Petent Kremla „Jaruzelski uzależnił wprowadzenie stanu wojennego od naszej gotowości oferowania pomocy wojskowej – rzekł skonsternowany Jurij Andropow. – Choć popieramy ideę internacjonalistycznej pomocy i jesteśmy zaniepokojeni sytuacją w Polsce, problem musi być rozwiązany własnymi siłami przez polskich towarzyszy. Nie zamierzamy wprowadzać wojsk do Polski”. Szefowi KGB wtóruje minister obrony Dmitrij Ustinow: „W toku prowadzonych rozmów odpowiedzieć Polakom, że (…) my nie szykujemy się do wprowadzenia wojsk na terytorium Polski”. To wypowiedzi sowieckich ministrów na trzy dni przed ogłoszeniem stanu wojennego. Natomiast kilka tygodni wcześniej, generał używa frazy tyleż oryginalnej i patetycznej, co kuriozalnej: „Socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości”.
Dyktator nie wyjaśnia, kto wówczas zagrażał socjalizmowi. Według dostępnych badań tamtej jesieni nie istniała realna siła pragnąca socjalizm w Polsce likwidować. Otwarte pozostaje pytanie, czy kierownictwo PZPR przewidywało zaangażowanie w obronę socjalizmu obcych wojsk? Kreml wywierał niewątpliwie presję na położenie kresu zarazie Solidarności, zwanej też w języku komunistów kontrrewolucją. Ponawiano manewry w pobliżu zachodnich granic imperium, z udziałem dywizji Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Układu Warszawskiego. Media polskie powtarzały groźnie brzmiące sugestie i sygnały o możliwości inwazji, określanej eufemistycznie „bratnią pomocą”. Rzeczywiste zamiary Kremla dotyczące interwencji militarnej w Polsce to jednak kwestia całkiem odmienna. Mgła zapomnienia coraz szczelniej zakrywa faktyczne uzasadnienie stanu wojennego. Jaruzelski 13 grudnia 1981 roku argumentował decyzję pragnieniem uchronienia kraju przed groźbą anarchii i upadku gospodarczego, a narodu przed zimnem, głodem i wojną domową. Niemała część Polaków uwierzyła dyktatorowi. Czynnik zagrożenia obcą interwencją w grudniu 1981 roku nie pojawia się ani w znanych dokumentach władz PRL, ani we wspomnieniach i relacjach ówczesnych protagonistów. Tego tematu nie podnosi żaden uczestnik posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR 5 grudnia 1981 roku. W przemówieniu inauguracyjnym stan wojenny, Jaruzelski nawet nie zająknął się, nie poczynił najmniejszej aluzji o stanie wyższej konieczności, spowodowanym zagrożeniem inwazją wojsk sowieckich ani szerzej – interwencji zbrojnej państw sąsiednich. Nie mówił o tym nikt na nocnym posiedzeniu Rady Państwa uchwalającej dekret o stanie wojennym.
Wątek inwazji wyeksponowano dużo później. Dekadę po fakcie. W grudniu 1991 roku kancelaria prezydium sejmu rejestruje wniosek grupy posłów o pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej ojców stanu wojennego. To wówczas następuje niespodziewana metamorfoza. Dyktator PRL przymierza szaty bohatera. Powtarzając wielokrotnie, że stan wojenny uratował Polskę i Polaków przed „większym złem”. Zwielokrotnionym złem miała być rzekoma interwencja wojsk sowieckich, a nawet całego UW. Publiczne podważenie twierdzeń Jaruzelskiego następuje wcześniej niż mógł przypuszczać. Sprzeciw przychodzi z nieoczekiwanej strony. Lawinę porusza w 1992 roku opracowanie zamieszczone w rosyjskim miesięczniku wojskowym „Wojenno-Istoriczeskij Żurnał” pt. „Doktryna Breżniewa i polski kryzys początku lat 80”. Gen. Anatolij Iwanowicz Gribkow zaprzecza narzucanemu przez media poglądowi, że gdyby nie ogłoszenie stanu wojennego, to do Polski weszłyby wojska sojusznicze: „Podkreślam, plany takie były, wiedziało o nich polskie kierownictwo państwowe i wojskowe. Ale decyzji o wprowadzeniu wojsk nie było i nie mogło być, co polskiemu kierownictwu zostało jasno powiedziane”. Kompetencje wojskowe autora trudno podważyć. Kilka dziesięcioleci tkwi w samym centrum potęgi militarnej imperium sowieckiego. Od lutego 1981 roku Gribkow uczestniczy, na prośbę strony polskiej, w opracowywaniu planów stanu wojennego. Jest w Polsce od 7 do 17 grudnia „roku pamiętnego”.
W „Doktrynie” ujawnia fakty rujnujące wersję wydarzeń forsowaną przez Jaruzelskiego i komilitonów. Relacjonuje specjalną naradę „podstawowego składu Ministerstwa Obrony ZSRR” zwołaną w celu omówienia możliwości zaradzenia „pogłębiającemu się kryzysowi politycznemu i ekonomicznemu” w Polsce. Zagaja szef sztabu Nikołaj Wasiljewicz Ogarkow. „[Marszałek] nie proponował skrajnych rozwiązań – wykorzystania wojsk (…) państw sojuszniczych. [Wprawdzie] niektórzy uczestnicy narady przedstawiali propozycje radykalne i jednoznacznie opowiadali się za wprowadzeniem wojsk, [to] większość występujących była jednak temu przeciwna”. Gribkow także zabrał głos: „(…) powiedziałem, że rozwój sytuacji w Polsce różni się od sytuacji w Czechosłowacji w 1968 roku, (…) gdzie dynamikę wydarzeń nadawały władze centralne. W Polsce jest na odwrót. Burzy się naród, który coraz bardziej przestaje wierzyć rządowi i kierownictwu PZPR. (…) Wojsko Polskie zachowuje zdolność bojową, jest nastawione patriotycznie. Do własnego narodu strzelać nie będzie. W wypadku wprowadzenia (…) wojsk sojuszniczych, kierownictwo Solidarności wezwie naród do walki. (…) Może rozpocząć się wojna domowa”. Zdaniem Gribkowa „nie wykorzystano wszystkich możliwości pokojowych. Rząd powinien usiąść do stołu z kierownictwem Solidarności i rozwiązywać wszystkie problemy zgodnie z interesem narodu”. Uważa, że w Polsce „są zdrowe siły”, mianowicie „Armia, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i organy bezpieczeństwa”, które jak dotąd wypełniają „swoje funkcje w interesie narodu”. Dlatego „w żadnym wypadku nie wolno do Polski wprowadzać sojuszniczych wojsk. Następstwa takiej akcji są nie do przewidzenia. Na całym świecie stracimy autorytet i wielu przyjaciół. Zachód nie będzie patrzył na naszą akcję przez palce. [Stąd] istniejący kryzys (…) polskie kierownictwo powinno rozwiązać własnymi siłami. Jeżeli nie dogadają się przy stole, to mają opracowany plan wprowadzenia stanu wojennego”. Odprawę podsumowuje minister Ustinow. Wnioski i propozycje generalicji wyłuszcza na Biurze Politycznym. Na koniec obrad politbiura Susłow spuentował potencjalne skutki interwencji militarnej: „wprowadzenie wojsk to katastrofa dla Polski i dla Związku Radzieckiego” relacjonuje Gribkow. Susłow przekazuje sowieckiemu ambasadorowi w Warszawie, że nikt z kierownictwa KPZR „w najbliższym czasie do Polski nie przyjedzie, (…) wojska do Polski wprowadzane nie będą, problemy trzeba rozwiązywać własnymi siłami”, a skalę dodatkowej pomocy ekonomicznej przedstawi Nikołaj Bajbakow, przewodniczący rządowej komisji planowania. Ambasador Aristow przekazuje odpowiedź Moskwy Jaruzelskiemu. „Związek Radziecki dystansuje się od nas”, komentuje rozgoryczony generał. Ale nazajutrz, 8 grudnia, podejmuje jeszcze jeden krok. Rodzaj misji ostatniej szansy zleca generałowi Siwickiemu, który bardzo zdenerwowany melduje marszałkowi Kulikowowi, że „do wielkich wydarzeń pozostała jedna doba, a nikt ze strony radzieckiego kierownictwa nie wnosi jasności”. Wysłannik Jaruzelskiego miał zażądać klarownego stanowiska władz sowieckich do 10.00 12 grudnia. Pomóżcie nam, powtarzał. Inaczej „Polska będzie stracona dla Układu Warszawskiego. Aktualnie żyjemy według zasady: mechanizm działa – łuk napięty. Utworzona została i już funkcjonuje Wojskowo-Rewolucyjna Rada Ratowania Ojczyzny”. Trudno powiedzieć, kto się pomylił. Podenerwowany Siwicki, czy cytujący go Gribkow. To mniej istotne, bo wiadomo, o jaką instytucję chodzi. Ważniejsze, że Siwicki nie tyle przypomniał, co wypomniał wcześniejsze przyjazdy prominentnych przedstawicieli imperium, jak Gromyko, Andropow czy Ustinow i z nutą żalu stwierdzał, że „obecnie nie ma nikogo”. Tłumaczył, że „Jaruzelski sam pojechałby do Związku Radzieckiego na konsultacje, ale wyjazd uniemożliwia mu bardzo trudna i złożona sytuacja w kraju”. Enuncjacje czołowej postaci najpotężniejszej armii imperium sowieckiego nie zyskały uznania b. dowódców Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. B. szef Sztabu Generalnego WP po publikacji Gribkowa ujawnia sensację. Sowieccy oficerowie „podejmowali próby zmontowania swoistego wojskowego i politycznego spisku dla obalenia gen. Jaruzelskiego i przejęcia władzy przez rodzimych zwolenników twardego kursu”. Siwicki otrzymywał „informacje i raporty o rozmowach radzieckich przedstawicieli z polskimi dowódcami, w których sondowano ich lojalność wobec ministra obrony narodowej i mniej czy bardziej otwarcie namawiano do wypowiedzenia posłuszeństwa. Szczególnie aktywną rolę w tej akcji odgrywał bliski współpracownik generała Gribkowa i marszałka Kulikowa, gen. armii Afanasij Szczegłow”. Dopiero, gdy akcja „przekroczyła już granice przyzwoitości, zażądaliśmy w trybie natychmiastowym odwołania z Polski jednego z organizatorów domniemanego spisku”. Siwicki pozoruje wyższość intelektualną nad „naiwnym” Gribkowem, który „zupełne nie rozumie specyficznej gry, którą obie strony ze sobą toczyły”. Sytuacja jest nieco humorystyczna, gdy polski emerytowany generał podważa kompetencje emerytowanego sowieckiego sztabowca, przed którym stawał na baczność i nie śmiał mrugnąć powieką cokolwiek „naiwniak” mówił. „Moskwa badała skuteczność swoich nacisków”, tłumaczy niczym uczniowi z ADHD, „my zaś, zadając nieraz prowokacyjne wręcz pytania, usiłowaliśmy ocenić stopień ich zdecydowania na interwencję (…). Ogromna radziecka machina militarna, pozostająca w ciągłej, nienaturalnej w pokojowych warunkach, gotowości do działań, nie funkcjonowała przecież samowolnie, [lecz] na mocy decyzji politycznego kierownictwa”. Adwersarze Gribkowa nie przewidzieli kilku rzeczy. Szybkiego otwarcia archiwów z dokumentami, które miały być tajne na zawsze albo zniszczone. Po drugie, że owe archiwa okażą się bardziej zasobne niż najbardziej przenikliwi badacze mogli przypuszczać. Wreszcie, że otworzą usta protagoniści omawianych wydarzeń, a ich świadectwa będzie można zweryfikować poprzez ujawniane dokumenty właśnie. Sielankę generałów i tulących ich do piersi publicystów, zwłaszcza „Gazety Wyborczej”, „Przeglądu” i „Polityki”, zakłóca prezydent Borys Jelcyn. Przywozi do Polski plik ośmiu dokumentów „Komisji Susłowa” z lat 1980–82. W tym szczególnie istotne stenogramy posiedzeń politbiura, poprzedzające „Operację X”, to jest wprowadzenie stanu wojennego. Ludzie Jaruzelskiego szykują odpór na pośpiesznie zwoływanych operatywkach. Co robić? Zadać wyprzedzające uderzenie? Zdeprecjonować otwarcie niedawnych towarzyszy broni, przyjaciół? Duży kłopot. Prof. Krystyna Kersten nie widzi podstaw do snucia przypuszczeń, że kserokopie sowieckich dokumentów są nieautentyczne. Są niekompletne, ale autentyczne. Uwagę uczonej zwracają niskie noty Jaruzelskiego na początku grudnia ’81. Generał przeobraził się „w człowieka niezrównoważonego i niewierzącego w swoje siły” (Bajbakow). „Wygląda, że albo Jaruzelski ukrywa przed swoimi kolegami plan konkretnych działań, albo po prostu uchyla się od tego kroku” (Andropow). Proza stenogramów nie pozostawia miejsca na złudzenia. Kreml wykluczał interwencję militarną w Polsce. Można nawet mówić o symptomach istotnej reorientacji polityki wobec Polski: „Nie wiem, jak będą wyglądały sprawy z Polską, ale nawet, jeżeli Polska znajdzie się pod władzą Solidarności, to będzie jedna sprawa. Natomiast, jeżeli przeciwko Związkowi Radzieckiemu wystąpią kraje kapitalistyczne, (…) to dla nas będzie bardzo ciężkie” (Andropow). „Jak mi się wydaje, Jaruzelski wykazuje pewną chytrość – analizuje Michaił Susłow. – Za pomocą próśb kierowanych do ZSRR chce stworzyć sobie alibi. Tych próśb my fizycznie nie jesteśmy w stanie spełnić, toteż Jaruzelski później powie, że przecież zwracałem się do Związku Radzieckiego, prosiłem o pomoc, ale jej nie dostałem. Równocześnie Polacy oświadczają wyraźnie, że są przeciwni wprowadzaniu wojsk. Jeżeli wojska wkroczą, będzie to oznaczało katastrofę. Myślę, że wszyscy tu jesteśmy zgodni, iż w żadnym wypadku nie może być mowy o wprowadzaniu wojsk”. Główny strażnik ideologii pamięta o fatalnych konsekwencjach wysłania „ograniczonego kontyngentu” do Afganistanu (1979), więc przestrzega przed zaangażowaniem w kolejną międzynarodową awanturę: „Prowadzimy na wielką skalę walkę o pokój i nie możemy obecnie zmieniać swego stanowiska. Światowa opinia publiczna nas nie zrozumie”. Dokumenty archiwalne obalają tezę, że stan wojenny ochronił Polskę przed sowiecką interwencją, bo żadna interwencja nam nie groziła. Czy tego rodzaju zachowanie Jaruzelskiego nie ma znamion zdrady stanu? Tak, to osobny, ale ważny temat. Obrońcy generała Jaruzelskiego przekonują, że jego prośby o pomoc nie są równoznaczne z oczekiwaniem interwencji. A nawet gdyby do niej doszło, sytuację kontrolowałyby polskie władze. To ryzykowna hipoteza. Trudność polega na ocenie prawdopodobieństwa zdarzenia, które nie nastąpiło. Pytanie hipotetyczne, co by było gdyby, to czyste spekulacje, sfera domysłów, nie faktów. Stopniowa publikacja kolejnych materiałów archiwalnych wzmacnia argumentację Gribkowa, a jednocześnie podważa i osłabia wersję, do której przywykli emerytowani przywódcy reżimu warszawskiego. „(…) uderzające jest, jak delikatne były narzędzia, za pomocą, których Moskwa wpływała na polski «biały dom» – zauważa w „Rzeczpospolitej”, po lekturze dokumentów, prof. Andrzej Paczkowski. – (…) nie były to z gruba ciosane maczugi: czołgi, desanty, spiskowcy. Nawet kurki naftociągów”. Badacz jest ostrożny, nie ma skłonności do łatwych ocen, ale temat zna, jak mało kto. Zastrzega, że nie chce dodawać następnych cegiełek „do muru, pod którym stawia się głównego konstruktora stanu wojennego”. Postuluje natomiast odejście od schematów, kalek myślowych, które zyskały rangę obowiązujących w ocenach peerelowskiej przeszłości. Idzie o to, aby „mniej posługiwać się tym argumentem, którego tak chętnie (…) używali Gomułka, Gierek czy Rakowski: «radzieccy kazali», «czołgi grzeją, wicie, rozumicie, silniki», «zrobią z nas placuszek wciśnięty między Wartę a Wieprz». Przynajmniej w epoce schyłkowego Breżniewa (…) władcy Kremla byli raczej ostrożnymi pragmatykami niż tymi bolszewikami z nożami w zębach, których utrwaliła pamięć społeczna z lat 1920, 1939, czy nawet 1945”. Grudniowe stenogramy sowieckiego politbiura mają – mówiąc językiem wojskowym – dużą siłę ognia. Jaruzelski zrazu nie podejmuje explicite ich krytyki. Opowiada androny o radości, że dożył takiego „momentu”. Po nabraniu oddechu podważa wartość dokumentacji w sobie właściwy, pokrętny sposób. Zwodzi, że oddają „tylko cząstkę złożonego procesu i wydarzeń, a przecież nie mniej, a często bardziej ważne są dokumenty niepisane, zawarte w licznych rozmowach, sygnałach, obserwacjach. Te zaś często różnią się lub dają inne naświetlenie zapisanym i oficjalnie przekazanym materiałom. Tak jest w tym przypadku” – orzeka autorytatywnie („Rzeczpospolita” 27 VIII 1993). Zanim ujrzały światło teczki Susłowa generał przekonywał, że za sznurki pociągali towarzysze na Kremlu, a on był tylko kukiełką. Teraz wyszło na jaw, że przywódcy „bratniej partii” obsadzili w pierwszoplanowej roli Jaruzelskiego, a sami zajęli miejsca na widowni. Dokumenty nie pozostawiają wątpliwości w kwestii charakteru stosunków przywódców obu państw. Były to stosunki przełożonego z podwładnym. Przykładem zapis rozmowy telefonicznej Breżniewa z Jaruzelskim 19 października 1981 roku:
– Dzień dobry, Wojciechu.
