Moliere
DOKTOR Z MUSU
Komedya we trzech aktach
OSOBY.
STARECKI.
LUCYNA jego córka.
JAN WIERNICKI jej kochanek.
KARP, miotlarz.
KUNEGUNDA jego żona.
DYDAK Sąsiad Karpa.
MARCIN ,STACH Mazury, słudzy Stareckiego.
AGNIESZKA żona Stacha.
KUBA.,BARTEK Wieśniacy.
Scena na Wsi,
Pierwszy akt pod laskiem, blizko wsi, dwa drugie
w domu i przy domie Stareckiego.
DOKTOR Z MUSU.
AKT PIERWSZY.
(Pod laskiem blizko Wsi, widać chaty. i t. p. )
Scena I.
KARP, KUNEGUNDA.
KARP.
Ta ra ra! moja Imość, nic z tego nie będzie;
Poco się tak ucierać w tej próżnej gawędzie?
Mówię ci, i powiadam, że ja, pan! i kwita.
KUNEGUNDA.
A ja mówię że w domu panią ja, kobieta!
Ja nie na tom za ciebie poszła mój kochanku,
Bym miała twe kaprysy znosić bez ustanku.
KARP.
A to bieda, mieć żonę! to istna przyczepa!
Bo to zła jak sto diabłów, zaciekła, i ślepa,
Mówił Arystoteles.
KUNEGUNDA.
Jaki mi Salomon!
Patrzaj co za filozof, co to za astromon,
Ze swoim Styrolesem takim jak sam, capem !
KARP.
Przecież mnie moja Imość nikt nie nazwie gapem!
Znajdźże mi, proszę ciebie, takiego miotlarza,
Coby tylko trzy lata służąc u lekarza,
Umiał tak po łacinie jak ja. rezonować,
I przy robieniu mioteł, czasem i kurować ?
KUNEGUNDA.
Cymbał!
KARP.
Ty cymbalicha. Dosyć! bo jeżeli..
KUNEGUNDA.
Bodaj cię diabli wzięli!
KARP.
Bodaj ciebie wzięli,
KUNEGUNDA.
O ! dzień ten i godzina niech będzie przeklęta.
Kiedy się odważyłam pójść w małżeńskie pęta!
KARP.
O ! dzień len i godzina niech będzie przeklęta.
Kiedy ciebie poznałem i wpadłem w twe peta!
KUNEGUNDA.
Patrzcież Państwo.. ! on jeszcze... ty, ciemny jak w rogu,
Tyś dzień i noc powinien dzięki składać Bogu
Żeś mnie dostał za żonę: tak ranie umiesz cenić?
Czyś był wart, czyś był godzien, ze mną się ożenić?
KARP.
To prawda, żeś mi wielki honor uczyniła;
Ale to nie na długo, moja lubko miła:
Lecz porzućmy ten hałas, dosyć tego będzie,
Bo ci jeszcze dalibóg, cóś powiem w zapędzie.
KUNEGUNDA.
Proszę go! cóż mi powiesz?
KARP.
Bieda z tym kłopotem!
Co wiem to wiem, przestańmy, nie gadajmy o tem.
Wiedz że to szczęście twoje, że ja, twój małżonek,
KUNEGUNDA.
Szczęście. ? łotr co na niego tuż czeka postronek,
Rozpustnik co ranie zniszczył, hultaj zatwardziały,
Co rozproszył i przejadł mój majątek cały !
KARP.
Skłamałaś moje serce; trochę się przepiło.
KUNEGUNDA.
Posprzedawał powoli co w mym domu było!
KARP.
Bo żyłem z gospodarstwa.
KUNEGUNDA.
Zjadł ostatnie łóżko!
KARP.
Za to będziesz wstawała raniej, moja duszko,
KUNEGUNDA.
Nie zostawił żadnego sprzętu w całym domu!
KARP.
Nie będzie tyle gratów.
KUNEGUNDA.
Śmiech powiedzieć komu!
Leniuch, co nie chce niczem zająć się, potrudzić;
Codziennie gra i pije!
KARP.
Aby się nie nudzić.
KUNEGUNDA.
Czyż ja sama wydołam.. ? bodaj cię choroba!
Co będę robić z dziećmi?
KARP.
Co ci się podoba.
KUNEGUNDA.
Mam ich czworo na głowie...
KARP.
To posadź na ziemi.
KUNEGUNDA.
Co chcą chleba!
KARP.
To daj im wody; baw się z niemi,
I basta; ja skoro się najem i napiję,
Niech wszyscy w moim domu żyją jak ja żyję,
Niechaj jedzą i piją.
KUNEGUNDA
I chceszże opoju,
Abym ja zawsze żyła w mozołach i znoju?
KARP.
Powoli, moja Imość.
KUNEGUNDA.
Bym zawsze znosiła
Ciągłe twoje rozpusty?
KARP.
Dosyć, moja miła,
KUNEGUNDA.
I nigdy nie zaniechasz swych niecnych czynności?
KARP.
Moja żono; ja nie mam wiele cierpliwości,
Jak wiesz; i w mojem ręku dosyć siły czuję.
KUNEGUNDA.
Co? co? cóż ty mi zrobisz? ja z twych gróźb żartuję.
KARP.
Moja luba żoneczko, mój aniołku hoży,
Skóra cię pewno świerzbi.
KUNEGUNDA.
Patrzaj, jak się sroży!
Moja duszko, za nadto na cierpliwość moję!
KUNEGUNDA.
(krzycząc).
Ja się ciebie nie boję, nie boję, nie boję!
KARP.
Moja miła pupeczko; jak ci dam...
KUNEGUNDA.
Mazgaju!
KARP.
Moja śliczna laleczko; będę bił.
KUNEGUNDA.
Hultaju!
KARP.
Jak się zacznę obracać...
KUNEGUNDA.
(krzycząc z całej siły).
Opoju ! zwodniku !
Zdrajco ! łotrze ! oszuście ! drabie ! szubieniku !
KARP.
Ha! więc muszę rad nie rad, skórę ci wykroić.
(bije ją).
KUNEGUNDA.
Aż tak można Imość uspokoić.
Scena II.
KARP, KUNEGUNDA, DYDAK.
DYDAK.
(rozbraniając ich).
Hola! hola ! hola! fi! o co Państwu chodzi ?
Panie kumie! bić żonę? a czyż to się godzi ?
KUNEGUNDA.
(do Dydaka).
A Asanu co do nas? ja chcę, niech mnie bije.
DYDAK.
A? jeśli tak, i owszem!
KUNEGUNDA.
Jak ja z mężem żyję,
Co to komu do tego?
DYDAK.
Przepraszam, przepraszam.
KUNEGUNDA.
Ja Asana nauczę.
DYDAK.
I na to się zgłaszam.
KUNEGUNDA.
Patrz, jaki mi filozof, jaki mi uczony!
Astromon, chce zabronić mężom bić swe żony!
DYDAK.
Ja przepraszam.
Czy Asan przyszedł tu w potrzebie?
DYDAK.
Nie.
KUNEGUNDA.
No, czegóż?
DYDAK.
Już milczę.
KUNEGUNDA.
Asan pilnuj siebie.
DYDAK.
Już nie gadam.
KUNEGUNDA.
Niech sobie bije mnie do woli.
DYDAK.
O! zgoda, z całej duszy,
KUNEGUNDA.
Asana nie boli.
DYDAK.
Prawda.
KUNEGUNDA.
Asan się wtrącasz, a nie w swoje rzeczy.
(daje mu policzek).
DYDAK.
(do Karpa).
Kumie, daruj żem tutaj przybiegł do odsieczy;
Bij, i tłucz, swoję żonkę, jeszcze ci pomogę,
KARP.
A kiedy mi się nie chce.
DYDAK.
Więc idę w swą drogę.
KARP.
Jak ja chcę, to ją biję; jak nie chcę, nie biję.
DYDAK.
To dobrze.
KARP.
Ona ze mną, a nie z tobą żyje.
DYDAK.
Wielka prawda.
KARP.
Ja ciebie nie słucham.
DYDAK.
To zgoda.
KARP.
Tu mi w niczem pomocy twój rozum nie doda.
DYDAK.
Ja wiem.
KARP.
Nic ci do tego: Cycero powiada,
Nie kładź drzwi między nosa, bo to wielka zdrada.
(podnosi kij, dydak ucieka).
Scena III.
KARP, KUNEGUNDA.
KARP.
Zgodźmy się moja żonko, gadajmy inaczej.
KUNEGUNDA.
Tak; za to że mnie biłeś,
KARP.
O! to nic nie znaczy.
Pocałuj mnie.
KUNEGUNDA.
Idź sobie.
karp.
He?
KUNEGUNDA.
Nie.
KARP.
Moja duszo!
Zgoda!
KUNEGUNDA.
Nie chcę.
KARP.
Czyż ciebie prośby me nie wzruszą ?
Kunusiu!
KUNEGUNDA.
Daj mi pokój; jestem w gniewie cala.
Idź sobie.
KARP.
Ale nie bądź tak zakamieniała !
Gniewać się o te fraszki. ? no, no! zgoda święta!
Niech mi moja Kunusia tego nie pamięta.
KUNEGUNDA.
Gniewam się.
KARP.
Jakeś dobra ! patrz na moję mękę!
Za to ci zrobię honor, pocałuję w rękę
(całuje ją w rękę)
A widzisz? he? nie chciejże serca ku mnie tracić.
KUNEGUNDA.
Pamiętaj.
(na stronie)
Ale za to musisz mi zapłacić,
KARP.
