Artyści i faszyści Chrześcijanie - ludzie poza prawem? Kilka razy zabierałem się, by napisać o Adamie Darskim „Nergalu” i jego „sztuce”, ale albo czasu brakło, albo ktoś wcześniej podjął wątek, który chodził mi po głowie. Myślałem, że tematu nie poruszę, ale zmieniłem zdanie za sprawą tekstu, gdzie autor w swoim wpisie dowodzi, że należy zlikwidować paragraf kodeksu karnego odnoszący się do „obrazy uczuć religijnych”. Po przeczytaniu tytułu „Zlikwidować paragraf 196 KK” pomyślałem, że to ciekawe, że ktoś postuluje likwidację przepisu, który jest całkowicie martwy. Że w sytuacji kilkukrotnego orzekania, że prowokacje w stosunku do chrześcijan (darcie Biblii, „artystyczne” wieszanie genitaliów na krzyżu itp.) nie są złamaniem prawa, nie obrażają osób wierzących, nie są drwiną z wiary i obrazą uczuć ludzi wierzących, mówiąc krótko nie łamią paragrafu 196 kk, przepis ten siłą rzeczy należy zlikwidować. Po przeczytaniu tekstu przekonałem się jednak, że autor postuluje taki krok nie z powodu postawy sędziów orzekających w takich sprawach, ale przeświadczenia, że taki przepis jest niepotrzebny. Autor notki, podobnie jak sąd orzekający w sprawie zachowania Adama Darskiego, dowodzi, że ktoś, kto nie jest prawdziwym satanistą (Darski nim ponoć nie jest), kto nie chce obrazić uczuć religijnych (Darski ponoć nie chciał), nie kwalifikuje się do ukarania z tego paragrafu. Że Nergal nie może czcić Szatana – jak powiedział ksiądz Boniecki - bo w niego nie wierzy. Mając powyższe na uwadze zastanawiam się, czy gówniarze, którzy zdewastowali dawny kirkut na Bema w Białymstoku (wyrwali bukszpanową Gwiazdę Dawida i ułożyli znak swastyki) to prawdziwi faszyści? Czy Adam Słomka malujący znaki sierpa i młota oraz swastyki, to prawdziwy komunista czy prawdziwy faszysta? Czy autentycznymi faszystami są autorzy namalowanych swastyk na pomniku w Jedwabnem? Jeśli nie, to, w czym problem? Autor notki pisze, że Darski podarł Biblię. Na koncercie. Biletowanym. Na terenie prywatnego klubu. Nie może być więc mowy o publicznym znieważeniu Biblii, gdyż nie dokonał tego na ulicy, czy innym Domu Kultury. Kuriozum. Czy ksiądz Boniecki i publicyści Gazety Wyborczej nie mogli ująć się za młodzieńcami, którzy na zamkniętej imprezie „zamawiali pięć piw” w hitlerowskim pozdrowieniu? Czy ktoś zbadał, że to autentyczni faszyści, czy jedynie mało zdolni artyści podczas swoistego performance? Jak widać Nergalowi czy Nieznalskiej wolno więcej niż innym obywatelom naszego pięknego kraju. Jak widać Biblię można publicznie niszczyć, a jedyną książką, której zniszczenie było ostatnio potępiane, to… program Platformy Obywatelskiej. I na koniec konkluzja. Widząc, że racjonalne argumenty nie trafiają, że wygrywa bełkot o „wolności słowa”, „ekspresji artystycznej”, „braku wiary w satanizm”, w swoim komentarzu zapytałem autora notki:
1. (…) czemu na meczu odbywającym się w "prywatnym klubie" np. Legii (ITI/Pepsi Arena), Polonii (JW Construction) czy Górnika (Allianz) nie można sobie pośpiewać "Żydzi do gazu"?
2. Czy w moim mieszkaniu (niewątpliwie miejsce zamknięte i prywatne) podczas prywatki (zamknięte grono) mogę Pana Mamę nazwać "kurwą"? Zwolennik permanentnej „wolności” i nie karania na początku zablokował mi możliwość komentowania na swoim blogu (cenzura?), ale jego dalsze komentarze świadczą, że coś zaczęło do niego docierać. Czy kiedyś zacznie coś docierać również do polskiego wymiaru sprawiedliwości, publicystów Gazety Wyborczej, dziennikarzy TVN, księdza Bonieckiego, prof. Krzemińskiego i innych uznanych „autorytetów”? Piotr Strzembosz
Godność Polaków wymaga profesjonalnego śledztwa Rozmowa z profesorem Uniwersytetu w Akron, członkiem Grupy Ekspertów do spraw Wypadków Lotniczych FAA i NASA, Wiesławem Biniendą Profesor Wiesław Binienda i doktor Kazimierz Nowaczyk są polskimi naukowcami, mieszkającymi i pracującymi w Stanach Zjednoczonych, autorami naukowej prezentacji przedstawionej komisji sejmowej do badania katastrofy smoleńskiej pod kierownictwem Antoniego Macierewicza. Dokonali w niej analizy raportów komisji MAK i komisji Jerzego Millera, przeprowadzając komputerową symulację, która podważyła kluczowe ustalenia tych komisji. Wnioski polskich naukowców są jednoznaczne. W raportach MAK i KBWL nie podano metodologii badań i weryfikowalnych metod analizy poszczególnych etapów katastrofy; odczytane dane z instrumentów samolotu zostały poddane nieuzasadnionym korekcjom, a część z nich (n.p. alarmy TAWS i FMS) nie została uwzględniona w końcowych wnioskach. Komputerowa symulacja, wykonana w laboratorium, przystosowanym do najbardziej skomplikowanych doświadczeń i sprawdzona podczas badania NASA przyczyn katastrofy wahadłowca Columbia, dowodzi, że skrzydło samolotu TU-154M przecina brzozę niezależnie od wysokości uderzenia w drzewo, orientacji samolotu, czy odległości miejsca uderzenia od końca skrzydła; uszkodzenie krawędzi skrzydła nie zmniejsza jego powierzchni nośnej, ani stabilności samolotu. Analiza polskich specjalistów wyklucza możliwość, by samolot po uderzeniu w brzozę "wykonał beczkę" i upadł na grzbiet w smoleńskim lesie. W przytoczonej poniżej rozmowie, profesor Wiesław Binienda odpowiada na pytania Aleksandra Rybczyńskiego.
Aleksander Rybczyński: Wnioski, które są konkluzją przeprowadzonych przez Panów badań naukowych, są oczywiste dla osób niepodatnych na medialną manipulację i skłonnych poddać swój umysł ćwiczeniom z wyobraźni. Jest bardzo duża grupa społeczeństwa przekonana o tym, że katastrofa smoleńska nie była wypadkiem. Są to głównie ludzie, zadający sobie trud samodzielnego myślenia i szperania w Internecie oraz niezależnych publikacjach. Nie można, bowiem dowiedzieć się wiele z oficjalnych, namaszczonych rządową koncesją, środków przekazu. Propaganda „zwykłej katastrofy” i winy polskich pilotów jest tak nachalna i niestety skuteczna, że karmieni nią ludzie nie są w stanie zaakceptować najbardziej racjonalnych i logicznych tez.
Prezentacja Panów, w tak porażająco precyzyjny i łatwy do zrozumienia sposób obala kluczowe wnioski raportu MAK i komisji Jerzego Millera, że powinno to stanowić przełom w całym smoleńskim śledztwie. Czy tak się stało? Wiesław Binienda: Śledztwo prowadzone przez obie komisje nie spełnia żadnych aktualnych standardów badań katastrof lotniczych. Nie zabezpieczono terenu katastrofy. Przygodni ludzie zabierali fragmenty samolotu na pamiątkę. Nie oznaczono oryginalnych pozycji nawet dużych fragmentów samolotu, co było pokazane za pomocą zdjęć satelitarnych przez profesora Nowaczyka. Cięto i niszczono wrak samolotu na oczach polskich dziennikarzy. Nie wiadomo mi o przeprowadzeniu jakichkolwiek analiz powierzchni pęknięć materiału wraku. Nie przeprowadzono żadnych symulacji matematyczno-fizycznych, a moje symulacje starano się przemilczeć lub zdyskredytować. W żadnym programie telewizyjnym, radiowym lub dzienniku rządowym nie poświęcono uwagi moim symulacjom, poza informacją przekazaną z konferencji prasowej przez PAP. Odnoszę wrażenie, że wróciliśmy do czasów stalinowskich, kiedy nie wolno było mówić o Katyniu. Dziś słowo „Smoleńsk” jest podobnie cenzurowane, jak słowo “Katyń.”
A.R.: Jest cisza w mediach, nie ma oficjalnych komentarzy, protestów generał Anodiny ani polskiej prokuratury wojskowej. Spotkałem się z opinią: "jedni eksperci mówią tak, drudzy inaczej" (sic). Powinno być oczywiste, że przeprowadzona przez Panów symulacja, oparta na precyzyjnych matematycznych i fizycznych obliczeniach, różni się zasadniczo od animacji dyspozycyjnych komisji, podległych rządowi Rosji i bezwolnemu, klęczącemu w upokorzeniu rządowi Polski. Okazuje się jednak, że w dzisiejszym świecie relatywizacji prawdy, nawet złapanie oszusta za rękę nie wystarcza do pobudzenia biernej świadomości ogółu. Dla patriotycznie nastawionej części narodu wyjaśnienie tragedii smoleńskiej jest nie tylko koniecznością poznania prawdy, ale także koniecznością ocalenie polskiej niepodległości. Czy zgadza się Pan z tak dramatyczną oceną sytuacji naszej Ojczyzny? W.B.: Godność Polaków wymaga, aby śledztwo w sprawie przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu było prowadzone z dołożeniem należytej staranności. Wszystkie fragmenty samolotu i czarne skrzynki powinny bezzwłocznie być przewiezione do Polski, należycie zabezpieczone w strzeżonej hali. Teren katastrofy winien być jeszcze raz dokładnie przeszukany. Powinno się ocenić, jaka część samolotu została rozkradziona bądź zniszczona. Wszystkie odzyskane fragmenty winny być przeanalizowane przy pomocy mikroskopu, aby zrozumieć dynamikę pękania materiału, następnie fragmenty te winny być użyte do rekonstrukcji samolotu, aby móc ocenić kolejność rozpadu, która może wskazać przyczynę katastrofy.
A.R.: Mają Panowie kontakty ze środowiskiem naukowym nie tylko Ameryki Północnej, ale także całego świata. Jakie jest stanowisko tych środowisk w sprawie katastrofy i prowadzonego śledztwa? W.B.: Ludzie związani profesjonalnie z badaniem katastrof lotniczych nie mogą uwierzyć, że można było tak nieprofesjonalnie prowadzić tego typu śledztwo w tak ważnej sprawie. Dziwią się, że w dobie demokracji Polska godzi się na taką sytuację, a rząd wynagradza ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo tego lotu, zamiast ich odwołać z zajmowanych stanowisk. Nikt nie mógł nawet uwierzyć, że pan Miller, który był odpowiedzialny za przygotowanie prezydenckiego lotu, był również odpowiedzialny za przygotowanie raportu na temat przyczyn katastrofy tego lotu.
A.R.: Jaka jest szansa, by tragedią smoleńską zainteresowały się międzynarodowe kręgi opinii publicznej? W.B.: To, czy jesteśmy w stanie zmusić opinię międzynarodową do zajęcia się katastrofą smoleńską niestety zależy tylko i wyłącznie od samych Polaków. Nikt inny za nas tego nie zrobi. Trzeba zacząć od wyłonienia reprezentacji narodu, która będzie w stanie dochodzić prawdy.
A.R.: W świecie krążą szkalujące Polskę kłamstwa o obecności w kabinie pilotów pijanego generała, nieodpowiedzialnym prezydencie i źle wyszkolonych lotnikach. Sam widziałem w najpoważniejszych kanadyjskich dziennikach propagandowe komentarze, będące korespondencjami…z Rosji. I były to jedyne komentarze. Jak przeciwstawić się tej cynicznie egzekwowanej propagandzie, na którą zachodnie media są cały czas tak podatne? W.B.: Należy natychmiast reagować na nieprawdziwe relacje poprzez zgłaszanie zastrzeżeń do mediów, które podają nieprawidłowe bądź tendencyjne informacje. W USA większość mediów reaguje, jeżeli udowodni się im błąd lub tendencyjność..
A.R.: Rozmawiałem ze znajomym, który także zajmuje się wytrzymałością materiałów i pracuje w przemyśle lotniczym. Twierdzi on, że Tu 154, po przymusowym lądowaniu, do jakiego miało dojść przed lotniskiem w Siewiernyj, rozpadłby się na, dwie, co najwyżej trzy części i większość pasażerów powinna ocaleć z takiej katastrofy. Podobnego zdania jest profesor Mirosław Dakowski, który nawet złożył przed rokiem, 10 października, na ręce prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta doniesienie o popełnieniu przestępstwa.. Głosy te, jak większość głosów krytykujących sposób prowadzenia śledztwa oraz uległość rządu, pozostają bez odpowiedzi. Czy możliwe byłoby przeprowadzenie wirtualnej symulacji, która by potwierdziła obliczenia profesora Dakowskiego? W.B.: Chetnie porozmawiam z profesorem Dakowskim o jego założeniach i analizie, gdyż nie znam szczegółów. Symulacje uderzenia w ziemię można przeprowadzić, ale trzeba wyznaczyć warunki początkowe z wiarygodnych źródeł.
A.R.: Rezultaty pracy Panów nie będą wykorzystane ani przez komisję MAK, ani przez komisję Millera, ani prokuraturę wojskową. Możemy jedynie liczyć na to, że w przyszłości sprawą Smoleńska zajmie się międzynarodowa, niezależna struktura. Słychać opinie, że na przeprowadzenia skutecznych badań jest już za późno. Teren katastrofy został zrównany z ziemią, wycięto drzewa, ocalone części wraku leżą rzucone na betonowej płycie w okolicy lotniska. Nie dokonuje się także ekshumacji zwłok (z wyjątkiem spóźnionej zapewne ekshumacji Zbigniewa Wassernanna), nie odzyskano żadnych materiałów dowodowych. Czy jest jeszcze szansa na znalezienie i przedstawienie koronnego dowodu, który by rozwiał mgłę smoleńskiej tajemnicy, odsłaniając całą prawdę? W.B.: Szansa zawsze istnieje, ale wygląda na to, że istnieją potężne grupy interesu, które zrobią wszystko, żeby do tego nie dopuścić..
A.R.: Wszyscy domagający się rzetelnego i uczciwego śledztwa, dla których niepodległość Polski nie jest tylko iluzoryczną fikcją, przyjęli z wielkim uznaniem prezentację Pana i Pana doktora Kazimierza Nowaczyka. Jest ona, bowiem nie tylko przyczynkiem do poznania prawdy o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku, ale także krzepiącym serca dowodem, że jeszcze Polska nie zginęła, póki są wśród nas, w Polsce i na obczyźnie odważni patrioci, skłonni poświęcić swój talent i wiedzę „pro publico bono”.. Co dla dobra sprawy mogą zrobić politycy, niezależne media, dziennikarze i blogerzy, ludzie dobrej woli oraz ci wszyscy, którzy chcą wiedzieć? W jaki sposób możemy przeciwstawiać się kłamstwu, by rewelacyjne wyniki Panów analiz nie przeszły bez echa? W.B.: Na pewno warto udostępniać wyniki naszych badań jak najszerszemu gronu ludzi polityki, mediom oraz środowisku akademickiemu. Symulacja komputerowa zderzenia skrzydła z brzozą oparta na prawach fizyki i prawach zachowania materiałów demonstruje jasno, że bez względu na kąt uderzenia uszkodzenie skrzydła ogranicza się tylko do małego odcinka krawędzi, nie uszkadzając powierzchni nośnej skrzydła. W Polsce jest wielu naukowców, którzy są w stanie wykonać takie obliczenia, jakie ja zaprezentowałem. Wszystkich tych, którzy mieli zastrzeżenia do mojej analizy zaprosiłem, aby złożyli abstrakt swoich wyników na konferencję naukową „Earth and Space”, która odbędzie się w Kalifornii w kwietniu 2012 roku. Niestety, termin składania zgłoszeń minął i nie dostałem z Polski żadnego zgłoszenia na tę konferencję. Poinformowano mnie, że jest obecnie “nieroztropnie” zajmować się w Polsce tym tematem. Wygląda na to, że nikt z Polski nie czuje się na siłach przedstawić swoich wyników symulacji katastrofy na forum międzynarodowym, niezależnie od tego czy potwierdzają one, czy podważają oficjalną wersję katastrofy. A.R.: Dziękuję bardzo za rozmowę!
Wywiad ukazał się 30 września w kanadyjskim polskojęzycznym tygodniku "Merkuriusz polski". Będzie także opublikowany w październikowym numerze miesięcznika "Debata" w Olsztynie. Portal Niepoprawni.pl jako pierwszy prezentuje go w Polsce.
http://vod.gazetapolska.pl/453-prezentacja-dr-k-...
Aleksander Rybczyński – blog
Polskie dowody w niemieckich rękach? Mimo zastrzeżeń Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zlecenie na druk nowych dowodów osobistych może otrzymać firma zagraniczna, np. niemiecka Bundesdruckerei - Krzysztof Świątek Zastanawiające, że MSWiA ogłosiło przetarg, zamiast zlecić produkcję dokumentów Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, w której 100 proc. udziałów ma skarb państwa. Jest prawdopodobne, że minister Jerzy Miller wyłoni wykonawcę w ostatnich dniach swego urzędowania. Siedem europejskich krajów posiada narodowe wytwórnie papierów wartościowych. Są wśród nich te najbardziej znaczące, czyli Niemcy, Francja i Włochy, a także Hiszpania. Ze względu na bezpieczeństwo obywateli w tych państwach druk tak ważnych dokumentów, jak dowody osobiste, paszporty, prawa jazdy oraz banknoty, zleca się wyłącznie drukarniom narodowym. We Francji ten wymóg umieszczono nawet w specjalnej ustawie, by politycy nie mieli żadnego manewru.– W tych krajach, które dysponują narodowymi drukarniami, państwa bez przetargu zlecają im druk dokumentów. W ten sposób inwestują w rozwój narodowych technologii. Drugi argument to względy bezpieczeństwa. Przekazywanie druku dowodów osobistych obcemu państwu może być groźne dla bezpieczeństwa państwa – sygnalizuje Arkadiusz Słodkowski, rzecznik PWPW. Warto przypomnieć, że poprzedni przetarg na dowody osobiste w 2000 roku wygrała węgierska firma Multipolaris stworzona przez generała Totha, związanego z tamtejszymi służbami specjalnymi. Występował on wspólnie z Drukarnią Skarbową. W Polsce próby przyjęcia analogicznej specustawy, która nakazywałaby zlecanie druku najważniejszych w państwie dokumentów Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, spełzły na niczym. To pozwoliło szefowi MSWiA Jerzemu Millerowi ogłosić przetarg na nowy dowód osobisty. Już tylko przez tę decyzję minister podważył zaufanie kontrahentów Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, a więc spółki należącej w 100 proc. do skarbu państwa. Jerzy Miller zdaje się też nie dostrzegać niebezpiecznej dla państwa sytuacji, w której produkcję dokumentów polskich obywateli przejmie zagraniczny podmiot prywatny, np. konsorcjum, w którego skład wchodzi niemiecka Bundesdruckerei.
Niemiecka drukarnia z dużymi szansami – Nie chcę poddawać się dyktatowi cenowemu jednej firmy, dlatego zdecydowałem się wyłonić producenta w drodze dialogu konkurencyjnego – tłumaczył szef MSWiA. Dialog konkurencyjny to jedna z form zamówienia publicznego, w której zamawiający prowadzi z wybranymi przez siebie wykonawcami konsultacje, a następnie zaprasza ich do składania ofert. Trzeba jednak podkreślić, że gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo państwa, to nie względy finansowe powinny być stawiane na pierwszym miejscu. Tak stawia sprawę szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztof Bondaryk: – Rok 2013, w którym zostanie wprowadzony w Polsce nowy wzór dowodu osobistego, nie może przynieść milionom obywateli niespodzianki w postaci masowych kradzieży tożsamości. Przy tworzeniu nowego dokumentu tożsamości obywateli RP to czynniki związane z bezpieczeństwem naszego państwa należy uwzględnić w pierwszej kolejności. Niemcy i Francja zlecają druk dowodów osobistych wyłącznie wytwórniom narodowym, nad którymi sprawują pełną kontrolę. W 2009 roku w dzienniku urzędowym UE niemieckie MSW poinformowało o zamiarze zamówienia elektronicznych dowodów osobistych w państwowej Bundesdruckerei. Rząd z Berlina stwierdził, że zlecenie nie podlega przepisom o zamówieniach publicznych ze względu na „ważny interes bezpieczeństwa państwa”. Tymczasem minister Miller uznał, że nowe dokumenty, na których będą kodowane elektronicznie wrażliwe dane Polaków, może wyprodukować zagraniczna firma. – W przypadku wygrania przetargu przez podmiot zagraniczny nie istnieje zagrożenie polegające na udostępnieniu bazy danych obywateli polskich podmiotowi innego państwa, ponieważ przetarg dotyczy wyłącznie niespersonalizowanych blankietów dowodów osobistych. Na żadnym z etapów produkcji i dostaw blankietów dane osobowe obywateli RP nie będą przekazywane wykonawcy. Tak jak dotychczas, proces personalizacji będzie realizowany przez MSWiA bez udziału podmiotów trzecich – poinformowała „TS” Małgorzata Woźniak, rzecznik MSWiA Dowody wyposażone w czipy mają być wydawane od 1 lipca 2013 roku. Wartość kontraktu wyniesie od 200 do 400 mln zł. Nowy dowód ma zawierać nie tylko podstawowe dane, ale także informacje o opłacanych składkach do NFZ, dane medyczne, np. historię leczenia czy przebyte operacje. Będzie też w nim zapisany podpis elektroniczny. Przez pierwszy etap przetargu na druk nowych dowodów osobistych przebrnęły cztery firmy: PWPW, Sygnity, Wasko i Consortia. Co do ostatniego podmiotu pojawiły się poważne kontrowersje, gdy okazało się, że tworzy je Trusted Information Consulting, którego prezesem jest Wiesław Paluszyński. On z kolei zasiada równocześnie w Radzie Informatyzacji MSWiA, która jest organem doradczym ministra m.in. w sprawie nowego dowodu osobistego. Consortia miała też wykazać się w przetargu drukiem ok. 6 mln dowodów dla obywateli Konga. Sęk w tym, że republikę tę zamieszkuje tylko ok. 4 mln osób, z czego zaledwie ok. 2 mln ma powyżej 17 lat. Niebezpieczny z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa byłby także wybór firmy Sygnity, która występuje w przetargu wspólnie z niemiecką Bundesdruckerei. – Jest możliwe, że polskie dowody będzie drukowała niemiecka drukarnia – potwierdza Arkadiusz Słodkowski. Ustawa o zamówieniach publicznych pozwalała szefowi MSWiA na wskazanie poza procedurą przetargową Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. Minister zdecydował się jednak na inną drogę. Z naszych informacji wynika, że Jerzy Miller dąży do sfinalizowania umowy jeszcze za swojego urzędowania, np. w okresie dwóch tygodni po wyborach, gdy uwaga opinii publicznej będzie skoncentrowana na powstawaniu nowego rządu.
Początek końca wytwórni? Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych realizuje dziś zamówienia w wielu krajach Azji oraz Europy Wschodniej, m.in. na Litwie i w Armenii, które nie posiadają drukarni narodowych. Jeśli polska wytwórnia nie wygra przetargu na druk dowodów osobistych, to jej pozycja na rynku zostanie mocno podważona. – Sytuacja, w której zostanie wyłoniony inny niż PWPW producent dowodów osobistych, może podważyć pozycję przedsiębiorstwa na rynkach międzynarodowych. Jeżeli własne państwo nie zaufa narodowej wytwórni, którą kontroluje, to jak mają zaufać zagraniczni kontrahenci – wskazuje Arkadiusz Słodkowski, rzecznik PWPW. „Jak możemy zlecić wam druk ważnych dokumentów, skoro do waszej firmy nie ma zaufania polskie ministerstwo spraw wewnętrznych?”, zapytają w razie przegranego przez PWPW przetargu np. litewscy klienci naszej narodowej drukarni. To może być początek lawiny, która spadnie na wytwórnię. Zacznie tracić kolejnych kontrahentów, wpadając w tarapaty finansowe. A w ostatnich pięciu latach przedsiębiorstwo notowało od kilkudziesięciu do nawet ponad 100 mln zł zysku rocznie, odprowadzając do budżetu państwa sowitą dywidendę. – Mamy własne, opatentowane technologie, np. kolorowych zdjęć do poliwęglanowych kart. Tę technologię kupują od nas nawet kraje Europy Zachodniej. Na Litwie wygraliśmy przetarg na druk paszportów z Bundesdruckerei. Okazało się, że możemy z Niemcami konkurować i ceną, i jakością – podkreśla Arkadiusz Słodkowski. Każde państwo powinno dbać o własne interesy. Jeżeli Niemcy i Francuzi uniemożliwiają takim firmom jak nasza wejście na ich rynek, a my ich wpuszczamy, to jest to decyzja niezrozumiała. Dlaczego Polska, która dysponuje nowoczesną, narodową wytwórnią, potrafiącą wygrać za granicą nawet z firmami startującymi w tym przetargu, nie zleca jej druku dowodów osobistych? Jak sprawę tłumaczy resort skarbu? – Decyzja w sprawie przetargu należy do MSWiA. Wierzymy, że resort spraw wewnętrznych i administracji wybierze najlepszą ofertę. Nadmienię jedynie, że PWPW jest technologicznie przygotowana do produkcji dowodów osobistych najnowocześniejszego typu – zaznacza Maciej Wewiór z ministerstwa skarbu. Być może lepszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że resort skarbu utracił kontrolę nad swoją spółką. Bowiem w 9-osobowej radzie nadzorczej PWPW zasiada dziś tylko jeden przedstawiciel ministerstwa skarbu i aż czterech pracowników MSWiA. Pozostali są reprezentantami pracowników. W praktyce oznacza to pełną kontrolę nad firmą ministra Jerzego Millera. W ubiegłych latach w radzie nadzorczej PWPW zasiadali przedstawiciele głównych klientów wytwórni: NBP, Poczty Polskiej, ministerstwa skarbu. Także MSWiA, które jednak nie jest najważniejszym z punktu widzenia wartości zamówień klientem PWPW.
Zastrzeżenia ABW Argumentacja Jerzego Millera przemawiająca za ogłoszeniem przetargu na nowy dowód osobisty jest pokrętna. Zwłaszcza, że PWPW jest jedynym przedsiębiorstwem w Polsce, które posiada świadectwo bezpieczeństwa I stopnia gwarantujące pełną ochronę przy produkcji dokumentów, znaczków pocztowych i banknotów. Eksperci Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego podkreślają, że „państwo musi mieć możliwość pełnego nadzoru i kontroli nad poszczególnymi etapami cyklu życia dokumentu, a zasoby informacyjne, np. dane personalne, oraz centrum certyfikacji powinny być pod kontrolą państwa”. Za kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz, jako prezesa NBP było już tak, że polskie banknoty były drukowane w Wielkiej Brytanii. W interesie podatników jest, by pieniądze, które z tego kontraktu zarobi PWPW, poszły na rozwój narodowej drukarni. – Część pieniędzy z kontraktów zlecanych przez państwo i tak wraca do budżetu w postaci dywidendy – sygnalizuje rzecznik PWPW. I na koniec: czy Niemcy mogą startować w Polsce w przetargu na druk nowych dowodów osobistych? Tak. A czy Polacy mogą startować w Niemczech? Nie. Bo Niemcy zastrzegli, że ze względów bezpieczeństwa odstępują od przetargu publicznego. W najbliższych dniach rozstrzygnie się czy ABW zdoła zapobiec przekazaniu tak ważnego z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa zlecenia zagranicznej firmie.
http://www.tygodniksolidarnosc.com
Belka broni szwajcarskiego bankiera Równośċ klas zobowiązuje. Nie mogą cierpieċ tylko bogaci. Nie ma nic zabawniejszego niż wysłuchiwanie argumentacji byłego, zasłużonego komucha, który wyprzedaje obcą walutę by podnieśċ wartośċ złotego. Gdyby ktoś nie wiedział, chodzi o Marka Belkę, dawniej I sekretarza PZPR na Uniwersytecie Łódzkim, a teraz szefa NBP broniącego silnego złotego pod pozorami ..... obrony „wolnego rynku” i polskiej gospodarki. Nota bene, robi to w tym samym czasie, gdy Szwajcarzy stają na uszach by obniżyċ wartośċ franka, a Amerykanie drukują biliony dolarów bez pokrycia by potanieċ swoją walutę. Pomijając fakt, że w świetle działań Belki, Szwajcarów i Amerykanów pojęcie „wolnego rynku” wydaje się równie prawdziwe jak zapewnienia komuchów o równości klas, to zastanawiającym jest, że Szwajcarzy i Amerykanie też twierdzą, że chodzi im również o obronę narodowych ekonomii, i dlatego obniżają wartośċ swoich walut. Nie może byċ tak, by przeciwne wobec siebie działania finansowe miały identyczny skutek. W świetle powyżej opisanych faktów, można dojśċ do z jednej z dwóch konkluzji. Pierwsza, że Belka to finansowy geniusz, a Szwajcarzy i Amerykanie to ekonomiczni partacze. Druga, że były internacjonalistyczny komuch nie pozbył się internacjonalistycznego pierwiastka, a zmianie ulegli jedynie jego mocodawcy. Intuicyjnie, skłaniam się do tej drugiej konkluzji. Po pierwsze, jestem przekonany o profesjonaliźmie Szwajcarów i Amerykanów, których systemy finansowe mają wymiar światowy. Z kolei, wiedzę i profesjonalizm komunistycznych ekonomistów w rodzaju Belki traktuję z ogromną rezerwą. Pamiętam jeszcze ich „osiągnięcia” z PRLu – puste półki sklepowe i galopującą inflację. Pamiętam też jak rok temu Belka chwalił pakiet 500 mld euro Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego, jako "wspaniały" i "całkowicie wystarczający". Dziś te słowa nie brzmią nawet jak kpina. Po drugie, oczywistym dla przedszkolaka truizmem jest, że potanienie waluty obniża koszty produkcji i eksportu, a tym samym napędza gospodarkę. Według CIA World Notebook, eksport z Szwajcarii wart jest 233 mld dolarów i stanowi 44% produktu krajowego. Polski eksport jest trochę skromniejszy, „zaledwie” 163 mld dolarów, ale ponieważ polska gospodarka, jako całośċ jest też skromniejsza, stanowi on aż 35% produktu krajowego. Oczywistem efektem „obrony złotego” przez Belkę będzie obniżenie konkurencyjności polskich produktów, spadek eksportu, a co za tym idzie spowolnienie gospodarki. Konkurenci Polski mogą tylko zacieraċ ręce. Zachodni bankierzy i ci wszyscy zaradni Polacy, którzy wzięli pożyczkę w euro, dolarach czy frankach, też mogą spokojnie odsapnąċ. Belka nie pozwoli im samotnie zbankrutowaċ. Pociągnie wszystkich obywateli i cały kraj na dno, jak przystało na komucha. Równośċ klas zobowiązuje. Nie mogą cierpieċ tylko bogaci.