– Dzień dobry, wielce szanowny, drogi Leonidzie Iljiczu…
Breżniew wręcz liturgicznie okadza Jaruzelskiego.
– Masz największy autorytet w partii. Natchniesz ją duchem walki. Podołasz, Wojciechu, podołasz.
Po takiej dawce duserów Jaruzelski przyjmuje postawę należytą, to znaczy zgodną z rytuałem obowiązującym urzędnika imperium.
– Dziękuję za zaufanie, jakie mi okazaliście, drogi towarzyszu Leonidzie Iljiczu. To bardzo ciężkie i trudne zadanie. Ale rozumiem, że to słuszne i konieczne, skoro wy sami tak uważacie. Zrobię wszystko, jako komunista i żołnierz, żeby okazanego mi przez was zaufania nie zawieść. Chciałem wam zameldować, towarzyszu Leonidzie Iljiczu, że będziemy bić przeciwnika, żeby to przynosiło rezultaty. W listopadzie 1982 r. generał oddaje honory przy trumnie drogiego towarzysza Leonida. Natomiast dwadzieścia lat po śmierci genseka stylowo spostponuje nieżywego: „Wszyscy wiedzieli, że Breżniew jest już wrakiem, ale jednocześnie specyficznym świątkiem, do którego się modlono”. Wieczny petent Kremla – mimo zawartości teczek Susłowa – nieustannie zaprzecza, aby kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji prosił w Moskwie o wsparcie militarne. Zaprzeczać mu, oczywiście, wolno. Niemniej od czasu publikacji Gribkowa przybyło niebagatelnej wagi poszlak i dowodów dezawuujących wersję Jaruzelskiego. Michaił Gorbaczow po abdykacji nie szczędzi Jaruzelskiemu kurtuazyjnych pochwał i słów uznania. Ale dziesięć lat po stanie wojennym zdążył uwiarygodnić kluczowe tezy Gribkowa, sytuujące interwencję wojskową na poziomie najwyżej intencjonalnym. Zaprzeczył, jakoby sowieckie politbiuro, do którego należał, dążyło do najazdu na Polskę. Owszem, Moskwa gwarantowała pomoc militarną dla PRL na wypadek agresji wroga zewnętrznego (czytaj – któregoś z państw NATO). Jednakowoż dotąd brak dowodów historycznych, wskazujących na istnienie takiego niebezpieczeństwa. W latach 1973–1984 rezydenturą KGB w Polsce kierował gen. Witalij Grigoriewicz Pawłow. Także i on zakwestionował tezę o faktycznym zamiarze inwazji: „Ani jedna interwencja radzieckich wojsk – ani na Węgrzech, ani w Czechosłowacji, ani w Afganistanie – nie dokonała się bez uprzedniej decyzji politycznej. A w płaszczyźnie politycznej kwestia wkroczenia wojsk radzieckich do Polski nie była omawiana (...). Na Biurze Politycznym ani razu nie stawiano pytania – wkraczać do Polski czy też nie (...). Wiem z całą pewnością, że Andropow, Ustinow i Gromyko występowali kategorycznie przeciwko. Dzisiaj sądzę, że po prostu obawiali się, że w Polsce będzie o wiele trudniej niż w Afganistanie (...). Osobiście wiedziałem, że o żadnej interwencji nie może być mowy” – przekonywał dziesięć lat po zakończeniu swojej misji. Pawłow przypomina też sytuację z lipca 1981 roku. W centrali KGB przedstawia nowego szefa polskiego MSW. Andropow mówi: „Drogi towarzyszu Kiszczak. Przekaż Stanisławowi [Kani] i towarzyszowi Jaruzelskiemu, że nie mamy najmniejszego zamiaru wprowadzać swoich wojsk. Nie chcemy i nie możemy tego zrobić. Mamy dość Afganistanu”.
Był lipiec 1981 r. Jaruzelski nie mógł nie wiedzieć o stanowisku Moskwy. Jednak wykazuje swego rodzaju desperację. Jeszcze 12 grudnia 1981 roku żąda potwierdzenia gwarancji pomocy wojskowej. Telefonuje do Breżniewa, ale gensek nie chce rozmawiać. Wyręcza go tylko trochę mniejszej rangi kremlowski dygnitarz, Susłow. Pomoc wojskowa – niet. Kontynuacja pomocy gospodarczej – da. Badacze są zdania, że niechęć do interwencji wynikała z całkiem praktycznych obaw. Skalkulowano przewidywane koszty militarne, dyplomatyczne i gospodarcze. Na Kremlu brano także pod uwagę skutki oporu i wybuchu otwartej wojny w Polsce, a w konsekwencji reakcji świata i drastycznych sankcji gospodarczych. Dlatego naciskano Jaruzelskiego, by sam zdusił Solidarność. K ania nie wprowadził stanu wojennego i musiał odejść z intratnego stanowiska. A to oznacza, poza wszystkim innym, że Jaruzelski miał wybór. Mimo powściągliwości i niechęci do użycia polskiego wojska przeciwko polskiemu narodowi, Kania uszedł z życiem. Na Jaruzelskiego także nie czekał pluton egzekucyjny. Zbigniew Branach
Cała prawda o systemie Putina Wybory w Rosji najprawdopodobniej sfałszowano, władza zamyka demonstrantów, ale Zachód udaje, że wszystko jest w porządku. - Na Zachodzie większość woli nie znać prawdy o Rosji. Przejawia się w tym strach przed nią, przed jej militarną siłą, która się odradza. Pewne znaczenie ma też wielka propaganda na rzecz dobrego wizerunku Federacji Rosyjskiej, w którą wkładana jest ogromna suma petrodolarów – mówi kwartalnikowi FRONDA (nr 60) francuska dziennikarka Manon Loizeau. Jak to się stało, że zajęła się Pani filmem dokumentalnym i dlaczego wybrała Pani najbardziej skomplikowany i niebezpieczny jego gatunek, czyli dokument śledczy? Wszystko zaczęło się, gdy miałam 15 lat i z grupą młodzieży, która uczyła się języka rosyjskiego, przyjechałam do Związku Sowieckiego i od razu zakochałam się w tym kraju. Oczywiście rozumiałam, że sowieckie społeczeństwo jest skrajnie zamknięte, a po demokracji nie ma nawet śladu. W hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, odnaleźliśmy ukryte mikrofony. Kiedy spotkałam się na stacji metra z mamą pewnej dysydentki, która żyła wówczas w Paryżu, żeby przekazać jej przesyłkę od córki, od razu obok nas zjawiła się milicja. W naszej rodzinie panowało jednak swoiste nastawienie, a nawet kult Rosji, zachwyt jej kulturą, literaturą. Mężem mojej babci, brytyjskiej aktorki Peggy Ashcroft, był rodzony brat aktorki Wiery Komissarżewskiej. Cała nasza rodzina to byli artyści, malarze, dziennikarze. Moja młodsza siostra to znana we Francji piosenkarka Emily Loizeau, moja mama – Angielka jest malarką, a ojciec – Francuz dziennikarzem. Urodziłam się w Londynie, wyrosłam między Anglią a Francją, ale – być może podświadomie chcąc wybrać sobie ojczyznę – znalazłam się w Rosji. Teraz brzmi to śmiesznie, ale w dziecięcej romantyce znajduję wyjaśnienie tego, co się stało ze mną później. Po tej podróży zaczęłam, co roku jeździć do ZSRS, by uczyć się na letnich kursach językowych. Wierzyłam w pieriestrojkę, wydawało mi się, że rodzi się tu nowe, sprawiedliwe życie. Potem okazało się, że ci wszyscy ludzie, którzy stali na czele przemian, znakomicie wpisali się w system i rozkwitli w nim. Ale wtedy wierzyłam im i w 1993 roku przyjechałam do Moskwy. Rodzicom powiedziałam, że wyruszam na trzy tygodnie w podróż koleją transsyberyjską, żeby nakręcić film o robotnicach na Syberii. Widziałam, że ludziom żyje się materialnie bardzo ciężko, ale pociągała mnie ich duchowość, zwłaszcza w porównaniu z pragmatycznym i nudnym dla mnie Zachodem. Bywałam w wielu krajach, ale nigdzie nie zetknęłam się z taką gościnnością i serdecznością. Pojechałam, więc na trzy tygodnie, a zostałam na długie lata. Na początku, jako studentka, a potem korespondentka BBC i „Le Monde”, zaczęłam robić filmy dokumentalne.
Mówi Pani o serdeczności prostych ludzi, ale ludzie to jedno, a system, który stawia ich na granicy przeżycia, to coś zupełnie innego. I właśnie o tym kręciłam swoje filmy. Na początku chciałam robić materiały o sztuce i kulturze, ale otaczała mnie straszna rzeczywistość rosyjskiego życia. Na przykład poznałam niezwykłego człowieka, muzyka, flecistę – Siergieja Koliesnikowa. Samotnie toczył on bój z systemem, który skazywał dzieci z zespołem Downa na śmierć, i opowiadał mi o straszliwych warunkach, w jakich żyją one w specjalnych ośrodkach. Znał to zjawisko nie tylko ze słyszenia: sam miał córkę z zespołem Downa. Dzięki Siergiejowi mogłam dostać się do kilku takich placówek. Cały miesiąc kręciłam tam zdjęcia ukrytą kamerą – było tak strasznie, że nocami nie mogłam spać. Film Dorastać w kaftanie pokazano w pięćdziesięciu krajach świata. Dzięki niemu trzy lata później zmieniono w Rosji ustawę o prawach takich dzieci. Na Zachodzie zebrano też wówczas sporo pieniędzy, dzięki którym Koliesnikow mógł otworzyć trzy dziecięce internaty dla dzieci z zespołem Downa. Nagrywałam te dzieci przez kolejnych dziesięć lat, pokazując, jak się rozwijają, jak rosną. Tak powstały filmy Wychowanie bez kaftana oraz Dzieci Siergieja. Sama zrozumiałam wówczas, jak wielką siłę ma film dokumentalny.
Pani filmy o wojnie w Czeczenii i o konflikcie rosyjsko- -gruzińskim to już inna konfrontacja – z kremlowskimi władzami – a zarazem nieporównywalnie większe ryzyko. Tak, ale nigdy nie żałowałam, że zajęłam się tymi tematami. Na pierwszą wojnę czeczeńską nie trafiłam, chociaż żyłam wówczas w Moskwie – po prostu kierownictwo BBC zabroniło mi jechać. Mimo to udało mi się dostać do Czeczenii w 1996 roku, pod koniec wojny, i zrobiłam wówczas film o kobietach, które szukają swoich zaginionych bez wieści dzieci. To historia solidarności rosyjskich i czeczeńskich matek. Pojechaliśmy tam z jedną kobietą, która chciała odnaleźć swego syna. Odszukała go w Szali, był zakładnikiem u jednego z czeczeńskich komendantów, i udało się go oswobodzić. Film nosił tytuł Matki, które szukają prawdy. Kręciliśmy go ukrytą kamerą, która schowana była w plecaku operatora. Podczas pierwszej kampanii czeczeńskiej dosyć łatwo udało nam się zdobyć zezwolenie na wjazd, chociaż ryzyko zaginięcia, oczywiście, było duże. Potem w Moskwie miał miejsce wybuch domu mieszkalnego, który dopomógł Putinowi dojść do władzy, i zaczęła się druga wojna czeczeńska. Bardziej okrutna, straszniejsza i całkowicie zamknięta: zachodni korespondenci oficjalnie nie mogli się tam dostać. Dlatego trafiłam do Czeczenii potajemnie, nielegalnie, dzięki mojej bliskiej przyjaciółce – Annie Politkowskiej. Widziałam, jak ginęli przedstawiciele obu stron, i było dla mnie bardzo ważne, by móc opowiedzieć o tym całą prawdę. Wiele pomagali nam prości ludzie. Na przykład bardzo często dowódcy z ministerstwa spraw nadzwyczajnych mówili: „No dobra, nagrywajcie, ale ja tego nie widziałem”. Pisałam reportaże, rozmawiałam z tymi, którzy przeżyli kilka tygodni bombardowań w piwnicach Groznego, z Czeczeńcami i Rosjanami, których kremlowskie władze przeznaczyły na straty. Filmowaliśmy czeczeńską kobietę, której podczas „zaczystki” zabrano syna, i kiedy tam przebywaliśmy, rosyjscy wojskowi wyrzucili go obok budynku bez jakichkolwiek oznak życia. Zdołał jednak przeżyć i przed kamerą opowiedział nam o torturowaniu i rozstrzeliwaniu zakładników. Tak powstał film Grozny: kronika zaginionych. Czeczeńscy mężczyźni walczyli, bronili swojego kraju, ale był także inny opór. Odwiedziliśmy szpital położniczy. Co ciekawe, głównym lekarzem była tam Rosjanka. W ogóle widzieliśmy wiele przykładów wzajemnej pomocy między prostymi ludźmi: i Rosjanami, i Czeczenami. Wracając jednak do historii ze szpitalem położniczym: okazuje się, że podczas wojny o wiele więcej rodzi się dzieci niż w trakcie pokoju. Młodych mężczyzn zabijano, ale ich żony nosiły pod sercami ich dzieci – i to także był opór. One żyły jak w więzieniu, ale starały się nie tylko przeżyć, ale po prostu żyć. Filmowałam salon mody, gdzie każdego dnia zbierały się kobiety, dziewczęta, przyprowadzały swoje dzieciaki. Robiły sobie fryzury, makijaże, tańczyły, żeby zapomnieć, że wokół strzelanina, czystki etniczne, śmierć. One przychodziły, choć wiedziały, że po drodze mogą zginąć. Potem zrobiłam obraz Powrót do Biesłanu o wzięciu zakładników w szkole. Moje filmy oprócz festiwali kinowych były wyświetlane także przez stacje telewizyjne w wielu krajach, ale w Rosji nigdy nie zostały pokazane. Spotkały się z całkowitym przemilczeniem.
A film revolution.com? – To smutna historia. Nakręciłam ten film w 2005 roku. Chciałam, żeby zobaczono, jak młodzież z różnych krajów, gdzie odbywały się „kolorowe” rewolucje, porozumiewa się ze sobą. Pokazałam też pewnych Amerykanów z organizacji pozarządowych, którzy przechwalali się tym, że jeśli tylko zechcą, to mogą obalić Putina, Łukaszenkę i innych. Jest w filmie także opowieść o rosyjskiej opozycyjnej organizacji młodzieżowej „Oborona”, młodych ludziach, którzy marzą o demokratycznej Rosji. Filmowałam, jak na demonstracjach bije ich milicja. Pokazałam też putinowską organizację „Nasi”. I oto raptem po dwóch latach wyemitowano obraz na antenie kanału „Rosja”. Wycięto przy tym sześć minut filmu, usunięto moje komentarze i zmieniono tytuł na USA: podbój Wschodu, całkowicie zmieniając wymowę mojego dzieła. Film nabrał charakteru antyamerykańskiego i został wykorzystany w celach propagandowych: wyświetlono go w dniu, kiedy w Moskwie odbywał się wielki mityng antyputinowski, na którym występował Kasparow. Wtedy aresztowano wielu moich przyjaciół – obrońców praw człowieka. To był pierwszy przypadek ocenzurowania zachodniego filmu dokumentalnego we współczesnej Rosji. Chciałam oddać sprawę do sądu, przecież ucierpiała moja godność, moje dobre imię – robiłam tam filmy już od dziesięciu lat. Było to wkrótce po zamordowaniu Anny Politkowskiej i powiedziałam sobie: opowiem całą prawdę o systemie Putina, nawet gdybym nigdy nie miała dostać wizy do Rosji. Rozprawa miała odbyć się we Francji, z francuskim adwokatem, według francuskiego prawa. Radziłam się w tej sprawie z moimi moskiewskimi przyjaciółmi: Wieniediktowem z radia Echo Moskwy, z dziennikarzami z „Nowej Gazety”, i oni powiedzieli mi, że nie warto się sądzić, bo „już nigdy tu nie wrócisz, a twoje filmy i ty sama jesteś nam bardzo potrzebna”. Przeżywałam wtedy ogromny ból po stracie swojego przyjaciela – Anny Politkowskiej, dlatego postanowiłam zrobić film o tym, co to oznacza być dzisiaj dziennikarzem w Rosji. Tak narodził się pomysł filmu List do Anny. Nauczyłam się od niej nie tylko opowiadać o wydarzeniach, ale wkraczać w życie i starać się zmieniać je na lepsze. Było dla mnie bardzo ważne, by jej lekcja nie została zapomniana. Ona była tubą narodu, którego władza nie chciała słyszeć. Ona kochała Rosję bardziej niż władza. Tak jak Anna, chcę opowiadać o ludziach zapomnianych przez władze, chcę, aby ich słowo zostało usłyszane. Znam wielu, którzy nie boją się Putina i kontynuują sprawy przez nią zaczęte. Jestem nimi zachwycona. Z drugiej strony nie można jednak zapominać o fakcie, że ponad połowa Rosjan całkowicie popiera politykę Putina. Im nie przeszkadza brak demokracji, imponuje im powrót imperialnych ambicji i odrodzenie dumy narodowej, która opiera się nie na poszanowaniu praw człowieka, lecz na umocnieniu silnej władzy.