Źle że na to uważasz, to żadna zniewaga,
Tego przyjaźń prawdziwa codziennie wymaga
A między osobami które się kochają,
Dwa lub trzy kije, miłość tylko powiększają.
No, żegnam cię koteczko, bo ja nie mam czasu,
Pęk mioteł doskonałych przyniosę ci z lasu.
Scena IV.
KUNEGUNDA.
(sama).
Poczekajno, poczekaj, będziesz miał za swoje
Ja ci tęgiego figla koniecznie wystroję;
Żona tak pokrzywdzona głowy nie natęża,
Bo tysiąc ma sposobów wzięcia pomsty z męża.
(zamyśla się).
Scena V.
STACH, MARCIN, KUNEGUNDA
(niewidziana od nich).
STACH.
Juz tyz bracie ja nie wiem co to tera będzie;
Ha wzdyćz próżno łaziwa i sukawa wsędzie
Doktora choćby tyz tez godoł po mieiniecku.
To niescęście z tąm punnam!
MARCIN.
Ha, cóz, mój Stasiecku:
Tseba wzdyćz słuchacz puna; ta ze tyz my oba
Chcewa by jego dziewy ustała choroba.
Bez to za mąz nie idzie; a ja mam nadzieję,
Ze z tego skozystawa, jeno wyzdrowieje.
Bogacki co to zawdy ma suto w kieseni,
Tak jak amen w paciezu z niąm się wzdyćz ożeni;
A chocia ona kocha Wiernickiego, pseicie
Tatulo nie pozwolą; biedaz jej na świecie.
STACH.
I jak na toz słabuje; a róznych, bez braku
Było psy niej doktorów la Boga! jak maku.
Ale co tyz się stało doktorom Marcinie.
Ze wsyćki zapomnieni godoćz po łacinie?
MARCIN.
Ja nie wiem; ale bez to sukojwa mój bracie;
Casem wielkie doktory siedząm w niskiej chacie.
KUNEGUNDA.
(na stronie).
Ślicznie! właśnie mi, cha cha! przychodzi myśl pusta,
By wet za wet wysmażyć mego drapichrusta..
(do Stacha i Marcina).
Coż to wam, dobrzy ludzie ? co tak macie w głowie?
MARCIN.
Hawzdyćz to moja Jemość, jak niesie psysłowie,
Kuzden ma swego muła: kuzden w jakiejś bidzie.
KUNEGUNDA.
Może ja wam poradzę. O co też wam idzie?
MARCIN.
Prosiewa moja Jemość, My jesce od wcora
Chcewa znaleść gdzie w kącie mądrego doktora,
Coby wylecył dziewkę u nasego puna,
Którąm opanowała słabość niespodziuna,
I wzdyćz za jednym rozem odjęna jej mowę.
Wsyćki juz doktorowie zachodząm az w głowę,
Bo wsyćkie swe rozumy psy niej wycerpnęni.
Ale tyz są w zacisku ludzie utajeni,
Co to jakimś sposobem dziwnym lecyć umią,
I choroby dziwnemi lekarstwami tłumią,
I robiąm wielkie cuda, chocia słabość jaka !
Także chory wnet z łóżka idzie Krakowiaka...
Tego, Jemość, nam tseba.
KUNEGUNDA.
Najłatwiej poradzić !
Ja tu was w pewne miejsce mogę zaprowadzić,
Gdzie człowiek najuczeńszy potajemnie gości,
U którego są niczem największe słabości.
STACH I MARCIN.
Ach! zmiłujcie się Jemość! gdzie my go znajdziewa?
KUNEGUNDA.
Zaraz oto w tym lasku; lam obcina drzewa.
STACH
Doktór? obcina dzewa ?
MARCIN.
Może zioła zbiera?
KUNEGUNDA.
Nie; to dziwak, kapryśnik, a skąpy, a sknera,
A trudno go przydybać jak zalizie w krzaki:
Kto go widzi, nie pozna że to mędrzec taki.
Ubiera się dziwacznie, ma prostacką minę,
A zna najdoskonalej całą medycynę.
On lak jest sucharlawy i troszeczki łysy.
MARCIN.
Wzdyćz wsyćki wielkie ludzie mają swe kaprysy;
W ich mądrości jest głupstwa choć jedno ziarecko
KUNEGUNDA.
O! ten ma cały garniec. On jak małe dziecko
Bawi się, choć mu głowę przykrywa siwizna,
I do swojej mądrości nigdy się nie przyzna,
Aż go wybić potrzeba; patrzcież Aspanowie,
Czy on ma choć naparstek oleju w swój głowie ?
A żalem, wy z nim nigdy nie dojdziecie sprawy,
Jeżeli nie weźmiecie kijów, bez obawy,
I nie będziecie dobrze boki mu okładać;
Tak o jego nauce można go wybadać..
My, jak go nam potrzeba, tak robimy zawdy:
Bez kijów nic nie będzie.
STACH.
To figlarz, doprawdy.
KUNEGUNDA.
Mimo to, w kurowaniu zawsze mu się uda,
Zobaczycie Asaństwo że on robi cuda,
Bo to wielki astromon, powiadam wam krótko.
MARCIN.
A jak go bić, to krzycy ?
KUNEGUNDA.
Krzyczy; tak cieniutko!
STACH.
Ja mówię ze to figlarz. Jak się tyz nazywa?
KUNEGUNDA.
Karp.
MARCIN.
Karp, Jemość?
KUNEGUNDA.
Karp: ale chociaż się ukrywa,
Łatwo go można poznać; ma krqgłą czapeczkę,
Długi frak granatowy, a z wierzchu kurteczkę.
STACH.
Wa la Boga! pan doktór chodzi kiej kozacek,
Ma kurteckę a z wierschu granatowy fracek!
MARCIN.
Ale on, moja Jemość, bardzo wyucony ?
KUNEGUNDA.
Ale to doktor wielki i nieoceniony !
Raz Tu jednę kobietę mieli kłaść do trumny,
Bo już była umarła; on, jak człek rozumny
Jak tylko ją zobaczył, wnet jej rozdjął zęby,
I kroplę nie wiem czegoś wpuścił jej do gęby,
Natychmiast z łóżka wsiała, jak gdyby nieboga
Nigdy nie chorowała.
STACH.
To dziwy! la Boga!
MARCIN.
Ha, wzdyćz to bycz musiała kropla cegoś, Stachu.
KUNEGUNDA.
Zapewne. Chłopiec jeden upadł raz tu z dachu,
I jak zleciał nieborak na bruk z wysokości,
Zupełnie pogruchotał wszystkie w sobie kości;
Połamał ręce, nogi, i głowę rozpłatał.
Ojciec jego daremnie po doktorach latał,
Ale skoro przyszedł Karp siłą wprowadzony,
Za którym rozsyłano ludzi w różne strony,
Czemś go smarował, wszystkie odżywił w nim żyłki,
Zaraz się chłopak zerwał i pobiegł do piłki.
STACH.
La Boga!
KUNEGUNDA.
Szkoda tylko, że ten człek z uporem.
MARCIN.
Ha wzdyćz on jest na wsyćko najlepsym doktorem!
KUNEGUNDA.
Tak, tak; ale go trzeba przymuszać aż kijem,
I my w tej okolicy zawsze z nim tak żyjem;
Właśnie do lego chłopca i do tej kobiety
Nie przyszedł, aż kijami dobrze był wybity.
I cudownym sposobem przywrócił im życie..
STACH.
To dziwy! a jak go bić, to krzycy ? mówicie ?
KUNEGUNDA..
Krzyczy.
STACH,
(śmiejąc się).
To cysty figlarz!
(potrzegłszy Karpa, zdaleka).
Wzdyćz tyż ja go wizę;
A on tutaj, Marcinie, nózeckami slsyze!
MARCIN.
Zdoprawdy ?
STACH.
Widzita go!
MARCIN.
On sam! toz wodzienie!
Dziekujewa Jemości bardzo uniżenie...
Pójdźwa kumie do niego.
KUNEGUNDA.
Ale Asanowie!
Dobrze moję przestrogę zachowajcie w głowie.
STACH.
Wa la Boga! nie tseba nom godoćz jak komu;
Gdzie tylko bić potseba, to my wtedy w domu.
MARCIN.
O! my z mańki zazyjem tego puna bratka.
(do Stadia).
Cekojwa tu, a wsyćko pójdzie nam jak z płatka.
Scena II.
KARP, STACH, MARCIN,
(niewidziani od Karpa).
(Kunegunda ukryta za krzakiem czeka).
KARP.
(śpiewając jeszcze za teatrem).
La la la.,
Śpiewa sobie, słuchajta mój kumie.
KARP.
(wchodząc na teatr, z butelką w ręku).
La la lala. dalibóg, w prac i znojów tłumie
Warto się sobie napić i odpocząć chwilę,
(pije).
Dalibóg, jeszczem nigdy nie pracował tyle.
(pije).
Miolliska mokre, twarde aż mi parno w dłoni
(pije).
A jak sobie zaśpiewam: kto mi też zabroni ?
(śpiewa i usiada na ziemi).
Butelczyno moja miła,
Zjadłbym ciebie, gdybym mógł!
Lecz gdybyś wciąż pełną była,
Miałbym kontrahentów huk!
Służ mi jeszcze lubko, służ!
Ach, dla czegoś próżna już!
(pije i duma).
Precz, precz melancholio, i smutku kobiecy !
MARCIN,
(do Stacha, cicho).
On sam, widzita Słuchu.
STACH.
Wzdyćz on, w samej zecy.
MARCIN.
Obacwa jesce zblizka.