PS. Parlamentarna opozycja (PiS i SLD) dzielnie i zgodnie pominęły milczeniem poczynania towarzysza Belki. Nie ma to jak jednośċ w narodzie.
http://wyborcza.pl/1,75248,10346773,Z_gospodarka_jest_dobrze__ale_z_polska_waluta_jest.html
http://forsal.pl/artykuly/424590,marek_belka_zyciorys.html
Jan Tomaszewski: Jarosław Kaczyński jest Kazimierzem Górskim polskiej polityki… Najlepszy polski bramkarz wszechczasów powiedział – „Polski rząd jest jak PZPN albo odwrotnie. Reprezentacja Polski składa się z frustrowanych obcokrajowców i grają w niej aferzyści. Mnie to przypomina drużynę Tuska” – na konferencji Jan Tomaszewski. Tomaszewski podkreślał, że w PZPN, jak i w gabinecie Donalda Tuska panują podobne standardy. W jego ocenie rząd PO-PSL doprowadził do wielu nieprawidłowości, o których dobitnie świadczą chociażby ceny budowy stadionów na Euro 2012. Swoją opinią o ekipie Tuska były reprezentant kraju podzielił się konferencji prasowej, gdzie Tomaszewski wystąpił u boku prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który oskarżył rząd Tuska o prowadzenie złej polityki odnoście spraw sportowych. Warto podkreślić w tym miejscu, że "wszystkie patologiczne sprawy w polskiej piłce są zamiatane pod dywan" przez ekipę Donalda Tuska, a konflikt z kibicami jest tylko tematem zastępczym. Tomaszewski powiedział wprost to, co myślą Polacy –„Rząd chce uniknąć odpowiedzialności przed "europrzekrętami". Podkreślał jednocześnie, że są zbyt duże koszty budowy polskich stadionów. Wskazał również na sytuację w Narodowym Centrum Sportu, gdzie przeciętne zarobki wzrosły o 261 procent, a minister sportu argumentował to wcześniejszymi umowami. Pytał przy tym – „Ja bym chciał, żeby premier Tusk powiedział, kto w naszym imieniu te umowy podpisał?” Tomaszewski podczas konferencji prasowej przypomniał również, że współpracuje z PiS już od dwóch lat. Stwierdził – „Ja popieram pana premiera już od dwóch lat. W PiS, z którym jest mi bardzo po drodze, panuje taka atmosfera jak wśród "Orłów Górskiego". Pan premier jest Kazimierzem Górskim polskiej polityki. Mam nadzieję, że pańskie "orły" wygrają” – zwracając się bezpośrednio do Kaczyńskiego. W czasie swojego wystąpienia Prezes PiS również odniósł się do kwestii sportowych. W jego ocenie o złej polityce Donalda Tuska świadczą słabe wyniki polskich sportowców oraz bardzo droga infrastruktura na Euro 2012. Kaczyński zwrócił również uwagę na niską pozycję rankingową polskiej reprezentacji oraz to, że kibice muszą ekscytować się występami Polaków w zagranicznych ligach. Lider opozycji stwierdził – „Potrzebna nam jest zmiana na lepsze. Zmiana w sporcie jest ściśle związana ze zmianą w Polsce. Ja nie mam najmniejszej wątpliwości, że Polacy potrafią w różnych dyscyplinach odnosić sukcesy”. Jednocześnie przypomniał też odrzucenie przez Platformę ustawy PiS, która przewidywała m.in. zakaz noszenia tzw. broni białej oraz zakaz wprowadzania piwa na stadiony. Kaczyński powiedział, – „Jeżeli oni teraz straszą kibicami, kojarząc ich z nami, to jest to zwykłe nadużycie. Wyjątkowo bezczelne” – podczas konferencji prasowej prezes PiS. Fiatowiec
Prywatyzacja w/g Hanny Gronkiewicz-Waltz Hanna Gronkiewicz-Waltz sprzedała Stołeczne Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej za równowartość jego rocznego przychodu, tłumacząc, że sprzedaż jest korzystna dla warszawiaków. SPEC, jeden z największych dostawców ciepła na świecie i zarządca największego systemu ciepłowniczego w Europie, ogrzewa 80 proc. Warszawy i wcale do tego nie dokłada. Przy 1,3 mld zł przychodów netto i nakładach na inwestycje rzędu 150 mln zł rok przed prywatyzacją SPEC przyniósł 36 mln zysku netto. Tyle tylko, że 1,4 mld zł, które miasto dostało za przedsiębiorstwo budowane od 50 lat, to 12 proc. rocznego budżetu stolicy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to dość dobrze oddaje sens terminu strategia alkoholika na głodzie. Człowiek z otoczenia premiera:
"Ostatecznie, jeśli odebraliśmy obywatelom prawo do jakiejkolwiek kontroli nad procesem prywatyzacyjnym, a oni nas wybrali, to znaczy, że sprawa ich nie interesuje". Ale najgorsze jest to, że pionierzy sprzedaży z PO mogą mieć rację. Już dziś mało, kto rozumie, o co jest całe zamieszanie, a za rok nikt nie będzie o nim pamiętał. Walterowicz
Platforma tworzy aurę wojny domowej Nowy klip wyborczy PO to jakościowa zmiana w polskiej, a chyba także w europejskiej, polityce. To znacznie więcej niż najbardziej nawet gwałtowny atak na polityków strony przeciwnej. To dezawuowanie obywateli, którzy ich wybierają – w tym wypadku wyborców PiS. To odczłowieczenie ich i przedstawienie jako opętanej nienawiścią tłuszczy, którą trzeba powstrzymać albo może lepiej wyeliminować. Na razie z życia publicznego. „Jarosław!” – skanduje tłum przed Pałacem Prezydenckim. Wykrzywione złością twarze, ktoś usiłuje sforsować barierki. Ludzie szarpią się ze strażą miejską. Jakiś ranny strażnik przysiada, trzymając się za twarz. – Tusk albo Komorowski! W łeb! – wykrzykuje jakiś młody człowiek. Grupa na stadionie rzuca butelkami, ktoś kogoś kopie. – Nienawidzę ich! – wrzeszczy przed Pałacem Prezydenckim inny osobnik. Te same ujęcia puszczone raz jeszcze w przyspieszonym tempie. Teraz wiadomo tylko, że zieje z nich agresją. Napis przez cały ekran: „Oni pójdą na wybory”. Starsza osoba szarpie za chustę młodego człowieka: „A ty?” – woła ostatni napis. Dobra tradycja montażu w służbie manipulacji. To na takich metodach opierała się totalitarna propaganda. To nieważne, że to grupka broniąca krzyża na Krakowskim Przedmieściu była obiektem agresji: obrażana, prowokowana, atakowana fizycznie. Szokujące akty przemocy przeciw niej nie zostały dostrzeżone przez największe telewizje, każdy desperacki akt obrony pokazywany był w nieskończoność. Klip PO postawił kropkę nad i. Skandujący „Jarosław!” zwolennicy PiS, obrońcy krzyża i stadionowi bandyci to jedno. To nienawistnicy: młodzi, ale zwłaszcza starzy psychopaci. Starość jest odrażająca i głupia – sugerują nam twórcy z PO – zwłaszcza, jeśli sprzymierzy się ze stadionową hołotą. Należy stawić jej czoło. PO usiłuje stworzyć aurę wojny domowej, wyzwolić antydemokratyczne postawy, które nie tylko odbierają rację, ale i dehumanizują przeciwną jej część społeczeństwa. Taka atmosfera doprowadziła do zamordowania członka PiS Marka Rosiaka. Klip PO przekracza kolejny próg. Wildstein
Polskie dowody w niemieckich rękach? Mimo zastrzeżeń Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zlecenie na druk nowych dowodów osobistych może otrzymać firma zagraniczna, np. niemiecka Bundesdruckerei. Zastanawiające, że MSWiA ogłosiło przetarg, zamiast zlecić produkcję dokumentów Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, w której 100 proc. udziałów ma skarb państwa. Jest prawdopodobne, że minister Jerzy Miller wyłoni wykonawcę w ostatnich dniach swego urzędowania. Siedem europejskich krajów posiada narodowe wytwórnie papierów wartościowych. Są wśród nich te najbardziej znaczące, czyli Niemcy, Francja i Włochy, a także Hiszpania. Ze względu na bezpieczeństwo obywateli w tych państwach druk tak ważnych dokumentów, jak dowody osobiste, paszporty, prawa jazdy oraz banknoty, zleca się wyłącznie drukarniom narodowym. We Francji ten wymóg umieszczono nawet w specjalnej ustawie, by politycy nie mieli żadnego manewru. – W tych krajach, które dysponują narodowymi drukarniami, państwa bez przetargu zlecają im druk dokumentów. W ten sposób inwestują w rozwój narodowych technologii. Drugi argument to względy bezpieczeństwa. Przekazywanie druku dowodów osobistych obcemu państwu może być groźne dla bezpieczeństwa państwa – sygnalizuje Arkadiusz Słodkowski, rzecznik PWPW. Warto przypomnieć, że poprzedni przetarg na dowody osobiste w 2000 roku wygrała węgierska firma Multipolaris stworzona przez generała Totha, związanego z tamtejszymi służbami specjalnymi. Występował on wspólnie z Drukarnią Skarbową. W Polsce próby przyjęcia analogicznej specustawy, która nakazywałaby zlecanie druku najważniejszych w państwie dokumentów Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, spełzły na niczym. To pozwoliło szefowi MSWiA Jerzemu Millerowi ogłosić przetarg na nowy dowód osobisty. Już tylko przez tę decyzję minister podważył zaufanie kontrahentów Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, a więc spółki należącej w 100 proc. do skarbu państwa. Jerzy Miller zdaje się też nie dostrzegać niebezpiecznej dla państwa sytuacji, w której produkcję dokumentów polskich obywateli przejmie zagraniczny podmiot prywatny, np. konsorcjum, w którego skład wchodzi niemiecka Bundesdruckerei.
Niemiecka drukarnia z dużymi szansami – Nie chcę poddawać się dyktatowi cenowemu jednej firmy, dlatego zdecydowałem się wyłonić producenta w drodze dialogu konkurencyjnego – tłumaczył szef MSWiA. Dialog konkurencyjny to jedna z form zamówienia publicznego, w której zamawiający prowadzi z wybranymi przez siebie wykonawcami konsultacje, a następnie zaprasza ich do składania ofert. Trzeba jednak podkreślić, że gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo państwa, to nie względy finansowe powinny być stawiane na pierwszym miejscu. Tak stawia sprawę szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztof Bondaryk: – Rok 2013, w którym zostanie wprowadzony w Polsce nowy wzór dowodu osobistego, nie może przynieść milionom obywateli niespodzianki w postaci masowych kradzieży tożsamości. Przy tworzeniu nowego dokumentu tożsamości obywateli RP to czynniki związane z bezpieczeństwem naszego państwa należy uwzględnić w pierwszej kolejności. Niemcy i Francja zlecają druk dowodów osobistych wyłącznie wytwórniom narodowym, nad którymi sprawują pełną kontrolę. W 2009 roku w dzienniku urzędowym UE niemieckie MSW poinformowało o zamiarze zamówienia elektronicznych dowodów osobistych w państwowej Bundesdruckerei. Rząd z Berlina stwierdził, że zlecenie nie podlega przepisom o zamówieniach publicznych ze względu na „ważny interes bezpieczeństwa państwa”. Tymczasem minister Miller uznał, że nowe dokumenty, na których będą kodowane elektronicznie wrażliwe dane Polaków, może wyprodukować zagraniczna firma. – W przypadku wygrania przetargu przez podmiot zagraniczny nie istnieje zagrożenie polegające na udostępnieniu bazy danych obywateli polskich podmiotowi innego państwa, ponieważ przetarg dotyczy wyłącznie niespersonalizowanych blankietów dowodów osobistych. Na żadnym z etapów produkcji i dostaw blankietów dane osobowe obywateli RP nie będą przekazywane wykonawcy. Tak jak dotychczas, proces personalizacji będzie realizowany przez MSWiA bez udziału podmiotów trzecich – poinformowała „TS” Małgorzata Woźniak, rzecznik MSWiA Dowody wyposażone w czipy mają być wydawane od 1 lipca 2013 roku. Wartość kontraktu wyniesie od 200 do 400 mln zł. Nowy dowód ma zawierać nie tylko podstawowe dane, ale także informacje o opłacanych składkach do NFZ, dane medyczne, np. historię leczenia czy przebyte operacje. Będzie też w nim zapisany podpis elektroniczny. Przez pierwszy etap przetargu na druk nowych dowodów osobistych przebrnęły cztery firmy: PWPW, Sygnity, Wasko i Consortia. Co do ostatniego podmiotu pojawiły się poważne kontrowersje, gdy okazało się, że tworzy je Trusted Information Consulting, którego prezesem jest Wiesław Paluszyński. On z kolei zasiada równocześnie w Radzie Informatyzacji MSWiA, która jest organem doradczym ministra m.in. w sprawie nowego dowodu osobistego. Consortia miała też wykazać się w przetargu drukiem ok. 6 mln dowodów dla obywateli Konga. Sęk w tym, że republikę tę zamieszkuje tylko ok. 4 mln osób, z czego zaledwie ok. 2 mln ma powyżej 17 lat. Niebezpieczny z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa byłby także wybór firmy Sygnity, która występuje w przetargu wspólnie z niemiecką Bundesdruckerei. – Jest możliwe, że polskie dowody będzie drukowała niemiecka drukarnia – potwierdza Arkadiusz Słodkowski. Ustawa o zamówieniach publicznych pozwalała szefowi MSWiA na wskazanie poza procedurą przetargową Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. Minister zdecydował się jednak na inną drogę. Z naszych informacji wynika, że Jerzy Miller dąży do sfinalizowania umowy jeszcze za swojego urzędowania, np. w okresie dwóch tygodni po wyborach, gdy uwaga opinii publicznej będzie skoncentrowana na powstawaniu nowego rządu.
Początek końca wytwórni? Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych realizuje dziś zamówienia w wielu krajach Azji oraz Europy Wschodniej, m.in. na Litwie i w Armenii, które nie posiadają drukarni narodowych. Jeśli polska wytwórnia nie wygra przetargu na druk dowodów osobistych, to jej pozycja na rynku zostanie mocno podważona. – Sytuacja, w której zostanie wyłoniony inny niż PWPW producent dowodów osobistych, może podważyć pozycję przedsiębiorstwa na rynkach międzynarodowych. Jeżeli własne państwo nie zaufa narodowej wytwórni, którą kontroluje, to jak mają zaufać zagraniczni kontrahenci – wskazuje Arkadiusz Słodkowski, rzecznik PWPW. „Jak możemy zlecić wam druk ważnych dokumentów, skoro do waszej firmy nie ma zaufania polskie ministerstwo spraw wewnętrznych?”, zapytają w razie przegranego przez PWPW przetargu np. litewscy klienci naszej narodowej drukarni. To może być początek lawiny, która spadnie na wytwórnię. Zacznie tracić kolejnych kontrahentów, wpadając w tarapaty finansowe. A w ostatnich pięciu latach przedsiębiorstwo notowało od kilkudziesięciu do nawet ponad 100 mln zł zysku rocznie, odprowadzając do budżetu państwa sowitą dywidendę. – Mamy własne, opatentowane technologie, np. kolorowych zdjęć do poliwęglanowych kart. Tę technologię kupują od nas nawet kraje Europy Zachodniej. Na Litwie wygraliśmy przetarg na druk paszportów z Bundesdruckerei. Okazało się, że możemy z Niemcami konkurować i ceną, i jakością – podkreśla Arkadiusz Słodkowski. Każde państwo powinno dbać o własne interesy. Jeżeli Niemcy i Francuzi uniemożliwiają takim firmom jak nasza wejście na ich rynek, a my ich wpuszczamy, to jest to decyzja niezrozumiała. Dlaczego Polska, która dysponuje nowoczesną, narodową wytwórnią, potrafiącą wygrać za granicą nawet z firmami startującymi w tym przetargu, nie zleca jej druku dowodów osobistych? Jak sprawę tłumaczy resort skarbu? – Decyzja w sprawie przetargu należy do MSWiA. Wierzymy, że resort spraw wewnętrznych i administracji wybierze najlepszą ofertę. Nadmienię jedynie, że PWPW jest technologicznie przygotowana do produkcji dowodów osobistych najnowocześniejszego typu – zaznacza Maciej Wewiór z ministerstwa skarbu. Być może lepszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że resort skarbu utracił kontrolę nad swoją spółką. Bowiem w 9-osobowej radzie nadzorczej PWPW zasiada dziś tylko jeden przedstawiciel ministerstwa skarbu i aż czterech pracowników MSWiA. Pozostali są reprezentantami pracowników. W praktyce oznacza to pełną kontrolę nad firmą ministra Jerzego Millera. W ubiegłych latach w radzie nadzorczej PWPW zasiadali przedstawiciele głównych klientów wytwórni: NBP, Poczty Polskiej, ministerstwa skarbu. Także MSWiA, które jednak nie jest najważniejszym z punktu widzenia wartości zamówień klientem PWPW.
Zastrzeżenia ABW Argumentacja Jerzego Millera przemawiająca za ogłoszeniem przetargu na nowy dowód osobisty jest pokrętna. Zwłaszcza, że PWPW jest jedynym przedsiębiorstwem w Polsce, które posiada świadectwo bezpieczeństwa I stopnia gwarantujące pełną ochronę przy produkcji dokumentów, znaczków pocztowych i banknotów. Eksperci Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego podkreślają, że „państwo musi mieć możliwość pełnego nadzoru i kontroli nad poszczególnymi etapami cyklu życia dokumentu, a zasoby informacyjne, np. dane personalne, oraz centrum certyfikacji powinny być pod kontrolą państwa”. Za kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz, jako prezesa NBP było już tak, że polskie banknoty były drukowane w Wielkiej Brytanii. W interesie podatników jest, by pieniądze, które z tego kontraktu zarobi PWPW, poszły na rozwój narodowej drukarni. – Część pieniędzy z kontraktów zlecanych przez państwo i tak wraca do budżetu w postaci dywidendy – sygnalizuje rzecznik PWPW. I na koniec: czy Niemcy mogą startować w Polsce w przetargu na druk nowych dowodów osobistych? Tak. A czy Polacy mogą startować w Niemczech? Nie. Bo Niemcy zastrzegli, że ze względów bezpieczeństwa odstępują od przetargu publicznego. W najbliższych dniach rozstrzygnie się czy ABW zdoła zapobiec przekazaniu tak ważnego z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa zlecenia zagranicznej firmie. Krzysztof Świątek
TVN w trzech kawałkach Wyprzedaz TVN w kawalkach przynioslaby wiecej gotowki niz sprzedaz calosci (pakiet 52%). Ale ITI nie moze nic zrobic, pakiet 52% akcji TVN jest zablokowany w holenderskiej spolce PTH, jako zastaw dlugu. Dlatego ITI usiluje wepchac komus caly TVN, Jak juz pisalismy wczesniej w serialu Goodbye ITI, ewentualni inwestorzy beda musieli podzielic TVN miedzy soba na kawalki:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/20282,po-co-przeplacac-za-tvn
Sprzedaz pakietu akcji TVN to transakcja offshore, pomiedzy holenderska spolka Polish Television Holding BV i ewentualnymi inwestorami:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/23487,duma-zarzadza-aktywami-tvn
Ta transakcje musza zatwierdzic obligatariusze, jako ze 52% akcji wystawionych na sprzedaz jest zastawem obligacji o nominale 260 milionow Euro. Obligatariusze moga np. zarzadac natychmiastowej splaty dlugu, chociaz jak na razie nikt nie pozbedzie sie chyba dlugu zarabiajacgo astronomiczne 11,25% odsetek w Euro. To co jest zle dla polskich udzialowcow TVN (ogromne koszty finansowe), jest nie lada gratka dla inwestorow w obligacje smieciowe ITI (Senior Notes 2017). Vivendi jest jedynym logicznym inwestorem dla kulejacej platformy "n". Co daje oczywiscie Vivendi olbrzymia przewage w negocjacji cenowej. Jako numer 2, Vivendi (Cyfra Plus) moze kupic numer 3 (platforma "n"), tak aby konkurowac z numerem 1 (Cyfrowy Polsat). Zaden inny zewnetrzny inwestor o zdrowych zmyslach nie wejdzie w kulejacy numer 3 (platforma "n"), chyba ze ma za duzo gotowki do spalenia. Pozostaje kwestia Onetu i telewizji TVN. Niemcy (RTL) nie beda przeplacac za TVN a Time Warner (CME) ma historyczny problem z TVN:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/20405,time-warner-ma-problem-z-tvn
Pozostaje wiec byc moze usluzna TPSA prezesa Wituckiego, jako parking. Onet powinien zostac w rekach klanu Lukasza Wejcherta, tak aby mogl on dalej konkurowac z Larry Page i Siergiejem Brinem z Google. Pozostaje pytanie: dlaczego inwestorzy maja sie spieszyc z transakcja TVN ? Tym bardziej ze w koncu prasa zaczela poruszac temat koncesji KRRiT, o ktorym pisalismy juz dawno temu:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/22072,koncesja-telewizyjna-tvn
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/26272,binding-offer-for-tvn
Chyba ze .... nowym inwestorem strategicznym w calym TVN zostanie jakas kolejna mala anonimowa spolka zarejstrowana na Cyprze. Stanislas Balcerac
To Ferdynand Kiepski, a nie Paździoch, okazał się pospolitą…mendą Do kampanii wyborczych dołączają przedstawiciele środowisk twórczych. Przemawiają komedianci, „dukają” tuzy serialowe, odgrywają swoje role ci, którzy jeszcze wczoraj budzili pozytywne emocje. Reżim Tuska wyraźnie ma obawy, co do frekwencji w najbliższych wyborach. Szefowie telewizji zarządzili nowe spoty, które mają wzbudzić w Polakach poczucie obowiązku. Spoty są tak skonstruowane, że wręcz ocierają się o przekazy podprogowe. Ciekawe zjawisko, właściwie dowód na to, ze wybór PIS –u stał się realnym niebezpieczeństwem dla „liberałów”. Oczywiście jak zawsze wyłamuje się PSL, który za cenę utrzymania części władzy, podpisze umowę nawet z samym Lucyferem, byle tylko utrzymać to, co się da. To nic, zostawmy chłopów na roli, pożytek z nich żaden, miast produkować, okupują supermarkety, aby tylko przeżyć i zaoszczędzić to, co dała im unia – ochłapy z pańskiego stołu. Do kampanii wyborczych dołączają przedstawiciele środowisk twórczych. Przemawiają komedianci, „dukają” tuzy serialowe, odgrywają swoje role ci, którzy jeszcze wczoraj budzili pozytywne emocje. Ciągle popełniamy te same pomyłki, sugerując się charakterem odtwarzanych ról, budujemy w sobie przekonanie, że w życiu aktor z pewnością musi być taki sam. To ułuda, aktorzy, to zwyczajni ludzie, piją, palą, łajdaczą się, często sa pospolitymi gejami i lesbijkami, dla paru groszy sprzedadzą własna matkę, byle tylko wyjść na swoje. Ot, taka swołocz do wynajęcia. Politycy pięknie komponują się z takim środowiskiem odtwórców, wszak także są aktorami, którzy w swojej grze szlify zdobywają już nie tylko przez jedna kadencję, a przez całe swoje polityczne ( czyt. aferalne) życie. Mając w dłoniach aparat przymusu wiedzą, że racja będzie zawsze po ich stronie, a pospólstwo, które mózgi utraciło wraz z telewizyjnymi produkcjami w stylu repertuaru "teatralnego", serwowanego za czasów ostatniej wojny przez Niemców, zawsze im ulegnie. Kiedy zawodzi perswazja, przymus będzie oczywistością. Polacy zobojętnieli, jednak ten proces nie był nagły, został ściśle zaplanowany przez kolejne rządy, które wbrew temu, co nam serwowano, współpracowały ze sobą i współpracować będą. Jesteśmy świadkami wyłącznie powierzchowności polityki, ta prawdziwa „robiona jest „ w kuluarach, przy dobrym alkoholu i w miłej atmosferze. Jesteśmy wyśmiewani, grupa trzymająca władzę, nie przejmuje się nami, dla nas zawsze mają przygotowana jakąś bajeczkę, a kiedy sytuacja się zaogni, rzuca nam jak ochłap kilka srebrników, aby uciszyć rozdarte na ulicach „prymitywne mordy”. I tak toczą się losy tego biednego i ogłupionego narodu, który marząc, degeneruje. Być może to jakaś forma wymuszonej ewolucji, gdzie Homo Polakus, na powrót stanie się praczłowiekiem i ufortyfikuje swoje jaskinie. Bez wyrzutni „Patriot”, za to z ostrokołem i blankami z …chrustu. Spokojnej nocy.
Wyluzowany Kaczyński i spięty Lis, czyli… jak kolejny raz straciłem czas Spotkanie Lisa z Kaczyńskim od samego początku było dziwne. Kaczyński wyluzowany, pewny siebie, rubaszny, uśmiechnięty, o co u licha chodzi? Może to sobowtór? –Pomyślałem... Od pewnej chwili zauważyłem, że bezpowrotnie tracę czas wsłuchując i się oglądając wywiady i debaty z politykami w tle. O ile większość z nich przypomina jarmark, tak dzisiejsze spotkanie Kaczyńskiego z Tomkiem Lisem w Jego programie uzmysłowiło mi, jakie dno osiągnęła zarówno polityka jak i publicystyka w TVP. Lisowi można zarzucić wszystko, jest wredny, zadęty, pyskaty, wulgarny, mający swoich widzów, słuchaczy i czytelników głęboko w nosie. Jest nawet szczery w tym, co robi, nie kryje swoich poglądów, a że wielu go nie lubi, cóż…, nie mnie to osądzać, dla mnie stanowi wyłącznie tło dla innych dziennikarzy, którzy próbują go naśladować. Spotkanie Lisa z Kaczyńskim od samego początku było dziwne. Kaczyński wyluzowany, pewny siebie, rubaszny, uśmiechnięty, o co u licha chodzi? Może to sobowtór? –Pomyślałem. Jednak nie, jak oryginał, popełnia błędy językowe, przekręca nazwiska polityków świata, agresją reaguje na agresję, kamuflując brak elokwencji jakimiś „śmiechostkami”. Z Lisa zrobił nawet doktora, choć to wyłącznie marny redaktor, w dodatku magister, dokładnie taki sam, jak ci, co nie tak dawno sprzedawali w kioskach …gazety. Lis jak to w jego naturze bywa, nienaganną polszczyzną starał się zadawać prowokacyjne pytania, których cel był oczywisty – dyskredytacja Kaczyńskiego w oczach wyborcy. Niestety, nie potrafił wzbić się na wyżyny swojego zawodu, aby być bezstronnym, co jest jego obowiązkiem. Jaka akcja, taka reakcja, przekomarzaniom nie było końca, jako żywo miałem wrażenie przez chwilę, że po przeciwnej stronie studia, miast Kaczyńskiego siedzi Lepper, który bawi się kolejny raz w rozkrzyczanego… populistę? W ogólnym rozrachunku Kaczyński wypadł nadspodziewanie dobrze, Lis z przetrzepaną kitą z trudem mógł zebrać myśli, nic dobrego z misternie przygotowanego scenariusza programu nie wyszło. Być może, Kaczyński wykorzystał swoje kilkanaście minut. Czy po dzisiejszej debacie zyskał w oczach wyborców? W Jego elektoracie z całą pewnością, dla mnie dalej jest „niskim, zakompleksionym człowieczkiem”, który jest w obecnej chwili piekielnie potrzebny Polsce dla zachowania równowagi politycznej, jednak katastrofą byłoby, gdyby dzierżył w rękach pełnię władzy. Kogo wybrać, komu zaufać? Polegać możemy wyłącznie na sobie i wierzyć, że do urn pójdzie sporo uprawnionych. No, może bez jednego – mnie.
ZeZeM
Encyklopedia spisku: Sorcha Faal Sorcha Faal - to jedno z najbardziej tajemniczych i kontrowersyjnych źródeł informacji. Niewiele można się o nich dowiedzieć bezpośrednio, a wiele tego, co na jej/jego temat można znaleźć jest często ze sobą sprzeczne. Warto jednak przyjrzeć się temu źródłu, gdyż często okazuje się, że to właśnie stamtąd pochodzą najbardziej sensacyjne wieści. Na swojej stronie www.whatdoesitmean.com codziennie publikuje bardzo wiele artykułów i informacji z różnych stron świata. Bardzo często idą one pod prąd opiniom prezentowanym przez inne alternatywne media. Istotnym elementem światopoglądu “Sorcha Faal” jest silna krytyka chrześcijaństwa, które ma być “najbardziej szkodliwym kultem śmierci, jaki istniał w historii ludzkości”. Każda z pozostałych teorii dotyczących tego, czym są “Sorcha Faal” jest równie niejasna. Wszelkie próby kontaktu i prośby o przesłanie curriculum vitae bądź o wywiad zakończone były fiaskiem. Według jednej z teorii dotyczącej tego, kim jest “Sorcha”, wskazuje się, że jest to pseudonim Davida Bootha, programisty komputerowego, który miał rzekomo współpracować z CIA (program kontrwywiadu). Sam Booth twierdzi, że pochodzi w prostej linii od Johna Wilkesa Bootha, zabójcy Abrahama Lincolna. Jednak również sam Booth pozostaje postacią bardzo tajemniczą i niewiele więcej o nim wiadomo. O wiele bardziej tajemniczą hipotezą jest ta, wskazująca, że “Sorcha Faal” jest anagramem “As of Rachal” termin ezoteryczny, który prowadzi do rytów starożytnego Babilonu. “Siostry”, do których tak często Sorcha nawiązuje zdają się być siostrami rytu, który zdaje się być satanistycznym. Według Steve’a Beckowa ciężko stwierdzić, co jest prawdą a co nie.
http://stevebeckow.com/2011/09/sorcha-faal-continues-to-fool-the-unwary
Te różnorakie opinie dotyczące Sorcha Faal sprawiają, że wielu badaczy swierdza, że za całą działalnością “Faal” muszą stać służby specjalne. Szczególnie łatwo wydaje się nasuwać skojarzenie z rosyjskim wywiadem, gdyż w swoim komunikatach bardzo często powołuje się właśnie na to źródło. W jednym z komentarzy “Sorcha Faal” przyznali, że posiadają powiązania z Rosyjską Akademią Nauk (Russian Academy of Sciences). Bardzo prawdopodobnym jest, że strona www.whatdoesitmean.com powiązana jest z rosyjskimi służbami, a jej głównym zadaniem jest odpowiednie sterowanie informacjami. W przypadku internetu i rosnących w siłę mediów alternatywnych możliwosć zaistnienia, jako jedno z ich źródeł informacji daje ogromne możliwości manipulacji opinią publiczną, także tą bardziej krytyczną na wiadomości płynące z mediów głównego nurtu. Cechą charakterystyczną komunikatów “Sorcha Faal” jest ich wyjątkowy pesymizm, w zasadzie sugerujący, że chociaż globalny spisek istnieje to nic się z nim nie da zrobić i ludzkość tą bitwę przegrała. Taki typ informacji jest szczególnie cenny, gdyż informuje czytelnika o danym zdarzeniu, ale w praktyce pokazuje, że i tak stoi on na z góry przegranych pozycjach. To nie skłania człowieka do buntu. Jeśli weźmiemy pod uwagę hipotezę o działaniu służb wywiadowczych to musimy pamiętać, że wcale nie muszą być to służby rosyjskie. Szpiegostwo to rzemiosło wyjątkowo twórcze a dezinformacja jest tu bronią szczególnie cenną. Dlatego też, równie dobrze za “Sorcha Faal” mogą stać służby USA bądź Izraela chcąc tym samym skompromitować opozycjonistów. Orwellsky
Bojkot wyborów… i co dalej? Wojna! Choć do wyborów pozostało jeszcze parę dni, to już dziś można z bardzo dużym prawdopodobieństwem założyć, że przejdą one do historii z powodu masowej nieobecności Polaków przy urnach. Nie jest to dobra prognoza dla tych, którzy „trzymają” władzę w Polsce i starają się kontrolować większość ważnych procesów społeczno-politycznych. Bo jeśli nawet bojkot nie będzie w stanie zachwiać zarówno jawną, jak i utajnioną elitą władzy, to potwierdzi on zdolność Polaków do zrywania się z łańcucha destrukcyjnej dla nich indoktrynacji. Tak czy inaczej polityczne przesilenie nadchodzi do Polski wielkimi krokami. Pytanie tylko, czy bezpośrednim impulsem do niepokojów społecznych stanie się katastrofa finansów państwa i widmo głodu patrzące w oczy milionom polskich rodzin, czy też do nieuchronnej destabilizacji sytuacji w naszym kraju doprowadzą gwałtownie zaostrzające się konflikty o wymiarze globalnym. Kryzys funkcjonowania Unii Europejskiej wchodzi dziś w ostatnią fazę, która zadecyduje o rozkładzie jej dotychczasowej formuły i upubliczni nowe, gotowe już, ale sprzeczne z sobą pomysły na kolejne lata. Polityka niemiecka już została zmuszona do podjęcia próby przyspieszonej konsumpcji koncepcji Mitteleuropy. Zbyt dużo, bowiem Berlin zainwestował sił i środków w zdominowanie narodów Europy Środkowo-Wschodniej, by po raz kolejny obejść się smakiem. Na przeszkodzie Niemcom stoi nie tylko równie zainteresowana tą częścią Europy polityka rosyjska, ale i cała potęga ponadnarodowa potęga zatruta ideą budowy Stanów Zjednoczonych Europy, a kryjąca się dziś za fasadą Paryża. Jakby tego było mało, sytuację w Europie komplikuje rosnąca pozycja Turcji, która już teraz stała się liderem świata islamu i – wykorzystując gwałtowny spadek autorytetu stojących u progu wojny domowej USA – mocno angażuje się w zmianę układu sił nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale i całym fermentującym świecie arabskim. Kwestią najbliższego czasu jest ostre upomnienie się Turcji o Cypr, o który od dawna bez pardonu konkuruje ze znokautowaną dziś Grecją. Jak zachowają się wobec tego nieuchronnego konfliktu państwa europejskie i jak na tę ich postawę zareagują zamieszkujące je mniejszości islamskie? Tak czy inaczej konflikt (konflikty?) zbrojny jest w Europie tylko kwestią miesięcy. Wydaje się wielce prawdopodobne, że oficjalne instytucje reprezentujące państwo polskie wepchną nas w koalicję interesów proniemieckich. Zadecyduje o tym nie tylko wysoki poziom zgermanizowania gospodarki i mediów, ale przede wszystkim misternie utkany, gęsty splot powiązań naszej klasy politycznej ze swoimi decydentami zza Odry. Niemiecka dominacja i uzależnienie od niej wszystkich obszarów życia publicznego prowadzić będzie do wzmocnienia haseł separatystycznych, a w konsekwencji do prób utworzenia kilku autonomii terytorialnych ciążących ku politycznym związkom z odtwarzającą się Rzeszą. To z kolei doprowadzi do wrzenia patriotycznej części społeczeństwa polskiego. Wielcy tego świata już przygotowują różne scenariusze swoich działań, wprowadzając korekty zależne od bieżącego rozwoju wydarzeń. Odpowiednie instytucje naszego państwa z pewnością skrycie podejmują podobne przedsięwzięcia. Z tym, że gorączkowe prace sztabów kryzysowych nie mają na celu ochronienia żywotnych interesów Polski, ale wyłącznie utrzymanie optymalnej kontroli nad społeczeństwem. Zapewne już znaleziono odpowiednich odtwórców głównych ról, umiejętnie łączących cechy wymagane od ulicznych trybunów ludowych z bezgranicznym posłuszeństwem wobec swoich promotorów. Konsekwencją ograniczenia się do takich działań będzie to, że o sprawach polskich decydować się będzie ponad naszymi głowami, a to nigdy nie wychodziło nam na dobre. Jak zatem dziś ma wyglądać polityka polska? Cóż robić, by politycznie zyskać na zbliżającym się międzynarodowym konflikcie? Czy dziś, po upływie stu lat, jesteśmy w stanie powtórzyć sukces działań podjętych środowisko patriotyczne skupione wokół Romana Dmowskiego, które tak mistrzowsko rozegrało wojenne poróżnienie największych wrogów naszej niepodległości? Trudno tu o optymizm. Klasę polityczną należy in gremio uznać za wrogą, a liderzy większości grup o patriotycznych konotacjach nie są w stanie podjąć ze sobą współpracy. Brakuje nam umiejętności myślenia strategicznego i prakseologicznego działania. Tak naprawdę nic nie rokuje naszego sukcesu. Może poza jednym: bojkot wyborów po raz pierwszy ujawni olbrzymi ładunek społecznego niezadowolenia graniczący z otwartym buntem wobec rzeczywistości. To wielki potencjał polityczny. Jeśli uda się zgryzotę dnia codziennego przekuć w patriotyczną retorykę tłumu, a nasłanych agitatorów skutecznie odizolować, odsłonią się przed Polską nowe horyzonty, nowe szanse i nadzieje. Będą one w nas rosnąć wraz z wiatrem przynoszącym coraz intensywniejszy swąd palącego się świata. Starego świata.
