Drugi Tupolew blisko katastrofy 17 lutego, podczas lotu szkolnego drugiego rządowego Tupolewa 154M doszło do incydentu, który mógł doprowadzić do katastrofy. Dowództwo 36. specpułku chce utajnienia raportu z incydentu. Dotarliśmy do ustaleń komisji, która badała incydent. Rozmawialiśmy również z lotnikami z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego oraz kontrolerami lotów z Mińska Mazowieckiego. Wszyscy zgodnie potwierdzają wyniki prac komisji. 17 lutego drugi polski rządowy Tupolew 154M – bliźniak tego, który rozbił się w kwietniu 2010 r. pod Smoleńskiem - nie uległ wypadkowi prawdopodobnie tylko dzięki temu, że jeden z członków załogi wykazał się refleksem. Czteroosobowa załoga Tupolewa 154M wykonywała lot treningowy korzystając z lotniska wojskowego w Mińsku Mazowieckim. Lotnicy ćwiczyli starty i podejścia do lądowania. Za sterami siedzieli kursant, który pilotował maszynę oraz instruktor, który dowodził całą załogą i pomagał szkolącemu się oficerowi. Podczas jednego ze startów pilot-instruktor popełnił błąd. Na niewielkiej wysokości, bo ledwie kilkudziesięciu metrów nad ziemią, przy zbyt małej prędkości i przy wysuniętym podwoziu, „schował” klapy w skrzydłach. W ten sposób samolot zaczął niebezpieczne tracić siłę nośną. - Manewr ten wykonano przy prędkości mniejszej od przewidzianej instrukcją obsługi Tu-154M, co groziło „przepadnięciem” samolotu i w konsekwencji rozbiciem maszyny – mówią nasi informatorzy. Zgodnie zasadami sekwencja działań powinna być inna – najpierw należy schować podwozie, dopiero potem klapy. Według naszych informacji pilot-instruktor najpierw zmniejszył wychylenie klap (z 28 do 15 stopni) przy szybkości około 270 km/h (zgodnie z instrukcją powinien lecieć z szybkością powyżej 330 km/h). Następnie całkowicie je schował przy prędkości około 300 km/h (powinno być, co najmniej 360 km/h). - W tym przypadku wszystko było zrobione na odwrót. Absolutnie nie można przy mniejszej prędkości od wymaganej chować klap i to jeszcze przy wysuniętym podwoziu, bo samolot przepadnie. A różnica 60 kilometrów na godzinę to bardzo dużo. Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. W lotnictwie takich błędów nie można popełniać – komentuje płk Stefan Gruszczyk, były pilot Tu-154M oraz były dowódca eskadry Tupolewów w 36. specpułku. W krytycznej sytuacji przytomnością umysłu wykazał się technik pokładowy, który tuż po tym, gdy instruktor popełnił błąd, miał krzyknąć: „Co z podwoziem!?”. Dopiero wtedy pilot-instruktor zreflektował się i błyskawicznie przestawił klapy, zwiększając siłę nośną maszyny. – Załoga zdawała sobie sprawę z tego, co się stało, bo po wylądowaniu wyszli z maszyny z duszami na ramieniu – mówi nasz rozmówca. Sprawa wyszła na jaw tego samego dnia, po przeglądzie rejestratora lotów, który zapisał efekty popełnionego błędu. Okoliczności zdarzenia przez miesiąc badała komisja powołana przez dowódcę 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego płk. Mirosława Jemielniaka. Ostateczny raport noszący oficjalnie nazwę „karty badania incydentu lotniczego” został zatwierdzony przez niego 23 marca. Co ciekawe, opatrzono go klauzulą niejawności, co jest nową praktyką przy tego typu zdarzeniach. Do tej pory wszystkie tego typu dokumenty były jawne. Zgodnie z obowiązującymi procedurami dokument został przekazany Dowództwu Sił Powietrznych i Ministerstwu Obrony Narodowej. Z naszych informacji wynika, że w raporcie nie ma słowa o zagrożeniu dla bezpieczeństwa lotu. - Świadczy o tym kwalifikacja tego zdarzenia. Istotnie, 17 lutego doszło do popełnienia błędu podczas lotu szkolnego Tu-154M. Został on jednak zakwalifikowany, jako zwykły incydent lotniczy. Gdyby komisja uznała, że była realna groźba wypadku, potraktowano by ten przypadek, jako poważny incydent - mówi rzecznik Dowództwa Sił Powietrznych ppłk Robert Kupracz. I dodaje: - Komisja badająca sprawę zarekomendowała omówienie popełnionych błędów z personelem latającym 36 pułku i przedstawiła wnioski, które będą realizowane podczas zajęć szkoleniowych. Pilot-instruktor, który wykonał niefortunne czynności musi wykonać lot sprawdzający, który potwierdzi jego kwalifikacje do pełnienia tej funkcji dla samolotu Tu-154M. Na razie, jak się dowiedzieliśmy, został oddelegowany na praktykę do dowództwa Sił Powietrznych. Co oznacza faktycznie odsunięcie go od lotów na pewien czas. Mimo tego zdarzenia ostatni Tu-154M, który lata w barwach Sił Powietrznych został 14 marca dopuszczony do lotów o statusie HEAD, czyli z przedstawicielami najważniejszych władz państwowych na pokładzie. Problem w tym, że w 36. specpułku brakuje dwóch pełnych załóg, których wymaga status HEAD. Pułk certyfikował na razie jedynie dwóch dowódców załóg i jednego drugiego pilota. Grzegorz Rzeczkowski
Pytania do p. S. Wiśniewskiego Pytania do p. S. Wiśniewskiego, pierwszego Polaka na ruskim Księżycu, który za pośrednictwem jednego z komentatorów, zaczął udzielać odpowiedzi pod moim postem „Komórki milczą” (http://freeyourmind.salon24.pl/288146,komorki-milcza).
Niniejszy zestaw może oczywiście być uzupełniany:
W jaki sposób ustawił Pan czas w swojej kamerze? Czy zmieniał Pan go przed przyjazdem do Smoleńska z zimowego na letni? Czy wiedział Pan o zmianach dotyczących czasu, dokonywanych pod koniec marca przez Kreml?
Skąd Pan wiedział, że 7 kwietnia lądowanie Tuska i Putina będzie od wschodniej strony? Czy to było (tak jak w przypadku 10 Kwietnia) „założenie teoretyczne”?
Czy widział Pan jakiekolwiek działania na lotnisku Siewiernyj przez dni swojego pobytu w okolicy? Czy słyszał Pan jakieś nocne transporty zmierzające na lotnisko? Czy widział Pan tam jakieś helikoptery krążące o dziwnych, np. późnowieczornych porach?
W jednej z pierwszych „po 10 Kwietnia” „Misji specjalnych” dziennikarze TVP przyznają, że nie wiedzieli, że tam w ogóle jest lotnisko wojskowe. Jak to możliwe, skoro 7 kwietnia lądował tam Tusk i Putin? Czy ich podczas tego lądowania nie było? Czy znowu, tak jak 10 Kwietnia był w hotelu tylko Pan (z polskiej obsługi medialnej oczywiście)?
Czy może Pan jak najszybciej zamieścić online pełny (bez jakichkolwiek ingerencji montażowych, aczkolwiek może być z podaniem czasu ruskiego) film z zapisem mgły?
Kiedy dokładnie Pan włączył kamerę z zapisem mgły, (bo kiedy pan wyłączył, to wiemy)?
Czy „blacharze” pojawiali się wcześniej podczas pańskiego filmowania? Jeśli tak, to, czemu Pan wcześniej nie wyłączył kamery?
Czy są zarejestrowane oba podejścia iła-76, czy tylko jedno? (W sejmie prezentował Pan jedno; komisja Millera też prezentowała tylko jedno).
Jak zareagowali „blacharze” na widok „katastrofy”, którą pan obserwował z okna hotelu? Czy rozmawiali z Panem lub między sobą na ten temat? Czy telefonowali po pomoc lub po straż? Czy przerwali pracę? Czy też udawali, że nic się nie stało i kontynuowali zajęcia?
Czy widział Pan jakiekolwiek znaki rozpoznawcze na części kadłuba i na skrzydle „skierowanym pionowo w dół”? Czy np. widział Pan kolor krawędzi skrzydła?
Czy może Pan opisać drogę, jaką Pan przebył ze swego pokoju do miejsca zdarzenia (z uwzględnieniem charakterystycznych punktów typu „parking hotelowy”, „ulica Kutuzowa” itd.)?
Dlaczego nie wziął Pan dokumentów, wiedząc, że udaje się Pan na ruskie wojskowe lotnisko, przecież tego typu zabieg natychmiast stawiał Pana w kręgu osób podejrzanych z punktu widzenia ruskich służb?
Co Pan widział po drodze do miejsca zdarzenia, czyli ZANIM Pan włączył kamerę?
Czy udał się Pan tam sam, czy jeszcze z kimś z telewizji, tylko się Panowie rozdzieliliście?
Dlaczego włączył Pan kamerę dopiero w okolicy usterzenia i czarnej skrzynki? Czy wcześniej nie widział Pan części lotniczych ani innych ważnych szczegółów dla zdarzenia?
Wspomniał Pan w sejmie, że kaseta się Panu zacięła, czy to znaczy, że filmował Pan coś wcześniej?
(Proszę wybaczyć, ale to może być istotne w kwestii rozpoznawania szczegółów z dużej odległości) Jaką ma Pan wadę wzroku?
Wspomina Pan, że w momencie przybycia na pobojowisko, jest raptem dwóch strażaków, ale przecież po lewej stronie w głębi pola (za silnikiem) widać przynajmniej trzy dodatkowe osoby – nie zauważył Pan ich?
Czy nie słyszał Pan ptaków w trakcie filmowania? Czy nie słyszy Pan ich podczas odtwarzania swojego materiału?
Dlaczego nie ma ujęcia, w którym Pan się schyla i podnosi część wraku, skoro tyle czasu i miejsca poświęca Pan w swym filmie temu, co ma Pan pod nogami?
Czy w momencie, kiedy jest Pan po rozmowie ze „strażakiem”, doszedł do Pana ktoś znienacka i zagroził bronią? Dlaczego Pan milczy, gdy ktoś ciągnie pana w stronę wozów strażackich?
Kiedy Pan przekazał zatrzymującym Pana czekistom tę „kasetę na wabia”? Czy to było jeszcze w momencie kręcenia, czy już po wyłączeniu kamery?
Kiedy odbyła się rozmowa z Cyganowskim, gdzie Cyganowski stał i jak długo trwało to zajście? Czy Cyganowski był jedynym przedstawicielem polskiej strony?
W jednym z wywiadów wspomniał Pan, że widział innych przedstawicieli dyplomatycznych z Polski – czy chodziło o Cyganowskiego, czy też były gdzieś w okolicy inne jeszcze osoby z grupy oczekującej na przylot delegacji prezydenckiej?
Czy widział Pan M. Wierzchowskiego na pobojowisku?
Na Pańskim filmie nie ma „UAZ”-a, który miał Pana wywieźć na lotnisko – gdzie on był ustawiony?
Jaką trasą wywiózł Pana ten UAZ na lotnisko?
Gdzie dokładnie był Pan przetrzymywany i jak długo? Czy grożono Panu w jakikolwiek sposób?
Co znaczyło sformułowanie użyte przez Pana 10 Kwietnia o „przystawieniu makarowa do łba”?
Czy, gdy dowieziono Pana w tamto miejsce (na lotnisku) widział już Pan dziennikarzy (typu Bater), czy pojawili się dopiero potem?
Czy widział Pan P. Kraśkę i R. Sępa? Jeśli tak to, kiedy i czy Pan z nimi rozmawiał?
Wspominał Pan, że pilnujący Pana omonowiec, (gdy już Panowie stali za autem) nie zezwalał na rozmowy z mediami – jak to pogodzić z rozmową, którą pan odbywa z Baterem i dziennikarzem TVN?
Jakie były treści tych rozmów?
Czy dowiedział się Pan z tych rozmów, że doszło do katastrofy „prezydenckiego tupolewa”? Czy dopiero z treści „sms-a z Polski”? Czy może Pan ujawnić personalia osoby, która Pana o katastrofie poinformowała?
Czy jest Pan pewien, że ta osoba interweniowała w Pańskiej sprawie (kwestia przetrzymywania przez ruskie służby) w telewizji lub jakichś instytucjach państwowych?
Kiedy Pan skorzystał z telefonu komórkowego, który miał Pan przy sobie? Czy dopiero siedząc w drugim aucie czekistów?
Czy dzwonił Pan do kogoś podczas zatrzymania? Jeśli tak to, kiedy i do kogo?
O której godzinie otrzymał Pan sms-a z Polski? Czy może Pan podać jego treść?
Kiedy dokładnie Ruscy Pana wypuścili?
Czy torba z Pańskim sprzętem cały czas, (gdy był Pan zatrzymany) była w zasięgu Pańskiego wzroku, czy też np. zabierała ją grupa czekistów ze sobą w jakieś miejsce (czy widział Pan, gdzie?)?
Dlaczego nie przekazał Pan natychmiast (po wypuszczeniu) przez bramę dziennikarzom swojego materiału do publikacji w mediach, tylko dopiero po przejeździe do hotelu i doprowadzeniu się do porządku? Czy w hotelu dokonywał Pan jakiejś obróbki sfilmowanego materiału? Czy Ruscy nakazali Panu dokonanie jakichś poprawek?
Dlaczego nie przekazał Pan swego materiału wideo (do wozu transmisyjnego) z parametrami czasowymi, skoro dokładna, oficjalna godzina katastrofy kłóciła się z czasem Pańskiego pobytu na pobojowisku? (Czy może przekazał Pan z parametrami tylko ktoś w wozie je usunął?)
Czy widział i wiedział Pan, że w ruskich mediach jest Pan przedstawiany, jako naoczny świadek katastrofy „prezydenckiego tupolewa” - pod zmienionymi personaliami: Sławomir Śliwiński?
W jakim celu rejestrował Pan widok z okiennej kamery następnego dnia (11 kwietnia; pokazywał Pan to w sejmie)? Czy może Pan ten film zrzucić na YT?
Którego dnia wrócił Pan do Polski?
Dlaczego nie zrzucił Pan od razu po powrocie swoich materiałów na YT? Czy zakazała Panu tego jakaś instytucja (ruska lub polska)?
Czy ma Pan jakiekolwiek swoje zdjęcia ze Smoleńska i czy może je Pan udostępnić online?
Z góry dziękuję za wszystkie odpowiedzi FYM
Identyfikacja 2 Wchodzimy w najbardziej mroczny obszar zbrodni smoleńskiej – z góry uprzedzam, że to będzie tematyka drastyczna. Nawiązuję tu do kwestii, które już kiedyś poruszałem (http://freeyourmind.salon24.pl/272972,identyfikacja).
Tym razem zacznę od obszernych cytatów z wystąpień dwóch osób będących naocznymi świadkami pewnych zdarzeń. Najpierw sen. Alicja Zając (wdowa po śp. S. Zającu; w trakcie przesłuchania przez zespół min. A. Macierewicza: Tomasza Szczegielniaka): „Ja będąc na spotkaniu, pierwszym z premierem Tuskiem (…) dowiedziałam się za kilka dni z gazet, że ksiądz prałat, który tam siedział za stołem głównym z ministrami, to był ksiądz, który był równocześnie z nami... w Moskwie. Ja jestem dość osobą spostrzegawczą i widziałam tam wiele osób, wiele rodzin, ministrów, ale nie przypominam sobie, no, być może, że w cywilu wygląda inaczej, być może no nie miał koloratki, nie zwróciłam na to uwagi. Również uczestnicząc we mszy świętej, która tam była odprawiana, nie widziałam tego księdza. I czytam w prasie, że ten ksiądz mówi, że uczestniczył przy wszystkich wkładaniach do trumny ciał czy szczątków naszych zmarłych. Dlaczego nam, rodzinom, nie powiedziano tego w momencie pierwszego spotkania z premierem, z tym księdzem, z panem ministrem Arabskim, Najderem, Bonim i z panią Kopacz. Bo my byśmy chcieli zapytać tego księdza, czy nasze dyspozycje, np. odnośnie włożenia różańców czy świętych obrazków, – bo o takie dyspozycje prosiły nas również rodziny te, które nie poleciały do Moskwy, żebyśmy w ich imieniu taką dyspozycję składali (…). Ja nie mam gwarancji dzisiaj, po tych wszystkich faktach, które obserwuję przez te parę miesięcy i zwłaszcza po tej wypowiedzi min. Kopacz: „uwierzyłam Rosjanom”. Ja też uwierzyłam Rosjanom, ale przede wszystkim uwierzyłam swojemu rządowi, czyli pani min. Kopacz, która nam mówiła, że „wszystkie ciała miały przeprowadzoną sekcję”, że „nie można było żadnego ciała dostać na górę” – dosłownie państwu cytuję, – ponieważ „te ciała były tam w tych piwnicach” - „i ja idę tam do nich i zobaczę, co oni tam jeszcze mają”; tak rozmawiała z nami, rodzinami, p. min. Kopacz. I w momencie, kiedy przyszła później do nas na takie nasze robocze spotkanie wieczorne, które czasem się odbywało o 11-tej w nocy, czasem później i mówiła nam, że wszystkie ciała już mają przeprowadzoną sekcję, „jutro będzie kolejna partia”. (…) Ja wiedziałam, będąc te 4 dni w Moskwie, że ta procedura będzie tak długo trwała. Nawet w ten poniedziałek, w który rano zebraliśmy się do tego wylotu, zastanawiałam się, czy jest celowy wylot, ale w momencie, kiedy większość rodzin zdecydowała się na to, że poleci, to ja sobie myślę tak, że jak ja dziś nie polecę, to być może już kolejnej szansy nie będę miała, więc dlatego poleciałam i uważam, że dobrze zrobiłam, bo zobaczyłam to wszystko na żywo. (…) Dlaczego takie fakty dochodzą do nas dopiero teraz? Np. w Brukseli w trakcie swojej wypowiedzi, co było też opisane w mediach (…) pani Kurtykowa powiedziała, że ona jako lekarz zaświadcza tam przed parlamentem, przed komisją w Brukseli (…) że ona jako lekarz stwierdza, że na ciele jej męża nie przeprowadzono sekcji zwłok. Czyli mamy kolejną nieprawdę (…) „(wypowiedź od 1h10' materiału zamieszczonego na stronie sejmowego zespołu badającego tragedię smoleńską). Teraz ubiegłoroczna wypowiedź min. Andrzeja Dudy z prezydenckiej kancelarii (1h04' jego przesłuchania sejmowego), który osobiście nadzorował procedurę złożenia zwłok śp. p. Prezydentowej M. Kaczyńskiej: „Przyjechaliśmy do tej kostnicy, która była gigantyczna. To była specjalna... Jak mnie tam wytłumaczono, to jest specjalna kostnica do katastrof? Jeżeli dzieje się katastrofa, to właśnie całe przygotowanie zwłok odbywa się tam. Ogromny budynek. Dwa połączone budynki, nawet tak, ogromne, po prostu. I tam rzeczywiście przyjechaliśmy, no i czekaliśmy. Czekaliśmy tam do rana (Ruscy w ogóle nie chcieli się zgodzić na złożenie ciała Prezydentowej do polskiej trumny, chcieli to załatwić „po swojemu” - Duda się nie zgodził i nie ustąpił, więc Ruscy brali Dudę i brata Prezydentowej na przeczekanie; Rusków oczywiście wspierali rozmaici życzliwi ze strony polskiej - przyp. F.Y.M. - po szczegóły odsyłam do zeznań Dudy, bo to osobna, bulwersująca sprawa), bo mówiono nam, że przygotowanie zwłok jest w trakcie – do tego, żeby złożyć je w trumnie. (…) Ja po prostu siedziałem w budynku, wychodziłem sobie na zewnątrz... I w pewnym momencie wyszedłem na zewnątrz tego... to był budynek, o ile pamiętam, chyba w kształcie takiej litery L, a obok był taki mniejszy budyneczek, jakby tak troszkę wewnątrz podwórza. Przez bramę, przez taką przewiązkę trzeba było przejechać, żeby przed ten budynek zajechać. I kiedy stałem tam na zewnątrz (…) to była noc z 12-go na 13-go (kwietnia 2010 – przyp. F.Y.M.) to przyjechało auto ciężarowe, z którego na takie wózki wyładowano takie, no, zapakowane w czarne worki, części ludzkie. Nogi, ręce. Generalnie to były nogi i ręce, no, większe worki, więc można się było domyślić, że to są być może korpusy i mniejsze worki – nie wiem, co w nich było (nie wiadomo też, czy to były szczątki polskich ofiar – przyp. F.Y.M.). W każdym razie nogi, ręce rozpoznać można było wyraźnie, bo nogę się rozpoznaje po kształcie, prawda, a rękę też widać, bo się ten worek zginał po prostu (…) Załadowano to na takie 2 wózki. No, było tego dużo. Ja byłem tam obok tego i to widziałem. (…) I wwieziono to tam do wewnątrz do tego prosektorium, gdzie, jak się później okazało (…) były przetrzymywane zwłoki i tam je przygotowywano. Jak ja zrozumiałem, tam prowadzono takie wstępne przygotowania zwłok (...) . I później była kwestia decyzji, bo ja zostałem tam poproszony w sprawie trumny. Trzeba było przekazać trumnę i ta trumna przyjechała, więc oni mnie zawołali, ja wyszedłem znów na to podwórze, tą trumnę wyładowano z takiej ciężarówki i wniesiono ją do tego właśnie budynku, gdzie wniesiono wcześniej te fragmenty ciał. Był taki wielki hol, olbrzymi, z marmurową posadzką, marmurem były wyłożone ściany, a po bokach znajdowały się takie sale z takimi katafalkami. Po dwa, o ile pamiętam, katafalki w każdej sali. (...) I tam okazało się, że z trumną jest problem, dlatego że oni, strona rosyjska, znaczy, ci Rosjanie, którzy tam byli, mówili mi twardo, że dlaczego ta trumna, że przecież oni tutaj mają trumnę, że bardzo ładne i żebym do takiej trumny się zgodził, żeby złożyć ciało Pani Prezydentowej do takiej ich trumny, bo to będzie łatwiejsze, a poza tym będzie taka sama, jak ta trumna, w której znajdują się zwłoki Pana Prezydenta. Ja się stanowczo na to nie chciałem zgodzić. Nawet wykonywałem telefony do, pamiętam, p. min. Łopińskiego, w tej sprawie i w pewnym momencie jeden z tych Rosjan, którzy tam byli, powiedział do mnie, żetutaj jest polecenie p. min. Arabskiego, żeby złożyć do takiej samej trumny, do jakiej złożono zwłoki Pana Prezydenta. Na co ja odpowiedziałem, że polecenia p. min. Arabskiego mnie nie wiążą i że nie interesuje mnie to, co p. min. Arabski sądzi, decyzja została podjęta i zwłoki Pani Prezydentowej mają być złożone w tej trumnie. I pamiętam też wtedy, że czekaliśmy bardzo długo, właściwie czekaliśmy do samego rana, to się wszystko strasznie tam przedłużało, na to, żeby te zwłoki Pani Prezydentowej były przygotowane. I rzeczywiście, były one przygotowane (…) gdzieś mniej więcej około, niecałą godzinę przed tym, jak (…) już był ten termin, kiedy musieliśmy jechać, żeby zdążyć na samolot, żeby z kolei zdążyć na zapowiedziany termin przylotu do Warszawy. I faktycznie tutaj dopełniono tego, o co ja prosiłem, to znaczy rzeczywiście trumna ze zwłokami Pani Prezydentowej została przywieziona. Była otwarta. Pan płk Konrad Mackiewicz wszedł do tej sali, gdzie trumna stała na katafalku. Już były wtedy media, więc z p. min. Bożeną Borys-Szopą absolutnie zabroniliśmy mediom jakiegokolwiek dostępu i powiedzieliśmy rosyjskim urzędnikom, którzy tam już wtedy byli w znaczącej liczbie, że absolutnie nie ma takiej możliwości, żeby media mogły wejść w czasie, kiedy trumna ze zwłokami Pani Prezydentowej jest otwarta. Zresztą p. płk Konrad Mackiewicz sobie tego nie życzył. I on został sam w sali. Po czym poprosił, żebyśmy weszli z p. min. Bożeną Borys-Szopą, pożegnaliśmy się z Panią Prezydentową i wtedy ja poprosiłem tych polskich żołnierzy. Oni weszli tam do sali i w obecności p. płk Konrada Mackiewicza zaspawali trumnę. I następnie zabraliśmy trumnę ze zwłokami Pani Prezydentowej; została przeniesiona do samochodu i pojechaliśmy na lotnisko.” Nie wiem, czy znana jest Państwu ta poruszająca relacja jednego z byłych pracowników kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego. Przywołałem ją nie tylko przez wzgląd na jej dokumentalną wartość, lecz także w kontekście tych dość powszechnie znanych relacji, jakoby ciało Pani Prezydentowej zostało zidentyfikowane na podstawie... koloru lakieru do paznokci i napisu na obrączce. Tak przecież głosiła Kopacz.
Jeszcze raz Duda (1h12'): „Żadnej (...) wiedzy, co do sekcji zwłok Pani Prezydentowej nie mieliśmy. Mogę powiedzieć tylko tyle, że identyfikacja zwłok Pani Prezydentowej została dokonana przez p. płk Konrada Mackiewicza, jej brata, i powiedział nam tylko tyle, że jest pewien, że Marylka nie cierpiała. (…) Natomiast żadnych dalszych szczegółów nie znam.
A. Macierewicz: (…) Media sugerowały, że ta identyfikacja fizycznie, naocznie nie była możliwa, jak pan pamięta. Taka była sugestia.
AD: Mogę powiedzieć stuprocentowo, że brat Pani Prezydentowej mówił do nas, do mnie i do p. min. Bożeny Borys-Szopy, że dokonał tej identyfikacji osobiście – ciała.” (…) „Z relacji przyjaciela Pawła Wypycha, lekarza, który był w Moskwie, razem z jego małżonką, Małgosią, wiem on mi to powiedział, kiedy spotkaliśmy się (…), że problem poważny z identyfikacją zwłok polegał na tym, że kiedy on identyfikował zwłoki Pawła, to one były nieumyte. Po prostu były nieprzygotowane do identyfikacji w sposób, w jaki się to fachowo robi. Były całe z błota. I on mówi, że żeby zidentyfikować ciało, to po prostu wziął, mówi, szmatę, wodę w butelce plastikowej, polewał ciało i szmatą obmywał po prostu, żeby ustalić znaki szczególne, by mieć stuprocentową pewność, co do tożsamości (…). I mówi, że zwrócił wtedy uwagę p. min. Kopacz, że po prostu to jest niepoważne i że ta identyfikacja zwłok, dlatego tak powoli idzie, że ludzie po prostu nie są w stanie rozpoznać przy tym uszkodzeniu ciał, nie są w stanie rozpoznać ciał swoich bliskich w sytuacji, w której one są do tej identyfikacji tak naprawdę nieprzygotowane (…) Potem te zwłoki zostały umyte i to identyfikowanie poszło znacznie szybciej.” I jeszcze na koniec (na pytanie o rozpoznawalność ciała Prezydentowej, gdyż Duda też je widział): „Tak. Nie można było wyrazić żadnych wątpliwości, że były to zwłoki Pani Prezydentowej Marii Kaczyńskiej, w sensie wizualnym. (…) Tak, rozpoznaliśmy na pierwszy rzut oka, od razu – ja i p. min. Bożena Borys-Szopa, że są to zwłoki Pani Prezydentowej Marii Kaczyńskiej. Tak, patrząc na nie. Tak. Nie mieliśmy, co do tego żadnych wątpliwości i chcę zaznaczyć jeszcze, że zwłoki były przygotowane bardzo godnie. Bardzo godnie. Między innymi cała trumna była wyłożona pięknymi różami.” Duda wspomina jeszcze o jednym fakcie – widział on też, że attache wojskowy ambasady, więc zapewne G. Wiśniewski, brał udział w... Identyfikacjach ciał generałów. Z tego zaś, co przekazywano w mediach, ciała generałów miały być identyfikowane genetycznie z powodu skali zniszczeń ciał. Jak wiemy, „raport komisji Burdenki 2” nie podaje ŻADNYCH istotnych szczegółów ani jeśli chodzi o przeprowadzaną „akcję służb medycznych”
(http://freeyourmind.salon24.pl/284690,red-moon, http://freeyourmind.salon24.pl/287193,red-moon-2, http://freeyourmind.salon24.pl/285796,oko-zaby-4),
ani co do procesu wynoszenia z pobojowiska i wstępnej identyfikacji na Siewiernym, zwłok ofiar. Nie jest podane, co do wszystkich zabitych, czyje ciała były umiejscowione, w jakim „sektorze”. Nie jest nawet powiedziane, kiedy i w którym miejscu znaleziono ciało Prezydenta Polski. Wszyscy niemalże (poza członkami załogi i śp. gen. A. Błasikiem) potraktowani są przez załgany ruski raport, jako „anonimowe ofiary lotniczego wypadku” - nie ma, więc nawet należnego respektu dla wysokich stanowisk państwowych, na jakich byli członkowie prezydenckiej delegacji i najwyższych honorów, jakimi byli darzeni. Ruscy w swym dokumencie, który będzie kiedyś stanowił podstawę procesu przeciwko neosowieckiej instytucji „MAK”, skrywającej morderców polskiej delegacji, podają w tej najważniejszej i najbardziej drażliwej materii (losu ofiar i ich ciał), wyjątkowe skąpe dane (s. 103-104):
„11: 40 - ustalenie faktu braku żywych poszkodowanych na miejscu zdarzenia lotniczego, odjazd 7 brygad medycznego pogotowia ratunkowego; (…)
13: 00 - przybycie na lotnisko Smoleńsk „Północny” naczelnika ekspertyz medycyny sądowej, z nim 7 ludzi, 16 patologów, starszy - kierownik okręgowego instytutu anatomii patologicznej (pisownia oryginalna świadcząca o poziomie tłumaczy i korektorów tekstu, o ile tacy byli; zresztą i tak nie wiadomo, kto ten dokument przekładał na polski i kiedy – przyp. F.Y.M.) (…)
14: 58 - przygotowane miejsca do rozmieszczenia ciał ofiar: miejska kostnica 100 miejsc,
1 -szy szpital kliniczny m. Smoleńsk - 5 miejsc; (jest to sprzeczne z tym, co wiemy o zabieraniu ciał ofiar prosto do Moskwy – jak pamiętamy – nawet ciało Prezydenta Ruscy tam chcieli zabrać – przyp. F.Y.M.)