Czy na Zachodzie jest zrozumienie, że modernizacja ogłoszona przez Putina to zwykły blef?Jest, ale oczywiście nie u wszystkich. Na Zachodzie większość woli nie znać prawdy o Rosji. Przejawia się w tym strach przed nią, przed jej militarną siłą, która się odradza. Pewne znaczenie ma też wielka propaganda na rzecz dobrego wizerunku Federacji Rosyjskiej, w którą wkładana jest ogromna suma petrodolarów. We Francji byłam oskarżana nawet o to, że niszczę pozytywny obraz Rosji. Potem było otrucie i śmierć Aleksandra Litwinienki. Wtedy stacja telewizyjna, dla której pracowałam, zaproponowała mi, żeby rozszerzyć film o Annie i zrobić obraz o systemie putinowskim. Zgodziłam się, ale powiedziałam, że będzie to rzecz nie tylko o systemie, lecz także o ludziach, dzięki którym kocham Rosję, o tych ludziach, z którymi ten system się rozprawił. Bardzo ciężko jest mi zaglądać do swojego notesu i widzieć tam nazwiska ludzi, których już nie ma. Dlatego moim zadaniem było pokazać Zachodowi, kim jest Putin. Żeby zrozumiano tam, że w Rosji nic się nie zmieniło, że okrutne i krwawe tradycje ZSRS i KGB są nadal żywe. Wiem to z własnego doświadczenia: kiedy kręciłam film pt. Seryjne zabójstwa w kraju Putina byłam non stop śledzona.
Miała Pani świadomość niebezpieczeństwa? Oczywiście, jednak moim nauczycielem była Anna Politkowska. Wraz z jej śmiercią umarła Rosja, jaką kochałam. Została tylko Rosja putinowska. W Moskwie pracowało kilka zachodnich dziennikarek, ale wszystkie one już wyjechały i o Rosji nikt więcej nie pisze, bo stało się to zbyt niebezpieczne. Było strasznie, kiedy kręciłam ten film. Z jednej strony czułam ból, bo wspominałam Annę. Z drugiej strony było strasznie, bo otrzymywałam realne ostrzeżenia. Podchodzili do mnie nieznajomi ludzie w metrze albo w restauracji. Moje rozmowy telefoniczne były podsłuchiwane. Nauczyłam się nawet rozpoznawać szarych ludzi, którzy chodzili za mną krok w krok po mieście. Pracowałam nad filmem przez prawie rok. Przez ten czas byłam śledzona nawet w Paryżu. Niekiedy wydawało mi się, że chcą mnie po prostu zastraszyć, a niekiedy, że to wszystko mi się tylko wydaje. Myślałam nawet, że popadłam w paranoję. Ale przypominałam sobie, że tak samo śledzono Annę, Jurija Szczekoczichina czy Jurija Samodurowa, który kierował Centrum im. Andrieja Sacharowa, i zrozumiałam, że to wszystko dzieje się ze mną naprawdę. Niemal przez rok nagrywałam Andrieja Ługowoja, który jest oskarżony o otrucie Litwinienki. Interesujący człowiek, były kagiebista, lat 40. Powiedział mi wprost: „Zostaliśmy poniżeni w latach dziewięćdziesiątych, ale teraz nastał nasz czas, pragniemy rewanżu i otrzymamy go”. On czuje się bohaterem, bo zabił Litwinienkę. Jest tak przekonany o swojej słuszności, ten „bohater naszych czasów”, że był wobec nas bardzo otwarty i pozwolił się filmować wszędzie, nawet w łaźni. Jest pewny własnej bezkarności. Kiedyś zapytał mnie: „Myślisz, że to ja otrułem Litwinienkę?”. Odpowiedziałam: „Tak, ale na pewno nie wiedziałeś, że to był polon, bo inaczej nie ryzykowałbyś własnym życiem”.
Jak film Seryjne zabójstwa w kraju Putina został odebrany na Zachodzie? Rezonans był olbrzymi. Pierwsze pytanie, jakie pojawiało się jednak u wszystkich, brzmiało: dlaczego Pani jeszcze żyje? Dopiero po tym zaczęłam się naprawdę bać. Póki bowiem robię dokument – to jedna sprawa, ale kiedy zaczynam wyciągać swoje wnioski – to już coś całkiem innego. Poczułam realnie, że jest granica, której nie można przekroczyć. To jest tak samo jak przy robieniu filmów o wielkim biznesie: jest tam pewna linia, za którą, jeśli się przejdzie, zaczyna się śmiertelne niebezpieczeństwo. Na przykład nie warto z tego powodu robić filmów o Gazpromie.
Nie sądzi Pani, że przez zabicie Litwinienki Putin dał znać Zachodowi, że dla FSB nie ma nic niemożliwego, a macki Kremla sięgają daleko? To bardzo prawdopodobne wyjaśnienie. Litwinienko nie doceniał faktu, że nie da się wyjść z systemu FSB. On został już skazany. Na dodatek zachodni dziennikarze nie chcieli się z nim spotykać. Sprawiał wrażenie osoby absolutnie zastraszonej. Moi znajomi, zachodni dziennikarze, mówili mi: „Znowu ten Litwinienko, znowu opowiada o FSB, a nie ma przecież żadnych dowodów”. Dopiero jego śmierć dowiodła, że mówił prawdę. Moi przyjaciele w Rosji po tym filmie powiedzieli mi: „Dobrze, że pokazałaś system Putina, ale to staje się dla ciebie zbyt niebezpieczne”. Nie mogłam jednak nie powrócić do tematyki rosyjskiej, gdy rozpoczęła się wojna w Gruzji. Kiedy we Francji zobaczyłam w telewizji, że rosyjskie czołgi jadą na Tbilisi, od razu postanowiłam tam pojechać. Polecieliśmy do Erewania, a stamtąd dotarliśmy do Gruzji. Było już tam bardzo wielu zachodnich dziennikarzy. Nagrywaliśmy niekończącą się kolumnę czołgów, które sunęły w kierunku Tbilisi, a wszystkie one jechały z Chankały – rosyjskiej bazy wojskowej na przedmieściach Groznego. Pytałam czołgistów: „Skąd jesteście?” A oni odpowiadali: „Z Chankały, jedziemy do Tbilisi, mamy wziąć miasto i obalić Miszę”. Rosyjscy operatorzy i reporterzy, których znałam jeszcze z Moskwy, mówili mi: „Nie, to niemożliwe, czyżby czekała nas nowa Czeczenia?”. Dwadzieścia kilometrów od Tbilisi czołgi zatrzymały się. Spędziliśmy w tamtym rejonie dwanaście dni i każdego dnia chodziłam do czołgistów. Po dwóch dniach wyznawali już: „A może to niedobrze, że tu jesteśmy?”, a na trzeci dzień zaczęli zaprzyjaźniać się z miejscową ludnością. Pamiętam, jak pewien stary Gruzin zapytał czołgistę: „Hej, chłopcze, co tu robisz? Dzisiaj 10 sierpnia. Dlaczego nie jesteś nad morzem?”. A ten mu odpowiedział: „Chciałbym nad morze, ale mam tylko czołg”. „No to daj, zamienimy się: ja dam ci swoją ładę, a ty mi czołg i jedź nad morze”... Naprawdę ci rosyjscy żołnierze nie chcieli walczyć. Miałam duże szczęście, że jako jedna z pierwszych mogłam pojechać w góry, do gruzińskich wiosek, gdzie osetyńskie oddziały tropiły, zabijały i paliły ciała gruzińskich cywilów, którzy tam pozostali. To były zamknięte zony w górach przy granicy z Osetią. Sądzono, że te strefy kontrolowane są przez wojska rosyjskie. W rzeczywistości jednak były one oddane pod całkowitą władzę Osetyjczyków. Nasz kierowca był Rosjaninem, pojechał też z nami prawosławny ksiądz gruziński, fotograf z „Paris Match”, hiszpański operator i dwóch deputowanych do parlamentu Gruzji. Wieźliśmy pomoc humanitarną – jedzenie. Zajeżdżaliśmy do wsi i krzyczeliśmy: „Ahoj! Jest tu ktoś?!”. I ludzie wychodzili ze swoich ziemianek, z nor, w których się kryli w oczekiwaniu szybkiej śmierci. Dziadkowie, babcie ubrane całe na czarno, podobne do jakichś zjaw. Nie mogliśmy dla nich nic zrobić, jak tylko nakarmić i jak najszybciej poinformować świat o tym, co się dzieje. Wyjeżdżając, wiedzieliśmy, że w każdej chwili mogą tam wrócić Osetyjczycy. Spotykaliśmy ich na rosyjskich posterunkach drogowych. Widzieliśmy, jak wyruszając do gruzińskich wsi, zmieniają tablice rejestracyjne w swoich samochodach. Nie kryli się nawet z tym, że jadą zabijać Gruzinów. Rosyjscy żołnierze nie przeszkadzali im w tym, miałam nawet wrażenie, że trochę się boją Osetyjczyków. Był moment, gdy zrozumiałam, że także nas mogą zabić. Miałam jednak doświadczenie z Czeczenii i wiedziałam, że w takich chwilach należy nawiązać osobisty kontakt, najlepiej patrzeć prosto w oczy. Tam jednak było to niemożliwe – myślę, że ci Osetyjczycy znajdowali się pod wpływem narkotyków. Nie obchodziło ich, że jesteśmy zachodnimi korespondentami – nie bali się niczego. Chcieli zabrać nasze dżipy i sprzęt, a mnie wziąć, jako zakładniczkę i wywieźć do Osetii. Sytuacja była naprawdę straszna. Uratował nas jednak pewien rosyjski dowódca, który się tam zjawił. To wszystko znalazło się w filmie Podróż na Kaukaz. Potem pojechaliśmy do Cchinwali. Tam pokazano nam dzielnicę, która została zniszczona jeszcze w 1992 roku, i powiedziano nam, że to efekt niedawnego ostrzału gruzińskiej artylerii, na skutek, której zginęły tysiące ludzi. Jeździłam jednak po szpitalach, po cmentarzach, wypytywałam ludzi – nie było tam tysięcy zabitych. Prowadzona była jednak gigantyczna propaganda, co też jest charakterystyczne dla systemu Putina. W Rosji wiele osób nadal w to wierzy. Według moich szacunków podczas wojny w Gruzji zginęło z obu stron po około pięćset osób, nie więcej...
Powiedziała Pani, że Rosja była dla Pani jak pierwsza miłość, ale swój pierwszy film nakręciła Pani na Ukrainie. Tak, to były Dzieci Czarnobyla, nad którymi pracowałam przez cały rok 1995. Na Ukrainie po raz pierwszy zjawiłam się jeszcze w czasie, gdy uczyłam się w Moskwie. Dla mnie ten kraj nigdy nie był przedłużeniem Rosji, być może, dlatego, że przyjechałam do Kijowa, a nie do Doniecka. O Ukrainie świat zaczął mówić podczas pomarańczowej rewolucji. Wielu Francuzów po raz pierwszy dowiedziało się wtedy o istnieniu takiego państwa. Wielu uznawało, bowiem Ukrainę za część Rosji. Kiedy przywódcy pomarańczowej rewolucji postawili jednak swoje interesy ponad dobro narodu, kiedy zaczęły się wewnętrzne konflikty w obozie władzy, Zachód stracił zainteresowanie Ukrainą. Znów stała się ona skorumpowaną częścią obszaru postsowieckiego. Podejrzewam, że większość Francuzów nie ma nawet pojęcia, że rządzi tam Janukowycz. W Kijowie nie ma zresztą niemal w ogóle zachodnich korespondentów. Potrzebna jest regularna informacja, a tej brakuje. Dziś dla Zachodu Ukraina to kraj utraconych złudzeń. Tak pięknie się wszystko zaczęło, a tak smutno zakończyło. Kiedy spotykałam się z ludźmi na kijowskim Majdanie, miałam wrażenie, że oni wszyscy czują się zdradzeni...
O czym będzie Pani kolejny film? Teraz pracuję nad dokumentem o Iranie. Kiedy zrozumiałam, że nie dadzą mi zrobić następnego filmu o realiach życia rosyjskiego, kiedy odczułam, że jestem śledzona, postanowiłam trochę odpocząć od Rosji i wyruszyłam do Iranu. Przyjechałam tam 12 czerwca 2009 roku, gdy na ulicach zaczęły się demonstracje młodzieży. Policja i wojsko interweniowały bardzo brutalnie, bito i aresztowano ludzi. Wszystko to filmowałam ukrytą kamerą. Nagrywałam też opowieści chłopców, studentów, których poddawano torturom. Wyszedł z tego czterdziestominutowy film Podróż do krainy irańskiego oporu, który udało mi się pokazać na wielu festiwalach. Po tym filmie dostałam zakaz wjazdu do Iranu, ale nie zniechęciłam się do tej tematyki. Przez półtora roku moi irańscy przyjaciele nagrywali dla mnie materiały do nowego filmu. Robili to, ryzykując swoją wolnością, a nawet życiem. Wydaje się, że tam wszystko zostało stłamszone, że ludzie pogodzili się z istnieniem reżimu, że strach zdławił jakikolwiek opór, ale w rzeczywistości wygląda to inaczej. Około 70 proc. Irańczyków to młodzież. Można ich zabić, ale nie można zmusić do milczenia. O tym będzie mój kolejny film, którego premierę planuję na czerwiec 2011 roku. Będzie nosił tytuł List z Iranu. www.tyzhden.ua
Tłumaczyła Anna Biłyk
Slajderowa fotografia: Maïté Pouleur
MANON LOIZEAU (ur. 1969), francuska dziennikarka, reżyserka filmów dokumentalnych, pracowała jako korespondentka w Rosji m.in. dla „Le Nouvel observateur”, „La Libération”, „Le Monde”, BBC. Autorka takich filmów, jak m.in. Dzieci Czarnobyla (1996), Matki, które szukają prawdy (1997), Dorastać w kaftanie (1997), Grozny: kronika zaginionych (2003), Urodzić się w Groznym? (2004), Powrót do Biesłanu (2004), Wychowanie bez kaftana (2005), Revolution.com (2005), Dzieci Siergieja (2006), List do Anny (2007), Seryjne zabójstwa w kraju Putina (2007), Podróż do Gruzji (2008), Podróż do krainy irańskiego oporu (2010), List z Iranu (2011).