KARP.
Butelczyno duszko!
Jakże ja ciebie kocham, moję ty serduszko!
(postrzegłszy Marcina i Stacha którzy nań pilnie patrzą, zniża głos).
Miałbym., kon.. tra.. hentów.. huk..
(na stronie).
Co u diabła? te gapy czego chcą odemnie?
MARCIN,
(do Stacha).
Stachu, on sam, dalibóg.
STACH.
Ha, wzdyćz nie daremnie
Tak go nam opisano; jesce on niestary..
(Karp stawia butelkę na ziemi; Marcin schyla się dla powitania go; Karp myśląc ze się ou schyla do butelki, przenosi ją na drugą stronę i stawia na ziemi przy sobie; Stach z drugiej strony także się schyla dla powitania go; Karp myśląc że i on chce butelki, bierze ją z ziemi i trzyma w ręku).
KARP.
(na stronie).
Oni coś we mnie widzą; jakież ich zamiary?
MARCIN,
(kłaniając się nisko).
Z pseproseniem Wasoci; wy to Karp jesteście?
KARP.
He? co ?
MARCIN.
Nasej śmiałości do serca nie bieżcie;
Wy to, Karp?
KARP.
Karp i nie Karp: coż chcecie odemnie?
MARCIN.
Bo to my tak oddawna sperając daremnie,
Psysedli do Waseci z wielkąm submissyjąm.
KARP.
No, tom Karp: coż powiecie?.
MARCIN,
(kłaniając się nisko)
Z nachylonąm syjąm
Ciesym się, ze mozewa oglądać Waseci.
My wzdycz psysedli z wieści co lak o was leci,
Żeście bardzo rozumni i zawdy ochocy,
Do dawania kuznemu potsebnej pomocy;
To tyz tutaj potseba właśnie nas psyniosła.
KARP.
(wstając z ziemi).
Jeżeli co od mego zależy rzemiosła,
Gotowem się poświęcić na wasze usługi.
MARCIN.
Wzdyćz nas honorujecie. interes niedługi...
Ale dobry punisku nakryjciez tyz głowo,
Bo to dzisiaj pochmurno, i wiatry niezdrowe.
STACH.
Nałóż Waseć capeckę.
KARP.
(na stronie).
Pełni ceremonji.
(nakrywa głowę).
MARCIN.
Błyscy mądrość Waseci, wsyćki mówiąm o nij,
Mądre ludzie są zawdy potsebni na świecie;
Dla tego za złe Waseć. mieć nam nie będziecie,
Ze my do was psysedli.
KARP.
Prawda; ja to czuję,
Że mnie w robienia mioteł nikt nie zakasuje,
MARCIN.
Jegomość....
KARP.
Ja tak wiążę, ściskam tak umyśnie,
Że mi ani pół słówka nikt a nikt nie piśnie.
MARCIN.
Mój łaskawy punisku, wzdyćz nie o tem godam
Ja przedając na solka, po dziesięć przykładam.
STACH.
Pozućwa to Jegomość.
KARP.
Jedna po trzy grosze:
Jak chcecie to kupujcie; bardzo bardzo proszę..
Ale Dobrodziejasku..
KARP.
A taniej, rzecz trudna.
STACH
La Boga!
KARP.
(pokazując im swe miotły).
Patrzcie; każda i zgrabna, i schludna...
MARCIN.
Ha! wzdycz wy żartujecie.
Nie żartuję wcale;
Nie spuszczę, ho nie darmo swoje miotły chwalę.
MARCIN
Zmiłujciez się...
KARP
A może i łaniej znajdziecie,
Wszak są miotły i miotły, jak bywa na świecie;
Ale te co ja robię !..
STACH.
Zućwa tę gawędę.
KARP.
Że taniej mieć możecie, przysięgać nie będę;
Ale choćbyście chcieli zapłacić we troje,
Nigdy mieć nie będziecie takich jak są moje.
MARCIN.
Fe!
KARP.
Mogę, na sumienie, cenę tę położyć,
Bo ja nie taki człowiek abym się miał drożyć.
Dosyć będzie trzy grosze dla mnie nieboraka.
MARCIN.
A godziz się Jegomość, by osoba taka,
Tak marnemi fiaskami zabawiać się chciała?
By człek, którego mądrość wsędy zajaśniała,
Sławny doktor, jak Waseć, by wiek trawił na tem,
I swój rozum wysoki ukrywał psed świotem ?
KARP.
(na stronie).
Czy oszalał?
MARCIN.
Psestańciez, ze swemi figlami,
Nie chciejcie się jegomość ukrywać psed nami.
Nie tajta się, nie tajta! ta ze Waseć lecy;
Bo nam wsyćko wiadomo do najmniejsej zecy.
KARP.
To przyczepy! czy jakaś napadła ich zmora?
Za kogoż mnie bierzecie ?
MARCIN.
A wzdyćz za doktora!
KARP.
Ja? doktor? ty sam doktor! już ja tyle żyłem,
A doktorem nie jestem i nigdy nie byłem.
MARCIN.
(do Stacha, cicho).
Patsajta Panie kumie,
(do Karpa).
Mój Dobrodziejasku,
Psyznajta się nam prosę, bez ksyku i wzasku,
Bo będziewa musieli...
KARP.
Będziecie musieli.. ?
MARCIN.
Jako nas naucono...
STACH
Bez tych ceregieli,
Blizej do was psystąpić i z mańki was zazyćz.
MARCIN.
Z pseproseniem Waseci...
STACH.
Chciejta jeno zwazyćz.
KARP.
Otoż masz! róbcie sobie co się wam podoba,
Ja nie jestem doktorem, bodaj mnie choroba!
A nawet nie wiem czego wy chcecie odemnie.
MARCIN.
(cicho, do Stacha).
Tseba uzyćz sposobu, bo to nadaremnie.
STACH.
Tseba, tseba.
MARCIN.
Jegomość, dłuzej się nie tajta,
I wzdyćz cem wy jesteście, psed nami wyznajta.
STACH.
Wa, nie bredźta; cóz wasym zrobita uporem?
Psyznajta się ze Waseć jesteśta doktorem.
KARP.
(na stronie).
Złość mnie bierze.
MARCIN.
Do cegoz taić się nam dłuzej?
STACH.
Po cóz te wykręcanki? do cego to słuzy?
KARP.
Czy mi licho nadało.. ja się klnę honorem,
Że jakem żyw, dalibóg nie jestem doktorem.
MARCIN.
Nie jesteście doktorem?
KARP.
Nie ! przysięgam Bogu !
STACH.
Nie jesteś la doktorem ?
KARP.
Ja, ciemny jak w rogu!
MARCIN i STACH.
Chceta kijów punisku.
(biją go).
KARP.
Aj aj! hola! hola!
Jestem, jestem doktorem, kiedy wasza wola ?
MARCIN.
(bijąc).
Widzita Stachu, krsycy.
STACH,
(bijąc).
A krsycy.
KARP.
Aj! basta!
MARCIN.
Jużeśta doktor?
KARP.
Doktor! gdzież, taka omasta!
MARCIN.
Cegoz się z nami drozyć ? ta ze my nie dzieci.
STACH.
Na co nam robić psykrość zeby bić Waseci?.
MARCIN.
Mnie bardzo żal, Jegomość, od takiej psygódki.
STACH.
Mnie lak psykro, jakby mi dał kto ctery scutki.
KARP.
Coż to znaczy u diabła, poczciwce kochani,
Czyście wy poszaleli, czyście obłąkani,
Ze mnie tak siłą mocą, robicie doktorem?
STACH.
Co? Waseć znow nas trapić chceta swym uporem?
I cóz z tego Jegomość mieć będzieta w zysku ?
MARCIN.
To nieprawda, ze Waseć doktor, mój punisku?
KARP.
A niech mnie diabli porwą, niech mnie wszystkie biedy,
Jeśli jesieni doktorem, albo byłem kiedy.
MARCIN.
A no, Stachu
(biją go znowu).
KARP.
Aj! jestem doktorem! lekarzem,
Medykiem! cyrulikiem, nawet aptekarzem
Golibrodą, czem chcecie, tylko mnie nie bijcie !
(Kunegunda nie widziana od nich ukryta dotąd za krzakiem, czasem wyglądając, teraz śmiejąc się, z mimicznemi znakami odchodzi).
MARCIN.
A, mój Dobrodziejasku, wy z rozumem zyjcie.
Ciesy mnie, zeście tedy psyznać się racyni.
STACH.
Ciesy mnie, ze tak mądze mówita w tej chwini.
MARCIN.
Ja pseprasam puniska z całej mojej dusy.
STACH.
My oba pseprasamy za te nase susy.
MARCIN.
A wzdyć dobze że wiemy co Waseć jesteście.
To nas ciesy; i sami zobacycie wreście
Ze wam z tyra dobze będzie: pójdźcie jeno z nami,
KARP.
Powiedźcie mi, czy się też nie zwodzicie sami:
Toż prawda że ja doktor? żem doktor z biedaka ?
STACH.
A dalibóg ze prawda!
MARCIN.
Prawda, jesce jaka!
karp.
A niech mnie diabli wezmą jeslim o tem wiedział!
MARCIN.
Jakto. ? Dobrodziejasek cicho sobie siedział;
Wzdyćz wy najwięksy doktor, ze takich świat nie ma!
STACH.
Co takie robi stuki! cuda w ręku tsyma!
KARP.
Tam do kata!
MARCIN.
Kobieta jedna juz umarła,
A wy jej coś takiego wpuścini do garła,
Ze natychmiast po chacie wzięna wyskakiwaćz!
