W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej mogło brakować mięsa, papieru toaletowego, wódki, papierosów, ale nigdy nie brakowało jednego - humoru. Życie w kraju absurdów powodowało,
że jak grzyby po deszczu pojawiały się dowcipy, plakaty i rysunki szydzące z władzy i tej antyludzkiej rzeczywistości, w której przyszło żyć milionom Polaków.
Z ust do ust krążyły setki, tysiące dowcipów na temat tępoty
milicjantów, Związku Radzieckiego czy PZPR. To były ulubione cele ostrza satyry. Zarówno tej profesjonalnej, tworzącej się
w tajnych kabaretach, jak i swojskiej, przy stołach w normalnych domach, także tych partyjnych...
Dowcipy powstawały spontanicznie, często w kolejkach, kiedy stojący godzinami po masło klienci zabijali w ten sposób nudę. Czasem sam widok znów pustych haków w sklepach mięsnych wzbudzał tak samo pusty śmiech. A "rzucanie" przez władzę mięsa czy bananów na święto 22 lipca było groteskowe samo w sobie.
Wydawać by się mogło, że wprowadzenie stanu wojennego
zniszczy w narodzie poczucie humoru. Nic bardziej mylnego.
To właśnie w tym okresie dowcip wybuchł z niespotykaną
wcześniej siłą.
Ale najbardziej wdzięcznym tematem była wrona (nazywano
tak Wojskową Radę Ocalenia Narodowego) i czarne okulary generała Jaruzelskiego. Trudno zliczyć plakaty i humorystyczne rysunki,
w których one występowały…
Adam Słodowy - bez zbytniej przesady można nazwać go polskim Mc Gyverem. Adam Słodowy pojawiał się w telewizji i robił coś z niczego. Co ważniejsze, instruował cały naród, jak to zrobić. W czasach kryzysu bardzo pouczający program. Popisy Słodowego były na początku częścią programu "Ekran z bratkiem", a później majsterkował on w "Teleranku".
Czarna Wołga - prawdziwy horror wszystkich dzieci. Opowieści o tym, jak
po miastach i miasteczkach krąży tajemnicza Czarna Wołga i porywa dzieciaki
w nieznanym kierunku, mroziła krew w żyłach. Rodzice straszyli nią dzieci, a one same przechwalały się rówieśnikom, że właśnie dzisiaj widziały czarne auto, ale zdążyły uciec.
Dzień Kobiet - prawdziwe święto mężczyzn. Symbolem był zataczający się pan
z połamanym goździkiem w ręku. Dodatkowe atrybuty to paczka rajstop i papier toaletowy przewieszony przez klatkę piersiową. Mężczyźni mogli się wtedy legalnie upijać, by w stanie upojenia i uniesienia oddawać hołd swoim boginiom.
Godzina 13.00 - w latach 80-tych dzień zaczynał się tak naprawdę od godziny 13.00. Dopiero wtedy można było kupować alkohol. Zakaz sprzedaży wprowadzono w 1982 roku, żeby pijany naród nie zaniedbywał budowania socjalizmu.
Kapitan Kloss - taki na przykład rosyjski szpieg Stirlitz mógłby mu jeść z ręki.
Kloss był po prostu najlepszy i już. Serial bił rekordy popularności, a takie zdanie
jak "Brenner, ty świnio" weszło już do panteonu polskich dialogów filmowych
i serialowych. Grający rolę agenta J-23 Stanisław Mikulski do dzisiaj funkcjonuje
jako Hans Kloss.
Kapitan Żbik - kolejny heros w stajni PRL-owskich bohaterów. Kapitan Milicji Obywatelskiej ścigał przestępców niczym amerykański Brudny Harry i nikt nie mógł mu zwiać. Był na tyle popularny, że trafił nawet do komiksu. Każdy wtedy zbierał "Żbiki".
Niewolnica Isaura - brazylijskie "Przeminęło z wiatrem". Isaura gnębiona przez okrutnego Leoncio przyciągała przed telewizory dosłownie wszystkich. Kiedy
po zakończeniu emisji tego łzawego knota Isaura wraz z Leoncio pojawiła się na Okęciu, tysiące rozhisteryzowanych fanów serialu witały ich jak Beatlesów. Niektóre matki dawały nawet później na imię swoim córkom Isaura. Do dzisiaj córki się do nich nie odzywają.
Ocet - król wszystkich półek. Gdyby ocet umiał mówić, to pewnie krzyknąłby jak bohater filmu "Nieśmiertelny": "That could be only one!", czyli "Może pozostać tylko jeden!". Jedyny towar, którego nigdy go nie brakowało. On był zawsze i wszędzie.
Remanent - taki chwyt marketingowy pań sklepowych, które udawały, że są zarobione po łokcie i coś tam sprzedały. W rzeczywistości siedziały schowane za ladą
i patrzyły się na puste haki.
Zegarki elektroniczne - stanowiły nierozerwalny duet z aparatami fotograficznymi "Smiena" produkcji radzieckiej jako pamiątki Pierwszej Komunii Świętej.