15: 12 - przystąpiono do ewakuacji ciał ofiar, miejsce zdarzenia lotniczego podzielono na 14 sektorów; (…)
16: 20 – na miejscu AP odnaleziono 25 ciał ofiar; (nie jest podane, ani w jakim stanie były te ciała, ani do kogo należały; nie jest podane, czy były identyfikowane i ewentualnie, przez kogo – przyp. F.Y.M.) (…)
19: 00 - początek załadunku ciał ofiar do śmigłowca Mi-26; (nie jest podane, o jaką ilość ciał chodzi – czy w/w 25, czy więcej?; jest to kwestia kluczowa, ponieważ należy ustalić, czy wszystkie ciała transportowane były do Moskwy Z SIEWIERNEGO, czy też z... innego jeszcze lotniska, np. z Briańska; jeśliby, więc udało się ustalić tę właśnie kwestię, mielibyśmy dowód, że NIE wszystkie ciała zabitych leżały na pobojowisku na Siewiernym, co byłoby kolejnym, niezwykle ważnym dowodem na makabryczną inscenizację - przyp. F.Y.M.)
20: 54 - wylot śmigłowca Mi–26 na lotnisko Domodiedowo m. Moskwa z ciałami ofiar na pokładzie; (znowu nie jest podana ilość, choć przecież wydaje się wykluczone, by przy tego rodzaju załadunku nie dokonano dokładnego ustalenia tejże ilości; czy tylko ten jeden śmigłowiec transportował ciała 10 Kwietnia? Czy był tylko ten jeden transport? - przyp. F.Y.M.)” W „raporcie” wspomina się więc wyłącznie o godzinie bardzo enigmatycznie pojętej „ewakuacji ciał” (czyli, jak się domyślamy, przywiezienia „czerwonych trumien”), o znalezieniu 25 ciał oraz o jednym transporcie ciał do Moskwy. Jest to wszystko o tyle zastanawiające, że – co wielokrotnie było przywoływane na blogach po 10 Kwietnia – w „dniu katastrofy” oficjalnie ruskie władze ogłosiły, że ciała wszystkich 96/97 (różnie podawano) ofiar zostały wydobyte i przewiezione do Moskwy. Oczywiście potem się to miało okazać... nieprawdą i przez następne dni będą trwały ponoć prace zmierzające do wydobycia przygniecionych fragmentami samolotu pozostałych ciał, (jeśli ktoś widział słynne migawki z wrześniowej „Misji specjalnej” z czasu sprzątania Siewiernego niedługo „po wypadku”, to nie ma na nich żadnego śladu pod podnoszonymi/usuwanymi częściami wraku po jakichkolwiek ciałach!). Gdyby z kolei pierwszego dnia wydobyto zaledwie 25 ciał, jak głosi załgany „raport”, to przecież nie byłoby najmniejszego sensu ogłaszać od razu, że wszystkie rodziny ofiar mają się udawać na identyfikacje do Rosji. Wystarczyłoby, bowiem poinformować rodziny tychże 25 ofiar. Tymczasem w parę godzin "po katastrofie" zaczęto mówić, że bliscy będą mogli przybyć do Moskwy w celu rozpoznania zabitych. Dlaczego akurat do Moskwy do „specjalnej kostnicy do katastrof”, a nie akurat do Smoleńska, gdzie byłoby i bliżej, i łatwiej, także pod względem logistycznym, jeśli chodzi o transportowanie ciał (nie tylko o dojazd rodzin)? Bo w Moskwie większy profesjonalizm? Wyższe standardy? O tych standardach mówił, przywoływany wyżej, jeden z lekarzy, kiedy, przybywszy na rozpoznanie ciała jednej z ofiar, musiał osobiście zająć się obmywaniem tego ciała, gdyż było ono zabłocone. Czy można sobie wyobrazić większy horror w odniesieniu do skali, do rangi wydarzenia? Ginie blisko sto osób z najwyższej państwowej delegacji, a ciała ofiar okazywane są zszokowanym rodzinom lub przyjaciołom w takim stanie, jakby w ogóle nie zostały wyczyszczone? Ten brud na zwłokach nie był rezultatem ani przypadku, ani ruskiego bałaganu, ani dziadostwa. To było postępowanie celowe. Tak samo, jak niedopuszczenie polskich patomorfologów do badań zwłok. Tak samo, jak skandaliczne wprost sytuacje ze „stuprocentowym rozpoznaniem” i za chwilę „stuprocentowym nierozpoznaniem” zwłok, (o czym kiedyś już pisałem
(http://freeyourmind.salon24.pl/272972,identyfikacja)
Tak samo jak „zamknięcie trumien” i niezezwolenie na ich otwarcie w Polsce, (co ciemniacy skwapliwie przyjęli, jakby do Polski wrócili ruscy obywatele, do których Rosja ma tylko prawo). Dlaczego bowiem polscy patolodzy nie mogli uczestniczyć w Rosji w sekcjach zwłok, (których zresztą najprawdopodobniej w ogóle nie było)? Z podstawowego i bardzo prostego powodu: mogliby nie tylko odkryć prawdziwe przyczyny śmierci osób lecących w delegacji prezydenckiej (niebędące żadną politraumą), ale też prawdziwe powody (śmiertelnych i pośmiertnych) uszkodzeń ciał ofiar. Można wiele złego powiedzieć o działalności „komisji Millera”, ale jest jeden niezwykle pożyteczny rezultat jej pracy. Napisała ona czarno na białym (mamy, więc bumagę tym razem polską (http://freeyourmind.salon24.pl/271974,bumaga)
że „strona polska” NIE otrzymała żadnej dokumentacji fotograficznej i filmowej dotyczącej miejsca „po wypadku”. Trudno to naturalnie uznać za sukces tej komisji (czy ta komisja w ogóle jakiś sukces odniosła?), ale mamy przynajmniej wyraźnie zakomunikowane, że po śmierci członków delegacji prezydenckiej wraz z polskim Prezydentem, wraz z członkami sztabu generalnego – Polska nie dysponuje dokumentacją zdarzenia obejmującą ciała poległych. Ta dokumentacja zapewne celowo nie została przez Rusków dokonana i z tego powodu może być NIE do zdobycia. I teraz najważniejsze, jak sądzę. Dokładna medyczno-sądowa dokumentacja tego, jak wyglądało ułożenie ciał, gdzie one się znajdowały i jakim uległy obrażeniom, mogłaby zarazem dowieść tego, że ciała zostały tam zrzucone i/lub w inny sposób dostarczone – nie zaś pochodzić z oficjalnie ogłoszonego „wypadku” (jest tu zresztą wybitna destrukcyjna rola gabinetu ciemniaków, który powinien był natychmiast po „ogłoszeniu wypadku” wysłać na Siewiernyj naszych patologów właśnie do drobiazgowych kryminalistycznych badań, ale ciemniacy mieli ważniejsze sprawy na głowie związane z zamachem stanu i zbliżeniem z Moskwą). Przy tej skali zniszczeń kadłuba i gdyby faktycznie (tak jak chcą załgani czekiści i ich polscy wasale) samolot „lądował na plecach”, to wszystkie ciała ofiar zostałyby zmiażdzone i całkowicie zmasakrowane. Przy takim scenariuszu wydarzeń jednak nie tylko niemożliwa byłaby szybka trumienna „ewakuacja” i tym bardziej szybka identyfikacja ciał (ani błyskawiczne pogrzeby), ale też prace nad wydobyciem ciał prowadzone byłyby zupełnie inaczej (i dużo, dużo dłużej, staranniej) niż to widzieliśmy, włączone byłyby w te prace polskie służby. Przede wszystkim zaś na pobojowisku leżałby wrak samolotu odwróconego grzbietem do ziemi, zaś pod podwoziem byłoby wielkie kłębowisko foteli, bagaży, no i właśnie ciał ofiar. Tego też na Siewiernym nie widzieliśmy. W tej sytuacji rodziny ofiar powinny stanowczo ponowić swoje apele o ekshumacje, a jeśli prokuratura będzie nadal zwlekać z ich przeprowadzeniem, wystąpić na drogę sądową przeciwko prokuraturze.
http://www.gp24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100412/KRAJ/799793472
o identyfikacji śp. Marii Kaczyńskiej
http://www.gp24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100412/KRAJ/659913150
kilka ciał pod wrakiem samolotu; wydobyto 87 ciał (12 kwietnia)
http://tvn24.lajt.pl/1651904,1,1,wiadomosc.html
inf o 98 trumnach, a nawet 101 trumnach
Szojgu: 96 ciał wydobyto i przetransportowano
http://www.tvp.info/informacje/polska/szczatki-12-ofiar-spoczely-na-powazkach/1776783
12 pogrzebów po pogrzebach wszystkich ofiar oraz pochówek szczątków NN
http://www.rp.pl/artykul/2,511174.html
Ruscy nie życzyli sobie otwierania trumien; nie było sekcji zwłok; polscy patolodzy nie badali ciał ofiar FYM
Ludzie pod krzyżem Otyły młodzieniec z farbowanymi na blond włosami obrzuca wulgarnymi obelgami przeciwników. Silny oddział straży miejskiej rusza na 15 spokojnych osób. Minister Michałowski ucieka przed kamerą. Wszystko to w filmie Ewy Stankiewicz „Krzyż”. Mocnym filmie. Są osoby, które skreślą film na starcie i oskarżą go o „brak obiektywizmu”. Ten zarzut to manipulacja (powielana zresztą za „Gazetą Wyborczą”). Film pokazuje to, co faktycznie działo się pod krzyżem i w miejscu po nim, gdy został już zabrany do Pałacu Prezydenckiego. Nie ma tam inscenizacji i udawania (w jednej ze scen tłum ludzi skanduje: „Nie jesteśmy aktorami!”). Powie ktoś, że nie wszyscy przeciwnicy krzyża byli tacy, jak ci, których pokazuje Stankiewicz. Zapewne. Ale czy takich nie było więcej? Jak to liczyć? Czy dokumentalistka nie miała prawa pokazać akurat tych? Ci sami, którzy chcieliby przeciwko niej używać tego argumentu, zarazem obrońców krzyża utożsamiają z jakichś powodów wyłącznie z przywiązaną do niego kobietą, która broni się w jednej ze scen przed oderwaniem od niego przez funkcjonariuszy BOR, a nie z wieloma innymi broniącymi krzyża osobami, które spokojnie i rzeczowo tłumaczą swoje motywacje. Niektórzy z nich przeciwników krzyża próbują dyskutować i spierać się z oponentami, ale – jak pokazuje kamera – w wielu przypadkach nie są w stanie poskromić emocji (obrońcom krzyża zwykle się to udaje) i początkowa dyskusja stacza się w kierunku pyskówki. Normalny człowiek, – czyli rozumiejący i czujący normy kulturowe, obowiązujące w naszym obszarze cywilizacyjnym – nie jest w stanie patrzeć na pokazane w „Krzyżu” sceny bez zażenowania i wstydu. Owszem, być może poświęcenie i zapamiętanie osób broniących krzyża może się niektórym wydawać przesadne, może zbyt egzaltowane, niezrozumiałe. Jednak wiele z tych osób potrafi spokojnie i racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego tam pozostają. Mówią o symbolice krzyża w naszej historii i naszej strefie kulturowej, o szacunku dla zmarłych, o sprzeciwie wobec próby wyrugowania tego symbolu z przestrzeni publicznej. Oczywiście również o sprzeciwie wobec sposobu prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy. Co znamienne, niemal nikt z nich nie mówi o konieczności upamiętnienia akurat Lecha Kaczyńskiego. Mowa jest o wszystkich ofiarach i o katastrofie jako takiej. Strona przeciwna, poza nielicznymi wyjątkami, budzi wyłącznie negatywne odczucia. Czasem przeciwnicy krzyża bywają pijani, ale przez większość czasu na pijanych, niestety, nie wyglądają. Niestety, bo oznacza to, że zachowują się bydlęco i plugawo całkiem na trzeźwo. Obrażanie pamięci zmarłych, kpiny z wiary i religii (scena, gdy trzech młodzieńców parodiuje biczowanie Chrystusa), wreszcie kpiny i obelgi pod adresem broniących krzyża – to norma. Gdy oglądałem te sceny, odczuwałem emocje trojakiego rodzaju. Po pierwsze – w myślach byłem w stanie nazywać to towarzystwo (według „Wyborczej” – MWzDM; warto sobie przypomnieć, jak beztrosko opisywała „GW” chamską, wulgarną, żulerską demonstrację, zorganizowaną przez Dominika Tarasa) jedynie najgorszymi słowami. Bydło, hołota, żuleria, motłoch. Wściekłość i bezsilność wobec ich agresji oraz bezgranicznej pogardy dla oponentów, którą widać było w każdym słowie i geście. Z drugiej strony była przeważnie cierpliwość i spokój. Po drugie – smutek. Nawet, jeśli to tylko niewielka grupa, to jednak porażające jest umysłowe spustoszenie, któremu jej członkowie ulegli. Przez ponad półtorej godziny przez ekran przewija się parada na ogół młodych ludzi, których umysłowa kondycja, sposób wyrażania myśli, (jeśli jakieś w ogóle są), stosunek do innych nie mieszczą się w normach, które przyzwoity Polak wynosi z domu. To nie są Europejczycy w sensie kulturowym, ale jacyś zdziczali potomkowie Czyngis Chana. Nie może tu być mowy o dyskusji z nimi, bo aby taka dyskusja była, konieczne jest początkowe założenie dobrej woli i choćby śladowy szacunek do siebie nawzajem. Ale tu po jednej ze stron mamy do czynienia z chamską tłuszczą. Gdy jeden z przyglądających się opowiada, że tak właśnie rodził się nazizm – z bezgranicznej pogardy dla jednej z grup ludzi, czyli dla Żydów – trudno nie przyznać racji. Ci „MWzDM” byliby idealnym materiałem dla każdego totalitarnego tyrana. Po trzecie – poczucie tego, jak straszliwie głęboka jest wyrwa pomiędzy pokazanymi przez Ewę Stankiewicz światami. Z jednej strony światem ludzi, dla których obrona krzyża staje się w pewnym momencie nadrzędną powinnością – już nawet w oderwaniu od samej katastrofy smoleńskiej – z drugiej światem zbydlęconej żulii, dla której takie pojęcia jak tożsamość kulturowa, szacunek dla zmarłych czy prawda to tylko puste dźwięki. Tutaj porozumienia nie ma i być nie może. Jest też drugi wątek: działania władzy. Porażające wrażenie robi, gdy w celu wyrzucenia kilkunastu obrońców spod krzyża pod kłamliwym pretekstem „kontroli pirotechnicznej” zbiera się wokół nich z 50 strażników miejskich i chyba ze setka policjantów. Proporcje są absurdalne, a scena porażająca. Jedna z pokazanych na filmie kobiet komentuje, że przypomina jej się milicja. Okazuje się, że to siostra zamordowanego najprawdopodobniej przez SB pod koniec lat 80. (sprawa do dziś nie wyjaśniona oficjalnie) ks. Zycha. Arogancja władzy, obojętność służb wobec agresji przeciwników krzyża, obcesowość tychże służb – wszystko to widać na filmie. Widać, że duża część społeczeństwa, – bo nie tylko ci, którzy stoją pod krzyżem, ale i ci, którzy przychodzą demonstrować w ich obronie – jest przez władzę uważana za obywateli drugiej kategorii i ledwo tolerowana. W jednej ze scen możemy zobaczyć, jak policja świadomie oszukuje obrońców krzyża. Najpierw oficer obiecuje im, że będą mogli wrócić pod krzyż, gdy skończy się „kontrola pirotechniczna”, a potem tego powrotu im się zabrania. Oficera, który złożył obietnicę, już nie ma na miejscu, inny nic o tym nie wie. Dziennikarze, dopytujący o przyczyny takiego sposobu działania, o rozkazy, o dowodzących tą i innymi akcjami są zbywani i lekceważeni. Chciałbym, żeby było jasne, co mnie w tym filmie porusza. Nie chodzi o to, że ze wszystkich sił chciałbym stanąć pod krzyżem razem z jego obrońcami. Być może ich determinacja była zbyt wielka, może powinni byli w którymś momencie odpuścić. Jednak pomiędzy stronami tego konfliktu nie ma żadnej symetrii, co wielu sugerowało. Po jednej stronie są ludzie, którzy bronią symbolu, na którym ufundowana jest nasza kultura i mają powód, aby go bronić. Po pierwsze – bezprecedensowe, tragiczne wydarzenie, ważne i obiektywnie dla państwa, i dla nich, jako jego obywateli. Po drugie – swoje obywatelskie prawo do takiej postawy i do jej uszanowania. I te prawa zostały brutalnie podeptane. Nie ma też żadnej symetrii zachowań. Z jednej strony jest modlitwa, religijne piosenki, trwanie. Jedyne gwałtowniejsze sceny mają miejsce, gdy służby próbują oddzielić obrońców od krzyża. Z drugiej są zachowania, które przekraczają wszelkie reguły, a przede wszystkim jest ocean pogardy dla tych innych, których jedyną winą jest, że spokojnie manifestują swoją wiarę i żałobę. Zatem niezależnie od tego, czy ktoś utożsamia się z ludźmi spod krzyża, czy cenił Lecha Kaczyńskiego, czy wspierał PiS czy PO, czy kupuje czy też nie cierpi „Gazety Polskiej” – słowem niezależnie od mnóstwa czynników, według których moglibyśmy się dzisiaj dzielić, normalny człowiek, który nie wyzbył się przyzwoitości, musi, oglądając ten film, stanąć odruchowo po stronie tych, którym odmawia się prawa do zamanifestowania ich obywatelskiej postawy i żałoby. Jedna z ostatnich scen pokazuje samotnego, młodego człowieka, stojącego nocą naprzeciw Pałacu Prezydenckiego, gdzie już dawno krzyża nie ma. Ten człowiek opowiada, że choć nie głosował na Kaczyńskiego i z wieloma jego działaniami się nie zgadzał, nie ma to w jego opinii nic wspólnego z oceną wydarzeń z Krakowskiego Przedmieścia. A gdy o nie właśnie chodzi, nie może pojąć, dlaczego ludziom spod krzyża odmówiono ich praw. Polecam, film do kupienia na DVD. Warzecha
Zamach na internet. Przyszłość cyfrowej Polski W minionym tygodniu „liberalny” rząd PO przy niemal jednomyślnym wsparciu „opozycji” z PiS zdecydował się na brutalną ingerencję w kolejną sferę naszego życia. Tym razem regulacje mają dotknąć internetu. Choć Donald Tusk w ostatniej chwili publicznie zadeklarował wycofanie się z projektu, szanse, że ustawa nie wejdzie w życie, są niewielkie. Wprowadzenie nowych zapisów narzuca nam, bowiem dyrektywa unijna. Chodzi nie tylko o pieniądze, lecz także o ograniczenie przestrzeni do nieskrępowanego wyrażania własnych poglądów. W środę 16 marca pod obrady Sejmu trafił rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o radiofonii i telewizji oraz niektórych innych ustaw. Ustawą ma zostać objęty każdy, kto w sieci udostępnia pliki wideo lub prowadzi działalność zarobkową – np. zamieszcza płatne reklamy.
Przymus rejestracji Nowe przepisy nakładają przymus rejestracji w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji podmiotów świadczących w sieci usługi audiowizualne. W praktyce oznacza to, że zarejestrować się będzie musiał każdy, kto na stronie internetowej zamieszcza prezentację dotyczącą działalności swojej firmy, pokazuje filmy z wakacji rodzinnych, czy prowadzi bloga i zarabia na reklamach. Wszyscy, którzy zostaną objęci nowym obowiązkiem, będą podlegać takim samym przepisom jak nadawcy telewizyjni. Będą więc musieli chronić treści przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich, archiwizować materiały i stosować się do przepisów regulujących ilość emitowanych materiałów krajowych i zagranicznych. Będą również musieli dostosować się do przepisów dotyczących reklamy. To ostatnie szczególnie dotknie dostawców usługi Video On Demand (tzw. VOD) – wideo na żądanie, – którzy będą musieli zmienić całkowicie zasady funkcjonowania swoich zasobów, aby przestrzegać przepisów dotyczących reklamy. Ale nie tylko. Nowe przepisy dotkną również właścicieli prywatnych stron. Jeśli przeciętny Kowalski zarejestrował pod darmowym adresem stronę dotyczącą siebie, żony i dwójki dzieci i zamieścił tam 3-minutowy film np. z wakacji nad Bałtykiem, to również – w myśl nowych przepisów – staje się nadawcą treści audiowizualnych w internecie i podlega nowej ustawie, nawet, jeśli film zamieścił nieodpłatnie. Rzecz jasna, każdy taki nadawca będzie musiał uiścić opłatę, której wysokość ustali szef KRRiT. Jest to, więc kolejny sposób na to, aby sięgnąć do kieszeni obywateli.
Tysiące podmiotów, Kto zamieszcza na swoich stronach materiały audiowizualne? Na pewno firmy oferujące nowoczesne technologie pokazują materiały na temat swoich produktów. Biura podróży pokazują filmy z dalekich miejsc. Niektóre firmy motoryzacyjne czy salony sprzedaży samochodów prezentują również filmy (często nagrane profesjonalnymi kamerami), na których widać nowe osiągnięcia techniki motoryzacyjnej – auta, silniki, nowinki techniczne. W sieci znajdziemy też wiele stron prywatnych lub prywatnych profili na portalach społecznościowych, których użytkownicy zamieszczają filmy dokumentujące wydarzenia rodzinne. Także i oni będą podlegać nowym ograniczeniom. Załóżmy, że portal społecznościowy liczony jest, jako jeden użytkownik. Jego administratorzy będą, więc musieli przejrzeć profile wszystkich zarejestrowanych osób (nieraz kilku milionów – jak na popularnej Naszej-Klasie), aby zbadać, czy filmy zamieszczane przez użytkowników spełniają wymagania przepisów ustawy. Ale to nie koniec. W Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji będą musieli zarejestrować się wszyscy, którzy są właścicielami stron zawierających treści audiowizualne. Łącznie może to być kilkanaście, być może nawet 30 tysięcy użytkowników. A więc tyle potencjalnych płatników haraczu narzuconego przez KRRiT.
Wzrost biurokracji Taka armia „nadawców audiowizualnych” – jak określa ich ustawa – wymagać będzie większego aparatu kontroli. KRRiT będzie, więc musiała zatrudnić sztab nowych urzędników, wynająć dla nich biura i zapłacić im wysokie pensje. Urząd – jak to polska biurokracja – działać będzie źle, więc trzeba będzie powołać komórki kontrolne, wdrożyć programy antykorupcyjne itd. Urzędnicy natychmiast zażądają szkoleń, aby pracować w takich samych warunkach jak ich koledzy z innych krajów. Nastąpią, więc kolejne wydatki. Tym bardziej, że trzeba będzie zatrudnić urzędników zajmujących się ściganiem tych, którzy nowe przepisy olali i nie zarejestrowali się w KRRiT lub niedopasowali zawartości swoich zasobów internetowych do nowych przepisów. Przepisy, rzecz jasna, będą niezrozumiałe i skomplikowane. Urzędnicy będą je interpretować inaczej i korzystać z każdej okazji, aby wymierzyć karę. To sprawi, że firmy będą musiały korzystać z usług prawnych. Spowoduje to, więc dodatkowe koszty.
Łatwy wybór Właściciele stron internetowych staną, więc przed trudnym wyborem: albo dopasować się do nowych przepisów i ponosić wynikające z tego koszty oraz ryzykować skutki działań biurokracji, albo… zarejestrować swoje strony na domenach zagranicznych. Zmiana z rozszerzenia .pl czy .com.pl na .com lub dowolne inne rozszerzenie spoza UE to koszt kilkudziesięciu złotych, jednak warto ponieść ten wydatek, bo kupujemy za to święty spokój. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Kilkanaście milionów witryn internetowych zarejestrowanych z rozszerzeniem .pl lub .com.pl, trzymanych na serwerach polskich firm, właściciele zaczną masowo przerejestrowywać. Zaczną też wybierać obce, zagraniczne spółki oferujące miejsce na serwerach, niezbędne do utrzymania domeny, aby za jakiś czas obrzydliwa biurokracja nie dobrała się do serwerów. Stracą, więc polscy dostawcy usług internetowych. Stracą też właściciele i dostawcy serwerów. W efekcie zaczną wykazywać mniejsze zyski, co spowoduje, że płacić będą mniejsze podatki. Straci, więc skarb państwa. Za narażenie na straty skarbu państwa polskie prawo przewiduje karę długoletniego pozbawienia wolności. Będzie to podstawa, aby w wolnej Polsce wsadzić do kryminału wszystkich, którzy przyczynią się do wprowadzenia nowej ustawy!
Wymagany tryb pilny Projekt ustawy trafił z rządu do Sejmu w trybie pilnym. Wymaga tego unijna dyrektywa audiowizualna. Nakłada ona na kraje członkowskie obowiązek wprowadzenia jednolitych, ustalonych w Brukseli przepisów dotyczących nadawców treści filmowych. Dyrektywa zakładała, że wszystkie kraje muszą uczynić to do końca 2009 roku. Rząd Polski oczywiście nie zdążył, ale „polityka miłości” Brukseli okazała się łaskawa. Polsce przedłużono czas na wprowadzenie zapisów. Jeśli jednak nie wprowadzimy nowego prawa w pierwszej połowie 2011 roku, Komisja Europejska nałoży na nasz kraj karę. Aby więc zdążyć przed karą, polski rząd przygotował projekt ustawy realizujący zalecenia dyrektywy unijnej. Projekt ustawy, rzecz jasna, podzielił posłów. Posłanka Elżbieta Kruk mówiła w rozmowie z dziennikarzami, że projekt ustawy ma swoje wady i trzeba będzie przygotować wkrótce nowelizację.
Wniosek jest smutny: posłowie przygotowują projekt, który jest bublem prawnym zarówno, co do treści, jak i co do formy. I wiedzą, że trzeba będzie wkrótce zmienić zapisy, które teraz przygotowują. Obecną ustawę, – choć szkodliwą i niezrozumiałą – trzeba jednak wprowadzić, bo wymaga tego Unia. Smutna diagnoza polskiego parlamentaryzmu.