Najwyższy czas na drastyczne pociągnięcia! Perspektywa upadku strefy euro, a co za tym idzie załamania globalnego systemu finansowego pozostaje w centrum uwagi zachodnich przywódców i ich mediów. W geście zaniepokojenia sytuacją w UE, US Treasury Secretary Timothy F. Geithner przybył do Europy na rozmowy z tutejszymi decydentami. Stany Zjednoczone starają się wykorzystać obecną sytuację w eurolandzie do przerzucenia winy na Unię za amerykańską i globalną katastrofę finansową. Znacząca większość ekonomistów podkreśla konieczność przejęcia przez Europejski Bank Centralny (ECB) inicjatywy zażegnania kryzysu w „amerykańskim stylu”, czyli nieograniczonego generowania środków finansowych tzw.QE, by na podobieństwo Federal Reserve stać się „lender of last resort”. Zamiast tego tandem Merkel-Sarkozy stara się przeforsować nowy pakt finansowy dla eurolandu mający na celu de facto wprowadzenie bankierskiej dyktatury, o której pisałem ostatnio w artykule zatytułowanym „Ponad prawem-nowy finansowy rząd UE”. Nie ulega wątpliwości, że w przypadku zapaści ekonomicznej niezbędne jest wprowadzenie do obiegu środków finansowych stymulujących gospodarkę. Na pewno nie należy robić tego według amerykańskiego scenariusza, na podstawie, którego Timothy F. Geithner w kooperacji z Federal Reserve przekazuje ogromne sumy sektorowi bankowemu, w celu zapobieżenia jego bankructwa, pozostawiając realną gospodarkę i spauperyzowanych konsumentów bez przysłowiowego grosza przy duszy. Gdyby niezbędne środki finansowe zamiast do kieszeni bankierów docierały do realnej gospodarki, nastąpiłaby upragniona odmiana koniunktury gospodarczej. Czy w przypadku tego mało prawdopodobnego scenariusza, możnaby uznać sprawę za załatwioną? Zapewne tak-przynajmniej patrząc na problem za pomocą paradygmatu współczesnych ekonomistów. Aby zapewnić stabilny rozwój gospodarczy świata i sprawiedliwą dystrybucję bogactwa, trzeba jednak odrzucić ten błędny paradygmat i całkowicie zmienić fundamenty obecnego systemu finansowego. Pamiętajmy, że obecnie wszystkie waluty świata nie posiadają żadnej realnej wartości (brak parytetu złota), w związku, z czym można je jedynie uważać za swego rodzaju „kwity” pośredniczące w wymianie realnych dóbr i usług. Sytuacja takowa jest do zaakceptowania jedynie w przypadku krajowych rynków poszczególnych suwerennych państw, przy założeniu, że władze polityczne posiadają pełną kontrolę nad swymi centralnymi (emisyjnymi) bankami. Jak wiemy kamieniem węgielnym obecnej globalistycznej „demokracji” jest „niezależność” wspomnianych instytucji od aparatu państwowego, ale przy pełnej nieformalnej ich zależności od bankierskiej międzynarodówki. Mało tego, obie waluty rezerwowe świata: dolar i euro emitowane są przez instytucje ponad- lub poza-państwowe. W przypadku dolara jest to Federal Reserve, bedący konglomeratem kilku prywatnych banków, a euro ECB, który na podobieństwo całej unijnej biurokracji funkcjonuje na zasadzie mglistego systemu „nominacji” swych decydentów. Mamy, więc do czynienia z groteskową i głęboko patologiczną sytuacją, w której z takich czy innych powodów nieformalne grupki prywatnych osób posiada monopol na to, co „finansiści” pokrętnie zwą „kreowaniem bogactwa”. Innymi słowy kilkaset osób posiada niczym nieograniczony monopol na emitowanie „kwitów” umożliwiających wymianę gospodarczą i zakup wszelkich dostępnych na świecie dóbr i usług. Tak, więc przygniatająca większość populacji świata zmuszona jest do ciężkiej pracy w celu wytworzenia dóbr, które z kolei można będzie wymienić na „kwity” umożliwiające zakup potrzebnych im realnych bogactw, podczas gdy mała nieformalna grupka „wybrańców bogów” może sobie te dobra zapewnić bez jakiegokolwiek wysiłku w dowolnej ilości dzięki przywilejowi „kreowania bogactwa”. Sytuacja taka jest całkowicie nie do zaakceptowania, a także nie do utrzymania na dłuższą metę. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że obecnie „wybrańcy bogów” postanowili „zagłodzić finansowo” społeczeństwa świata za pomocą „pakietów oszczędnościowych” (austerity measures) wdrażanych przez ich agentów funkcjonujących pod przykrywką „demokratyczne wybranych przywódców”, sytuacja ta wymaga natychmiastowego i zdecydowanego działania społeczeństw, w celu usunięcia ze stanowisk władzy i przykładnego ukarania zarówno „wybrańców” jak i wykonawców ich obłędnej zbrodniczej polityki. W przeciwnym wypadku przed światem stanie widmo totalnej katastrofy Ignacy Nowopolski Blog
Kaczyński Europejczycy w referendach przeciw oligarchii Domaga się deregulacji i wolności gospodarczej i zmniejszenia liczby nakazów i zakazów produkowanych przez unijne instytucje. PiS chce też więcej demokracji, by o najważniejszych sprawach decydowały państwa członkowskie, a nie unijni urzędnicy. Przejmowanie władzy w PiS przez Mariusza Kamińskiego jest niedostrzegane prze media . Jak to możliwe .Przecież tak uparcie lansowały od bodajże dwóch lat „znienawidzonego „Ziobrę na następcę Kaczyńskiego . Może nie aż tak znienawidzonego jak Mariusz Kamiński . Ba , brunatne media dopiero co lansowały Hoffmana na wiceszefa PiS. I nagle cisza . Zgiełk umilkł . Rąbek światła na ta nagłą ślepotę mediów rzuca Libicki
"Jeśli prezes planuje nowe polityczne otwarcie – a takie przez »pisowski lud« jest bardzo oczekiwane – to Mariusz Kamiński może być jego jaskółką.Pryncypialny, ale medialnie bardziej zjadliwy. Coś a la śp. Janusz Kurtyka, o którym podobno Jarosław Kaczyński miał przemyśliwać jako o swoim następcy" - pisze na swoim blogu w Onecie Jan Filip Libicki.Były polityk Prawa i Sprawiedliwości podkreśla w swoim wpisie, że ostatni polityczny awans byłego szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego może nie być tylko kwestią "zaklajstrowania wizerunkowej wyrwy po odejściu Zbigniewa Ziobry". ...( źródło )
Wróćmy jednak do Europy i ewentualnego przejęcia inicjatywy przez PiS w kwestiach unijnych . Jeżeli na propozycje PiS wpływ miał Kamiński, a sadzę ,że tak , to bardzo dobrze wróży Prawu i Sprawiedliwości w europejskiej, unijnej batalii. Rozwinięcie tych propozycji zapewni Kaczyńskiemu strategiczna przewagę nad stronnictwem pruskim , czyli Platformą .
Oto co proponuje PiS
„Deregulacja i demokracja.Jaka ma być Unia według PiS? "Rz" poznała tezy, które mają zostać przedstawione w sobotę. Partia chce, by UE wróciła do korzeni integracji. Domaga się deregulacji i wolności gospodarczej i zmniejszenia liczby nakazów i zakazów produkowanych przez unijne instytucje.PiS chce też więcej demokracji, by o najważniejszych sprawach decydowały państwa członkowskie, a nie unijni urzędnicy. Partia postuluje, by kluczowe decyzje podejmowali obywatele państw członkowskich w referendach,ale ma nie być rządzona przez duet Berlin i Paryż. Ma być solidarna i dostosowywać się do najsłabszych państw.”.....( źródło )
Parokrotnie pisałem ,że najgorsze co może uczynić PiS to ucieczka od problematyki unijnej . Kaczyński, Lech i Jarosław w sposób fragmentaryczny opowiadali się za federacyjną Unia , za budową supermocarstwa europejskiego . Bardzo ważne słowa Jarosława Kaczyńskiego świadczące o jego silnej proeuropejskości , prounijności padły w Krynicy
„ Stworzenie wspólnej armii przez UE dałoby Brukseli status supermocarstwa porównywalnego z Waszyngtonem. Chcę, by Europa była supermocarstwem. Jestem eurorealistą i popieram silną Europę, zwłaszcza w aspekcie polityczno-militarnym – mówił Jarosław Kaczyński na XXI Forum Ekonomicznym w Krynicy”....( wiecej )
Wydaje się ,że budowa federacji , supermocarstwa europejskiego przestaje być przedmiotem sporu . To jedynie brunatne media budują narrację antyeuropejskości i PiS i Kaczyńskiego. Oczywiście służy to manipulacji , wmówieniu Polaków , że jedynie Platforma , jednie Tusk, jedynie Sikorski , jedynie stronnictwo pruskie, jednie opcja niemiecka to prounijność. Chciałbym zwrócić uwagę na historię bezprzykładnej agresji propagandowej jakiej został poddany Ganley, opowiadający się za federacyjna , demokratyczna Europą . Europa, która oddając władze , kontrole na unia w ręce wszystkich Europejczyków nałożyłaby wędzidło na stanowiący zagrożenie dla budowy federacji rosnący hegemonizm Niemiec. PiS mówiąc o ograniczeniu roli biurokratów , o idei pomocniczości jako fundamentu relacji pomiędzy unia a krajami członkowskimi i co najważniejsze o referendum jako narzędziu podejmowania kluczowych dla Europy decyzji przez wszystkich Europejczyków stanął w sporze o to jaka ma być unia po stronie demokratycznej , republikańskiej .Po stronie Europejczyków , którym chce zapewnić kontrole nad Unia , po stronie Europejczyków , którym, chce zabezpieczyć ich wolności obywatelskie, praw człowieka i coraz częściej jest podnoszone przez myślicieli wolnościowych prawa ekonomiczne , gospodarcze . Pruska Platforma proponuje budowę autorytarnej ,antydemokratycznej opartej na hegemonizmie Niemiec Europy. Niemieckiej Europy. Europy w której Europejczycy zostaną pozbawieni swych praw , w obłożeni bandyckimi podatkami przeistoczą się w pozbawiona praw politycznych klasę nowego chłopstwa pańszczyźnianego . Co nas czeka jeśli opcja Tuska i Sikorskiego wygra najlepiej oddaje ten fragment artykułu Cichockiego , ideologa autorytarnej , totalitarnej , niemieckiej Europy
„I czy dzisiaj nie da się stwierdzić, że narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy przyniosły przede wszystkim korupcję, życie ponad stan, bezrobocie, zadłużenie państwa, a dalej stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy? „.....”Na fundamencie euro, albo na jego gruzach, powinien powstać zarządzany w nowy sposób, bardziej autorytatywnie, obszar bezpieczeństwa, wzrostu oraz rozwoju. Niektórzy nazwą go europejskim państwem rozwojowym, inni przypomną sobie w tym kontekście o starym niemieckim pojęciu Leistungsraum. „....”Chodzi tak czy inaczej o nowy sposób rządzenia, który przywróci wewnętrzną stabilność oraz globalną konkurencyjność. Autorytatywność tego nowego sposobu rządzenia nie musi wcale – i nie będzie – oznaczać łamania prawa. Współcześni filozofowie polityki z różnych stron, Habermas, Gray czy Rawls, już dawno odkryli, że możliwa jest autorytatywna władza zachowująca praworządność. Dotąd jednak widzieli ją jako fenomen możliwy tylko poza Europą. Dlaczego jednak w stanie wyższej konieczności, jakim jest kryzys, nie miałaby zawitać także do nas?”...( wiecej ) Marek Mojsiewicz
Polska likwiduje – zagranica inwestuje 11 lat po tym, jak rząd Buzka zlikwidował kopalnię „Dębieńsko” w Czerwionce-Leszczynach, w sobotę oficjalnie i uroczyście zainaugurowano w tej miejscowości prace przy stworzeniu nowej kopalni. Za pół miliarda euro zbuduje ją angielsko-czeski koncern NWR. Jak informuje Polska Agencja Prasowa, nowa kopalnia docelowo da ok. 2-2,5 tys. miejsc pracy i stanie się największym pracodawcą w gminie. Już złożono ponad 3 tys. podań o pracę, mimo że rozpoczęcie wydobycia zaplanowano na rok 2017. Przygotowania do „reaktywacji” kopalni „Dębieńsko” trwają już od kilku lat. Oficjalne rozpoczęcie budowy oznacza natomiast początek prac związanych z drążeniem dwóch upadowych, czyli chodników łączących podziemne wyrobiska z powierzchnią. Kopalnia wykorzystująca upadowe jest nowocześniejsza oraz tańsza w budowie i eksploatacji od tradycyjnych kopalń z szybami górniczymi. Wkrótce ma ruszyć drążenie wejścia pierwszej upadowej, prace nad drugą ruszą latem 2012 r. W złożach staro-nowego „Dębieńska” znajduje się ok. 190 mln ton węgla. Tylko kilkanaście procent złóż to zwykły węgiel – resztę stanowi poszukiwany na rynku i drogi węgiel koksowy. Nowa kopalnia ma wydobywać ok. 2 mln ton rocznie. Inwestorem jest spółka NWR Karbonia, należąca do międzynarodowego koncernu New World Resources. Własnością koncernu jest czeska firma OKD – największy producent węgla u naszych południowych sąsiadów. Kopalnię „Dębieńsko” zamknięto w 2000 r. w ramach „restrukturyzacji” górnictwa przez rząd Jerzego Buzka. W chwili zamknięcia zakład zatrudniał ok. 2,5 tys. osób. Zamknięcie zakładu wywołało negatywne zjawiska społeczne i gospodarcze. Naukowcy badający losy dawnych górniczych rodzin stwierdzili, że wciąż są wśród nich takie, które znalazły się w grupie wykluczonych społecznie. Uznali przy tym, że największym problemem jest nie skala tego zjawiska, ale jego charakter i długotrwałość. Socjolodzy już w momencie likwidacji kopalni wskazywali, że Dębieńsko” to typowa „kopalnia-dobrodziejka”, wokół której koncentrowało się życie lokalnej społeczności. Jak widać, to, co się „nie opłaca” krajowym decydentom, opłaca się zagranicznej prywatnej firmie. Co więcej, polskie państwo potrafi jedynie zamykać kopalnię i wysyłać pracowników na bruk, gdy zagraniczny koncern buduje kopalnię nową i planuje w niej zatrudnienie podobnej ilości osób. I jeszcze jedno warto dodać: te pół miliarda euro, czyli koszt budowy nowego „Dębieńska” to równowartość kosztów budowy około 50-kilometrowego odcinka autostrady. Państwo, które „nie ma” na tworzenie nowych miejsc pracy dla swoich obywateli, ma te pieniądze na fundowanie wygodnego tranzytu towarów z Europy Zachodniej na rosyjski Wschód lub w odwrotnym kierunku. Po co Polakom kopalnie i miejsca pracy w górnictwie, skoro mogą mieć spaliny, wyższe podatki na łatanie dziur w asfalcie oraz tirówki na poboczach? Nowyobywatel.pl
Jedziemy do Berlina Po raz pierwszy od początku lat 90. minionego wieku polska polityka zagraniczna znalazła się na rzeczywistym rozdrożu. Wcześniej sprawa była jasna dla wszystkich znaczących opcji politycznych i sprowadzała się do hasła: chcemy do NATO i UE. W dwadzieścia lat później jasno widać, że NATO rozumiane jako sojusz amerykańsko-europejski usycha w górach Afganistanu, a UE w dotychczasowym kształcie wali się z dużym hukiem. Wali się też względny consensus, jaki istniał na polskiej scenie politycznej sposobie definiowania naszej racji stanu. Berlińskie przemówienie Radka Sikorskiego odegrało rolę katalizatora, pogłębiającego istniejący już podział polskich polityków na dwa obozy, które w uproszczeniu określę jako niemiecki i antyniemiecki. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że po ostatnim szczycie Merkel-Sarkozy Francja musiała ostatecznie zrezygnować z roli równoprawnego uczestnika rządzącego duumwiratu i przyjęła rolę głównego pomocnika Berlina w tworzeniu nowej architektury naszego kontynentu. Rząd Donalda Tuska ustami ministra spraw zagranicznych jednoznacznie zapisał Polskę do obozu niemieckiego. Obóz ten w polskiej polityce jest jednak znacznie szerszy niż PO i obejmuje całą polską lewicę (może z wyjątkiem PSL), a także umiarkowaną prawicę, co znakomicie ilustruje interesujący artykuł Pawła Kowała
http://pawel-kowal.salon24.pl/370917,w-odpowiedzi-sikorskiemu-z-prawej-strony
Jego najistotniejsze zdanie brzmi: „Pierwszym celem integracji w optyce polskiej racji stanu nie może być osłabianie Niemiec”. Kowal stara się jednak udowodnić, że wybierając się do Berlina nie musimy od razu składać deklaracji kojarzącej się z historyczną frazą „Przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”, ale możemy (i powinniśmy) walczyć tam o swoje interesy. W przyszłej unii fiskalnej, do której zmierzają Niemcy, kluczowa będzie przypuszczalnie kwestia ujednolicenia podatków. Gdyby do tego doszło, byłby to najsilniejszy cios wymierzony polskiej gospodarce od czasów pustoszenia jej przez gen. Jaruzelskiego. Na drugim biegunie lokuje się PiS, stając się główną siłą obozu antyniemieckiego w Polsce. Ta opcja jest znacznie słabsza nie tylko, dlatego, że PiS jest dziś pozbawiony władzy i perspektywy rychłego do niej powrotu. Jej słabość polega przede wszystkim na tym, że zdaje się przechodzić do porządku dziennego nad faktem niezwykle silnego uzależnienia polskiej gospodarki od niemieckiego sąsiada. O ile, bowiem na poziomie gry dyplomatycznej, stosunkowo łatwo byłoby Polsce znaleźć sojusznika do antyniemieckiej ofensywy w Wielkiej Brytanii, to nie ma najmniejszych szans by Londyn stał się dla nas głównym partnerem gospodarczym. Jedyną geopolityczną alternatywą dla opcji niemieckiej pozostaje, zatem tradycyjnie opcja rosyjska, ale nie sądzę by Jarosław Kaczyński był nią w jakimkolwiek stopniu zainteresowany. Wygląda, zatem na to, że PiS zamierza powrócić do myśli Józefa Piłsudskiego i pod hasłem obrony niepodległości lansować politykę „równej odległości” zarówno od Berlina, jak i Moskwy. Zapewne, dlatego planowany na 13 grudnia marsz ma się zakończyć przemówieniem prezesa pod pomnikiem marszałka. Jednak, aby zacząć realnie realizować taki właśnie kierunek polityki zagranicznej, PiS musiałoby powrócić do władzy. Póki, co jedziemy do Berlina. Antoni Dudek
Polskie uczelnie nie chcą pomóc w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej? Na 27 listów do wydziałów mechanicznych, odpowiedziały tylko 2… W związku z licznymi zapytaniami ze strony przedstawicieli środków przekazu kierowanymi do sygnatariuszy listów w sprawie katastrofy smoleńskiej po nieuprawnionym upublicznieniu treści tych listów oraz innych danych związanych z listami pragniemy wyjaśnić, co następuje. W czerwcu br. grupa 3 profesorów zwróciła się do Komitetu Mechaniki PAN z wnioskiem, aby Komitet Mechaniki rozważył powołanie oficjalnego zespołu analitycznego, którego celem byłoby wykonanie ekspertyzy dotyczącej mechanizmu zniszczenia samolotu w katastrofie smoleńskiej, wskazując, że jest rzeczą konieczną przecięcie sporów i ukrócenie szkodliwych i niefachowych dywagacji potęgujących podziały społeczne. W liście swym nadawcy stwierdzili, że ich zdaniem jedynym skutecznym na to sposobem jest wykonanie naukowej ekspertyzy dotyczącej mechanizmu zniszczenia samolotu. Wobec braku dostępu do materialnych szczątków samolotu ekspertyza taka musiałaby być przeprowadzona na podstawie dokumentacji technicznej samolotu oraz dokumentacji fotograficznej jego szczątków i ich usytuowania. Dokumenty takie mają charakter obiektywny. Mogą, więc być przedmiotem badań naukowych i posłużyć do wykonania tzw. zadania odwrotnego, czyli ustalenia położenia samolotu i prędkości jego szczątków w momencie zdefragmentowania. Autorzy listu stwierdzali, że “ze względów oczywistych wiarygodność wyników i znaczenie takiego rozwiązania wymagają oficjalnego zaangażowania się naukowych komitetów Polskiej Akademii Nauk, a w pierwszym rzędzie Komitetu Mechaniki”.
