysemici są temu zdecydowanie przeciwni, bo uważają antysemityzm za pogląd nie tylko uzasadniony, ale i pożyteczny. Dlaczego zatem w sprawie aborcji państwo nie ma prawa zajmować stanowiska, a w sprawie antysemityzmu - może? Wprawdzie to nie moja rzecz, ale cóż to szkodzi przypomnieć, że według konstytucji B'nai B'rith, organizacja ta poświęca się m.in. „bezpieczeństwu i trwałości narodu żydowskiego”, a jeśli pomyślimy, że aborcji w Polsce mogą przecież być poddawane również dzieci żydowskie, to czy pan prof. Hartman przypadkiem nie sprzeniewierza się celom organizacji której jest członkiem-założycielem? Nie dopuszczam bowiem myśli, że sprzeciwia się penalizacji aborcji w Polsce w nadziei, że dzięki temu redukcja liczebności mniej wartościowego narodu tubylczego ulegnie przyspieszeniu, chociaż z drugiej strony w konstytucji loży B'nai B'rith czytamy, że poświęca się ona również „okazywaniu usług społeczności na zasadzie najszerzej pojętych zasad humanitarnych”. W końcu nie wszystkim udało się przeżyć usługi zaoferowane w swoim czasie społeczności polskiej „na zasadzie najszerzej pojętych zasad humanitarnych” przez organizację Jakuba Bermana, więc trudno się dziwić, że wielu ludzi dostaje dreszczy na samą myśl, że znowu może znaleźć się w szponach humanistów. Wtedy, co prawda, owe „zasady humanitarne” uzasadniane były niezmiennymi prawami dziejowymi, bo na tamtym etapie postępowi filozofowie stali na nieubłaganym gruncie prawdy, ale zasadami humanitarnymi, a od biedy - nawet tolerancją też można wiele uzasadnić. Z tego właśnie punktu widzenia warto spojrzeć na humanitarną ofensywę, jakiej z łaski najbardziej, delikatnie mówiąc, zahartowanej awangardy postępu, jesteśmy właśnie poddawani. Wprawdzie zahartowana awangarda postępu stoi na nieubłaganym stanowisku poszanowania sfery prywatności, ale jednocześnie, uważaną do niedawna za intymną, sprawę sposobu zaspokajania popędu seksualnego umieściła w centrum zainteresowania politycznego, postulując nawet penalizowanie homofobii, czyli każdego odruchu sprzeciwu wobec uroszczeń sodomitów. Na tym oczywiście nie koniec, bo najbardziej zblazowanym przedstawicielkom awangardy już - jak to ironicznie zauważył król pruski Fryderyk II - „rogi huzarskie nie wystarczają”, więc mamy do czynienia z kampanią na rzecz ustawy regulującej zapładnianie in vitro, czyli w szklance - oczywiście na koszt podatników, bo tak się jakoś składa, że awangarda liczy się z groszem, niczym przysłowiowi Żydzi. Pretekstem są oczywiście łzawe opowieści o bezpłodnych kobietach, ale już 40 lat temu Jan Gerhard spenetrował prawdę, że w rzeczywistości chodzi albo o poprawienie rasy, albo nawet tylko o potrzebę chwilowego zaimponowania snobistycznemu towarzystwu. - „Zostałam zapłodniona plemnikiem Rodryga Podkowy z II wyprawy krzyżowej” - takie przechwałki celebrytek mogliby relacjonować dziennikarze z brukowców, ilustrując je barwnymi fotografiami uzyskanymi przy pomocy wziernika - no a przedsiębiorczy biznesmeni dostarczaliby patentowany towar ze wszystkimi certyfikatami. Oczywiście nikt takich dzieci by nie rodził - co to, to nie - potrzebne one komu, jak psu piąta noga - i dlatego awangarda walczy o „prawo do aborcji” - oczywiście również na koszt podatników - a przedsiębiorczy biznesmeni ze skalpelami już nie mogą się doczekać. Skoro takie Moce poruszane są tylko gwoli zaimponowania, to i ja nie będę sobie żałował. Przypominam tedy, że kiedy tylko powstała sejmowa komisja śledcza pod pretekstem wyjaśnienia okoliczności śmierci Barbary Blidy, zauważyłem, że nie chodzi o żadne wyjaśnianie, tylko o kanonizację nieboszczki. I właśnie nadeszło potwierdzenie. Jak bowiem powszechnie wiadomo, kanonizacja samobójczyni mogłaby wzbudzić wątpliwości nawet u zdeklarowanych ateistów. Więc co się okazało? Okazało się, że na pistolecie, z którego padł śmiertelny strzał, nie ma żadnych śladów linii papilarnych. Najwyraźniej ktoś musiał je zetrzeć - ale kto? Podejrzenia kierują się w stronę bezpieczniaków, ale jak to się stało, że śmiertelny strzał padł 27 kwietnia 2007 roku, a pistolet obejrzano dopiero teraz? Przez ten czas musiał on być chyba, jako corpus delicji, w dyspozycji niezawisłej prokuratury? I co - nikt go tam nie oglądał i niczego nie zauważył? A skoro w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika w prokuraturach działy się cuda, to czyż nie mogłyby również w przypadku Barbary Blidy? Nie tylko by mogły, ale nawet powinny, bo cóż to za kanonizacja bez przynajmniej jednego cudu? Poza tym cud ten przychodzi w samą porę, ponieważ usuwa z pola widzenia niewygodną kwestię samobójstwa. Jakie samobójstwo, kiedy nie ma dowodu? Bez dowodów zaś, zwłaszcza bez zachowanych dokumentów, nikogo o nic podejrzewać nie można - o czym nieustannie przypomina w homiliach i zbawiennych pouczeniach Jego Ekscelencja abp Józef Życiński. W tej sytuacji nie da się już ukryć konieczności reaktywowania Wydziału Ceremoniału i Obrzędowości Świeckiej, jaki istniał przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, - bo któż lepiej opracuje ceremoniał i obrzędowość związaną z kultem Barbary Blidy? Uświadomienie sobie tej konieczności jest dodatkowym dowodem na słuszność teorii konwergencji, według której przeciwieństwa nie tylko się stykają, ale również - przenikają. Czyż nie, dlatego kanonizację Barbary Blidy forsują dziś politycy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, czyż nie dlatego tak wielu przedstawicieli prawicy licytuje się z Nową Lewicą Sławomira Sierakowskiego o „prawdziwy” socjalizm, a członkowie organizacji świadczących społecznościom „usługi na zasadzie najszerzej pojętych zasad humanitarnych” forsują legalizację zabijania ludzi bardzo małych i bardzo chorych? SM