Wprowadzić cenzurę Forsowany właśnie projekt ustawy to pierwszy krok do przejęcia kontroli nad treściami zawartymi w internecie. Po nadawcach audiowizualnych przyjdzie czas na właścicieli internetowych forów, na których można w nieskrępowany sposób wyrażać własne poglądy. Kilka tygodni temu poseł Maks Kraczkowski z PiS wpadł na pomysł, aby przeforsować ustawę nakładającą na użytkowników internetu kary za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji lub inwektyw. Wprowadzenie takiego zapisu oczywiście wymusiłoby konieczność identyfikacji wszystkich użytkowników sieci, którzy publicznie zabierają głos. Jak to egzekwować? Tego poseł Kraczkowski nie ujawnił, ale chyba jedyna techniczna możliwość to wprowadzenie obowiązku rejestracji wszystkich internautów, którzy mieliby prawo do wypowiadania się w sieci tylko po uzyskaniu niezbędnych danych (tj. nicka lub specjalnego indywidualnego numeru) pozwalających na zidentyfikowanie, a później ewentualne ściganie autora złośliwego komentarza. Do tego oczywiście przepis urzędowo blokujący strony zagraniczne, gdzie można się wypowiadać bez skrępowania. Doczekamy, więc – i to wcale nie za długo – drugiego etapu walki z internautami. Chyba, że chylący się ku upadkowi reżim zbankrutuje, zanim zdąży wziąć pod kontrolę sieć… Leszek Szymowski
Sprzedać ciemniakom koraliki! Ostatnie próba! EJ 22 marca w TVP1 po 22-giej wyemitowano kolejny program „Mam odmienne zdanie”, czy coś podobnego. Takich szoł nie oglądam, ale zmusili mnie przyjaciele. Bo O energetyce jądrowej w Polsce!! Cierpiałem: Dwóch młodych, nieobytych, za to bezczelnych redaktorów przekrzykiwało się z paroma osobami, zaproszonymi, jako eksperci. Wrzask, jednoczesne gadanie, w maksimum do czterech osób równocześnie... Widz nie może nikogo zrozumieć. Już za samo nie panowanie nad programem ci redaktorzy powinni zostać zwolnieni w trybie natychmiastowym. A meritum: W czasie, gdy w Japonii od 10-ciu dni w sposób niekontrolowany wybuchają (wodór!!) kolejne reaktory zniszczone na skutek trzęsienia ziemi oraz tsunami - zdecydowano się w TV na taką debatę o zaletach energetyki jądrowej w Polsce. Sam pomysł jest porażającą hucpą. Potwierdził to przebieg wypowiedzi (dyskusji, do jakiej przywykliśmy wśród ludzi kulturalnych nie było). Brylował prof. Łukasz Turski, co prawda fizyk, ale „zajmuje się m.in. dynamiką procesów wiązania się cząsteczek i atomów na powierzchni kryształów i procesami dyfuzji kolektywnej na powierzchni kryształów” (z Wikipedii). O energetyce jądrowej ma, jak sądzę, pojęcie porównywalne z wiedzą premiera Donalda Tuska. Rzucił on argument (?) że energetyka jądrowa (dalej EJ) jest najbezpieczniejsza, oraz pokazał (na przygotowanym przezroczu), ile to ton uranu uwalnia się przy spalaniu milionów ton węgla. Zapomniał jednak o tym, że ten uran tak przed, jak i po spaleniu węgla, pozostaje rozproszony w ziemi. Przed - w głębi, a po - w hałdach popiołu. Nikomu to nie szkodzi. A radioaktywne jod, stront, cez itd. z katastrof czy awarii EJ unoszą się z powietrzem na duże odległości. Jest w tym rozumowaniu zupełna analogia do wyliczeń, ile milionów (może miliardów?) ton złota jest w oceanach. Czyli - jak jesteśmy bogaci. Złoto jest w wodzie, uran w ziemi, z obu tych faktów NIC dla człowieka nie wynika. Nie wynika materialnie, bo przytaczanie takich argumentów przez dyżurnego eksperta, profesora - laików ogłupia. Widocznie o to chodzi. Przypomina to argument wielokrotnie od dziesięcioleci powtarzany przez d-ra Strupczewskiego (był gościem programu), że dodatkowe promieniowanie „od Czarnobyla” miałoby taki wpływ na ludzi, jak dodatek od promieniowania kosmicznego w przypadku pani, z powodu chodzenia na wysokich obcasach. Czemu ci propagandyści nie potrafią inteligentniej wymyślić swych porównań - nie wiem. Po stronie przeciwników energetyki jądrowej posadzono byłego v-ministra Ochrony Środowiska Radosława Gawlika i (z tyłu) prof. Macieja Nowickiego, byłego ministra. Ale redaktorzy ciągle skutecznie przerywali ich wypowiedzi. Szczytem chamstwa i stronniczości autorów programu było wyemitowanie filmiku ośmieszającego energie odnawialne i drwiącego z ich zwolenników. Prof. Łukasz Turski znany jest w środowisku z nieformalnego trzymania ręki na kurku grantów, stypendiów i innych apanaży z UE i podobnych źródeł. Ponieważ priorytetem Unii w dziedzinie energetyki są Energie Odnawialne, powinien Pan, Profesorze interweniować, by takim prześmiewcom obciąć granty z UE! Szczególnie, że kolejne rządy w Polsce ciągle działają wbrew zaleceniom Unii. Tymczasem hałas w studio rósł, dopuszczono m.in. do dyskusji jakąś jejmość, chyba byłą piosenkarkę, która też dała głos. O niczym. Na koniec triumfalnie pokazano tym widzom, co dotrwali do końca harmidru, że 66% biorących udział w sondzie jest za EJ, a tylko trzydzieści parę przeciw (dokładnych liczb nie zapisałem) . Uznano to za triumf argumentacji prof. Turskiego i „prof.” Strupczewskiego. [piszę ten ostatni tytuł w cudzysłowie, bo dowiedziałem się w Instytucie Energii Atomowej, że wyszedł ostatnio przepis, iż doc. staje się automatycznie „profesorem” w danym instytucie (to stanowisko, nie tytuł naukowy profesora nadawany prze prezydenta państwa]. Prawdziwy sondaż (por. http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/spoleczenstwo/sondaz--fukushima-odciaga-polakow-od-atomu,74101,1 z 17 marca) dał wyniki odwrotne: 59% przeciw, a 32% za, a próbka w obu była duża, wykluczająca błędy statystyczne.
Wyliczyliśmy, że prawdopodobieństwo, iż w sondzie TVP1 nie nastąpiła awaria przycisku na NIE, było mniejsze, niż 1/100000. Bo z uprzejmości nie sugeruję, że cała ta sonda została bezczelnie sfałszowana. Takich przykładów fałszerstw mieliśmy niedawno sporo, ale przecież... Natomiast sondaż internetowy uruchomiony przez serwis gazeta.pl dał następujące wyniki: Wśród ponad 25 tysięcy osób, które wzięły już w nim udział, aż 84 procent obawia się elektrowni atomowych w Polsce. Cel tak brutalnie stronniczych programów może być, jak sądzę, tylko taki: W krajach cywilizowanych, po strasznym kataklizmie EJ w Fukushima, który nastąpił w ćwierć wieku po katastrofie w Czarnobylu, już nie tylko fizycy i energetycy, ale nawet politycy zorientowali się, że reaktory rozszczepieniowe są przestarzałe, niebezpieczne, drogie i coraz droższe. Przecież koszt nowych zabezpieczeń kolejny raz podwyższy ceny ofert EJ! Należy, więc, póki czas, ostatnim rzutem na taśmę wcisnąć te technologię Zulusom, Polakom i innym nacjom podobnie ogłupianym przez propagandę, z rządami i elitami podatnymi na prowizje. Bo za rok - dwa będzie za późno.
A w tle... płoną reaktory Fukushima 1... Mirosław Dakowski - blog
Dodatek drożyźniany, a sprawa Biedronki. Oddać Polakom władzę nad Polską. Jeżeli nam jej, jednak nie oddadzą będziemy musieli ją sami w Polsce przejąć. Zamiast dodatku drożyźnianego, niech ludzie, którzy rządzą Polską sprawią, aby ludzie w Polsce zaczęli być za swoją pracę godziwie wynagradzani, żeby nie byli zatrudniani na czarno, na umowę o dzieło i nie byli zmuszani do samozatrudnienia poprzez tworzenie fikcyjnych firm, które rozliczają się z US poprzez zryczałtowany podatek dochodowy. Zamiast dorabiać lichwę i korporacje, trzeba nałożyć podatki na banki, tak jak to zrobiono na Węgrzech. Na banki, które drenują Polaków od lat z ich własnych ciężko wypracowanych pieniędzy. Na banki, które napuszczają na Polaków komorników i wpisują ludzi na listę dłużników, tylko za to, że jakiś urzędnik w banku w czasie spisywania umowy kredytowej z premedytacją wpisał zły adres lub złe nazwisko kredytobiorcy, potem spłaty za kredyt z tego powodu nie są księgowane na koncie banku, takich przypadków w Polsce jest bardzo dużo. Tutaj dochodzi do zmowy między bankiem a pracownikami polskiego państwa urzędami komorniczymi, ta sytuacja w Polsce trwa już od dwóch dekad. Rządzący w Polsce nie wiedzą, skąd wziąć pieniądze? Od Telewizji komercyjnych w Polsce, za to, co robią w ich programach, ale i od pewnego czasu Polska Telewizja Publiczna prowadzi na wizji gry polegające na tym, że każdy może grać, ale wygrać nie może nikt, tak jak kiedyś grali niektórzy na "benklach" w tzw. "trzy karty" albo w "trzy kubki". Jednak tego typu gry na bazarach zabroniono prawem, natomiast tego samego oszustwa, które ma miejsce w telewizjach w Polsce nikt nie zakazuje, nawet nikt na tym z rządzących Polską nie chce zarabiać, niech zarabiają oszuści. Dzisiaj tego typu gry losowe są w świetle prawa urządzane na wizji w mediach komercyjnych i publicznych, niech na te gry rządzący nałożą dodatkowe podatki, a od uczciwych ludzi żyjących od pierwszego do pierwszego niech się rządzący Polską "odpindolą". Bardzo proszę: Skąd niby wezmą na ten dodatek drożyźniany dla najbiedniejszych? Znowu potworzą nowe ministerstwa i nowe stanowiska pracy dla urzędników państwowych za nasze pieniądze z podatków, znowu ktoś będzie decydował o tym, komu ma przyznać taki dodatek, a komu ten dodatek nie przysługuje, znowu trzeba będzie zbierać tony dokumentów, aby dostać 200 lub 300 polskich złotych? Zamiast tego proponuję zlikwidowanie połowy ministerstw w Polsce, które i tak nic nie robią. :)) I zaraz znajdą się pieniądze. Niech Polska zacznie bić polską walutę, niech polski rząd wprowadzi w Polsce parytet złota, niech polski rząd przestanie być "płatnikiem netto" w rozliczeniach z Unią a zostanie w tych rozliczeniach prawdziwym płatnikiem netto tzn. beneficjentem tych rozliczeń, Polskę przed krachem gospodarczym uratowała nasza polska złotówka i tylko ona, wejście w strefę EURO całkowicie Polskę pogrąży. Unia systemowo wprowadza w Polsce biedę, drenuje Polaków z ich własnych wypracowanych ciężko pieniędzy, narzuca limity produkcyjne. Myślę, że poniższe zestawienie będzie interesującą pomocą edukacyjną. Należy jednak pamiętać, że jest to jedynie projekcja a realne przepływy pieniężne mogą być odmienne ze względu na niezdolność niektórych państw do wykorzystania 100% przyznanych im środków. O ile się nie mylę, wykorzystanie środków unijnych dla niektórych programów nie przekracza kilku procent w Bułgarii i "niskich" kilkudziesięciu w Polsce.
http://blogi.ifin24.pl/trystero/2010/02/27/platnicy-netto-i-beneficjenci-netto-ue-w-latach-2007-2013/
Rządzący w Polsce nie wiedzą, co robić? Zamiast podwyższać podatki niech je obniżają, zamiast podwyższać VAT (podatek od towarów i usług) niech go rządzący Polska obniżą i niech wreszcie zlikwidują rozpasany do straszliwych rozmiarów sektor urzędniczy w Polsce - władza ustawodawcza i władza wykonawcza, wyjście polskiej armii z Afganistanu oraz z Iraku i tak za tę kolonialną wojnę Polska nic nie ma, jednak w tym samym czasie płacimy za tę wojnę z naszych własnych podatków w imię obcych interesów, m. in. żydowskich i korporacji ponadnarodowych, które dążą do wprowadzenia na świecie New World Order (NWO). Czy ktoś wie, jakie Polska ponosi z tego tytułu wydatki? Zamiast prywatyzować, a tak naprawdę oddawać nasz majątek narodowy w obce ręce poprzez systemowe zadłużanie polskiego przemysłu oraz innych dziedzin polskiej gospodarki, inwestować w kolej państwową, w lasy, w infrastrukturę turystyczną, w stocznie, w przemysł rybacki i przetwórstwo, w służbę zdrowia, w przemysł ciężki, w górnictwo, w KGHM, w energetykę w nasze złoża geotermalne oraz w gaz łupkowy, zamiast oddawać w czyjeś ręce autostrady trzymać je w swoich polskich rękach, zamiast oddawać w prywatne ręce, (czytaj żydowskie) stadiony w Polsce inwestować w nie z kasy budżetów polskich miast, przecież kibice będą na te stadiony przychodzili, a i inne imprezy sportowe na tych stadionach również można organizować. Tak właśnie tworzy się swój narodowy polski kapitał, to praca na kilka dekad, jednak właśnie tak powinno się postępować w Polsce, gdyby Polską rządzili Polacy. I tak mógłbym wymieniać w nieskończoność, zacząć opodatkowywać w odpowiedni sposób korporacje farmaceutyczne, produkować własną polską broń, inwestować w edukację i w nowe technologie... Niestety, to wszystko nie stanie się w Polsce, jest jeden powód, który temu przeszkadza. W Polsce rządzą ludzie, którzy albo nie są Polakami albo są ludźmi wpływów różnych państw, na przykład Rosji, Izraela, Stanów Zjednoczonych, Niemiec i ugrupowań ponadnarodowych, do których zaliczam masonerię i światowe żydostwo. Wymiar sprawiedliwości w Polsce zamiast bronić swoich korporacyjnych interesów oraz zamiast bronić interesów innych narodowości, niech zacznie bronić Polaków i naszych polskich interesów narodowych. Najpierw sprzedano w Polsce prawie wszystko, tym samym pozbawiono się wpływu na kształtowanie cen za dostarczanie wszelakich usług oraz na ceny produktów żywnościowych, a teraz politycy w Sejmie dziwią się, że w Polsce jest drożyzna?! Hipokryzja i zakłamanie, a ile to brali nasi polscy parlamentarzyści za ustanawianie odpowiednich ustaw w polskim parlamencie, kto nadzorował w Polsce prywatyzację przemysłu, który należał do polskiego skarbu państwa, kto oddał polskie banki w ręce obcego kapitału, kto najbardziej na przemianach ustrojowych w Polsce zarobił? Polska i Polacy? Tak jak na wydobyciu ropy zarabiają Arabowie. Gdzie są pieniądze z tych prywatyzacji, czyżby na kontach korporacji w bankach żydowskich i szwajcarskich i poszczególnych lobbystów? Oni nam teraz będą dawali dodatek drożyźniany, niech nam dadzą spokój i stworzą warunki do normalnej uczciwej pracy w Polsce albo niech odejdą w nicość i nigdy już do polskiej polityki nie powracają. ;)))) Zamiast kłócić się o to, kto będzie lepiej rządził w Polsce PiS, PO, SLD, PSL, niech wreszcie Polacy przejmą sami władzę w Polsce i niech wreszcie sami zaczną się swoim własnym krajem rządzić i rozporządzać, wtedy nie będzie potrzeby dawać Polakom jałmużny i dawać Polakom z łaski jakichkolwiek pieniędzy w łasce z woli naszego kata, który usadowił się z woli naszych zaborców w naszym polskim Sejmie.
Paweł Tonderski
Przeciw energetyce jądrowej, chyba że ... Jestem przeciwnikiem budowy w Polsce elektrowni atomowych, ponieważ uważam, że coś takiego jest nam najzwyczajniej w świecie niepotrzebne w chwili obecnej.
Po pierwsze mamy olbrzymie złoża geotermalne, które zaspokajają nasze potrzeby energetyczne przy obecnym zapotrzebowaniu na energię w 160 procentach, czyli jeżeli te złoża będą (zaczną) być prawidłowo eksploatowane, to mamy tylko z tego nadwyżkę energetyczne, czyli można by tę nadwyżkę sprzedawać.
(źródło: http://pulldragontail.blogspot.com/2008/11/nie-t...)
Po drugie mamy złoża gazu łupkowego
(źródło: http://pulldragontail.blogspot.com/2010/04/gaz.h...).
Poważne firmy oceniają te złoża na takie wartości, że w przypadku prawidłowego eksploatowania tych złóż jesteśmy nie tylko samowystarczalni, ale stajemy się eksporterem tego nośnika energii.
Po trzecie opracowano w Polsce unikalną technologię odzyskiwania paliw z procesu spalania innych surowców
(źródło: http://pulldragontail.blogspot.com/2009/03/nowy-...).
Jest to technologia, która powoduje przewrót, ale trzeba chcieć ją wykorzystać. Czyli mamy trzy źródła energii, które są w stanie zaspokoić nasze potrzeby i jeszcze możemy, jako Naród na tym nieźle zarobić. To ja się pytam, po co? Po co nam w tej chwili jakakolwiek elektrownia atomowa. Zwłaszcza, że nie dysponujemy istotnymi zasobami rud uranu, czyli paliwo do tych reaktorów również byśmy musieli kupować. Jest tylko jeden argument, który mógłby przemawiać ewentualnie za wybudowaniem takiej elektrowni. Jeśli gdzieś tam w pewnej perspektywie chcielibyśmy wyprodukować własną bombę atomową. Patrząc z takiej perspektywy posiadanie elektrowni atomowej jest wręcz niezbędne. I to jest jedyny argument, który przemawia za postawieniem w Polsce elektrowni atomowej. Chociaż nie jestem pewien czy na przykład reaktor doświadczalny, który znajduje się w Świerku nie jest instalacją wystarczającą do osiągnięcia tego celu. Ceterum censeo Moskwa delendam esse Andrzej. A
Wojna o podatek Media uczciwie podają, że JE Ewo Morales, prezydent Boliwii, zażądał od Republiki Chile zwrotu Prowincji Nadbrzeżnej, – którą Boliwia utraciła w wyniku Wojny Pacyficznej, toczonej w latach 1879-1884 do spółki z Peru (i Argentyną - jako kibicem, który zainkasował potem ładny kawałek terytorium...) Boliwia miała, bowiem kiedyś dostęp do oceanu – a prowincja Littoral była ponadto bogata w saletrę (i inne surowce). Eksploatowały je firmy brytyjskie, chilijskie i peruwiańskie, – bo Boliwia była za Andami. I wszystko byłoby w porządku – gdyby nie chciwość Boliwijczyków. Podnieśli mianowicie – wbrew podpisanemu układowi – o 10 centów podatki (a właściwie żupne) od kwintala saletry. Firmy zaprotestowały. Chile przypomniało Boliwii, że podpisała traktat. Boliwia zawiesiła działanie podatku... i czym prędzej potwierdziła zawarty z Peru tajny pakt obronny. Po czym odwiesiła podatek. Firmy odmówiły zapłacenia. Boliwia zagroziła „nacjonalizacją” przedsiębiorstw... w odpowiedzi Chile wypowiedziało Boliwii wojnę. Peru wypowiedziało wojnę Chile. Po czym armia chilijska rozniosła przeciwników, zabrała całą prowincję Nadbrzeżną i dodatkowo drugą takiej samej wielkości prowincję Peru – a ponieważ parlamenty obydwu krajów odmówiły podpisania traktatu pokojowego – dodatkowo zajęła prawie całe Peru, złupiła Limę i na 25 lat otrzymała w zastaw jeszcze jedną prowincję peruwiańską. Chile te dodatkowe prowincje zwróciło, zgodziło się też, by Boliwia wybudowała sobie linię kolejową do portu, (ale to na granicy między przyłączoną, a oddaną prowincją Peru). Warto przy okazji przypomnieć, że Boliwia wdała się jeszcze w zupełnie nonsensowną wojnę z Brazylią (w 1903 o Acre – przegrała) i z Paragwajem (w 1932 o Gran Chaco – przegrała). Ciekawe, co utraci, jeśli p. Prezydent Morales zacznie potrząsać szabelką. Bo nastroje w Boliwii są wojownicze:
http://en.wikipedia.org/wiki/File:BoliviaChile.jpg
Napisy brzmią:, „Co raz było nasze, znów będzie nasze!” „Trzymajcie się mocno rotos (= Chilijczycy), – bo nadchodzą Colorados z Boliwii” No, więc czekamy... JKM
Świat zatęsknił do złota We środę, 23 marca cena złota osiągnęła 1433 dolarów za uncję, a srebra – 36,65 dolarów – i nadal rośnie. Wygląda na to, że coraz więcej ludzi traci zaufanie do pieniądza fiducjarnego, jaki zdominował obieg po odstąpieniu Stanów Zjednoczonych od porozumienia z Bretton Wodds z 15 sierpnia 1971 roku. Porozumienie z Bretton Woods ustanowiło w 1944 roku międzynarodowy ład finansowy, którego podstawą była waluta amerykańska – dolar. Warto przypomnieć, że do roku 1933, a więc do znacjonalizowania zasobów złota w USA przez prezydenta Roosevelta, dolar był po prostu inną nazwą 1/20 uncji złota. Do tego czasu, bowiem waluta amerykańska respektowała standard złota, co oznaczało, że emitent pieniądza papierowego gwarantował, iż wykupi emitowane przez siebie papierowe pieniądze za złoto o wadze odpowiadającej parytetowi. Po roku 1933 dolar przestał być wymieniany na złoto w stosunkach detalicznych, jednak zachował wymienialność w transakcjach międzynarodowych, a więc waluta amerykańska – wprawdzie w ograniczonym zakresie, – ale standard złota respektowała. Odstąpienie USA od porozumienia z Bretton Woods oznaczało, że świat odszedł od standardu złota. Co z tego wynikło? Kryzys finansowy, spowodowany niepohamowaną emisją pieniądza fiducjarnego (ma wartość, bo ludzie wierzą, że ją ma) i z tego samego powodu - katastrofalny spadek jego wartości, – co ilustruje choćby cena złota zanotowana w środę, oznaczająca, że od roku 1933 w stosunku do złota dolar stracił na wartości 70-krotnie. Dlatego coraz więcej ludzi, a nawet - polityków uważa za celowy powrót do standardu złota. Tymczasem – jak zauważył jeszcze przed wojną Julian Tuwim – „Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży.” Ładny interes! SM
Wilimowski albo jak Wyborcza fałszuje stosunki polsko-niemieckie
Ernest Otton Wilimowski, „Ezi” (1916 Kattowitz - 1997 Karlsruhe), piłkarz, wychowanek niemieckiego klubu 1. FC Kattowitz, z którego przeszedł do Ruchu Wielkie Hajduki (Ruch Chorzów). W lidze strzelił 112 bramek w 86 meczach. Reprezentant Polski (1935-39, 21 bramek w 22 spotkaniach ) i Niemiec (1941-42, 13 goli w 8 występach). Na mistrzostwach świata w 1938 strzelił 4 bramki w meczu Brazylia – Polska (6 : 5).
Pierwodruk na stronie Hej-kto-Polak! Do napisana tego artykułu skłoniła mnie przypadkowe znalezisko w Sieci: Bartłomiej Krawczyk
Ernest Wilimowski - zapomniana megagwiazda [...] Gdy wybuchła II wojna światowa Ernest Wilimowski podpisał volkslistę. Zmuszani do tego byli szczególnie Ślązacy, ale także Kaszubi oraz Wielkopolanie. Nie widzę jednak w tym nic co byłoby godne potępienia i nijako wymazania Eziego z historii Polski, gdyż był to być może jedyny sposób na ocalenie życia, tym bardziej, iż do jej podpisania zachęcał Rząd Polski na Uchodźstwie, w celu zapobiegnięcia zagładzie narodu. Po wojnie komunistyczna władza uznała Wilimowskiego za zdrajcę, wyrzucano mu to, że grał w reprezentacji Niemiec. To właśnie dlatego dzisiaj jest zapomniany. Choc nie powinien. Przecież Ezi chciał tylko grać w piłkę.
Ku swojemu przerażeniu w googlu znalazłem całe mnóstwo podobnych wypowiedzi, np.:
http://www.igol.pl/ http://www.ithink.pl/
http://przemeke.wordpress.com/
Ponieważ Bartłomiej Krawczyk powoływał się na „Gazetę Wyborczą”, postanowiłem zajrzeć do źródła. Znalazłem dwa artykuły Pawła Czado. Pierwszy, na który trafiłem: Ernest Wilimowski tęsknił za Śląskiem z 2007-05-25 to sentymentalna relacja z wizyty córki Wilimowskiego na Śląsku, pełna sympatii dla tego piłkarza i jego współczesnych wielbicieli.
Drugi: O występach Ernesta Wilimowskiego w reprezentacji Niemiec z 2003-10-22 kosztuje 3 zł (dostęp do archiwum), więc przytaczam jego obszerne fragmenty jako przykład typowej dla GW manipulacji i zwykłych kłamstw. Już lead zapowiada dalsze emocje: W 1942 r. na mecz Niemców z Rumunami w Bytomiu przyszło 55 tys. kibiców. Nigdy wcześniej na Śląsku piłkarska impreza nie zgromadziła aż tylu widzów! Tłumy chciały zobaczyć w akcji Ernesta Wilimowskiego. Wśród kibiców byli 15-letni Gerard Cieślik i 10-letni Ernest Pohl. Nie zawiedli się... W czasach, kiedy polska piłka nożna ledwo dyszy, kiedy żaden z naszych piłkarzy nie gra w znaczącym klubie, autor wyciąga asa, którego występy zelektryzowały tysiące ludzi. W tym wielkich późniejszych piłkarzy. Po takim wstępie trudno mieć jakiekolwiek pretensje do „Eziego”. Zwłaszcza, jeśli na wszelki wypadek dopiszemy mu do biografii epizod nieomal bohaterski.
Mało kto wie, że na początku wojny "Ezi" musiał się nawet przed Niemcami ukrywać. Opowiada o tym katowiczanin Marian Lubina, syn Pawła - byłego kapitana związkowego katowickiego OZPN i jednego z pierwszych śląskich piłkarzy w reprezentacji Polski: - Wśród działaczy związanych z 1. FC Katowice [macierzystym klubem Wilimowskiego - przyp. red.] był niejaki Georg Joschke, kreisleiter NSDAP. Joschke nie cierpiał "Eziego" za to, że w 1934 r. odszedł z FC do Ruchu Wielkie Hajduki. Ruch, zakładany przez powstańców i działaczy plebiscytowych, na Śląsku był symbolem polskości. Joschke groził, że Wilimowski będzie chodzić z literką "P". Hitlerowcy zarządzili, że Polacy mieli chodzić po ulicach z naszytymi czworobokami na klapie płaszcza. W środku czworoboku znajdowało się duże czerwone "P" na żółtym tle - opowiada. Warto to skonfrontować z informacjami na temat niemieckiego klubu z Katowic. Pod koniec lat 20. i na początku lat 30. klub wyraźnie osłabł, a efektem tego był spadek do śląskiej ligi okręgowej w 1929 roku. W 1932 udało się piłkarzom 1. FC wywalczyć w niej pierwsze miejsce, co było równoznaczne ze zdobyciem tytułu mistrza (polskiej części) Górnego Śląska. W barażach o grę w ekstraklasie 1. FC przegrał z Podgórzem Kraków. W 1934 klub sprzedał swojego wychowanka – Ernesta Wilimowskiego do Ruchu Hajduki Wielkie za 1000 zł (odpowiednik 10 pensji listonosza) i rozegranie dwóch meczów Ruchu z 1. FC, z których dochód miał trafić do kasy katowiczan - podaje Wikipedia. Mamy, więc sytuację następującą – 17-latek z klubu II ligi przechodzi do mistrza Polski, jest to normalny transfer, z którego sprzedający odnosi korzyści materialne (na dzisiejsze warunki śmieszne, ale to były jeszcze czasy sportu amatorskiego). Jeden z działaczy, zatwardziały Szkop, nie może mu tego wybaczyć (chyba powinien także znienawidzić tych działaczy, którzy wyrazili zgodę na transfer?). Tenże Szkop jest w 1939 powiatowym szefem NSDAP i jawnie grozi Wilimowskiemu. I co? I nic. Wilimowski gra w niemieckim Ruchu przemianowanym na Bismarckhütter Sport Vereingung, a wkrótce przechodzi... do macierzystego 1. FC Kattowitz. Niemcy stworzyli tam prawdziwy wunderteam złożony z... polskich Ślązaków. Oprócz Wilimowskiego w 1.FC Kattowitz znaleźli się także inni reprezentanci Polski: Erwin Nyc (ponoć grożono mu obozem koncentracyjnym, gdyby odmówił gry), Ewald Dytko i Paweł Cyganek. No to znów porównajmy te rewelacje z informacjami o dwóch piłkarzach:
Edward Piotr Nyc, do 1948 jako Erwin Günther Nytz (1914 Kattowitz – 1988, Piekary Śląskie), polski piłkarz, uczestnik MŚ 38. Grał w Pogoni Katowice i Polonii Warszawa (1935-1939). W reprezentacji Polski 1937-1939 rozegrał 11 spotkań. Podczas II wojny światowej początkowo występował w barwach 1. FC Katowice, później służył w niemieckim wojsku i grywał w klubach takich jak Luftwaffen SV Markersdorf czy LSV Furstenwalde. Po wojnie wrócił do Pogoni Katowice. W latach PRL-u w ramach polonizowania śląskich nazwisk zmieniono Erwin Günther Nytz na Edward Piotr Nyc - to znów Wikipedia.