KARP.
(na stronie).
Czy oni poszaleli?.
Na co wzdyćz ukrywacz?
Chłopcek (u jeden z dachu upadł był na ziemię,
I rozbił na pół głowę jak się wdezył w ciemię,
A Waseć jemu cymsiś smarowani zyłki,
Ze się wzdyćz chłopcek zerwał i rusył do piłki.
KARP.
(na stronie).
Czyście sto diabłów zjedli!
MARCIN.
Wa słuchajcie psecie:
Z nami tu w jedno miejsce kiej jeno pójdziecie,
To wrócicie do domu z grosem i honorem.
KARP..
Co? co? z groszem?
STACH i MARCIN.
A juściz.
KARP.
To jestem doktorem!
Zapomniałem do licha, ale przypominam:
Gdzież pójdziemy.. ? natychmiast kurować zaczynam!
MARCIN..
Pójdziem do jednej punny co zgubiła mowę.
KARP.
Nigdzie jej nie znalazłem; przysięgam na głowę.
MARCIN.
(do Stacha).
Wzdyćz to figlarz!
STACH.
I jaki!
MARCIN.
(do Karpa).
Chodźwaz Dobrodzieju.
KARP.
Idę! ja doktorskiego furę mam oleju!
(Stach i Marcin śmieją się i odchodzą z Karpem).
KONIEC AKTU PIERWSZEGO.
AKT DRUGI.
Scena I.
(w domu Stareckiego).
STARECKI, MARCIN, STACH, AGNIESZKA.
MARCIN.
Ja wiem, ze wy Jegomość kontenci będziecie,
My psywiedli doktora najwięksego w świecie.
STACH.
Wsyćki inne doktory u jego tsewika
Dalbóg, ze są niegodni rozwiązaćz zemyka.
MARCIN.
Wzdyćz on cuda wyrabia!
STACH.
Jegomość się dziwi ?
Nawet i umarłego jak zechce, ozywi.
MARCIN.
A kiej psyjdzie na niego wzdyćz planeta taka,
Saleje jak salony, pójdzie krakowiaka,
Jak zechce, spiewa sobie, ma smisne kawałki,
I bajduzy wesoło kosałki opałki..
STACH.
Lubi, lubi błaznować; pomyślałby ktosie,
Jak ja wam powiedziałem, ze ma muchy w nosie.
MARCIN.
Ale rozum kaducny, satański posiodo,
Bo wzdyćz zawdy i górno i wysoko godo.
STACH.
Doprawdy, mój panisku, rozum ma nie wązki,
Bo jeno się zaweźmie! godo kieby z ksiązki.
MARCIN.
Ku niemu wsyćki ludzie kiej na odpust biegąm.
Chciałbym go już obaczyć.
MARCIN.
Polecę po niego.
Scena II.
STARECKI, STACH, AGNIESZKA.
AGNIESZKA.
Dalibóg ze to wsyćko nijak, mi tak będzie,
I ten doktor cas straci na próznej gawędzie;
Ale ja Jegomości dam sposób jedyny:
Ze najlepse lekarstwo dla panny Lucyny,
To mąz ładny a młody; zeby się oboje... "
STARECKI
Aj aj, moja kochana, wtrącasz się nie w swoje.
STACH.
Milc moja Jegubeńko, pomiarkuj się troska,
Nie do ciebie wzdyć tułaj wścibiać swego noska,
AGNIESZKA.
A ja tobie powiadani, tak jakem pościewa,
Ze tych wsyćkich doktorów nie chce puńska dziewa;
Bo ona, niech tam sobie wadząm się doktory,
Chce wzdyć cego innego a nie rumburbory.
Bo jak dziewka słabuje, prosę Jegomości,
Mąz, mąz, doktor na wsyćkie panieńskie słabości.
STARECKI.
Onaż może iść za mąż kiedy lak jest chora ?.
Aż mowę utraciła; jej trzeba doktora:
A kiedym ją chciał wydać, czyliś nie widziała,
Jaka była uparta, jak cię sprzeciwiała?
AGNIESZKA.
Prawda, że punna była trosecki uparta,
Bo tego co wy chcecie, nie lubi jak carta:
Cemuz to jej nie dacie tego Puna Jona,
W którym ona tak dawno scyze zakochona?
Nie będzie nieposłusną; a ja się założę,
Ze on ją bez odwłoki jak stoi, wziąść może.
STARECKI.
Kiedy len Pan Jan goły jak turecki święty.
AGNIESZKA.
U niego jest wuj bogac, a kutwa zawzięty,
Po nim on wsyćko weźmie, jak sobie dziad zaśnie.
STARECKI.
To są zamki na lodzie, są to istne baśnie.
Najlepiej to mieć swoje, nie prosić nikogo;
Gdyż teściowie najczęściej oszukać się mogą
Spuszczając się na przyszłe swych zięciów dostatki)
Które dla nich chowają ojcowie lub matki.
Śmierć nie zawsze jest prędka w wysłuchaniu skora
Życzeń i szczerych modłów pana sukcessora,
Któremu finfa pod nos dostanie się w zysku,
Jeśli go dziad przeżyje.
AGNIESZKA.
Łaskawy punisku,
Ta ze ja wzdyćz słysała co mówiąm niektuzy,
Ze gdzie miłość, tam scęście: gdzie majątek, guzy.
A to pseklęty zwycaj, ze ojce i matki
Pytająm, jakie jego, jakie jej dostatki,
Nas Jonek swoję Kachnę wydał za Bartosa
Dla tego, ze miał więcej niz jej Walek, grosa:
I w cóz się obróciła niescęsna dziewcyna ?
Wywiędła kieby listek, zżółkła kichy glina.
Kozystajcie z psykładu tego kiedy chcecie.
O scęście tseba jeno starać się na świecie:
Kiej się trafi mej Zosi mąz gładki a tęgi,
To go wolę, jak wsyćkie bogactwa Warsęgi,
STARECKI.
Ale moja kochana; dość tej troskliwości.
AGNIESZKA.
Bo ja jeno na rozum mówię Jegomości.
STACH.
(za każdym wierszem bijąc po ramieniu Stareckiego).
Wa la Boga, Jagulu, mile moja rybecko,
Pats jeno aby miało ssać co twoje dziecko;
Jegomość wie co robi; psestań więc gawędy,
Bo ty bredzis dalibóg, ni siędy ni tędy.
Jegomość jest wzdyćz ojcem swej dziewki; a zatem
Milc a słuchaj kotecko.
STARECKI.
Powoli! dość na tem.
STACH.
Ja chcę, widzi Jegomość, umartwić ją troska,
By wzdyćz tam gdzie nie tseba, nie wścibiała noska.
STARECKI.
Dobrze; ale bez giestów.
STACH.
Pan doktor nadchodzi.
Scena III.
STARECKI, KARP, MARCIN, STACH, AGNIESZKA.
MARCIN.
Pan doktor!
STARECKI.
(witając go).
Proszę Pana.. niechże Pan Dobrodziej...
Cieszy mnie to że Pana oglądam u siebie.
(siadają oba).
W wielkiej mi Pan Dobrodziej stanąłeś potrzebie.
Mam córkę jedynaczkę, co boleścią srogą,
Ciężkim smutkiem i wielką napełnia mnie trwogą:
Wpadła w dziwną chorobę...
KARP.
Wielką radość czuję,
Ze mnie w tej chwili córka pańska potrzebuje:
Życzyłbym z całej duszy, aby Pan, i cała
Godna jego rodzina mnie potrzebowała,
Abym dowiódł uczynkiem ślepemu gminowi,
Jak pragnę służyć Panu i Dobrodziejowi.
STARECKI.
Dzięki! ktoż się na takie uczucia nie wzruszy?
KARP.
Ja mówię z głębi serca, z głębi mojej duszy,
STARECKI.
To dla mnie wielki zaszczyt. Lecz moja dziewczyna....
KARP.
Jak imię Pańskiej córce?
STARECKI.
Lucyna.
KARP.
Lucyna?
Prześliczne, przewyborne do leczenia imie!
Lucyna, u medyków zawsze w pierwszym prymie!
STARECKI.
Doprawdy?
KARP.
Niezawodnie; bo to Panie, racya,
Że imię im piękniejsze tym lżejsza kuracya.
Niech Pan ladajakiego zapyta doktora.
STARECKI.
Doprawdy ?
KARP.
Niezawodnie? A gdzież nasza chora ?
STARECKI.
(wstając).
Zaraz Panie; momencik.
(idąc ku drzwiom pokoju Lucyny)
Mój Panie doktorze,
Czyś zawsze tak wesoły, w tak miłym humorze?
KARP.
O ! Panie; całe życie.
STARECKI.
(wołając u drzwi pokoju Lucyny).
Lucyno! Lucyno !
KARP.
(chodząc).
Czekam jej z caluteńką moją medycyną.
STARECKI.
(wesoło).
Gdzie Pańska medycyna ?
KARP.
(uderzając się ręką po czole).
Tu, Panie ukryta:
Wnet pokaże co umie.
(pokazując na Agnieszkę).
Coż to za kobieta?
STARECKI.
(pokazując na Stacha).
Żona jego, i razem mamka mego wnuka,
Z drugiej córki zamężnej.
KARP.
Prawość moja szuka
Najmniejszych nawet zdarzeń, przez bieg życia długo,
Aby nieść chrześcijańskie dla bliźnich usługi;
Moim więc obowiązkiem służby moje chować
Dla Pana Dobrodzieja: wyexaminować
Mamkę Pańskiego wnuczka, opatrzeć jej łono,
Znać jej konstytucyą, czy zdrowa...