Przewodniczący Komitetu Mechaniki PAN, odpowiadając na ten list, stwierdził, że Komitet podziela pogląd, że powinno być jak najwięcej wiarygodnych informacji na temat przebiegu katastrofy, lecz Komitet ani nie dysponuje osobowością prawną, ani siedzibą, ani środkami finansowymi na prowadzenie badań, które ze względu na trudności merytoryczne byłyby kosztowne i długotrwałe. Kończąc, Przewodniczący stwierdził, że “biorąc pod uwagę powyższe względy merytoryczne i formalne, Komitet Mechaniki Polskiej Akademii Nauk nie może podjąć Panów inicjatywy prowadzenia badań związanych z katastrofą samolotu pod Smoleńskiem”. Pojawił się, więc problem uzyskania dla Komitetu Mechaniki PAN wsparcia finansowego, organizacyjnego i merytorycznego. W celu pokonania tych ograniczeń grupa 16 profesorów nauk technicznych i ścisłych wystąpiła w październiku br. z dwoma listami. Trzeba w tym miejscu wyraźnie podkreślić, że sygnatariusze listu ani też jednostki, w których pracują, nie prowadzą badań naukowych we wnioskowanym zakresie. Występując z odpowiednimi listami, zamierzali zwrócić uwagę instytucji i osób kształtujących programy badawcze na potrzebę prowadzenia badań, które umożliwiłyby udzielenie wiarygodnej odpowiedzi na pytania dotyczące przebiegu katastrofy smoleńskiej. Pierwszy list miał na celu usunięcie bariery finansowej. Został on zaadresowany do Dyrektora Narodowego Centrum Badań i Rozwoju i zawierał prośbę, aby “korzystając ze swoich statutowych uprawnień, NCBiR otworzyło możliwość sfinansowania badań naukowych mających na celu analizę i wyjaśnienie mechanizmu zniszczenia w tzw. katastrofie smoleńskiej z dnia 10 kwietnia ub.r., a także ogólny rozwój technologii badawczych w zakresie testów zderzeniowych”. List drugi został skierowany do dziekanów tych wydziałów i dyrektorów tych instytutów na polskich uczelniach, które zawierają w swych nazwach słowo “mechanika”. Są, więc statutowo zobowiązane do prowadzenia badań w dziedzinie mechaniki i do rozwoju tej dyscypliny. Łącznie list został wysłany do 27 adresatów. W liście tym sygnatariusze prosili o pomoc organizacyjną i merytoryczną dla Komitetu Mechaniki PAN i proponowali, jako pierwszy krok w takiej pomocy zorganizowanie konferencji, na której środowisko naukowe mogłoby podzielić się już istniejącymi wynikami badań i ustalić tryb dalszych prac. Na list pierwszy dyrektor NCBiR odpowiedział kilkanaście dni temu listem, który zakończył słowami: “(…) zmuszony jestem poinformować, że postulatów przez Panów zgłoszonych do realizacji przyjąć nie mogę”. Na list drugi, mimo upływu miesiąca, nadeszły do chwili obecnej jedynie dwie odpowiedzi, w tym tylko jedna zawierająca wstępną deklarację udziału w badaniach.
Prof. dr hab. inż. Władysław Dybczyński
Prof. zw. dr hab. inż. Kazimierz Flaga, dr h.c. Politechniki Krakowskiej
Prof. dr hab. inż. Jacek Gieras, JEEE Fellow, Hamilton Sundstrand Fellow
Prof. dr hab. inż. Zdzisław Gosiewski
Prof. dr hab. Zbigniew Jacyna-Onyszkiewicz, dr h.c. Uniwersytetu w Kaliningradzie
Prof. dr hab. inż. Grzegorz Jemielita
Prof. zw. dr hab. inż. Janusz Kawecki
Dr hab. inż. Marek Łagoda, prof. nadzw. PL
Prof. dr hab. inż. Piotr Małoszewski
Prof. zw. dr hab. inż. Jan Obrębski
Prof. zw. dr hab. inż. Bolesław Orłowski
Dr hab. inż. Jan Pawlikowski, prof. nadzw. PW
Prof. dr hab. inż. Jacek Rońda
Dr hab. inż. Zdzisław Józef Śloderbach, prof. nadzw. PO
Prof. zw. dr hab. inż. Janusz Turowski, dr h.c. Universita di Pavia
Dr hab. inż. Piotr Witakowski, prof. nadzw. AGH
Warszawa – Kraków, dnia 28 listopada 2011 r
Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 8 grudnia 2011, Nr 285 (4216) (" Otrzymaliśmy: Komunikat dla środków przekazu")
Kontrrewolucyjny wymiar dogmatu o Niepokalanym Poczęciu W związku z obchodzoną dzisiaj (8 grudnia) Uroczystością Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny prezentujemy rozważania brazylijskiego myśliciela katolickiego Plinia Correa de Oliveira na temat kontrrewolucyjnego wymiaru dogmatu o Niepokalanym Poczęciu. Poniższy tekst jest nieautoryzowaną adaptacją wykładu wygłoszonego 15 czerwca 1973 roku przez prof. Plinio Correa de Oliveira.
Tekst pierwotnie ukazał się w kwartalniku Kontrrewolucja (nr10) – piśmie wrocławskiej Krucjaty Młodych (tłumaczenie: Jakub J. Wawrzyn, za str.: www.tfp.org). W artykule tym użyte zostały terminy „Rewolucja” i „Kontrrewolucja” zgodnie z ich definicjami podanymi w książce Rewolucja i Kontrrewolucja. W znaczeniu tam podanym „Rewolucja” jest więc rozumiana jako trwający od kilku już wieków proces, powodowanym pychą i zmysłowością, oraz wynikającymi z nich egalitaryzmem i liberalizmem. Proces ten dominuje w dzisiejszym dążąc do zniszczenia cywilizacji chrześcijańskiej. „Kontrrewolucjoniści” zaś to ludzie oddani walce z Rewolucją i obronie praw Bożych.
Kontrrewolucyjny wymiar dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Jednym z prawdziwie Kontrrewolucyjnych czynów pontyfikatu papieża Piusa IX było ogłoszenie dogmatu o Niepokalanym Poczęciu. Poniżej podajemy trzy powody, dla których ogłoszenie tego dogmatu miało wyjątkowo kontrrewolucyjny wymiar, nieznośny dla rewolucjonistów.
Pierwszy powód: Antyegalitaryzm dogmatu Dogmat, o którym mowa, uczy, że Najświętsza Maryja Panna od pierwszej chwili swego poczęcia była niepokalana, co oznacza, że została zachowana, jako nietknięta od wszelkiej zmazy grzechu pierworodnego. Ani Jej ani Pana naszego Jezusa Chrystusa nie dotyczyło surowe prawo ciążące na wszystkich potomkach Adama i Ewy. Maryja Panna nie podlegała, zatem wszystkim troskom upadłego człowieka. Nie była podatna na żadne złe wpływy, nie miała w sobie skłonności ku złu. Wszystko w Niej w zrównoważony sposób zmierzało ku prawdzie i dobru, a tym samym ku Bogu. Można powiedzieć, iż Matka Boża jest przykładem doskonałej wolności, ponieważ cały jej rozum, oświetlany przez wiarę, był zdeterminowany przez dobro, którego całą wolą pragnęła. Nie miała w sobie żadnych wewnętrznych przeszkód, które utrudniałyby jej praktykowanie cnót. Bycie pełną łaski tylko potęgowało ten efekt, tak, że Jej wola z niewyobrażalnym impetem zmierzała ku wszystkiemu, co prawdziwe i dobre. Deklaracja mówiąca, że zwykła ludzka istota doznała tak nadzwyczajnego przywileju, czyni omawiany dogmat fundamentalnie antyegalitarnym, gdyż podkreśla on olbrzymią nierówność pośród dzieł Bożych. Pokazuje całkowitą wyższość Najświętszej Maryi Panny nad wszystkimi pozostałymi stworzeniami. Z tego powodu jego proklamacja doprowadziła do pełnego nienawiści wrzenia rewolucyjnego ducha egalitaryzmu.
Powód drugi: Nieskalana Czystość Maryi Panny Jest jednak jeszcze głębsza przyczyna, dla której Rewolucja nienawidzi tego dogmatu. Rewolucja kocha zło i jest w jak najlepszej komitywie z ludźmi złymi, dlatego też stara się wynajdywać zło we wszystkim. Z drugiej strony ludzie postępujący w sposób nienaganny budzą w Rewolucji zajadłą nienawiść. Dlatego też idea, według której stworzenie mogłoby być całkowicie czyste od pierwszych momentów swojego istnienia, jest dla rewolucjonistów odrażająca. Posłużmy się przykładem: wyobraźmy sobie mężczyznę przesiąkniętego nieczystością. Przytłoczony przez skłonność ku nieczystości wstydzi się swojego przyzwolenia na nią. Sprawia to, że jest on przygnębiony i zdruzgotany. Wyobraźmy sobie tego samego mężczyznę, rozmyślającego o Matce Bożej będącej uosobieniem transcendentnej czystości, nieulegającej żadnej, nawet najmniejszej pokusie nieczystości. Czuje on nienawiść i pogardę do Matki Boga, ponieważ Jej cnoty upokarzają go. Poprzez podkreślenie, że Maryja Panna w niebywały sposób była wolna od pychy, zmysłowości i pożądania czegokolwiek, co byłoby rewolucyjne, ogłoszenie dogmatu o Niepokalanym Poczęciu potwierdziło Jej całkowicie kontrrewolucyjnego ducha. Spotęgowało to nienawiść rewolucjonistów względem dogmatu jeszcze bardziej.
Sprzeciwianie się Doktrynie: kontrrewolucyjna walka Na przestrzeni wieków w Kościele w kwestii dogmatu o Niepokalanym Poczęciu ścierały się dwa przeciwne prądy. Jakkolwiek przesadą byłoby twierdzić, że wszyscy, którzy walczyli z tą doktryną, działali z pobudek rewolucyjnych, to jednak wszyscy działający z otwarcie rewolucyjnymi intencjami zwalczali naukę o Niepokalanym Poczęciu. Z drugiej zaś strony wszyscy zwolennicy proklamacji dogmatu, wykazywali się nastawieniem kontrrewolucyjnym, przynajmniej na tym polu. Można, więc rzec, że walka między Rewolucją i Kontrrewolucją była obecna w starciu między tymi dwoma teologicznymi stanowiskami.
Trzeci powód: Papieska nieomylność Jest jeszcze trzeci powód, dla którego dogmat, o którym mówimy, jest tak znienawidzony przez Rewolucję: jest to pierwszy dogmat ogłoszony na mocy papieskiej nieomylności. W owym czasie dogmat o nieomylności papieskiej nie był jeszcze zdefiniowany i w Kościele obecny był prąd twierdzący, że papież jest nieomylny jedynie przewodnicząc soborowi. Mimo to Pius IX, po wcześniejszych konsultacjach się z częścią teologów i biskupów, powołał się na nieomylność papieską formułując dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Dla liberalnych teologów było to przykładem okrężnego rozumowania. Skoro nieomylność nie została jeszcze zdefiniowana, jak papież mógł jej użyć? Jest jednak odwrotnie: skoro papież użył swojej nieomylności, potwierdził jedynie, że przysługuje mu te prawo. To śmiałe stwierdzenie wywołało wybuch oburzenia pośród rewolucjonistów, a zarazem niespotykany entuzjazm pośród kontrrewolucjonistów. Aby uczcić nowy dogmat dzieci na całym świecie chrzczone były pod imionami: Conception, Concepcio czy Concepta, dla szczególnego poświęcenia ich Niepokalanemu Poczęciu Najświętszej Maryi Panny.
Pius IX i wypowiedzenie wojny wrogowi Nie jest niczym zaskakującym, że Pius IX tak zdecydowanie potwierdził nieomylność papieską. Inaczej niż jego następcy, był on zawsze gotowy stanąć w szranki z wrogiem. Uczynił to w Genewie, w Szwajcarii, która była wówczas sprzyjającym gruntem dla rozwoju kalwinizmu – najbardziej radykalnej formy protestantyzmu. Kiedy szwajcarskie prawo zmieniło się pozwalając wybudować katolikom katedrę w Genewie, Pius IX zarządził ustawienie pomnika Niepokalanej w centrum miasta. Miał on przypominać o dogmacie o Niepokalanym Poczęciu, w miejscu gdzie kalwiniści, luteranie i inni protestanci zaprzeczali mu bardziej niż gdziekolwiek. Jest to jeden z przykładów przywództwa papieża Pisa IX w walce z Rewolucją. Dlatego jest czymś zupełnie właściwym, aby wszyscy katolicy w sposób szczególny byli przywiązani do dogmatu o Niepokalanym Poczęciu, tak nieznośnego także dla współczesnych wrogów Kościoła. Plinio Corrêa de Oliveira
Orwellowski przewodnik po wiadomościach
George Orwell’s Guide to the News
http://globalresearch.ca/index.php?context=va&aid=27971
Autor: Adrian Salbuchi, Global Research, 1 XII 2011r., tłumaczenie: Ussus
Zachodnie media głównego nurtu fałszują wiadomości poprzez używanie eufemizmów, półprawd i kłamstw w najlepszym (najgorszym) stylu powieści Georga Orwella „Rok 1984”. Wszyscy żyjemy w nierzeczywistym świecie „nowomowy” używanej przez globalną elitę do kontroli naszych umysłów. Człowiek staje się skonfundowany, gdy rzeczy dziejące się wokół niego, lub robione w jego imieniu, nie mogą zostać przez niego zrozumiane. Zwykle konfuzja taka prowadzi do bezczynności. Jeśli zgubisz się w nocy w środku lasu, ale możesz dostrzec gwiazdy, wtedy dzięki odrobinie wiedzy astronomicznej możesz szybko zorientować się gdzie jest północ. Jeśli jednak jest pochmurno lub jesteś ignorantem w temacie gwiazdozbiorów, wtedy możesz rozpalić ognisko i czekać do świtu. Jesteś zagubiony! Dziś wielkie media podczas informowania celowo wypaczają, gmatwają, nawet wręcz kłamią, gdy ich zleceniodawcy rozkażą im wesprzeć „oficjalną wersję” jakiegokolwiek ważnego procesu politycznego, ekonomicznego, finansowego. Gdy przyjrzeć się temu dokładniej, „oficjalna wersja” często jest nieścisła, bałamutna, często trudna do uwierzenia, jeśli nie całkowicie idiotyczna. Przykłady: nieistniejąca iracka broń masowego rażenia doprowadziła do inwazji i zniszczenia tego kraju; globalne mega bankowe baillouty finansowane z pieniędzy podatników; irracjonalna dyplomacja USA; wojskowość, finansowe i ideologiczne dopasowanie z celami Izraela; „my-zabiliśmy-Osamę-Bin-Ladena-i-wrzuciliśmy-jego-ciało-do-morza”; cały szereg kryminalnych sprawek wokół 9/11 w Nowym Yorku i Waszyngtonie oraz 7/7 w Londynie; zamachy w Buenos Aires w 1992 – 1994 r. na AMIA i izraelską ambasadę; i oczywiście ulubione: kto zastrzelił JFK…? To tylko kilka przykładów serwowanych milionom odbiorców, które powinny otrzeźwić ich i skłonić do samodzielnego myślenia, zamiast zdawania się na „prawdy” przedstawiane w mediach. Niestety ogromna większość tego typu spraw nie jest tak oczywista. Ogromna większość kłamstw nowomowy jest jak trudny do rozwiązania jak węzeł gordyjski. I tak, jak z węzłem gordyjskim – musisz je przeciąć, a wymaga to szybkiej i precyzyjnej akcji oraz sporej miary intelektualnej odwagi. Aby dać przykład na to, o czym mówimy, przyjrzyjmy się temu jak nowomowa działa. Wymaga ciągłego planowania, czasu, odpowiedniej logistyki, „wiarygodnych” mówców w publicznych i prywatnych miejscach, dobierania odpowiednich słów i obrazów we właściwym czasie w odpowiednich okolicznościach. Powiedzmy, że globalna elita władzy – działająca poprzez rządy Stanów Zjednoczonych, Zjednoczonego Królestwa, UE, w których jest głęboko osadzona, i współdziałająca z szeregiem mediów, spółek wojskowych, kampanii naftowych, firmami ochroniarskimi i potężnymi lobby – decyduje, że chce obalić i zniszczyć wybrany kraj… np. Libię…W jaki sposób elita doprowadzi do tego, że „społeczność międzynarodowa” spokojnie zaakceptuje to (z wyjątkiem wciąż relatywnie niewielkiej mniejszości, która jednak stopniowo się powiększa i sprzeciwia się tejże elicie)?