Ewald Oskar Dytko (1914, Kattowitz - 1993 Katowice), polski piłkarz, zawodnik Dębu Katowice i 1. FC Katowice, uczestnik IO 1936 oraz MŚ 1938. W reprezentacji rozegrał 22 spotkania. Podczas wojny podpisał volkslistę i w 1942 został wcielony do Wehrmachtu. W 1944 pojmany przez Amerykanów i osadzony w obozie jenieckim. Po wojnie powrócił na Śląsk i grał w Dębie do 1950. Jak wielu Ślązaków miał problemy z powodu podpisania volkslisty, ale został oczyszczony z zarzutów po podpisaniu deklaracji lojalności wobec państwa polskiego. Po zakończeniu kariery trenował różne kluby śląskie, jednak bez większych sukcesów - wersja łączona z polskiej i angielskiej Wikipedii.
Życiorysy tylko do 1942 roku zbliżone do losów Wilimowskiego. Kiedy bowiem Dytko i Nyc szli do Wermachtu, Wilimowski debiutował w reprezentacji Niemiec. W lutym 1940 r. odchodzi z 1.FC. Odnalazł się w saksońskim Chemnitz. Ponieważ nie chciał służyć w Wehrmachcie, został policjantem. Policyjny etat załatwił mu podobno wuj z Saksonii. "Ezi" został napastnikiem Polizei SV 1920 Chemnitz. "Ezi" spisywał się w tym czasie znakomicie: w wieku 24 lat był u szczytu formy, strzelał mnóstwo bramek. "Tak ceniono jego umiejętności, że nikt nie wspominał nawet o wstąpieniu do partii faszystowskiej" - podkreśla wydana w latach 90. niemiecka biografia piłkarza (w Polsce "Ezi" książki się jeszcze nie doczekał). Jednak w kadrze Niemiec "Ernst Willimowski" debiutował dopiero w połowie 1941 r. Okupanci długo nie mogli zapomnieć, że przed wojną nie okazywał proniemieckich sympatii, że odszedł do polskiego klubu. A Wilimowski nigdy nie zajmował się polityką, tylko grał w piłkę. Skąd ta informacja, autor nie wyjaśnia. Zapewne z niemieckiej biografii napisanej (tego też Czado nie mówi) przez zięcia Wilimowskiego. To ładnie, że zięć tłumaczy teścia, ale jako świadek jest mało wiarygodny. Ja z kolei ze wspomnień ojca wiem, że w meczu z Niemcami w 1938 Wilimowski tylko statystował. A tak w ogóle – skąd to sformułowanie „dopiero w połowie 1941”? Chyba „już”? Przypomnijmy – w 1940 Wilimowski jest zawodnikiem prowincjonalnego klubu z odzyskanych Katowic. Niemcy w tym czasie miały bardzo silny zespół i nie potrzebowały wzmocnień reprezentantami krajów przyłączonych (bardzo podobnie było po zjednoczeniu RFN z NRD). Trener musiał znać możliwości Wilimowskiego już wcześniej, skoro tak szybko powołał go do reprezentacji III Rzeszy. Zadebiutował w czerwcu 1941 meczem z Rumunią w Bukareszcie. Niemcy byli zachwyceni. Pierwszego gola "Ezi" zdobył już w 3. min gry! Potem dołożył jeszcze jedną bramkę, a Nationalmannschaft zwyciężył 4:1. Po prostu bajeczna kariera w stylu Messiego. Zachwycamy się nieomal po społu z Niemcami. Ale zaraz! Nationalmannschaft to reprezentacja hitlerowskich Niemiec! Spokojnie, autor zaraz pokaże nam, jaki z Wilimowskiego antyfaszysta: Podczas jednego ze zgrupowań niemieccy kadrowicze dojeżdżali z ośrodka na boisko rowerami. Koledzy dla kawału przebili opony w rowerze, którym jeździł Wilimowski. Śmiejąc się, odjechali. Nagle usłyszeli okrzyki - to Wilimowski - jak gdyby nigdy nic - mocno pedałował. Minął ich i pomachał. Przyjechali na boisko, ale trening nie mógł się rozpocząć, bo brakowało Herbergera. Po dłuższym oczekiwaniu wyszło na jaw, że to sprawka "Eziego". Jak gdyby nigdy nic... zabrał rower trenerowi. Innym razem zdarzyło się, że pokłócił się z pomocnikiem Wilhelmem "Bubi" Soldem z FV Saarbrücken. Wściekły złapał Niemca za głowę i wsadził pod fontannę... No po prostu skrzyżowanie Rambo z Pelem! A tego Niemca wrzucił do fontanny zapewne wiedziony impulsem patriotycznym. I tak to idzie dalej – kolejne zachwyty hat trickami, wysokimi zwycięstwami (jakoś umyka, że reprezentacji III Rzeszy), pucharem Niemiec (cztery gole w półfinale)... Do tego, bez nijakiej przyczyny pełny skład reprezentacji Bytomia i BSV (czyli Ruchu) w sparingach z Niemcami. Zachował się skład Bytomia z tego meczu: Jaworek, Malik, Skwara, Lip, Smialek, Stollorz, Wieczorek, Cyziarek, Scholltysek, Fuss, Mayer. Fani "niebieskich" z zaciekawieniem przeczytają skład BSV: Andrzejewski, Dziwisz I, Spendel, Panschis, Olsza, Fica, Górka, Wollek, Lasetzki, Dziwisz II (brakuje jednego zawodnika). Czwórka tych piłkarzy - bracia Dziwiszowie, Emil Fica i Hubert Górka - grała w Ruchu jeszcze przed wojną, a w 1945 r. zadebiutuje w nim Józef Olsza - ojciec Lechosława, dziś drugiego trenera GKS Katowice. Już jasne, po co te nazwiska? „Nie tylko Wilimowski!” – krzyczy Czado. Czy to jego wina, że był najlepszy? Nawet Cieślik i Pol to przyznają. - Panie! Wilimowski to najlepszy piłkarz, jakiego widziałem w życiu - mówi z entuzjazmem w głosie Cieślik. - Przed wojną specjalnie przychodziłem na treningi, żeby go zobaczyć. Strzał miał nie za mocny, ale ten drybling! A mecz w Bytomiu? Cóż, pamiętam wielkie tłumy na stadionie i ścisk. Wszyscy chcieli podziwiać Wilimowskiego - wspomina Cieślik. Na meczu był także 10-letni wówczas Ernest Pohl. Zachwycony grą imiennika podobno właśnie wtedy postanowił zostać piłkarzem.
I tak dalej, i tak dalej... Ale wszystko przebija opis bramek Wilimowskiego z meczu Szwajcaria – Niemcy: Pierwszy gol: Ballabio wychodzi z bramki, a "Ezi" z zimną krwią przerzuca piłkę obok niego. Drugi gol: Wilimowski dostaje podanie od Waltera i - stojąc tyłem do bramki - błyskawicznie odwraca się i oddaje precyzyjny strzał. Trzeci gol: Minelli próbuje powstrzymać Wilimowskiego wślizgiem. "Ezi" zatrzymuje się, czeka, aż rozpędzony Szwajcar go minie i strzela lewą nogą w prawy róg bramki Ballabio. Czwarty gol: Sing rozgrywa piłkę z Walterem. Ten ostatni dostrzega Wilimowskiego i przerzuca mu piłkę nad obrońcami. Rozpędzony Wilimowski strzela zewnętrzną częścią buta. Podkręcona piłka wpada w samo okienko To już nie jest artykuł, to relacja z meczu piórem zachwyconego reportera. A jego zachwyt udzieli się czytelnikowi, o czym świadczy tekst przywołanego na początku Bartłomieja Krawczyka. A kończy się wszystko łzawo i sentymentalnie: Następnego genialnego piłkarza o nazwisku Wilimowski już nie będzie. "Ezi" zostawił tylko cztery córki... Szokujący jest fakt, że gazeta, która wszystkich Polaków obarcza odpowiedzialnością za winy jednostek wobec Żydów, jest równocześnie tak wyrozumiała dla jednostki, która zdradziła Polskę na rzecz Niemiec. Rozpatrzmy dwa argument, którymi szermuje Czado (trzeciego, że Wilimowski był jednym z najlepszych piłkarzy świata. nikt nie neguje). Pierwszy z nich – „wszyscy tak robili”. Wszyscy Ślązacy grali w niemieckich klubach (i w domyśle: marzyli o reprezentacji Niemiec). Dysponujemy zestawieniem losów piłkarzy, którzy razem z Wilimowskim szli w 1939 r. po mistrzostwo Polski (przerwane z powodu wybuchu wojny).
Gerard Wodarz (28 meczów w reprezentacji Polski przed 1. 09. 1939) – uczestnik kampanii wrześniowej, 1942-1944 żołnierz Wehrmachtu, od 1944 w polskich siłach zbrojnych w Anglii – wrócił do Polski i grał w Ruchu
Teodor Peterek (9 meczów w reprezentacji Polski) – 1939-1941 grał w BSV, 1942 powołany do Wehrmachtu, podczas pobytu we Francji poddał się wojskom alianckim, a następnie trafił do Wojska Polskiego, wrócił do Polski w 1946, po powrocie przesłuchiwany przez UB. Grał jeszcze w latach 1947-1948 w Ruchu
Edmund Giemsa (9 meczów w reprezentacji Polski) – powołany do Wehrmachtu zdezerterował i poprzez francuski ruch oporu przedostał się do 2. Korpusu Wojska Polskiego we Włoszech, po wojnie zamieszkał w Anglii, nigdy już nie odwiedził Polski (to jest raczej ten piłkarz, którego w PRL skazano na zapomnienie)
Ewald Urban (9 meczów w reprezentacji) – 1939-1941 grał w BSV, powołany do Wehrmachtu nie wrócił do Polski
Eryk Tatuś (1 mecz w reprezentacji) – grał w BSV i działał w konspiracji, za co został skazany w PRL na 1,5 roku więzienia, w 1965 wyjechał do Niemiec
Karol Dziwisz (2 mecze w reprezentacji) – 1939-1945 grał w BSV, 1945-1946 w Ruchu
Emil Dziwisz 1942 – jako żołnierz Wehrmachtu zginął pod Donieckiem
Henryk Mikunda powołany do Wehrmachtu, pod Monte Cassino przeszedł na polską stronę. Walczył w II korpusie gen. Andersa. Wrócił do Polski w 1947 roku
Fryderyk Skrzypiec Grał w BSV. Po wojnie pozostał w Niemczech
Walter Brom 1940-1944 w BSV, po wojnie w Ruchu od 1945
Jan Przecherka wcielony do Wehrmachtu przeszedł na stronę aliancką, wrócił do Polski w 1947 i do 1952 grał w Ruchu
Emil Fica grał w BSV, w 1946 wrócił do Polski i grał w Ruchu
Zygfryd Czempisz zginął w czasie II wojny światowej
Z 13 kolegów Wilimowskiego 2 zginęli podczas wojny, 2 pozostali po wojnie w Niemczech, 3 przez całą wojnę grali w BSV, a potem wrócili do Ruchu, a 6 walczyło po stronie aliantów. Ale dziennikarz „Gazety Wyborczej” tak pisze, żeby wyszło na odwrót!Drugi argument – jakże chwytający za serce – Wilimowski nie mieszał sie do polityki, on po prostu chciał grać w piłkę. Jakby w Polsce wtedy „robiło się politykę”, a nie walczyło o wolność kraju! No to przypomnijmy, jak to wyglądało:
1941
28.05.1941 – do obozu Auschwitz trafia Maksymilian Maria Kolbe
01.06.1941 – mecz Rumunia - Niemcy 1:4, debiut Wilimowskiego, 2 bramki
15.06.1941 – mecz Niemcy - Chorwacja 5:1, 1 bramka Wilimowskiego
26.07.1941 – we Lwowie ginie Kazimierz Bartel, matematyk, premier rządu RP
24.09.1941 – członkowie koalicji antyhitlerowskiej podpisują Kartę Atlantycką
05.10.1941 – mecz Finlandia - Niemcy 0:6, 3 bramki Wilimowskiego
16.11.1941 – mecz Niemcy - Dania 1:1, Wilimowski bez bramki
07.12.1941 – atak Japonii na Pearl Harbor
1942
22.07.1942 – rozpoczęła się likwidacja warszawskiego getta
23.07.1942 – utworzono obóz zagłady w Treblince
16.08.1942 – mecz Niemcy - Rumunia 7:0 w Bytomiu, 1 bramka
12.09.1942 – powołanie Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie
03.10.1942 – pierwszy udany start i lot pocisku rakietowego V-2
14.10.1942 – powstaje Ukraińska Powstańcza Armia
18.10.1942 – mecz Szwajcaria - Niemcy 3:5, 4 bramki
01.11.1942 – mecz Niemcy - Chorwacja 5:1, 2 bramki
10.11.1942 – formowanie 8 Pułku Artylerii na Bliskim Wschodzie
22.11.1942 – mecz Słowacja - Niemcy 2:5, bez bramek
04.12.1942 – powstaje Rada Pomocy Żydom „Żegota”
1943 - 45
Niemcy rozwiązują reprezentację, by wszystkie siły skupić na wojnie, Wilimowski grywa w klubie, w reprezentacjach okręgów (w tym rownież w reprezentacji Generalnej Guberni!) "On tylko chciał grać w piłke"? Jakie to proste! Zapewne nie był Wilimowski zadeklarowanym hitlerowcem, nie zrobił też pewnie nikomu krzywdy (choć powstaje pytanie, co robił jako policjant – czy nigdy nie musiał nikogo zaaresztować za semicki wygląd na przykład?), ale swoim talentem wspierał propagandową machinę III Rzeszy, dawał hitlerowcom chwile radości i relaksu, w czasie gdy jego koledzy w większości przelewali krew za Polskę. yuhma
Tygodnik Powszechny odznacza komisarza polit-poprawności TP przyznał w tym roku Medal Świętego Jerzego księdzu Ludwikowi Wiśniewskiemu znanemu z publikowanych w Gazecie Wyborczej donosów [http://wyborcza.pl/1,75478,8813410,Dramatyczny_list_dominikanina__Winy_mojego_Kosciola.html]
na kościół oraz Jerzemu Jedlickiemu, czołowemu komisarzowi polit-poprawności w naszym kraju. Profesor Jerzy Jedlicki jest wytrwałym strażnikiem i komentatorem inteligenckiego losu i etosu. Obrońca poniżonych i wykluczonych, czujny komentator polskich przygód z wolnością, który własnym przykładem świadczy, że cywilizacja szacunku jest możliwa. Jerzy Jedlicki
Medal Świętego Jerzego jest honorową nagrodą „Tygodnika Powszechnego”, przyznawaną od 1993 r. za „zmagania ze złem i uparte budowanie dobra w życiu społecznym”.[ http://tygodnik.onet.pl/30,0,61075,jerzy_jedlicki_i_ojciec_ludwik_wisniewski_laureatami_medalu_swietego_jerzego_2011,artykul.html]
Profesor Jedlicki jest przewodniczącym rady programowej stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita” (aka „Zamknięty Kibuc” [http://strefa.nowyekran.pl/post/3194,stowarzyszenie-zamkniety-kibuc
czołowego organu totalitaryzmu etnicznego w naszym kraju. Stowarzyszenie to jest kagańcowym stawiającym sobie za cel ograniczanie wolności wypowiedzi, zastraszanie, cenzurowanie i represjonowanie wszelkich niezgodnych z żydowskim punktem widzenia wypowiedzi. Aktywnie wspiera anty-polskie inicjatywy takie jak blokowanie przez żydowsko-marksistowskie bojówki niezależnych patriotycznych obchodów święta niepodległości [http://niepoprawnosci.blogspot.com/2010/11/wojna-polsko-zydowska-pod-flaga-biao.html].
Jerzy Jedlicki mówi w rozmowie z „TP”: „Bronię poprawności politycznej. Ma śmieszne przegięcia i głupią nazwę, ale jest bardzo rozsądnym pomysłem, żeby starać się nie obrażać nie tylko konkretnych ludzi, ale całych grup rasowych, etnicznych, religijnych czy pod innymi względami odmiennych. W cywilizację miłości nie wierzę, wierzę w cywilizację szacunku”. „Cywilizacja szacunku” w tłumaczeniu z orwellowskiego to „cywilizacja kontroli”. Szacunek jest tylko w jedną stronę. Dla nich. Dla nas już nie musi go być. Jacy laureaci taka kapituła, odznaczenie, publikacja. Tylko co na to św. Jerzy? Aladar
Zdjęcie i cytaty za onet.pl
Więcej o Jerzym Jedlickim (admin poleca!):
http://www.asme.pl/114867692339477.shtml
http://www.bibula.com/?p=35199
Marcel Lefebvre – założyciel Bractwa św. Piusa X i jego zasadyDzisiaj, 25 marca, mija 20. rocznica odejścia do Pana abp. Marcela Lefebvre. Drodzy Czytelnicy! Z ogromnym przejęciem chylimy głowę przed wspaniałym życiem wielkiego misjonarza i założyciela naszego bractwa kapłańskiego, arcybiskupa Marcelego Lefebvre’a. Jesteśmy niezmiernie wdzięczni ks. bp Bernardowi Tissier de Mallerais’mu za jego wysiłek, włożony w napisanie monumentalnej biografii zatytułowanej Marcel Lefebvre. Życie, która niedawno ukazała się w polskim przekładzie. Autor dzieła jeszcze przed zatwierdzeniem kanonicznym Bractwa był przy Arcybiskupie jako jeden z pierwszych seminarzystów. Z jego rąk 29 czerwca 1975 r. przyjął święcenia kapłańskie, a 30 czerwca 1988 r. także sakrę biskupią. Obie uroczystości odbyły się w Ecône. Znamy kazanie, w którym abp Lefebvre nazwał ks. bp. Tissier de Mallerais’go „prawdziwą podporą Bractwa”, kimś, na kogo „można liczyć” (8 grudnia 1988 r.). W innym kazaniu nasz Założyciel nazwał go swoim „aniołem stróżem”, kimś, kto go „umacniał i trwał przy nim” w najtrudniejszych chwilach (1 listopada 1990 r.). Przebywając w dniach 2–8 października 2010 r. w Polsce, ks. bp Tissier de Mallerais wygłosił wykład w warszawskim przeoracie. Podkreślał wówczas, że wszystkie istotne wydarzenia z życia abp. Lefebvre’a były albo widocznym przygotowaniem do wypełnienia największej jego misji w Kościele Chrystusowym, albo tej misji realizacją. Cóż to za misja? Było nią przekazanie ideału katolickiego kapłaństwa w całej integralności doktrynalnej i świętości, by w ten sposób przyczynić się do przetrwania Kościoła katolickiego w czasie najgłębszego z dotychczasowych kryzysów.Odpierając różne błędne interpretacje, ksiądz biskup dowodził, że sakry biskupie z 30 czerwca 1988 r. nie były ani tragedią życiową Arcybiskupa, ani nieszczęśliwym upadkiem, aktem buntu czy pychy. Nie zostały także dokonane pod presją okoliczności czy jakichś osób. Były zwieńczeniem walki całego życia dla dobra i ratunku Kościoła. Były logicznym następstwem zasad, jakich Arcybiskupa nauczył Kościół. Te zasady kierowały jego kapłaństwem, jego posługą biskupią oraz realizacją obowiązków delegata apostolskiego. Za wierność tym zasadom Arcybiskup otrzymywał wielokrotnie najwyższe pochwały od wszystkich swych przełożonych, z papieżem Piusem XII włącznie. Oto one.
Zasada pierwsza: poddanie się woli Bożej. Opatrzność Boża zawsze kierowała Arcybiskupem, a on to kierownictwo przyjmował w duchu posłuszeństwa. Nigdy nie chciał niczego czynić z własnej woli, a jego największą troską było podobać się Bogu i wypełniać Jego wolę. W trudnościach wyboru stanu życia poszedł za radą pewnego świątobliwego zakonnika. Wola jego rodzonego ojca skierowała go nie do diecezjalnego seminarium w Lille, lecz w Rzymie. Tam otrzymał wykształcenie i znakomitą formację, tak ważną dla jego całego przyszłego życia. Gdyby upierał się przy Lille, wszystko potoczyłoby się pewnie inaczej. Potem, mimo dwóch doktoratów, pokornie przyjął funkcję drugiego wikarego w przemysłowej parafii w Lille i całym sercem zaangażował się w dzieło nawracania miejscowych komunistów (w latach 30. XX wieku w przemysłowych miastach północnej Francji było ich, niestety, niemało). Ks. Lefebvre myślał, że będzie to miejsce jego pracy, ale Bóg postanowił inaczej. Usilne prośby jego starszego brata, Renata, oraz gorące apele misjonarzy, którzy uginali się pod ciężarem pracy na placówkach misyjnych w Afryce, pozwoliły mu zrozumieć, że wolą Bożą jest to, by i on został misjonarzem. Po wstąpieniu do Zgromadzenia Ojców Ducha Świętego podjął więc przygotowania do pracy duszpasterskiej na misjach w Afryce, ale Bóg znowu dokonał korekty tych zamiarów. Opatrzność tak pokierowała sprawami i ludźmi, że o. Lefebvre otrzymał nominację na stanowisko profesora, a potem rektora wyższego seminarium w stolicy Gabonu, Libreville. Była to co prawda Afryka, ale podczas gdy on chciał służyć na pierwszej linii frontu – umieszczono go w sztabie. Skoro jednak taka była wola Boża, przyjął, choć z ciężkim sercem, to wezwanie. Potem pozwolono mu podjąć posługę na pierwszej linii, to znaczy na różnych placówkach misyjnych rozsianych po gabońskiej dżungli. Pod jego nadzorem rozwijały się dynamicznie, a on myślał, że w jego kapłańskim życiu już nic się nie zmieni. Jednak o. Lefebvre niedługo cieszył się swym upragnionym misjonarskim życiem. Opatrzność znowu odmieniła jego los. Został wezwany, aby powrócić do Francji i zająć się scholastykatem Ojców Ducha Świętego. Dużo łez polało się po jego twarzy na myśl, że musi opuścić ukochaną Afrykę, ale poddał się woli przełożonych i posłusznie wrócił do ojczyzny. Podjął odbudowę zrujnowanego domu studiów zakonnych, zorganizował aprowizację w najtrudniejszych chwilach powojennych dla stu dwudziestu alumnów i cieszył się, widząc owoce tej pracy.
Ponownie myślał, że dotarł do portu swego przeznaczenia, a jednak wola Boża była inna. Już po dwóch latach został konsekrowany na biskupa, mianowano go arcybiskupem tytularnym, a potem powierzono obowiązki delegata apostolskiego. Wszystkie te nominacje przyjął posłusznie, zawsze jednak jakby wbrew swym własnym upodobaniom. Potem równie karnie przyjął upokarzającą dymisję z tych wysokich funkcji i mianowanie go ordynariuszem jednej z najmniejszych diecezji Francji – diecezji Tulle. Posłusznie zaakceptował swój wybór na stanowisko przełożonego generalnego swego zakonu – Ojców Ducha Świętego – a potem upokarzającą konieczność rezygnacji z tej funkcji. Po II Soborze Watykańskim sytuacja kleryków pragnących zachować wierność katolickiemu ideałowi kapłaństwa stała się beznadziejna. Nie miał ich kto kształcić. Nie miał ich kto wyświęcać na kapłanów. Wśród biskupów szerzył się modernizm; wielu zasłaniało się potrzebą – źle pojętego – posłuszeństwa. Arcybiskup Lefebvre, zanim zdecydował się pomóc kandydatom do kapłaństwa, osobiście sprawdził, czy rzeczywiście nie mają dokąd pójść. On sam był już w wieku emerytalnym i miał prawo myśleć o spokojnej starości, ale Bóg znowu chciał inaczej. Gdy inni w jego wieku już podsumowywali swoje dokonania życiowe, Arcybiskup rozpoczął nowe dzieło – najważniejsze dzieło swego życia. Chodzi oczywiście o założenie własnego seminarium i Bractwa, potrzebnego po to, by kapłani kończący to seminarium nie szli każdy w swoją stronę, lecz zachowali między sobą więzy wspólnoty. Arcybiskup przez całe swe życie jakby wbrew własnej woli uczył się przyjmować wolę Bożą, choć otrzymywał coraz trudniejsze i – mówiąc po ludzku – coraz bardziej kłopotliwe zadania. W każdych warunkach wolę Bożą stawiał ponad wszystkim. Podobać się Bogu i dochować Mu niezłomnej wierności – w myśl tej zasady abp Lefebvre reagował na zjawisko „samozniszczenia Kościoła” na i po soborze. Gdy grożono mu w imię soborowych nowinek i ideałów modernistycznej rewolucji, ten mąż Boży nie reagował. Mówił: to, co czyniłem podczas całego mojego życia, było przez najwyższą hierarchę uznawane i chwalone jako zgodne z wolą Bożą i dobre dla Kościoła. Teraz nie robię nic innego jak tylko kontynuuję to, co robiłem wcześniej. Jeśli jestem teraz karany za to, za co wcześniej mnie chwalono, to nie mój problem, ale problem tych, którzy odeszli od Tradycji. W ciągu całego swego 86-letniego życia stosował tę pierwszą zasadę – zasadę poddania się woli Bożej – nawet w najtrudniejszych chwilach. Takimi były niewątpliwie konsekracje biskupie z 1988 roku. Ten akt należy rozumieć jako odpowiedź Arcybiskupa na „głosy wszystkich papieży od Grzegorza XVI do Piusa XII, którzy wołają do nas: ale na miłość Boską, co wy robicie z naszą nauką, z wiarą katolicką? Czy chcecie jej się wyrzec? Czy chcecie dopuścić do tego, aby ona umarła na tym świecie? Na miłość Boską, musicie trwać w zachowywaniu tego skarbu, który wam przekazaliśmy! Nie opuszczajcie wiernych! Nie opuszczajcie Kościoła!”. Posłuszeństwo woli Bożej wymagało od niego tego czynu. Dzisiaj, 22 lata po tych wydarzeniach, możemy powiedzieć z ogromną wdzięcznością, że przetrwanie Tradycji zawdzięczamy tej pierwszej zasadzie naszego Założyciela. Święty Ludwik Maria Grignion de Montfort tak określił kapłanów prawdziwie posłusznych woli Bożej: „Będą to prawdziwi uczniowie Jezusa Chrystusa (…) uczący w czystej prawdzie wąskiej drogi Bożej, wedle Ewangelii świętej, a nie wedle zasad świata, bez względu na osobę, nie wyłączając, nie oszczędzając ani słuchając lub lękając się jakiegokolwiek śmiertelnika, choćby najpotężniejszego” (Traktat o prawdziwym nabożeństwie…, nr 59).