(przybliża się do Agnieszki).
STACH,
(biorąc Karpa za ramię i obracając go w koło).
No! no ! no,
Mój ty Dobrodziejasku.
KARP.
Powinność doktora
Każe wiedzieć, czy mamka nie jest czasem chora.
STACH.
Wej, co mi tam powinność, zónka moja zdrowa!
KARP.
Ty za nic masz doktora? patrzcie, co za głowa!
Idźże sobie!
STACH.
Ba jescez!
KARP.
(patrząc nań ukosem).
Ej! ej! bądźże cicho!
STACH.
Co mi tyz.. !
KARP.
Dam ci febrę.
STACH.
Juściz!
KARP.
Połkniesz licho!
AGNIESZKA.
(biorąc Stacha za ramię i obracając go w koło).
Prosęż. ja cię; to smisno ze chces mnie zasłonić:
Nie jestemze ja w stanie sama się obronić ?
STACH.
Wzdycz ja nie chcę abyś mu i dotknąć się dała.
STARECKI.
Otóż i moja córka.
KARP.
(do Stacha).
Jakiż ty bajtała!
Scena IV,
STARECKI, LUCYNA, KARP, MARCIN, STACH
AGNIESZKA.
KARP.
To do lej pacyentki wzywać mnie Pan raczy?
STARECKI.
Jeśli mi żyć nie będzie, ja umrę z rozpaczy.
KARP.
A niech ją Bóg uchowa! po coż ta chimera?
Bez recepty doktora niechaj nie umiera.
(usiadłszy między Stareckim i Lucyną).
Coś la chora niczego; ja powiadam śmiało.
Żeby i najzdrowszemu zgodzić się z nią chciało.
STARECKI.
Uśmiechnęła się, Panie.
KARP.
Brawo ! mieć nadzieję!
To najlepszy prognostyk jak się chory śmieje.
(do Lucyny).
Coż to się Pani stało ? na coś Pani słaba?
LUCYNA.
(dotykając się ręką swych ust, głowy, szyi. i t. d.)
He, be, ba..
KARP.
Co takiego ?
LUCYNA.
(z temiż giestami).
Han, hen, be, ba, ba, ba.
KARP. (nachylając się ku niej).
Co ? co ?
LUCYNA.
Ha, ma, ba, na, na.
KARP.
He, na, ba, ba, na, na;
Dalibóg nie rozumiem co prawisz Asanna:
Co u licha za język, bez żadnego sensu?
STARECKI.
To właśnie sęk! mam tyle smutku i expensu!
Oniemiała, a nie wiem czemu, na nieszczęście,
I ta dziwna choroba zwleka jej zamęście.
KARP.
A to czemu?
STARECKI.
Dla tego, że jej narzeczony,
Człowiek wcale bogaty, nie chce niemej żony:
Czeka więc, aż przemówi.
KARP.
Coż to za systema,
Nie chcieć, by żona była całe życie niema !
Dałby Bóg aby moja żyła w tej chorobie !
Kurować ją, dalibóg, zabroniłbym sobie.
STARECKI
Mój Panie, zechciej wszystkich swych starań przykładać,
By ona wyzdrowiała i zaczęła gadać.
KARP.
O! niech Pana tak bardzo smutek nie przenika.
Czy też mocno ją trapi choroba ta dzika ?
STARECKI
O! i bardzo.
KARP.
To dobrze: czuje ból i mękę ?
STARECKI
Bardzo czuje.
KARP.
(do Lucyny).
Tym lepiej.
Dajno Pani rękę.
(po krótkiem milczeniu).
Ręczę że ona niema ! tak puls rezonuję.
STARECKI.
A tak jest; Pan dobrodziej od razu zgaduje.
KARP.
(uśmiechając się).
Ha! ha!
AGNIESZKA.
(do Stacha).
Jak zgadł chorobę nasej punny niemej!
KARP.
My wielcy doktorowie wszystko zaraz wiemy.
Nieuk jakiś na myśli mając rejteradę,
Nie wiedziałby w tym razie jak sobie dać radę;
Plótłby ni to, ni owo; to gdyby to ale;
Ale ja w ten! od razu, jak marjaszu palę!
A zatem mówię z góry, widzi Pan Dobrodzi,
Że Pańska córka niema.
STARECKI.
Skądże to pochodzi ?
KARP.
Niema się czem kłopotać i zachodzić w głowę;
Ta temu jest przyczyna, że straciła mowę.
STARECKI.
Wielka prawda; przyczyna wcale nie zawiła:
Ale jakaż przyczyna że mowę straciła?,
KARP.
To rzecz prosta jak obręcz; bo to stąd wynika,
Że się raptem przecięło działanie języka.
STARECKI.
Dla czegoż się działanie języka przecięło?
KARP.
Michałek o tem pisał bardzo piękne dzieło;
Strach, jak piękne!
STARECKI.
Ja wierzę.
KARP.
To człowiek nie lada!
STARECKI.
Bardzo wierzę.
KARP.
Okrutnie mądrze rozpowiada
Nauki, argumenta, nad rozum człowieczy,
A wszystko po łacinie. Lecz idąc do rzeczy,
Mówi. on, pogardzając szarlatanów szują,
Że są w ciele humory, które exhalują
Tak silnie, że nareszcie człek się staje niemy:
Te humory my mędrcy powszechnie zowiemy
Ilumorus exhalejus; bardzo są niezdrowe,
To jest... to jest... humory co się cisną w głowę,
Pary, co na języku zatykają pory;
A te pary, mój Panie, gorsze niż humory,
Przyczyną tej choroby ważnej w medycynie;
A wchodząc... Pan Dobrodziej umie po łacinie?
STARECKI
Ani joty
KARP.
Doprawdy?... aby mnie zrozumieć
Trzeba Panie koniecznie po łacinie umieć.
STARECKI
Nawet się nie uczyłem.
KARP.
Szkoda; bo to przecie
Bez łaciny, mój Panie, ani rusz na świecie.
Więc, jak pisze Michałek, mem substantvus,
Singularis pluralis sum nominatirus.
Vamtas vanitatus, latinus wyrazus,
Per genera mospanie, numerus et, casus
Prawda Panie?
STARECKI
Żadnego nie rozumiem słowa!
MARCIN,
(do Stacha).
Słysyta, Stachu?
STACH.
Aj! aj!
AGNIESZKA.
To strach, co za głowa!
STACH.
Jakże wucenie godo, ze nic nie rozumiem !
KARP
Te pary, których Panu określić nie umiem,
Przechodząc z lewej strony gdzie wątroba leży,
Do prawej gdzie jest serce, i krew kołem bieży,
To sprawują, że płuca nazwane właściwie
Z łacińskiego plucoms, *) w ścisłem są ogniwie
Z mózgiem aż w samej czaszce, uszów, oczu blizko;
A czaszka nosi greckie lalampus nazwisko,
Przechodząc przez arteryą która się nazywa
Po hebrajsku churidim i w karku się skrywa,
I spotyka w swej drodze wspomnione wapory,
Które tuż przy łopatkach zajmują otwory.
Zaś... wspomnione wapory.. uważaj Pan bacznie,
Bardzo proszę... więc tedy, kiedy krew grać zacznie,
Nabywają., słuchaj Pan.. tej jadowitości.
Jak mówię jak powiadam... przechodzą wzdłuż kości.
Niech Pan to zauważa bo to rzecz ciekawa..
Tak temi humorami czaszka się napawa,
Że błonki co na mózgu., niechże Pan Dobrodzi
Pilnie słucha, bo z tego choroba się rodzi:
*) W tym wyrazie c, wymawia się po polsku.
Słuchaj Pan...
STARECKI.
Słucham.
KARP.
Która przy dymie waporów
Rodzi się i powstaje z ostrości humorów;
Które także powstają w takiej operacyi,
Z dymiącej kontumacyi, frakcyi, konsolacyi.
A zatem te wapory, genus femininus,
Stullosus conjugensis nequam masculinus,
Declinosus, więc jaśnie stąd się pokazuje,
Ze Pańska córka niema.
AGNIESZKA.
Ja wzdyćz nie pojmuję
STACH
Cemuz ja tak nie umiem językiem pytlować!
STARECKI.
Zapewne, że nie można lepiej rezonować:
To tylko mnie zadziwia, Pan darować raczy,
Ze wątrobę i serce umieszczasz inaczej.
Zdaje mi się że serce jest po lewej stronie,
A wątroba po prawej.
KARP.
Ja Panu odsłonię
Sekret naszej nauki. Tak to dawniej było,
Dziś w nowej medycynie już to się zmieniło:
Nie zupełnie, to prawda; bo to proszę Pana,
W każdej rzeczy powoli następuje zmiana;
Aże się medycyna coraz doskonali,
Więc dawny tryb leczenia całkiem się obali.
Między nowym i starym, straszny leży przedział;
Teraz wszystko inaczej.
STARECKI.
tego, tom nie wiedział.
KARP.
To nic: Panu, z rozsądkiem zdrowym, oświeconym,
Niekoniecznie potrzeba być jak ja, uczonym.
STARECKI.
Zapewne. Ale teraz, w mej córki chorobie,
Niechże mi Pan Dobrodziej powie, co ja zrobię,
KARP.
Radzę Panu tymczasem co zrobić potrzeba
Wziąść wina i umoczyć jednę krumkę chleba,
I dać jej zjeść.
STARECKI.
Dać jej zjeść ?
