GAZOWNIA
Byliśmy na skraju wsi. Ostatnia ulica, pnąc się po krzywiźnie wzniesienia, wiodła przez wypaloną łąkę, usłaną pordzewiałymi felgami i dziurawymi oponami. Kobieta szła przodem, za nią ja i chłopak.
Chłopaka poznałem na peronie, gdy za naszymi plecami odjechał prawie pusty pociąg, którym przyjechaliśmy. Był wysoki, szczupły, miał na sobie bluzę i krótkie spodnie, a w ręku torbę podróżną. On też szukał kwatery.
Wtedy przyszła kobieta, jakby wiedziała, że tu będziemy.
Chłopak poszperał w torbie i zaczęła grać muzyka. Powiedział, że jeśli chodzi o bagaż, to jemu starcza magnetofon.
Ruszyliśmy w drogę.
Wieś była długa i opustoszała. Mieszkańcy przenieśli się chyba na jej drugi koniec, bo kilometrami ciągnęły się ruiny opuszczonych domów i przyprószone pyłem płoty.
Kobieta pewnie przeżyła w swoim czasie wszystko, co może przytrafić się kobiecie, nie pozostawiło to jednak śladów w jej wyglądzie. Równie dobrze mogła mieć czterdzieści lat, co siedemdziesiąt, trudno było odgadnąć jej wiek, podobnie jak trudno określić wiek skamieliny.
Zatrzymała się, żeby zaczerpnąć tchu, ale już po chwili z uśmiechem wskazała przed siebie, jakby chciała nas zdopingować do dalszego wysiłku. Na szczycie wzniesienia, gdzie droga się urywała i dalej biegły już tylko zarosłe zielskiem ścieżki, stał bielony wapnem dom. Nad nim było już tylko niebo.
Piaszczystą ziemię żłobiły parowy wypłukane przez okresowe deszcze, sterczały z nich suche badyle, a u ich stóp szarzały skorupki jaj.
W czasie drogi nie rozmawialiśmy. Nagle naszym oczom ukazało się morze. Lśniło jasno na wschodzie pod płaszczem poszarzałego zmierzchem nieba.
Płot stał tu chyba tylko dla ozdoby albo był pozostałością dawnego, solidniejszego ogrodzenia. Zaczynał się w rogu domu i kończył nagle, jakieś dwa metry dalej,
sztachety zwisały luźno przy cienkim słupku, jakby ktoś kawał łąki chciał przyłączyć do domu. Bramy nie było, bo i po co?
Kobieta otworzyła duże drzwi zamknięte na kłódkę, odsunęła wiszącą za nimi cienką, jasną zasłonkę i doleciał nas zapach pokoju. W zasadzie pokój zajmował cały dom. A w środku stało niewielkie, podwójne łóżko, skrzynia i wieszak.
— Morze — powiedziała kobieta i wskazała małe okienko po wschodniej stronie. Potem popatrzyła na nas i wskazała na zachód.
— Gazownia.
Spojrzałem przez małe okno tam, gdzie miało być morze.
— Nie widzę.
Chłopak też wyjrzał.
— Nie widać — powiedział.
— Ależ tak — powiedziała kobieta — jest tam. — Ale zaraz posmutniała i pokręciła głową. — Fakt. Teraz nie widać. Po południu czasami nie widać.
— Ziemia się kręci — rzucił chłopak.
— To nic — powiedziałem.
Chłopak objął mnie mocno ramieniem i wyszliśmy przed dom. Wskazał na zachód, na pustkę ciągnącą się w nieskończoność za opuszczonymi domami.
— Gazownia — powiedział.
Niech będzie, pomyślałem i powtórzyłem za nim:
— Gazownia.
Popatrzyłem na to bezludzie. Kobieta też widziała, że oglądamy gazownię.
— Jak dla mnie to idealne miejsce — powiedział chłopak.
Poszliśmy rozpakować nasze rzeczy. Ja powiesiłem na wieszaku koszulę, ręcznik i płaszcz. Chłopak wyciągnął z kieszeni bluzy pastę i szczoteczkę do zębów i położył na skrzyni. Włączył magnetofon i położył go na łóżku. Kobieta zajrzała do środka przez otwarte okienko.