Medialny przewodnik niszczenia krajów w siedmiu krokach
1. Na początku namierzają kraj gotowy na „zmianę reżimu” i okrzykują go „bandyckim państwem”, następnie…
2. Uzbrajają, trenują, finansują lokalne grupy terrorystyczne poprzez CIA, MI6, Mossad, Al-Kaidę (operacje CIA), kartele narkotykowe (często operacje CIA) i nazywają je „bojownikami o wolność”, potem…
3. Jako pozór, wystawiają na scenę Radę Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych, zionącą śmiercią i zgubą milionów cywili; nazywają to „sankcjami Narodów Zjednoczonych w celu ochrony ludności cywilnej”, potem…
4. Rozpowszechniają bezwstydne kłamstwa poprzez swoje „newsroomy” i płatnych żurnalistów, nazywając to „troską międzynarodowej społeczności wyrażoną przez uznane autorytety i analityków…”, potem…
5. Bombardują, atakują i przejmują kontrolę nad wyznaczonym krajem, nazywając to „wyzwoleniem”, potem…
6. Gdy namierzone państwo znajdzie się pod ich kontrolą, narzucają „taki rodzaj demokracji, jaki my chcemy ujrzeć” (jak określiła Hilary Clinton przed wizytą w Egipcie i Tunezji 10 III 2011 r.), aż ostatecznie…
7. Kradną smakowitą ropę, zasoby kopalin i dobra rolnicze włączając je w system globalnych korporacji elit, dyktują zgubny dług wobec sektora prywatnej bankowości i nazywają to „zagranicznymi inwestycjami i odbudową”.
Ich hasłem przewodnim jest: „Siła i Hipokryzja”, których nieustannie używają do niszczenia całych krajów, zawsze w imię „wolności”, „demokracji”, „pokoju” i „praw człowieka”. Skrajna przemoc i siła jest używana w celu osiągnięcia ich celów i zamierzeń. Ich Starsi rekomendowali to wiele dekad temu w schemacie na wprowadzenie Światowej Dominacji, zawartym w sędziwym manuskrypcie…
„Co powiedziałeś…? Że nie chcesz być ‘wyzwolony’ i ‘zdemokratyzowany’?!?”
„Zatem weź Hiroszimę, Nagasaki, Hanoi, Berlin, Drezno, Bagdad i Basrę! Weź Tokyo, Gazę, Liban, Kabul, Pakistan, Trypolis, Belgrad, Egipt, Salwador i Grenadę! I weź Panamę, Argentynę, Chile, Kubę, Dominikanę, Somalię, Afrykę!!”
Zawsze bombarduj ludzi na strzępy… oczywiście, w imię „wolności”, „demokracji”, „pokoju” i „praw człowieka”.
Adrian Salbuchi jest politologiem, autorem, spikerem i komentatorem radiowym oraz telewizyjnym w Argentynie. www.asalbuchi.com.ar
Wygięty Krzyż
Fragment z rozdziału 9 ksiązki „Wygięty Krzyż”, autor Piers Compton.
Nadesłała Ola Gordon/
O zmiano, większa niż eksplozja, rozwaga, czy wiara! Milton
Ten rozdział pisałem z pewnymi obawami. Bo z jednej strony prowadzi, w dalszej części, do wydarzeń, które są zaskakujące, obsceniczne, bezczeszczące, które miały miejsce w budynkach konsekrowanych przez rytuał i historię, które nadal praktykujący katolicy wolą ignorować. Choć z drugiej strony zajmuje się nauczaniem Kościoła o Mszy, a raczej, czego Kościół uczył o Mszy, gdy jeszcze przemawiał z autorytetem, uznawanym nawet przez tych, którzy odmawiali jego uznania. Konieczne jest, zatem, aby wyjaśnić zrozumienie tym, którzy nie są zaznajomieni z tą nauką, rzucić okiem na kilka istotnych aspektów tej kwestii. Msza nie była tylko nabożeństwem. Była głównym aktem w życiu Kościoła, wielką tajemnicą, w której poświęcano chleb i wino, by stały się faktycznym ciałem i krwią Chrystusa. Była to ofiara kalwaryjska składana od nowa, gwarancja zbawienia dokonana przez Chrystusa, który tam był, na ołtarzu, pod świętą postacią chleba („To jest Ciało moje”) i wina. Kiedy wcześniej katolik znalazł się w obcym miejscu, Msza była tam punktem zbornym dla jego kultu. Tak to było, z kilku niewielkimi zmianami, dla katolików łacińskich od pierwszych wieków chrześcijaństwa (zaczynając, mniej więcej, od VII w.) w historii. I tak byłoby nadal, Kościół nauczał i wierni wierzyli, aż do końca czasów, ostoja przed błędami, która inspirowała aurę świętości, czy imponujący hokus-pokus, nazywaj to jak chcesz, uznawaną zarówno przez wyznawcę jak i niewierzącego. Typowe dla tych, którzy wiedzieli, że był to liberał i protestant, Augustine Birrell, 1850-1933, kiedyś sekretarz do spraw Irlandii. „To Msza się liczy”, powiedział. „To Msza robi różnicę, tak trudną do zdefiniowania, pomiędzy krajem katolickim i protestanckim, między Dublinem i Edynburgiem”. Wyjątkowa, jakość tego, co można nazwać, w języku potocznym, punktem zwrotnym w religii, zawsze miała wpływ na plany tych, którzy postanowili pokonać Kościół. Msza zawsze była dla nich przeszkodą, która musiała zostać zniszczona zanim ich atak mógł robić postępy. Była oczerniana, jako podstawowy przesąd, tylko ruchy rąk, przy akompaniamencie słów, które oszukiwały zbyt łatwowiernych. Ten atak był najcięższy, i częściowo udany, w XVI wieku, a gdy Kościół odzyskał oddech, zwołał Sobór, który wziął swoją nazwę od miasteczka Trent, które później stało się włoską prowincją, gdzie zdefiniowano zasady kontrreformacji. I te zasady przybrały kształt, w dużej mierze, centralnego punktu, którego nigdy nie stracił z oczu – Mszy. Było to skodyfikowane przez Piusa V, przyszłego świętego, który rozpoczął życie, jako pastuszek, i który, zgodnie z wyrokiem Rzymu, oświadczył, że małżeństwo Henryka VIII z Anną Boleyn było nieważne i że ich dziecko, królowa angielska Elżbieta I, była, zatem zarówno heretyczką, jak i bękartem. I od tego czasu potwierdzenie jego zdecydowanej, bezkompromisowej, ale zawsze godnej opinii, wiązało ze starą katedrą romańską w Trent, miejscu, które daje nazwę trydenckiemu porządkowi Mszy, która miała być stosowana przez cały Kościół, i na zawsze. Zredagowany przez niego Mszał, w którym to zadekretował, nie pozostawia żadnych wątpliwości:
„W żadnym czasie w przyszłości, nie można nigdy zmusić księdza do skorzystania z innego sposobu odprawiania Mszy. I aby raz na zawsze uniknąć jakichkolwiek wyrzutów sumienia i strachu przed karą kościelną i napiętnowaniem, oświadczamy, że na mocy naszej apostolskiej władzy, dekretujemy i postanawiamy, że ten obecny porządek ma trwać w nieskończoność, i nigdy w przyszłości nie może być cofnięty lub zmieniony prawnie”. Dekret specjalnie ostrzega „wszystkie osoby u władzy, bez względu na godność lub rangę, łącznie z kardynałami, oraz nakazuje im, jako przedmiot ścisłego przestrzegania, nigdy nie używać lub zezwalać na żadne obrzędy i modlitwy Mszy, inne niż te zawarte w tym Mszale”. Powtórzono to, jakby dla uczynienia podwójnie jasnym, nawet dla tych, którzy już byli skonwertowani, że on mówił o tym, jako papież:
„I w ten sposób Sobór dochodzi do prawdziwej i autentycznej doktryny o tej czcigodnej i boskiej Ofierze Eucharystii – doktryny, którą Kościół Katolicki zawsze utrzymywał, i którą zachowa do końca świata, jak nauczył się od samego Chrystusa naszego Pana, od Apostołów, i od Ducha Świętego”. Niektóre papieskie twierdzenia były bardziej kategoryczne. Msza, jak wiadomo, miała być zachowana w niezmienionej postaci i niezmiennie, przez cały czas. Ale kard. Bugnini, który utrzymywał się na swoim urzędzie po ujawnieniu jego przynależności do tajnego stowarzyszenia, i Paweł VI, który udawał, że nie wie nic o tym dokumencie, szybko uporali się z dekretem papieża św. Piusa V. Później dowiedziano się, że jakieś 20 lat zanim II Sobór zrobił miazgę z tradycyjnego Mszału, pewien ksiądz-profesor otrzymał instrukcję, aby opracował plany stopniowych zmian liturgicznych, podczas gdy w grudniu 1963 r. Sobór wprowadził nowe praktyki i nową frazeologię, które, początkowo, miały niewielki wpływ na społeczeństwo. Ale teraz papież Paweł i kard. Bugnini, z pomocą kard. Lercaro, parli do przodu, przy pomocy niekatolików, których nazywali „autorytatywnymi ekspertami od świętej teologii”. Wśród ekspertów wezwanych do dokonania zmian w Najświętszym Sakramencie Kościoła Katolickiego był jeden lub dwóch protestantów:
• kanonik Ronald Jasper
• Robert McAfee Brown, prezbiterianin
• brat Thurion, luteranin
• kalwinista, rabin, i pewien Joachim Jeremias, wczesniej profesor Gottingen University, który negował boskość Chrystusa.
Bugnini powiedział, że oni byli tylko obserwatorami, że nie zabierali głosu w dyskusjach nad zmianami. Ale oprócz faktu, że, jak sami twierdzili, brali aktywny udział w konsylium, że komentowali i przedstawiali sugestie, powinno się zapytać: dlaczego, nie mając ustalonego celu, w ogóle zaproszono ich do uczestnictwa? Cokolwiek ta mieszanka zdecyduje, powiedział papież Paweł, będzie to „zgodne z wolą Boga”. Miało to również odpowiadać charakterowi „nowoczesnego człowieka”. A co wyłoniło się z ich obrad to był mszał Novus Ordo (Nowa Msza), prawdziwy znak czasu, co oznaczało, że miała się rozpocząć epoka „mini-Mszy, i muzyki „pop” w Kościele, ze wszystkim prowadzącym do profanacji. Takie innowacje wymagały ślepego posłuszeństwa od tych, którzy wierzyli, że zgadzanie się z tym co zostało powiedziane i zrobione przez kapłaństwo, zwłaszcza w kościele, było cnotą. Tym, którzy kwestionowali zmiany, powiedziano, żeby przestali osądzać. Jest to krnąbrne i nie podoba się Bogu; natomiast fakt, że wielu z nich stanowczo sprzeciwiało się zmianom, i odwróciło się od Novus Ordo, zarzucano, że byli w stanie grzechu śmiertelnego, i zadawali kolejne rany kochającemu Ojcu, który czekał, by ich powitać. Po tym wszystkim, Watykan i jego główny rzecznik, papież Paweł, zatwierdzili zmiany. Rewolucja została osiągnięta, i to wszystko dla wspólnego dobra. Stary Mszał Rzymski stał się nieaktualny. Postępowcy byli uradowani. I teraz przystąpili do realizacji ich pierwotnego celu i parli do przodu. Wiele z tego, co może na początku wydawać się drobnymi praktykami, znalazło się pod ich kontrolą. Przyklękanie i klękanie do Komunii świętej, okazały się niepotrzebne. Wchodzący do kościoła, którego wnętrze było mu od dawna znane, doznawał szoku, gdy okazało się, że być może bezcenny, wykonany z trawertynu ołtarz zastąpiono stołem, przy którym kapłan, którego teraz czasami nazywano przewodniczącym, stał przodem do ludzi, i, w niezgrabnym języku ojczystym, zamiast dawnej muzyki werbalnej (łacinę zawsze nienawidzili wrogowie Kościoła), wzywał wiernych do udziału w „biesiadzie”.