http://zagozda.salon24.pl
04 października 2011 Zmieniać konie podczas jazdy pod górę.. W kalendarzu postępowca, w październiku - znowu mamy wiele ”świąt”, które powymyślały tęgie lewicowe umysły, umysły światłe, postępowe, nowoczesne. W czasie Rewolucji Antyfrancuskiej, antyfrancuscy rewolucjoniści wprowadzili postępowy kalendarz, likwidując kalendarz chrześcijański-gregoriański. Powprowadzali różne miesiące, takie jak: winobranie, gęsta mgła, mróz, śnieżny, deszczowy, wietrzny, kiełek, kwiat, łąka, żniwa, gorący czy owoce. Z takiej nienawiści do chrześcijaństwa przewrócili kalendarz do góry nogami.. Wprowadzili go 5 października 1793 roku - a zlikwidował Bonaparte 9 września 1805 roku. Wtedy zmądrzał…, Bo dopiero na łożu śmierci nawrócił się na chrześcijaństwo i pojednał z Bogiem.. Wcześniej aresztując dwóch papieży.: Piusa VI i Piusa VII. Lepiej późno niż wcale..W 1871 roku, Komuna Paryska przywróciła go na krótko, próbując erę chrześcijańską zastąpić erą republikańską. I Republika liczona była od 22 września 1792 roku. Przypominam wielbicielom Jarosława Dąbrowskiego, generała, że walczył on podczas Komuny Paryskiej po stronie komunardów..(!!!!) Był ówczesnym komunistą, wrogiem chrześcijaństwa i całej cywilizacji chrześcijańskiej.. To nie jest powód do naszej dumy, raczej zadumy.. Ma ulice, place- sygnowane jego nazwiskiem. Rewolucja Francuska się nie skończyła- trwa w najlepsze, ale zmieniła sposoby walki z chrześcijaństwem.. No, bo, po co tworzone są idiotyczne kalendarze postępowca? Zamulające nasze prawdziwe święta, a na to miejsce wprowadzając takie ”święta”, które z chrześcijaństwem nie mają nic wspólnego.. I tak w październiku, czyli mniej więcej od 22 września do 21 października - miesiąc rewolucyjny – Vendemiare (winobranie), lewica rewolucyjna obchodzić będzie Ogólnopolski Dzień Adopcji Zwierząt, Światowy Dzień Promocji Wegetarianizmu, Światowy Dzień Niestosowania Przemocy (Non-Violence), światowy Dzień Zwierząt Hodowlanych, Światowy Dzień Mieszkalnictwa, Początek Tygodnia Ochrony Tożsamości i Danych Osobowych, Światowy Tydzień Przestrzeni Kosmicznej, światowy Dzień Ochrony Zwierząt - i te wszystkie „święta” tylko do 4 Fructiodora (owoce), czyli miesiąca trwającego od 18 sierpnia do 16 września.. Lewica „adoptuje” zwierzęta – prawica - „przygarnia” zwierzęta. Lewica zwierzęta personifikuje, nadaje im prawa, otacza szczególną czcią, jak na pogan przystało.. Prawica traktuje zwierzęta normalnie, czyli tak jak Pan Bóg je stworzył.. Zwierzęta są dla człowieka, a nie człowiek dla zwierząt..Wegetarianizm nie przypadkowo - moim zdaniem łączy się z „adopcją” zwierząt, tak jak Światowy Dzień Ochrony Zwierząt.. No, bo jak może żyć człowiek, który zjada swoich „ braci”?. Tak naprawdę człowiek zjadający swoich braci - to kanibal.. Dlatego wegetarianizm jest promowany.. Ja oczywiście nie mam nic przeciw temu, żeby człowiek zjadał to uważa, oprócz zjadania człowieka.. Ale promocji wegetarianizmu przez agendy rządowe i światowe jestem przeciwny.. 7 Fructidora obchodzony jest Dzień Pracowników MO i SB i tego samego dnia - Światowy Dzień Ochrony Klimatu. Bo idzie globalne ocieplenie, a w zasadzie- zmiany klimatu. Twórcom tego ”święta” nie przeszkadza, że zmiany klimatu odbywają się systematycznie. Często rano jest zimno- a południe gorąco, a wieczorem znowu zimno.. Jeszcze 8 Fructidora obchodzony jest Dzień Dumy Poliamorystów - Poligamistów. Tak to jest właściwe „święto”, tym bardziej, że mamy pośród nas coraz więcej poligamistów.. Rozpad rodziny, rozwody, uciechy pozamałżeńskie..Ale następnego dnia mamy Dzień Sympatycznego Prawnika i możemy do niego udać się po poradę, jak bezboleśnie się rozwieść, o czym pouczy nas pan Michał Wiśniewski, popierający obecnie Polskę, która Jest Najwazniejsza. Co prawda chodzi o pokera - ale jego życie prywatne „prawica” PJN powinna wpleść w kampanię wyborczą? Dzień Znaczka Pocztowego wiąże się ściśle z początkiem Tygodnia Pisania Listów, chociaż poczty państwowe upadają, ale „święto” zostanie.. Będzie je można połączyć ze Światowym Dniem Drzewa i Dniem Bezpiecznego Komputera. Na razie komputerów nie robi się z drzewa, ale kto wie, z czego co będzie się robić w przyszłości. Na pewno wodę mózgów mieszkańców Ziemi.. To z całą pewnością! Jak da się zrobić wodą z mózgów, to, dlaczego nie można zrobić komputerów z drewna? Potem już tylko Międzynarodowy Dzień Zmniejszania Zagrożenia Katastrofami Naturalnymi. Dzień Świadomości Zagrożeń związanych Rakiem Piersi z Przerzutami, bo „święto” raka bez przerzutów jest w innym terminie, w innym miejscu kalendarza postępowca.. 13 – a więc jeszcze we Fructidorze - obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Dawców Szpiku i Walki z Nowotworami Krwi, potem rocznica powstania Czarnych Panter, Światowy Dzień Mycia Rąk - według instrukcji zawieszonej w każdym sklepie i Dzień Szefa. Jeszcze 16 FructidoraZ tym myciem rąk zawsze mam kłopot, żeby je umyć według instrukcji… Ciągle mylę kciuki! Nie wiem, czy prawy do lewego - czy lewy do prawego. Może myć ręce w myśl znanej piosenki Bregovica.. Nie potrzebna byłaby wtedy instrukcja.. Byłby rytm! Na naukę zapraszam do Teatru Studia Buffo - na Wieczór Bałkański.Potem wchodzimy w Vendemiare- to znaczy konkretnie od 21.. I mamy światowy Dzień Bojkotu McDonalda,. Dzień Walki z Rakiem Piersi, urodziny Adama Michnika, Światowy Dzień Monitoringu Wód, Dzień Misia Koala, powstanie Czerwonych Brygad,, Międzynarodowy Dzień Bibliotek Szkolnych, Światowy Dzień Osób Jąkających Się, Dzień Mola, Amerykański Dzień teściowej no i Europejski Dzień Walki z Otyłością.Na razie socjaliści odbierają dzieci, w ramach walki z otyłością. No i jak dziecko mieszka w za małym metrażu.. Powinien być Międzynarodowy Dzień Walki z Małym Metrażem dla dzieci, a nie ma! Wielkie międzynarodowe niedopatrzenie..No i nie ma festiwalu ludzi jąkających się.. A przydałby się! Trzeba zwrócić uwagę na ludzi się jąkających, tak jak tych wszystkich, którzy nie mogą sobie poradzić z płaskostopiem stóp.. W tym płaskostopiem stóp procentowych i finansowych.W Winobraniu obchodzić będziemy jeszcze Europejski Dzień Sądownictwa Cywilnego. Światowy Dzień Donacji, światowy Dzień Łuszczycy, Dzień Pamięci Ofiar Represji Politycznych, Dzień Spódnicy i Halloween..I czy to nie jest karate polityczny i ideologiczny? Lewica narzuca nam jakieś idiotyczne „ święta” i bębnią o niektórych w „publicznym „ radio, w Radio Z- i RMF- niby przypadkiem, a tak naprawdę z pełną świadomością. Żeby poprzerabiać nam świadomość na lepszą- nowocześniejszą..Bo świadomość musi być zbudowana na bazie.. Na bazie głupoty! WJR
Roubini: strefa euro potrzebuje finansowej bazooki Europa musi przeznaczyć na walkę z kryzysem 2 bln euro i nie może z tym zwlekać – oświadczył znany ekonomista Nouriel Roubini - Bardzo niepokoje się tym, że kryzys wymknie się spod kontroli. Potrzeba potężnej bazooki, o mocy, co najmniej 2 bln euro, aby do tego nie dopuścić. Ale nie wolno z tym zwlekać trzech miesięcy. Trzeba się na to zdecydować w ciągu kilku tygodni – powiedział agencji Bloomberga ekonomista, który wsławił się trafnymi prognozami w przededniu kryzysu. W maju ub.r. państwa strefy euro powołały Europejski Fundusz Stabilności Finansowej (EFSF), który może pożyczyć zadłużonym państwom do 440 mld euro. W lipcu br. uzgodniono, że kompetencje tego wehikułu zostaną rozszerzone, tak, aby mógł on m.in. skupować obligacje skarbowe na rynku wtórnym. Obecnie w UE trwa proces ratyfikacji tego porozumienia, ale coraz częściej ekonomiści i unijni liderzy mówią o tym, że EFSF wymaga również powiększenia. Kwota 2 bln euro już wcześniej się w tej debacie pojawiała. Roubini przyznał, że dodatkowy kapitał ratunkowy jest potrzebny po to, aby nie dopuścić do rozlania się kryzysu na większe kraje strefy euro. – Problemem nie jest to, że Grecja jest niewypłacalna, tylko fakt, że w unijnym pokoju są dwa słonie: Hiszpania i Włochy. Te kraje są zbyt wielkie, by upaść, ale też zbyt duże, by je uratować. Nawet, jeśli zachowują wypłacalność finansową dzięki wdrażanym programom oszczędnościowym, już straciły one na rynkach wiarygodność – powiedział ekonomista. Bruksela musi, więc zrobić wszystko, aby obawy inwestorów o kondycję tych państw nie doprowadziłyby do takiej przeceny ich obligacji (wzrostu kosztu finansowania), która faktycznie zaszkodziłaby ich finansom publicznym. - W celu uniknięcia niewypłacalności tych państw należy podjąć zdecydowane kroki – powiedział wykładowca Uniwersytetu Nowojorskiego. Wymienił m.in. obniżkę stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny (obecnie jego główna stopa wynosi 1,5 proc.), fiskalne programy stymulacyjne w państwach z rdzenia strefy euro, obniżenie wartości tej waluty, rekapitalizację banków oraz pozwolenie Grecji na opuszczenie unii walutowej. [Tak! - admin]
Ten ostatni krok – czyli przywrócenie w Grecji drachmy – pozwoliłby greckiej gospodarce odzyskać międzynarodową konkurencyjność. Sama restrukturyzacja długu publicznego Aten tego nie zapewni – wyjaśnił ekonomista.
Grzegorz Siemionczyk
Tajne nauczanie w przedszkolach Żeby zwiększyć liczbę sześciolatków posyłanych do szkół, zakazano w przedszkolach nauki czytania. To absurdalne efekty reformy edukacyjnej minister Katarzyny Hall. Mimo tego zakazu wychowawcy uczą maluchy pisania i czytania. Potajemnie. Kiedy pojawia się kontrola z kuratorium, chowają podręczniki i tablice. To pokłosie reformy szkolnej autorstwa Ministerstwa Edukacji Narodowej (MEN) kierowanego przez Katarzynę Hall. Chociaż rodzice od kilku lat walczą z jej pomysłami, pani minister dumna z siebie walczy o kolejną kadencje. W przedszkolach, wśród sześciolatków, których rodzice nie posłali do szkoły, realizuje się program nauczania dla pięciolatków. Według zasady, – jeśli dzieci mają się uczyć, niech idą do szkoły. Wielu wychowawców nie uznaje zaleceń kuratoriów i tak jak kiedyś prowadzi naukę przez zabawę. – Korzystają z tablic i podręczników, które zostały z czasów sprzed reformy. Kiedy pojawia się kontrola, materiały są w pośpiechu chowane – zdradza jedna z przedszkolanek? Z obawy przed konsekwencjami ujawnienia tej „tajemnicy“ pragnie pozostać anonimowa. W jednym z przedszkoli w podwarszawskich Łomiankach rodzice na zebraniu ustalili z dyrektorką, że dzieci jednak będą się uczyły. Zrobili zbiórkę na materiały dydaktyczne. Kiedy ma być kontrola z kuratorium, każdy rodzic instruuje dziecko w domu, czego nie może mówić. – Czujemy się jak na tajnym nauczaniu w czasie wojny. Póki, co dzieciaki nas nie wysypały – mówi mama Antka. Są jednak miejsca, gdzie dyrekcja nie godzi się na łamanie przepisów. – Wówczas rodzice decydują się posłać dzieci wcześniej do szkoły, bo w tym wieku robi im się krzywdę, nie ucząc literek – wyjaśnia Karolina Elbanowska ze Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców. A takie „wypychanie“ maluchów z przedszkoli to dla rządu upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu. Z jednej strony uwalnia państwo od notorycznych problemów z brakiem miejsc w przedszkolach. Po drugie, podbija statystyki minister Hall. Może ona później chwalić się w mediach, że wielu rodziców jednak posyła maluchy do szkoły. MEN tłumaczy, że kiedy rozpisywało program, było pewne, że wszystkie 6-latki naraz rozpoczną naukę w szkołach. Problem w tym, że nie zapytano rodziców, co sądzą na ten temat. A oni sądzą, że to zły pomysł i się buntują. Katarzyna Pawlak
O prawdę i pamięć – rozmowa z płk. Janem Niewińskim, przewodniczącym Kresowego Ruchu Patriotycznego Panie Pułkowniku, ostatnio zostały powołane Komitet Organizacyjny i Międzynarodowy Komitet Honorowy Obchodów 70 Rocznicy Banderowskiego Ludobójstwa Dokonanego w latach 1943-1947 na Obywatelach Polskich Wołynia i Małopolski Wschodniej. Jakie są cele tych obchodów? - W latach 1939-1947 oddziały zbrojne ukraińskich szowinistów, wymordowały w sposób bestialski ponad 150 tys. Polaków. Od 1943 r. ludobójstwa tego dokonywało głównie OUN-UPA. Niestety, ani w PRL, ani w III RP ludobójstwo to nigdy nie zostało w pełni ujawnione, zbrodnie te nie zostały nazwane ludobójstwem, a UPA nie została potępiona i określona, jako organizacja zbrodnicza, podobnie jak to się stało np. z SS po II wojnie Światowej. Przeciętny Polak, a szczególnie młode pokolenie, praktycznie nic nie wie o tym, co działo się na Kresach w tym czasie. W skrócie: chodzi nam o prawdę i pamięć.
Dlaczego tak się dzieje? - Zadecydowała o tym polityka, a właściwie politykierstwo. Ekipy rządzące Polską po 1989 r. postawiły sobie za cel urzeczywistnienie tzw. strategicznego partnerstwa z Ukrainą, co stanowi element polityki antyrosyjskiej. Ceną tego – zresztą nigdy nieosiągniętego zamiaru – jest prawda historyczna, którą się przemilcza lub, co gorsza, fałszuje. Całe kohorty najemnych historyków, publicystów i polityków próbują to ludobójstwo przedstawić, jako „walki bratobójcze”, „konflikt polsko-ukraiński” itp. Czynią to często obywatele polsc, pochodzenia ukraińskiego, hołdujący zbrodniczej ideologii Dmytro Doncowa, Niejednokrotnie działali oni w Związku Ukraińców w Polsce, finansowanym przez Państwo. A Związek ten zieje antypolonizmem. Proszę sobie przejrzeć ich organ (także finansowany przez polskiego podatnika) „Nasze Słowo”. Ludzie ci wpajają opinii publicznej, że i Polacy i Ukraińcy popełniali zbrodnie. To fałsz i kłamstwo! A jednocześnie ci sami nabierają wody w usta, gdy na Ukrainie, głównie na terenach stanowiących przed wojną polskie Kresy Wschodnie, stawia się pomniki ludobójcom: Banderze, Szuchewyczowi, Sawurowi, ich nazwiskami nazywa się ulice, place, instytucje użyteczności publicznej. To tak, jakby w Niemczech wznoszono pomniki Himmlerowi czy Rosenbergowi, Kochowi czy von dem Bach-Żelewskiemu. A jednocześnie w Polsce istnieje kilkadziesiąt monumentów upamiętniających kurenie UPA, które mordowały Polaków.
Przyzna Pan jednak, że oficjalną linią polskich władz jest pojednanie polsko-ukraińskie. - Niestety, przyznaję. Tylko pytam, kto z kim ma się jednać? Pojednanie między Polakami i Ukraińcami jest niepotrzebne, bo między obu narodami nie ma konfliktu, a z mordercami i ich pogrobowcami nie ma mowy o pojednaniu.
Mówi Pan, że całkowitą winę za to, co działo się na Kresach ponoszą szowiniści ukraińscy. Tymczasem w Sahryniu w czasie prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego postawiono pomnik ofiarom ukraińskim polskiego ataku na tę miejscowość, dokonanym przez oddziały AK i BCh. Obecnie ma nastąpić uroczyste odsłonięcie tego pomnika z udziałem prezydentów obu krajów. - To jeszcze jeden wyjątkowo perfidny fałsz. Sahryń stanowił ufortyfikowaną bazę UPA, gdzie również znajdował się oddział policji ukraińskiej współpracującej z Niemcami i członkowie SS-Galizien – formacji wsławionej mordami na ludności polskiej i żydowskiej. Stamtąd dokonywano wypadów na polskie wsie, mordując ludność w pień i paląc zabudowania. Wywiad AK przechwycił łączników UPA, przy których znaleziono rozkazy i odezwy, świadczące niezbicie o planach następnych rzezi Polaków. W związku z tym AK i BCh dokonały ataku uprzedzającego, przedtem jednak wzywając UPA do opuszczenie wsi. UPA odpowiedziała ogniem. Sahryń został zdobyty, a bandyci zginęli w walce. Ponieważ był to teren zabudowany, siłą rzeczy w czasie walk zginęła pewna liczba ludności cywilnej. Za to ponosi całkowitą odpowiedzialność UPA. I taka jest prawda o Sahryniu. Żeby jeszcze bardziej zagmatwać sprawę, mają równolegle odbyć się uroczystości w Ostrówkach, gdzie OUN-UPA wymordowała polskich. Proszę zwrócić uwagę na wymowę obu uroczystości. Brzmi ona: „my jesteśmy winni i wy jesteście winni”. To klasyczne stawianie znaku równości między mordercami a ich ofiarami.
Wróćmy do obchodów. Na czele komitetów stoją czołowi politycy PSL: Honorowego – Waldemar Pawlak, Organizacyjnego – Jarosław Kalinowski. Dlaczego właśnie PSL? - Wydaje mi się to oczywiste. Przecież na Kresach z rąk OUN-UPA ginęła w ponad 90 procentach ludność wiejska. PSL stanowi, więc naturalnego spadkobiercę pamięci ofiar tego ludobójstwa. Zresztą stosunek innych ugrupowań politycznych jest do tej sprawy nieprzyjazny, a w najlepszym razie ambiwalentny.
Z czego wynika, że współpraca między Kresowym Ruchem Patriotycznym i ludowcami układa się bardzo pomyślnie. - Najlepiej mówią fakty. W 2006 r. podpisaliśmy ze Stronnictwem umowę o współpracy. Władze PSL zaapelowały do swoich ogniw terenowych o ścisłą współdziałanie z organizacjami kresowymi. Również Nadzwyczajny Zjazd PSL na wniosek KRP podjął uchwałę wzywającą do takiej współpracy, ogłosił współuczestnictwo w obchodach rocznicy, jak również poparł ideę wzniesienia pomnika ku czci pomordowanych na Kresach Polaków w Warszawie autorstwa prof. Mariana Koniecznego. Niewątpliwą zasługą Stronnictwa jest też wywalczenie w Sejmie („wywalczenie”, bo były bardzo silne opory) uchwały z dnia 15 lipca 2009 r. o przywróceniu pamięci współczesnych pokoleń tragedii kresowej. Wprawdzie w uchwale zawarto sformułowanie „zbrodnia nosząca znamiona ludobójstwa” a nie „zbrodnia stanowiąca ludobójstwo”, ale to już nie wina wnioskodawców. Również ludowcy z inspiracji naszego Ruchu wnieśli projekt uchwały Sejmu o ustanowieniu dnia 11 lipca Dniem Pamięci i Męczeństwa Kresowian. Niestety, pod pretekstem wizyty prezydenta Wiktora Janukowycza w Polsce Marszałek Grzegorz Schetyna z PO, za zgodą posła- wnioskodawcy, wycofał ten projekt i przed końcem kadencji do sprawy nie wrócono, mimo ponownie złożonego wniosku PSL. W międzyczasie przewodniczący Światowego Kongresu Nacjonalistów Ukraińskich wyjawił mediom, że rozmawiał ze Schetyną, apelując do niego o niepodejmowanie takiej uchwały.. Także prezydent Bronisław Komorowski nalegał na wycofanie projektu, gdyż parlamenty polski i ukraiński mają podjąć wspólną uchwałę, ustosunkowującą się do tego co działo się na Kresach w czasie II Wojny. Podobno wstępną propozycję wspólnej uchwały strona polska złożyła już w Kijowie. By sparafrazować poetę „wielu szatanów było tam czynnych”.
Wróćmy jednak do współpracy z PSL. - Toteż wrócę również do faktów lub ich braku. Wprawdzie wicepremier Pawlak stanął na czele Międzynarodowego Komitetu Honorowego, ale był nieobecny na tym posiedzeniu i ani razu nie wypowiedział się na tematy będące przedmiotem prac komitetów. Chcę mieć nadzieję, że nawał prac państwowych i kampania wyborcza stanowią przyczynę takiej postawy. Jak widać, mamy i odwrotną stronę medalu.
Patronami obchodów zostali obrani: Zygmunt Jan Rumel i Wiktor Poliszczuk. Dlaczego właśnie oni? - Zygmunt Rumel – poeta i żołnierz – był postacią wręcz krystaliczną. Całe swoje krótkie życie poświęcił ułożeniu przyjaznego współżycia Polaków i Ukraińców. Uważał się za syna dwóch matek – Polski i Ukrainy. W 1943 r. został komendantem Okręgu VIII BCh – Wołyń. Gdy banderowcy rozpoczęli rzeź Polaków, udał się z dwoma innymi oficerami na pertraktacje z UPA. 10 lipca 1943 r. banderowcy poddali parlamentarzystów torturom, a następnie rozerwali końmi. Twórczość Rumla, dziś na nowo odkrywana, jest porównywana do poezji Gajcego i Baczyńskiego. Zmarły przed prawie trzema laty dr hab. Wiktor Poliszczuk stanowi wzór patrioty ukraińskiego, który ze swego narodu chciał zdjąć odium rezunów. Swoją bogatą twórczość naukową poświęcił badaniom nad źródłami i zbrodniami nacjonalizmu ukraińskiego. Cechowała go przy tym wyjątkowa uczciwość intelektualna. Jego dorobek na tym polu stanowi ewenement na skalę światową. jako ciekawostkę podam, że jego ojciec – Ukrainiec ożenił się z Polką, Wiktor również, podobnie uczynił jego syn.
Czy prawda o ludobójstwie dotrze w końcu do świadomości Polaków? - Prawda zawsze w końcu zwycięża. Najbardziej pocieszające jest to, że coraz więcej młodzieży rozumie wagę tej kwestii, dlatego jestem pewien, że prawda i pamięć o niej stanie się udziałem przyszłych pokoleń. I oby tak się stało. Rozmawiał: Zbigniew Lipiński
„Zielona Wyspa”, czyli 36% Polaków nie stać na wizytę u lekarza w roku 2011. 36% Polaków musiało w tym roku zrezygnować lub odłożyć planowaną wizytę u lekarza z powodów finansowych. W ciągu 3 lat nastąpiło prawie 3 krotne pogorszenie tego wskaźnika z 13% w 2009 r. do 36% w roku 2011. To niewątpliwie prawdziwy i mierzalny „cud” rządów Donalda Tuska (LINK).
Mowa jest oczywiście o wizycie prywatnej, na którą trzeba wyłożyć własną kasę (nie każdy, bowiem ma „służbowy abonament medyczny”, w ramach, którego uczęszcza do lekarza czy sieci placówek medycznych w formie bezgotówkowej). Oczywiście można cierpliwie czekać na wizytę w ramach ubezpieczenia NFZ (kosztuje ono, co miesiąc bagatela 9% pensji brutto każdego pracownika), ale po pierwsze może się okazać, że wpierw pacjent „zejdzie” nim się doczeka na uzgodniony termin wizyty a ponadto może w ogóle się nie dostać ze względu na brak lekarzy w „państwowych” placówkach. Obecnie w pewnym dużymi mieście by dostać się do specjalisty (zgłoszenie z przełomu wrzesień/październik 2011) należy cierpliwie poczekać do stycznia 2012 i spróbować szczęścia w gigantycznej kolejce, w której ludzie stają przed niektórymi placówkami preferującymi ten sposób zapisu już przed 4 rano. Oczywiście ów wysiłek może być całkowicie nietrafiony, gdy okaże się na początku roku, że jednak placówka medyczna, do której zamierzaliśmy się udać nie podpisała jeszcze w styczniu kontraktu z NFZ. Skoro nie podpisała to i leczyć w ramach NFZ nie będzie, bo kto jej zwróci koszta? Dodatkowym problem są sytuacje, gdy korzystamy z usług prywatnego lekarza/kliniki świadczącego kontrakt w ramach NFZ. Jeśli jesteśmy jego pacjentem i czekamy na kolejny termin wizyty kontrolnej możemy srogo się rozczarować. Wystarczy, że prywatna klinika nie podpisze np. w następnym roku kontraktu z NFZ lub też kontrakt wyczerpał się już w tym roku i nie ma wolnych terminów dla pacjentów NFZ. Jedyne, co nam pozostaje w takiej sytuacji (zwłaszcza, jeśli kończą nam się przepisane nam leki) to wyjąc portfel i wykupić wizytę prywatnie (często u tego samego lekarza). Z reguły nie trzeba czekać dłużej niż kilka dni, co jest sporym postępem w porównaniu z oferta NFZ wynosząca często kilka miesięcy. Jedyną alternatywą w takim przypadku jest prywatne/służbowe ubezpieczenie medyczne lub okazjonalne korzystanie z komercyjnych usług medycznych. Problem polega na tym, że po zapłaceniu 9% pensji, jako składki NFZ (nie można dostać się do lekarza, ale płacić trzeba), prawie 20% pensji, jako składki emerytalno rentowej ZUS+OFE (emerytury nie będzie, bo ZUS jest bankrutem a OFE zostało okradzione przez państwo na rzecz ZUS), podatku PIT (idzie na autostrady budowane z lodu i piachu oraz na obsługę długu publicznego), podatków pośrednich takich jak VAT i akcyza (do budżetu krajowego i unijnego) i opłaceniu niezbędnych kosztów bytowych (czynsz, energia, gaz, jedzenie) na prywatnego lekarza po prostu najnormalniej brakuje pieniędzy. Kłania się tu słynna wypowiedź Stanisława Michałkiewicza, który parafrazował swego czasu twórców reformy NFZ ze sławetnej stajenki AWS (Akcja Wyborcza Solidarność i Jerzy Buzek), twierdząc, że pieniądze pochodzące ze składki NFZ idą za pacjentem do owej służby zdrowia w takiej odległości, że pacjent/płatnik stracił z nimi absolutnie jakikolwiek kontakt wzrokowy. I to są właśnie skutki utraty owego „kontaktu” z naszymi pieniędzmi-składkami odbieranymi nam pod pretekstem ubezpieczenia zdrowotnego i „darmowej służby zdrowia”.
P.S. Temat „medyczny” był przedmiotem jak się wydaje nadal aktualnych rozważań we wpisach:
„Rusza wymuszona „prywatyzacja” szpitali – geniusze w natarciu.
Idzie drożyzna w aptekach, czyli państwowy socjalizm w natarciu
2-AM – blog
FAKTY W MIEJSCE ŁGARSTW. CZYM JEST PLATFORMA? Po roku 1990 nie powstała w III RP partia równie prorosyjska i regresywna, jaką jest dziś Platforma Obywatelska. Nie ma też na naszej scenie politycznej innej formacji, która tak mocno byłaby powiązana z ludźmi komunistycznej bezpieki. Jeśli dla wyborców Platformy takie twierdzenia brzmią obrazoburczo – zawdzięczają to wlasnej niechęci do wiedzy oraz postawie tzw. wiodących mediów, które od lat roztaczają nad partią Donalda Tuska propagandowy parasol ochronny, dbając, by Polacy nie poznali prawdziwego rodowodu rzekomych „liberałów”. Korzeni Platformy należy szukać na początku lat dziewięćdziesiątych w marginalnej wówczas partii o nazwie Kongres Liberalno-Demokratyczny.. W powstaniu KLD istotny udział mieli ludzie związani z komunistyczną policją polityczną: Wiktor Kubiak oraz współzałożyciel KLD i PO Jacek Merkel. Pierwszy z nich to wieloletni współpracownik Zarządu II Sztabu Generalnego (tzw. wywiad wojskowy PRL). Kubiak współdziałał blisko z Grzegorzem Żemkiem znanym jako „mózg” afery FOZZ i w latach 80 zajmował się nielegalnym transferem z Zachodu urządzeń elektronicznych objętych zakazem eksportu do krajów komunistycznych. Po1989 Kubiak objawił się jako biznesmen zainteresowany wspieraniem środowisk politycznych. To dzięki jego finansowej pomocy Donald Tusk mógł organizować spotkania KLD w biurze Kubiaka w Hotelu Mariott i wydawać pismo liberałów na kredowym papierze.