KARP
Chleb zmoczony w winie
To sprawuje, że mowa jakby cudem płynie,
Wszak toż dają papugom chcąc aby gadały
STARECKI.
A dobrze Pan powiada; sposób doskonały.
(do Stacha).
Wynieść tam bułkę wina i butelkę chleba.
KARK
Wieczorem stan jej zdrowia obaczyć mi trzeba.
Scena V.
STARECKI, KARP, AGNIESZKA.
KARP.
(do Agnieszki chcącej odejść).
Słój Asińka. (do Stareckiego).
Ja wszystkiem zajmując się wielce,
Chcę dać jedno lekarstwo Pańskiej karmicielce.
AGNIESZKA.
Wzdyćz ja zdrowa kiej ryba.
KARP.
Tym gorzej, tym gorzej,
Bo za zbytecznem zdrowiem słabość idzie sporzej;
Nicby więc nie wadziło dać jej na płokanie
Coś tak łagodniutkiego...
STARECKI
Ależ bo mój Panie,
To jakaś dziwna moda zdrowego kurować!
KARP.
To bardzo dobra moda, i może skutkować.
Bo kto pije choć nie chce, niech się choć zdrów, leczy,
A więc dać jej lekarstwo nie będzie od rzeczy.
Ja tu jedną miksturkę mam dla Asińdziki
AGNIESZKA,
(odchodząc).
Dalibóg, z mego ciała ja nie chcę ceptyki.
KARP.
Jesteś widzę uparta; lecz poczekaj trocha,
Musisz przyjąć lekarstwo i nie będziesz płocha,
Nie możesz się sprzeciwiać doktora nauce.
Scena VI.
STARECKI, KARP.
KARP.
Więc tedy żegnam Pana, wieczorem powrócę
I zobaczę pacyentkę; będę razy kilka.
Padam do nóżek Pańskich.
STARECKI
Moment; jedna chwilka,
Słucham... ale! niech jeszcze pije limonadę
STARECKI,,
(dobywając Kieski).
A to za Pańską fatygę i rade,
KARP.
(wyciągając rękę).
Nie; ja Panie nie przyjmę.
STARECKI.
Bądź Pan łaskaw.
STARECKI.
Ale bo...
KARP.
Nie, nie; zgoła,
STARECKI.
Proszę? uniżenie?
KARP.
To, żarły.
STARECKI
Niech medycy dukatem nie gardzą
KARP.
Jam nie łapczywy.
STARECKI
Wierzę.
KARP.
(wziąwszy dukat)
Czy ważny?
STARECKI
I bardzo.
KARP
O ! ja Panie nie jestem przedajnym doktorem.
STARECKI
Wiem o tem.
KARP.
Bo ja Panie rządzę się honorem.
STARECKI
Ja wierzę.
(po pożegnaniu, odchodzi),
KARP.
(sam, oglądając dukat)
Aj, dalibóg, nie źle mi się dzieje.
Scena VII.
(przed domiem Stareckiego).
KARP, JAN WIERNICKI.
WIERNICKI.
Ach ! ja na Pana czekam, i mam tę nadzieję,
Że mi zechcesz użyczyć w nieszczęściu podpory,
KARP.
(biorąc go za puls i kiwając głową).
Cóś puls bardzo...
WIERNICKI.
Nie Panie; ja nie jestem chory.
KARP.
Jeżeliś Pan nie chory, czemuż mi nie gadasz?
WIERNICKI.
Zdrów jestem; lecz ty Panie mojem życiem władasz.
KARP.
Ja?.. a to jak?
WIERNICKI.
Ja krótko opowiem rzecz całą.
Jestem Panie, Wiernicki; serce me poznało
Czarującą Lucynę, którąś Pan oglądał;
Pokochałem, i wkrótcem ręki jej zażądał,
Bom wiedział że i była, i jest mi wzajemną:
Ale ojciec... odmówił... zamknął drzwi przedemną,
W tej chwili... gdy w mem sercu... wygasła nadzieja,
Przychodzę" z nieśmiałością. Pana Dobrodzieja
Prosić.. abyś przez litość.. dozwolić mi raczył,
Bym niewinnym podstępem choć raz ją zobaczył,
I otrzymał jej wyrok, który nieodbicie
Waży na swojej szali szczęście me i życie.
KARP.
Za kogoż mnie Pan bierzesz? chce się Jegomości
Bym służył jego figlom i jego miłości?
Jak śmiesz tak mało ceni. ć stan mój i naukę,
Chcąc mnie w swoję miłośną wplątać banalukę ?
WIERNICKI.
(błagając).
Ach Panie Dobrodzieju! ciszej z łaski swoi!
KARP.
Co.. ? w toż mnie, medykowi, wdawać się przystoi?
Za nadto Pan pozwalasz.
WIERNICKI.
Zmiłuj się!
KARP.
Broń Boże!
WIERNICKI.
Panie mój... !
KARP.
Mnie do tego nic skłonić nie może!
I Pan wiedz, że ja człowiek nie do takiej sprawy:
To wielka nierozmyślność...
WIERNICKI.
(dobywając kieski).
Mój Panie łaskawy.. !
KARP.
Do tego mnie używać...
(wziąwszy pieniądze).
Bom jest na usługi
Dla cierpiącej ludzkości; lecz jest brutal drugi.
Co się nie zna na ludziach, i ma tę zuchwałość..
WIERNICKI.
Ja Pana Dobrodzieja przepraszam za śmiałość...
KARP.
(ściskając go).
O! Panie Dobrodzieju! to są małe fraszki.
O coż to Panu chodzi? o jakie igraszki?
WIERNICKI.
Ja się źwierzę przed Pańską szanowną osobą,
(tajemniczo).
Choroba jej, jest tylko zmyśloną chorobą.
Doktorowie swą całą mądrość wyczerpali,
Mówiąc że to z wątroby, mózgu i tam dalij;
Lecz mówiąc między nami sekretnie i krótko...
(po cichu, do ucha Karpa),
Miłość jest jej istotną do tego pobudką.
Chcąc bowiem zwlec zamęście którem jej grożono,
Na pomoc przywołała chorobę zmyśloną,
Ze sama chce być chorą, nie rozjaśni czoła,
Żaden jej doktor w świecie uleczyć nie zdoła.
Ja tylko, choć nie doktor, obdarzę ją zdrowiem.
Chodźmy: ja Panu wszystko po drodze opowiem.
KARP.
Chodźmy; życzenia Pańskie nie pójdą daremnie,
Bo już wlałeś dla siebie sympatyą we mnie:
Całą więc medycynę poruszę w zapędzie;
Lucyną albo umrze, albo twoja będzie.
KONIEC AKTU DRUGIEGO
AKT TRZECI.
Scena I.
(przed domem Stareckiego).
KARP, WIERNICKI.
(przebrany).
WIERNICKI.
Chwała Bogu, z twej łaski ujrzę twarz Lucyny;
Ale mi trak na pamięć umieć z medycyny
Kilka słów pompatycznych, któremibym przednim
Pokazał, że w tej sztuce jestem niepoślednim.
KARP.
Obejdzie się bez tego; ja sam nic nieumiem.
WIERNICKI.
Jakto.. ? Pan. ?
KARP.
A niech zginę, jeśli co rozumiem!
Jesteś szlachetny, ufność zyskałeś wzajemną,
Zwierzę się więc przed Panem, tak jak Pan przedemną.
WIERNICKI.
Pan nie doktor? doprawdy?
KARP.
Nie ! ani myślałem;
Na honor! klnę się Panu i duszą i ciałem!
Siałem się nim niechcący: nie gadaj nikomu.
Cała moja nauka była, siedzieć w domu,
Trudnić się gospodarstwem, co mi tu dojadło:
Nie 'wiem skąd to na ludzi obłąkanie spadło,
Ze mnie doktoryzować gwałtem dziś zaczęli,
Przysięgam ci, bodaj mnie wszyscy diabli wzięli,
Jeżeli mi się śniło, być kiedy doktorem!.
Jednakżem nic nie wskórał gniewem i uporem,
Kręciłem się daremnie jak mucha w ukropie,
I zostałem doktorem, i na wielkiej stopie;
Jestem już tu w około znany i wsławiony: *
Płaci mi ten do kogo jestem wprowadzony,
I jeśli mi tak zawsze będzie wyśmienicie,
Gotowem się doktorji trzymać całe życie.
Coż nad nią mądrzejszego ludzie znaleźć mogą ?
Bo doktor czy uzdrowi, czy zabija kogo,
Zawsze jest zapłacony, zawsze ma gotowe:
Od wszystkich trosk i trudów ma swobodną głowę,
Kraje sobie materyą jaka się nawinie,
A grosz drzwiami, oknami, w jego kieszeń płynie.
Rzemieślnik w swem rzemiośle często może stracić,
Szewc, tylko but zepsuje, musi go zapłacić,
A tu można bez troski i zabić człowieka!
Żadna kurującego odpowiedź nie czeka,
Ten winien co umiera prawda?
WIERNICKI.
W samej rzeczy,
KARP.
Ale największa korzyść medyka, co leczy,
Że między umarłymi ścisłe jest milczenie:
Od żadnego nie doszło jeszcze zażalenie
Na lego co go zabił: skarzą tylko żywi.
WIERNICKI.
O! w tej mierze umarli są bardzo uczciwi.
KARP.
(widząc dwóch idących ku sobie wieśniaków).
Oto tu nowe do mnie idą obchapanki:
Zaczekaj Pan tymczasem przy domie kochanki.
Scena II.
KARP, KUBA, BARTEK.
KUBA.
My Waseci sukowa ja i syn mój Bartek,
KARP.