Zasada druga: wierność Chrystusowi Królowi. Wpoił ją sobie kleryk Lefebvre już w Seminarium Francuskim w Rzymie. Tam nauczył się głębokiego rozumienia tajemnicy Chrystusa Króla, a zwłaszcza tajemnicy Jego społecznego panowania, zgodnie z hasłem św. Piusa X: „Wszystko odnowić w Chrystusie!”. Gdziekolwiek pracował, zawsze miał ten cel przed oczyma. W najrozmaitszych warunkach szukał najodpowiedniejszych środków, aby ten cel osiągnąć, odnawiając publiczny kult Chrystusa. Jako młody wikary zachęcał skutecznie swego proboszcza, aby ten znowu zaczął organizować publiczne procesje (np. Bożego Ciała) – wcześniej ich zaniechano z obawy przed gwałtownymi reakcjami komunistów. Na misjach o. Lefebvre założył wielką liczbę szkół katolickich i placówek zgromadzeń zakonnych, co dało ludziom niejako żywą obecność Chrystusa w najlepszych członkach Jego Mistycznego Ciała. Przede wszystkim formował w krajach misyjnych świecką elitę katolicką. Ci ludzie, jako katecheci oraz uczestnicy życia politycznego i ekonomicznego, nieśli dalej, w przestrzeń publiczną, przykazania Boże. Znane są listy pasterskie abp. Lefebvre’a z tamtych czasów, w których mocno przeciwstawiał się laicyzacji i ekspansji socjalizmu w Afryce. Nic dziwnego, że większość jego interwencji na II Soborze Watykańskim dotyczyła obrony „kręgosłupa naszej wiary”, jakim jest społeczne królowanie Chrystusa. Mając przed oczyma honor swego Pana i Boga, widział z całą jasnością knowania modernistów, którzy inspirowani masońskimi ideałami, przeprowadzili detronizację Chrystusa. Dokonali tego przez wprowadzanie do Kościoła liberalnej ideologii wolności religijnej i ekumenizmu. Były to w katolickim życiu rzeczy nowe i niesłychane. Gdy tylko nabrał pewności, że Opatrzność Boża tak chciała, nie wahał się poświęcić zasłużonej emerytury, aby stanąć do obrony honoru Chrystusa. „W porę i nie w porę” głosił wszystkim prawdę o Chrystusowym panowaniu, nie patrząc na ciosy, jakie na niego z tego powodu spadały ze wszystkich stron, a zwłaszcza ze strony modernistów. To właśnie miłość do Chrystusa Króla legła u podstaw słynnej deklaracji Arcybiskupa z 1974 r. Dokument ten był reakcją na wizytację kanoniczną seminarium w Ecône, podczas której wizytatorzy wywołali ogromne zgorszenie wśród kleryków swymi trącącymi herezją wypowiedziami. Rzym coraz mocniej angażował się w potępiane przez Magisterium wszystkich wieków praktyki ekumeniczne, a nawet międzyreligijne. Ich kulminacją było skandaliczne spotkanie wszystkich religii w Asyżu. Uwagi, monity i skargi słane do Rzymu pozostawały bez odpowiedzi. Coraz bardziej negowano w praktyce pierwsze przykazanie Dekalogu oraz potrójną władzę Chrystusa Króla i Jego Kościoła. W tych dramatycznych okolicznościach, po długich rozważaniach i rozpatrzeniu wszystkich argumentów za i przeciw, Arcybiskup podjął wreszcie decyzję o udzieleniu sakry biskupiej czterem kapłanom Bractwa, nawet gdyby zabrakło zgody papieskiej. To była najważniejsza decyzja jego życia, bo dotyczyła nie tylko jego osobiście, ale całego (podkreślam: całego!) Kościoła. Dzięki tej decyzji nie tylko uratowano dla Kościoła ideał społecznego panowania Chrystusa (choćby przez głoszenie w seminariach Bractwa Św. Piusa X), lecz także zachowano ideał katolickiego kapłaństwa. Seminarzyści studiujący w seminariach wolnych od modernizmu mogli być już spokojni o święcenia kapłańskie. Istnienie miejsc i środowisk, gdzie ideał katolickiego kapłaństwa zostanie otoczony szacunkiem, zostało zagwarantowane. Szybko zaczęło przybywać przeoratów, szkół, domów rekolekcyjnych, domów opieki dla starszych, nowicjatów i zakonów tradycyjnej obserwancji, organizacji i stowarzyszeń: od Krucjaty Eucharystycznej dla dzieci, poprzez ruchy młodzieżowe, aż do ruchów maryjnych i nawet organizacji zawodowych.
Zasada trzecia: głębokie zrozumienie istoty kapłaństwa katolickiego i jego znaczenia dla Kościoła. Już w latach swych studiów seminaryjnych Marceli Lefebvre obserwował różne zjawiska, które zapowiadały przyszły kryzys kapłaństwa. Później wiele razy powtarzał, że od dobrej i solidnej formacji kapłańskiej zależy wszystko, a formacja ta winna być nie tylko intelektualna, lecz także – i przede wszystkim – moralna oraz duchowa. Św. Jan Maria Vianney nie był intelektualistą (zastanawiano się nawet, czy z powodu słabych wyników w nauce w ogóle można dopuścić go do święceń kapłańskich), ale jego świętość zatrwożyła piekło i była powodem nawrócenia wielu dusz. Kryzys Kościoła jest w istocie kryzysem kapłaństwa. W Afryce, jako profesor i potem rektor seminarium duchownego, Arcybiskup zdał sobie sprawę, że sednem pracy misyjnej jest budzenie i kształtowanie gorliwych powołań kapłańskich i zakonnych. To dlatego otwierał tak wiele szkół, seminariów niższych i wyższych. Również w Afryce otrzymał szczególną łaskę, o której wspomina w swoim duchowym testamencie: „Wizja, która zrodziła się pewnego dnia w moim sercu w katedrze w Dakarze. Marzenie, by przekazać wobec postępującej degradacji ideału kapłańskiego, katolickie kapłaństwo naszego Pana Jezusa Chrystusa w całej jego doktrynalnej czystości i misyjnej miłości, takie, jakie nadał On swym Apostołom i jakie Kościół Rzymski zawsze przekazywał, aż do połowy XX wieku” (Podróż duchowa). W tym świetle należy również rozumieć jego dymisję z funkcji przełożonego generalnego Zgromadzenia Ojców Ducha Świętego w 1968 r. Była to reakcja na niszczenie ideału kapłańskiego w tym zakonie przez zmianę jego reguły i dyscypliny „według ducha soboru”. Gdy Opatrzność Boża niejako zmusiła Arcybiskupa do zajęcia się klerykami, którzy uciekali się do niego w swej duchowej udręce, zaczął w wieku emerytalnym dzieło, które od 40 lat realizuje jego marzenie, by ratować ideał kapłański. Tak właśnie powstało Bractwo Świętego Piusa X! W pewnym momencie Bractwo stanęło w krytycznym punkcie. Egzystencja całego dzieła odnowy kapłańskiej stanęła pod znakiem zapytania. W pamiętnym dniu konsekracji biskupich Arcybiskup mówił: „Moim obowiązkiem jest uczynić wszystko, abyśmy przeżyli! I dlatego jestem przekonany, że konsekrując dziś tych biskupów, kontynuuję Tradycję i pomagam jej przetrwać, jej, to znaczy Kościołowi katolickiemu!” (kazanie z 30 czerwca 1988 r.). Te słowa jasno ukazują wierność Arcybiskupa wobec ideału kapłaństwa katolickiego, a także jego miłość do Chrystusa – Najwyższego i Odwiecznego Kapłana. Zasady Arcybiskupa są zasadami wszystkich świętych. Najsłodszym owocem wierności tym zasadom był akt konsekracji biskupich – „operacja przeżycia Tradycji”. Dzisiaj wypada więc wezwać wszystkich kapłanów, aby naśladowali wierność, jaką abp Lefevbre okazywał Chrystusowi, aby naśladowali niezłomne posłuszeństwo Arcybiskupa wobec Opatrzności Bożej i tak jak on ukochali ideał katolickiego kapłaństwa. Zachęcam Was, drodzy Czytelnicy, sięgnijcie po biografię Arcybiskupa i pozwólcie tej książce odcisnąć jak najwyraźniejsze znamię na duszy. Kościół nie powiedział jeszcze „w sprawie abp. Lefevbre’a” ostatniego słowa. „Nikt nie zapala światła i nie stawia go w ukryciu ani pod korcem, lecz na świeczniku, aby jego blask widzieli ci, którzy wchodzą” (Łk 11, 33). Gdy Bóg zechce, nadejdzie czas, że życie Arcybiskupa zostanie przez Stolicę Apostolską postawione jako wzór heroicznej wiary. Módlmy się, by nastąpiło to jak najszybciej. Ω
ks. Karol Stehlin FSSPX
Za: Zawsze wierni nr 11/2010 (138) (” Nasz Założyciel i jego zasady”)
http://www.bibula.com/?p=28289
Admin nie ma nawet cienia wątpliwości, że gdy Kościół Katolicki powróci na drogę prawowierności, abp. Lefebvre zostanie wyniesiony na ołtarze.
Zubożony uran: dziwna metoda ochrony libijskiej ludności cywilnej
Depleted Uranium: A Strange Way To Protect Libyan Civilians
http://www.uruknet.info/?p=m76182&hd=&size=1&l=e
David Wilson 25.03.2011, tłumaczenie Ola Gordon
Zatrzymać wojenną koalicję „[Rakiety o głowicach uranowych] pod każdym względem odpowiadają opisowi brudnej bomby… według mnie jest to idealna broń do masowego zabijania ludzi” – Marion Falk, fizyk chemiczny (emer.), Lawrence Livermore Lab, Kalifornia, USA. W pierwszych 24 godzinach ataku na Libię, amerykańskie B-2 zrzuciły 45 bomb, ważących 2,000 funtów każda [800 kg]. Te ogromne bomby, wraz z pociskami Cruise, wyrzucane z brytyjskich i francuskich samolotów i statków, wszystkie miały głowice z zubożonego uranu (DU). DU to odpad z procesu wzbogacania rudy uranu. Jest stosowany w broni jądrowej i reaktorach. Ponieważ jest to bardzo ciężka substancja, 1,7 razy gęstsza od ołowiu, jest bardzo ceniona przez wojsko za jej zdolność do przechodzenia przez opancerzone pojazdy i budynki. Gdy broń wykonana z końcówką DU uderza o twardy przedmiot, jak np. bok czołgu, przechodzi prosto przez niego a potem wybucha w płonącej chmurze pary. Para osiada, jako pył, który jest nie tylko trujący, ale także promieniotwórczy. Wystrzelony pocisk DU pali się w temp. 10,000 st. C. Gdy uderza w cel, 30% rozpada się na odłamki, pozostałe 70% wyparowuje, jako trzy bardzo toksyczne tlenki, w tym tlenek uranu. Ten czarny pył zawiesza się w powietrzu i zależnie od wiatru i pogody, może się przemieszczać na duże odległości. Jeśli uważasz, że Irak i Libia są daleko, pamiętaj, że promieniowanie z Czarnobyla dotarło do Walii. Cząsteczki o średnicy mniejszej niż 5 mikronów są łatwo wdychane i mogą pozostać w płucach lub innych narządach przez wiele lat. DU wchłonięty wewnątrz organizmu może powodować uszkodzenie nerek, nowotwory płuc i kości, choroby skóry, zaburzenia neurologiczne, uszkodzenie chromozomów, uszkodzenie systemu immunologicznego i rzadkie choroby nerek i jelit. Ciężarne kobiety narażone na DU mogą rodzić dzieci z wadami genetycznymi. Gdy wyparuje pył, nie spodziewaj się, że problem szybko zniknie. Jako emiter cząstek alfa, DU ma okres półtrwania wynoszący 4,5 mld lat. W ataku „szok i przerażenie” na Irak, tylko na Bagdad spadło ponad 1,500 bomb i pocisków. Seymour Hersh twierdzi, że tylko ameryński III Marine Aircraft Wing zrzucił więcej niż „500,000 ton materiałów wybuchowych.” Każdy z nich miał głowicę DU. Al Jazeera poinformowała, że siły amerykańskie wystrzeliły 200 ton materiału radioaktywnego na budynki, domy, ulice i ogrody Bagdadu. Reporter z Christian Science Monitor zabrał licznik Geigera do tych części miasta, które doznały ciężkich bombardowań i odkrył promieniowanie 1,000 – 1,900 razy wyższe niż normalne w dzielnicach mieszkaniowych. Na populację liczącą 26 mln, USA zrzuciły 1-tonową bombę na każdych 52 obywateli Iraku, lub 40 funtów [16 kg] materiałów wybuchowych na osobę. William Hague powiedział, że jesteśmy w Libii „w celu ochrony ludności cywilnej i zaludnionych terenów.” Nie trzeba daleko szukać, by zobaczyć kto i co jest „chronione.” W ciągu pierwszych 24 godzin ataku ‘sojusznicy wydali’ 100 mln funtów na pociski z głowicami DU. Raport Unii Europejskiej nt. kontroli broni mówi, że w 2009 r. państwa członkowskie wydały pozwolenie na sprzedaż broni i systemów obronnych do Libii o wartości 293.2 mln funtów. Brytania wydała pozwolenia na sprzedaż broni do Libii wartości 21.7 mln funtów, a płk Kadafi zapłacił za przysłanie brytyjskiego SAS w celu wyszkolenia jego 32-ej Brygady. Założę się, że przez następnych 4,5 mld lat, William Hague nie będzie spędzał wakacji w Afryce Północnej.
Neostalinowska wersja historii – prof. John Radzilowski Jan Tomasz Gross jest czołowym przedstawicielem historyków neostalinowskich na uczelniach północnoamerykańskich. Patriotyzm, wiarę katolicką i poświęcenie na rzecz narodu zrównują z kolaboracją z nazistami, a szczególnie z antysemityzmem. Związek Sowiecki to nie morderczy wróg, lecz “bratni wyzwoliciel”. Niniejszy artykuł ma za zadanie opisać fenomen szkoły polskich studiów historycznych, która powstała na przestrzeni ostatniej dekady w Stanach Zjednoczonych i innych krajach anglojęzycznych. Filozofię tej szkoły można określić mianem neostalinowskiej, chociaż historycy do niej należący nie akceptują tego terminu. Celem niniejszego artykułu jest precyzyjne opisanie cech polskiej historiografii neostalinowskiej w anglojęzycznym świecie akademickim, bez poruszania indywidualnych motywacji i uprzedzeń historyków do niej należących.
Znaczenia szkoły neostalinowskiej nie wolno bagatelizować, ponieważ różni się ona w zasadniczy sposób od innych w polskiej historiografii. W przeciwieństwie do nich, celem historiografii neostalinowskiej nie są bezinteresowne badania, poszukiwanie obiektywnej prawdy lub bardziej klarowne spojrzenie na dzieje Polski. Celem neostalinizmu jest całościowe przepisanie od nowa historii Polski, a następnie całkowita zmiana polskiej kultury i tożsamości. Praktycy neostalinizmu dążą do stworzenia nowej, “świeckiej” polskiej tożsamości, którą uważają za bardziej oświeconą, postępową i ogólnie górującą nad wszystkim, co przeszłe – w sumie chodzi więc o nowego, postmodernistycznego Polaka.
Ten cel najlepiej ilustrują słowa Jana Tomasza Grossa – naukowca, którego twórczość zaczęła wręcz definiować neostalinizm. W wywiadzie udzielonym w 2008 r. stwierdził, że jednym z jego celów jest zmuszenie nacjonalistycznych i katolickich Polaków do wyspowiadania się ze swych grzechów, a szczególnie z antysemityzmu. O swej książce “Strach” Gross powiedział: “Mam nadzieję, że książka ta po prostu pomoże Polakom być samymi sobą oraz samooczyścić się”. Podczas niedawnego wykładu w Instytucie Yad Vashem jeszcze bardziej jednoznacznie potwierdził swe dążenia. “Cele jego [Grossa] pracy badawczej są, wyjaśnia, ambitne i obszerne: stworzyć nową historiografię, a przez to napisać na nowo historię holokaustu”. Polska tożsamość jest, według Grossa, oparta na “kłamstwach”. Musi więc być zmieniona wedle formuły przez niego ułożonej. Wykorzystywanie nauki o przeszłości w celu przerobienia teraźniejszości i “ulepszenia” przyszłości, niezależnie od szlachetności czy też niegodziwości tejże wizji jest podstawowym składnikiem mentalności totalitarnej, nawet jeżeli osoby tak czyniące same nie są wyznawcami totalitaryzmu. Historia, dowody i nauka stają się wyłącznie środkami do celu, instrumentem wykorzystywanym do czynienia rzekomego wielkiego dobra. Opis olbrzymich pokus metodologicznych wynikających z tego podejścia leży poza zakresem tego artykułu. Jednakże rzut oka na ostatni wiek w dziejach Europy unaocznia niebezpieczeństwo przyzwalania na manipulację przeszłością w służbie teraźniejszości – niezależnie od celu i ideologii. Stąd też istotne jest, aby nie tylko naukowcy, ale również opinia publiczna zrozumiała i poddała uczciwej dyskusji tenże neostalinowski zwrot w opisywaniu dziejów Polski.
Komunizm jest dobry Jakie są główne cechy neostalinowskiego podejścia do historiografii? Większość naukowców należących do tej szkoły skupia się przede wszystkim na stosunkach polsko-żydowskich, II wojnie światowej i holokauście na terenie Polski. W związku z tym lwia część przykładów dotyczy tej właśnie tematyki. Historycy neostalinowscy często wykorzystują na jednym poziomie zarówno pierwotne, jak i wtórne źródła z epoki stalinowskiej. Przy czym nie wspominają, lub czynią to w sposób niewystarczający, o ideologicznych i społecznych warunkach, w których powstały te dokumenty. I tak, w “Sąsiadach” Gross powołuje się na zeznania rzekomych sprawców masakry w Jedwabnem, nie ujawniając, że uzyskano je w wyniku tortur. Czyni to świadomie i bez żadnych wyrzutów sumienia, opierając się na wielu takich niepotwierdzonych i niepoddanych szczegółowej analizie źródłach. W “Strachu” Gross uparcie podaje jako fakt liczby Żydów zabitych wkrótce po zakończeniu II wojny światowej – mimo że zostały one wygenerowane przez komunistów w celach propagandowych i podważone (na podstawie dowodów) przez historyków Davida Engela (z Izraela) i Marka Jana Chodakiewicza. Lecz Gross nie jest jedynym badaczem znanym z bezkrytycznego podejścia do źródeł z epoki stalinowskiej. Niemiecki pisarz Klaus Peter-Friedrich oskarżający Polaków o masową kolaborację z okupantem niemieckim, znajdujący wielu zwolenników wśród neostalinistów w krajach anglojęzycznych, również opiera swe twierdzenia na źródłach z epoki Stalina. Istnienia sowieckiego terroru w Polsce i innych krajach neostaliniści nie uznają za istotne. W najlepszym wypadku naukowcy neostalinowscy mocno bagatelizują terror sowiecki w Polsce, ignorując go lub racjonalizując. Komunizm postrzegają jako zjawisko neutralne lub nawet odrobinę pozytywne. W “Sąsiadach” Gross w dużej mierze ignoruje rolę władz sowieckich w dramatycznie pogarszających się stosunkach między grupami narodowymi w Polsce wschodniej, chociaż we wcześniejszej Rewolucji z zewnątrz wziął tę rzeczywistość pod uwagę. Po publikacji “Sąsiadów” większość neostalinowskich naukowców zaczęła podążać jego tropem i ignorowała rolę Sowietów. W “Strachu” Gross opisuje narzucony przez Sowietów w latach 1939-1941 reżim oparty na terrorze jako “sowietyzację”. Powojenny terror stalinowski nazywany jest “wyzwoleniem”, a komunizm przedstawiany jako godna alternatywa polityczna dla demokracji. Inni naukowcy przyjęli podobną postawę w odniesieniu do stalinizmu w Polsce, ignorując masowy terror, egzekucje, tortury i represje. Na przykład polsko-amerykańska historyk Małgorzata Fidelis wychwala stalinowską politykę pracy, która pozwalała kobietom przezwyciężyć ucisk płciowy poprzez pracę w przemyśle ciężkim.Kolejną podstawową cechą literatury neostalinowskiej jest traktowanie Polaków jako sprawców w pełni lub częściowo odpowiedzialnych za holokaust. Przypomina to propagandę stalinowską lat 40. i 50., obwiniającą “polskich faszystów” za śmierć każdego zabitego w Polsce Żyda. Chociaż niewielu neostalinistów otwarcie przyzna, że uważa Polaków za współodpowiedzialnych za holokaust, to cała ich twórczość zdaje się to potwierdzać. W niektórych wypadkach oskarżenie to jest dość prymitywne. Przykładowo, Gross otwarcie powołuje się na prace Goldhagena, przedstawiając sprawców mordu w Jedwabnem jako “ochoczych katów”. W wywiadzie udzielonym “Rzeczpospolitej” powiedział, że “Polacy, podobnie do Ukraińców, Litwinów, Białorusinów uczestniczyli w holokauście”. Czasami tego typu poglądy wygłaszane są w sposób bardziej subtelny, np. pewien recenzent “Strachu” opatrzył recenzję tytułem “Zwykli Polacy” (Ordinary Poles), co stanowi aluzję do książki Christophera Browninga pt. “Ordinary Germans” – o roli niemieckiego batalionu policyjnego. Chociaż Gross i inni neostaliniści nie negują udziału nazistów w holokauście, ich rola w masakrach Żydów jest jednak umniejszana, a działalność polskich kolaborantów, niezależnie od jej zakresu, stawiana w centrum uwagi. Jak zauważył Gross, dla neostalinistów polskie doświadczenia z czasów II wojny światowej niewiele różnią się od doświadczeń Litwinów i Ukraińców. Trzecim elementem neostalinizmu jest ignorowanie, pomniejszanie lub relatywizowanie masowych mordów popełnianych przez Niemców i Sowietów na polskich chrześcijanach. Pomijane są również wszelkie wzmianki o oporze lub próbach ratowania Żydów pod auspicjami Armii Krajowej, o ile zamiarem nie jest oskarżenie AK o antysemityzm lub zbrodnie antyżydowskie. Równocześnie zbyt wiele wagi przywiązuje się do minimalnej i wątpliwej roli takich prosowieckich grup, jak Armia Ludowa czy Gwardia Ludowa. Żaden neostalinowski historyk w przeciągu ostatnich 15 lat nie zainteresował się prowadzeniem rzetelnych badań dotyczących bardzo zróżnicowanych zachowań w okupowanej Polsce. W najlepszym przypadku zachowują oni obojętność wobec działań i prób ratowania Żydów przez podziemie niepodległościowe. Nigdy nie usiłowali skorygować szeroko rozpowszechnionego na Zachodzie przekonania, że Polacy kolaborowali z nazistami. Ich opór i wysiłki na rzecz ratowania ludności żydowskiej pozostają białą plamą zarówno dla naukowców, jak i opinii publicznej w świecie anglojęzycznym.
Czarny obraz Polski Czwartą cechą historiografii neostalinowskiej jest głoszenie poglądu stawiającego znak równości pomiędzy polskim nacjonalizmem lub patriotyzmem a antysemityzmem. Historycy tego nurtu wydają się wrogo nastawieni do przekonania, że polska przeszłość zawiera jakiekolwiek pozytywne pierwiastki. Tysiącletnie dzieje Polski sprowadzają się do Jedwabnego i Kielc. I tak chociażby, pewien historyk sarkastycznie nazwał kryminalistów mordujących Żydów “dzielnymi patriotami”. Większość twórczości neostalinowskiej, tak jak propaganda stalinowska lat 40. i 50., sugeruje powiązania pomiędzy nazizmem a polskim nacjonalizmem. Szkoła ta jest równie wrogo nastawiona do polskiego chrześcijaństwa i utożsamia katolicyzm z antysemityzmem. Gross twierdzi, że “Żyd był diabłem w kulturze chrześcijańskiej”. Dodaje, tym razem używając czasu teraźniejszego, “w wyobraźni polsko-katolickiej Żydzi są Bogobójcami używającymi krwi chrześcijańskiej do macy”. Innymi słowy, według Grossa, polscy katolicy nie tylko w przeszłości byli antysemitami, ale antysemityzm jest uniwersalną cechą wszystkich Polaków wyznania katolickiego. Termin “neostalinizm” najcelniej opisuje ten nurt w historiografii, bowiem historycy tej szkoły wykazują podobieństwo do grupy polskich historyków i publicystów komunistycznych aktywnej w okresie po narzuceniu Polsce komunizmu przez Sowietów. Nie sugerujemy tutaj, że dzisiejsi historycy neostalinowscy są zwolennikami sowieckiego dyktatora Józefa Stalina, ani tym bardziej że są ortodoksyjnymi marksistami sensu stricte. Większość pozostaje jednak pod silnym wpływem podkreślającego różnice rasowe i płciowe “marksizmu kulturowego”, który stał się dominującym paradygmatem historiografii północnoamerykańskiej od lat 60. XX wieku. Stalinowscy pisarze i historycy lat 40. i 50. całkowicie odrzucili wartości i wierzenia właściwe polskiej tradycji kulturowej. Patriotyzm, wiara katolicka i poświęcenie na rzecz narodu zostały zrównane z kolaboracją z nazistami, a szczególnie z antysemityzmem. Związek Sowiecki nie był morderczym wrogiem, lecz “bratnim wyzwolicielem”. Sprzeciwiający się dominacji sowieckiej mieli być nie tylko zdyskredytowani, ale również zniszczeni intelektualnie, o ile nie fizycznie. Jak powiedział pewien komunistyczny klawisz więźniom pod swym nadzorem: “Naszym celem jest nie tylko zniszczyć was fizycznie, ale zdruzgotać was moralnie przed oczyma całego społeczeństwa”. Neostaliniści na dzisiejszych północnoamerykańskich uczelniach nie torturują i nie mordują. Nie ponoszą odpowiedzialności osobistej za zbrodnie stalinowskie. Od tamtej krwawej i czarnej epoki oddzielają ich dziesięciolecia. Niemniej jednak, argumenty stosowane przez dzisiejszych historyków neostalinowskich często w dużym stopniu przypominają argumentację pisarzy stalinowskich okresu powojennego, szczególnie gdy chodzi o ich stosunek do narodu, nacjonalizmu i polskiego katolicyzmu oraz podstawowych wartości polskiej tradycji kulturowej. W wyniku zajmowanych stanowisk neostaliniści często powtarzają, świadomie czy też podświadomie, podejście metodologiczne oraz język i frazeologię pierwszych polskojęzycznych stalinistów. (Należy zwrócić uwagę, iż ci wcześniejsi autorzy tworzyli pod intensywnym nadzorem służb bezpieczeństwa, których kierownictwo przykładało wielką wagę do monitorowania nauczania, badań i publikacji historycznych.)
Ofensywa kulturowa marksistów Geneza neostalinowskiej historiografii wymaga uczciwej dyskusji i większej liczby badań. Należy jednak zauważyć, że wyłonienie się tejże szkoły po upadku komunizmu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej zbiegło się z ciągle powiększającą się liczbą dokumentów o zbrodniach sowieckich i komunistycznych. Przed 1989 r. i zaraz po nim dominującym poza Polską paradygmatem w badaniach nad holokaustem i II wojną światową było podkreślanie polskiej obojętności wobec Żydów oraz pewnego stopnia kolaboracji. Główni badacze holokaustu i historii Europy Wschodniej niemal całkowicie ignorowali polski opór wobec nazizmu, a opór stawiany Sowietom traktowali jako kolaborację z Hitlerem. Z kolei działania sowieckie i komunistyczne rozpatrywano w świetle raczej pozytywnym, nawet gdy zbrodnie epoki komunistycznej nie zostały przemilczane, poddane są relatywizacji i są bagatelizowane. Można postawić hipotezę, że przynajmniej częściowo wyłonienie się dyskursu neostalinowskiego jest reakcją w obronie istniejącego w świecie anglojęzycznym od dziesięcioleci paradygmatu o polskiej podłości, który podważały nowo otwarte archiwa komunistyczne. Neostalinizm można postrzegać także jako ofensywę stanowiącą odpowiedź na zamieszanie panujące w polskim życiu intelektualnym, kulturowym i społecznym po 1989 roku. W związku z tym, warunki debaty i sposób patrzenia na nowożytną historię Polski były lub wydawały się być uchwytne dla każdego, kto tylko pragnął uczestniczyć w walce o “rząd dusz”. W sferach polityki i ekonomii nowe polskie elity otwarcie mówiły o “dogonieniu” Europy, a w wielu wypadkach usiłowały wyzbyć się zewnętrznych znamion tożsamości polskiej na rzecz “europejskiej”. Duch czasów sprzyjał więc polskiej wersji “długiego marszu poprzez instytucje”, wylansowanej przez takich marksistowskich ideologów, jak Antonio Gramsci, a następnie przez tzw. szkołę frankfurcką, która przeniosła marksizm ekonomiczny na płaszczyznę kulturową. Oznaczało to, że wąska elita intelektualna była w stanie zmienić społeczeństwo i kulturę, chcąc przygotować grunt pod nadejście prawdziwego socjalizmu poprzez zdobycie wpływów w mediach, szkołach, uczelniach i wszelkich instytucjach kulturowych. Literatura i historia były ważnymi elementami owego “długiego marszu”. Ruch ten zdominował wyższe uczelnie na Zachodzie, a szczególnie w Ameryce Północnej. Jest to istotne, albowiem lwia część neostalinowskich historyków żyje, wykłada i/lub studiowała w Stanach Zjednoczonych lub innych krajach anglojęzycznych. Tak więc neostalinizm funkcjonuje w rzeczywistości, w której “długi marsz” jest już faktem dokonanym.