Jacek Merkel był tajnym współpracownikiem Wydziału XI Departamentu I SB MSW. W latach 80. Wydział XI prowadził działania na terenie Europy Zachodniej. Na czele wydziału stał płk Aleksander Makowski, późniejszy partner biznesowy Merkla. Przełożonym płk Makowskiego był gen. Władysław Pożoga, a efekty pracy Wydziału XI Dep. I przekazywano bezpośrednio do KGB. W latach 1991-93, Merkel był członkiem Prezydium Rady Krajowej KLD i szefem kampanii wyborczej, a od zjednoczenia Unii Demokratycznej i KLD pozostawał członkiem Rady Krajowej Unii Wolności. Wśród wielu partii powstałych w tym czasie, tylko KLD dysponował od początku dostatecznymi środkami, by zorganizować struktury partii i przeprowadzić w roku 1991 udaną kampanię wyborczą do Sejmu. Po wyborach politycy tej partii współtworzyli rząd, na którego czele stanął Jan Krzysztof Bielecki. Wśród członków tego rządu znajdowało się ośmiu tajnych współpracowników bezpieki, z tak charakterystycznymi postaciami na czele, jak Andrzej Olechowski (TW „MUST” Departamentu I, a następnie Dep.II SB MSW) oraz Michał Boni (TW ZNAK). Środowisko KLD ( zwane ze względu na liczne afery – aferałami) odegrało również istotną rolę współuczestnicząc w nocnym zamachu na rząd Jana Olszewskiego. Osoby tworzące KLD znajdziemy również przy narodzinach Platformy Obywatelskiej. Gdy „trzech tenorów” w świetle telewizyjnych kamer obwieszczało w roku 2001 powołanie „nowej siły” zapowiadając „uwalnianie tkwiących w nas talentów”, Ludwik Dorn w Tygodniku „Nowe Państwo” (z 2.03.2001) napisał: „Niezależnie od tego, że udział w tym przedsięwzięciu bierze szereg osobistości politycznych o życiorysach związanych z opozycją wobec PRL, to zarówno Andrzej Olechowski, główny animator Platformy (zarejestrowany tajny współpracownik kontrwywiadu zagranicznego PRL), jak i jego bezpośrednie zaplecze intelektualno-organizacyjne w postaci funkcjonariuszy komunistycznych służb specjalnych (generałowie Petelicki i Czempiński) oraz grupa finansowego wsparcia (Business Centre Club, gdzie czołową rolę odgrywają byli pracownicy biur radców handlowych PRL-owskich ambasad) kojarzeni są z komunistycznym wywiadem – dawnym I Departamentem MSW. Platforma Obywatelska nie jest wyłącznie ekspozyturą „jedynki”, ale w rękach realnej grupy kierowniczej stanowi użyteczne, w dużym stopniu kontrolowane narzędzie realizacji jej ekonomicznych interesów.” Zdaniem niektórych mediów powołanie Platformy poprzedziło spektakularne wydarzenie. W styczniu 2001 roku w warszawskim gmachu Intraco doszło do spotkania zorganizowanego przez byłego funkcjonariusza Dep.I SB MSW Gromosława Czempińskiego. W latach 70. Czempiński był oficerem prowadzącym Andrzeja Olechowskiego. Zebranych wówczas „przyjaciół jednej służby”, pułkowników: Krzysztofa Smolińskiego, Romana Deryłę, Marka Szewczyka, Zygmunta Cebulę i Wojciecha Czerniaka, Czempiński namawiał do wsparcia Platformy Obywatelskiej i zachęcał do budowania wokół tej partii grupy doradców i specjalistów od służb specjalnych. To dzięki tego rodzaju inicjatywom, Czempiński mógł po latach przyznać, że to on sformułował koncepcję powołania Platformy, a dopiero później przekonał do pomysłu Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego. Głównym „ideologiem” partii był od początku Andrzej Olechowski. To z jego „Ruchu Stu” wywodzą się również późniejsi politycy PO – Aleksander Grad czy Paweł Graś. Cała antypisowska retoryka jest w ogromnej mierze zasługą Olechowskiego i to on wskazał kierownictwu Platformy prosty sposób na zdobycie poparcia wyborców. Również realizowany obecnie przez PO zamysł faktycznego demontażu państwa polskiego, to także pomysł byłego współpracownika Departamentu I SB MSW. W wywiadzie dla „Życia Warszawy” z 12.02.2007r., znajdziemy następującą wypowiedź Olechowskiego:
„Silne państwo i partia obywatelska wzajemnie się wykluczają. Postulat silnego państwa może przynosi popularność, ale nigdy nie uznam go za swój. Moja partia chce państwa, które służy obywatelom, a nie odwrotnie.(…) Współczesny człowiek potrafi zrobić sam, z sąsiadami lub np. z kolegami z tego samego zawodu bardzo wiele i z każdym pokoleniem coraz więcej. Nie potrzebuje do tego państwa. Dlatego działania na rzecz rozbudowy i wzmacniania państwa są marnowaniem pieniędzy obywateli.” Przed wyborami parlamentarnymi z roku 2007 Olechowski jasno wytyczył kurs Platformy. W jego emocjonalnych wypowiedziach z tego okresu można zapewne dostrzec prawdziwe oblicze „eleganckiego, dystyngowanego ministra spraw zagranicznych”. W wywiadzie dla “Newsweeka”, z 18.10.2007 r. czytamy m.in.: Ja jestem w polityce tylko gościem. Zabieram głos wtedy, gdy dzieję się coś ważnego, albo mam coś do powiedzenia. […] pozostaje do rozstrzygnięcia wielkie pytanie, czy należało wybory przeprowadzać akurat teraz, jeszcze przed weryfikacją rządów PiS. Weryfikacją, która by odpowiadała na pytanie: czy miejsce braci Kaczyńskich jest w wielkiej polityce, czy w kryminale.” Wydaje się, że przyczyn prorosyjskiego kursu Platformy należy upatrywać w genezie tej formacji – powołanej przez ludzi megasłużb sowieckich. W takim samym stopniu widoczny jest wpływ ideologii „partii rosyjskiej” – owych wyznawców „realizmu geopolitycznego” – pojmowanego jako akceptacja powojennego porządku, w którym dominacja sowiecka miała być nieuniknionym efektem historycznych uwarunkowań, a Polska miała stanowić przedmiot w grze światowych mocarstw. Politycy PO, dla których Michnik, czy Mazowiecki są niepodważalnymi autorytetami nie mogą w innych kategoriach postrzegać współczesnej Rosji, niż chcą tego „ojcowie założyciele” III RP. Ich dzisiejszy serwilizm jest w równiej mierze efektem prymitywnych kompleksów i dogmatycznych zabobonów odziedziczonych po środowisku „opozycji demokratycznej”, jak przyjętej dobrowolnie postawy zakładników kłamstwa smoleńskiego. Dojście Platformy do władzy zostało, zatem powitane na Kremlu ze zrozumiałą radością. W 2007 roku korespondentka „Izwiestii” Ksenia Fokin donosiła z tryumfem o porażce braci Kaczyńskich tytułując swój artykuł: „Blizniec-krig nie udałsja”, co miało stanowić przeróbkę wojskowego terminu „blitz-krieg” w neologizm „blizniec-krieg”, czyli wojnę prowadzoną przez bliźniaków. „Porażka PiS ucieszyła nie tylko znaczną część Polaków” –pisała z satysfakcją Fokin, – „ale i kierownictwo Unii Europejskiej. Przez 15 miesięcy swoich rządów bliźniaki zrazili do siebie elektorat, tworząc w kraju atmosferę podejrzliwości, politycznych prześladowań oraz skandali”. Przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Rady Federacji Rosyjskiej Michaił Margielow 23 listopada 2007 roku oświadczył, że „są nadzieje na normalizacje stosunków między Moskwą a Warszawą”. Margiełow wypowiadał się – jak sam przyznał – będąc pod wrażeniem wywiadu udzielonego w przeddzień przez Donalda Tuska dla „Rossijskiej Gaziety”, gdzie lider PO zadeklarował: „jedno z najważniejszych zadań polskiej polityki zagranicznej w najbliższym czasie to poprawa relacji pomiędzy Moskwą a Warszawą”. I dodał: „Gotów jestem zrobić wiele, aby nasze stosunki stały się znacznie lepsze niż są dzisiaj. Wiedząc, iż po obu stronach przeważają emocje, wierzę, że sygnały o woli poprawy stosunków, które Platforma Obywatelska wysyła naszym sąsiadom, zostaną prawidłowo zrozumiane”. Margiełow skomentował wówczas tę wypowiedź: „Tusk zaznaczył, że będzie to trudne. Rzeczywiście, problemów w stosunkach rosyjsko-polskich przy Jarosławie Kaczyńskim nagromadziło się wiele, a ich likwidacja będzie wymagać czasu”. Zaledwie po miesiącu rządów PO-PSL, Siergiej Jastrzembski doradca prezydenta Rosji Putina mógł pochwalić polskich „przyjaciół”: „Rząd Donalda Tuska, uczynił znacznie więcej dla stosunków polsko-rosyjskich niż poprzedni rząd przez dwa lata”. Wypowiedź Jastrzembskiego padła tuż po tym, jak Rosjanin usłyszał od wicemarszałka Sejmu Niesiołowskiego odpowiedź na pytanie: jak dużą rolę dla rządu PO będzie odgrywać polityka historyczna? Niesiołowski odparł, że zdaje sobie sprawę, iż jest to jeden z „kontrowersyjnych elementów” i przyznał, że „historię należy raczej pozostawić historykom„. – „Chcielibyśmy, aby stosunki polsko-rosyjskie „ruszyły do przodu”, gdyż nie ma dziś w naszych dwustronnych relacjach żadnych spraw, których nie można by rozwiązać” – zadeklarował Niesiołowski. Faktyczny zwrot w polityce zagranicznej nastąpił jednak dopiero po wizycie Tuska w Moskwie w lutym 2008 roku. Dwa miesiące później, płk Putin mógł już zapewnić, że „problemy z Polską dadzą się rozwiązać dzięki Tuskowi„. Po wizycie Putina na Westerplatte komentator agencji Interfax napisał: „Miejmy nadzieję, że w Polsce wejdzie w życie nowe pokolenie, które nie ma uprzedzeń. Ono być może zrozumie, że Polska musi szukać przyjaciół nie tylko w Ameryce, ale także w Rosji„. W tym samym czasie „przyjaciele” z Rosji w reakcji na uchwałę polskiego Sejmu w sprawie agresji ZSRR na Polskę pisali: „Gdyby nie Armia Czerwona, to Polacy byliby dziś służącymi i prostytutkami u Aryjczyków”, „ta uchwała to taniec na kościach tych Polaków, którzy razem z milionami Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Żydów i innych Europejczyków oddali życie w walce z faszyzmem”. Prawdziwy festiwal poparcia Platformy mogliśmy jednak obserwować w trakcie ubiegłorocznych wyborów prezydenckich. Nim rozpoczęła się kampania wyborcza, rosyjskie media nie kryjąc sympatii do PO orzekły, że „Komorowski nie musi nawet robić kampanii. I wygra.”. Tzw. ekspert Witalij Portnikow w komentarzu dla „Kommiersanta” prorokował, że „Platforma Obywatelska jest skazana na zwycięstwo”. Tuż po 4 lipca dziennik „Izwiestia” pisał: „liberał Komorowski ma image elastycznego i pragmatycznego polityka„, a prof. Irina Kobryńska z Rosyjskiej Akademii Nauk stwierdziła odważnie, że „Tusk i Komorowski to wyważeni i porządni politycy, którzy nie będą kierować się jakimiś osobistymi motywami w dialogu z Niemcami czy Rosją.” Szef komisji spraw zagranicznych rosyjskiej Dumy Konstantin Kosaczow podsumował wybory prezydenckie słowami: „Z Polską, gdzie prezydentem jest pan Komorowski, a rządem kieruje pan Donald Tusk, będzie się nam udawać, jak sądzę, znajdować punkty styczne i porozumienie znacznie bardziej konsekwentnie i konstruktywnie niż działo się to dotychczas w warunkach stałego współzawodnictwa prezydenta i rządu. Dla Rosji, dla perspektyw naszego współdziałania z Polską i ze zjednoczoną Europą z udziałem Polski wynik wyborów można ocenić na plus”. Intencje Moskwy i rolę wyznaczoną Polsce najpełniej określił wówczas Fiodor Łukianow, uznając, że „jeśli nie będzie dużych błędów z rosyjskiej strony, to stosunki między Rosją i Polska będą, co raz bardziej pragmatyczne. To jest wygodne dla Rosji gdyż Polska przez długi czas była główna przeszkodą dla realizacji europejskiej polityki Rosji”. Kilka dni później organ Gazpromu „Izwiestija”, w reakcji na zapowiedź Komorowskiego dotyczącą odwrotu od dotychczasowej polityki Lecha Kaczyńskiego wobec Gruzji, mógł tryumfalnie ogłosić: „Wybranie na prezydenta pragmatyka Komorowskiego ustawiło wszystko na swoje miejsca. Ideologicznie emocjonalna przesada epoki Kaczyńskiego dobiegła końca.” Nie ma oczywiście miejsca, by cytować dziesiątki służalczych, prorosyjskich wypowiedzi członków obecnego rządu. Trzeba jednak przypomnieć jedno z najbardziej haniebnych wyznań Donalda Tuska z września 2010 roku. W Polsce zatrzymano wówczas szefa emigracyjnego rządu Czeczenii Ahmeda Zakajewa, który przybył do naszego kraju na Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego. Przedstawiciel narodu doświadczonego rosyjskim ludobójstwem (w Czeczenii Rosjanie wymordowali ponad 250 tysięcy obywateli, w tym ponad 45 tysięcy dzieci) usłyszał wówczas z ust polskiego premiera:
„Sytuacja jest skomplikowana. Czasami spotykam polskich polityków, którzy chcieliby zepsuć stosunki polsko-rosyjskie, nadmiernie akcentując temat czeczeński. Uważam, że to nierozumne. Tutaj najważniejsze są umiarkowanie i zdrowy rozsądek„. W tym samym czasie rosyjska rozgłośnia rządowa „Głos Rosji” w tekście „Zjazd partyzantów czy zebranie terrorystów? Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego pod Warszawą” podkreślała: „Obecnie sytuacja w polsko-rosyjskich stosunkach zaczęła się poprawiać. Bronisław Komorowski, od razu po wybraniu go na prezydenta państwa, ogłosił kurs na polepszenie stosunków z Moskwą. „Będę sprzyjać rozpoczętemu procesowi polsko-rosyjskiego zbliżenia i pojednania” – te słowa z przemowy inauguracyjnej prezydenta dały powód do mówienia o „resetowaniu” stosunków także na tym ważnym odcinku. Jednak dzisiejsze zebranie pod Warszawą może poddać w wątpliwość szczerość słów o „zbliżeniu” i „pojednaniu”. Jednocześnie wszystko świadczy o tym, że polska opinia publiczna doskonale rozumie: nadszedł czas na nawiązanie dobrych stosunków z Rosją.” Pora, by Polacy deklarujący poparcie dla Platformy Obywatelskiej podjęli ten wybór z całym bagażem politycznych i historycznych obciążeń. Powinni mieć świadomość, – kto powołał do życia tę formację i czyim interesom służy od czterech lat rzekoma „partia liberałów”. Muszą także wiedzieć, że wybierają grupę polityczną utworzoną w środowisku najbardziej bezwolnych i zależnych od okupanta ludzi peerelowskiej bezpieki. Przeflancowani dziś na „mężów stanu”, biznesmenów lub polityków – ludzie ci pozostaną na zawsze dozgonnymi niewolnikami Moskwy, którym wyznaczono rolę trybików w kremlowskiej machinie. Tym samym – partia powołana przy ich współudziale nie ma nic wspólnego z nowoczesnością bądź demokracją; została, bowiem zbudowana w oparciu o najbardziej obskurancki model „realizmu geopolitycznego”, u którego podstaw leżą agenturalne konotacje i mentalność sowieckich rabów. Wyborcy tej partii winni pamiętać, że to ich formację wspierają kremlowscy ludobójcy – spadkobiercy oprawców z Katynia i Miednoje. To przywódcę Platformy wychwala funkcjonariusz KGB Putin – odpowiedzialny za rozliczne zbrodnie, w tym eksterminację milionów Czeczenów, zaś wyłonionego z ich partii prezydenta, gloryfikują najbardziej kłamliwe, reżimowe media. Wyborcy PO mogą ulegać „moskiewskiej prawdzie” i cenić ją wyżej niż prawdę o śmierci rodaków w Smoleńsku. Z ich wiary Rosja czerpie dziś siły, by po raz kolejny rozgrywać polską kartę. Niech, zatem dokonując swojego wyboru, mają odwagę wiedzieć, – kogo wybrali. Aleksander Ścios
Dowody na nadchodzący październikowy krach na giełdzie 23 września Jeff Rense w swoim programie radiowym przeprowadził rozmowę Paulem Drocktonem. Drockton ma swój program radiowy, lecz z uwagi na popularność do ujawnienia tej sensacji użył Jeffa Rense. Może mieć to związek z tym, co się obecnie dzieje na Wall Street. Kryminalne media nie przekażą nam, co jest podłożem konfliktu – być może jest to chęć zablokowanie kryminalistów globalnych przed zrealizowaniem wielkiego krachu, który jak wynika z dowodów przedstawionych przez Drocktona, jest nieunikniony. Przedstawię w skrócie, o czym rozmawiano w tej audycji, zaznaczam, że nie jestem ekonomistą, więc przepraszam za możliwe błędy. Temat jest jednak na tyle poważny, że muszę go poruszyć. Jeśli ktoś z was chce przesłuchać nagrania, to proszę mi dać znać przez e-mail lub poszukać na bittorrencie Jeffa Rense z tego dnia.
Jeff Rense: Dużo się dzieje, jest po prostu szaleństwo. W 2008 roku, 7 października wszystko zaczęło się psuć. Wygląda na to, że niedługo wydarzy się podobny krach i to też w pierwszej połowie października. Uważam, choć nie jestem ekspertem finansowym, że te krachy nie są przypadkowe, co więcej, są planowane. Rozmawiam dzisiaj z Paulem Drocktonem, który zadzwonił do mnie tydzień temu mówiąc, że coś znalazł niezwykłego. Przekonał mnie, że ma rację. Po dalszych badaniach można uznać już za śmieszne ile ludzi już o tym wie, że coś się szykuje. Paul, to co mi wczoraj powiedziałeś jest szokujące, widać że wiele ludzi jest w to zaangażowanych i chce na tym nieźle zarobić? Czy mógłbyś wyjaśnić, o co chodzi? Paul Drockton: Jest to niewiarygodne, ale nie da się temu zaprzeczyć. Większość ludzi wie, co to jest giełda, wie że notowania mogą iść w górę i w dół, ale nie zdaje sobie sprawy, że można na tych wahaniach nieźle zarabiać. Rynek opcji został po to stworzony by móc zakładać kontrakty na lub przeciw poszczególnym korporacjom. Jeśłi np. przewiduję, że AT&T pójdzie w dół na wartości, to mogę kupić opcję „put” (sprzedaży), jeśli faktycznie wartość firmy pójdzie w dół to wartość moich opcji pójdzie w górę. Jest to tak naprawdę metoda transferu majątku. Zabieram pieniądze od inwestora. Opcje „put” pojawiły się by obniżyć ryzyko inwestora w przypadku zmiany cen. Jest to podobne do rynku kontraktów futures (przyszłościowych). Właściciel towaru oferuje go stałej cenie – za kilkaset dolarów możemy się zabezpieczyć przed sytuacjami, gdy np. ceny towaru pójdą w górę, poprzez kupno opcji od posiadacza akcji – wtedy on gwarantuje nam wcześniej ustaloną cenę. W przypadku przeciwnym opcja „put” daje nam gwarancję, że posiadacz akcji da mi ustaloną cenę za akcje. Tak, więc jeśli akcje pójdą w dół to on mi zapłaci różnicę.
Jeff Rense: Rozumiem. Tak, więc zawsze ktoś traci. Paul Drockton: Tak, jest to bardzo prosty sposób transferu majątku, o którym ludzie nie wiedzą.
Jeff Rense: Nie musisz mieć żadnych akcji by w tym uczestniczyć, to jest coś jak stawianie na konia. Paul Drockton: Ale jest to też sposób na transfer milionów, nawet miliardów dolarów. Przykładem jest Joseph Kennedy, który „skrócił” rynek podczas krachu w 1929 roku. To oszustwo działa w ten sposób, że pozwalają ludziom na ulokowanie pewnej ilości pieniędzy na giełdzie, a jak osiągnie to odpowiednią wielkość, to wraz z instytucjonalnymi inwestorami zaczynają sprzedawać na rynek robią dumping swoich udziałów w akcjach, wówczas cena idzie w dół, jednocześnie ci sami ludzie trzymają opcje przeciwne akcjom, których wartości spadają. W ten sposób Joseph Kennedy zarobił miliardy. Dzisiaj jednak wygląda to trochę inaczej. W 1929 kupującymi akcje byli zwykli ludzie, teraz rynek jest kontrolowany przez instytucje – agencje ubezpieczeniowe, banki, fundusze inwestycyjne, itp. Niewielka liczba ludzi może zdecydować o tym by rynek poszedł w dół i wybrać z niego pieniądze wykorzystując opcje „put”.
Jeff Rense: Zaraz usłyszycie, dokąd to zmierza, bardzo was to zaskoczy. Dowody są oczywiste i niezmierne. Coś wielkiego się szykuje zaraz za rogiem! Ale jeśli się dowiesz, o co chodzi, to ty też możesz zarobić. Paul Drockton: Jeśli chodzi o te opcje „put” to w latach 80-tych nastąpiła zmiana, przez Chicago Board of Option Exchange została stworzona możliwość „skracania” (short) nie tylko indywidualnych kompanii, ale i całych indeksów, co ma olbrzymi zasięg – mówimy tu o S&P 500 – pięciuset skapitalizowanych kompanii na rynku. 75 Centów z każdego dolara zainwestowanego w rynek akcji giełdowych to inwestycja w S&P 500. Rynek kapitalizacji to obecnie 4,56 biliona dolarów. Tyle oni chcą nam ukraść. Ilość opcji naprzeciw temu rynkowi normalnie wynosi około kilkaset do 1000 miesięcznie na cenę wykonania (strike price). Sprawdziłem 14 tych cen wykonania i wyszło mi średnio 14,000 miesięcznie opcji. W przypadku października tych opcji było 919,000 opcji – kontraktów stworzonych po to by skrócić S&P 500. Od tego czasu liczba ta podskoczyła do 2 milionów!
Jeff Rense: Ludzie, zwróćcie uwagę, jaki to jest skok – z mniej niż 15,000 do ponad 2 milionów kontraktów miesięcznie na październik. Wiecie jak działa poczta szeptana? Mówicie przez telefon Fredkowi „Powiem ci coś, ale przysięgnij, że nikomu nie powiesz. Musisz wyjść z tego natychmiast”. Jak tylko się rozłączasz, Fredek siedzi już na telefonie i dzwoni do innych? 2 miliony tych kontraktów świadczy o tym, ze ludzie już wiedzą. Oni wszyscy zrobią na nas dużą kasę. Paul Drockton: Jest to oszustwo, konspiracja, gdyż mamy do czynienia z niewielką ilością ludzi mający wspólny interes – podejmujących tu decyzje. Są to ludzie z funduszy inwestycyjnych, agencji ubezpieczeniowych i banków, którzy się godzą na gwarancję opcji. Dokonują w ten sposób transferu majątku – w momencie, gdy kontrakty zostaną zrealizowane. Kolejnym krok wykonują ich agenci, którzy zarządzają tymi kompaniami. Pierwszą rzeczą, którą zrobią będzie zatrzymanie handlu akcjami, przestaną kupować i zaczną je sprzedawać. Sprawdziłem wewnętrzny handel – z 100 milionów kupowania akcji dziennie spadł on do 11 milionów. Teraz na 1 dolar, za który kupują jest 7 dolarów sprzedawanych.
Jeff Rense: Czy obliczyłeś, jakie pieniądze wchodzą tu w grę, nie wiemy ile ludzi kupiło te kontrakty, może tylko kilka tysięcy. Paul Drockton: Aby to zrealizować potrzeba dwóch stron – tej która posiada większość akcji, by mogła je sprzedać na rynek. Aby osiągnąć obniżkę ceny trzeba mieć instytucjonalnych inwestorów. Dlatego też ten handel wewnętrzny jest tak ważny, – gdy oni przestaną kupować i zaczną sprzedawać, będzie to oznaką … Zagrożonych jest 4,65 biliona dolarów, tak, więc ponieważ nastąpiło wielkie kupowanie opcji „put”, to, jeśli inwestujesz na giełdzie, mądre byłoby natychmiastowe wycofanie z niej wszystkich pieniędzy i przelanie ich na fundusze inwestycyjne, 401k (emerytalne), cokolwiek – na krótkoterminowy rynek kapitałowy (money market). Tam będzie zagwarantowany, tak, więc nie stracicie pieniędzy. Jeśli nawet już straciłeś to nie stracisz wszystkiego – ocalisz to, co masz teraz. Drugą opcją jest zainwestowanie w srebro lub złoto. Ich ceny są jednak też manipulowane, po to by trzymać ludzi przy inwestycjach na rynku giełdowym – by nie rezygnowali z niego i nie wykupywali kruszców.
Jeśli spojrzymy np. na zapasy srebra, to spadły one o 60% w stosunku do tego, co było kilka lat temu. Na pewno, więc ceny pójdą w górę. Monitorpolski's Blog
Sanacyjna agitka w formacie 3 D – recenzja filmu “Bitwa Warszawska” O filmie Jerzego Hoffmana „Bitwa Warszawska 1920” napisano już sporo, z reguły krytycznie. Docenia się nowoczesną technologię, w jakiej film zrobiono i zdjęcia Sławomira Idziaka. Dobra jest także scenografia i dbałość o realia z epoki. Już jednak fabuła filmu i jego tani dydaktyzm razi wielu recenzentów. Jedni widzą w filmie niewolnicze trzymanie się schematów sienkiewiczowskich rodem z „Pana Wołodyjowskiego” czy „Potopu”, inni zarzucają filmowi kiczowatość i nieudolną próbę pokazania zbyt wielu wątków. Media lewicowe ganią komiksowy patriotyzm, a media prawicowe zbytnią poprawność polityczną i brak odwagi. Jednym podoba się pokazanie dobrych Rosjan (kozak doński grany przez Domagarowa) i Polaka-bolszewika granego przez Adama Ferencego, innym nie podoba się, że Żydzi są w filmie pokazani, jako wzorowi obywatele, którzy tylko pod karabinem idą do rewkomu. To zdumiewające jednak, że żaden z recenzentów, tak ci z prawa, jak i z lewa, nie dostrzegł jednego bardzo ważnego elementu, – że film ten jest propagandową agitką w najlepszym sanacyjnym stylu, w wielu miejscach wręcz fałszuje prawdę historyczną, i to tak ordynarnie, że nie powstydziliby się tego najlepsi spece od propagandy, nie tylko sanacyjnej. Ktoś powie – dobrze, ale to jest film fabularny, nie musi być podręcznikiem historii. Zgoda, tylko gdyby w filmie występowały jedynie postaci fikcyjne, a nie historyczne, i gdyby fabuła była całkowicie fikcyjna, a jedynie osadzona w tzw. realiach epoki – można byłoby machnąć ręką. Jednak w tym filmie na ekranie widzimy polityków i wojskowych II RP, którzy istnieli naprawdę, o których pisze się prace naukowe, którzy są na kartach podręczników. Wymieńmy tylko najważniejszych: Józef Piłsudski, Władysław Grabski, Józef Haller, Tadeusz Rozwadowski, Wincenty Witos, Władysław Sikorski… Nie łudźmy się, ten film będzie dla setek tysięcy widzów jedynym kontaktem z historią najnowszą, tylko na podstawie tego filmu będą urabiać sobie pogląd na tamte czasy. I dlatego nie ma racji Hoffman mówiąc, że jego film nie jest podręcznikiem historii – jest podręcznikiem. W związku z tym należało zadbać o to, żeby fabuła odnoszącą się do kwestii ściśle historycznych nie odbiegała za bardzo od prawdy. To był obowiązek reżysera. Obowiązek, z którego nie wywiązał się w najmniejszym stopniu. Scenariusz pisał sam na podstawie, jak mówi, licznych lektur. Jakich, nietrudno zgadnąć. Głównie na „Roku 1920” samego Józefa Piłsudskiego, – bo obraz filmowy jest powtórzeniem zawartych tam „prawd”. Dla uniknięcia zarzutów o brak konsultacji – Hoffman skorzystał z porad historyka – Janusza Ciska, byłego Dyrektora Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorki i Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Cisek jest piłsudczykiem, uprawiającym propagandę na rzecz kultu Marszałka od lat. Był, więc dla Hoffmana, który w filmie chciał bronić „Marszałka” przed rzekomymi „oszczercami” – idealnym konsultantem. Efekty współpracy tego duetu widzimy na ekranie w pełnej krasie. Postacią centralną filmu jest grany przez Daniela Olbrychskiego Piłsudski. Rzecz charakterystyczna – w filmie jest zawsze taki sam – spokojny, wyważony, pewny siebie, dobrotliwy. Bez względu na moment, jaki jest aktualnie pokazywany. Czy to będzie okres wyprawy kijowskiej, czy okres klęski wojsk polskich, czy podejmowania decyzji, wreszcie decydującej bitwy. Jest to oczywisty fałsz – Piłsudski był w tym czasie targany sprzecznymi nastrojami, od euforii do kompletnego załamania. Tego załamania (lipiec-sierpień 1920) u Hoffmana w ogóle nie zobaczymy. Druga generalna uwaga – wojnę w filmie Hoffmana prowadzi ze strony polskiego dowództwa dwóch ludzi – Piłsudski i Bolesław Wieniawa-Długoszowski (Bogusław Linda). Marszałek i czołowy birbant II RP – pomysł horrendalny. Tymczasem wiadomo, że jeśli już, to obok Piłsudskiego powinni być albo Kazimierza Sosnkowski lub Tadeusz Piskor. Zupełnym fałszerstwem jest pokazanie momentu podejmowania decyzji o bitwie nad Wisłą. Widzimy, więc Piłsudskiego przed mapą wiszącą na ścianie, który z pewnością i spokojem tłumaczy grupce groteskowo wyglądających generałów jak ma ona przebiegać. Kiedy to mówi – widzimy wystraszonego gen. Tadeusza Rozwadowskiego, który grzecznie słucha, a potem zdobywa się tylko na jedno zdanie: „To ryzykowne? I na tym koniec, tylko tyle miał do przekazania Hoffman o udziale Rozwadowskiego w podejmowaniu decyzji o bitwie. Widz nie dowie się, że to Rozwadowski przyszedł do Piłsudskiego z gotową koncepcją uderzenia z południa. Piłsudski zgodził się, ale nie chciał atakować spod Garwolina, gdzie planował to Rozwadowski, lecz głębiej – znad Wieprza. Nie dowiemy się, że i tak bitwa została przeprowadzona wedle innego rozkazu, który napisał już tylko Rozwadowski, a Piłsudski przyjął go jedynie do wiadomości. Ale to nic – z filmu nie dowiemy się, że Piłsudski złożył 12 sierpnia dymisję i wyjechał z Warszawy. Tymczasem w filmie jest cały czas na miejscu, w Belwederze. Pyta Wieniawy: „Co tam na mieście?” – mimo że jest to w okolicy 15 sierpnia! Co więcej – przyjmuje defiladę wojsk mających atakować pod Radzyminem (to pewne, bo są tam czołgi „Renault”, które były tylko pod Warszawą) – choć takiego faktu nie było. Dochodzi do tego kuriozalna scena, kiedy Piłsudski instruuje wyglądającego niczym Don Kichot z La Manchy gen. Józefa Hallera, jak podnosić na duchu masy. Wiemy zaś, że Piłsudski uważał utworzenie dowodzonej przez niego Armii Ochotniczej za absurd, a samego Hallera traktował pogardliwie. Za to nie zobaczymy żadnej sceny pokazującej Hallera w akcji, a to on, nie Piłsudski, dwoił się i troił na linii frontu i na tyłach, niezmordowanie zagrzewając Polaków do walki. Widzimy też ks. Adamskiego w otoczeniu facetów w czarnych garniturach (na 100 proc. endecy), który rzuca Piłsudskiemu: „Ta zdrada jest tutaj”. Nie ma jednak wyjaśnień, dlaczego? Bo wtedy dotarło do opinii publicznej, że w 1919 roku Piłsudski prowadził tajne rokowania z bolszewikami. Pokazany jest także, i owszem, premier Władysław Grabski. Tyle, że podczas pierwszej rozmowy z Piłsudskim (gdzieś w kwietniu 1920) nie był jeszcze premierem (był nim Leopold Skulski). No i na koniec Wincenty Witos – Piłsudski mówi mu, żeby tworzył rząd, a co Witos ma do powiedzenia? Zgadza się, ale ma jeden warunek – żeby mógł pojechać do domu na żniwa! Powtarzam raz jeszcze – film ma swoje prawa, ale to nie upoważnia nikogo do fałszowania faktów. Efekt mamy taki, jaki mamy – czytankę dla dzieci rodem z lat 30. XX wieku. Szkoda wysiłku tylu ludzi zaangażowanych w realizację tego filmu. Kult Piłsudskiego od lat wylewa się zewsząd, a Hoffman uznał, że jego misją jest „obrona Marszałka przed oszczercami”. No i zamiast dobrego filmu mamy agitkę w formacje 3 D. Jan Engelgard
Niebawem ukaże się sensacyjna książka Jana Engelgarda “Klątwa generała Denikina” pokazująca nieznane fakty rokowań Piłsudski-Denikin w 1919 roku oraz ukrywane oblicze Piłsudskiego.