Czego?
KUBA.
Już dwie niedziele będzie wpsysły cwartek,
Jak żonka moja Kachna niebezpiecnie chora;
Nieboracka wzdyćz jęcy z rana do wiecora.
KARP,
(wyciągając rękę dla wzięcia pieniędzy).
Czegoż chcecie?
KUBA.
My chcewa mój punisku drogi,
Byście dali lekarstwa, dla mojej niebogi.
KARP.
Na coż to ona chora ?
KUBA.
Na hipokryziją.
KARP.
Co? na hipokryziją?.. czy hidropiziją?
KUBA.
Bóg ją wie, tak godojąm; do tego, w jej ciele,
I w piersiach, jest, jegomość, cegoś bardzo wiele,
A sama tylko woda w nogach i wątrobie,
Ze nawet nieboracka rady nie da sobie.
Co tseci dzień, już dawno, febrę ma codzienną,
Którąm cierpi najwięcej pod porę wiosenną,
I ból w rękach i nogach ze chodzić nie zduza,
A kasel! od lej pory jak zjadła harbuza:
A casem, jak ją raptem porwąm konwulsyje,
To ja w zalu już myślę ze wzdyćz juz nie zyje.
Tu jej Bartos cyrulik co mieska w tej stancyi
(pokazuje ręką).
Ponadawał, ja nie wiem wiele miskulancji,
Dekokt, proski, pigułki, mikstury i maście,
I to mnie juz kostuje złotych kilkanaście,
A to wsyćko jak mówiąm, było nizdozecy;
Chce dać tera coś jesce cy ją nie wylecy,
A ja nie chcę, bo jego leki wzdyćz nie słuzą;
Bo ludzi, te doktory, ja nie wiem jak duzą
Z pseproseniem Waseci juz pozabijali.
KARP.
( zawsze z wyciągniętą ręką).
Przystąpmy już do rzeczy nim pójdziemy dalej.
KUBA.
Zec taka, ze ja tera uprasam puniska,
Dać jej co na tę słabość co jąm tak naciska.
KARP.
(odwracając się na bok).
Nie rozumiem co bredzi ta figura stara.
BARTEK.
(kładąc mu w rękę).
Matka moja nie zduza; naściez pół tolara,
Dajcie jaką receptę aby ją uzdrowić.
KARP.
Co ciebie, to rozumiem; tak to trzeba mówić.
W istocie, bardzo pięknie chłopiec się tłumaczy,
Nawet jego figura coś mi wiele znaczy;
Pięknie, gładko swe myśli wywinął jak z płatka.
Więc na hidropizyą chora twoja matka?
He ? to jest na puchlinę ? i że jęczy w mękach ?
Ma febrę i ból czuje i w nogach i rękach?
Ze ją czasem chwytają nagłe konwulsyje,
To jest, mdłość i gorączka, tak że ledwie żyje?
BARTEK.
A juściz.
KARP.
Prawda? mądrej głowie dość dwie słowie,
Zaraz cię zrozumiałem po twej gładkiej mowie,
A twój tatulo nie wie co gada, mój bracie.
To dla swej matuleńki lekarstwa żądacie ?
BARTEK.
A juściz.
KARP.
Widzisz żem zgadł. Niech więc nie umiera;
Dajcie jej do użycia ten kawałek sera.
(daje).
BARTEK.
Syra znowu Jegomość?
KARP.
Nie dziwcie się wcale;
Tu wchodzi złoto, srebro, perły i korale.
Idźcież,
BARTEK.
My Jegomość podziękujem scyze,
Jak matula swe zdrowie odzyska w tym syze.
KARP.
No, idźcież; a jak umrze, pamiętajcie przecie
Pochować ją najlepiej; jak tylko możecie.
BARTEK.
Dobrze.
(kłaniając się, odchodzą).
Scena III.
KARP, WIERNICKI.
KARP.
(wesoło).
Cyrulik!
WIERNICKI.
Jesiem!
KARP.
Gotuj się; pojdziemy,
Zobaczymy stan zdrowia twej kochanki niemej.
Tylko dobrze pamiętaj com tobie powiedział.
WIERNICKI.
Nie bój się.
Scena IV.
(w domu Siareckiego).
STARECKI potem KARP i WIERNICKI.
STARECKI.
Ależ doktor gdzieś tak się zasiedział,
Co to znaczy. ? miał dzisiaj przyjść, tego wieczora...
KARP.
(wchodząc z Wiernickim).
Najniższy sługa Pański! jakże się ma chora?
STARECKI....
Jeszcze gorzej po Pańskiem lekarstwie;
KARP.
Tym lepiej!
To znakiem że skutkuje, że wzmacnia i krzepi.
STARECKI.
Lecz skutkując, boję się by jej nie zabiło.
KARP.
Czyż mi się raz podobnie kurować zdarzyło?
Ja sam robię lekarstwa nie od dziś dopiero,
Tak, że wszystkie a wszystkie choroby są zero.
Ja czekam jej konania! bo wiem że się uda,
i że Panu mój gienjusz pokaże swe cuda.
STARECKI.
Jednak proszę ja Pana..
KARP.
Niech się Pan nie lęka.
STARECKI.
(postrzegłszy Wiernickiego).
Ktoż to?
KARP.
To mój cyrulik, moja prawa ręka,
STARECKI.
Jak się zowie ?
KARP.
Tężyzna; i zna się na rzeczy,
I Pańską niemą córkę dokładnie wyleczy.
Scena V.
STARECKI, KARP, LUCYNA, WIERNICKI, i AGNIESZKA.
AGNIESZKA.
Panna Lucyna tera chce się tu psechodzić.
KARP.
To dobrze, niech się przejdzie; nic to nie ma szkodzić.
Nuż, Panie cyruliku, obacz puls tej pannie,
Weź się do swego dzieła szczerze i starannie,
A my tu z Jegomością o jej zdrowia stanie
Pogadamy tymczasem obszerniej.
(odciąga Stareckiego aż na drugą stronę teatru, odwraca go i zakrywa sobą, siadłszy na sofie, aby nie mógł widzieć Wiernickiego rozmawiającego z Lucyną).
Mój Panie,
Wielka to jest kwestya między iloktorami,
(Niechaj Pan pilnie słucha obiema uszami);.
Czy łatwiej jest kurować mężczyzn, czy kobiety,
Ten sekret, jeszcze dotąd w naturze ukryty.
Jedni mówią że kobiet łatwiejsza kuracya;
Bo są delikatniejsze, i to wielka racya;
Drudzy znowu że mężczyzn, dla tego że silni;
Lecz najwięksi medycy nie są nieomylni;
I choć przewartowali medycynę całą,
Często ten mówi czarno, tamten gada biało.,
Bo niechno Pan uważa, nieskładność humorów
Które z gęstych i grubych powstają waporów;
Słuchaj Pan.. mieszając się, dziwny sprawia zamęt,
I tak wpływa na czuły kobiet temperament,
Że ciało nad umysłem zawsze chce przewodzić;
Zatem; może zdań mędrców niezgodność pochodzić
Z ruchu chylącego się do ziemi księżyca;
I jak słońce co swoją światłością oświeca
i góry i doliny, i blaskiem promieni,..
LUCYNA.
(do Wiernickiego).
Postanowienie moje nigdy się nie zmieni.
STARECKI.
(zrywając się z sofy).
Córka moja przemawia? słyszały me uszy!
Dzięki fobie doktorze z całej mojej duszy !
Za len cud twej nauki wszystkom ci dać gotów!
(uściska Lucynę).
KARP.
(wstając i wiejąc na twarz kapeluszem).
Ta mi chora nie mało sprawiła kłopotów.
LUCYNA.
Tak papo: odzyskałam mowę utraconą,
Lecz nie chcę być niczyją tylko Jana żoną;
Daremnie Bogackiego dajesz mi za męża.
STARECKI.
(zadziwiony).
Co?
LUCYNA.
Niech papa daremnie swych sit nie natęża.
STARECKI.
Jakto.. ?
LUCYNA.
Wszystkie wywody na nic się nie zdadzą.
STARECKI.
Jeśli...
LUCYNA;
Dla mnie okropnie, pod tak srogą władzą.
STARECKI
Ale...
LUCYNA
Nie skutkowały moje łzy i prośby.
STARECKI.
Ja cię...
LUCYNA.
(z większą coraz żywością).
Dziś próżne wszelkie rozkazy i groźby.
STARECKI
Ale..
LUCYNA.
Nic nie pomoże surowość humoru.
STARECKI.
Ja każę....
LUCYNA.
Wolę raczej wstąpić do klasztoru,
Niż pójść za niemiłego, starego człowieka.
STARECKI.
Ja ci każę...
LUCYNA.
(mocno).
Niech papa na mnie nie narzeka.
Ja wole mego Jana; nie chcę być obłudną...
STARECKI.
Jaka mowy gwałtowność! oprzeć się jej trudno!
(do Karpa).
Zrób co Pan abv sobie znowu oniemiała.
O! tego nie dokaże mądrość moja cała;
Ale kiedy Pan życzy, to ja w jednej dobie
Z całej duszy i serca głuchym Pana zrobię.
STARECKI.
Dziękuję.
(do Lucyny).
LUCYNA.
Nie, nie; to daremnie!
Te rozprawy nie zrobią żadnych wrażeń we mnie.
STARECKI.
(głośno).
Pójdziesz za Bogackiego! tu nie ma sposobił!
LUCYNA.
Nie, papo; to daremnie; wolę pójść do grobu.
KARP.
(do Stareckiego).