Wrogowie religii i Kościoła Zgubne następstwa kulturowego marksizmu Gramsciego dla amerykańskiego życia akademickiego stały się przedmiotem wielu dyskusji. W niniejszym artykule ograniczymy się jednak do zidentyfikowania kilku prądów, które wywarły duży wpływ na neostalinizm. Były to w szczególności: wrogość wobec chrześcijaństwa i nacjonalizmu (w tym również wobec wszelkich form patriotyzmu lub służby Ojczyźnie), postmodernizm (wraz z odmianami – poststrukturalizmem i postkolonializmem), paradygmat dotyczący stosunków pomiędzy grupami narodowymi oparty na swoistej interpretacji stosunków rasowych w Stanach Zjednoczonych. Chociaż wrogość wobec religii w ogóle, a chrześcijaństwa w szczególności, zawsze była częścią składową marksizmu, zwolennicy Gramsciego uważają dechrystianizację za istotny element w stworzeniu “postępowej” przyszłości. W oparciu o marksizm kulturowy, historycy neostalinowscy również odzwierciedlają poglądy władz peerelowskich toczących walkę z Kościołem katolickim, m.in. poprzez przedstawianie Kościoła jako elementu kolaboracjonistycznego podczas okupacji niemieckiej. W twórczości neostalinowskiej Kościół występuje jako główny inkubator antysemityzmu w życiu polskim, a więc instytucja ponosząca główną winę za rzekomy współudział Polaków w holokauście. Jak wspomniano wcześniej, Gross pisze, że “w wyobraźni polsko-katolickiej, Żydzi są Bogobójcami, wykorzystują chrześcijańską krew do macy”. Nie przedstawia jednak żadnych dowodów na obronę swej tezy. Nie oferuje jakiejkolwiek dyskusji na temat historii, teologii i filozofii polskiego katolicyzmu. Jego podejście do religii katolickiej jest w dużej mierze ukształtowane przez antykatolickie poglądy Daniela Jonaha Goldhagena. Twórczość neostalinistów pozbawiona jest niuansów. Do materiałów dowodowych podchodzą oni bardzo swobodnie, zastępując fakty osobistymi uprzedzeniami. Dlatego też ignorują skomplikowaną naturę prądów antyżydowskich oraz powstanie antysemityzmu rasistowskiego pod koniec XIX wieku. Dla neostalinistów polski antysemityzm może funkcjonować jedynie jako swego rodzaju pierwotne wierzenia religijne i stały element istniejący niezależnie od miejsca, epoki czy okoliczności. Inną istotną cechą dzisiejszych zachodnich środowisk akademickich jest wrogość w stosunku do nacjonalizmu. Wynikiem tego są prace wielu neostalinistów, którzy zrównują polski nacjonalizm z antysemickim rasizmem. Często skrajne inwektywy kierowane są przez neostalinistów pod adresem polskich historyków oskarżanych o odchylenia “nacjonalistyczne”. Na przykład amerykański naukowiec John Connelly opisał polski nacjonalizm jako formę megalomanii. Tenże autor, w odpowiedzi na krytykę używanej przezeń terminologii, stwierdził: “Pierwotnie chciałem użyć terminu duma zamiast hubris [w tytule artykułu opisującego polski nacjonalizm]. Zmieniłem jednak zdanie, bowiem wyobrażałem sobie, że istnieje coś takiego, jak “zdrowa duma narodowa”. W wyniku dalszych refleksji doszedłem jednak do wniosku, że coś takiego nie istnieje”. Styl argumentacji i wykorzystywanie materiału dowodowego stosowane przez naukowców neostalinowskich zostały zapożyczone z twórczości postmodernistów, a szczególnie tzw. krytyki literackiej. Jest to metodologia bardzo popularna wśród północnoamerykańskich badaczy kwestii rasowych, płciowych i tzw. teorii “dziwaków” (queer theory, czyli badań nad gejami i lesbijkami). W ramach tego podejścia dowody funkcjonują jako środki prowadzące do celu. Liczy się nie obiektywne znaczenie materiałów dowodowych (naukowcy neostalinowscy negują bowiem istnienie materiałów jako obiektywnych dowodów), lecz percepcja wykorzystującego dowody. Kierują się swego rodzaju myśleniem dialektycznym, zgodnie z którym badania naukowe i materiały dowodowe, na których się opierają, służą celowi ideologicznemu. Czołowy neostalinista Jan Tomasz Gross sam przyznaje, że chętnie czytuje dzieła z zakresu semiotyki postmodernistycznej. Przykładem może być tu chociażby recenzja, w której Gross zaatakował żydowsko-amerykańską badaczkę, Rosę Lehmann, za przedstawienie zbyt pozytywnego obrazu stosunków polsko-żydowskich. W odpowiedzi na twierdzenie Lehmann, iż w pamięci niewielu Polaków ze społeczności, którą badała, przetrwały konkretne wspomnienia o deportacji i mordowaniu Żydów, Gross stwierdził: “Po epoce Freuda niektórzy z nas są skłonni myśleć, że ludzie nie mówią o pewnych rzeczach właśnie dlatego, że są one istotne w ich życiu”. Tak więc brak dowodów świadczących o polskim antysemityzmie lub współdziałaniu z nazistami udowadnia właśnie występowanie tych zjawisk. (…)
Inwektywy zamiast dyskusji Neostalinizm cechuje odporność na normalne procedury naukowej dyskusji i krytyki. Jest to wszak charakterystyczne dla każdej grupy intelektualistów przekonanych o wypełnianiu przez siebie roli osób przynoszących postęp i tworzących nowy, lepszy świat, mający powstać w wyniku wcielania w życie ich myśli i pism. Każdy, kto – nawet w sposób najbardziej delikatny – zakwestionuje wnioski płynące z prac neostalinistów, a szczególnie prof. Grossa, stanie się ofiarą skrajnych inwektyw. Głównym celem ataków neostalinistów stał się czołowy krytyk twórczości Grossa, prof. Marek Jan Chodakiewicz. Padł on ofiarą otwarcie szkalujących go artykułów i cenzury, próbowano także cofnąć jego nominacje na katedry uniwersyteckie. Jeden z czołowych neostalinistów, prof. Piotr Wróbel, przyłączył się do grona szkalujących Chodakiewicza w artykule zleconym przez skrajnie lewicowy think-tank Southern Poverty Law Center (SPLC), w którym napisał: “Chodakiewicz mówi, że spędził prawie 30 lat w Stanach Zjednoczonych i nigdy nie użyłby terminu lub przymiotnika, który wyraźnie by go oznaczył jako antysemitę, ale nie ma jakichkolwiek wątpliwości, że nie lubi Żydów”. Jak w przypadku ataku Grossa na Rosę Lehmann, brak dowodów sam w sobie stanowi dowód. A więc brak dowodów na antysemityzm Chodakiewicza udowadnia, iż jest on antysemitą. Kolejnym przykładem ataku neostalinistów jest wydarzenie, które miało miejsce w 2008 r., gdy rozdrażniły ich wyniki pracy Instytutu Pamięci Narodowej. Na stronach “Yad Vashem Studies” historyk Jan Grabowski potępił IPN jako antysemicki i nacjonalistyczny. W wielu przypadkach oszczercze artykuły są tak niespójne, że nawet pobieżna lektura wystarcza, aby obalić zawarte w nich twierdzenia. Na przykład neostalinowska badaczka Joanna Michlic zaatakowała na łamach “Jewish Social Studies” monografię Chodakiewicza pt. “The Massacre in Jedwabne”. Zacytowała kilka stronnic tej pracy, które w ogóle nie dotyczyły tematyki, jaką usiłowała poruszyć. Widocznie zakładała, że czytelnicy “Jewish Social Studies” nie pofatygują się, aby zweryfikować przypisy do jej tekstu. Równocześnie recenzje prac aprobowanych przez neostalinistów rzadko bywają krytyczne. Zresztą, w świecie anglojęzycznym opublikowano niewielką liczbę recenzji prac Grossa poddających je dokładnej analizie naukowej. Możliwe, że strach przed atakami i oskarżeniami o antysemityzm ze strony Grossa i jego zwolenników jest jedną z przyczyn tego stanu rzeczy. Z godnym uwagi wyjątkiem, jakim była recenzja pióra Johna Connelly´ego, który poddał krytyce metodologię Grossa, równocześnie stosując neostalinowski styl, recenzje prac tego autora pisane przez innych neostalinistów cechuje żenująca wręcz wiernopoddańczość, np. historyk Padraic Kenney, recenzujący “Strach” w “Slavic Review”, określa badania Grossa dotyczące masakry w Kielcach mianem “skrupulatnych”. Nie przywołał jednak ani jednego poważnego błędu wytkniętego Grossowi przez niemalże każdego polskiego eksperta. Określa go przy tym mianem “genialnego” i stwierdza, że “Gross wie więcej na temat okresu wojennego w Polsce niż większość naukowców”. “Strach”, według tegoż historyka, jest “pracą naukową najwyższych lotów”. Z jednej strony, powyższe fakty wskazują na całkowite lekceważenie materiałów dowodowych (o ile nie rzeczywistości). Z drugiej strony, ilustrują sposób, w jaki neostaliniści postrzegają samą naukę – nie jako poszukiwanie prawdy, lecz jako formę walki ideologicznej. W ich opinii ci, którzy się z nimi nie zgadzają, nie tylko tkwią w błędzie, ale są również wrogami, których należy “zdruzgotać moralnie przed oczami całego społeczeństwa”. Jest to całkowite odwrócenie norm naukowych (choć, przyznać należy, że zdarza się to dość często). Cytując Zbigniewa Herberta: “Jedną z podstawowych rzeczy, której nauczyłem się w gimnazjum w II RP, było prowadzenie sprawiedliwej debaty. Debata, powtarzano nam, nie była bójką na pięści, w której wszystko było dozwolone, lecz próbą precyzyjnego objaśnienia własnego stanowiska. Liczyły się dowody, a nie siła. Uczciwi interlokutorzy są partnerami wspólnie poszukującymi prawdy”. Zwróćmy uwagę, jak bardzo duch tej wypowiedzi odbiega od podejścia stosowanego przez neostalinistów. Przewrotowi neostalinowskiemu w historiografii polskiej należy się przeciwstawić w sposób energiczny, lecz sprawiedliwy i kulturalny. Gwałci on, bowiem polską tradycję kulturową i historyczną. Próbuje wdrożyć projekt inżynierii kulturowej i społecznej przy pomocy samozwańczej elity, która – niezależnie od intencji – przejawia mentalność totalitarną. Twórczość neostalinowska pogorszyła wszakże stosunki pomiędzy Polakami i Żydami. Co więcej, poważnie utrudniła omawianie trudnych tematów w historii Polski – przynajmniej wśród naukowców północnoamerykańskich? Prof. John Radzilowski
26 marca 2011 "Świt Odysei"- to nazwa nowej operacji przeprowadzanej samolotami w Libii. Bo najlepiej przeprowadza się pokojowe operacje samolotami, i to najnowszej generacji. A zupełnie najlepiej, przy pomocy rakiet tomahawk. Ponieważ one są w cenie: od 1 miliona do 2 milionów dolarów. Operacja w obronie zabijanych przez Kaddafiego cywilów. Bo nic tak dobrze nie robi cywilom- jak ich bombardowanie z powietrza. I lepiej jak zginą od bomb tych, co chcą ich uchronić od śmierci ze strony Kaddafiego, niż mają zginąć z rąk Kaddafiego. Jakoś o demokracji w przypadku Libii mówi się mało. Raz, czy dwa – propaganda wspomniała o prawach człowieka. Teraz ważni są cywile. Kaddafi wybija własny naród. A że przy okazji giną tysiącami? A czy to kogoś obchodzi? Chodzi o ratowanie jeszcze tych, którzy pozostali przy życiu po bombardowaniu samolotami.. Jak jeszcze jacyś pozostaną? A jak pozostaną – to oczywiście znowu zbombardować. Dzisiejszy bandycki świat tak wygląda.. Prym wiodą jak zwykle Amerykanie, a ściślej tzw neokonserwatyści, czyli dawni trockiści. To są nasi przyjaciele.. Ale nieprzyjaciele tych, co chcą sobie życie państw ułożyć po swojemu.. W dzisiejszym świecie- nie ma po swojemu. Jest po naszemu.. A podbity naród, tak jak zwykle po podbiciu- jak pokazuje w historia- doić, doić i jeszcze raz doić.. A jak trzeba- zabijać! Kto się nie daje doić- pozostanie zabity.. Chyba, że ma wystarczające siły, żeby się przed agresorami obronić.. Ale jak się zmówią wielcy tego świata- marny los narodu.. A przy okazji: pierwszą ofiarą każdej wojny jest oczywiście prawda. Najważniejsze pytanie przy tej okazji i dla nas, Polaków - kluczowe:, co dostała Rosja w zamian za wstrzymanie się od głosu w Radzie Bezpieczeństwa??? Czy może Nas na półmisku Niemiecko- Rosyjskim? Przyszłość pokaże.. Ale dlaczego ja o tym „ świcie”? Bo my też mamy swój świt, świt kulturalny. Ten „świt „ wziąłem ze strony internetowej Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.. Ministerstwo- i owszem. Ale Dziedzictwa Narodowego? Przeczytajcie państwo sami.. Pan minister Bogdan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej wręczył pani Yale Bartanie, artystki z Izraela- nominację na – uwaga!- Reprezentowanie Polski podczas 54 Międzynarodowego Biennale Sztuki w Wenecji(???). Które to biennale odbywa się w tym roku, przez kilka miesięcy? Taki zwyczaj od ponad stu lat. Pan minister spotkał się z kuratorami wystawy- Galit Eilat( bardzo polskie nazwisko!) i Sebastianem Cichockim(czyżby to brat tego Cichockiego? i minister zaakceptował wynik konkursu Jury, które wybrało projekt izraelskiej artystki zatytułowany: And Europe Will Be Stunned( I zdziwi się Europa).Zanim Europa się zdziwi, zdziwiłem się, ja, bo dlaczego izraelska artystka- gdyby nawet była najlepsza na świecie i nawet była z przyjacielskich Stanów Zjednoczonych, ma reprezentować Polskę w Wenecji.. Niech reprezentuje Izrael.. Ale Izrael nie leży w Europie, ale można go przy wielkich politycznych chęciach – przenieść do Europy. Zresztą piłkarskie drużyny z Izraela biorą udział w rozgrywkach piłkarskich Europy, z tego prostego faktu wynika, że Izrael - po prawdzie - leży w Europie.. Pan minister z Platformy Obywatelskiej wyraził przekonanie, że Biennale w Wenecji, szczególnie nasz w nim udział, pardon - udział izraelskiej artystki w Biennale, ma charakter ponadczasowy i to uniwersalne przesłanie zostanie zauważone i docenione zarówno przez krytykę artystyczną, jak i publiczność. Ciekawe, kto będzie w jury krytyki politycznej, pardon- oczywiście krytyki artystycznej? Bo środowisko „ Krytyki Politycznej” już w Polsce mamy, z siedzibą, prawie darmową siedzibą, która dała „Krytyce Politycznej” – Platforma Obywatelska Unii Europejskiej, na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Świtu, pardon- Nowego Świata.. Niedaleko Ministerstwa Finansów.. Tam właśnie byliśmy w ostatnią środę, żeby zaprotestować przeciwko podatkom i fiskalizmowi państwa, organizowanemu przez Platformę Obywatelską.. Bardzo zdziwiła mnie obojętność przechodzących warszawiaków i nie tylko warszawiaków, którzy wcale, ale to wcale, nie byli zainteresowani podatkami i fiskalizmem państwa demokratycznego i prawnego, obecnie pod wodzą pana ministra Jacka Vincenta Rostowskiego z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z siedzibą w Budapeszcie, a finansowanego przez międzynarodowego spekulanta, pana G. Sorosa - miliardera. Nawet nie chcieli wziąć ulotki informującej o fiskalizmie.. Narodu już nie obchodzi państwo, nie wiem, czy obchodzi naród- sam siebie. Niedawno szefem Europejskiego Centrum Solidarności, został przy namaszczeniu pana prezydenta Gdańska z Platformy Obywatelskiej, pan Basil Kerski, syn Irakijczyka i Polski, pardon- Polki- obywatel Niemiec..(????). A dlaczego nie obywatel Grenlandii? Na szefa Centrum Solidarności.. Właścicielami firm ubezpieczeniowych, które żerują na przymusowym systemie ubezpieczeniowym też są obywatele innych państw.., Ale, że na międzynarodowe wystawy wysyłamy obywateli innych państw, jako przedstawicieli naszego państwa.. I oni naprawdę reprezentują nas? „To dowód na to, że w polskiej kulturze nastąpił czas otwarcia i poszerzonej współpracy”- powiedział pan Bogdan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej, wcześniej prezydent Wrocławia, a obecnie szef całej upaństwowionej kultury polskiej.. To on w roku 1997 własnym rękami bronił Wrocławian przed powodzią.. Ale teraz nie może obronić na przed powodzią głupoty.. W pawilonie „Polonia” w Wenecji zostanie pokazana trylogia filmowa, która w opinii Jury, przekracza format sztuki narodowej, pobudza wyobraźnię, konfrontując nas z tym, co niemożliwe- alternatywną wersją historii i nierealnymi projektami politycznymi. A wiecie państwo, na jaki temat będą wyświetlane filmy? Filmy otwierają wielowątkową dyskusję o syjonizmie, polskim antysemityzmie, izraelskim kolonializmie oraz stojących za nimi mitach i fantazmatach(???) Prawda, że niezłe? Zamiast sztuki- ideologia i polityka.. I to za nasze pieniądze.. Przeciwko nam! Będą filmy” Mary koszmary” z 2007 roku, film „Mur i wieża” oraz trzeci, którego tytułu nie ujawniono- to będzie niespodzianka w Wenecji.. Ciekawe jak wielka będzie to niespodzianka? Znowu Polacy będą wyrywać Żydom złote zęby pod nadzorem Niemców, którzy te zęby powyrywali wcześniej, a teraz rżną głupa? Może coś mocnego o antysemitach, szczególnie tych ponad 6000, sprawiedliwych wśród narodów świata- i tych którzy zostali rozstrzelani i maltretowani przez Niemców bo pomagali Żydom? Rzeczywiście filmy otworzą dyskusję, wielowątkową dyskusję o syjonizmie, polskim antysemityzmie oraz izraelskim kolonializmie.. I wyjdzie podczas wielowątkowej dyskusji,, że Polacy byli i oczywiście są antysemitami, syjonizm to największe osiągnięcie historii świata XIX i XX wieku wraz z utworzeniem państwa Izrael, a izraelski kolonializm to mit i fantasmagorie. .Zagarnięcie ziem Palestyńczyków- to była konieczność dziejowa i historyczna.. Taki będzie wydźwięk pokazanej trylogii filmowej. Bo największą ze sztuk jest oczywiście film, jak twierdził tow. Lenin, znany zbrodniarz ludzkości.. A „ sztuka” jest najlepszym sposobem sprzedawania ideologii lewicowej i uprawiania polityki.. Ciekawe, co przedstawi izraelska artystka w imieniu Polski? I co zadziwi Europę? Bo mnie już nic już chyba nie zdziwi.. Chyba, żeby Polacy się w końcu ocknęli.. Na co się niestety nie zanosi-, co widziałem w środę pod gmachem Ministerstwa Finansów.. To w takim razie „Świt Odysei „ mamy już chyba za sobą..??? Czas na dzień, a potem na ciemną noc.. Koszmarnie ciemną noc! WJR
„Rząd rżnie głupa” To moje powiedzenie trafiło do zbioru „Skrzydlate słowa” - a wypowiedziałem je z trybuny Sejmu, gdy w 1992 „Rząd” podniósł cenę prądu, a po paru tygodniach JE Epaminondas Jerzy Osiatyński, minister Finansów, oświadczył, że „Rząd sprawdzi, dlaczego piekarze bezczelnie podnoszą ceny pieczywa”. Ówczesny poseł, p. Donald Tusk, bił brawo. We środę JE Donald Tusk, były liberał, oświadczył na konferencji prasowej: "Żarty się skończyły. Będziemy szukali wszystkich dostępnych metod, aby tam gdzie jest to możliwe, ceny nie były efektem takiej wulgarnej, bezczelnej spekulacji". Jeśli chodziło Mu o cukier – to chyba nie zapomniał, jak Bruksela wydawała dyrektywy nakazujące zamykać w Polsce cukrownie, bo cukru jest w Europie za dużo? A jeśli chodzi o ogólną inflację – to chyba wie, że (za przykładem Waszyngtonu i Brukseli) NBP drukuje złotówki i drukuje? W 1949 roku PZPR "wygrała bitwę o handel" - likwidując spekulantów i w ogóle prywaciarzy. Ciekawe: jak daleko posunie się p.Tusk? Zadowoli się tylko wprowadzeniem cen maksymalnych - zlikwiduje handlarzy cukru jak zlikwidował handlarzy "dopalaczami".
Wszak cukier - to też "biała śmierć" JKM
Będziemy w głównym nurcie tylko, jakim kosztem
1. Trwa w Brukseli 2 dniowe posiedzenie Rady Europejskiej, na którym zostanie zatwierdzony ostateczny kształt paktu na rzecz konkurencyjności, który teraz jest już nazywany paktem na rzecz euro. O ile kraje strefy euro muszą przystąpić do tego paktu, to dla krajów spoza tej strefy pakt nie jest obowiązkowy. Wolę przystąpienia do niego już parę tygodni temu, zgłosiła także Polska, choć poza nim chcą pozostać: W. Brytania, Szwecja, Węgry i Czechy. Premier Tusk już na kilku konferencjach prasowych zapowiedział, że nasz kraj do paktu na rzecz euro przystąpi, choć do tej pory, nie odbyła się żadna poważna publiczna debata na ten temat. Szefowi rządu nawet do głowy nie przyszło, żeby zawartość tego dokumentu, a szczególnie jego skutki dla polskiej gospodarki i życia społecznego, zostały omówione, choćby w polskim Parlamencie.
2. Pakt na rzecz euro ma doprowadzić do ściślejszej koordynacji polityk gospodarczych i socjalnych 17 krajów strefy euro i wszystko wskazuje na to, że ma nastąpić wręcz instytucjonalizacja strefy euro, czego wyrazem są oddzielne posiedzenia krajów tej strefy. Niemcy i Francja oczekują, że kraje tej strefy wprowadzą do swoich Konstytucji zapisy w postaci tzw. hamulców zadłużenia nie tylko limitów długu publicznego w relacji do PKB, do ale także limitów corocznych deficytów finansów publicznych. Kolejny obszar, który ma być skoordynowany to systemy emerytalne w tym w szczególności wiek emerytalny, który w Niemczech wynosi aż 67 lat. Trudno powiedzieć jak szybko ma być ten pomysł zrealizowany w innych krajach strefy euro i krajach, które pakt podpiszą, bo dla niektórych do wydłużenie wieku emerytalnego o kilkanaście lat. Następne forsowane przez Niemców i Francuzów rozwiązanie to zniesienie indeksacji płac i świadczeń wypłacanych w ramach systemów zabezpieczenia społecznego, co ma poprawić konkurencyjność gospodarek i obniżyć wydatki budżetowe w poszczególnych krajach. Ostatni obszar to zharmonizowanie tzw. bazy podatkowej w podatku dochodowym od osób prawnych ( a więc jednakowego sposobu ustalania podstawy opodatkowania), a tak naprawdę Niemcom i Francuzom już od kilku lat chodzi o ujednolicenie stawek tego podatku, tak, aby zlikwidować tzw. konkurencję podatkową. Ponieważ stawka tego podatku we Francji aż 34%, w Niemczech wynosi około 30%, na Słowacji 19%, w Irlandii 12,5%, a na Cyprze tylko 10% wprowadzenie jednolitej stawki znacząco osłabiłoby tendencje do przenoszenia się francuskich i niemieckich firm poza terytorium Francji i Niemiec. Taki proces od jakiegoś czasu występuje i rządy głównych krajów UE używają wręcz nacisków politycznych, aby takim decyzjom zapobiegać szczególnie w odniesieniu do dużych firm, które były przekonywane udzielenie wsparcia budżetowego pod warunkiem nie przenoszenia produkcji za granicę (np. przemysł samochodowy we Francji i w Niemczech).
3. W tej sytuacji szczególnie zastanawiające jest wpychanie się Polski w podwyższanie stawek podatku dochodowego od osób prawnych. Obowiązująca w Polsce 19% stawka tego podatku jest postrzegana przez wielu inwestorów w tym głównie zagranicznych, jako duży dodatkowy atut naszego kraju przy wyborze lokalizacji inwestycji. Wprawdzie w pakcie nie mówi się o harmonizacji stawek podatku CIT, ale w niedawnych negocjacjach, Niemcy i Francja żądały od tego kraju podwyżki stawek podatku CIT, w zamian za zgodę na obniżenie oprocentowania udzielonej mu wcześniej wynoszącej 85 mld euro pomocy finansowej. Dlaczego my chcemy się tego atutu pozbawić, w sytuacji, kiedy nie jesteśmy do tego przymuszeni tak jak członkowie strefy euro? Dlaczego chcemy uzgadniania naszej polityki budżetowej z KE na każdy kolejny rok, jeszcze przed jej prezentacją na forum krajowego Parlamentu? Dlaczego chcemy corocznego uzgadniania z KE planów reform w jakiejkolwiek innej dziedzinie? Na te pytania i na wiele innych nie ma żadnej racjonalnej odpowiedzi poza takimi jak udzielona przez szefa MSZ Radosława Sikorskiego, że w ramach UE „ trzymamy się głównego nurtu” czy wiceszefa MSZ Mikołaja Dowgielewicza (zresztą urlopowanego wysokiego urzędnika Komisji Europejskiej) „czysty zysk- przede wszystkim w reputacji i że będziemy w pierwszej klasie Unii Europejskiej”.
Jeżeli bycie w „głównym nurcie” europejskiej polityki jest jedynym priorytetem rządu Tuska, to najwyższy czas zacząć zadawać pytania ile to nas wszystkich będzie kosztować. Pytania te są coraz bardziej zasadne, po pojawiły się już pierwsze idące miliardy złotych koszty wcześniejszej lekkomyślnej decyzji Donalda Tuska dotyczącej zgody na pakt klimatyczno-energetyczny. Koszty te zaczną gwałtownie rosnąć już o 2013 roku, ale wtedy Tusk już pewnie nie będzie rządził. Zbigniew Kuźmiuk
Jacek „Jaś Fasola” Żakowski Tydzień Jacka Żakowskiego. Jak to mówią w radiu, co miks, to kiks. Pierwszego babola palnął, gdy w stylu godnym Nagrody im. Trenera Jarząbka (tak, tak, mam na myśli właśnie tego od „łubudubu, łubudubu…”) bronił prezydenckiej pisowni. Gdyby ograniczył się do sugerowania, że „wynoszenie się” ponad prezydenta tylko, dlatego, że pisze on „bul”, jest „półinteligencką pychą” − nie byłoby, o czym wspominać. Nawet stwierdzenie, że za zrobienie dwóch poważnych błędów w dwóch sąsiednich słowach prezydent zasługuje na pochwałę, bo dodał ducha młodym ludziom, którzy mają kłopoty z nauką ortografii, też można by puścić mimo uszu, choć niesie ciekawe implikacje − tą samą karkołomną metodą można by równie dobrze bronić Kwaśniewskiego, że wielokrotnie występując publicznie w stanie poalkoholowej niedyspozycji pomógł setkom tysięcy Polaków zagrożonych alkoholizmem walczyć ze swa chorobą. Ale chcąc maksymalnie przypochlebić się prezydentowi, Żakowski przedobrzył: zaapelował, żeby Bronisław Komorowski poddał się oficjalnie badaniu na dysleksję. No, proszę sobie wyobrazić, że prezydent by Żakowskiego posłuchał. I okazałoby się − a czegoś jestem pewien, że tak by się okazało, bo dysleksja raczej nie atakuje nikogo w tak późnym wieku, że prezydent dyslektykiem nie jest?! No to, kim jest, w takim razie? No… właśnie. I to mamy mieć stwierdzone urzędowo i podstemplowane, jak sławne orzeczenie komisji wojskowej, którym chlubił się dzielny wojak Szwejk? Chyba się Żakowski nie spodziewa, że go za takie podszepty w Belwederze pogłaszczą. Niezrażony Żakowski parę dni później zabrał się za wspieranie władzy w walce z Leszkiem Balcerowiczem. Tu zresztą trzeba przyznać, że akurat w tej roli publicysta „Polityki” jest wiarygodny − na tle Salonu, licytującego się w neofickim liberalizmie pozostawał zawsze wyjątkiem ze swą antyliberalną retoryką. Cóż, kiedy i tu Żakowski przedobrzył. Podczas piątkowych obrad swego radiowego politbiura w Tok FM pojechał po Balcerowiczu tak, że odmówił mu nawet profesorskiego tytułu. Bo, ściśle biorąc, zauważył przenikliwie Żakowski, nie powinno się zwracać do Balcerowicza „panie profesorze”, skoro jest on tylko doktorem habilitowanym. Ho, ho, ho! − jakby to powiedział obiekt uwielbienia pana redaktora. Nie będę dyskutował, jak to jest z profesurą Leszka Balcerowicza, akurat w jego wypadku, jak sądzę, ewentualny papierek z Belwederu bądź jego brak nie sprawią, żeby cień, który rzuca, stał się dłuższy albo krótszy. Chodzi o zupełnie inną minę, na którą wdepnął Żakowski. Państwo już się zapewne domyślają, o kogo konkretnie.