Haracz na TVP! Obowiązkowy podatek audiowizualny zamiast abonamentu? Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zapowiedziała ostrą walkę o wprowadzenie nowego podatku audiowizualnego. Instytucja, na której czele stoi obecnie Jan Dworak (były członek Unii Demokratycznej, Unii Wolności oraz Platformy Obywatelskiej) ma zgodnie z Ustawą o Radiofonii i Telewizji stać „na straży wolności słowa (…), samodzielności nadawców i interesów odbiorców oraz zapewniać otwarty i pluralistyczny charakter radiofonii i telewizji”. O tym, jak bardzo zamknięta na pewne treści i politycznie hermetyczna jest polska telewizja publiczna wiedzą Ci z państwa, którzy wciąż jeszcze nie pozbyli się telewizorów. Ponieważ jednak do zadań Rady należy również „projektowanie w porozumieniu z Prezesem Rady Ministrów kierunków polityki państwa w dziedzinie radiofonii i telewizji” oraz „ustalanie wysokości opłat abonamentowych” bardzo możliwe, że po wyborach wszyscy Polacy zostaną zobligowani do płacenia haraczu na „misję z Woronicza” (siedziba TVP SA). Według gazety „Polska The Times” w projekcie nowej ustawy medialnej znalazł się pomysł zastąpienia abonamentu tzn. opłatą audiowizualną, której pobieraniem zajęłyby się urzędy skarbowe (przy okazji rozliczania podatku dochodowego). Podjęcie prac nad zmianą finansowania mediów publicznych Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wpisała do “Strategii regulacyjnej na lata 2011-2013″. Według Jana Dworaka finalny projekt zmian mógłby przedstawić Sejmowi prezydent Bronisław Komorowski w ramach przysługującej mu inicjatywy ustawodawczej (prezydent podobno już złożył w tej kwestii ogólną deklarację). Pomysł podoba się także PO, która już wcześniej proponowała zastąpienie abonamentu „dotacją budżetową”, na którą pieniądze skądś przecież wziąć trzeba. – Zmiany w telewizji są konieczne. Płacenie na media publiczne przez podatek PIT na pewno uszczelniłoby system – podkreślił w „Polska The Times” Wojciech Saługa. Chociaż według posła PO „najpierw trzeba uporządkować telewizję” ponieważ „upodabnia się ona do programów komercyjnych” to można zakładać, że przed/po wyborcze poparcie „ludzi kultury i sztuki” jest warte kolejnej daniny. Zwłaszcza, że abonament w obecnej formie to też podatek, tyle że ławy do uniknięcia! Zgodnie z obecnie obowiązującym prawem abonament powinien płacić każdy kto posiada radio lub telewizor. Odbiornik powinien zostać zarejestrowany na poczcie w ciągu 14 dni od daty zakupu. W 2011 miesięczna opłata za korzystanie z telewizora (lub telewizora i radia równocześnie; samo używanie radia jest tańsze) wynosi 17,15 zł. Płacąc haracz za cały rok z góry, posiadacz telewizora zapłaci 188,30 zł. W przyszłym roku – jeśli nowy sejm nie przeforsuje podatku audiowizualnego – haracz za posiadanie odbiornika wyniesie 199,80 zł. Jednak obecnie płacenia abonamentu można bardzo łatwo uniknąć! Poszukiwaniem niezarejestrowanych więc i nieopłaconych odbiorników zajmuje się Poczta Polska, której pracownicy (np. listonosze) mają upoważniona do przeprowadzania kontroli w domach i firmach! Nie ma jednak przepisu, który pozwalałby pracownikowi poczty wejść do naszego mieszkania / firmy bez naszej zgody. Nie ma także obowiązku odpowiadania na pytania o posiadanie / nieposiadanie odbiornika. Dopóki więc listonosza trzymamy „na dystans” ryzyko zapłacenie kary (trzydziestokrotność miesięcznego abonamentu) jest symboliczne. Jeśli jednak podatek audiowizualny zyska przychylność większości parlamentarnej (np. „wrażliwej” na ludzi kultury koalicji PO-SLD) to haraczu nie unikniemy… Marek Bienkowski
Wybory, które trzeba unieważnić Teoretycznie 5 października, czyli w dniu, w którym do kiosków trafi papierowa edycja bieżącego Najwyższego Czasu!, Wojewódzki Sąd Administracyjny ma podjąć decyzję w sprawie ewentualnej zmiany decyzji Państwowej Komisji Wyborczej dotyczącej niezarejestrowania Nowej Prawicy w całym kraju. Osobiście nie wierzę, by decyzja była dla NP korzystna. Przecież kampania się już wtedy właściwie będzie kończyła, karty do głosowania będą nie tylko wydrukowane, ale nawet już rozesłane – słowem: wprowadzenie takiej zmiany będzie nawet technicznie niemożliwe. A WSA nie ma kompetencji, by wybory przesunąć np. o dwa tygodnie – żeby dać czas na zmianę przygotowanych list i nadrobienie straconego czasu partii, która zamiast prowadzić kampanię, musiała tułać się po sądach. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak głosować na Nową Prawicę tam, gdzie jest to możliwe. A jeśli ktoś, kto nie ma takiej możliwości w swoim okręgu, ma trochę wolnego czasu – niech zgodnie z instrukcją dostępną tutaj (kliknij) przejedzie do okręgu, gdzie NP jest obecna, i tam zagłosuje. Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że zarejestrowane okręgi są rozrzucone w miarę równomiernie po kraju, więc prawie nigdzie odległość do najbliższego okręgu z listą Nowej Prawicy nie przekracza kilkudziesięciu kilometrów. Głosowanie na NP to jednak nie koniec walki. Po 9 października trzeba będzie zrobić wszystko, by wybory unieważnić, jak najszybciej powtórzyć, a winnych całego zamieszania członków PKW przykładnie ukarać, tak by ich następcy nie próbowali wpływać na wynik wyborów, zanim je w ogóle przeprowadzono – jak to miało miejsce w tym roku. A po wyborach przyjdzie czas na konsolidację obozu konserwatywno-liberalnego. Jedną z przyczyn obecnej sytuacji jest przecież to, że ludzie o poglądach wolnościowych startują z PiS, PO, PJN, Ruchu Poparcia Palikota, Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka, a nawet z PSL. W rezultacie zamiast decydować o wolnościowych przemianach, w ostatecznym rozrachunku są tylko listkiem figowym dla rozmaitej maści socjalistów… Tomasz Sommer
Garrett. Zapomniany mistrz Starej Prawicy Przykłady Sergiusza Piaseckiego, Józefa Mackiewicza czy też Ferdynanda Ossendowskiego pokazują, że wybitni twórcy mogą w wyniku politycznego dekretu zostać niemalże z dnia na dzień całkowicie skreśleni ze zbiorowej świadomości. Ich książki zajmowały niegdyś szczyty list bestsellerów, by pewnego dnia zniknąć z nich i nigdy już tam nie powrócić. Osoba Gareta Garretta pokazuje, że podobny los może spotkać nawet pisarza mieszkającego w kraju o wydawałoby się największych swobodach obywatelskich na świecie. W Polsce jednoznaczną przyczyną wykreślania pisarzy ze zbiorowej świadomości było wprowadzenie zbrodniczego systemu komunistycznego, lecz w USA nigdy przecież do czegoś podobnego nie doszło. A przynajmniej tak głosi oficjalna wersja dziejów, którą wykłada się na państwowych uniwersytetach. Garet Garrett był jednak świadkiem rewolucji, która dokonała się w USA krok po kroku. Urodzony w 1878 roku amerykański pisarz był z zawodu dziennikarzem ekonomicznym. Mechanizmy finansowe oraz świat Wall Street znał jak mało, kto, a jego artykuły były powszechnie czytane w wiodących amerykańskich pismach (m.in. w „New York Times” i „Wall Street Journal”). Ze zgrozą obserwował kolejne etapy przekształcania się światowej oazy wolności w śmiercionośną machinę państwa dobrobytu i wojny. W 1913 roku utworzona została Rezerwa Federalna, która wpuściła USA w spiralę wielomiliardowych podatków pobieranych pod postacią skarbowych obligacji. W 1916 roku Amerykanie przystąpili do I wojny światowej, jeszcze bardziej nakręcając podatek obligacyjny oraz łamiąc zasady izolacjonizmu, na których oparte było libertariańskie społeczeństwo Ameryki. W 1933 roku Franklin Delano Roosevelt uruchomił politykę Nowego Ładu, która bezpowrotnie wepchnęła USA w objęcia potężnych instytucji centralnych, do dziś uzurpujących sobie prawo do decydowania o życiu szarych ludzi. W 1941 roku USA przystąpiły do II wojny światowej, przeznaczając na ten cel jeszcze większe środki pieniężne. W 1944 roku na Konferencji w Bretton Woods ustalono nowy porządek finansowy świata i w ten sposób Stany Zjednoczone zmieniły się z kraju realizującego ideały wolnej przedsiębiorczości w kraj, który przy pomocy swojej waluty i armii pełni rolę światowego hegemona. Garrett, jako człowiek Starej Prawicy, został przed końcem II wojny światowej skazany za przemilczenie. Wyrażając swój sprzeciw wobec udziału USA w wojnie oraz postępującej ingerencji państwa w gospodarkę stał się z dnia na dzień persona non grata. Wpierw pozbawiono go pracy w wiodących dziennikach, a następnie stopniowo otoczono jego osobę milczeniem. Inni członkowie Starej Prawicy, tacy jak Frank Chodorov czy Albert Jay Nock, także zostali skazani na przymusowe zapomnienie, a ich miejsce zaczęli stopniowo zajmować przedstawiciele tzw. Nowej Prawicy, dla których prowadzenie wojen oraz wysokie podatki stały się głównym programem politycznym. Nim jednak amerykański zamach stanu doszedł do skutku, Garrett podjął się wysiłku przypomnienia Amerykanom ich chlubnych korzeni. Starał się to uczynić przede wszystkim za pomocą powieści, których próżno szukać na półkach dzisiejszych księgarń. Podczas gdy większość kręconych współcześnie filmów i pisanych książek stara się za wszelką cenę pokazać przedsiębiorców, jako pozbawionych skrupułów, ślepo nastawionych na zysk osobników, nieraz wręcz przypominających mafiosów, Garrett ukazywał ludzi, którzy znaleźli się na szczycie dzięki własnej inicjatywie oraz szansom, jakie dawała Ameryka, nim przerodziła się w kraj kontrolowany przez niejasne grupy interesów. Garrettowi bliskie było przeświadczenie, że jeżeli libertarianizm ma kiedyś zatriumfować, potrzebna jest jego obecność w kulturze. Dlatego właśnie podjął się zadania, które do dziś sprawia wiele trudności nawet najbardziej zdolnym i wszechstronnym propagatorom wolnego rynku. Napisane przez niego powieści posiadają strukturę daleką od banału, co jest zasługą przede wszystkim dynamicznych opisów działań przedsiębiorców oraz nietuzinkowych postaci tworzących dawną Amerykę. Wbrew powszechnemu w kulturze masowej obrazowi biznesmenów, Garrett przedstawia ich, jako ludzi z krwi i kości, którzy zawdzięczają wszystko swojej własnej inicjatywie i bywają całkowicie bezradni wobec absurdalnych przepisów państwa. Co ciekawe, jednym z najważniejszych bohaterów powieści zapomnianego mistrza jest… giełda i wciąż zmieniające się na niej notowania. Bohaterowie powieści śledzą wydarzenia na giełdzie z zapartym tchem, a niekiedy sama giełda staje się samodzielnym bohaterem narracji. W większości pisanych współcześnie powieści inwestorzy giełdowi oraz przedsiębiorcy ukazywani są, jako ludzie, którzy są niejako immunizowani na zmiany rynku – Garrett na tak naiwną wizję zwyczajnie nie pozwala. Stworzone przez niego postacie są najczęściej samorodnymi talentami znikąd, które dzięki własnej inwencji żyją ambicją, aby ich praca i wysiłek zostały nagrodzone satysfakcją konsumenta. W przeciwieństwie do znanych nam współcześnie z Polski biznesmenów, którzy nieustannie zaliczają bankiety organizowane przez polityków, protagoniści z powieści legendy Starej Prawicy nie mają żadnych koneksji ani rozbudowanych znajomości. Bywa, że mają ciężki charakter, który nie sprzyja zawieraniu znajomości na wpływowych salonach, a wręcz przeciwnie – odpycha potencjalnych współpracowników. Są niezależni, nie boją się ryzyka, lecz Garrett nie tworzy bezkrytycznych hagiografii. Geniusze przedsiębiorczości przeżywają zawody miłosne, mają chwile słabości, a ich fortuna często niknie równie szybko, jak się pojawiła. Diametralnym przeciwieństwem głównych bohaterów tychże powieści są ludzie o szerokich znajomościach, politycy oraz szare eminencje Wall Street. Bohater powieści „The Driver”, Henry Galt, zostaje z nimi skonfrontowany w szczytowym okresie swojego sukcesu. Były dyrektor linii kolejowej, którą Galt doprowadził na szczyt ekonomicznego sukcesu, uruchamia kampanię nienawiści, w której uczestniczą zgodnie media, politycy z Waszyngtonu, nowojorscy finansiści oraz nowojorska śmietanka towarzyska. Galt, który był dotychczas skromnym inwestorem, musi zmierzyć się ze zorganizowaną kampanią oczerniania, w której w pewnym momencie uczestniczą nawet jego najbliżsi współpracownicy. Kiedy sytuacja wydaje się już beznadziejna, a akcje spółki są na dnie, Galt uruchamia swoje rezerwy finansowe i brawurowo wychodzi z opresji. Gdy następnie wydaje się już, że jego niesłychanemu talentowi menedżerskiemu nie może zagrozić nic, zostaje wezwany przed senacką komisję. Tam, wbrew oczekiwaniom medialno-politycznego establishmentu, wychodzi zwycięsko z krzyżowego ognia pytań wścibskich polityków i prawników. Z kolei bohater powieści „The Cinder Buggy”, John Breakspeare, natrafia na przeszkody innego rodzaju. Jako szef odnoszącej ogromne sukcesy kompanii stalowej zarządza swoim przedsiębiorstwem w sposób budzący powszechny podziw. Zaczynając od jednej zdezelowanej fabryki, stworzył firmę będącą jednym z liderów na bardzo konkurencyjnym rynku wyrobów stalowych. Breakspeare, szukając szans na rozwój firmy, postanowił wejść na giełdę, ale z racji braku odpowiednich koneksji zmuszono go do jej szybkiego opuszczenia. Okazuje się, że większość akcji jego spółki wykupywał potajemnie posiadający odpowiednie koneksje konkurent, który w stosownym momencie przypuścił na niego atak, po którym „geniusz stali” nie mógł się już podnieść. Ostatecznie zostaje zmuszony do sprzedaży swojej firmy największemu konkurentowi, który tworzy amerykańskie imperium stali. W ten sposób Garrett ukazywał zmierzch dawnej Ameryki, która dla pomysłowych i energicznych ludzi stwarzała nieograniczone szanse. Wielkie fortuny nie powstawały wówczas w procesie szemranych prywatyzacji ani kupowania zapisów w ustawie, ale w wyniku ciężkiej pracy, dzięki oryginalnym pomysłom lub zwyczajnie przez przypadek. Amerykański cud gospodarczy zaistniał dzięki splotowi okoliczności, które sprzyjały ludziom gotowym poświęcić swoje życie w służbie konsumentom. Przedstawiciele Starej Prawicy, w tym Garrett, byli świadkami tego, jak Ameryka przekształcała się w raj dla oportunistów i dlatego bili na alarm. Ich wysiłek literacki i publicystyczny należy postrzegać przede wszystkim w tej perspektywie, – jako próbę wskrzeszenia amerykańskiego ducha wolności. Dla mieszkańców Ameryki losy bohaterów powieści Garretta stanowić mogą wspomnienie dawnych, wielkich czasów, które niezauważenie przeminęły. Dla Polaków – wizję ideału, którego osiągnięcie jest przecież na wyciągnięcie ręki, lecz świadomie odrzucanego przez zdecydowaną większość polityków i inteligencji. Jakub Wozinski
PO wypięła się na młodych ludzi. O hipokryzji socjalistów z rządu Poprzednie wybory parlamentarne Platforma Obywatelska wygrała głównie dzięki głosom tzw. młodych wyborców. Dziś partia rządząca całkowicie odwraca się do nich plecami, pokazując swoją skrajnie socjalistyczną twarz. PO podwyższa płacę minimalną oraz chce opodatkować na równych zasadach z umowami o pracę umowy o dzieło i umowy zlecenia. Związki zawodowe, które w pierwszej kolejności dbają o interes już pracujących osób, dopięły swego – od 1 stycznia 2012 roku rośnie płaca minimalna do 1500 zł brutto. Oczywiście termin ogłoszenia tej decyzji w trakcie kampanii wyborczej jest przypadkowy. Wzrost płacy aż o 8% (z 1386 zł) jest niespotykany w ostatnim pięcioleciu. Prezes „Solidarności” Piotr Duda jest zadowolony z tempa, ale chciałby, żeby wzrost płacy minimalnej był powiązany ze wzrostem płacy średniej (najlepiej na poziomie 50%). Gdyby zrealizować pomysł przewodniczącego największego związku zawodowego w Polsce, płaca minimalna w przyszłym roku musiałaby wynieść ok. 1800 zł brutto.
Ile kosztuje tysiak? Oczywiście każdy się cieszy, gdy zarabia więcej, tylko, że za wzrostem płacy (a właściwie przed nim) musi iść wzrost wydajności pracy. Jeżeli ten nie nastąpi, to oczywiste jest, że pracodawca wyrzuci taką osobę na bruk. Płaca minimalna ma to do siebie, że osoby, które nie są w stanie na nią zapracować, po prostu nie znajdują oficjalnego zatrudnienia (wystarczy się udać do wiejskiego sklepu na Lubelszczyźnie czy Podkarpaciu i spytać pracownicę, jak jest zatrudniona i za jaką płacę, by przekonać się, jak działa ustawodawstwo o płacy minimalnej). Przedstawiciele związków zawodowych jak zwykle argumentują, że nie da się za płacę minimalną utrzymać rodziny. Dziś jest to ok. 1030 zł netto. Czy za dwie płace nie da się utrzymać czteroosobowej rodziny, to kwestia na inną dyskusję. Związkowcy powinni raczej skupić się na tym, że opodatkowanie w Polsce jest horrendalnie wysokie. Żeby osoba zarabiająca dzisiejsze minimum dostała swojego tysiaka do ręki, musi wypracować 1642 zł (płaca brutto powiększona o podatki płacone przez pracodawcę za pracownika, głównie na Zakład Ubezpieczeń Społecznych). A to znaczy, że pracownik musi wypracować dodatkowo 60% wysokości swojej wypłaty, jaką otrzymuje, tylko na przeróżne podatki, (z których żywią się między innymi związki zawodowe). Gdy zatem w przyszłym roku płaca minimalna wzrośnie do 1500 zł brutto, to pracownik do ręki otrzyma 1111 złotych (a więc zaledwie o 80 złotych więcej niż dziś), ale będzie kosztował swojego pracodawcę już nie 1642 złote, lecz 1777 złotych. Czyli na podwyżce płacy minimalnej pracownik zyskuje tylko 80 złotych, podczas gdy pracodawcy koszty rosną aż o 135 złotych. Różnica pomiędzy jedną a drugą wartością (55 zł) trafi do budżetu państwa!
Pazerna ręka fiskusa Pytanie, czy rząd martwi się o tych, którzy nie są w stanie wypracować ok. 1800 zł, które będą kosztować pracodawcę? Proszę sobie wyobrazić wspomniany już mały sklepik na wsi, sprzedający głównie produkty pierwszej potrzeby. Zapłacenie 1800 zł dla pracownika, ZUS, NFZ oraz urzędu skarbowego spowoduje, że pracodawca będzie chciał skłonić takiego pracownika do zatrudnienia bez potrzeby pośrednictwa pazernej ręki fiskusa, (co nazywane jest pracą na czarno). W pierwszej kolejności podwyżka płacy minimalnej dotknie osoby najmniej zarabiające, małych przedsiębiorców oraz osoby szukające jakiegokolwiek legalnego (z punktu widzenia polskiego prawa) dochodu. W drugiej kolejności przełoży się na podniesienie cen przez niektóre firmy. Niech się, zatem rząd specjalnie nie zdziwi, jak w przyszłym roku bezrobocie – głównie wśród młodych osób, bo to przeważnie one pracują za minimalną pensję – wzrośnie. Bardzo ciekawe jest, że przy wyborze pierwszego miejsca pracy dla absolwentów najważniejsza jest możliwość nauki i zdobycia umiejętności (77% respondentów), możliwość zdobycia doświadczenia zawodowego (62%), a dopiero na szóstym miejscu wysokość wynagrodzenia (18%) – na podstawie opisywanego dalej w artykule raportu „Młodzi 2011”. W przypadku młodzieży akademickiej (wiadomo, że wraz z wykształceniem rosną aspiracje) wysokość wynagrodzenia jest na piątym miejscu (32%). To tylko pokazuje, że wysokość wynagrodzenia dla wchodzących na rynek pracy nie stanowi o wyborze pierwszej pracy. Młodzi ludzie przeważnie mieszkają jeszcze z rodzicami, którzy ich utrzymują, a pierwszą pracę traktują bardziej, jako naukę tego, czego nie nauczyła publiczna szkoła, niż miejsce, w którym spędzą następne 40 lat swojego zawodowego życia. Jeżeli pozbawi się ich możliwości podjęcia takiej nauki za pieniądze, to po prostu wzrośnie bezrobocie lub będziemy mieli gorzej przygotowanych absolwentów. Hipokryzja rządu w sprawie płacy minimalnej jest jednak większa. Podczas gdy żaden pracodawca nie ma prawnej możliwości zatrudnienia pracownika za mniejszą stawkę za pełnoetatową pracę, zostawiono furtkę w przepisach w postaci staży opłacanych przez urzędy pracy. Stażysta (młody absolwent) może otrzymać tzw. stypendium w wysokości 913,70 zł. Czyli mówiąc prościej: gdyby pracodawca prywatny chciał zatrudnić młodą osobę i przyuczyć do zawodu, płacąc jej normalne wynagrodzenie, to od 1 stycznia przyszłego roku będzie go to kosztować, co najmniej 1777 zł miesięcznie. Jednak rząd (poprzez powiatowe urzędy pracy) może robić to samo za 913,70 zł. A gdyby pracodawca prywatny chciał również zapłacić taką stawkę, to… może trafić do więzienia. Chyba, że grzecznie napisze wniosek do PUP, który stosownie do posiadanych środków może mu opłacić z pieniędzy podatnika stażystę! Gdzie tu logika i gdzie sens? Chodzi przede wszystkim o dalsze zwiększanie władzy państwowej i tworzenie pretekstów do wyciągania kolejnych pieniędzy z kieszeni podatników (w końcu z troski o młodych bezrobotnych, których wykształciła polska szkoła). Dziwnym trafem są państwa na świecie, gdzie nie istnieje coś takiego jak systemowa płaca minimalna. Między innymi takim państwem są Niemcy. Mimo że nie ma tam urzędowej płacy minimalnej, przyjęło się nie podejmować pracy pełnoetatowej na poziomie niższym niż 800 euro miesięcznie do ręki. Od razu nasi etatyści lub związkowcy zaczną się zastanawiać, kto to przyjął. Jakieś zrzeszenie pracobiorców, komisja trójstronna, niemieckie związki zawodowe? Otóż nikt. Ludzie potrafią sami ocenić, za ile są w stanie poświęcić swój prywatny czas. W Niemczech pracobiorcy najniżej wykwalifikowani doszli do wniosku, że poniżej 800 euro do ręki nie będą się poświęcać – i już. Żaden rząd nie musiał tej wartości ustalać. Tak działa wolność osobista, że się ma prawo nie przyjąć oferty pracy za niską pensję!
Znikną popularne umowy Ponieważ zbliżają się wybory, to oprócz uśmiechnięcia się do związkowców mamy także próbę ponownego zdobycia dusz młodych ludzi. Właśnie opublikowano rządowy raport „Młodzi 2011”, którego autorem jest prof. Krystyna Szafraniec. Nad analizami pani profesor pochylił się rządowy minister bez teki Michał Boni, który napisał na podstawie raportu rekomendacje dla polityk publicznych. Niestety są to rekomendacje, których głównym celem jest dalsze zawężenie możliwości wyborów dokonywanych przez młodych ludzi, czyli dążące do ograniczenia wolności. Wartość opisowa raportu stoi na bardzo wysokim poziomie, (co nie powinno dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, że pracowało nad nim aż 41 osób z różnych dziedzin). Można z niego wyciągnąć wiele niekorzystnych dla polskiego państwa wniosków z punktu widzenia młodego człowieka. Między innymi ten, że tylko 1% studentów wyższych uczelni (i zero procent absolwentów tychże) uważa, że studia bardzo dobrze przygotowują do wejścia na rynek pracy (str. 137 raportu – do ściągnięcia ze stron Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – http://tiny.pl/h5zj1).
Groźne są jednak zalecenia, jakie daje Michał Boni władzy publicznej (a ponieważ jest szarą eminencją rządu, prawą ręką samego premiera – to, co mówi, może w niedługim czasie przełożyć się na konkrety proces legislacyjny). Napisał on (str. 394 raportu): „Czasowe formy zatrudnienia, umowy o dzieło i zlecenia, niekiedy wymuszanie samozatrudnienia – dają szansę startu w profesji, (choć nie zawsze zgodnie z kierunkiem ukończonej nauki), ale zarazem nie niosą satysfakcji w postaci spójnej, bilansującej się ścieżki kariery, udziału w szkoleniach, odpowiedniego ubezpieczenia czy gwarancji odpowiednich dochodów, albo, – co często jeszcze ważniejsze – długoterminowej pewności dochodów, które byłyby oznaką zdolności kredytowej dla banków, szczególnie istotną nie tyle przy kredytach bieżąco-konsumpcyjnych, co np. mieszkaniowych (powszechny fenomen kredytów od rodziców). Zatrudniani tymczasowo młodzi pracują dłużej (czas pracy), za relatywnie mniejsze wynagrodzenia, w niepewnych warunkach, z tymczasowością okresu zatrudnienia i z niepewnością, co do przyszłej emerytury (niskie składki)”. Z tej wypowiedzi wynika, że:
1. Wyższe zarobki netto (z tytułu umów o dzieło, zleceń czy samozatrudnienia) nie dają wyższej satysfakcji, ponieważ nie umożliwiają „odpowiedniego ubezpieczenia”,
2. Lepiej pożyczać pieniądze na wysoki procent od banku niż od rodziców (a rodzice często albo nie pobierają odsetków w ogóle, albo nawet, o zgrozo dla Michała Boniego, kupują swoim pociechom mieszkanie),
3. Najważniejsze jest oczekiwanie przyszłej emerytury, dlatego trzeba płacić jak najwyższe na nią składki.
Wszystkie te trzy punkty są sprzeczne z jakimkolwiek zdrowym rozsądkiem. Za wysokie podatki Polacy otrzymują dziadowskie państwo, które tylko jeszcze bardziej interesuje się ich prywatnym życiem. Więc lepiej zarabiać więcej do ręki i wydać te pieniądze wg własnych preferencji niż wg preferencji urzędnika. Przyszła emerytura, wg nowego programu Platformy Obywatelskiej, ma przecież pochodzić z dochodów ze sprzedaży gazu łupkowego (niestety to nie żart – wg PO, już od 2015 r. rząd ma zamiar w ten sposób finansować emerytury). Ze swoich przesłanek Boni pisze rekomendację dla rządu (str. 395): „Rekomendacja 12: Należy stworzyć warunki, by nie podwyższając nadmiernie kosztów pracy, zarazem zagwarantować odpowiednie ubezpieczenie społeczne osobom zatrudnionym w nietypowych formach zatrudnienia”. Jak się później można było dowiedzieć, chodzi o to, żeby umowy o dzieło oraz umowy zlecenia były tak samo opodatkowane składkami (ZUS + NFZ) jak wszystkie umowy o pracę!
Dziennikarze jak piekarze Czyli mówiąc prościej: chodzi o gigantyczne podniesienie podatków dla części pracujących. Nie jest to pomysł nowy. Jeszcze rok temu premier Donald Tusk, będąc na występach w programie Tomasza Lisa, zapowiedział, że przyjrzy się tym umowom, żeby dziennikarze niepłacący wysokich podatków, a korzystający z umów o dzieło tak bardzo się nie wymądrzali na temat sytuacji w budżecie. Sam tok myślenia premiera nie jest całkowicie pozbawiony sensu. Oto, bowiem z tytułu umowy o dzieło (z 50-procentowym kosztem uzyskania przychodu) pracownik może otrzymać w przypadku płacy 1500 zł brutto 1365 zł do ręki, co kosztuje pracodawcę 1525 zł (dla tej samej płacy brutto z tytułu umowy o pracę koszt pracodawcy to 1777 zł, a pracownik do ręki otrzymuje 1111 złotych). Jednak nie każdy może skorzystać z umowy o dzieło. Jest ona ograniczona głównie do artystów, naukowców, dziennikarzy oraz części informatyków (tworzących autorskie rozwiązania). Nie ma żadnych przesłanek, żeby z punktu widzenia opodatkowania wyżej cenić pracę dziennikarzy niż np. piekarzy czy robotników budowlanych. Z tym, że raczej powinno się rozszerzyć zakres zawodów uprawnionych do korzystania z takich samych rozwiązań, a nie ograniczać go. Najlepiej rozciągnąć go na wszystkie zawody – z możliwością wyboru, czy ktoś chce „pewną” przyszłość i wysokie podatki, czy wyższą pensję kosztem „niepewnej” przyszłości. Tylko, że przecież, wg Boniego, przygotowującego oficjalny raport rządowy, wyższe zarobki netto niosą ze sobą „niższą satysfakcję”. Nie ma, bowiem nic bardziej satysfakcjonującego niż możliwość zapłacenia wyższych podatków na pewną przyszłość państwowej emerytury (jest ona tak bardzo pewna, że rząd już musiał mocno uszczuplić Fundusz Rezerwy Demograficznej, ponieważ brakowało mu na dzisiejsze emerytury). Szczególnie ta emerytura będzie pewna od 2030 roku, gdy jeden pracownik będzie miał na utrzymaniu jednego emeryta. Wtedy na pewno emerytury będą bardzo wysokie, pewne oraz wypłacane tak samo długo jak teraz. Zmiany postulowane przez Boniego uniemożliwią również podjęcie pracy przez młodych ludzi. Często szukają oni dorywczych zajęć na zlecenie, z których również nie trzeba odprowadzać wszystkich składek na ZUS i NFZ, (jeśli taka osoba jeszcze się uczy). Pozbawienie młodych ludzi możliwości podjęcia takich zajęć to znowu zmuszenie ich albo do niżej płatnych zajęć (na umowę o pracę), albo do bezrobocia. Przerażające jest, jak Platforma Obywatelska wypięła się na młodego wyborcę. To, co widać na zewnątrz, to wielka troska o zarobki młodych ludzi (któż nie chciałby, żeby ludzie mogli za swoją pracę kupić więcej produktów). Tak naprawdę chodzi jednak o szukanie dalszych wpływów do budżetu i zwiększenie opodatkowania. Marek Langalis
Szechtaż i najnowsze łżesondaże – Front Erekcji Poparcia Reżimu Chłopcy szechterowcy musieli wreszcie zadziałać i pociągnąć cyngle swoich Ośrodków Baranienia Opinii Publicznej. Pośród walącego się PO-parcia we wtorek zaprezentowali najnowszy „szechtaż” ze skokowo wyższym uwielbieniem dla PO-stkomuny i klifowo pikującym dla faszyzująco-nazizująco-moherującej-…[tu dopisać dowolną obelgę]-… opozycji. We wtorkowy poranek dolny pasek na TVP-Info głosi, że oto wg badań wspomnianego ośrodka baranienia wynik PiS zatonął w rejon 21% przy niewzruszonym 31% dla pupili salonu, Moskwy i Berlinoparyża. Według niewidzialnej łapy sondujących pionków aż 26% wykazało niezdecydowanie. Można oczekiwać nasilenia tej tendencji, aż u progu ciszy wyborczej rezultaty rozjadą się do sprawdzonego przez lata kłamliwego mniej więcej 50 do 20. Ale... Nic dwa razy się nie zdarza, jak pisała noblistka wychwalająca niegdyś towarzysza Stalina. To już nie chwyci, szechterowcy. Kurs waszej reżimpartyjki pikuje tak jak giełdowe notowania waszego łżekonglomeratu z Czerskiej (niebawem 10 zł itd.) Nie koniec na tym. Front Ratowania Słupków jest szerszy. Oto po 9 rano dziś na tymże pasku informacyjnym nastąpiło istne kuriozum. Gfk Polonia (PO-lonia raczej!?) dla (rzekomo) Rzepy ujawnia o PO-parciu 46% wobec 31% PiS i pomniejszym bodaj 9% dla SLD przy niezdecydowanych... 24%!!!!!! Razem to minimum 110 % respondentów! Tłumoctwo, logiczny uwiąd i pociąg do manipulacyjnego zakrzyczenia faktu walącego się reżimu złamało matematyczne reguły sumowania do 100%, chyba, że wypełzły w tej królowej nauk jakieś tajone, abstrakcyjnie surrealne szczególne teorie względności, w których dotychczasowe pojęcia przyjmują nowe, dowolne definicje. Ktoś się jednak w tej fałszodajni połapał (nie wiadomo czy w samej TV czy był jakiś telefon z ośrodka sponsoringu badań), że pałę przegięto i w następnym przebiegu paska (specjalnie śledziłem) PO-wcom spadło do 36%, PiSwcom takoż do 24, SLD bez zmian przy niezdecydowanych 24% (bądź 26 – tego niuansu serio nie pamiętam, ale to nie zmienia całokształtu paranoi). Już jest, więc bezpiecznie poniżej 100%, a wyniczki są zbieżniutkie z łżesondażowymi rewelacjami szechterowców. Poza tym, intensywnie dęty spekulacyjny łżesondażowy balon medialny z poparciem dla Ruchu Gumowego Człona rzekomo dobijającym do 10% też powinien realnie pęknąć w niedzielę, odcinając to nihilistyczne kołtuństwo od bram Parlamentu.
DLATEGO MIEJCIE NA UWADZE, ŻE TA DYKTATURA W OSTATNIE DNI KAMPANII W CELACH SAMOOBRONNYCH NIE COFNIE SIĘ PRZED ŻADNĄ PROWOKACJĄ, MANIPULACJĄ, KŁAMSTWEM, INTRYGĄ, NAWET JEŚLI TE PRZEKRĘTY MIAŁYBY PRZECZYĆ LOGICE I ELEMENTARNYM ZDOLNOŚCIOM POZNAWCZYM PIĘCIOLETNIEGO DZIECKA.
PS. Kto wie, czy w porze największej oglądalności TV w wigilię ciszy wyborczej nie zostanie publicznie ujawnione, iż oto zielonogórski kibic zabity przez PostZOMO-tajniaków jadących „czterdzieści” km na godzinę (dwupasmową, prostą ulicą) był jednym z naczelnych prowodyrów ogólnopolskiego kibolskiego antyreżimowego powstania?!?! W tej orwellowsko-mrożkowej psychodramie może zostać zaserwowany każdy absurd celem zwichrowania emocji tłumów.