Teraz sposób przyjmowania Komunii znacznie się różnił. Hostia może być podana na dłoń, jak pokazano, kiedy papież Paweł celebrował Nową Mszę w Genewie. Pewną liczbę Hostii przekazano dziewczynie stojącej wygodnie w pobliżu, i ona dystrybuowała je na dłonie, czasem brudne czy klejące się, tych obok niej, lub na dłoń każdego przypadkowego gapia, który podszedłby zobaczyć, co rozdawano. Innym sposobem było umieszczenie wcześniej poświęconych opłatków w kielichu, następnie zapraszanie ludzi by podeszli i częstowali się. Można wzbogacić smak chleba maczając go w winie. To do tej pory było wykluczone, żeby niekatolik otrzymał Komunię podczas Mszy. Ale papież Paweł wprowadził nową „aktualizację”, pozwalając zdeklarowanej prezbiteriance, pannie Barberinie Olsen, otrzymać opłatek. Przykład ten najpierw zastosował kard. Bea, a po nim kard. Willebrands, co pozwoliło ich biskupom na wydanie otwartego zaproszenia; a potem kard. Suenensa, na zakończenie Kongresu w Medellion, Kolumbia, wezwać wszystkich bez wyjątku do przystępowania z otwartymi ustami lub wyciągniętą dłonią. Bardziej decydująca bitwa toczyła się w Rzymie, gdzie Nowa Msza Bugniniego została odprawiona w Kaplicy Sykstyńskiej. Zdecydowana większość obecnych biskupów głosowała przeciwko. Faktyczne liczby były 78 do 207 przeciwnych. Ortodoksyjny kard. Ottaviani, który nigdy nie marnował głosu, zbadał tekst zwandalizowanej wersji, i stwierdził, że zawierała jakieś 20 herezji. „Nowa Msza”, powiedział, „radykalnie odbiega od doktryny katolickiej i demontuje całą obronę Wiary”. Ten sam pogląd wyraził kard. Heenan z Westminsteru: „Stare przechwalanie się, że Msza wszędzie jest jednakowa… już nie jest prawdą”. Ottaviani był szefem Świętego Oficjum, które sprawowało opiekę nad wiarą i moralnością. Papież Paweł ograniczył Oficjum, i przyciął pazury kardynałowi, i był tak zirytowany jego negatywnym głosem, że zakazał Nowej Mszy kiedykolwiek stać się przedmiotem głosowania. Od tej pory nadano jej oficjalną, ale nie popularną sankcję. Tysiące ludzi, którzy nie tolerują formy Mszy, która była mniej godna niż protestanckie nabożeństwo Komunii, albo odeszli, albo przestali chodzić do kościoła. Wielu księży poszło ich śladem. Tym, którzy pozostali przy niepodważalnym orzeczeniu Piusa V na temat Mszy, zagrożono zawieszeniem, a nawet ekskomuniką. Jednym z pierwszych, na którego nałożono anatemę za celebrowanie starej Mszy był o. Carmona z Acapulco, w Meksyku, ksiądz, który żył daleko od sceny napięć. Bp Ackermann z Covington, USA, mając w swojej diecezji wielu ortodoksyjnych, a tym samym opornych księży, skarżył się bezradnie: „Co mogę zrobić? Nie mogę wsadzić ich do więzienia”. Ich wątpliwości zawarto w pytaniu, na które odpowiedź pozostawiono papieżowi Pawłowi – czy wprowadzenie nowej Mszy było początkiem wieku nowych ciemności na ziemi, czy zapowiedzią bezprecedensowego kryzysu w Kościele? Odmówił udzielenia odpowiedzi. Z takim samym murem milczenia spotkała się delegacja księży, którzy błagali o przywrócenie tradycyjnej Mszy; podczas gdy tysiące z kilku części Europy, którzy udali się do Rzymu w tym samym celu, odtrącono. Ci, którzy doprowadzili do zmian nie działali na ślepo. Postępowali zgodnie z planem, z tajemniczym planem, który jest tematem tej książki. Przyszłość była w ich rękach, a pewny sposób, w jaki to przyjęli, stał się jasny w artykule w L’Osservatore Romano, który przedstawił całkiem beznadziejną przyszłość czekającą tych kapłanów, którzy odważyli się rozgniewać Watykan, wykonując obowiązki, do których zostali wyszkoleni. Oni, powiedział artykuł, stali się „bezgłowymi, autonomicznymi kapłanami, na których czeka jałowe, nędzne życie. Bez ochrony w przyszłości, bez awansu w hierarchii, bez spodziewanej emerytury na koniec swojej posługi”. Ktoś, kto był najbardziej gorliwy w promowaniu zmian, wyśpiewywał pochwały w następujący sposób: „To jest inna liturgia Mszy. Chcemy powiedzieć to jasno. Obrządek rzymski, jaki znamy, już nie istnieje. Zniknął. Niektóre mury konstrukcji rozpadły się, inne zostały zmienione. Możemy patrzeć na to teraz jak na ruiny, lub jak na betonowy fundament nowego budynku. Nie wolno nam płakać nad ruinami, czy marzyć o rekonstrukcji historycznej. Otwierajmy nowe możliwości, albo będziemy potępieni, jak Jezus potępił faryzeuszy”. Papież Paweł był równie ekstremalny w sprawie zatwierdzenia wyników komisji ds. liturgii II Soboru: „Stary ryt Mszy jest faktycznie wyrazem wypaczonej eklezjologii”. Czytając to, niektórym mogła się przypomnieć Przysięga Starej Koronacji, która brzmi:
„Przysięgam nie zmieniać nic z otrzymanej tradycji, i nic z tego co zastałem, przede mną strzeżonych przez moich miłych Bogu poprzedników, nie naruszać, nie zmieniać, lub nie pozwalać na innowacje w nich.
„Przeciwnie, z żarliwym uczuciem pełnym czci, chronić przekazane dobra, z całą moją siłą i największym wysiłkiem. Aby oczyścić wszystko, co stoi w sprzeczności z porządkiem kanonicznym, które może wystąpić.
„Chronić całości kanonów i dekretów naszych papieży tak samo jak boskich nakazów nieba, bo jestem świadom Ciebie, którego miejsce biorę dzięki łasce Boga.
„Gdybym podjął działania przeciwne rozsądkowi, lub pozwolił na ich wykonanie, Ty nie będziesz miał dla mnie litości w strasznym dniu Boskiego Sądu.
„W związku z tym, nikogo nie wykluczając, poddajemy najsurowszej ekskomunice każdego – czy to mnie samego, czy kogoś innego – kto ośmieliłby się wprowadzać coś nowego w sprzeczności z ustanowioną tradycją ewangeliczną i czystością ortodoksyjnej wiary i religii chrześcijańskiej, czy chciałby zmieniać poprzez przeciwstawne wysiłki, lub zgadzać się z tymi, którzy podejmują takie bluźniercze przedsięwzięcia”. Nie wiem, kiedy składano tę przysięgę podczas koronacji. Ale jej zasady, do ery Roncalliego, w milczeniu przyjmowano i popierano, jako konwencjonalną część papieskiego rytuału. Na przykład, jeden z największych i najzdolniejszych z papieży, Pius II (1458-64), w Bulli Execrabilis, potwierdził prawo, które przez wieki akceptowano i stosowano, bez modyfikacji, to, co zawsze było znane jako magisterium Kościoła:
„Każdy Sobór, zwoływany w celu dokonania drastycznych zmian w Kościele, musi być wcześniej zadekretowany jako nieważny i unieważniony”. Ale Paweł VI, przyjaciel komunistów, który współpracował z anarchistą Alanskym i z mafijnym gangsterem, Sindona, wydał własne oświadczenie, opublikowane 22 kwietnia 2971 roku w angielskim wydaniu L’Osservatore Romano:
„My nowocześni ludzie naszych czasów, chcemy, żeby wszystko było nowe. Nasi starzy ludzie, tradycjonaliści, konserwatyści, mierzyli wartość rzeczy według ich trwałej, jakości. My, zamiast tego, jesteśmy realistami, chcemy, żeby wszystko było nowe cały czas, wyrażane w nieustannie improwizowanej i dynamicznie niezwykłej formie”. [Czegoś takiego nie powstydziliby się nawet bolszewicy - admin]
Brednie tego typu (przypominające sarkazm „Peter Simple” w The Daily Telegraph), wprowadziły takie dania jak pieczeń, galaretki i hot-dogi, popijane haustami coca-coli, w Najświętszej Ofierze Mszy, i zakonnice klikające obcasami i wyginające ciała, w rodzaju carmagnole z okazji Offertorium [pieśni rewolucyjne i tańce z czasów rewolucji francuskiej http://www.sjp.pl/carmagnola - przyp. tłum.]
Antychrystem”, powiedział Hilaire Belloc w 1929 roku, „będzie człowiek”. Ale chyba najbardziej absurdalne uzasadnienie zmian przedstawił jeden z naszych najbardziej „postępowych” biskupów, który powiedział do autora: „Nowa Msza ruszyła wczoraj pełną parą. Gitary słychać było w całej mojej diecezji”. [...]
Tomasz Turowski - smoleński nadprokurator Były komunistyczny szpieg Tomasz Turowski uczestniczył 6 maja 2010 r. w Rosji w specjalnym spotkaniu rosyjskich i polskich śledczych, poświęconym katastrofie smoleńskiej. Po zorganizowanym przez Rosjan spotkaniu prokurator generalny Andrzej Seremet ogłosił niespodziewanie, że strona polska przekaże Moskwie rejestrator lotu ATM, tzw. trzecią czarną skrzynkę. Co na spotkaniu rosyjskich i polskich prokuratorów robił kłamca lustracyjny Tomasz Turowski, wówczas pracownik Ambasady RP w Moskwie? Jaka była rola w śledztwie smoleńskim człowieka, który – jak dziś wiemy – był jednym z najgroźniejszych agentów komunistycznego wywiadu, ściśle kontrolowanego przez sowieckie służby specjalne? - Organizatorem spotkania 6 maja 2010 r. była Prokuratura Generalna Federacji Rosyjskiej. W spotkaniu brał udział przedstawiciel polskiej ambasady w Moskwie, ponieważ Ambasada RP w Moskwie rutynowo uczestniczy w przekazywaniu polskiej prokuraturze materiałów procesowych, wykonanych w następstwie stosownych wniosków o pomoc prawną, kierowanych do strony rosyjskiej – wyjaśnia lakonicznie w rozmowie z „GP” płk Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej.
O Turowskim ani słowa W spotkaniu w Rosji – jak informowała Polska Agencja Prasowa – wzięli udział prokurator generalny Federacji Jurij Czajka, jego zastępca Aleksander Bastrykin, główny rosyjski prokurator wojskowy Siergiej Fridinski, polski prokurator generalny Andrzej Seremet, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej Krzysztof Parulski oraz Krzysztof Karsznicki, ówczesny szef departamentu współpracy międzynarodowej w Prokuraturze Generalnej (odszedł po ujawnieniu skandalu z przekazaniem reżimowi białoruskiemu danych opozycjonisty Alesia Bialackiego). O „rutynowej” obecności przedstawiciela polskiego MSZ, czyli Tomasza Turowskiego, żadne polskie media ani żadna państwowa instytucja w Polsce nie poinformowały opinii publicznej. Podkreślmy, że Turowski uczestniczył w spotkaniu, jako kierownik wydziału politycznego ambasady RP w Moskwie. Tymczasem, – jeśli w rozmowach musiał już uczestniczyć ktoś z ambasady – to ranga osób biorących w nich udział oraz waga i zakres poruszanych tematów wskazywałyby zdecydowanie na ambasadora Jerzego Bahra lub jego formalnego zastępcę: Piotra Marciniaka. Co ciekawe, spotkanie śledczych z udziałem Turowskiego odbyło się w tym samym dniu, w którym ówczesny marszałek Sejmu (pełniący obowiązki prezydenta RP) Bronisław Komorowski nadał 20 obywatelom Rosji odznaczenia państwowe za „wybitne zasługi i zaangażowanie w działania podjęte przez stronę rosyjską po katastrofie polskiego samolotu specjalnego pod Smoleńskiem”. W atmosferę polsko-rosyjskiego pojednania wpisała się także wizyta Komorowskiego w Moskwie i serdeczna rozmowa gen. Stanisława Kozieja (szefa BBN) z gen. Nikołajem Patruszewem (sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Rosji i byłym szefem FSB), które odbyły się kilka dni po moskiewskim spotkaniu prokuratorów.
Seremet wychwala Rosjan Nie znamy dokładnie przebiegu spotkania, w którym uczestniczyli polscy i rosyjscy prokuratorzy wraz z byłym szpiegiem Turowskim. Z pojedynczych relacji prasowych oraz z komunikatu rosyjskiej prokuratury generalnej wynika jednak, że atmosfera była bardzo przyjacielska. Co prawda Jurij Czajka, prokurator generalny Rosji, poskarżył się Polakom, stwierdzając: „Niestety w niektórych mass mediach pojawiają się doniesienia, że strona rosyjska coś ukrywa. Takie zarzuty nie są zgodne z rzeczywistością. Rosyjskie organy prowadzą śledztwo w warunkach maksymalnej przejrzystości”, ale szef polskiej Prokuratury Generalnej szybko go uspokoił. W komunikacie rosyjskich śledczych można przeczytać, że Andrzej Seremet „wyraził wdzięczność stronie rosyjskiej za aktywną współpracę”. Prokurator generalny RP zaznaczył również, że przedstawicielom państwa polskiego zezwolono pracować na miejscu tragedii od pierwszych godzin po katastrofie. Polska Agencja Prasowa, która, jak pisaliśmy, pominęła milczeniem obecność Turowskiego na spotkaniu prokuratorów, następująco streściła wypowiedź Seremata: „Prokurator generalny RP Andrzej Seremet ma nadzieję, że dowody w sprawie, o które do strony rosyjskiej zwróciła się strona polska, zostaną przekazane jak najszybciej. Seremet zapewnił, że prokuratura generalna RP czyni wszystko, żeby wyjaśnienie przyczyn katastrofy rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem nastąpiło jak najszybciej. Współpracę z rosyjską prokuraturą określił, jako doskonałą”.
Czarna skrzynka wraca do Rosji Już następnego dnia po wzajemnej wymianie komplementów Andrzej Seremet ujawnił, że rejestrator lotu ATM, tzw. trzecia polska czarna skrzynka, został przetransportowany do... Rosji. Było to o tyle bulwersujące, że rejestrator ATM był oprócz komputera pokładowego, (który został zbadany w USA) jedynym ważnym i wiarygodnym oryginalnym dowodem, którym dysponowała strona polska. Tymczasem Rosjanie, wbrew zapewnieniom Seremeta o „doskonałej współpracy”, od samego początku utrudniali śledztwo, posuwając się nieraz do niszczenia i fałszowania materiału dowodowego. Zabezpieczone przez służby rosyjskie rejestratory lotu wciąż znajdują się w Rosji, podobnie jak wrak Tu-154 oraz kilka innych niezmiernie istotnych dowodów, jak choćby broń funkcjonariuszy BOR, którzy zginęli w Smoleńsku. Przypomnijmy, że 19 kwietnia 2010 r., a więc prawie trzy tygodnie przed spotkaniem prokuratorów i Turowskiego w Moskwie, strona polska zwróciła się do Rosjan m.in. o dokumenty określające zasady pracy i sposób użytkowania urządzeń na lotnisku w Smoleńsku, zapis wideo ze stanowiska kierowania lotami z 10 kwietnia, zakresy obowiązków funkcjonariuszy służb kierowania lotami, harmonogram czasowy wszystkich operacji lotniczych na lotnisku smoleńskim w dniu 10 kwietnia oraz dokumentację fotograficzną miejsca zdarzenia, w tym zdjęcia wykonane bezpośrednio po zaistnieniu katastrofy. Żadnego z tych wniosków Moskwa nie zrealizowała do dziś, choć większość z nich – w przypadku „doskonałej współpracy” – można byłoby załatwić w ciągu kilku dni.
Pod nadzorem GRU? Gdy samolot z Prezydentem RP i 95 innymi osobami rozbijał się pod Smoleńskiem, Tomasz Turowski stał na płycie lotniska Siewiernyj. Nie wiadomo, co robił zaraz po tragedii. W aktach prokuratury znajduje się ciekawe zeznanie Dariusza Górczyńskiego, naczelnika Wydziału Federacji Rosyjskiej w Departamencie Wschodnim MSZ. Zeznał on: „Ambasador Turowski około godz. 12 przekazał mi, że otrzymał informację od funkcjonariusza FSO, że trzy osoby przeżyły i w ciężkim stanie zostały przewiezione do szpitala”. Plotka lub prawdziwa informacja o trzech rannych pasażerach (bądź trzech odjeżdżających z miejsca katastrofy na sygnale karetkach) przewijała się w kilku innych relacjach świadków, m.in. jednego z oficerów BOR. Już po katastrofie Turowski miał nie reagować na prośby o umożliwienie wylotu ze Smoleńska, Jaka-40 z Jackiem Sasinem, który chciał jak najszybciej dostać się do Warszawy.
Fakt, że tajemniczy uczestnik spotkania prokuratorów był od 1973 r. agentem Wydziału XIV Departamentu I SB MSW, ujawnił pod koniec 2010 r. Cezary Gmyz w „Rzeczpospolitej”. Jak wynika z zachowanych dokumentów, Turowski działał, jako „nielegał”, tj. szpieg niepełniący oficjalnie żadnych funkcji dyplomatycznych, ze specjalnie spreparowanym życiorysem? „Z talentów nielegałów korzystali często »PR«, czyli »przyjaciele radzieccy«, a więc także KGB i GRU (sowiecki, a dziś rosyjski wywiad wojskowy – przyp. „GP”) „ – stwierdził w rozmowie z portalem Arcana.pl historyk Sławomir Cenckiewicz. W październiku 2010 r. „Gazeta Polska” ujawniła, że amerykańska agencja wywiadowcza Stratfor uważa za „osobę związaną z GRU” Jurija Czajkę – głównego uczestnika spotkania prokuratorów, w którym 6 maja 2010 r. brał udział Turowski.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
W kleszczach biurokracji Tam, gdzie wkracza urzędnik ze swoimi kompetencjami, zaczyna brakować miejsca dla działalności społecznej. Kurczy się zakres wolności. U schyłku PRL, w 1989 roku w Polsce było zatrudnionych około 30 tys. urzędników. Teraz Polska zbliża się do liczby 500 tys. urzędników. Premier Donald Tusk zapowiedział, że jednym z priorytetów jego rządu będzie walka z biurokracją. Pierwsze efekty tej hucznej zapowiedzi już widać. Powstało właśnie nowe, 18 ministerstwo - Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji. Mamy, zatem do czynienia z ewenementem dziejowym: ograniczaniem biurokracji poprzez jej rozszerzanie, ale to dla współczesnego państwa polskiego akurat typowe. Rząd Donalda Tuska nie jest jedynym w III RP, który dzielnie "walczył" z biurokracją. "Bój" z nią ma swoje korzenie już u początków tzw. transformacji ustrojowej. Po 1989 roku urzędników i urzędów zaczęło przybywać z kosmiczną prędkością.