No, bo, załóżmy, że to ściśle biorąc racja. Komuś, kto ma tylko doktorat i habilitację nie przysługuje tytuł profesorski. A komuś, kto nie ma habilitacji, tylko doktorat? No, też nie. A jeśli ma tylko magisterium? Też nie. A jeśli nie ma w ogóle dyplomu, i nawet nie do końca wiadomo, jak z maturą? Aaaa, właśnie, redaktorze Żakowski. Zamachnęliście się na największy autorytet moralny naszego społeczeństwa! Na najczcigodniejszego z czcigodnych! I fakt, że zrobiliście to niechcący was nie usprawiedliwia! Jak śmiecie odmawiać nestorowi III RP, człowiekowi o tak fantastycznym życiorysie, o tylu zasługach, tych marnych paru literek, dołączając w tym do najgorszych moherów od Rydzyka?! No, więc wbijcie sobie w tę waszą redaktorską głowę: prawo do tytułowania profesorem ma ten, kogo na salonach przyjęło się tytułować profesorem! Wydawałoby się, tydzień akurat taki, że dla kogoś tak po linii i na bazie jak Żakowski − po prostu samograj. Gromić spekulantów, którzy podbili ceny cukru. Aptekarzy, którzy, przez zbyt niskie ceny leków, narazili budżet na nadmierne wydatki refundacyjne, (bo wszak wiadomo, że staruszkowie wykupują stosy lekarstw i zadają się z nimi z nudów, dla rozrywki). Lobbystów z OFE, przez których mamy dług publiczny. Albo po prostu, jak co tydzień powtarzać, niczym Władyka z Janickim, te same jedynie słuszne hasła ze sztandarów walki z PiS. Ale zachciało się redaktorowi być ambitnym; i takie dwie wtopy, omalże dzień po dniu… PS. Jeden z licznych, drobnych, ale za to codziennych przykładów „rzetelności” dziennikarskiej „Gazety Wyborczej”. Podczas spotkania na Uniwersytecie Opolskim mówiłem (często powtarzam to podczas takich spotkań) o tym, że Polska ma ten sam problem, co wszystkie kraje i społeczności, które przez kilka pokoleń pozostawały w zniewoleniu. Ponieważ w kraju wolnym elity biorą się z awansu, a w kraju skolonizowanym to kolonizator dobiera sobie miejscowych kolaborantów, potrzebnych mu do administrowania podbitego terenu, ściągania z tubylców podatków i trzymania ich w posłuszeństwie. W efekcie przeciętny Amerykanin o swoich elitach myśli odruchowo: są tam, gdzie są, bo na to zapracowali; a przeciętny Polak − są tam, gdzie są, bo się sprzedali; co niesie znaczące konsekwencje dla tzw. kapitału społecznego. Jak streszcza te oczywiste skądinąd uwagi opolska „Gazeta Wyborcza”? Przyjechał prawicowy Ziemkiewicz do prawicowych oszołomów i mówił im, że polskie elity to świnie, które się sprzedały. (http://opole.gazeta.pl/opole/1,35114,9311348,Ziemkiewicz_mowi_w_Opolu_o_elitach____WIDEO_.html)
Gdybym nie wiedział, z kim mam do czynienia, pomyślałbym po prostu, że redakcja dla spostponowanie mnie przysłała najmniej rozgarniętego stażystę, który nie nauczył się jeszcze poprawnie streścić kilku prostych zdań. Ale przecież wiem. RAZ
Portugalia Antonio de Oliveira Salazar (1889-1970), dyktator Portugalii zachował przed II Wojną Światową dobre stosunki z W. Brytanią i Włochami, natomiast niechętny był Francji i penetrowanej przez NKWD republikańskiej Hiszpanii, z którą zerwał stosunki po wybuchu wojny domowej i zawarł z generałem Franco naprzód Pakt Iberyjski a w 1942 roku Pakt o Neutralności Półwyspu Iberyjskiego. Salazar udostępnił aliantom bazy na Azorach a jednocześnie handlował z Niemcami wolframem z kolonii portugalskich Wówczas gospodarka Portugalii nadal była w rozkwicie i skarb Portugalii miał duże rezerwy złota i obcej waluty. W 1951 roku USA podpisały pakt z rządem Salazara w celu założenia amerykańskich baz wojskowych na terenach Portugalii. Natomiast Salazar odmówił przyjęcia planu Marshalla, żeby uniknąć całkowitej kontroli Waszyngtonu. Portugalia w latach 1940. i -50. była ustabilizowanym krajem korporacyjno kapitalistycznym. W 1949 roku generał Carmony wygrał demokratyczne wybory. Do wczesnych lat 1960. Portugalia miała najszybciej rozwijającą się gospodarkę. Pozycję reżymu Salazara osłabiły wojny kolonialne. W 1962 roku Indie zajęły kolonie portugalskie w Goa, Daman i Diu, natomiast w latach 1961-1964 toczyły się wojny wojsk Portugalii w Angoli, Gwinei i Mozambiku. Od 1965 roku następowało osłabienie gospodarki. W 1968 roku Salazar miał wylew krwi do mózgu i funkcję premiera przejął Marcelo Caetano, a system „Nowego państwa” stworzony przez Salazara jako „Estado Novo” załamał się po „rewolucji goździków” w 1974 roku dokonanej przy udziale służb Izraela. Pierwszego stycznia 2002 Portugalia znalazła się w strefie euro i z końcem marca 2011 „zatrzęsła Europą”, kiedy jej rząd stwierdził, że potrzebuje ratunku z powodu nadmiernego zadłużenia. Nasuwa się pytanie czy Hiszpania jest w podobnej sytuacji, jak pisze o tym prasa w USA (25 marca 2011). W rezultacie analizy obecnej sytuacji Portugali i Hiszpanii opublikowano ciekawe statystyki. Okazuje się, że szkołę średnią w Portugalii kończy mniej niż 28,3 % młodzieży, podczas gdy dla porównania w Czechach ma wykształcenie średnie 91%, w USA 89%, w Polsce 87%, w Niemczech 85%, w Hiszpanii 51%, w Meksyku 34%, i w Turcji 30%. Bolączką Portugalii jest niski poziom oświaty, co ilustrują statystyki uczniów niekończących szkoły średniej, określanych po angielsku, jako „dropouts”. W tej kategorii prowadzi Turcja, gdzie blisko 74% odpada ze szkoło średniej, a następnie w Meksyku 56%, w Portugalii 37%, w Chile 31%, w Luksemburgu 27%, w Hiszpanii 27%, w Kanadzie 26%, w Szwecji 24%, w USA ponad 23%, w Polsce 17,4%, w Danii 17,3%, we Włoszech 15%, w Czechach 13%, w W. Brytanii 9%, w Finlandii 7%, w Japonii 5,3%, w Irlandii 4% i w Niemczech tylko 2%. Natomiast premier Portugalii Jose Socrates podał się do dymisji po odrzuceniu przez parlament jego planu oszczędności w budżecie państwowym. Stało się to przed jego wyjazdem do Brukseli na spotkanie u szczytu państw strefy euro, gdzie obecny szef Jean-Claude Juncker proponuje zapomogę dla Portugalii w wysokości blisko 110 miliardów dolarów (75 miliardów euro). Do 25 marca 2011, Portugalia nie zgłosiła prośby o zapomogę a na spotkaniu w Brukseli, gdzie głównym tematem rozmów jest kryzys nuklearny w Japonii i interwencja wojskowa w Libii. Obecnie wojska NATO dokonują bombardowań obrony przeciwlotniczej Libii i jak dotąd nie zaangażowały się w walkę o usunięcie pułkownika Kadafi od władzy. Iwo Cyprian Pogonowski
Pomniejszy Babilon Zaproszony zostałem, jako dziennikarz, do Parlamentu Europejskiego, odbywającego akurat sesję w swej mniejszej siedzibie w Strasburgu. Znajomych informowałem o tym słowami, że zwiedzam "pomniejszy Babilon". Jeśli dotąd miałem jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, że ta piramida absurdu, zwana Unią Europejską, musi kiedyś runąć tak samo, jak wcześniej runął socjalizm w wersji sowieckiej, to teraz już straciłem je definitywnie. Mniejsza o iście gierkowski w swym mechanizmie, podniesiony tylko do monstrualnych rozmiarów absurd, jakim jest wożenie na cztery dni w miesiącu całego europarlamentu, tysięcy osób i skrzyń z dokumentami, a przez resztę czasu utrzymywanie gargantuicznego budynku ze wszystkimi jego służbami pod parą w oczekiwaniu na tak rzadkich gości. Na ten nonsens idą miliony i nikt nic nie może zmienić, bo dla Francuzów i Niemców rzecz jest prestiżowa. Pal diabli śmieszność Jerzego Buzka, paradującego codziennie rano do swego biura po czerwonym dywanie w asyście sześciorga (!) operetkowo umundurowanych portierów, pal diabli te szwadrony tłumaczy, symultanicznie przekładających błahy słowotok z każdego z dwudziestu siedmiu oficjalnych języków na dwadzieścia sześć pozostałych, te tłumy świetnie płatnych asystentów, szatnych, podczaszych, koniuszych i diabli wiedzą jak ich jeszcze zwać. Pal diabli nawet zupełnie rozbezczelnione złodziejstwo europasibrzuchów, zdemaskowane ostatnio dziennikarską prowokacją "Sunday Times" - trudno się dziwić, skoro unijne organa już kilkakrotnie zupełnie bezwstydnie ucinały dochodzenia w sprawie praktycznie udowodnionej korupcji i nepotyzmu, a - jak to pisał staropolski poeta - "gdy występków nie karzą, grzeszyłby, kto by dobrze czynił". Ale, można rzec, parafrazując powieściowego Mateusza Bigdę, "Europa bogata, wytrzyma". Za tą śmieszno-straszną fasadą kto się dłużej przygląda, zobaczy oblicze potwora naszych czasów - "Bestię plugawą, imion wszetecznych pełną". Najczęściej z tych imion używane brzmi "neoliberalizm", ale jest to miano bardzo nieadekwatne. "Neosocjalizm" albo "neomarksizm" byłyby trafniejsze. Czyli, mówić krótko - świat uwłaszczonej nomenklatury. Różnymi drogami szły do niego lewicowe z pochodzenia oligarchie po obu stronach żelaznej kurtyny, i na różnych etapach jest ta budowla w rozmaitych krajach Zachodu. Znacznie bardziej zaawansowana w Niemczech i Francji, nieco mniej w krajach anglosaskich. Ale generalna sytuacja wszędzie jest mniej więcej taka sama. Po wierzchu - fasadowa demokracja, oferująca do wyboru "liberałów" - mnożących antyrynkowe regulacje i stale zwiększających udział państwa w redystrybucji dochodów, "socjaldemokratów" - z grubo wypchanymi portfelami akcji, i "chadeków", którzy nawet by się nie umieli przeżegnać. Do głębi zaś - samonapędzająca maszyneria, w której władza produkuje pieniądze, a pieniądze produkują władzę. Kto się urodzi w rodzinie bezrobotnych, zostanie bezrobotnym, i jego dzieci kiedyś też pójdą od razu na "socjal"; kto się urodzi wyższym sferom, ma gwarancję dla siebie i potomstwa, że nigdy nie straci uprzywilejowanego statusu. Warstwa średnia zanikła lub zanika, regularnie przegłosowywana przez otumaniony medialną potęgą nowożytny plebs, wygłosowujący sobie coraz więcej chleba i igrzysk; równość szans, wolność wyboru, wolność gospodarcza i inne cnoty republikańskie - w zaniku. Słowem, jak to zwięźle i celnie podsumował Lech Jęczmyk: "ze starcia socjalizmu z kapitalizmem zwycięsko wyszedł feudalizm". Ten neosocjalistyczny system czuje się niezagrożony, bo opozycja, którą sam przeciwko sobie wyprodukował, domaga się uparcie tego, co go wzmacnia. Bo zachodnie elity wciąż tkwią w lewicowym oduraczeniu, niepozwalającym im spostrzec krzyczącego, horrendalnego błędu, jaki tkwi w głównym jej ideologicznym założeniu. I podstawą jej działań wciąż pozostaje przekonanie, że jeśli się państwo demokratyczne wyposaży w prawo redystrybucji dochodów, to będzie ono wykorzystywać to prawo do transferowania bogactwa od bogatych, których jest mniej, do biednych, których jest więcej. No bo wygrywać będzie większość, a więc... logiczne? Może i logiczne, ale w rzeczywistości jest odwrotnie. Wybory wygrywa, owszem, ten, kto ma więcej głosów - ale skoro, jako się rzekło, klasa średnia, (czyli równi sobie i materialnie niezależni) przytłoczona została przez obdarzony nadmiernie szeroko rozdanym prawem głosu plebs, to to, kto zdobędzie więcej głosów, zależy od tego, kto zdobędzie poparcie, mówiąc umownie, bogatych. Aby zagrać o miliony głosów, musisz mieć za sobą banki, grupy finansowe, koncerny medialne, globalne korporacje. Więcej takich "baronów" cię wsparło - więcej głosów. Więcej głosów - większa władza, umożliwiająca kupowanie poparcia kolejnych "baronów". W ten sposób połączenie demokracja - redystrybucja sprawia, że nowoczesne państwo demokratyczne transferuje bogactwo od licznych i coraz liczniejszych biednych do wąskiej grupy bogaczy. Wszelkimi metodami: w użyciu się dotacje i subwencje z wyciśniętych z obywateli podatków, cła, monopole, przymus konsumencki, cokolwiek ludzkość dotąd wymyśliła, i pewnie sporo knypów nowych, ogółowi nieznanych.
To nie jest błąd systemu; to jego zasada. To nie jest tak, że akurat wybraliśmy złego polityka, który faworyzuje "baronów", oligarchów, kosztem interesu społecznego - ale jak wybierzemy dobrego, to wszystko wróci do porządku. Nie wróci, bo każdy, kto bierze udział w tej grze, musi grać na "baronów" właśnie, inaczej w ogóle nie ma szans na wygraną. Nie podoba ci się ten system? Możesz przystąpić do nowej lewicy, która skieruje twoją energię na "prawa homoseksualistów", albo przeciwko "globalnym zmianom klimatycznym", no i oczywiście przyuczy, byś na wszystkie bolączki domagał się tradycyjnego lewicowego lekarstwa, czyli więcej państwa, przepisów, urzędników. W ten sposób zostaniesz lewicowym pożytecznym idiotą, który cokolwiek zrobi, utwierdzi tym władzę wielkich tego świata i napędzi im kolejnych milionów. Możesz też przystąpić do nowej prawicy, która skieruje twoją energię na walkę z imigrantami, z pedałami i murzynami i nauczy, żebyś domagał się więcej państwa, tylko "narodowego". Chcesz zachować rozsądek? Możesz walczyć o racjonalizowanie wydatków i stabilność budżetową, o mniejsze wydatki i mniejsze podatki, poprawę konkurencyjności - co, jeśli do tego prawicowy program ograniczyć, pomijając fundamentalne wartości republikańskie, o których zaniku pisałem przed chwilą, też jest tylko wzmacnianiem oligarchii. Lewicowym, prawicowym czy liberalnym, ale pożytecznym idiotą, tak czy owak, cię uczynią i wmontują w odpowiednie miejsce maszynerii.
Trzeba było dwustu lat, by zmiażdżywszy starą arystokrację o rodowodzie ziemiańskim, nowa, wyniesiona mniej lub bardziej rewolucyjnymi metodami, zajęła jej miejsce i mocno chwyciła światu cugle. Po korytarzach strasburskiego Pomniejszego Babilonu przechadzają się cienie uczestników Kongresu Wiedeńskiego, i, jako żywo, czują się tu znakomicie. Pytano mnie wczoraj na promocji "Wkurzam salon" o deklaracje prawicowości i lewicowości, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Musiałbym długo opowiadać o tym, co mi chodziło po głowie podczas zwiedzania Pomniejszego Babilonu. Bestia łypnęła na mnie okiem, i jeśli nawet odnotowała mój bunt, to ledwie pobłażliwym półuśmiechem. Nie zaszkodziłbym jej nawet, gdybym jej w sztrasburskich korytarzach podłożył bombę; najwyżej pokiereszowałaby część z Bogu ducha winnych dwunastu tysięcy sprzątaczy, kelnerów i techników obsługujących otwartą przez cztery dni w miesiącu pomniejszą siedzibę europarlamentu. A ja mogę podłożyć najwyżej felieton albo książkę. Bestia się tym nie przejmuje do tego stopnia, że stać ją nawet, żeby mnie zaprosić, opłacić samolot, hotel i rieslinga... Co jej tam, łaskawa jest. Bo jak każda potwora w dziejach wierzy święcie, że jest wieczna. Nie dostrzega rozkładu i absurdu, który produkuje. Jest jak specjaliści z Lehman Brothers, którzy samym sobie i swoim szefom udowodnili matematycznie, że system "destylowania" jednych długów w drugie, a tamtych w znowu kolejne może działać w nieskończoność. Znajomy matematyk zapewnił mnie, że i tak bym nic z tego dowodu nie zrozumiał, ale wedle jego wiedzy jest on nie do podważenia - a krach bankowy dowodzi tylko tego, że świat jest głupi i nie zna matematyki. Bogu dzięki, "wciąż mamy wielu analfabetów i w tym nasza jedyna nadzieja", jak napisał kiedyś Dmowski. Ale tego bestyja nie rozumie. Więc łaskawa. A jedzenie i wino w Strasburgu - co tu gadać, po prostu pyszne. Rafał Ziemkiewicz
Ta koalicja może uchwalić wszystko, nawet budżet na wiosnę
1. Wczoraj gruchnęła w Sejmie wieść, że budżet na rok 2012 będzie uchwalony jeszcze przed wakacjami. Najpierw wiceminister finansów Ludwik Kotecki ( to ten, co odpowiadał za przygotowania do wprowadzenia Polski do strefy euro) w wywiadzie dla jednego z dzienników powiedział, że resort chce, aby ustawa budżetowa została uchwalona przed wakacjami. Wieczorem potwierdził to Premier Tusk, mówiąc, że rząd przedstawi Parlamentowi projekt budżetu późną wiosną, co oznacza, że rządząca koalicja chce przeprowadzić procedurę budżetową w ciągu najwyżej jednego miesiąca.Po tym jak nowelizację 20 ustaw związanych ze zmianami w systemie emerytalnym i zmniejszeniem składki przekazywanej z ZUS do OFE, koalicja PO-PSL przeforsowała w Sejmie i w Senacie w ciągu 2 tygodni, po tej większości parlamentarnej, można się spodziewać dosłownie wszystkiego.
2. Koronnym argumentem za uchwaleniem budżetu na wiosnę, którym posługiwał się Premier Tusk jest ochrona debaty budżetowej przed kampanią wyborczą. Ale przecież wybory parlamentarne od z górą już 20 lat odbywają się w Polsce jesienią i w związku z tym procedury budżetowe, co 4 lata używając terminu Tuska „wpisują się w logikę wyborczą”. Ba parokrotnie już przymierzano się do przeniesienia wyborów z jesieni na wiosnę, aby umożliwić, nowo wybranej większości parlamentarnej i wyłonionemu przez nią rządowi, spokojne przygotowanie budżetu na następny rok, tak, aby raz na zawsze skończyć zwalanie winy na poprzedników ( rządzimy w oparciu o nie swój budżet). Nic z tego nie wyszło, a Tusk jak widać twórczo rozwinął tamten pomysł. Nie tylko nie przeniósł wyborów na wiosnę i chce przygotować ewentualnym następcom nie projekt budżetu a wręcz gotowy budżet. Do tej pory było, bowiem tak, że rząd składał projekt budżetu do końca września, a po wyborach następcy mieli możliwość złożenia do niego, obszernej autopoprawki, która czasami była po prostu nowym projektem budżetu.
3. O co więc rządzącej ekipie może chodzić? Zapewne o zdjęcie problematyki budżetowej z kampanii wyborczej. Oczywiście koalicja ma większość, która pozwoli uchwalić budżet w dowolnym kształcie. Nie ma, więc obawy jak sugeruje premier Tusk, że opozycja może wprowadzić do tego projektu jakiekolwiek poprawki. Chodzi raczej o to, aby spuścić nad już uchwalonym budżetem, swoistą zasłonę milczenia. Projekt budżetu na 2012 rok będzie, bowiem dokumentem niesłychanie trudnym i musi zawierać cały szereg niepopularnych decyzji. Część z ich została już zasygnalizowana w znowelizowanym programie konwergencji, który w lutym wysłał do Komisji Europejskiej, Minister Rostowski. Będą one wynikać z przyjęcia reguły wydatkowej ( a więc wydatki w poszczególnych działach mogą rosnąć tylko o 1 pkt procentowy powyżej inflacji), która ma przynieść przynajmniej 8 mld zł oszczędności, mają być obniżone deficyty budżetowe samorządów przynajmniej o 6 mld zł, zamrożenie progów podatkowych w podatku PIT ma przynieść przynajmniej 1 mld zł, kolejne obniżenie zasiłków pogrzebowych 0,2 mld zł, podwyżka akcyzy na papierosy 0,4 mld zł.
Ale to są tylko niektóre niepopularne decyzje. Aby deficyt sektora finansów publicznych na koniec 2012 roku był niższy niż 3% PKB (a do tego się już rząd zobowiązał), tych podwyżek podatków i cięć w wydatkach musi być znacznie więcej.
4. Dlatego właśnie debatę na te tematy trzeba skrócić do niezbędnego minimum, tak jak zrobiono ze zmianami w OFE, 2 tygodnie i wystarczy. W II półroczu tego roku trzeba się będzie przecież zachwycać „sukcesami” Tuska w czasie unijnej prezydencji. To będzie dawało punkty wyborcze, a nie trudna i pełna niepopularnych decyzji procedura budżetowa. Ta koalicja jest gotowa dla sukcesu wyborczego uchwalić wszystko, nawet budżet na 2012 rok już na wiosnę roku poprzedniego. A przychylne rządowi Tuska media, zaraz zaczną udowadniać, jakie to świetne posunięcie.
Miejmy nadzieję, że Polacy tego szybkiego prezentu od rządzących nie przyjmą i nawet, jeżeli budżet zostanie uchwalony, to ekipa Tuska nie będzie już miała okazji go realizować w 2012 roku. Zbigniew Kuźmiuk
CENZURA W SPRAWIE KATYNIA Podstawowym kryterium w ocenie stosunków polsko-rosyjskich, zawsze będzie sprawa ludobójstwa katyńskiego. W czasach komunizmu prawda o tej zbrodni - jako akcie założycielskim PRL –u, była ukrywana we wspólnym interesie Sowietów i ich polskojęzycznych namiestników. Kłamstwa tzw. komisji Burdenki powtarzały świadomie kolejne rządy PRL, powstałe na bazie sowieckiej agentury, nazywającej się partią komunistyczną. Ponieważ ten sam porządek i ci sami ludzie stali u podstaw budowy III RP, również państwo powstałe po 1989 roku nigdy nie wykazało determinacji, by wyjaśnić kulisy zbrodni, ujawnić sprawców i żądać moralnego i prawnego zadośćuczynienia. Stało się tak, ponieważ niemal wszyscy ludzie „opozycji demokratycznej” – budujący wespół z ekipą Jaruzelskiego podwaliny III RP, to osoby w różny sposób związane z partią komunistyczną: jej członkowie, sympatycy, beneficjanci ówczesnych władz, artyści uwikłani w zależność od reżimu, piewcy wszelakich odmian „komunizmu z ludzką twarzą”, agenci bezpieki, a w najlepszym przypadku „pożyteczni idioci” pełniący z nadania SB rolę koncesjonowanej opozycji. Ich dyspozycyjny stosunek do ZSRR/Rosji nie podlegał niemal żadnej ewolucji i niezmiennie przez dziesięciolecia określany był fałszywym mianem „realizmu geopolitycznego”. W kwestii Katynia, symbolem tego stosunku mogłaby stać się postawa Adama Michnika i Jana Lityńskiego. Przed kilkoma miesiącami, założyciel Instytutu Katyńskiego Adam Macedoński wspominał w „Gazecie Polskiej”, jak w 1979 roku chciał przekazać Michnikowi i Lityńskiemu komplet materiałów wydawniczych na temat Katynia w celu ich dalszego druku i rozpowszechniania. Usłyszał wówczas od Lityńskiego, że KOR nie jest za ujawnianiem sprawy Katynia:, „bo to pogłębi przepaść między Rosjanami i Polakami”. Podobnie zareagował Michnik, stwierdzając, że „to jest przeszłość, a KOR się nią nie interesuje”. Ten przykład – stokroć lepiej, niż obszerne analizy powinien uświadomić, że zakładnicy kłamstwa katyńskiego nadal decydują o polskiej historii. Warto, więc dostrzec, że dzisiejsza postawa decydentów z grupy rządzącej, nie odbiega od praktyk czasów PRL-u. Dobitnym wyrazem tej postawy jest polityka prezydenckiego BBN-u, kierowanego przez gen. Stanisława Kozieja, który poddał cenzurze oficjalny dokument Biura sporządzony za czasów Lecha Kaczyńskiego. Chodzi o powstały na kilka tygodni przed tragicznym lotem Prezydenta RP do Smoleńska, raport zatytułowany "Ludobójstwo Katyńskie w polityce władz sowieckich i rosyjskich (1943-2010) „, autorstwa dr Leszka Pietrzaka i Michała Wołłejko, przygotowany pod kierunkiem śp. Aleksandra Szczygło. Leszek Pietrzak tak opisywał raport: „Był to kilkudziesięciostronicowy dokument, całościowo omawiający politykę naszego wschodniego sąsiada wobec Zbrodni Katyńskiej na przestrzeni prawie sześćdziesięciu lat. Obszernie analizował sowieckie decyzje o dokonaniu zbrodni, jej przebieg i okoliczności oraz działania sowieckie, a następnie rosyjskie wokół zbrodni, zarówno te, które ją zakłamywały, negowały, jaki i relatywizowały.” Wiemy, że egzemplarz raportu miał z sobą szef BBN Aleksander Szczygło, podczas lotu w dniu 10 kwietnia i niewykluczone, że stanowił on ostatnią lekturę Prezydenta Kaczyńskiego. Leszek Pietrzak wskazywał również, że w dokumencie zarekomendowano Prezydentowi RP działania w zakresie polityki państwa polskiego w sprawie Katynia. Dotyczyły m.in. zainicjowania działań na rzecz wyasygnowania środków finansowych na przeprowadzenie przez naukowców kwerendy w archiwach niemieckich, podjęcia długofalowych zadań edukacyjnych, w tym uczynienia z Katynia, Miednoje i Charkowa narodowych sanktuariów pamięci, odwiedzanych przez polską młodzież oraz stworzenia przez MEN specjalnego programu nauczania i wychowania obywatelskiego. Niezwykle ważny postulat dotyczył żądania wznowienia przez Rosję śledztwa w sprawie ludobójstwa katyńskiego. W dokumencie zapisano również, by „bez względu na stanowisko strony rosyjskiej i przebieg obchodów rocznicy ludobójstwa katyńskiego, a przede wszystkim treści wystąpienia premiera W. Putina w Katyniu, Prezydent RP, przedstawiciele rządu powinni mówić jednym głosem i reprezentować jednolite stanowisko strony polskiej w kwestii Katynia. Stanowisko to najkrócej można zawrzeć w słowach: domagamy się i będziemy domagać od władz Federacji Rosyjskiej nazwania zbrodni katyńskiej ludobójstwem.” Trafnie przewidując, iż Rosjanie będą odrzucać postulaty strony polskiej i unikać uznania Katynia za zbrodnię, autorzy raportu wskazywali, że wówczas Polska „będzie zmuszona do postawienia sprawy zbrodni katyńskiej na forum ONZ i przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze.” Rekomendacje dla prezydenta i władz państwowych III RP znalazły się w ostatniej, piątej części raportu. Nowy szef BBN gen. Stanisław Koziej, uczestnik moskiewskiego kursu GRU z roku 1987, zakazał autorom publikacji tego rozdziału, wyrażając zgodę jedynie na ujawnienie czterech części. Tak ocenzurowany przez Kozieja dokument, został opublikowany w listopadzie ubiegłego roku w miesięczniku „Nowe Państwo”. Piąty rozdział - „Podsumowanie i rekomendacje” ujawniła w ostatnim wydaniu „Gazeta Polska”. Sytuacja związana z raportem BBN jednoznacznie wskazuje, że grupa rządząca III RP nie ma zamiaru domagania się od Rosji wyjaśnienia sprawy mordu katyńskiego, a tym bardziej, uznania go za akt rosyjskiego ludobójstwa. Po śmierci przedstawicieli prawdziwej elity narodu, grupa samozwańczych „autorytetów” RP uznała, że sprawę Katynia należy zamknąć w imię „pojednania” i ułożenia wasalnych stosunków z rosyjskim reżimem. Historia, która ma „nie dzielić” - winna stać się kartą zamkniętą, zdławioną nakazem kazuistycznej moralistyki i mętnych interesów. Człowiek, który dziś zajmuje stanowisko prezydenta III RP umawia się 11 kwietnia br w Smoleńsku z rosyjskim przywódcą Miedwiediewem, a rosyjskie media informują, że prezydenci „odwiedzą także kompleks „Katyń”. Przy milczącej zgodzie władz III RP, wkrótce symbolem tego „kompleksu” stanie się Cerkiew Zmartwychwstania Chrystusa, budowana przy wejściu na teren Zespołu Memorialnego w Lesie Katyńskim. Do września 2011 roku oprócz cerkwi, powstaną trzy inne obiekty. Znajdzie się w nich dzwonnica, klasy do zajęć z młodzieżą, plebania oraz budynek administracyjny z kotłownią. Inicjatorem budowy cerkwi jest zwierzchnik rosyjskiej Cerkwi prawosławnej, patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl – (podejrzewany o wieloletnią działalność agenturalną na rzecz sowieckiego KGB), a budowę finansuje koncern Rosnieft, zarządzany przez wicepremiera Rosji - oficera KGB Igora Sieczina. To zawłaszczenie miejsca kaźni polskich oficerów przez sowieckich funkcjonariuszy jest możliwe, ponieważ obecne władze III RP zrezygnowały z żądań uznania Katynia za zbrodnię ludobójstwa. Nie reagowano, gdy rząd Putina w odpowiedzi na skargę rodzin oficerów skierowaną do Trybunału w Strasburgu napisał, iż „nie ma dowodu na to, iż Polaków zamordowano”. Nie reagowano, gdy rząd Rosji odmówił rehabilitacji ofiar, twierdząc, że „nie udało się potwierdzić okoliczności schwytania polskich oficerów, charakteru postawionych im zarzutów i tego, czy je udowodniono”, ani wówczas, gdy płk Putin kłamał, że „zbrodnia katyńska była osobistą zemstą Józefa Stalina za porażkę w wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920”. Prezydent Lech Kaczyński w niewygłoszonym 10 kwietnia przemówieniu miał powiedzieć w Katyniu: „Nie da się budować trwałych relacji na kłamstwie. Kłamstwo dzieli ludzi i narody. Przynosi nienawiść i złość. Dlatego potrzeba nam prawdy. Racje nie są rozłożone równo, rację mają Ci, którzy walczą o wolność. My, chrześcijanie wiemy o tym dobrze: prawda, nawet najboleśniejsza, wyzwala. Łączy. Przynosi sprawiedliwość. Pokazuje drogę do pojednania”. Cenzura stosowana przez urzędników prezydenckich jest dowodem, że Komorowski i ludzie z grupy rządzącej chcą budować „pojednanie” na fałszu i serwilizmie wobec Rosji, mamiąc Polaków pustymi gestami władców Kremla. Póki ci ludzie zajmują najwyższe stanowiska w państwie, rekomendacje zawarte w raporcie BBN nigdy nie zostaną zrealizowane, a stosunki polsko-rosyjskie zostaną ułożone na wzór peerelowskiego poddaństwa. Aleksander Ścios
Briańsk i okolice Jak zwróciła niedawno uwagę Intheclouds na blogu Amelki222 drążącej wątek Briańska (http://lamelka222.salon24.pl/288288,briansk-watki-smolenskie-cz-13)
jako potencjalnego „drugiego (autentycznego) miejsca” tragedii - 17 maja 2010 r. Kreml wypuszcza dezę, natychmiast powtórzoną przez bratnią „GW”, która to deza brzmi w skrócie tak: „Rosjanie ostrzegali podczas przygotowań do wizyty, o słabym wyposażeniu technicznym lotniska w Smoleńsku i proponowali oddalony o 250 km port w Briańsku.” Wątek ten wtedy, w maju ubiegłego roku, dość szybko zniknął z mediów i właściwie przeszedł niezauważony, (choć jak tę zacytowaną frazę wrzuci się w google, to ukazuje się kilkanaście stron z linkami do powtórzonej informacji o Briańsku), gdyż wedle „oficjalnych relacji”, wśród zapasowych lotnisk dla „upartej polskiej załogi podlegającej naciskom” wymieniano od 10 Kwietnia tylko Witebsk i Mińsk, ewentualnie podmoskiewskie Wnukowo (http://superwizjer.tvn.pl/36952,kontroler-lotow-ze-smolenska_-czy-kogos-sie-boi_,archiwum-detal.html).