Petycja: Ukarać sędzię Solecką Rzecznik Dyscyplinarny Krajowa Rada Sądownictwa Wnosimy o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego w stosunku do sędzi Ewy Soleckiej S. O. Sądu Okręgowego w Katowicach. 23 września 2009 roku sędzia Solecka wydała - z rażącą obrazą prawa - wyrok w sprawie ks. Marka Gancarczyka i redakcji „Gościa Niedzielnego” z powództwa Alicji Tysiąc. Zarówno wyrok, jak i jego uzasadnienie podważają wiarygodność funkcjonowania organów wymiaru sprawiedliwości w Polsce, gdyż - w odbiorze społecznym - jest to skazanie ks. Marka Gancarczyka tylko za to, że jest księdzem katolickim i głosi naukę Kościoła. Alicja Tysiąc sama zdecydowała się być osobą publiczną i jako taka, podlega publicznie osądom etycznym. Sędzia Solecka nadużyła swojej władzy próbując - z powodów pozaprawnych - rozstrzygnąć spór etyczny. Jej działanie mogłoby prowadzić do powstania nowej normy prawnej uznającej, że osób publicznych nie można publicznie oceniać. Sędzia nie ma prawa wprowadzać nowych norm prawnych ograniczających debatę. Jeśli osoba upublicznia swoją chęć dokonania aborcji, to ksiądz katolicki nie tylko może, ale i musi nazwać to zabójstwem nienarodzonego dziecka. Ten wyrok to zamach na podstawę funkcjonowania demokratycznego państwa prawa, jaką jest wolność słowa. Zamach na wolność słowa jest zawsze pierwszym krokiem w kierunku totalitarnego państwa jednej ideologii. Uzasadnienie przedstawione przez sędzię Solecką fałszuje całkowicie dowody oraz fakty dotyczące tej sprawy i jest nie tylko obrazą prawa, lecz także społecznego poczucia sprawiedliwości. W związku z wyraźnie ideologiczną tendencyjnością sędzi Ewy Soleckiej wnosimy    o wszczęcie w stosunku do niej postępowania dyscyplinarnego, gdyż jej działanie jest w najwyższym stopniu społecznie szkodliwe.