Arpad77 – blog
W Afryce socjalizm też nie działa Dariusz Rosiak w swojej książce „Żar. Oddech Afryki”, która składa się z reportaży z podróży do trzynastu krajów Afryki, odbytych przez autora w ostatnich latach, nie tylko obala mity, ale również pokazuje (nie wiem, czy świadomie, czy też nieświadomie) wyższość wolnego rynku nad interwencjonizmem państwowym. Według danych Banku Światowego aż 85 procent pieniędzy zbieranych na pomoc humanitarną i rozwojową jest wykorzystywanych w sposób niezgodny z przeznaczeniem. Podobnie jak w przypadku inwestycji z użyciem unijnych pieniędzy, także w Afryce dochodzi do absurdalnych sytuacji: opustoszałe klinki w szczerym polu, mosty, którymi nie da się przejechać, fabryki, do których nie podłączono infrastruktury czy fabryki produkujące towary droższe niż importowane. W rezultacie pomoc międzynarodowa nie pomaga, a jest nawet „największą przeszkodą w zmianie położenia ludzi ubogich na świecie i sensownym wyjściem jest jej całkowite zaprzestanie” (s. 131-132). Miliony dolarów na inwestycje w Sudanie Południowym, które szły od ONZ czy Banku Światowego były defraudowane przez władze. – Jeśli widzisz w Dżubie budynek, którego budowa została szybko i sprawnie ukończona, to z pewnością była to budowa prywatna – powiedział autorowi Portugalczyk mieszkający w stolicy Sudanu Południowego (s. 259). To socjalizm przez dekady niszczył Afrykę i upowszechniał coraz większą biedę – tak było w przypadku Zimbabwe, Etiopii, Ghany, ale też Tanzanii czy Zanzibaru. W Etiopii w wyniku „czerwonego terroru” końca lat 70., klęski głodu i wojny domowej lat 80. XX wieku zginęło około 1,5 miliona ludzi (s. 134). Rosiak w swojej książce obala mity dotyczące islamu. Opisuje dyskryminację chrześcijan w Afryce. Mianowicie zanim jeszcze Sudan Południowy uzyskał niepodległość, chrześcijanie, których jest większość w Sudanie Południowym, nie mieli prawa wybudować w stolicy swojego kraju – Chartumie kościoła, gdyż tam rządzi większość arabska! (s. 253). Autor przypomina, że nie tylko biali handlowali niewolnikami. Szacuje się, że muzułmanie przez czternaście wieków wywieźli od 9 do 13 milionów Murzynów z Afryki (s. 282). A w łapaniu niewolników zarówno białym, jak i Arabom pomagali sami Murzyni. Na północy Mali Tuaregowie, Songhajowie czy Fulanie do tej pory mają swoich niewolników, których wykorzystują, jako tanią siłę roboczą (s. 62). Dariusz Rosiak pisze o barbarzyństwie ludobójstwa w Ruandzie, gdzie ludność Hutu mordowała Tutsi, a także o wyjątkowo brutalnym ludobójstwie w Kongu w wykonaniu Belgów na przełomie XIX i XX wieku. Natomiast kolonializm białych przyniósł Afryce rozwój, który po uzyskaniu niepodległości został zaprzepaszczony. Ghana w ciągu ośmiu lat od uzyskania niepodległości „z jednego z najbogatszych i najbardziej rozwiniętych politycznie państw Afryki” stała się „bankrutem obarczonym potężnymi długami. Stopa życiowa mieszkańców spadła do poziomu z 1939 roku” (s. 111). A było to efektem socjalizmu: upadku rolnictwa po kolektywizacji, nacjonalizacji przemysłu oraz tworzenia wielkich państwowych przedsiębiorstw (s. 112). Nawet w RPA, która dzięki białym jest najwyżej rozwiniętym państwem w Afryce, pojawiają się głosy Murzynów, że po upadku apartheidu w 1994 roku obecne czarne władze nie robią nic, by polepszyć byt mieszkańców, a sami tylko kradną. Teraz państwa Czarnego Lądu rozwijają się głównie dzięki chińskim inwestycjom. Dobrym przykładem jest Angola, gdzie Chińczycy, nie pytając o przestrzeganie praw człowieka i zasad demokracji, „budują mosty, drogi, rurociągi, ujęcia wody, szkoły, szpitale, stadiony piłkarskie, wszystko” (s. 206). Po 50 latach ciągłej pomocy i wkładania w państwa afrykańskie miliardów dolarów, okazuje się, że te kraje żyją na gorszym poziomie niż w czasie, kiedy odzyskiwały niepodległość – twierdzi Dariusz Rosiak. Bardzo krytycznie ocenia on akcje humanitarne organizowane przez Europejczyków dla Afryki. Jego zdaniem, pomoc zupełnie nie działa. Podkreśla, że kraje, które wychodzą z biedy, czyli Chiny, Indie i Brazylia nigdy nie korzystały z pomocy humanitarnej Zachodu. Przypomina, że jeszcze w latach 60. XX wieku niektóre państwa Czarnego Lądu eksportowały żywność, a teraz wiele z tych krajów jest na liście najbiedniejszych państw świata. Jest jeszcze jeden powód, dla którego krajom afrykańskim tak trudno wyjść z biedy i marazmu – z powodu tradycji i mentalności ludzie pracowici nie mogą korzystać z owoców swojej pracy. Nie opłaca się być bogatym, bo wtedy trzeba dzielić się swoim dobrobytem z każdym najdalszym nawet krewnym (s. 32). A przecież właśnie kapitalistyczny motyw zysku, który w efekcie prowadzi do nierówności społecznych, bo nagradza osoby pracowite, a leniwe karze, jest siłą napędową rozwoju. Ale tego – w imię poprawności politycznej – nie można głośno mówić. Dziennikarz ciekawie udowadnia na wielu przykładach z życia codziennego współczesnej Afryki, że to właśnie rynek świetnie działa, a socjalizm przynosi klęskę lub skutki odmienne od zamierzonych. Co chwalebne, autor pisze językiem obiektywnym, a nie ideologicznym bełkotem prawicowego oszołoma. Czytając tę książkę, można na chwilę przenieść się do Afryki, poczuć jej zapach, a także zobaczyć niesamowity koloryt na zamieszczonych barwnych fotografiach. Tomasz Cukiernik
Mój ulubiony publicysta R.A. Ziemkiewicz."Skąd ta nagła krytyka jednej z nielicznych opozycyjnych gazet?" Uwielbiałem felietony Rafała Ziemkiewicza. Poddawałem się ich urokowi, ciętej puencie, śmiałym skojarzeniom. Jednym słowem czytałem wszystko, co napisał i w końcu wpadłem w pułapkę. Zacząłem być wobec niego bezkrytyczny. Nawet, jeśli nie podzielałem jego poglądów, usiłowałem ich bronić, doszukiwać się w nich, jeśli nieukrytych sensów, to przynajmniej obiektywizmu, dystansu. Tak było do przedwczoraj. 1 października 2011 roku, na osiem dni przed wyborami, mój ulubiony publicysta napisał artykuł "Doktor Gazeta i mister Codzienna" gdzie obśmiewając publikacje Gazety Polskiej Codziennie" na temat jednej z teorii smoleńskiego zamachu, poczęstował nas takim oto obrazkiem:
Siedział za drzewem facet z bazooką, i przypakował głowicą termobaryczną" po czym, retorycznie zapytał : "Co zatem padło na głowy środowisku „Gazety Polskiej”, że rzuciło się w swoim dzienniku te wątpliwe sensacje bezkrytycznie upowszechniać, i to niczym prawdy objawione? Ja też nie jestem zwolennikiem supozycji z obszaru fantastyki naukowej. Uważam jednak, że w sytuacji gdy nie posiadamy dostępu do żadnych dowodów rzeczowych, takich jak szczątki wraku; czarne skrzynki; ekspertyzy niezależnych biegłych; materiały wywiadów ościennych państw ; protokoły badań silnika, kokpitu, ciał itp - stawianie każdego rodzaju hipotez jest nie tylko dozwolone, ale konieczne. Inaczej nie dotrzemy do prawdy. Kto, jak kto, ale chyba pisarz powinien doskonale wiedzieć, że stawianie nawet najbardziej śmiałych tez, a potem szukanie ich słabych stron, może prowadzić w końcu do odkrycia prawdy. Powiem to od razu. Ja też nie jestem fanatykiem GPC, a w szczególności jej tabloidalnej formy. I jestem za otwartą krytyką. Ale w sprawie jednej z prawdopodobnych teorii zamachu? W przeddzień wyborów? Autor "Antysalonu" pisze, że poruszanie tej sprawy jest dla niego bardzo przykre. Musiał jednak skrytykować macierzystą redakcję. Najchętniej po prostu bym się na ten temat nie wypowiadał, tak jak nigdy − proszę to docenić − nie wypowiedziałem się o satyrycznym dodatku gazety „Pinezki” - pisze. Byłoby rzeczywiście dobrze, gdyby autor "Zgreda" rzeczywiście wstrzymał się od tej wypowiedzi, przynajmniej do 10 października. Po przeczytaniu tego artykułu miałem ogromny absmak. Chodziłem jak zaczadzony do dzisiaj, tłumacząc sobie, że być może mój ulubiony publicysta miał po wczoraj po prostu zły dzień - zobaczył na ulicy Stefana Niesiołowskiego, albo o mały włos, a wpadłby pod tuskobus. Czekałem. Do kolejnego wpisu. No i dziś już nie wytrzymałem. Albowiem dziś Rafał Ziemkiewicz zajmuje się hasłami wyborczymi poszczególnych partii. Jedzie równo po wyborczych mottach PSLu, PISu, czy SLD, puentując swój artykuł w ten oto sposób:
Zastanawiam się, czy można pochwalić za polityczny recykling także partię rządzącą. Chyba nie, bo choć jej program ogłoszony szumnie na wyborczej konwencji jest powtórzeniem programu wyborczego sprzed lat czterech – to trzeba przyznać, iż po tych czterech latach sprawowania przez PO władzy pozostawał on zupełnie nieużywany. I sięgnięcie po stare obietnice ma w sobie pewną dozę świeżości. Niby to odrobinę złośliwe, ale czy każdy to tak odbierze? W każdym razie nie będę tego komentował. Za cały komentarz niech posłuży cytat z Tomasza Lisa, który 10.04.2009 roku w radiu TOK FM, będąc gościem Jacka Żakowskiego, powiedział: tak. Jak PiS-owi spadnie poparcie do 10% to może wówczas zajmiemy się PO, bo naprawdę jest o czym mówić : służba zdrowia, autostrady itd. Panie Rafale. Gdyby Platformie spadło poparcie do 10% też by mojego dzisiejszego artykułu nie było. Też bym wszystko, co Pan napisze przyjął za konstruktywną krytykę. Dobre Nowiny Romana Misiewicza
Lis znowu w propagandowej akcji. Tylko na Białorusi i w Rosji w telewizjach rządowych tak się rozmawia z politykami opozycji Do poniedziałkowego wieczoru można było sądzić, że opowieści o tym jak to w obozie prorządowym zapanowała panika, że dominują obawy przegrania wyborów, są przesadzone. Jednak to, co zaprezentował w swojej audycji w TVP 2 w rozmowie z prezesem Prawa i Sprawiedliwości Jarosławem Kaczyńskim Tomasz Lis, pozwala stwierdzić, iż faktycznie wszystko możliwe. Bo jeśli sięga się po ten poziom agresji, przerywania i manipulacji, to znaczy, iż rzuca się na szale wszystkie, nawet te ostatnie, zasoby. Lis zaczął spokojnie. Zapytał o program gospodarczy i oszczędności wymuszone kryzysem. Wątek ten zajął kilka minut. A potem już zaczęła się jazda bez trzymanki. Można jeszcze zrozumieć dociskanie o to, kto będzie ministrem finansów. I czy będzie to profesor Zyta Gilowska. Ale to, co nastąpiło później, jest już manipulacją:
Wiedzieliśmy to cztery lata temu, dlaczego teraz miałoby być inaczej? - pytał Lis. Nie mówił prawdy. Cztery lata temu wszyscy sądzili, że ministrem finansów zostanie Zbigniew Chlebowski, nazwisko Jacka Rostowskiego mało, kto w ogóle kojarzył. Lis dowodził też, że rządy PiS w latach 2005-2007 to była katastrofa gospodarcza. I dorzucał, zaskakujące w obliczu chwalstwa ekipy PO, twierdzenie:
Przyzna pan, że była to w dużym stopniu zasługa pana poprzednika. Ten spór miał jeszcze jakieś elementy merytoryczne. Potem było już tylko o Ojcu Rydzyku, pistoleciku Kaczyńskiego i pięknych dziewczynach w PiS. Prowadzący program za wszelką cenę próbował wyprowadzić lidera opozycji z równowagi. Przygotował, więc listę wszystkiego, co uważa za najgorsze w jego partii. I jechał. Kiedy przegrywał – przerywał i zmieniał wątek, wystrzeliwując nowe pociski? Pan mówi o trosce o biednych, ale kiedy pan był premierem troszczył się pan głównie o bogatych Polaków - dowodził, przekonując przewrotnie, że dowodem jest fakt iż obniżenie składki rentowej w 2007 roku dało wszystkim proporcjonalne do zarobków oszczędności, a więc najbardziej zyskali najbogatsi. Kaczyński próbował dowodzić, że jego rząd tak kierował transfery finansowe by więcej trafiało do mniej zarabiających. Lis zażądał konkretów. Gdy były premier zaczął je wymieniać, Lis po trzecim przerwał. Panie premierze podatki pan podniósł… obniżył… - pomylił się.
Niech się pan zdecyduje - zażartował Kaczyński. Twarz Lisa zastygła. Od tej chwili wydawał się wyprowadzony z równowagi, niekontrolujący swoich emocji. Wyciąga Kaczyńskiemu, że ten powiedział kilka tygodni temu, iż w rządzie widziałby Zbigniewa Ziobro i być może Antoniego Macierewicza. Przedstawia to w tonie jakiegoś strasznego odkrycia.
Kaczyński: Nie warto tego wątku kontynuować. To było 2 września, dziś sytuacja jest inna.
Lis: Im bliżej wyborów tym mniej pan wie o składzie rządu? Kaczyński: Tym więcej, ale tym mniej mówię.
Lis: Myśli pan, że Antoni Macierewicz w rządzie to dobry pomysł? Kaczyński: Panie redaktorze, może się co do jednej sprawy umówmy. Że mamy po prostu inne poglądy. Ja czytuję pańskie pismo….
Lis: Moje poglądy nikogo nie interesują. Ja nie chcę rządzić 40 milionowym krajem. Kaczyński: Ale miał pan takie ambicje.
Potem Lis wchodzi w język “kosztów raportu z likwidacji WSI dla nas wszystkich podatników. Prezes PiS odpowiada:
Nie wiem, ale wiem, ze formacja, która była polską częścią sowieckiego GRU została zlikwidowana. Już samo to zapewnia Antoniemu Macierewiczowi miejsce w historii. Za chwilę Lis ujawnia – to 497 tysięcy złotych! A więc kilka weekendowych przelotów premiera Tuska nad morze i z powrotem. Kaczyński przekonuje, że koszty działania WSI dla kraju to miliardy złotych strat. I że Polska byłaby dziś bogatszym krajem gdyby WSI zlikwidowano w latach 1990-1991 a nie po latach. Potem wątek Angeli Merkel, o której Kaczyński w swojej książce napisał, że nie sądzi by jej kanclerstwo było wynikiem czystego zbiegu okoliczności, a resztę zostawia historykom. Co to znaczy? Kaczyński dowodzi, że było wynikiem także zjednoczenia Niemiec i potrzebna była osoba ze wschodniej części.
Lis: Pobrzmiewa w tym zdaniu ton insynuacyjny, który człowiekowi chcącemu być premierem Polski nie przystoi. Kaczyński: Tak pan uważa?
Lis: Tak. Kaczyński: A ja uważam, że stanie na baczność przed inną niż Warszawa stolicą nie przystoi polskiemu premierowi. Polski premier nie powinien się uważać kanclerza Niemiec ani premiera Rosji. Nie może być państwo degradowane przez własne kierownictwo.
Lis: Takie słowa ułatwią nam kontakty z sąsiadem za zachodnią granicą? Kaczyński: Nie. Z całą pewnością nie. To punkt wyjścia do poważnych rozmów z panią Merkel. Ale pan się czegoś straszliwie obawia? Żal mi pana bardzo. Pan należy do pewnej formacji, która jest w Polsce spotykana często, szkodzi Polsce. Ciągle są przytłoczeni ta historią, wyzwólmy się z tego.Dalej Lis zapędził się wyraźnie – zaczął dopytywać czy Kaczyński chciałby wyeliminować z polityki Erikę Steinbach, która wielokrotnie Polaków obrażała. A tego akurat chciał kiedyś także i Donald Tusk. Potem Lis wracał do zgranych taśm – odwołanie szczytu Trójkąta Weimarskiego po ohydnym tekście w niemieckiej brukowej gazecie. Tu Kaczyński zanotował największa wpadkę w tej rozmowie, bo stwierdził, iż doniesienie do prokuratury złożyli w tej sprawie “jacyś ludzie”, a Lis przypomniał, ze Anna Fotyga i śp. Przemysław Gosiewski. Kaczyński skomentował ton Lisa: Pana ironia mi się nie podoba, polski publicysta powinien mieć poważny stosunek do własnego narodu. Następnie pojawia się wątek debaty z Donaldem Tuskiem, gdzie usłyszeliśmy już argumentację Kaczyńskiego o “oparach absurdu:
Kaczyński: Nie da się dyskutować, że 20 lat temu miałem rzekomo grozić Tuskowi pistoletem. No tak się rozmawiać nie da. Jak ktoś tak kłamie, to trudno z nim dyskutować.
Lis: Ale miał pan ten pistolet? Kaczyński: Miałem czy nie miałem to nie był pistolet na Donalda Tuska.
Lis: Ale miał pan broń? To ja przeczytam panu prezesowi… I czyta rozmowę z 31 grudnia 1991 roku gdzie Kaczyński przyznaje, że miał kiedyś broń. Kaczyński: To był nie pistolet a pistolecik. I tak dalej. Żenujący wątek, żenująca rozmowa. Tydzień przed wyborami. Jak z magla? I tak już do końca. Lis wyciąga jeszcze kwestię nagranej potajemnie przez jednego ze studentów wypowiedzi ojca Tadeusza Rydzyka gdzie nazwał śp. Marię Kaczyńską “czarownicą”. Kaczyński odpowiada, że ojciec Tadeusz Rydzyk sprawę już wyjaśnił, a odkupił po 10 kwietnia 2010 roku, kiedy stanął po stronie prawdy. Przypomina słowa Bronisława Komorowskiego po zamachu na śp. Lecha Kaczyńskiego w Gruzji w 2008 roku. Mówi, że po słowach o ślepym snajperze, który nie trafił z 30 metrów, skąd ślepy by trafił, żaden polityk np. we Francji by nie utrzymał się na stanowisku przewodniczącego parlamentu. Kaczyński: Ale poproszę o pytanie może dotyczące ważnych dla Polaków spraw? Lis daje, więc kolejne – o kibiców i o panie na pisowskich plakatach. Domaga się wymienienia ich nazwisk. Kaczyński wymienia wszystkie siedem. To Lis myli się, co miejsca jednej z kandydatek. Ale nie ustępuje – narzeka na zbyt niskie ich miejsca na listach. Z całej rozmowy nie zostaje zbyt wiele. Ot, kolejna pyskówka. Ot, kolejny wywiad Lisa, w którym nie pada jedno pytanie o dorobek obecnego rządu. I ton, tak drastycznie różny od wywiadów z politykami Platformy. W pewnym momencie Lis dowodził, że są tylko dwa kraje gdzie nie ma debat przed wyborami – Rosja i Białoruś. Odkładając fakt, że w Polsce też nie zawsze one były, warto dodać, że także tylko na Białorusi i w Rosji w telewizjach rządowych tak się rozmawia z politykami opozycji. kam
Kaczyński vs Lis: reakcje blogerów Debata Tomasza Lisa z Jarosławem Kaczyńskim, a raczej atak dziennikarza na prezesa PiS, wywołał wiele emocji w blogosferze i na portalach społecznościowych. Oto najciekawsze komentarze, w tym także autorstwa zagorzałych wrogów prezesa PiS:
Koniec dziennikarstwa zbliża się wielkimi krokami. Tomasz Lis złamał wszelkie możliwe zasady tego zawodu.
Igor Janke, Twitter
Kaczyński uczynił ze spotkania w TVP2 coś w rodzaju prywatnej rozmowy – rozmowy, podczas której zgniótł dziennikarza. Lis został srogo ukarany za swoją jawną nienawiść. Rybitzky, salon24.pl
Od jakiegoś czasu dość krytycznie wypowiadam się na temat PiS i Jarosława Kaczyńskiego, przy mnóstwie swoich zastrzeżeń to dziś muszę przyznać, że Jarosław Kaczyński w programie Tomasza Lisa wypadł naprawdę wyśmienicie. Tomasz Lis próbował “rozstrzelać” Jarosława Kaczyńskiego, co mu się nie udało, a cała jego agresja wypisana na twarzy, w gestach, ogólnie mowa ciała, pokazywały jego zapiekłą nienawiść do Kaczyńskiego. Ba powiem więcej Lis dawał się wyprowadzać z równowagi, a całą dyskusję sprowadził do zupełnego magla politycznego, bez żadnych naprawdę istotnych dla przyszłości Polski pytań. Mariovan, salon24.pl
Od samego początku rozmowy Lisa z Kaczyńskim widać było niebywałe napięcie naczelnego „Wprost” oraz wyreżyserowane wyluzowanie Kaczyńskiego, który kilkakrotnie w błyskotliwy sposób gasił dziennikarza. Zresztą widok twarzy Lisa, który ledwo powstrzymywał wybuch furii, był bezcenny. Łukasz Adamski, fronda.pl
Przedziwny fenomen w świecie łowiectwa: Lis upolował się sam! (…) W historii pojedynków Kaczyński-Lis wynik od dziś wynosi 2:0. Prezes nie dał się sprowokować, a na zaczepki odpowiadał spokojnie i z klasą.
Jonasz Rewiński (kandydat do Sejmu z warszawskiej listy PiS), facebook
Mówiąc kolokwialnie, Lis przerżnął niecnie, a pokonała go własna pycha. Jego metody, tak ograne i nudne, nie sprawdziły się. Odurzony niczym Sikorski Radek własną nieomylnością i egotyzmem nie dał rady w starciu.
PELIKAN, salon24.pl
Nie jest przyjemne, kiedy dobry dziennikarz przegrywa starcie na słowa z pewnym siebie politykiem, choćby ta pewność wynikała tylko z fałszywej samooceny. Paweł Smoleński, “Gazeta Wyborcza”
Jarosław Kaczyński nie jest bohaterem “z mojej bajki”. Nie zamierzam go bronić. Ten wpis nie będzie poparciem dla Jarosława Kaczyńskiego. Będzie krytyką “dziennikarza” Tomasza Lisa. Krytyka będzie krótka – inni zapewne zrobią to lepiej i bardziej szczegółowo ode mnie. (…) Osobiście oceniam, że tym razem to Kaczyński zniszczył Lisa. Żenujące było powoływanie się Lisa, co chwilę na kilka milionów widzów, jego płytkie ataki w sprawach zupełnie błahych. Kompromitacji Lisa dopełniła próba zdyskredytowania Kaczyńskiego w końcówce w sprawie kobiet z billboardu – oto poziom pytań “dziennikarza” i “publicysty” rozmawiającego tydzień przed wyborami z – chcąc nie chcąc – jednym z dwóch najpoważniejszych kandydatów na premiera. El Filozof, salon24.pl
Lis dramatycznie słaby. Sławomir Nowak (poseł PO), Twitter
Lis, gdyby mógł, rzuciłby się Jarosławowi do gardła. Miło było patrzeć na jego wściekłość i bezradność.
Maciej Wąsik (kandydat do Sejmu z listy PiS w Płocku), Facebook
Na koniec Lis pytał, czy szef PiS zna wszystkie kobiety (nazywane aniołkami prezesa), które występują na partyjnym billboardzie. Poprosił też wymienianie ich nazwisk i okręgów, z których startują. Zarzucił też Kaczyńskiemu, że nie zna miejsca kandydowania jednej z nich, twierdząc, że to Bydgoszcz, a nie Płock, jak mówił szef PiS. – Założymy się? – zapytał Kaczyński. – Nie – odparł Lis. W tej sprawie dziennikarz nie miał racji. Ilona Klejnocka startuje z Płocka.
gazeta.pl
Pan Tomasz Lis w rozmowie z prezesem Kaczyńskim właśnie oświadczył, że Ilona Klejnowska startuje z 6. miejsca w Bydgoszczy… Proszę Państwa – Żuraw! 4. miejsce… Co za poziom…
Magdalena Żuraw (kandydatka do Sejmu z bydgoskiej listy PiS), Facebook
Opinia po obejrzeniu ,,debaty” red. Lisa z Jarosławem Kaczyńskim jest jedna. Tomasz Lis został w dotkliwy sposób znokautowany przez Kaczyńskiego. Trafne punktowanie i opanowanie przy chamskich docinkach Lisa dało miażdżące zwycięstwo Kaczyńskiemu. Mieczyslaw.K, salon24.pl
Za: niezalezna.pl (2011-10-04)
Czy Polska ma szanse podnieść się za 4 lata? „Platforma zachowałaby dominującą pozycje w rządzie, który po krótkim czasie, w wyniku narastającego kryzysu gospodarczego, w wyniku wewnętrznej niespójności, zamieniłby się w katastrofę dla dominującej partii rządzącej” Wielu ze zdemoralizowanej klasy politycznej usilnie walczy, aby do świadomości politycznej Polaków nie dotarło, że to ostatnie 4 lata, kiedy nasz Naród ma szanse się odrodzić. Gdyż po 2015 roku pokolenie wyżu solidarnościowego nie będzie mogło już mieć dzieci i nasz kraj wpadając w spiralę zaniku i upadku będzie musiał odpokutować za błędy braku przywództwa. Również obecnie nie informując o braku 3,5 mln dzieci jak i utrzymując o 2 mln zawyżoną ilość obywateli prowadzona jest dezinformacja na wielką skalę. A przecież wcześniejsze sygnały zostały kompletnie zignorowane. Czy to poprzez przemilczanie rzeczywistych przyczyn strajków położnych, które nie miały pracy, uzawodowienia armii w sytuacji braku poborowych, czy sztucznego zapełniania klas poprzez obniżenie wieku pójścia dzieci do szkoły. Dlatego w ramach ostrzeżenia postanowiłem zaproponować Państwu lekturę artykułu Mariana Piłki zamieszczonego na blogu w Salonie24, w którym autor pesymistycznie odnosi się do możliwości realizacji zapowiedzi programowych i wszelkich działań sanacyjnych w ciągu tego kluczowego okresu z punktu widzenia dynamiki procesów politycznych. Szukając sposobu, aby owa zapowiedz się nie ziściła warto zapoznać się z tak zaprezentowanym scenariuszem:
Ps. A swoją drogą to warto, aby administracja portalu wykorzystała szansę i zaproponowała publikowanie na NE swoich jakże odbiegających od utartych w opinii publicznej analiz politycznych tego wybitnego, wielokrotnie aresztowanego w PRL, opozycjonisty, póki ma na to czas i ochotę. Marian Piłka
„PiS - fałszywa alternatywa PO Media ekscytują się wzrostem poparcia PISu i możliwością pokonania w tym wyścigu Platformy Obywatelskiej. Nawet jeden z ośrodków badania opinii publicznej ogłosił, że 'niemożliwe' stało się już "możliwe'. Zwłaszcza publicyści przestrzegają przed tym zwycięstwem, a politycy PO ostrzegają, że mogą nie utworzyć rządu po wyborach. Co się, bowiem stanie po zwycięstwie PIS? Wrócą czasy horroru, polowania na czarownice i stagnacji gospodarczej, a może nawet, trzeba będzie wywiesić grecka flagę. Znowu siepacze Ziobry i Kamińskiego, będą pukać o świcie do naszych drzwi. Powróci wojna "polsko-polska', a ulubieńcy mediów będą zmuszeni do emigracji wewnętrznej lub zewnętrznej. Jednym słowem wrócą czasy strachu i dyktatury moherowychberetów. Ta ponura perspektywa, jednak coraz słabiej działa, bo wyborcy zwłaszcza młodzi nie pamiętają tych strasznych czasów i to rządy Tuska wydają im się zupełnie obciachowe i nie wartę wyborczego poparcia. Dziś, bowiem to PO, a nie PIS zaczyna ogniskować wszelkie negatywne emocje. A co więcej znaczna część tych, którzy 4 lata temu poparła Platformę, 9 października wybiera się na zielona trawkę, a nie do lokalu wyborczego. W kampanii, więc coraz bardziej dominuje atmosfera strachu i oburzenia "nieobywatelskim' zachowaniem części wyborców. Co zatem się stanie, jeśli PIS pokona PO? Są dwa możliwe scenariusze. Pierwszy, to, że powstanie koalicja wszystkich pozostałych sił politycznych. Bedzie to koalicja, której jedynym zwornikiem będzie PIS, a raczej wrogość do PISu. Taka koalicja jest możliwa, bo zarówno Napieralski, jak i Palikot przebierają nogami do jej utworzenia. Ale jaki jest w tym interes PO? Platforma zachowałaby dominującą pozycje w rządzie, który po krótkim czasie, w wyniku narastającego kryzysu gospodarczego, w wyniku wewnętrznej niespójności, zamieniłby się w katastrofę dla dominującej partii rządzącej. Dlatego Tusk, choć będzie popychany do takiej koalicji zdaje sobie sprawę, że może ona być końcem PO. Dlatego, też media, które 'powinny" popierać Palikota w tych wyborach, popierają jednak Platformę i przestrzegają przed Palikotem, w obawie, przed szybkim rozwiązaniem Sejmu i w konsekwencji bezapelacyjnym zwycięstwem Kaczyńskiego. Drugi wariant, to niemożność utworzenia rządu i ponowne wybory. Ten wariant zakłada udowodnienie niezdolności Kaczyńskiego do utworzenia rządu, a zatem konieczność zagłosowania w przyspieszonych wyborach na PO, jako jedyną szansę na stabilizację. Ten wariant jest bardziej prawdopodobny, choć dynamika rozwoju kryzysu, może go pokrzyżować. Trzeci możliwy wariant, o którym jeszcze wczesną wiosną wspominał Kaczyński i Napieralski, powołanie rządu "fachowców", czy "autorytetów' popierany przez PIS i SLD, a mający na celu oswojenie elektoratów z wzajemna kolaboracją tych partii, nie wchodzi obecnie w rachubę, po osłabieniu pozycji Napieralskiego we własnej partii. Kryzys przywództwa Napieralskiego ograniczył możliwości działania Kaczyńskiego. Dlatego, w przypadku sukcesu PISu, ponowne wybory są najbardziej prawdopodobnym scenariuszem. Ale ten scenariusz jest także bardzo ryzykowny dla Platformy, bowiem plan obarczenia PISu odpowiedzialnością za niepowołanie rządu może się nie powieść. I wówczas groźba bezapelacyjnego zwycięstwoPISu i marginalizację PO jest niemal pewna. Prawdopodobieństwo tego scenariusza wynika z "intelektualnego' wypalenia się Tuska i Platformy i żenującej ich innowacyjności w tej kampanii. Nie mniej obie dominujące partie, z przeciwnych pobudek, mogą dążyć do niepowołania rządu i ponownych wyborów. Dla Polski, same ponowne wybory nie są żadnym dramatem. Powstaje natomiast pytanie o charakter rządów PISu, które mogąsię z nich wyłonić. Nie będzie to scenariusz rysowany w przekazach platformerskich mediów, ani tym bardziej w przekazach mediów związanych z PISem. Jedyne nadzieje, jakie rząd pisowski spełni oczekiwania wyrażane w popierających go mediach, to ostra antyplatformerska retoryka, audyt poprzednich rządów i próba szukania układu, która będzie miała na celu zaspokojenie antyplatformerskichemocji. Podobnie jak to było przy poprzednim rządzie, gdy PIS odpowiadał "pięknym, za nadobne" w agresji wobec swego głównego konkurenta do władzy. Natomiast, oprócz tego politycznego szumu, którym będą się zajmować media i rozdygotani emocjonalnie publicyści, blogerzy i celebryci, poprzednie rządy Kaczyńskiego dają nam wskazówkę, jaką politykę prowadziłby ten rząd. Otóż polityka tego rządu, była zasadniczym zaprzeczeniem programu, który głosił on w kampanii wyborczej. Był to, bowiem program Polski solidarnej, popierającej powstawanie nowych miejsc pracy i sceptyczny wobec głównych aktorów europejskiej sceny politycznej. Tymczasem, zarówno rząd Marcinkiewicza, jak i Kaczyńskiego prowadził politykę Polski liberalnej. Pierwszym symptomem zmiany programu, była nominacja prof. Religi, głównego krytyka pisowskiej koncepcji współfinansowania służby zdrowia z budżetu, na ministra zdrowia. Program ochrony zdrowia, jaki realizował prof. Religa, był tożsamy z tym, który głosił, gdy wspierał PO w kampanii wyborczej 2005 roku. Następnym krokiem w kierunku przejmowania programu PO, stała się nominacja Zyty Gilowskiej, głównego ekonomicznego ideologa PO, na ministra finansów i wicepremiera odpowiedzialnego za politykę gospodarczą rządu. Zniknął program wspierania przedsiębiorstw tworzących miejsca pracy, a realizowany program budownictwa mieszkaniowego, stał się karykaturą zapisów programowych. Za to wicepremier Gilowska obniżyła podatki najzamożniejszym, przyczyniającsię w ten sposób do zwiększenia dysproporcji dochodowych w polskim społeczeństwie. Symbolem zdrady własnego programu stało się usunięcie ze stanowiska podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów dr Cezarego Mecha, autora tego programu. Program PIS z 2005 roku był bardzo prorodzinny skierowany na likwidacje ekonomicznej bariery w posiadaniu dzieci, a PIS w 2007 roku głosował przeciwko poprawce o dużej uldze podatkowej. Podobnie rząd zablokował projekt znaczącego wydłużenia urlopów macierzyńskich. W zakresie polityki europejskiej program "Silna Polska w Europie" był konsekwentną krytyką rozwiązań traktatu konstytucyjnego, a prezydent Kaczyński zgodził się na traktat lizboński likwidujący silna pozycje Polski w Unii, a PIS poparł go w ratyfikacji. Zgoda prezydenta Kaczyńskiego, uczyniona za zgoda swego brata premiera, na 20% redukcję emisji, CO2, zabójcza dla naszej gospodarki, była udana próbą wyrwania z rąk Tuska i Platformy Obywatelskiej, białej flagi w polityce europejskiej. Ten charakter polityki PISu nie został zauważony przez naszych "politycznych" komentatorów, tym bardziej, że jego sukcesy w zakresie zmniejszenia deficytu wynikały nie z polityki rządu, a z koniunktury gospodarczej. W świetle powyższych faktów, bardziej zrozumiała jest krytyka pisowskich posłów niewywiązywania się Platformy z obietnic wyborczych i wcześniej, z zarzutów braku programu. Ten brak programu PO, mógłby, bowiem narazić PIS, w razie konieczności stworzenia rządu, na kłopot prowadzenia własnej polityki. Doświadczenie dwuletnich rządów PIS, pokazuje, że ta partia jest bliźniaczo podobna do PO. Nie jest jej alternatywą, choć rozdygotane emocje w publicznym dyskursie i konflikt interesów partyjnych skrywają rzeczywisty stan rzeczy. Platforma Obywatelska zaprzepaściła ostatnie cztery lata w przeciwstawieniu się największym wyzwaniom stojącym przed Polską. Nie dała skutecznej odpowiedzi na zbliżającąsię katastrofę demograficzną, nie odbiurokratyzowała polskiej gospodarki i nie uczyniła jej bardziej innowacyjną, nie obroniła naszej pozycji we współczesnym świecie i dopuściła do degradacji Polski w Unii Europejskiej i do zagrożenia naszego rozwoju poprzez akceptacje unijnej polityki klimatyczno-energetycznej. Polityka Platformy, to polityka niebezpiecznego dryfu, niszczącego szanse naszego rozwoju. To co jest jej sukcesem, to mniej lub bardziej udane administrowanie aplikacją funduszy europejskich, które, bez względu na rządzące partie i tak miałoby miejsce. Platforma udowodniła, ze nie jest zdolna do efektywnego przywództwa narodowego. I w tym znalazła swój alter ego w postaci PIS. Na wyzwania, jakie stojące przed Polską, których nie jest w stanie sprostać PO, PIS nie jest żadna alternatywą. Jak pokazał przykład traktatu lizbońskiego, PIS potrafi tylko głośno tupać, by następnie kapitulacje ogłosić "sukcesem". Dlatego dziś największym wyzwaniem dla Polski jest konieczność realnego przywództwa narodowego zdolnego do sprostania nadchodzącym wyzwaniom i tym samym stworzenia alternatywy dla pozornego przywództwa partii PO-PIS.” Cezary Mech
Europa musi podjąć walkę przeciwko atakowi spekulacyjnemu USA i Wielkiej Brytanii – Dr Webster G. Tarpley Atak spekulacyjny banków i funduszy hedgingowych z Wall Street i City of London przeciwko europejskim krajom, bankom i euro osiąga szczytowy moment. Obecny kryzys europejski nie wynika z fundamentów gospodarczych, ale stanowi cynicznie zaplanowany atak przeprowadzony przez anglo-amerykańskich finansistów, których filozofią jest tradycyjna strategia Beggar My Neighbor – „Zrzuć ciężar na sąsiada”. Celem jest przesunięcie epicentrum światowego kryzysu gospodarczego i finansowego z Londynu i Nowego Jorku na Europę kontynentalną – ta operacja częściowo się już udała. Londyn i Nowy Jork eksportują do UE swoją własną depresję gospodarczą spowodowaną derywatami. Robią to za pomocą swapów ryzyka kredytowego (CDS), skorumpowanych agencji ratingowych i całego wachlarza brudnych sztuczek finansowych. Nie mamy tu do czynienia z normalnym funkcjonowaniem rynków – mamy do czynienia z otwartą wojną gospodarczą. Zombie-banki z Wall Street obrały za cel doprowadzenie do chaotycznego rozpadu strefy euro z zamiarem wykupienia później starego kontynentu po okazyjnych cenach. Szakale z City of London starają się doprowadzić do rozbicia strefy euro, aby w ten sposób tchnąć nowe życie w dogorywający funt brytyjski i zamaskować fakt, że Wielka Brytania jest bardziej zbankrutowana od większości państw członkowskich UE. Anglo-Amerykanie dążą również do zniszczenia euro, jako ewentualnego konkurenta dla dolara w roli światowej waluty rezerwowej, w której ustalana jest cena ropy naftowej, prowadzona działalność międzynarodowych instytucji kredytowych i spełniającej wiele innych funkcji. Dolar jest aktualnie tak słaby i niestabilny, że może przetrwać tylko dzięki upadkowi wszystkich innych walut alternatywnych. Ze względu na arogancję i głupotę eurokratów i euro-oligarchów, którzy rządzą obecnie w Brukseli, a zwłaszcza z powodu monetarystycznej niekompetencji Tricheta i innych urzędników Europejskiego Banku Centralnego, niechęć do euro i EBC rośnie w wielu państwach europejskich. Ale ci, których ogarnęła histeria anty-euro, muszą zadać sobie pytanie, dlaczego zdecydowali się na zniszczenie euro przez anglo-amerykańskich finansistów, którzy są wyraźnie największymi wrogami Europy i cywilizowanej ludzkości w ogóle. Wielu agitatorów anty-euro nie przemyślało dokładnie tego, dokąd sukces ich obecnej kampanii faktycznie ich zaprowadzi. Jest z pewnością lekkomyślnym i nieodpowiedzialnym zaproponować zniszczenie euro bez posiadania w umyśle realnej i konkretnej alternatywy.