Nie wymieniano wcale Briańska. Nazwa ta pojawia się wprawdzie w dziwacznej rozmowie (przywoływanej przeze mnie niedawno
(http://freeyourmind.salon24.pl/289298,obraz-nedzy-i-rozpaczy)
prowadzonej przez ludzi rzekomo monitorujących przelot tupolewa (piszę: rzekomo, gdyż ich rozmowa sprawia wrażenie, jakby nie wiedzieli, co się dzieje), ale, o ile dobrze pamiętam, nie pojawia się ani w „stenogramach CVR”, ani „stenogramach z wieży” ruskich szympansów. Owa deza szerzej wyglądała tak: „Rosjanie ostrzegali podczas przygotowań do wizyty, o słabym wyposażeniu technicznym lotniska w Smoleńsku i proponowali oddalony o 250 km port w Briańsku - ujawnia "Gazeta Wyborcza". Strona polska uznała to za celowe utrudnianie wizyty i wymusiła lądowanie w Smoleńsku. Jak powiedział "Gazecie" urzędnik biorący udział w polsko-rosyjskich rozmowach organizacyjnych przed obchodami rocznicowymi, Rosjanie ostrzegali, że nie mogą dać pełnej gwarancji bezpieczeństwa ciężkim maszynom lądującym w wyposażonym w prymitywny system naprowadzania samolotów na pas startowy porcie lotniczym Siewiernyj w Smoleńsku. Jednak jak twierdzi rozmówca "Gazety", prowadzący rozmowy Andrzej Kremer, wiceminister spraw zagranicznych, oraz Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa (obaj zginęli w katastrofie 10 kwietnia), zarzucali gospodarzom, że chcą utrudnić Polakom dostęp do Katynia. Nakłonili Rosjan do wyrażenia zgody na lądowanie w Smoleńsku. Rzecznik MSZ Piotr Paszkowski powiedział "Gazecie", że gdy rozmawiał z ministrem Kremerem na temat lotu delegacji do Smoleńska, nigdy nie pojawił się temat zmiany lotniska. Dodał też, że "powątpiewa", aby postulat zmiany lotniska znalazł się w jakiejś dokumentacji.” Jak widzimy, więc, opakowana i zabezpieczona jest w taki sposób, że nawet, jakby ktoś szukał śladu w oficjalnej dyplomatycznej dokumentacji, to go nie znajdzie. Zaś wpuszczająca dezę do medialnego obiegu Czerska zawsze może się zasłaniać tym, że „chciała dobrze”, zaś „taką informację po prostu” najlepsze mózgi z Ministerstwa Prawdy uzyskały od „urzędnika biorącego udział w rozmowach organizacyjnych”. Nawiasem mówiąc J. Bahr nic o takim wariancie nie wspomina (http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,9032683,Bahr__Lotnisko_w_Smolensku_nie_nadawalo_sie_do_uzycia_.html)
Do tej dezy jeszcze za chwilę wrócę. Informacja o Briańsku pojawia się już w parę dni po tragedii: „Z powodu wciąż zamkniętego lotniska w Smoleńsku rzeczy ofiar katastrofy będą przewiezione do Briańska, dokąd przyleci po nie Jak-40. Już w Polsce trafią do magazynów ABW lub Żandarmerii Wojskowej, gdzie 60 techników kryminalistycznych będzie je suszyło i opisywało. ”
(http://www.rp.pl/artykul/460652.html)
Znajduje to zresztą potwierdzenie w relacji oficera „Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych” M. Osipienki), z którym przeprowadzali w pierwszych dniach po zamachu, wywiad reporterzy „Superwizjera”: „Robi się spis, ogląd wszystkich zebranych kawałków samolotu, po to żeby zebrać szczątki ciał. Wszystkie zebrane rzeczy (dosł. „wszystko, co się tam znajduje” – przyp. F.Y.M.) zbieramy, pakujemy do worków i wywozimy do Briańska, gdzie stoi wsza samolot gotowy do odlotu.”
(http://superwizjer.tvn.pl/36814,podchodzil-trzy-razy-do-ciala-brata,archiwum-detal.html) (-4.15)
Dlaczego akurat oddalony od Smoleńska o tyle kilometrów Briańsk miałby być takim „najbliższym” miejscem do transportowania szczątków „po katastrofie”? Nie mogło to być jakieś (np. wojskowe) lotnisko gdzieś bliżej, skoro i tak specsłużby i mundurowe jednostki zajmowały się tym transportowaniem? Nie mógł to być też np. Witebsk, by było łatwiej i bliżej przerzucać szczątki do Polski? I teraz cofnijmy się do dezy przywołanej na początku, tylko w nieco szerszym kontekście wydarzeń z tragicznego dnia mordu dokonanego przez czekistów na polskiej delegacji. Jak pamiętamy, 10 Kwietnia w pierwszych godzinach „po katastrofie” ruscy wysocy urzędnicy i wojskowi zaklinali się, że polskiej załodze proponowano zapasowe lotniska W CZASIE lotu do Smoleńska, wprost odwodzono załogę od lądowania na Siewiernym. Oficjalnie na konferencji prasowej przed dziennikarzami z całego świata głosił to choćby ruski generał Alioszyn
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/lotnisko-2.html).
Jak wiemy zaś z lektury i sfałszowanych stenogramów CVR, i niepełnych (więc pewnie też sfałszowanych) stenogramów z wieży ruskich szympansów, NIE MA ŻADNEGO ŚLADU w nich po składaniu polskiej załodze takich propozycji. Nikt, żadna ruska jednostka, NIE proponuje załodze lądowania 10 Kwietnia w innym miejscu. W dezie z 17 maja natomiast jest mowa o proponowaniu zapasowego lotniska jeszcze długo PRZED wylotem do Smoleńska. Z tych dwóch osobliwych dez (tej z 10 Kwietnia i tej z 17 maja) można wywnioskować, dokonując, rzecz jasna, analitycznej dekonstrukcji załganego neosowieckiego przekazu, że ów Briańsk zaproponowano polskiej załodze ni mniej ni więcej tylko jako zapasowe miejsce do lądowania już podczas lotu do Smoleńska, (zwłaszcza że na tymże lotnisku polskie samoloty nie raz lądowały). Jeśliby, bowiem dezę z Briańskiem potraktować serio, to dla delegacji prezydenckiej i jej obsługi medialno-logistycznej byłoby to zupełnie bezsensowne rozwiązanie, skoro lotniskiem zapasowym mógłby być z powodzeniem Mińsk, z którego do Smoleńska prowadzi „autostrada” (odległość ca. 280 km), nie mówiąc o Witebsku, który właściwie jest rzut beretem Hypkiego od Smoleńska (odległość ca. 110 km) – w przeciwieństwie do położonego o 250 km na południowy wschód Briańska. Po drugie, jeśli na Siewiernym mógł lądować (załadowany ponoć autami mającymi przyjąć polską delegację) wielki i ciężki samolot typu ił-76, to tym bardziej lotnisko mogło przyjąć mniejszego i lżejszego tupolewa. Dziwne zresztą, że Tusk z Putinem tam swoimi maszynami wylądowali, skoro lotnisko się nie nadawało do użytku, prawda, skoro „Rosjanie ostrzegali, że nie mogą dać pełnej gwarancji bezpieczeństwa ciężkim maszynom lądującym w wyposażonym w prymitywny system naprowadzania samolotów na pas startowy porcie lotniczym Siewiernyj w Smoleńsku”? No, ale tak to jest z dezami, że robią przez chwilę wrażenie, a jak się kłamstwo weźmie w imadło jakiejś poważniejszej refleksji, to zostają z tego kłamstwa jedynie flaki. Czy jest jakiś ślad dotyczący Briańska z „raporcie komisji Burdenki 2”? Jest oczywiście (na s. 103), wskazała na niego także Amelka222, aczkolwiek jej zdaniem informacja dotyczy wyjazdu ekip z Briańska: „W Smoleńsku 10. kwietnia mogły pracować też jakieś ekipy z Briańska –raport MAK zaznacza, że o 11:30 stwierdzono pełną gotowość personelu federalnych służb ratunkowych regionu Briańsk i Kaługa do wyjazdu do Smoleńska. Wykazy dotyczące czasu pracy różnych służb w Smoleńsku nie są dokładne, więc nie wiadomo, czy briańskie służby ostatecznie do Smoleńska zostały wysłane, a jeśli tak, to, do kiedy pracowały. Musiała jednak funkcjonować chociażby cała logistyka połączeń między Brańskiem i Smoleńskiem, skoro rzeczy ofiar gromadzono właśnie w Brańsku.” Moim zdaniem nie musiało chodzić o żaden wyjazd. To, co możemy, bowiem wyczytać w załganym „raporcie”, to (pisownia oryg.): „11:40 - Wprowadzenie do GOTOWOŚCI nr 1 w pełnym składzie Kierownictwa RC, CUKS RC, CRPSO, GU MCzS Rosji dla okręgów Brańska i Kaługi”. Nie ma tu, więc ani słowa o czyimkolwiek wyjeździe. Raczej chodzi o wprowadzenie alarmu dla służb i jednostek specjalnych w tychże „okręgach”. Następna po tej informacja z „raportu” to, przypomnę: „11: 40 - ustalenie faktu braku żywych poszkodowanych na miejscu zdarzenia lotniczego, odjazd 7 brygad medycznego pogotowia ratunkowego”. I niedługo potem Ruscy ogłaszają ponoć alarm w centrali: „12: 15 - wprowadzenie do GOTOWOŚCI nr 1 w pełnym składzie GU MCzS Rosji dla okręgu Moskiewskiego; „, co zapewne znaczy, że zachodzi już pełna koordynacja działań po przeprowadzeniu zamachu. Dodajmy, że wcześniej, tj. o 11-tej ruskiego czasu alarm ma być ogłoszony w samym okręgu smoleńskim, jeśli, rzecz jasna, te dane są w ogóle wiarygodne i chronologia nie jest, z racji rangi wydarzenia, odwrotna (najpierw, np. po wkroczeniu polskiej delegacji w ruską przestrzeń powietrzną, alarm w Moskwie, a potem w podrzędnych obwodach). W ten sposób zostaje zamknięty swoisty czworokąt: Moskwa, Smoleńsk, Briańsk i (położona mniej więcej w połowie odległości między Briańskiem a stolicą Rosji) Kaługa (proszę sprawdzić na mapie), będący najprawdopodobniej obszarem, na którym należy szukać śladów zamachu. Mogło być, więc zatem tak, że nie tyle z Briańska (czy Kaługi) ktoś kursował „do pomocy” na Siewiernyj, co ze Smoleńska jakieś ekipy udawały się do Briańska (jeśli tam - tj. w mieście lub w obwodzie - doszło do terrorystycznego zamachu). Na przykład po ciała.
http://www.radioscanner.ru/airbase/56.html
http://www.wprost.pl/ar/215934/Oficerowie-monitorujacy-lot-Tu-154-Witebsk-jest-na-Bialorusi/ (rozmowa z 10 Kwietnia o Briańsku)
http://www.tvn24.pl/-1,10901,0,1,tragedia-pod-smolenskiem-prezydent-nie-zyje,raport.html (tu warta obejrzenia „symulacja katastrofy” a la mędrcy z TVN) FYM
Walka o Polskę Od dwudziestu laty czujemy, że coś jest nie tak. Demokracja, wolny rynek, wolne media, otwarte granice niby są. Transformacja ustrojowa zapełniła półki sklepowe. Ale czujemy, że w Polsce to jakby nie Polacy rządzą. Czujemy, że owoce wysiłku Polaków ktoś przejmuje. Polacy krok za krokiem pozbawiani są własności swoich przedsiębiorstw i ziemi. Prezydent Izraela pozwolił sobie nawet na wyrażenie publicznego zadowolenia z tego powodu.
Polacy w coraz mniejszym stopniu uczestniczą w podziale dochodu przedsiębiorstw oraz w coraz większym stopniu są obciążani daninami publicznymi. Ktoś lub coś dusi polskie rodziny uniemożliwiając wychowywanie dzieci w liczbie zapewniającej nie tylko wzrost, ale nawet utrzymanie liczebności narodu. W środowiskach niepodległościowych i patriotycznych rozmaicie diagnozowano sytuację Polaków. Wskazywano, że Polską rządzą sprzeniewierzeni agenci, działający nie w interesie Polaków, a swoich zagranicznych mocodawców. Sugerowano, że we władzach jest nadreprezentacja osób żydowskiego pochodzenia, które bardziej kierują się ideą syjonizmu niż ideą polskości. Te przesłanki wskazywano, jako przyczyny klęski dwóch prawicowych rządów: Jana Olszewskiego oraz Jarosława Kaczyńskiego. Ugruntowuje się przekonanie, że bez względu na to, kto rządzi i tak nic nie zmienia się. Brak jakościowych zmian jest faktem. Elity postsolidarnościowe licytują się wyłącznie na słowa, epatują tematami zastępczymi, obrzucają się inwektywami. Zmiany prawa mają charakter kosmetyczny. Jakby coś pozostawiono. Coś ukrytego. Coś dysponującego narzędziami bardzo silnej władzy. Władzy, która trzyma Polaków żelazną ręką, bez względu na wyniki wyborów.
Jedynym narzędziem pozapolitycznej władzy jest pieniądz. Jak to narzędzie skonstruowano? Czy to po prostu tajne kanały finansowania partii politycznych z zagranicy? Szwajcarskie konta? Źródła finansowania korupcyjnej prywatyzacji? Wydaje się, że to musi być coś znacznie bardziej uniwersalnego. Coś powszechnego, wszędzie widocznego, ale o niedostrzegalnej władzy.
Pieniądz. Skąd ten pieniądz? W powszechnym przeświadczeniu źródłem pieniądza jest bank centralny – Narodowy Bank Polski. Na pierwszy rzut oka nie widzimy niczego podejrzanego. Nazwa radująca serca Polaków – „narodowy”. Narodowe banknoty i monety – złoty. Bank w pełni państwowy. Ale na tym idyllicznym obrazie jest skaza. Na praktycznie cały majątek (na koniec listopada 2010 r. 311 mld zł) „narodowego” banku składają się aktywa zagraniczne (na koniec listopada 2010 r. 307 mld zł) – przede wszystkim obligacje krajów Unii Europejskiej oraz Stanów Zjednoczonych. Bilans NBP nie pozostawia najmniejszych złudzeń. Za każdą emisję złotego w banku centralnym są nabywane aktywa zagraniczne. Gdzie? Za granicą. Od kogo? Od ich posiadaczy – dealerów – najpotężniejszych banków inwestycyjnych świata. Banki inwestycyjne oczywiście nie trzymają złotego w swoich skarbcach lub na rachunku w NBP. Kupują za niego polskie obligacje. Kupują za niego polskie firmy, ziemię. Jak nie robią tego osobiście to udzielają swoim zaufanym korporacjom kredytów. Wyemitowany złoty trafia w rezultacie do obiegu w Polsce. W efekcie mieliśmy przedsiębiorstwa, ziemię, a mamy wątpliwej, jakości w czasie światowego kryzysu zadłużeniowego obligacje państw zachodnich i jednocześnie dług wobec zagranicy. Genialna wymiana. Dokonująca się na naszych oczach. W biały dzień. Traktowana, jako świetny i wspaniały system światowej bankowości. Za świstki zagranicznych papierów skarbowych (nawet nie świstki – zapis w komputerach) wyzbywamy się majątku trwałego Polaków i zadłużamy się. Na jaką skalę? „Jedyne” 307 mld zł, równowartość 98 mld dolarów (wg kursu z 30 listopada 2010 r.). [Prawdopodobnie dług ten jest kilka razy większy - admin]
Tak działa system emisji naszego pieniądza w naszym „narodowym” banku. To, dlatego inwestorzy zagraniczni panoszą się po Polsce. Nasz bank centralny podaje im na tacy środki (złotego) na zakup aktywów w Polsce. Niby widzimy to w bilansie NBP od dwudziestu lat, ale nie łączyliśmy tego z dziwnymi postępami prywatyzacji przez zagranicznych inwestorów. Gwoli sprawiedliwości w wielkiej prywatyzacji uczestniczą też „strategiczni” inwestorzy krajowi. Krajowi z nazwy. Skąd te na początku transformacji golce miały pieniądze? Za co nabywają i teraz? Ano głównie za kredyty pochodzące z zachodnich wielkich banków. Są typowymi słupami. Zagraniczny bank finansuje ich, oni kupują polską firmę. Trochę potrzymają, a później odsprzedają temu, kogo wskaże im bank. Dostają za to swoje srebrniki. Czytamy o nich w listach najbogatszych. Ale to również lista najbardziej zadłużonych, dzięki łasce zagranicznych banków inwestycyjnych. Niestety to półprawda. Nawet nie półprawda. Jest jeszcze gorzej. Znowu pieniądz. W bilansie NBP znajdujemy informację o ilości wprowadzonych do obiegu monet i banknotów. Na koniec listopada 2010 r. jest ich 101 mld zł. Tymczasem w tej samej chwili banki komercyjne posiadały 767 mld zł depozytów w tym 336 mld zł depozytów bieżących głównie ludności i przedsiębiorców. Jakim cudem NBP wprowadził do obiegu tylko cząstkę pieniędzy, które figurują, jako depozyty w bankach? To prawdziwy cud bankowości. Banki komercyjne same emitują pieniądze poprzez zapisy na prowadzonych przez siebie kontach. Emisji dokonują poprzez udzielenie kredytu. Przyznając kredyt zapisują go i jako dług kredytobiorcy (do spłaty) i jako zobowiązanie wobec kredytobiorcy, (jako środki na bieżącym rachunku depozytowym do dyspozycji kredytobiorcy). Skala emisji pieniądza przez banki komercyjne jest wielokrotnie większa niż emisji banku centralnego. Podaż pieniądza na koniec listopada 2010 r. wyniosła 763 mld zł. Gotówka w obiegu stanowiła tylko 13,2 % podaży pieniądza. Bank centralny nie ma monopolu emisyjnego pieniądza. Głównym emitentem pieniądza w gospodarce są banki komercyjne. To one decydują, komu, ile i na co udzielą kredytów i tym samym ile pojawi się w gospodarce pieniądza. To olbrzymia władza. Władza w wymiarze indywidualnym. Przedsiębiorstwo działa, finansując się w części kredytem. Pewnego dnia bank mówi nie damy nowego kredytu. Przedsiębiorstwo traci płynność, traci wartość. Postawiony pod ścianą właściciel zmuszony jest sprzedać za niską cenę, temu kto ma dostęp do kredytu i zadziwiającą wiedzę o trudnej sytuacji finansowej, którą teoretycznie może mieć tylko bank. Władza w wymiarze systemowym. Koledzy bankierzy, ogłaszamy prosperity, udzielamy kredytów na nieruchomości. Niech pracownicy banków wypruwają z siebie żyły i flaki i wciskają kredyty hipoteczne komu się da. Ceny nieruchomości rosną. Kredyty rosną. Aż pewnego dnia. Koledzy bankierzy strzyżemy owieczki, koniec z nowymi kredytami, stopy procentowe w górę, ceny nieruchomości w dół. Coraz więcej kredytobiorców nie spłaca. Banki egzekwują, zaufani, którym banki udostępniły kredyty kupują za niską cenę, stary właściciel do końca życia zostaje z górą długu. Ci kredytobiorcy, którzy bardzo mocną zacisną pasa może uratują dom, mieszkanie, a ich krwawica utuczy bankierów. Im bardziej skoordynowana akcja właścicieli banków, tym obfitsze żniwa. Dlatego strzyżenie owieczek nie ogranicza się do jednego sektora, większe zyski dla bankierów rodzi wywołanie sztucznego boomu, a następnie depresji w całej gospodarce. Wszystko wystrzeliwuje do góry, a następnie leci na pysk, nie ma gdzie się schronić, a ratunek, pieniądz, ma bankier. Dziel i rządź. System emisyjny z dominacją prywatnych banków to właściwie kalka feudalizmu. Nadanie ziemi zastąpiło przyznanie kredytu. Czynsz lub pańszczyznę zastąpiły odsetki i prowizje. Ale istota władzy pozostała ta sama. Dystrybucja własności po uważaniu z daniną dla władcy. Kim są bankierzy w Polsce? W ciągu dwudziestu lat większość akcji państwowych banków została sprzedana bankierom za granicą, którzy są wyjątkowo wstrzemięźliwi w podstawowej informacji, kto ich kontroluje. Czy są to konkurencyjne przedsiębiorstwa finansowe, czy też oligopol lub monopol. Bankierzy są do tego stopnia wstrzemięźliwi, że tylko przy okazji dochodzeń Kongresu USA wyciekają informacje o prywatnych właścicielach największego banku centralnego świata amerykańskiej Rezerwy Federalnej. W Europie pytań o kontrolę nad bankami komercyjnymi nawet nikt nie śmie zadawać. Zadziwiająca asymetria informacji. Bankierzy, jako kredytodawcy chcą wiedzieć o nas wszystko, a o sobie skąpią wiadomości. Czy dlatego, że nitki bankowości w Europie i Stanach Zjednoczonych pociągają osoby z tej samej rodziny, która robiła to w XIX i na początku XX w.? Dzięki prywatyzacji banków w Polsce bankierzy zagraniczni uzyskali w Polsce władzę nad gospodarką. Bez żadnych wyborów. Bez żadnej polityki. Niewidoczną. Ale oczywistą i rzeczywistą. Przejęli kontrolę nad narodowym pieniądzem. Z brakiem polityki to przesada. Bankierzy sponsorują teatrzyk cieni. Kukiełki, które gonią się i pokrzykują na scenie politycznej. Kukiełki z prasy, radia, telewizji. Kukiełki z firm badających opinie społeczne. Kukiełki z instytutów naukowych. Wyborcy mają dostrzegać barwne i dynamiczne spoty wyborcze, wielkoformatowe kolorowe plakaty, morza ulotek, fascynującą rywalizację „poważnych” kandydatów, fachowe opinie „ekspertów”. Komu tam chce się obliczyć koszt tych gadżetów w stosunku do oficjalnych wydatków partii politycznych na kampanie wyborcze. Blichtr, puder, barokowa wystawność. Program. Jaki program? Hasła, życzenia, gruszki na wierzbie i kiełbasa wyborcza zgodnie z wynikami sondaży. I karuzela kręci się. Koniec. Wszystko stracone. Pielęgnowanie takich postaw, to również element teatrzyku. Źródło potęgi i władzy bankierów to jednocześnie ich pięta achillesowa. Wystarczy użyć ich narzędzi w przeciwnym kierunku. Przeznaczanie renty emisyjnej banku centralnego nie na nabywanie aktywów zagranicznych, a na wypłatę dywidendy z własności NBP przez każdego Polaka, ucina prezentowanie przez Polaków na tacy polskich przedsiębiorstw. Pełne rezerwy od depozytów bieżących eliminują emisję pieniądza przez banki komercyjne, które stają się pośrednikami pomiędzy posiadaczami depozytów terminowych, a kredytobiorcami. Funkcję emitenta w całości odzyskuje bank centralny z korzyścią, również finansową, dla każdego Polaka. Okazuje się, że tak łatwo jak właściciele zagranicznych banków komercyjnych uzyskali dominującą władzę w Polsce, mogą tę władzę stracić. Proces likwidacji tej władzy rodzi szansę na natychmiastową spłatę zagranicznego długu publicznego (finansowaną z części aktywów rezerwowych). Umożliwia spłatę istotnej części długu krajowego. Obniża ponoszone przez budżet państwa koszty obsługi długu. Otwiera drogę do powstania polskiego banku depozytowo-kredytowego o największych w systemie bankowym kapitałach własnych oraz z bezkonkurencyjną ofertą depozytowo-kredytową. Pojawia się również możliwość nabycia nieradzących sobie w nieuprzywilejowanych warunkach banków przez Polaków po cenie adekwatnej do trudności, z którymi stające się zwykłymi firmami pośrednictwa finansowego banki mogą borykać się. Walka o Polskę to walka o polski system bankowy, polski bank centralny i polski pieniądz.