Mój Boże, co Pan robi ? co się Panu stało ?
Trzeba doktoryzować tę maleryą całą;
Pańska córka w paroxyzm wpadła niespodzianie;
Ja mam na to lekarstwo.
STARECKI.
Mój łaskawy Panie
Czy umysł jej skrzywiony możesz wyprostować?
KARP.
Moje środki powinny we wszystkiem skutkować!
Cyrulik wprzód obaczy.
(do Wiernickiego).
Proszę ja Asaua,
Wszak widzisz, że jej skłonność do owego Jana.
Jest zupełnie przeciwną woli ojca; zatem
Nie trzeba czasu tracić i bawić się na tem.
Uważ, że jej humory są mocne a sprzeczne,
Lekarstwo przeciw temu jest bardzo konieczne.
Weź gargalis, corlalis, subslanlious plunlus,
Trzy drachmy mutrymonium, uncyą adatnantus,
I zrób z tego pigułki, jak się zechce wzbraniać,
Różnemi sposobami możesz ją nakłaniać
Aby wzięła pigułki; wyjdź z nią do ogrodu,
Niech użyje w szpalerach przyjemnego chłodu;
Tylko nie z czasu stratą cicho, nie z hałasem,
A ja będę; jej ojca zabawiać tymczasem.
Idź, pilnuj aż jej śmieszna fixacya minie.
Scena VI.
STARECKI, KARP.
STARECKI.
Coż to są za lekarstwa takie w medycynie,
O których nie słyszałem, anim miał u siebie ?
KARP.
Tych się lekarstw używa w naglącej potrzebie.
STARECKI.
(po krótkiem milczeniu).
Czy Pan widział podobne kaprysy i śmiałość?
KARP.
Dziewczęta mają czasem upor i zuchwałość.
STARECKI.
Nie uwierzysz, jak ona w tym Wiernickim cała...
Zawsze w młodych umysłach gorącość krwi działa.
STARECKI.
Co do mnie, ja go nigdy nie widziałem w oczy:
Dociekłszy że miłośny handelek się toczy,
Natychmiast moję córkę zamknąłem jak w celi.
KARP.
Ślicznie!
STARECKI.
Zerwałem związki jakie z sobą mieli.
KARP.
Brawo!
STARECKI.
Chce ją widvwać: gdybym przystał na to,
Toby ztąd jakieś licho wynikło z mą strutą
KARP.
Zapewne.
STARECKI.
Toby ona, gardząc mym zakazem,
Bez mojej wiadomości uciekła z nim razem.
KARP.
Zapewne; ma Pan racyą.
STARECKI.
O! przepraszam Panią!
Wiem że on ją chce widzieć, że szaleje za nią.
KARP.
He, he, he! śmieszny człowiek.
STARECKI.
Panicz pójdzie z kwitkiem.
KARP.
Cha, cha!
STARECKI.
sęka we mnie nie zgryzie swym sprytkiem,
(śmieje się).
I nigdy jej nie ujrzy przez całe swe życie.
KARP.
Widzę że Pan Dobrodziej radzi wyśmienicie:
Ten związek tak Pan przerwał, że się nie odnowi,
I finfę pod nos puścił temu młodzikowi,
Scena VII
STARECKI, KARP, STACH.
STACH.
Wiela Jegomość, jaka stała się psygódka?
Wzdyćz to wam, z pseprosoniem, dano kieby scutka;
Ten Pui Jun, psiokrew cały co swe mózgi smażył,
Smyrgnął z wasą dziewoją i z niańki was zazył.
On to wzdyćz był cyrulik co wam figla skuowałó,
A Pun doktor dla niego zónkę skomponował.
STARECKI.
(zrywając się).
Dla Boga., ! ten cyrulik? len co to dla chłodu
Dopiero z moją córką wyszedł do ogrodu?
A tyś dokTor?
(do Stacha).
Pilnować! niech mi nie ucieka!
(do Karpa).
Niechybna cię hultaju szubienica czeka!
Ja polecę! pobiegnę!
(do Stacha).
Wziąść go pod dwa klucze!
(do Karpa).
Poczekajno ty łotrze! ja cię Tu nauczę!
(wybiega).
STACH.
Woj! będzieta wisieli mój Panie doktoze:
Nic juz was, jakem pocciw, wykręcić nie może.
KARP.
Otoż masz!. wpadłem w łapkę ! jakże się wywinę!
A niech to diabli wezmą całą medycynę!
Scena VIII.
KARP, KUNEGUNDA, STACH.
KUNEGUNDA.
Ach !. przecie leż znalazłam dom ten, Bogu chwala!
(do Stacha).
Powiedz mi, gdzie ten doktor klóregom wam dała?
STACH,
(pokazując na Karpa).
Ot., zara go powiesąm; wzdyćz mocno zawinił.
KUNEGUNDA.
Powieszą mego rnęża ? cóż on tak uczynił ?
STACH,
(zadziwiony).
La Boga? ten Pan doktor, to mąz Jemościny?
KUNEGUNDA.
Mąż, mąż: Coż cię spotkało, mój mężu jedyny ?
STACH.
Wzdyćz Jemość nam kazoła kijem go wykroić?
KUNEGUNDA.
Był to figiel za figiel. Coż on mógł nabroić?
STACH.
U nasego puniska wykraść dał dziewicę.
KUNEGUNDA.
(z czułością).
Prawdaż mężu, że musisz pójść na szubienicę ?
KARP.
Widzisz!
KUNEGUNDA.
Czyż tak ma z tobą srogi los kaprysić,
Że tak przed publicznością będziesz musiał wisieć?
KARP.
Coż pocznę!
KUNEGUNDA.
Gdybyś tylko miotłami się bawił,
Nigdybyś tak swój żony serca nie zakrwawił.
KARP.
Idź. idź kochana żono! rozdzierasz mi duszę !
KUNEGUNDA
(ściskając go).
Nie nie pójdę ! do męztwa zachęcać cię muszę,
By cię nie zmieszał stryczek i gmin na ulicy:
Nie odstąpię cię mężu, aż do szubienicy!
Scena IX.
STARECKI, KARP, KUNEGUNDA, STACH,
STARECKI
Poczekaj ty oszuście, ty hultaju stary!
Będziesz mi gnił w kajdanach lub pójdziesz na mary.
KARP.
(klękając).
Panie ! Królu ! Cesarzu! daruj mi, niech żyję !
Czy nie można to wszystko przemienić na kije ?
STARECKI.
(odtrącając go).
Idź sobie!
KARP.
To ja pójdę!
(zrywa się do ucieczki).
STARECKI.
Stój, stój! mości gachu!
KARP.
Kunusiu ! uciekajmy!
STARECKI.
Łapaj! łapaj Slachu !
(Karp i Kunegunda chcą uciekać — Stach łapie Karpa).
szamotają się.
STACH.
Stójta, stójta! niech idzie ta wasa kobieta,
Ale wy, z pseproseniem, z rąk mych nie smyrgnieta.
STARECKI.
Trzymaj tego !
STACH.
O! tęgo!
STARECKI.
Okuć go w kajdany!
Coż to.. ?
Scena X.
STARECKI, KARP, KUNEGUNDA, STACH, LUCYNA,
WIERNICKI, MARCIN, AGNIESZKA.
WIERNICKI.
(do Storeckiego).
Jestem Wiernicki, od Pana nieznany;
Wracam drogą Lucynę w ręce Panie twoje.
Chcieliśmy się, uciekłszy, połączyć oboje,
Lecz zamiar len ustąpił chwalebniejszej myśli:
Chcemy byś nas sam złączył, i po tośmy przyszli.
Właśnie o śmierci wuja odebrałem listy,
Po którym mam majątek dość wielki i czysty.
STARECKI.
(biorąc listy)...
To Pan.. ? bardzom ciekawy.
AGNIESZKA.
Wzdyćz Pun Jun kiej caca !
Mówiłam, ze on psecie ma wuja bogaca.
STACH.
La Boga! on! cyrulik!
MARCIN.
Tera się wozeni !
(Stach, Marcin i Karp kłaniają się nisko Wiernickiemu).
STARECKI.
(po chwili, odczytawszy listy)...
Dziej się więc wola Boża ! bądźcie połączeni!
(do Wiernickiego).
Zwyciężyłeś mnie swoją stałością i cnotą,
Panie Janie; Lucynę daję ci z ochotą.
LUCYNA.
(u nóg ojca, z Wiernickim).
Więc pozwalasz mój ojcze bym poszła za Jana?
STARECKI.
(podnosząc ich).
Pozwalam z całej duszy Lucyno kochana.
KARP.
Przecieżem się wykręcił!
KUNEGUNDA.
Mężulku mój luby,
Kiedy ci się udało wyrwać się od zguby,
Winieneś mi dziękować żeś został doktorem,
Jam to cię zaszczyciła lak wielkim honorem
KARP.
Tak; tyś mi mnóstwo kijów wyjednała właśnie.
WIERNICKI.
(do Karpa).
Lecz za piękny ich skutek niechaj gniew zagaśnie:
Ja z mej strony, szczęśliwe zaczynając życie,
Grzeczność Pana doktora nagrodzę sowicie.
KARP.
(kłaniając się).
Łaska Pańska.. !
(do Kunegundy)
A tobie przebaczam jedynie,
Żeś mi tak wielki honor dała w medycynie.
Ale odtąd być musisz z wielkiem uważeniem
Dla człowieka co lakiem szczyci się znaczeniem;
I pamiętaj to sobie, jeśli chcesz co umieć,
Że gniew doktora większy, niż możesz rozumieć.
KONIEC.