Racja bytu Euro w samoobronie przed atakiem spekulantów W czasie międzynarodowych kryzysów pieniężnych końca lat 1960, które ostatecznie zniszczyły system Bretton Woods, stało się jasne, że integracja gospodarcza Europy Zachodniej stała się tak zaawansowana, że dzikie wahania kursów walut w krajach europejskich poważnie zakłócają produkcję i handel. Między 1971 a 1973 r., kiedy ustalone parytety walut systemu z Bretton Woods zaczęły się rozpadać (przy aktywnym współudziale Nixona, Kissingera i Miltona Friedmana), szereg państw europejskich skupionych wokół Niemiec Zachodnich ustanowiły i broniły stałych parytetów między własnymi walutami. To przekształciło się w sieć walut europejskich, a następnie w Europejski Mechanizm Kursowy (ERM), zaatakowany przez Sorosa z pewnym sukcesem we wrześniu 1992 roku. Z ERM wyrosło euro. Podstawowym problemem, przed którymi stanęły Niemcy i ich sąsiedzi, było to, że już 40 lat temu poszczególne waluty europejskie były przeznaczone do bezlitosnego zaatakowania przez Anglo-Amerykańskich spekulantów. Niemiecka marka była stale atakowana przez spekulantów zajmujących długie pozycje i zakładających, że marka wzrośnie. To zawsze wywoływało tendencję do stawania się marki tak astronomicznie drogiej, że niemiecki eksport był wypychany ze światowego rynku z powodu wysokich cen, powodując w kraju depresję ekonomiczną i chaos społeczny. Inne waluty, takie jak frank francuski, włoski lir, frank krajów Beneluksu, grecka drachma, hiszpańska peseta i inne, wszystkie były kandydatami do krótkiej sprzedaży przez spekulantów zakładających ich spadek. Tak długo, jak funkcjonowały samotnie, waluty te były skazane na rozbicie w pył i sprowadzenie do minimalnej wartości, tworząc tym samym inflację i katastrofalny spadek poziomu życia w krajach pochodzenia. Wszystko to działo się na długo przed obecną erą swapów ryzyka kredytowego (CDS), czyli w czasie, kiedy broń dostępna spekulantom była stosunkowo prymitywna, w porównaniu do współczesnej broni masowego rażenia finansowego, jaką są instrumenty pochodne. Jednym z podstawowych motorów integracji europejskiej było, zatem to, że każda samodzielna waluta europejska, czy słaby czy silna, nieuchronnie była skazana na zmasakrowanie przez Anglo-Amerykańską spekulację. Dopiero połączenie walut mogło dawać nadzieję na utworzenie wspólnego frontu przeciwko spekulacyjnym drapieżcom. Poszczególne palce mogą być łatwo złamane, ale pięść jest trudniejsza do złamania. Było wiele powodów dla utworzenia euro, z których niektóre były i są całkowicie fałszywe, ale nadzieja połączenia się ze sobą we wspólnej obronie przeciwko międzynarodowej spekulacji musi być postrzegana, jako jeden z racjonalnych i ważnych celów wspólnej europejskiej waluty. W latach 2008-2009 Bank Anglii, Rezerwa Federalna, brytyjskie Ministerstwo Finansów i amerykański Departament Skarbu rozpoczęły zalewanie świata tanim pieniądzem, pożyczanym bez odsetek bankom, funduszom hedgingowym, funduszom rynku pieniężnego, operatorom kart kredytowych i innym zagrożonym instytucjom finansowym. Polityka ta wkrótce doprowadziła do wygenerowania około 20 bilionów dolarów gorącego pieniądza, który natychmiast uciekł do dolara i funta w poszukiwaniu wysokich zwrotów na najgorętszych rynkach spekulacyjnych świata. Od tego czasu wiele dolarów i funtów zostało sprzedane, w związku, z czym, nie później niż w lecie 2009 roku, pojawiła się presja w dół wobec tych walut.
Euro zbyt silne, aby poddać się frontalnemu atakowi w latach 2009-2010 Rozglądając się za sposobem zrzucenia światowego kryzysu gospodarczego na Europę, Anglo Amerykanie z początku byli przerażeni nikłymi szansami dokonania frontalnego ataku na euro. Przy około 1 bilionie euro dziennego obrotu europejskie rynki walutowe były po prostu zbyt duże i zbyt płynne do bezpośredniego ataku, nawet przez stado wilków z największych zombie-banków. Dlatego Anglo-Amerykańscy stratedzy finansowi musieli szukać słabych punktów w systemie europejskim, w których atak spekulacyjny mógł liczyć na wyrządzenie maksymalnej szkody. Skupili swoją uwagę na rynkach obligacji rządowych kilku mniejszych krajów kontynentalnych strefy euro – Grecji, Portugalii i Irlandii. Rynki tych obligacji były stosunkowo wąskie, płytkie i mało płynne, co oznacza, że nawet umiarkowany napływ spekulacyjnej gotówki może zapewnić znaczną siłę rażenia. Przy użyciu swapów ryzyka kredytowego w celu maksymalizacji niszczącej siły spekulacji z użyciem gorącego pieniądza oraz z pomocą skorumpowanych agencji ratingowych i sprzedajnych mediów, Anglo-Amerykańscy finansiści wkrótce byli w stanie wywołać, w dużej mierze sztuczny, kryzys finansów publicznych w tych krajach. W maju 2010 r. niemiecki minister finansów zakazał nagich swapów ryzyka kredytowego (CDS) w stosunku do obligacji krajów strefy euro i ograniczył krótką sprzedaż w ogóle. Nieprzyłączenie się innych krajów europejskich do tego zakazu i innych środków obronnych, umożliwiło Anglo-Amerykanom łatwy sposób ataku na euro. Europa potrzebowała wtedy i potrzebuje teraz zakazu swapów ryzyka kredytowego (CDS) i zabezpieczonych papierów dłużnych (CDO), jako dwóch najbardziej toksycznych i niebezpiecznych instrumentów pochodnych w obrocie pozagiełdowym, a jednocześnie nałożenia 1%-owego podatku Euro-Tobin od transakcji finansowych, z którego dochody wpłacane byłyby do krajowych budżetów w celu utrzymania sieci bezpieczeństwa socjalnego. Jeśli spekulacja nie ustąpiłaby, mogłyby zostać wprowadzone pewne formy kontroli kapitałowej i kontroli wymiany. Te tradycyjne metody finansowej samoobrony były i pozostają kluczem do odparcia obecnej rundy wojny finansowej. To są korzenie obecnego kryzysu w Europie – nie lenistwo Greków i Portugalczyków, nie dogadzanie sobie Francuzów, nie prostactwo Niemców i eskapady Berlusconiego. Ci, którzy w tych warunkach domagają się rozpadu strefy euro, udzielają pomocy i wsparcia brutalnemu wrogowi. Podcinają również własne gardła. Aktualnie powszechna jest iluzja, że powrót do krajowych walut europejskich, nawet w warunkach chaosu upadku, mogłoby stanowić panaceum na problemy gospodarcze kontynentu. To jest radykalnie antyhistoryczny pogląd, i bardzo głupi. Nie można zawrócić do domu, Europo. Nostalgia za niemiecką marką i innymi krajowymi walutami przywodzi na pamięć arcydzieło Thomas’a Wolfe, “Nie można wracać do domu”. Proces prowadzący do euro jest w dużej mierze nieodwracalny, chyba że w warunkach absolutnego, ludobójczego i chaotycznego rozpadu. Głównym powodem jest to, że spekulacja gorących pieniędzy jest obecnie niebywale silniejsza niż kiedykolwiek w ostatnich latach i posiada nową niszczycielską broń w postaci swapów ryzyka kredytowego (CDS). Helmut Schmidt, starszy ojciec Niemiec, ostrzegł, że niemiecka marka próbująca działać na własną rękę zostałaby wywindowana w przestrzeni międzygalaktyczną przez międzynarodową spekulację, pozostawiając niemiecki sektor eksportowy całkowicie zniszczony, a kraj w ciężkiej depresji. Rzekomo poważni greccy ekonomiści pojawiają się w telewizji Al Jazeera, aby malować sielankowy obraz Grecji używającej drachmy i mogącej zdewaluować własną walutę, będąc tym samym w stanie zmniejszyć swoje zadłużenie i czyniąc jednocześnie swój eksport bardziej atrakcyjnym. Problem polega na tym, że dewaluacja nie zatrzyma się tam, gdzie ci ekonomiści to sobie wyobrażają, lecz zaczęłaby asymptotycznie zbliżać się do zerowej wartości drachmy. Drachma, jak rasbucknik, jednostka monetarna bloku wschodniego w starej kreskówce Al Capp “L’il Abner”
http://en.wikipedia.org/wiki/Li%27l_Abner
osiągnęłaby wartość ujemną ze względu na dodatkowe koszty płacenia sprzątaczom za zbieranie jej na makulaturę. W skrócie odizolowana drachma oznaczałaby całkowite zubożenie i praktyczne ludobójstwo ludności Grecji, z niewyobrażalną hiperinflacją cen podstawowych produktów żywnościowych, energii i innych importowanych artykułów pierwszej potrzeby. Większość innych krajów europejskich znalazłoby się między tymi dwoma skrajnościami, ale wszystkie dzieliłyby wspólną ruinę. Ich jedyną nadzieją na przetrwanie byłoby wprowadzenie podatku Tobina, zakazanie zabezpieczonych papierów dłużnych (CDO) i swapów ryzyka kredytowego (CDS), kontrola kapitałowa i dewizowa oraz inne antyspekulacyjne środki. Ale, po co przechodzić przez opisaną wyżej długą agonię, a potem próbować zwalczać spekulantów z tragicznie osłabionej i podzielonej pozycji? Dlaczego nie skorzystać z silniejszej linii obrony nadal oferowanej przez euro i zwalczyć spekulantów tu i teraz? Euro ewidentnie potrzebuje radykalnych reform. Zostało zaprojektowane przez euro-oligarchów i eurokratów, jako podstawa neoliberalnej Europy banków i karteli – monstrum, które zdradziło korzenie europejskiej integracji w powojennej konwergencji socjaldemokratycznych pro-pracowniczych gospodarek o katolickiej doktrynie społecznej, uosabianej przez wielkich Europejczyków, takich jak Adenauer, Schumann i de Gasperi. Najbardziej oczywistą reformą euro jest europeizacja Europejskiego Banku Centralnego, wyrwanie tej instytucji spod kontroli niewybieralnej i nieodpowiedzialnej przed nikim kliki bankierów i poddanie jej pod prawo publiczne, przedyskutowane i przyjęte w biały dzień przez Parlament Europejski, który stałby się poważną instytucją w procesie przejmowania odpowiedzialności za EBC.
1914, 1939, 2011 – Czy Europa ponownie popełni zbiorowe samobójstwo? W XX wieku Europie udało się popełnić zbiorowe samobójstwo nie raz, ale dwa razy – w 1914 roku i na nowo w 1939 roku. Czy europejskie elity absolutnie niczego się nie nauczyły? Czy absolutnie niczego nie nauczyła się europejska opinia publiczna? Czy trzecie zbiorowe samobójstwo – tym razem spowodowane przez nieumiejętność zapobieżenia katastrofalnemu i chaotycznemu rozpadowi euro w wyniku anglo-amerykańskiego ataku spekulacyjnego – jest naprawdę nieuniknione? Ci, którzy opowiadają się za rozpadem euro muszą wyjaśnić, dlaczego nalegają na poddanie się nachalnej agresji Londynu i Nowym Jorku. Dlaczego są tak zdecydowani, aby poddać się Goldman Sachs, Barclays Bank, JP Morgan Chase i całej reszcie anglo-amerykańskiego stada wilków? Jedynym sposobem na zniszczenie euro jest celowe pozwolenie na to przez Europejczyków. Dla tych z Europejczyków, którzy chcą walczyć o swoją niepodległość i przyszłość przekazuję następujące sugestie.
Czego Europa nie powinna robić Należy zdecydowanie wystrzegać się wielu działań przynoszących odwrotne skutki do zamierzonych.
Żadnych oszczędności – cięcia budżetowe są całkowitą porażką, ponieważ w warunkach obecnej depresji redukcje wydatków rządowych w sposób nieunikniony prowadzą do większych deficytów i czerwonego koloru na wykresach w kolejnych latach. Samobójczą daremność cięć oszczędnościowych dramatycznie pokazały tak rządy Bruenninga w Niemczech 1930-1932, jak i Schwarzeneggera w Kalifornii oraz Papandreu obecnie. Grecki deficyt rośnie z powodu cięć budżetowych. Polityka oparta na cięciach budżetu nigdy nie prowadzi do jego zrównoważenia, za to podczas próby dokonania tego ma duże szanse zniszczyć system gospodarczy i polityczny kraju, otwierając drzwi dla dalszego rozpadu gospodarczego i faszyzmu.
Żadnych dofinansowań (bailoutów) – światowa bańka instrumentów pochodnych wynosi około 1 500 000 000 000 000 dolarów, co jest sumą 25-krotnie większą niż całkowity produkt krajowy brutto świata, wynoszący około 65 bilionów dolarów, przy czym ta ostatnia liczba może być i tak zawyżona dzięki spekulacji. Europejska część światowej bańki derywatów jest z pewność większa niż jedna trzecia, a zatem ponad 500 bilionów dolarów. Suma ta sama w sobie przekracza możliwości planety Ziemi do wygenerowania takiej ilości kredytu i płynności. To czarna dziura zdolna pochłonąć wysiłki wszystkich banków centralnych świata. Nie da się jej wykupić. Derywaty mogą być co najwyżej usunięte, co w praktyce oznacza pocięcie i wymazanie. Los całej cywilizacji zależy na zrozumieniu tego problemu. Pani Merkel idzie złą drogą.
Żadnych Euroobligacji – Ponieważ bankructwo europejskich banków jest głównie kwestią masy napompowanych toksycznych derywatów, daremnym jest pożyczanie od Chin czy od prezydent Dilmy z Brazylii. Plan Barroso musi zostać porzucony.
Żadnej rekapitalizacji banków dla maskowania strat na derywatach – Żadna suma rekapitalizacji nie ma szans wyzerować derywatów, które kryją się po tych bankach. Dzięki Sekretarzowi Skarbu USA Henry Paulsonowi, amerykańskim zombie-bankom pozwolono zatrzymać toksyczne derywaty w ich sejfach, nawet, gdy otrzymały pomoc z Departamentu Skarbu (bailouts) oraz 0% kredyt z Fedu. Mimo tego, zombie banki wciąż nie są w stanie udzielać pożyczek. Nie ma potrzeby powielać amerykańskich błędów w Europie.
Żadnego ‘sześciopaku’ – reformy budżetowe zwane ‘sześciopakiem’ są próbą odgrzania kryteriów konwergencyjnych z Maastricht, które ograniczały europejskie deficyty do 3% PKB. Maastricht był planem skrępowania produktywnej gospodarki Europy, utrwalającym depresję zatrudnienia. Te nieudane projekty winny być odrzucone, nie powinno się starać je ożywiać. Wypij sześciopak, a obudzisz się z potężnym deflacyjnym kacem.
Żadnego lewarowania EFSF – jeśli europejskie gospodarki mają zbyt wielkie długi, według Anglo-Amerykanów oczywistą na to odpowiedzią jest akumulacja jeszcze większej ilości długów przez użycie Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF) jako zabezpieczenia pod dalsze pożyczanie. Lecz ta głupia sugestia pozostawiłaby EFSF odsłoniętym na ataki agencji ratingowych, które działają, jako słabo skrywani wspólnicy Wall Street i londyńskiego City. Jeśli EFSF dużo pożyczy i jego rating zostanie obniżony, możliwości generowania kredytu przez Europę na tworzenie miejsc pracy (Kreditschöpfung für Arbeitsbeschaffung) w tradycji Wojtynskiego i Lautenbacha zostaną obniżone. Lepiej jest skierować fundusze EFSF na inwestycje infrastrukturalne.
Żadnego MFW – wtrącający się partaczący ekonomiści z Międzynarodowego Funduszu Walutowego zostawili po sobie ślady łez w różnych miejscach globu i nigdy nie potrafili pokazać jednego przykładu sukcesu osiągniętego dzięki ich receptom. MFW jest wspornikiem absurdalnego i zdyskredytowanego Konsensusu Waszyngtońskiego w polityce gospodarczej, opartego na deregulacji, prywatyzacji, rozbijaniu związków zawodowych, niszczeniu pomocy społecznej, likwidacji sektora państwowego, systematycznej redukcji płac i zasiłków, i generalnie barbarzyńskiej spirali w dół. Do 2008 roku panował sprzeciw wobec tych drakońskich recept, lecz zostały on teraz nałożone na Grecję, Portugalię i Irlandię. Europa musi być Europą ludzi, nie Europą banków i karteli. Przegrane neoliberalne i monetarystyczne projekty MFW nie mogą mieć miejsca w europejskim rozwoju.
Co Europa powinna zrobić
Zlikwidować zombie-banki. Porzucić koncepcję ‘zbyt duże by upaść’ – około tuzina największych europejskich banków jest wyraźnie niewypłacalnych i utrzymywanych przy życiu z powodów politycznych. Te euro-zombie korzystają z kontynentalnej wersji ‘zbyt dużych by upaść’ (Too Big to Fail). Banki te nie chcą i nie mogą zapewnić komercyjnych pożyczek pod nowe fabryki i sprzęty, które mogłyby stworzyć produktywne miejsca pracy. Zamiast tego, handlują toksycznymi derywatami, zwiększając rozmiar światowej bańki derywatów. Powiększają również miażdżące obciążenia na produktywne sektory gospodarki poprzez spekulacje na kontraktach terminowych na towary i energię, co tylko pogarsza depresję. Do tego wydzierają od swych klientów oburzające opłaty. Te banki nie służą żadnemu konstruktywnemu celowi społecznemu lub ekonomicznemu. Muszą zostać poddane procedurom bankructwa, a ich derywaty wymazane.
1% podatku Tobina od wszystkich transakcji finansowych – europejscy przywódcy muszą zignorować histeryczny opór i sabotaż ze strony Sekretarza Skarbu Geithnera, Kanclerza Osborne’a i ich kilku koni trojańskich wewnątrz UE, i przejść do wprowadzenia mocnego podatku Tobina w formie 1% opłaty od wszystkich transakcji finansowych, bezwzględnie obejmującej derywaty. Europejska gospodarka nie może przetrwać, jako kasyno zakładów na derywatach. Jednoprocentowy Euro-Tobin posłuży do skrępowania spekulacji w ogóle, szczególnie zaś działania bezczelnych i socjopatycznych funduszy hedgingowych, które zdają się z lubością drzeć tworzywo trzytysiącletniej cywilizacji. Stany Zjednoczone miały de facto podatek sprzedażowy nałożony na Wall Street od I Wojny Światowej do 1967 roku, zaś stan Nowy Jork wciąż go posiada, przy czym kolejni gubernatorzy stanu lekką ręką oddawali te wpływy z powrotem instytucjom z dolnego Manhattanu. Nawet w tak zdominowanej przez Wall Street administracji jak reżim Obamy, czołowy doradca ekonomiczny Peter Orszag silnie zalecał wprowadzenie podatku od sprzedaży na Wall Street, do czasu udzielenia mu reprymendy przez Larry’ego Summersa, jednego z autorów deregulacji derywatów w czasie drugie kadencji Clintona, który rwał włosy z głowy nazywając plan opodatkowania Wall Street absolutnym złem. Pieniądze pochodzące z wpływów z Euro-Tobina winny być wypłacane poszczególnym państwom członkowskim, a tam przeznaczone do utrzymania programów społecznych, a nie banków.
Uniwersalne anulowanie/zamrożenie długów spowodowanych derywatami – w czerwcu 1931 roku prezydent USA Herbert Hoover, – którego imię stało się synonimem inercji i kapitulacji w obliczu depresji gospodarczej – zareagował na upadek austriackiego Kreditanstalt i nadciągający upadek niemieckiego Danatbank swym Moratorium Hoovera, najbardziej pouczającym działaniem w naszych czasach. W tamtym czasie, dwiema najbardziej niebezpiecznymi i uciążliwymi kategoriami długu były reparacje nałożone na Niemcy oraz długi wojenne Aliantów, głównie Francji i Wielkiej Brytanii, względem Stanów Zjednoczonych. Hoover zaproponował i uzyskał zamrożenie wszystkich płatności odsetek i kapitału od tego ogromnego ciężaru zadłużenia przez wszystkie zainteresowane strony, na okres jednego roku. Fatalnym błędem moratorium Hoovera było to, że było potrzebne na dłużej, – co najmniej na pięć lat lub na czas trwania światowego kryzysu gospodarczego. Dziś najbardziej niebezpieczny typ międzynarodowego zadłużenia finansowego to dług wynikający z derywatów. Powinien on być poddany moratorium, na co najmniej pięć lat lub na czas trwania depresji, w zależności, co trwać będzie dłużej. Hoover jest uważany za złego prezydenta, jednak na tle nieodpowiedzialnych urzędników naszych czasów jawi się, jako geniusz. Świat pilnie potrzebuje męża stanu zdolnego do opowiedzenia się za skutecznymi działaniami w celu zmniejszenia długu, który obecnie dławi przyszłość ludzkości. W wyborze między cywilizacją i świętością długu, musimy wybrać cywilizację.
Delegalizacja CDS-ów, CDO-sów — zgodnie z tym samym rozumowaniem, najbardziej niebezpieczne rodzaje instrumentów pochodnych muszą zostać na stałe zabronione. Podczas swojego wystąpienia przed Kongresem w maju 2010, nawet Lloyd Blankfein z Goldman Sachs wysunął ideę, iż papiery dłużne CDO powinny być zakazane. Co do swapów ryzyka kredytowego (CDS), są one albo nielegalne, jako hazard, albo, jeśli są one uważane za ubezpieczenia, są nielegalne, ponieważ ich emitenci nie spełniają wymogów prawnych – w tym dotyczących reasekuracji, rezerwy gotówkowej, itp., – które są wymagane od zarejestrowanych firm ubezpieczeniowych. Jak wspomniano powyżej, największą pojedynczą przyczyną obecnego załamania finansowego jest niezdolność Unii Europejskiej do zakazania swapów ryzyka kredytowego od wszystkich europejskich akcji i obligacji, z zastrzeżeniem sztywnych sankcji karnych. Należy przypomnieć, że wszystkie derywaty były nielegalne w Stanach Zjednoczonych od 1936 do 1982 roku zgodnie z warunkami ustawy o wymianie towarów (Commodities Exchange Act). Fatalną deregulację derywatów przeprowadzoną w latach 1982 i 1999 należy uznać za najistotniejszy pojedynczy czynnik finansowej burzy ostatnich trzech lat.
Rewizja i audyt agencji ratingowych – w Stanach Zjednoczonych pojawiły się doniesienia, iż agencje ratingowe angażowały się w nielegalne praktyki (insider trading) poprzez informowanie spekulantów z wyprzedzeniem o obniżeniu ratingu amerykańskich obligacji skarbowych. Włoski prokurator Michele Ruggiero dostarczył przykład odwagi swymi nalotami na biura agencji ratingowych w Mediolanie, i zasługuje na kontynencie na naśladowców. Kiedy prezydent Kennedy był zaangażowany w konfrontację z bankiem JPMorgan w sprawie United States Steel, JFK zmobilizował Departament Sprawiedliwości pod Robertem Kennedym i FBI do zastraszenia tych złoczyńców, dotąd działających bezkarnie. Czy nie ma urzędników europejskich z odwagą Kennedych? Albo państwa uznają zombie-banki i związany z nimi aparat, w tym agencje ratingowe, za kandydatów do bankructwa i likwidacji, albo zombie-banki znajdą sposób na doprowadzenie do bankructwa i zniszczenie państw narodowych, co doprowadzi do nowych ciemnych wieków: neo-feudalizmu.
Natychmiastowe moratoria na spłatę długów gospodarek w kryzysie, które powinny pozostać w strefie euro – niektóre kraje, jak Grecja, Portugalia i Irlandia, zostały już rzucone na kolana przez bezwzględne ataki spekulacyjne anglo-amerykańskich zombie-banków i hieny z funduszy hedgingowych. Gdy tylko kraje te stwierdzą, że nie są już w stanie sprzedawać swoich obligacji na rozsądnych warunkach, muszą wyciągnąć oczywiste konsekwencje i wymierzyć odwet, ogłaszając natychmiastowe, jednostronne i całkowite moratorium na spłatę całego międzynarodowego zadłużenia. Nie jest wstydem lub hańbą działać w ten sposób. Wielkie narody, w tym Brazylia, Meksyk i Argentyna zrobiły z różnym powodzeniem w ciągu ostatnich trzech dekad dokładnie to samo, podobnie jak wiele mniejszych państw – w tym Kostaryka, kraj znany z nie posiadania sił zbrojnych. Gdy tylko moratorium na zadłużenie zostaje wdrożone, suwerenne narody mogą się zmierzyć na równych warunkach z drapieżnymi bankierami, zwykle osiągając cel zmniejszenia ich całkowitego zadłużenia, o co najmniej połowę. Grecja już przeżywa ewentualne negatywne konsekwencje moratorium na zadłużenie, bez odczuwania żadnych jego korzyści. Dla każdego kraju deklarującego moratorium na spłatę zadłużenia nie ma absolutnie żadnego powodu do opuszczania euro. Kiedy Stany Zjednoczone istniały tak długo, jak obecnie zjednoczona Europa, panika wywołana przez Jacksona i van Burena w 1837 roku doprowadziła do niewypłacalności i bankructwa stanów Mississippi, Luizjana, Maryland, Pensylwania, Indiana i Michigan. Żadne z tych stanów nie myślało ani przez chwilę o opuszczeniu USA tylko, dlatego, że zbankrutowały. Rzeczywiście kruchym jest polityczna konstrukcja, która choćby przemyśliwuje o wyłączeniu jednego z jej składników organicznych tylko z powodu trudności finansowych, będących cyklicznymi zakłóceniami w stanie rzeczy. Mówiąc w skrócie, zadłużenie musi być radykalnie zmniejszone, właśnie po to, aby Europa mogła przeżyć.
Europeizacja EBC, gwarancje redyskontowe na obligacje infrastrukturalne – w przeciwieństwie do wielu powierzchownych opinii analityków szkoły Sorosa, najbardziej dysfunkcjonalną cechą obecnego systemu europejskiego jest Europejski Bank Centralny, dziś rządzony przez niepoprawnego Tricheta, a wkrótce mający przejść w jeszcze bardziej złowieszcze ręce Draghi’ego. Zasady działania EBC uniemożliwiają przeprowadzenie polityki odnowy gospodarczej, która musi opierać się na dyrydżyzmie, neomerkantylizmie i protekcjonizmie. EBC obecnie nie może odróżnić pasożytniczej działalności spekulacyjnej z jednej strony od zyskownej inwestycji w dobra kapitałowe, infrastrukturę i produkcję fizycznych towarów z drugiej. Mimo to, oczywista zdolność EBC do tworzenia kredytu stanowi ważny zasób europejskiej gospodarki. EBC należy na stałe wyciągnąć spod kontroli tajnych klik niewybieralnych i nie odpowiadających przed nikim bankierów oraz poddać demokratycznej kontroli przedstawicieli instytucji politycznych. Jedynym możliwym sposobem na dostarczenie demokratycznej legitymacji EBC jest poddanie publicznej debacie i zatwierdzeniu przez Parlament Europejski w pełnym blasku opinii publicznej takich kwestii jak: wielkość europejskiej podaży pieniądza, wysokość stóp procentowych oraz dozwolone kategorie kredytów. Biorąc pod uwagę niezaprzeczalny fakt światowego kryzysu gospodarczego na niespotykaną skalę, przywódcy państw europejskich muszą podjąć inicjatywę ogłoszenia gospodarczego stanu wyjątkowego, który powinien umożliwić im w praktyce zawiesić obowiązujące zasady EBC, aby umożliwić tej instytucji rozpoczęcie zakupu kolejnych transz biliona euro obligacji i papierów wartościowych każdego z krajów europejskich, regionów, prowincji i gmin, z pieniędzmi przeznaczonymi wyłącznie na infrastrukturę i roboty publiczne. W efekcie, EBC musi zaoferować redyskontowe gwarancje dla tych obligacji. Obligacje te powinny posiadać oprocentowanie 0% i okres zapadalności od 50 do 100 lat, w zależności od typu i tempa zużycia infrastruktury, dla który jest emitowany. Zasadniczo, istniejącą politykę blisko-0% kredytu dla banków i innych instytucji finansowych należy uznać za porażkę i ostatecznie porzucić.
1 bilion euro na infrastrukturę – transze 1 biliona pożyczki z EBC powinny być wykorzystane do systematycznej modernizacji i rozbudowy europejskiej sieci autostrad, szybkiej kolei i maglevu kolejowego, nowoczesnej produkcji energii i dostaw, instalacji wodnych i kanałów, domów, szpitali, szkół i innych instytucji edukacyjnych, bibliotek, budynków użyteczności publicznej oraz innych niezbędnych robót publicznych. Celem jest osiągnięcie stałego wzrostu europejskich zasobów dóbr kapitałowych, jednocześnie szybko podnosząc wydajność pracy w Europie.