— Mówi, jaka będzie pogoda?
— Rzadko — odpowiedział chłopak.
— Którą stronę wybierasz? — spytałem.
— Bliżej skrzyni.
Wyszedłem przed dom i spojrzałem tam, gdzie według słów kobiety miała być gazownia. Chłopak wyszedł za mną.
Kobieta stała obok domu, zwrócona lekko w naszą stronę.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu, jakbyśmy czekali, że coś się wydarzy. A tu nic: zwykły letni zmierzch. I tylko magnetofon ciągle grał na podwójnym łóżku.
— To Żółta łódź podwodna — odezwał się chłopak.
A kiedy piosenka się skończyła, rzucił: — Niezły kawałek, co?
— No — powiedziałem. — Zupełny odjazd.
W miejscu, gdzie płot rzucał za dnia odrobinę cienia, ktoś posadził dziewięć krzaczków petunii. Zawsze lubiłem petunie, te jednak były małe i zakurzone. Szczerze mówiąc, na tym pustkowiu były tylko bielone wapnem ściany, papa na dachu, kawałek płotu i te petunie.
Wokół domu było pełno kopczyków ziemi, wyglądało to tak, jakby krety ruszyły chyłkiem z łąk i chciały się wślizgnąć. Wschodniej strony domu, na którą nie wychodziło żadne okno, jeszcze nie znaliśmy.
— Kurnik — powiedział chłopak.
Uchylone drzwi kurnika po raz kolejny przypominały nam, że wioska jest opuszczona. Na dachu leżał niebieski poplamiony koc i wypłowiała poduszka.
— Mówię ci, jak dla mnie to idealne miejsce — powtórzył chłopak.
Zbliżał się wieczór, wyszliśmy na pobliskie wzniesienie, by popatrzeć na morze. Wysoko położona łąka kończyła się nagle urwiskiem, a poniżej zaczynało się morze, fale wcinały się głęboko w piaszczysty, postrzępiony brzeg. Tam,
w dole było już prawie ciemno.
Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, na prawo, stała zawalona ciemna, betonowa budowla, mały nadbrzeżny bunkier.
Wieżyczka strażnicza sterczała pochylona na bok, wisząc na nagim zbrojeniu, wyglądała tak, jakby kiedyś uderzył w nią pocisk. Było też widać wąską, długą szczelinę strzelniczą, a za nią kołowrotek, na którym kiedyś kręciło się
działo. Nad kołowrotkiem dawniej siedział podporucznik i wpatrywał się w dal. Przynajmniej do czasu, aż ich trafił ten pocisk.
— Tu będzie można dać czadu z muzyką — powiedział chłopak.
— Czy mogłabym posłuchać wiadomości? — spytała kobieta, kiedy wróciliśmy.
— Nie da rady. Dzisiaj środa — odpowiedział chłopak.
— A tak. To może jutro?
— No nie wiem — powiedział chłopak i odwrócił się w moją stronę. — Ale ze mnie gapa. — Podszedł do kobiety i nachylił się jej prosto do ucha. — To radio nie nadaje wiadomości. Nigdy.
Trochę mnie to zdenerwowało, mimo to zacząłem się śmiać. Kobieta też się zaśmiała. A chłopak wyłączył radio i złapał je za rączkę.
— Idę na dwór.
— Słusznie — powiedziałem.
Zaczął wiać wiatr, omiatał dach, co chwila postukując płatami papy. Przynosił strzępki Żółtej łodzi podwodnej.
Gdy wiatr na chwilę przycichał, rozchodził się zapach cherlawych petunii.
— Zabrał je?
— Tak — przytaknąłem.
— Pogniewał się?
— Nie, to tylko żarty. Zgrywus z niego.
— I nic dziś nie mówili?
— Jutro będzie padać.
— Naprawdę?
— Niestety tak.
Kobieta poruszała się w taki sposób, że ledwie było słychać, jak nadchodzi. Czasem znikała za domem, to znów pojawiała się od strony łąki. Teraz stanęła przede mną z lampą naftową w dłoni.
— Jak ma na imię pana brat?
— Mój brat? Tódor — odpowiedziałem.
— Ładne imię.