A, nie: nie podpiszę! Zadzwonił do mnie p.Krzysztof Budziakowski z portalu netbird - z prośbą, bym podpisał (i rozpropagował wśród Państwa podpisanie) apel o ukaranie p.Ewy Soleckiej, SSO w Katowicach. Powiedziałem, że nie podpiszę - i wyjaśniłem, dlaczego. Mimo to otrzymałem apel, który zamieszczam: Zbieramy podpisy pod apelem do Rzecznika Dyscyplinarnego przy Krajowej Radzie Sądownictwa o ukaranie sędzi Ewy Soleckiej, która wydała szokujący wyrok w sprawie Alicja Tysiąc kontra „Gość Niedzielny”. Prosimy o podpisanie się pod apelem i o rozesłanie informacji o akcji do jak największej grupy osób. Pozdrawiam serdecznie Krzysztof Budziakowski. Apelu nie podpiszę - gdyż: Jestem zwolennikiem tezy, że sędziowie są niezawiśli - i wpływać na ich decyzje nie wolno. Byłem zdecydowanym przeciwnikiem metody, że tow. Edward Gierek dzwonił do sędziego i wywierał nań nacisk, by w danej sprawie wydał wyrok łagodny (lub surowy). Teraz żyjemy w d***kracji, imię aktualnego Tyrana brzmi „Większość” - i nadal uważam, że sędzie powinien kierować się własnym sumieniem, a nie być zastraszany przez Większość (która, na szczęście, mniej może zrobić sędziemu, niż mógł GenSek PZPR - ale może!). Tego typu zastraszanie może spowodować, że p. Solecka się załamie - i w następnych sprawach będzie wyrokowała lękliwie („By, broń Boże, nie urazić Większości”...) - lub też odwrotnie: zaweźmie się, i przyjmie postawę bardziej anty-katolicką. Ani jednego, ani drugiego sobie nie życzę. Przy tym mój sprzeciw w'obec tego wyroku bierze się nie stąd, że daje satysfakcje powszechnie znienawidzonej p.Alicji Tysiąc, a uderza w tygodnik katolicki, - lecz dlatego, że jest nielogiczny. Obawiam się jednak, że gdyby p.Solecka wydała identycznie nonsensowny wyrok w takiej sprawie: P.Jerzy Urban nazwał ks. Jana „szerzycielem zabobonów”. P.Solecka przyznała ks. Janowi 30.000 zł odszkodowania - twierdząc, że wolno twierdzić, że Kościół katolicki jest szerzycielem zabobonów, ale nie wolno tego powiedzieć o ks. Janie, bo „jednostce przysługuje ochrona praw osobistych” - to te same osoby, które teraz protestują, wyrokowi by przyklasnęły! Innymi słowy: protest jest, moim zdaniem, generowany nie tym, że wyrok jest niesprawiedliwy - tylko tym, że jest na korzyść osoby przez nas nielubianej. Otóż: bardzo nie lubię pani Alicji Tysiąc, chętnie bym Ją opluł (gdybym się Nią tak nie brzydził...) - ale właśnie dlatego tym bardziej protestu nie podpiszę. A Państwo - jak sobie uważacie... I jeszcze jedna uwaga: jednym z nieszczęść d***kracji jest to, ze zawsze można zebrać wielu ludzi, do obrony swojego faworyta - natomiast nie daje się zmobilizować ludzi do obrony gwałconych Zasad!! JKM

Pewna supozycja - o referendum w Irlandii - UWAGA: uzupełnienie W d***kracji zapomina się o wszystkim, co było wcześniej, niż dwa tygodnie temu - ale ja pamiętam, co się działo po pierwszym referendum w Irlandii. Wszyscy przywódcy zarzekali się, że referendum nie będzie powtórzone, prezes Sądu Najwyższego oświadczył, że jego powtórzenie byłoby nielegalne - a prasa pełna była enuncjacyj w stylu: „Głosowałam na TAK; jednak jeśli ONI znów spróbują powtórzyć referendum, do dla samej zasady zagłosuję NIE!”.

Referendum powtórzono, I bardzo wiele osób zmieniło decyzje... ale z NIE na TAK! Jeszcze parę dni wcześniej sondaże mówiły o lekkiej przewadze „TAK” - mówiono o 52% - 53%. Czym się nie przejmowałem: przed poprzednim referendum w sondażach przewaga „TAK” była wyższa - a wynik był odwrotny. A tu: 67% na TAK!! Co więc się stało? Według mnie, wyjaśnienie jest tylko jedno: przerażeni federaści nadali we czwartek lub w piątek jeden lub kilka sygnałów podprogowych w telewizji. Sygnały subliminalne są zakazane w reklamie. To trwający ułamki sekund obraz, który nie jest dostrzegany przez widza świadomie, ale oddziałuje na jego podświadomość. Nie są skuteczne, gdy się chce wmówić w człowieka coś, z czym się całkowicie nie zgadza, - ale w sytuacji, w której połowa wyborców deklarujących, że pójdą głosować, twierdziła, że nie wie, za czym zagłosuje - działałby idealnie! Dlatego jestem przekonany, że zostały zastosowane - i proponuję, by p. Declan Ganley (lub ktokolwiek) uważnie przejrzał nagrania rozmaitych TV pod tym kątem... pokazujące, jak do ośrodka obliczania głosów swobodnie wnosi się (i wynosi) urny! Tak czy owak: ONI "przedobrzyli" - i może to być ogromna wpadka. Jeśli się to IM udowodni. JKM



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
112 122 Próby technologiczne
112 Ustawa o pomocy osobom uprawnionym do aliment w
112
112. NARODOWE A ZBIOROWE ŚRODKI OBRONY, STUDIA EDB, Obrona narodowa i terytorialna
pf 10s110 112
112
112 307 POL ED02 2001
312[01] 02 112
112(1)
1 (112)
112 Widzenie fotopowe i skotopowe
Dostawy bezposrednie DzU 2007 112 774
Zestaw Nr 112
112 Policy, politics a polityid913
C WINDOWS TEMP plugtmp plugin stat gmin sp 112
Znaki,drogowe,zakazu,112
2 roz 090 112
Ochrona wiedzy intelektualnej wykład dn112013
102-112, rozdziały przetłumaczone inż genetyczna
7 (112)

więcej podobnych podstron