40 mln nowych produktywnych miejsc pracy dla pełnego zatrudnienia – najlepsze aktualne szacunki oceniają łączną liczbę bezrobotnych, nie w pełni zatrudnionych oraz zniechęconych do poszukiwania pracy w Unii Europejskiej na około 40 mln osób. To jest tragiczna utrata jednej z najlepiej wykwalifikowanej siły roboczej, jaką tylko można znaleźć gdziekolwiek na świecie. Każdy system, który pozwala na tę skandaliczną ruinę kapitału ludzkiego skazuje się na automatyczne zapomnienie. Muszą zostać stworzone nowoczesne produktywne miejsca pracy, które są kapitałochłonne, energochłonne, o wysokiej wartości dodanej i wynagradzane pełną płacą i uposażeniami według najlepszych związkowych standardów. Jest to konieczne, aby zapewnić poziom zamożności i kultury gospodarstw domowych, które pozwolą nadchodzącemu pokoleniu Europejczyków sprostać coraz bardziej intensywnej konkurencji globalnej. Pogodzenie się ze stałym poziomem wysokiego bezrobocia, które jest zawarte w niemieckim systemie Hartz i podobnych programach musi być odrzucone.
Zakończenie militarnego wtrącania się do Afganistanu, Libii, Kosowa i innych państw – era kolonialnego awanturnictwa jest ostatecznie zakończona i próby ożywienia go są kuszeniem bezsensownej tragedii. Wszystkie europejskie oddziały wojskowe muszą powrócić do krajów. Nadszedł czas, aby odwrócić się od wszelkich koncepcji neo-kolonializmu i neo-imperializmu, gdyż są one radykalnie anty-historyczne. Zamiast tego konieczne jest wspieranie rozwoju wspólnoty suwerennych państw, obejmującej Europę, Rosję, Afrykę, Bliski Wschód i inne części świata. Kroki w stronę reformy międzynarodowego systemu walutowego, aby umożliwić tego rodzaju reorganizację świata na podstawie wzajemnych korzyści, powinny być podjęte bez zwłoki. Dr Webster G. Tarpley
Tłumaczenie: davidoski i EkonomiaPolityczna.pl
Cztery lata afer, skandali i nieprawidłowości Oficjalne hasło wyborcze Platformy z kampanii 2007 r. brzmiało: “By żyło się lepiej. Wszystkim”. Efekty tych zabiegów poznaliśmy przez cztery lata. Rozmaite afery i skandale stały się prawie codziennością. Dlatego tegoroczne hasło Platformy: “Zrobimy więcej”, brzmi dość dwuznacznie. Rząd Donalda Tuska wciąż deklarował walkę z patologiami. Jednak najprzeróżniejszych skandali, afer, nieprawidłowości, likwidowania dotychczasowych systemów (np. emerytalnych), niegospodarności, braku nadzoru lub zwykłych nieudolności w zarządzaniu instytucjami w ostatnich czterech latach jest bez liku – dużych i małych, z udziałem polityków i wysokich urzędników, posłów, ich znajomych. Bardzo interesujący opis sytuacji w Platformie i relacji polityków z biznesem przedstawił były polityk tej partii – Janusz Palikot.
Mechanizmy rządzenia według Palikota W wywiadzie dla “Wprost” opisał, na przykładzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, mechanizmy tych stosunków: “Ktoś chce czegoś od rządu. Powiedzmy, że liczy na prywatyzację jakiegoś banku. A tu nagle Bielecki blokuje sprawę. Ogłasza, że prywatyzacja byłaby błędem. Nie wymyślam tego, takie sytuacje miały przecież miejsce. W sprawie sprzedaży WBK, Enei (…). Kim jest Bielecki – nie trzeba mówić. Były premier, ważna postać w Platformie, szef Rady Gospodarczej przy premierze. Jak już zabiera głos, to jest to głos ważny. Ale Bielecki ma jeszcze jedną cechę: chętnie przyjmie kogoś, kogo Tusk czy minister skarbu Aleksander Grad w imię poprawności politycznej nigdy nie wpuściliby do swojego gabinetu. (…) Bielecki nie spotyka się ot, tak sobie, lecz po to, by coś załatwić dla Platformy. Może uzależnić zgodę na prywatyzację od tego, czy taki a taki człowiek Platformy bądź samego Tuska znajdzie się w radzie nadzorczej lub zarządzie spółki. (…) Ja tylko pytam, dlaczego to nie są jawne sprawy? Dlaczego opinia publiczna nie jest informowana o tym, z kim spotyka się najważniejszy doradca premiera? Bielecki, nawet się z tym nie kryjąc, ingeruje w największe transakcje na rynku. Dwie udało mu się nawet zablokować. To jest przecież niebywała historia, jeśli doradca premiera dzwoni do właściciela zagranicznego banku i mówi mu, że ma się wycofać z kupna WBK, bo kupcem będzie PKO BP”. Palikot twierdził, że zasadą jest, iż oddelegowani do spółek oddają swoim patronom część zarobionych pieniędzy. Nawiązał do znanej afery: “Mechanizm opisany został w aferze wałbrzyskiej. Człowiek PO zostaje szefem miejskiej spółki, ale musi wypłacić premię do kieszeni kilku ludzi z partii, którzy odsyłają jeszcze z tego procent na kampanię wyborczą. Proszę zwrócić uwagę: we wszystkich głównych spółkach są ludzie Schetyny albo Grabarczyka. Tu decyduje wąskie grono – trzy lub cztery osoby. Ja nie byłem do tego dopuszczany, nawet jeśli chodziło o spółki z mojego regionu. To grono deleguje własnych ludzi do kluczowych firm – PGE, PKP, Orlenu, Lotosu” (za:
http://www.wprost.pl/ar/258228/Jak-sie-zarabia-na-wladzy/
Nie można zapominać, że Palikot udzielił tego wywiadu już po opuszczeniu Platformy. Dlatego rozmowa była jego próbą rozliczenia się z poprzednią partią, która stała się konkurencją polityczną. Wcześniej publicznie nie krytykował kierownictwa swojej partii z tych powodów, lecz swoimi atakami wpisywał się w nurt polityczny PO. Był prominentnym politykiem Platformy – przez pięć lat był posłem z ramienia tej partii, szefem regionu lubelskiego Platformy, w ostatniej kadencji kierował sejmową Komisją “Przyjazne państwo”, aż do sierpnia 2010 r. był wiceprzewodniczącym Klubu Parlamentarnego PO, aktywnie wspierał Bronisława Komorowskiego w ostatnich wyborach prezydenckich.Działania Palikota z tego okresu stały się symbolem stosunku Platformy do prezydenta Lecha Kaczyńskiego i innych polityków prawicy. 22 lipca 2008 r. w stacji TVN24 powiedział: “Ja uważam prezydenta Lecha Kaczyńskiego za chama”. Natomiast w kwietniu 2009 r. urządził przed swoim domem happening, podczas którego insynuował nadużywanie alkoholu przez prezydenta Kaczyńskiego. Wprawdzie władze partii upominały Palikota za jego wystąpienia i był nawet przez niektórych członków partii krytykowany, ale po obietnicach poprawy wracał do łask i wkrótce szokował kolejnymi niewybrednymi komentarzami. Można to było interpretować, jako zielone światło dla niego, zwłaszcza że w dalszym ciągu był członkiem władz PO.
Walka z prezydentem PO realizowała tę strategię za pomocą wielu instrumentów – od utrudniania prezydentowi sprawowania urzędu, aż do naruszania konstytucyjnego statusu urzędu prezydenta RP, kiedy sprawował go Lech Kaczyński. Stosowane metody zostały opisane w “Białej księdze smoleńskiej tragedii” oraz memoriale “Polityczne tło katastrofy smoleńskiej” z 10 września 2010 r., w którym wykazano, że rząd Platformy dążył do zablokowania wykonywania przez Lecha Kaczyńskiego kompetencji i prerogatyw głowy państwa. Wkrótce po utworzeniu gabinetu Tuska, na początku grudnia 2007 r. premier nie chciał, by prezydent Kaczyński był obecny na szczycie UE w Brukseli. W kolejnych miesiącach politycy PO ponownie próbowali udaremnić prezydentowi Kaczyńskiemu działalność w sferze zagranicznej. Przed posiedzeniem Rady Europejskiej w październiku 2008 r. rząd podjął uchwałę, że premier będzie wyznaczał skład polskiej delegacji na szczyt UE. W kontekście strategii walki politycznej z prezydentem Kaczyńskim należy wspomnieć o rejestracji prezydenta Lecha Kaczyńskiego w bazie CAT ABW. Do wpisania osoby Lecha Kaczyńskiego doszło, jak podawała “Gazeta Polska”, właśnie w październiku 2008 r., czyli w okresie kolejnego sporu rządu z prezydentem. Jeden z informatorów “GP” stwierdził: “Termin rejestracji prezydenta Kaczyńskiego nie był przypadkowy. Chodziło o zebranie wszystkich informacji na jego temat ze służb po to, by później rząd i politycy PO mogli je wykorzystać w sporze z prezydentem, a zbliżał się kolejny szczyt w Brukseli, na który prezydent Kaczyński się wybierał. Warto, by te dokumenty zostały w całości ujawnione, a później porównać je do działań i wypowiedzi np. Janusza Palikota czy też innych polityków PO. Gwarantuję, że znajdzie się bardzo dużo wspólnych punktów”. Wcześniej afera inwigilacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego otoczenia była rozpatrywana przez sejmową Komisję Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Okazało się, że podczas śledztwa dotyczącego ujawnienia raportu na temat zamachu na prezydenta Kaczyńskiego w Gruzji prokuratura sprawdzała billingi jego urzędników, a nawet połączenia prezydenta i jego małżonki. Do tych danych dostęp miała ABW. Na podstawie billingów i informacji o logowaniu się telefonów komórkowych do stacji przekaźnikowych przeprowadzano eksperymenty, gdzie poruszali się prezydenccy ministrowie, gdzie poruszał się prezydent, z kim się kontaktował, jak długo trwały rozmowy.
Mecenas Kownacki: Odwet za satyrę! Głośna była również sprawa akcji ABW przeciwko młodemu internaucie, który prowadził satyryczną stronę o Bronisławie Komorowskim. 18 maja 2011 r. o godzinie 6.00 do domu Roberta Frycza wkroczyli uzbrojeni funkcjonariusze ABW. Pretekstem było postanowienie prokuratury w sprawie publicznego znieważenia prezydenta RP. Funkcjonariusze ABW przez trzy godziny prowadzili przeszukanie mieszkania. Skonfiskowali laptop, płyty CD, dyskietki. W okresie poprzedniej prezydentury Lecha Kaczyńskiego ABW nie przeprowadziła takiej operacji. Mecenas Bartosz Kownacki oświadczył, że istotny w tej sprawie jest fakt, że Robert Frycz nie jest osobą podejrzaną: “[Prokurator] zadecydował o wkroczeniu do mieszkania przed postawieniem panu Robertowi jakichkolwiek zarzutów. Nie dokonał też kwalifikacji prawnej, czy w ogóle doszło do znieważenia prezydenta, a zdecydował się na podjęcie tak poważnych kroków”. Mecenas Kownacki podkreślił, że szczególnie bulwersujące jest to, że użyto ABW: “służby powołanej do czuwania nad bezpieczeństwem wewnętrznym państwa. Rozumiem, że ta satyryczna strona internetowa zagrażała bezpieczeństwu konstytucyjnych organów państwa, w tym wypadku – prezydentowi”.
Wałbrzych – anatomia korupcji politycznej Wspomniana przez Palikota afera wałbrzyska wybuchła po wyborach samorządowych w 2010 r., kiedy media opublikowały nagranie z propozycją polityka Platformy. Senator PO Roman Ludwiczuk prowadził rozmowy z Longinem Rosiakiem, pełnomocnikiem sztabu wyborczego Mirosława Lubińskiego, kandydata Wałbrzyskiej Wspólnoty Samorządowej na prezydenta Wałbrzycha. Senator Ludwiczuk był członkiem sztabu wyborczego Piotra Kruczkowskiego, kandydata PO. Kruczkowski i Lubiński weszli do drugiej tury wyborów prezydenckich, ale Lubiński z lepszym wynikiem. Senator Ludwiczuk proponował Rosiakowi stanowisko wicestarosty i zagraniczną wycieczkę. Drugą rozmowę Rosiak nagrał dyktafonem cyfrowym. Kruczkowski wygrał w drugiej turze wyborów samorządowych w grudniu 2010 roku. Jednak na skutek protestów wyborczych sąd unieważnił tę turę głosowania. Potem władze regionalnej Platformy rozwiązały wałbrzyskie struktury partii. Unieważnienie wyborów nastąpiło po zeznaniach świadków w sprawie kupowania głosów wyborców. Szefowa lokalnej telewizji ujawniła, że świadek został wynajęty przez męża jednej z kandydatek startujących z list PO: “Dostał od niego pieniądze i wytyczne. Korumpowani przez niego wyborcy mieli głosować na wskazane kandydatki i kandydatów PO ubiegających się o mandaty radnych: miejskich, powiatowych, sejmiku dolnośląskiego i prezydenta miasta” (za: http://www.polskatimes.pl/fakty/kraj/343773,kolejny-dowod-na-wyborcza-korupcje-w-walbrzychu,id,t.html
Po kilku miesiącach były dyrektor MPK w Wałbrzychu Ireneusz Zarzecki złożył do prokuratury doniesienie o haraczach, jakie – według niego – wymuszali w Wałbrzychu politycy PO. W wywiadzie dla “Super Expressu” mówił, jak wyciągał z publicznej spółki pieniądze, żeby oddawać je po cichu działaczom PO: “Kruczkowskiemu, Mrzygłockiej i Ludwiczukowi dawałem pieniądze bezpośrednio. Natomiast dla Chlebowskiego przez pośredników. Jak mi powiedziano jestem “za krótki” na taki kontakt. Podczas imprezy w restauracji “Legenda” w Szczawnie-Zdroju usłyszałem, by dać pieniądze Mrzygłockiej, a ona odda je Chlebowskiemu, który też był na tym przyjęciu. Formalnie większość pieniędzy branych z kasy MPK księgowano jako moje pożyczki”. Zarzecki twierdził, że w ten sposób “pożyczył” politykom Platformy z kasy MPK około pół miliona złotych. Proceder zaczął się przed wyborami parlamentarnymi w 2005 r., pieniądze miały iść na kampanię wyborczą. Pieniądze miał dawać także politykom PO Wojciech Czerwiński, były wiceszef Miejskiego Zarządu Budynków w Wałbrzychu. On także złożył doniesienie do prokuratury w tej sprawie (za: http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/413901,Afera-w-Walbrzychu-haracze-trafialy-do-Chlebowskiego
Po ogłoszeniu tych rewelacji były prezydent Wałbrzycha Piotr Kruczkowski je dementował. Zapowiedział złożenie zawiadomień do prokuratury przeciwko Zarzeckiemu i Czerwińskiemu. Kategorycznie stwierdził również, że to Zarzecki ukradł z MPK ponad pół miliona złotych. Zaprzeczył również, że on lub inni politycy PO pobierali haracze.
Chińską autostradą na Euro 2012 Fiaskiem zakończyły się zapowiedzi ekspresowej budowy autostrad na mistrzostwa Euro 2012. Symbolem klęski jest rozgrzebana budowa autostrady A2, był to kluczowy dla turnieju piłkarskiego odcinek drogi między Łodzią a Warszawą. Przetarg na budowę tego odcinka wygrała w 2009 r. chińska firma COVEC. Analitycy finansowi wskazywali, że ma słabe wyniki, a jej ocena wiarygodności finansowej jest poniżej średniej dla całej branży budowlanej w Chinach. Kilka miesięcy temu pojawiły się kłopoty z dokończeniem prac przez Chińczyków. Po opuszczeniu placu robót COVEC powien zapłacić 741 mln zł odszkodowania za niedokończone prace. Takie oświadczenia składali rządowi urzędnicy. Jednak firma nie ma żadnego majątku w Polsce, a jej gwarancje bankowe wynoszą tylko 130 mln złotych. Ale skandal z Chińczykami nie był jedynym w branży budowlanej za czasów rządów PO.
Orlików cień w chińskiej trawie Cień padł również na jeden ze sztandarowych projektów rządu Tuska – budowę stadionów, zwłaszcza tych przeznaczonych dla społeczności lokalnych w ramach rządowego programu “Orlik”. Były bramkarz reprezentacji Polski Jan Tomaszewski złożył nawet doniesienie do organów ścigania dotyczące budowy orlików. Jego zdaniem, murawa, którą położono na 700 z 1300 boisk, nie miała atestu FIFA ani UEFA, a poza tym murawa, która pochodziła z Chin, może zawierać szkodliwe substancje. Wskazał również na dziwną zbieżność – polski przedstawiciel firmy produkującej murawę pochodzi z Łodzi, tak jak były minister sportu Mirosław Drzewiecki. Rzecznik ministerstwa sportu przekonywała, że wszystko jest w porządku – murawa ma odpowiednie atesty, a w budowie boisk uczestniczy prawie 200 firm, więc nie powinno dziwić, iż niektóre są z Łodzi. Dość szybko okazało się, że nowe boiska nadają się do remontu. W listopadzie 2010 r. media podały, że na 1500 zbudowanych boisk aż jedna trzecia, jak szacują eksperci, zawiera usterki i wady konstrukcyjne. W tej sytuacji głównym kryterium dla gmin wyboru wykonawców boisk były koszty prac, wybierano firmy najtańsze. Wskazywano również, że przy budowie orlików zmieniano parametry nawierzchni użytej w projekcie, przez co faworyzowano w przetargach niektóre prywatne firmy – niektórzy przedsiębiorcy uczestniczyli jeszcze na etapie omawiania projektu w zamkniętych spotkaniach z politykami PO, urzędnikami z ministerstwa sportu. W odpowiedzi na te liczne zarzuty rzecznik prasowy ministerstwa sportu oświadczył, że resort prowadził szerokie konsultacje z samorządami i firmami, a projekt “Orlik” objęty był programem “Tarczy antykorupcyjnej” oraz monitoringiem służb specjalnych, które nie wykryły przestępstw.
Najpierw inwestycje, potem prywatyzacje Duże kontrowersje wywołały prywatyzacje firm, w których Skarb Państwa posiadał udziały. Rząd Tuska był wielokrotnie krytykowany za decyzję o wyprzedaży akcji największych firm, zły moment sprzedaży akcji, brak barier w dostępie do akcji przedsiębiorstw strategicznych. Pomysły prywatyzacyjne spotykały się z licznymi protestami, przykładem jest uzdrowisko Konstancin-Zdrój pod Warszawą. Samorząd wojewódzki zwracał się do ministra Aleksandra Grada o przejęcie udziałów w uzdrowisku. Ministerstwo skarbu odpowiedziało negatywnie, chociaż park zdrojowy jest własnością gminy i samorząd zainwestował ok. 15 mln złotych. Wartość jednego udziału spółki – jak informował “Nasz Dziennik” z 2 września 2011 r. – resort skarbu ustalił na poziomie 500 zł, co daje niewiele ponad 8 mln złotych, a wstępne szacunki wartości majątku uzdrowiska wynoszą ok. 150-200 mln złotych. Władze miasta i powiatu, uznając, że udziały spółki wyceniono za nisko, złożyły zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez ministerstwo skarbu. Plany prywatyzacji grupy Lotos doprowadziły do zebrania 156 tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy blokującej sprzedaż tej firmy. Celem tego projektu jest zapewnienie bezpieczeństwa interesów państwa polskiego, zaś Lotos pełni bardzo istotną rolę w tym systemie. Grupa Lotos jest drugim po PKN Orlen producentem paliw w Polsce, w 2010 r. posiadała 30 proc. udziału w krajowym rynku paliw. W dodatku w marcu 2011 r. firma zakończyła realizację programu inwestycyjnego – rozbudowa gdańskiej rafinerii kosztowała 1,43 mld euro. Pod koniec maja 2011 r. dziennik “Kommiersant” poinformował, że rosyjski koncern TNK-BP złożył wstępną ofertę na zakup akcji Grupy Lotos. Protesty wywołała również decyzja władz Warszawy o sprzedaży 85 proc. samorządowej spółki SPEC, która jest największym dostawcą ciepła w Polsce. Rada Warszawy, w której większość ma PO, odrzuciła wniosek o przeprowadzenie referendum w sprawie tej sprzedaży. Rządowi zarzucano również, że sprzedaje akcje niektórych firm po zaniżonej cenie. W styczniu 2011 r. opozycja wskazywała, że wielką pomyłką była sprzedaż rok wcześniej 10 proc. akcji KGHM, za które państwo otrzymało 2 mld złotych. Po roku taki sam pakiet akcji mógłby kosztować już 3,5 mld złotych, zmiana wynikała z różnicy w kursie giełdowym spółki. Przedstawiciel ministerstwa skarbu bronił transakcji, mówiąc, że przez prawie dwa miesiące przed sprzedażą ceny akcji nie rosły.
Zatrważająca statystyka Innych afer, skandali, sytuacji konfliktów interesu było przez ostatnie cztery lata bardzo dużo, np.: afera sopocka z udziałem prezydenta Jacka Karnowskiego, sprawa tzw. komercjalizacji szpitali, “finansowanie” kampanii wyborczej Janusza Palikota przez studentów, załatwianie stanowisk znajomym itd. Na osobną uwagę zasługują nieprawidłowości rządu Tuska związane z przygotowaniami dyplomatycznymi, wojskowymi, logistycznymi, ochronnymi wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, późniejszą reakcją na tragedię smoleńską oraz badaniem tej katastrofy. Jednak jest ich tak wiele, że samo zasygnalizowanie zajęłoby dużo miejsca. Sytuacje te stały się kolorytem życia publicznego i niejednokrotnie były już przyjmowane, jako swoista norma tych czasów. Według niektórych wyliczeń przez ostatnie cztery lata takich afer, zdarzeń, sytuacji konfliktów interesów i skandali wydarzyło się już ponad 700 (za:
http://nieznudzeni.pl/aferyPO.txt
zaś gabinet Donalda Tuska rządzi już ponad 1400 dni. Statystycznie oznacza to, że w tym okresie, co drugi dzień miało miejsce takie wydarzenie! Piotr Bączek
Renesans egzorcyzmów? Dalszy ciąg kontrrewolucji B16 Benedykt XVI przejdzie do historii, jako papież, który uwolnił Mszę świętą i większość sakramentów w tzw. rycie trydenckim. Wiele wskazuje na to, że opracowywany jest również dokument, który mówi o restauracji i upowszechnieniu chorału gregoriańskiego oraz barokowej muzyki liturgicznej. Zielone światło zapala się także dla walki z szatanem. Dosłownie! W dobie posoborowej teologii, niewiary w opętania oraz „wynalazków” w rodzaju Nowego Rytuału egzorcyzmów z 1999 roku bój ze złem stanął pod znakiem zapytania. Jednak jak zapowiedział ks. Gabriel Amorth, przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia Egzorcystów i główny egzorcysta diecezji rzymskiej, Benedykt XVI zamierza wydać rozporządzenie w sprawie ETATOWYCH EGZORCYSTÓW W KAŻDEJ DIECEZJI na świecie. Wiadomości nie potwierdził Watykan, ale coś jest na rzeczy. Benedykt XVI „uwolnił” już Mszę trydencką z modlitwą do św. Michała Archanioła – pogromcy demonów oraz Chrzest Święty w rycie trydenckim (z prawdziwym egzorcyzmem). Stwierdził też, co istotne, że „starszy ryt” zawsze był ważny. W tym duchu logiki, warto przypomnieć prawdę o tym, że stary rytuał egzorcyzmów nigdy nie został wycofany i utrzymuje się nadal w mocy. Do tego wprowadzenie egzorcystów w każdej diecezji, w sytuacji, kiedy całe państwa czasami są ich pozbawione, to decyzja, która byłaby przełomową. W 1614 papież Paweł V opublikował Rituale romanum (Rytuał rzymski). Przez długi czas treść rytuału egzorcyzmów ulegała tylko niewielkim poprawkom. Po rewolucji Soboru Watykańskiego Drugiego, chociaż nie od razu, przyszedł czas na zmianę – jak mówią progresiści – dostosowanie tego dokumentu do ducha czasów. W 1999 roku wydano Nowy Rytuał, którego treść przygotowała Kongregacja Kultu Bożego (tak jakby sprawa walki z opętaniem nie wykraczała poza ramy problemu ceremonii kultowych). Nowy Rytuał ukontentował jedynie twórców dokumentu, czyli teologów-teoretyków, a przyjęty został z niedowierzaniem i niezadowoleniem przez samych praktyków, czyli egzorcystów.
Ostrzeżenia egzorcysty Ks. Amorth przeprowadził około 70 tysięcy egzorcyzmów! Jest wybitnym praktykiem. Jego ocena nowego Rytuału egzorcyzmów, (chociaż z czasem delikatniejsza, być może pod wpływem nacisków „z góry”) powinna stanowić ważny głos w sprawie: „Ten długo oczekiwany rytuał okazał się farsą. Niewiarygodną przeszkodą, która może nam uniemożliwić działanie przeciwko demonom”. Egzorcysta podał przykłady na nieskuteczność uwspółcześnionego Rytuału, które warto przytoczyć w całości: „Punkt 15. dotyczy uroków oraz jak powinno się z nimi postępować. Urok jest złem, które jest czynione poprzez poddanie się szatanowi. Może zostać uskutecznione w różnych formach, takich jak zaklęcia, przekleństwa, złe oko, voodoo lub macumba. Stary rytuał wyjaśniał, jak powinno się z tym walczyć. Nowy rytuał kategorycznie stwierdza, że jest absolutnie zabronione odprawianie egzorcyzmów w takich przypadkach. To absurd! Uroki są najbardziej częstą przyczyną opętania oraz zła, czynionego z pomocą demona: co najmniej w 90 procentach przypadków! Równie dobrze egzorcyści mogliby w ogóle nie przeprowadzać egzorcyzmów. Punkt 16. definitywnie stwierdza, że nie powinno się egzorcyzmować, jeśli nie jest się pewnym obecności diabła. Jest to przykład wyjątkowej niekompetencji: pewność, co do obecności diabła uzyskuje się właśnie przez egzorcyzm. (…) Postanowienia zawarte w nowym Rytuale są bardzo poważne i bardzo niszczycielskie. Są owocem ignorancji i braku doświadczenia”. Grzechem pierworodnym nowego Rytuału było to, iż żaden z kardynałów i teologów opracowujących dokument nigdy nie przeprowadzał egzorcyzmu, ani nawet przy nim nie asystował. Jednak mania zmian i posoborowego aggiornamento była silniejsza niż wiara w tradycję. Stary Rytuał uznano za przepełniony magią i nieadekwatny do problemów XX wieku, gdzie działania demona najchętniej wytłumaczono by w 100 proc. zaburzeniami psychicznymi. Egzorcysta diecezji papieża skonstatował: „Dali nam słabą broń. Skuteczne modlitwy, których używano od dwunastu stuleci, zostały usunięte i zastąpione przez nowe, którym tej skuteczności brakuje”.
Opętanie oraz stary i nowy Rytuał Wielu teologów definiowało fenomen opętania przez złego ducha. W jednym zdaniu zrobił to o. Garrigou-Lagrange OP: „Przez opętanie szatan mieszka rzeczywiście w ciele człowieka, zamiast tylko dać mu odczuć swoje działanie od zewnątrz, jak w obsesji”. Na opętanie najbardziej podatni są wyznawcy szatana lub osoby zajmujące się lub mające kontakt (czasami niezawiniony) ze sferą ezoteryczną (wróżbiarstwo, klątwa, karty tarota, magia et caetera). Zdarzają się również przypadki dopustu Bożego, kiedy opętaniu podlegają osoby pobożne, które cierpienia wypływające z tego zdarzenia ofiarują w różnych prawych intencjach. Oczywiście już św. Jan od Krzyża zauważył, że większość nietypowych zjawisk, czy podejrzeń o opętanie, to sprawy ludzkiej psychiki, jej zaburzeń lub zwykłych halucynacji. Niestety dzisiejsi teolodzy mają tendencję do naturalizmu tłumaczącego w ten sposób wszystkie nadprzyrodzone bądź też demoniczne zjawiska. Trzeba jasno stwierdzić, że jeśli chodzi o rozpoznanie sytuacji zagrożonych opętaniem, nowy Rytuał egzorcyzmów używa optyki zupełnie innej niż Rytuał Pawła V. Nie pomogły protesty egzorcystów, które wszak przyczyniły się do kilkuletniego opóźnienia wydania nowego Rytuału, ale nie zmieniły jego treści. Stary Rytuał egzorcyzmów klarownie wymieniał przypadki, które powinny budzić podejrzenia: 1. mówienie lub choćby rozumienie obcych języków, których opętany się nie uczył; 2. wiedza o przedmiotach lub zdarzeniach ukrytych; 3. nadzwyczajna siła. Nowy Rytuał jest w tej materii niejasny. A jako rzecz interesującą warto podkreślić, że wiele nowych wspólnot kościelnych, a zwłaszcza Odnowa w Duchu Świętym, pełnych jest „wylewów” Trzeciej Osoby Boskiej, które owocują paplaniną, bełkotem, nierzadko połączonym z konwulsjami (tzw. dar języków), które osoba z „darem tłumaczenia” eksplikuje pozostałym. Zważywszy na inne cechy tych wspólnot o zielonoświątkowych korzeniach, warto sobie zadać pytanie, jaki duch w nich działa… Bo, jak mówi św. Paweł, trzeba badać duchy. Zwłaszcza te od owoców posoborowych…
Kryzys wiary w szatana We Francji większość księży nie wierzy w istnienie diabła, a tym bardziej realnego opętania. W innych krajach, zwłaszcza Europy Zachodniej, nie jest dużo lepiej. Jeśli nawet istnieje wiara w demony, to opętanie wkładane jest między bajki, a jego objawy tłumaczy się procesami psychosomatycznymi. Również praktyka egzorcyzmów używanych od kilkuset lat porównywana jest często do praktyk magicznych, co w języku modernistów znaczy tyle co średniowiecznych, czyli zacofanych. Sami zaś egzorcyści są niezwykłą rzadkością, mimo iż nasze czasy obfitują w niespotykaną dotąd ilość opętań. Traktuje się ich jak szaleńców, w czym przoduja nierzadko hierarchowie Kościoła.. Książki o egzorcyzmach były wielokrotnie wycofywane z księgarni katolickich przez samych biskupów. Najdosadniej skwitował to w wywiadzie dla „Crusade Magazine” w 2000 roku ks. Amorth – przypomnijmy, bo to bardzo mocne słowa – egzorcysta diecezji rzymskiej i z całą pewnością najskuteczniejszy i najsłynniejszy egzorcysta katolicki na świecie: „Satanizm rozprzestrzenia się coraz szerzej. Nowy Rytuał, w praktyce, uniemożliwia przeprowadzanie egzorcyzmów. Egzorcystom zabrania się udziału w audiencji u papieża w Bazylice Św. Piotra. Proszę mi powiedzieć szczerze: co się dzieje? – Dym szatana przeniknął wszędzie. Wszędzie! Być może zostaliśmy wyłączeni z audiencji papieskiej, ponieważ obawiano się, że tak dużej liczbie egzorcystów mogłoby udać się wypędzenie legionów demonów, które zainstalowały się w Watykanie”.
Nadzieja w „Pokoleniu B16” Obecny papież, jak wspomniano na wstępie, dał wielokrotnie dowód na to, że będzie restaurował tradycję i przywracał Kościołowi to, co wydarła mu herezja modernizmu, duch rewolucji, nieokiełznany progresizm. Ks. Amorth nie ukrywał zadowolenia z wyboru Jozefa kard. Raztingera na Stolice Piotrową: Niedawno powiedział, że papież jest prawdziwym błogosławieństwem dla Kościoła, ponieważ wierzy w istnienie i zagrożenie ze strony złego: „Od kiedy był prefektem Kongregacji Nauki Wiary korzysta z każdej okazji, aby ostrzec ludzkość przed niebezpieczeństwem, jakie niesie działalność diabła”. Warto przypomnieć, że Benedykt XVI w czasie ubiegłorocznej audiencji dla egzorcystów zachęcił ich do jeszcze większego zaangażowania w swoją działalność. Jeśli więc papież przywrócił Mszę trydencką nawet tam, gdzie ordynariusze miejsca jej nie chcieli, to może i przywróci działalność egzorcystów w każdej diecezji. – Najwyższy czas, by zobowiązać biskupów do wyznaczenia stałej liczby egzorcystów w każdej diecezji. (…) dziesiątki biskupów żyją w grzechu śmiertelnym, ponieważ nie delegują swych kapłanów do odprawiania egzorcyzmów. Dlatego dziesiątki tysięcy biednych braci i sióstr opętanych przez diabła musi uganiać się w poszukiwaniu oficjalnego egzorcysty – powiedział niedawno ks. Amorth i dodał, że „- Przy okazji ogłoszenia motu proprio liberalizującego Mszę świętą po łacinie, która zawiera modlitwę do Archanioła Michała, udało mi się przekazać Ojcu Świętemu list, w którym prosiłem o zgodę na możliwość odmawiania publicznej modlitwy przeciwko demonowi także, gdy używa się Mszału w językach narodowych.” Teraz realizacja tego postulatu, odkurzenia starego Rytuału egzorcyzmów oraz stworzenia etatowych egzorcystów w diecezjach na całym świecie, to wyzwania, które stoją przed Jego Świątobliwością Benedyktem XVI. Robert Wit Wyrostkiewicz