Zrobiło się całkiem ciemno. Pomyślałem sobie, że można by ze skarpy poświecić dla statków. Poszedłem na łąkę poszukać czegoś na ognisko. Czasem potykałem
się o jakieś śmieci, ale nie zbierałem ich. W końcu przypomniałem sobie o drzwiach od kurnika i wróciłem za dom. Prawie musnął mnie po twarzy skraj niebieskiego, poplamionego koca. Podniosłem wzrok.
— Przydałyby mi się te stare drzwi.
— A odda je pan?
— Nie. Nigdy.
— To szkoda.
Z drzwiami kurnika poszedłem na przełaj, przez łąkę, w stronę skarpy. Miałem do przejścia trzydzieści czy pięćdziesiąt metrów, ciągle wpadałem w kretowiska, myślałem sobie, że zanim tam dotrę, zaliczę chyba je wszystkie. Zebrałem parę zeschłych na kamień kawałków tektury i suchych traw na rozpałkę.
— Hej, hej! — krzyknąłem do chłopaka.
— Co tam? — spytał.
— Nic. — rzuciłem przed siebie drzwi od kurnika i płytę. Wiatr porywał źdźbła trawy. Na północy jaśniały już światła kurortu.
— Hej, hej — krzyknąłem.
— No co tam?
— Pytała, jak się nazywasz. Powiedziałem, że Tódor.
— W porządku.
Coraz głośniejsza muzyka świadczyła o tym, że się zbliżał.
— Myśli, że jesteś moim bratem. A swoją drogą, jak się nazywasz?
— Teraz już Tódor — powiedział chłopak.
— Jasna sprawa.
— Nie ma wyjścia. Od dziś jestem Tódor.
— Fakt, klamka zapadła.
Chłopak podszedł, postawił magnetofon przed sobą na trawie.
— Myślałem sobie o tych działach — powiedział.
— I?
— Że tak po prostu walą.
— No nie, najpierw muszą dokładnie wymierzyć — powiedziałem z miną znawcy.
Tódor nagle złapał się za brzuch, zgiął się wpół, wlepił we mnie wytrzeszczone oczy.
— Tak to wygląda? Jak trafią?
— Chyba jakoś tak.
— Posiedzę tu parę tygodni — powiedział Tódor.
— Słusznie. To dobre miejsce. — Pokazałem mu drzwi od kurnika. — Przyniosłem je, bo pomyślałem sobie, że można by rozpalić pod nimi ogień i poświecić statkom.
— I dzielnym strzelcom — powiedział Tódor.
— Ale dzisiaj chyba nic z tego. Za duży wiatr.
Tódor wyłączył magnetofon, przez jakiś czas siedzieliśmy w ciemności na skarpie. Patrzyliśmy, jak na szarej ścianie domu pojawia się duży cień, potem dołącza do niego mniejszy, chwilę kiwają się razem, po czym odrywają się od jedynej jaśniejszej płaszczyzny i pogrążają w absolutnej ciemności łąki. Później zaczyna pobrzękiwać szkło rozbitych butelek, chrzęszczą kamyki i puszki po konserwach.
Całkiem blisko nas odzywają się czyjeś powolne kroki i bardzo niski głos oraz drugi, znajomy już nam głos, a potem znikają wśród pagórków wypalonej łąki.
— Chodź, popatrzymy na morze — powiedział Tódor — w końcu taki widok nie co dzień się zdarza.
— Racja — odpowiedziałem.
Słony zapach morza wzbijał się nad skarpą po każdym uderzeniu fali. Daleko na północy płonęły światła kurortu, na południu świeciła pośród chmur latarnia morska.
— Statek — powiedziałem po jakimś czasie.
— Chodź teraz popatrzymy w drugą stronę — powiedział chłopak. — Widzisz coś?
— Nic.
— I tak popatrzmy. Tam jest gazownia.
— Albo będzie.
— Jest.
Długo gapiliśmy się w ciemność po stronie gazowni. Mogła gdzieś tam być, choć wcale nie było jej widać. Nic nie było widać.
Przełożyła Małgorzata Komorowska-Fotek
81
Adam Bodor - „Z powrotem do Uszatej Sowy” - Gazownia