Od 30 tysięcy do pół miliona U schyłku PRL, w 1989 roku w Polsce było zatrudnionych około 30 tys. urzędników. Według danych z 2002 roku tylko w administracji rządowej pracowało ich 116 tys., a łącznie z pracownikami administracji samorządowej było to 306 tysięcy. Gdy Polska została przyjęta do Unii Europejskiej, zatrudnienie w administracji wzrosło o prawie 20 tys. urzędników. Teraz zapewne jest ich znacznie więcej, ponieważ wdrażanie przeróżnych unijnych programów wymaga zatrudniania kolejnych osób do ich obsługi. Tegoroczne dane GUS wskazują, że Polska zbliża się do liczby 500 tys. urzędników. W każdym razie w pierwszym kwartale tego roku było to ponad 462 tys. osób zatrudnionych w urzędach różnego szczebla. Liczba ta nie uwzględnia urzędników pracujących w takich instytucjach, jak np. ZUS czy NFZ. Z nimi ogólna liczba biurokratów już dawno przekroczyła pół miliona. Jak widać, przeróżne biurokratyczne lobby wspierane przez mniej lub bardziej świadomych parlamentarzystów bardzo się starają, by urzędników i urzędów w III RP przybywało, a nie ubywało?
Jak walczono z biurokracją w III RP Biurokracja to jeden z ulubionych tematów niemalże wszystkich kampanii wyborczych. Każda z partii ma w swoim programie "walkę z biurokracją". W okresie kampanii wszyscy obiecują, że będą ją ograniczać. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z obietnicą przedwyborczą, kiedy to jakiś polityk zapowiadałby, że zwiększy biurokrację...
W historii III RP podejmowano przynajmniej kilka spektakularnych prób ograniczenia biurokracji, głównie w sferze gospodarki. Warto tu przypomnieć przykłady najsłynniejszych antybiurokratycznych kampanii. I tak walką z biurokracją zajmowały się:
- zespół ds. odbiurokratyzowania gospodarki powołany w 1997 roku przez ówczesnego wicepremiera i ministra finansów prof. Leszka Balcerowicza. Była to jedna z bardziej nagłośnionych medialnie akcji, która z prof. Balcerowicza czyniła niemalże rycerza wyruszającego na bój z krwiożerczym smokiem;
- międzyresortowy zespół ds. nowoczesnych regulacji gospodarczych, powstały za rządów PiS, który miał zwalczać nadmierne obciążenia dla przedsiębiorców. To właśnie za rządów PiS zapowiadano tzw. pakiet Kluski, który zawierałby rozwiązania niezbędne do uwolnienia gospodarki z więzów biurokracji. (Nie tak dawno temu Roman Kluska w wywiadzie dla "Naszego Dziennika" przyznał, że ostatecznie nic z tego nie wyszło, a akcja pod nazwą "pakiet Kluski" przypominała raczej "zawracanie kijem Wisły niż rzeczywiste działania");
- komisja "Przyjazne państwo" pod przewodnictwem Janusza Palikota, utworzona za rządów PO. Została ona jednak w krótkim czasie skompromitowana przez jej lidera, dla którego szlachetny cel rzeczywistego ulżenia polskim przedsiębiorcom okazał się jedynie środkiem do prostackiej autopromocji;
- pełnomocnik prezesa Rady Ministrów do spraw ograniczania biurokracji, powołany przez premiera Tuska zarządzeniem nr 63 z 31 sierpnia 2010 roku. Funkcję tę pełnił Adam Jasser. Jak dotąd sam pełnomocnik specjalnie nie chwalił się swoimi sukcesami;
- pogotowie antybiurokratyczne, którego utworzenie podczas ostatniej kampanii wyborczej obiecał Donald Tusk. Zgodnie z tą obietnicą ma zostać powołany specjalny pełnomocnik zbierający skargi obywateli na biurokratyczne absurdy i interweniujący w ich sprawach w urzędach. Otwarte pozostaje pytanie, czy będzie to drugi pełnomocnik zajmujący się tą samą dziedziną, czy też ten co dotychczas (na marginesie warto dodać, że premier Tusk ma aż 17 pełnomocników do różnych spraw, których działalność często pokrywa się z działalnością poszczególnych ministerstw).
Waldemar Kuczyński, jeden z architektów III RP, pytany po latach o antybiurokratyczny zespół prof. Balcerowicza stwierdził: "(...) Decyzja, aby podjąć wysiłek w tym kierunku, była absolutnie słuszna. Inna sprawa, w którą stronę zespół ten ewoluował. Obrósł w podzespoły i podkomisje, które zgłaszały kolejne propozycje. Niektóre z nich były trudne do realizacji, bo napotykały mur zastygłych grup interesu". Nic dodać, nic ująć.
Biurokracja formą kradzieży? Czy biurokrację możemy zaliczyć do współczesnych form kradzieży? Jeśli ściśle będziemy trzymać się słownikowej definicji tego terminu, która opisuje ją, jako "potajemne zabranie cudzej własności", to nie. Biurokrację, jako taką trudno oskarżyć o popełnienie kradzieży, można to ewentualnie zrobić w stosunku do konkretnego biurokraty. Ludwig von Mises w książce o biurokracji pisze: "Biurokracja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Jest ona metodą zarządzania, jaką można stosować w różnych obszarach ludzkiej działalności. (...) To, co obecnie wielu ludzi uważa za zło, nie jest biurokracją, jako taką, lecz rozszerzeniem sfery stosowania zarządzania biurokratycznego. Owo rozszerzenie stanowi nieuniknioną konsekwencję postępującego ograniczania wolności indywidualnego obywatela, obecnej tendencji polityki społeczno-gospodarczej do zastępowania prywatnej inicjatywy kontrolą rządową". Zatem biurokracja sama w sobie nie jest zła, generuje ona złe zjawiska poprzez to, że jest zaprzęgana do zawłaszczania coraz to nowych obszarów życia, także tych, w których ludzie poradziliby sobie doskonale bez niej. Oznacza to, że tam, gdzie wkracza urzędnik ze swoimi kompetencjami, zaczyna brakować miejsca dla działalności społecznej. Kurczy się zakres wolności. W tym sensie biurokracja zawłaszcza obywatelską przestrzeń wolności, kradnie tę wolność. Armia urzędników zalewająca państwo gąszczem często sprzecznych ze sobą przepisów zawłaszcza tę wolność w majestacie stanowionego przez parlament i samorządy prawa.
Biurokratyzacja rodziny Najlepszym przykładem zawłaszczania przestrzeni ludzkiej wolności przez biurokrację jest chociażby najnowsze ustawodawstwo dotyczące rodziny, na przykład tzw. Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. W majestacie prawa ogranicza się autonomię rodziny, próbuje się narzucić rodzicom, jak mają wychowywać własne dzieci. Sama definicja przemocy w rodzinie jest tak szeroka, że każda rodzina może się znaleźć w kręgu zainteresowania urzędników. Definicja ta brzmi: "Przez przemoc w rodzinie należy rozumieć jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste osób (...), w szczególności narażające te osoby na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, naruszające ich godność, nietykalność cielesną, wolność, w tym seksualną, powodujące szkody na ich zdrowiu fizycznym lub psychicznym, a także wywołujące cierpienia i krzywdy moralne u osób dotkniętych przemocą". W świetle powyższej definicji trudno wyobrazić sobie proces wychowywania dziecka np. w kontekście przymusu szkolnego. No, bo jak skłonić dziecko, by zechciało pójść do szkoły, skoro naruszanie jego "wolności" traktowane jest, jako "przemoc"? Czyż zmuszanie dziecka do chodzenia do szkoły nie spowoduje u niego "szkód na zdrowiu psychicznym", a tym samym czy nie przyczyni się do "wywołania cierpienia i krzywd moralnych"? Z drugiej znów strony, jeśli dziecku ulegniemy i nie zmusimy go, by poszło do szkoły, lada moment będziemy mieli problemy z wymiarem sprawiedliwości za zaniedbanie "obowiązku szkolnego". Jednak przedstawione wyżej problemy związane z tą ustawą to jedno... Inna kwestia to realizacja jej zapisów w praktyce. Praktyka ta zaś sprowadzać się będzie do powoływania nowych urzędów: pełnomocników - centralnych, wojewódzkich, miejskich, do tworzenia tzw. zespołów interdyscyplinarnych, grup roboczych, zespołów monitorujących zjawiska przemocy w rodzinie, koordynatorów itp.
Zjednoczenie rządzących i rządzonych? Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie to przykład nie tylko okradania rodziny z jej autonomii. To także kolejna sposobność do tego, by dobrać się do kieszeni podatników. Ktoś przecież musi sfinansować ten cały aparat powołany do "opieki" nad rodziną. Podobnie jak ktoś musi sfinansować system koncesji ograniczających swobodę działalności gospodarczej. W III RP obecnie istnieje kilkaset obszarów działalności gospodarczej objętych koncesjami. Pokazuje to, z jakim problemem mamy do czynienia. No, bo skoro ktoś chce coś robić, a państwo mu na to nie pozwala, oznacza to, że nie tylko on jest okradany przez państwo ze swojego pomysłu, ale okradani są także konsumenci, potencjalni odbiorcy tego, co miałby im on do zaoferowania. Okradani są z dostępu do dobra, które z przyczyn biurokratycznej bariery nigdy nie powstanie. Biurokracja okrada nas z pieniędzy, wolności, czasu, który musimy marnować na brnięcie przez nią, a także z dóbr, które - jak już wspomniałem - nigdy, z jej przyczyny, nie powstaną. Niestety, biurokracji za te wszystkie grabieże nie da się zamknąć do więzienia. Feliks Koneczny, definiując państwo, napisał: "Państwo jest to zjednoczenie rządzących i rządzonych za pomocą organizacji czynnej stale. Organizacja mająca na celu jednoczenie rządzących i rządzonych, a działająca stale, zowie się administracją". Jest to bardzo sympatyczna, przyjazna dla ucha definicja, jeśli jednak przełożymy ją na czasy współczesne i uwzględnimy, że np. w przypadku III RP owa administracja to pół miliona urzędników wdzierających się coraz bardziej w nasze życie, wówczas sympatycznie już nie jest. Paweł Sztąberek
Operacja "Kłamstwo smoleńskie" Zaprezentowany na oczach całego świata raport MAK był nie tylko policzkiem dla Polski, lecz przede wszystkim dla prawdy. Z wersji MAK wyłania się następujący obraz: zupełnie nieprzygotowana do lotu polska załoga próbowała wylądować „na ślepo” we mgle pod naciskiem pijanego gen. Andrzeja Błasika, wysłanego do kokpitu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Rosjanie – mowa tu zarówno o zaniedbaniach, jak i o możliwych działaniach intencjonalnych (zamach) – są według raportu bez winy. Polskie uwagi do projektu raportu MAK, wypowiedzi współpracujących z „GP” ekspertów, a przede wszystkim pominięte przez stronę rosyjską fakty dają jednak zupełnie inny obraz tej największej w powojennej historii naszego państwa tragedii.
1. Decyzja o lądowaniu Zdaniem Tatiany Anodiny i jej ekspertów, główną przyczyną katastrofy była próba lądowania we mgle podjęta przez kpt. Arkadiusza Protasiuka, „zaprogramowanego” – jak to ujęli polscy zwolennicy tej teorii – na lądowanie. Protasiuk pod naciskiem gen. Błasika miał zlekceważyć komendę drugiego pilota „Odchodzimy” i obniżać się z ogromną prędkością wbrew zdrowemu rozsądkowi. Okazuje się jednak, że z analizy fonoskopijnej przeprowadzonej przez polskich ekspertów w grudniu 2010 r. wynika, iż słowa „Odchodzimy” wypowiedział właśnie Arkadiusz Protasiuk – i to nie na wysokości 80 m, lecz na przepisowym poziomie 100 m, jak podawał nawigator. Drugi pilot potwierdził jego komendę, lecz samolot mimo to nadal się obniżał. Płk Mirosław Grochowski, wiceprzewodniczący polskiej komisji badającej przyczyny katastrofy, potwierdził w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że załoga Tu-154 próbowała wykonać manewr odchodzenia. Dlaczego jej się nie udało? „Szukamy odpowiedzi, dlaczego pomimo podjęcia tej decyzji lot skończył się tragicznie. Jeszcze nie wiem, czy nasze rozumowanie potwierdzi się w badaniach. To jeden z najtrudniejszych elementów tej sprawy” – powiedział.
– Prędkość 8,5 m/s, z jaką obniżał się w ostatniej fazie lotu Tu-154, wskazuje, że to nie było lądowanie. Nawet gdyby załoga przyziemiała z taką prędkością na pasie, podwozie by prawdopodobnie nie wytrzymało. Trzeba, więc wyjaśnić, co stało się z samolotem, że piloci nie zdołali zrealizować manewru odejścia – mówi „GP” Krzysztof Zalewski z branżowego pisma „Lotnictwo”.
– Każdy normalnie myślący pilot, nie widząc ziemi na tak małej wysokości, poderwałby samolot na drugi krąg, czyli odleciał. Uważam, że oni stracili panowanie nad sterowaniem samolotu – powiedział nam kpt. Janusz Więckowski, wieloletni pilot Tu-154.
Dodajmy, że już w maju 2010 r. pilot Jaka-40 por. Artur Wosztyl, który lądował w Smoleńsku niedługo przed katastrofą tupolewa, stwierdził w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”: „Tupolew wcale nie lądował. Robił podejście do lądowania i w jego trakcie doszło do katastrofy. Podejście wygląda tak, że samolot zniża się do swojej minimalnej wysokości i wykonuje lot w kierunku lotniska. Jeżeli na tej wysokości w odpowiedniej odległości od drogi startowej ma kontakt wzrokowy z ziemią, może się zniżyć i kontynuować, nawet gdyby wieża podała mu gorsze warunki. (...) Sytuacja musiała ich zaskoczyć. Czym, nie mam pojęcia i nie będę spekulował”.
2. Karty podejścia Według MAK, karty podejścia były prawidłowe. Wiemy już jednak prawdopodobnie, dlaczego podejście do lądowania realizowane było nie na ścieżce prowadzącej na pas startowy, lecz w jar. Jednym z elementów, które zmyliły załogę, były fałszywe karty podejścia, jakie dostarczono pilotom tupolewa przed startem.
„Z posiadanych informacji wynika, że przekazane stronie polskiej dane lotniska, w tym: współrzędne położenia środka lotniska ARP, współrzędne progów drogi startowej i współrzędne posadowienia anten bliższej i dalszej radiolatarni prowadzącej – BRL i DRL [NDB – przyp. red.] (wszystkie współrzędne na karcie podejścia), wyrażone są w układzie odniesienia SK-42, a nie w ogólnie przyjętym obecnie do stosowania w lotnictwie układzie WGS-84. O tym fakcie nie poinformowano strony polskiej w momencie przekazywania przez stronę rosyjską kart podejścia. Forma zapisu współrzędnych w obu układach jest podobna, niemniej jednak oba układy nie są tożsame. Potraktowanie współrzędnych wyrażonych w układzie SK-42, jako współrzędnych WGS-84 spowodowało wprowadzenie błędnych danych do systemów pokładowych (GPS/FMS) samolotu Tu-154M” – czytamy w uwagach polskiej komisji do raportu MAK. Jako pierwsza o błędnych kartach podejścia pisała „Gazeta Polska”, cytując (na podstawie słów naszych informatorów) zeznania złożone w prokuraturze przez polskich pilotów. Rosjanie podali w karcie m.in. nieprawdziwe dane na temat położenia radiolatarni, a także współrzędne progu pasa startowego na Siewiernym. Te ostatnie różniły się – według wyliczeń Bogdana Suchorskiego, pełniącego służbę w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego na stanowisku II pilota, Jaka-40 – o ok. 300 m. „W mojej ocenie jest to znaczna różnica” – zeznał pilot. Nieprawidłowość współrzędnych lotniska potwierdził również Artur Wosztyl. Stwierdził, że 10 kwietnia dane z GPS po wprowadzeniu do systemu danych lotniska wskazywały, że punkt oznaczony na karcie lotniska, jako środek pasa startowego znajdował się... z lewej strony podejścia na pas. Gdy pilotowany przez Wosztyla Jak-40 lądował w Smoleńsku niedługo przed katastrofą Tu-154, strzałka automatycznego radiokompasu wskazująca dalszą radiolatarnię nakazywała wprowadzenie poprawki w prawo, pomimo że GPS wskazywał, że samolot kieruje się na środek pasa! „Można wobec tego wnioskować, że współrzędne lotniska nie wskazywały środka drogi startowej” – stwierdził Wosztyl.
– To absolutnie niedopuszczalne. Osobę, która podpisała się pod taką kartą podejścia, powinno się pociągnąć do odpowiedzialności – powiedział „GP” kpt. Janusz Więckowski.
– Pilot, planując lot, wprowadził do GPS dane z otrzymanych od Rosjan kart podejścia. Komputer wyprowadził go idealnie w punkt, w którym nie było lotniska – komentuje Krzysztof Zalewski z „Lotnictwa”.
3. Radiolatarnie i ścieżka zniżania Według MAK, wszystkie urządzenia związane z pracą lotniska funkcjonowały bez zarzutu. Dotyczy to również radiolatarni, wielokrotnie opisywanych przez „Gazetę Polską”. Przypomnijmy, że w aktach śledztwa znajduje się – według naszych informatorów – zeznanie świadczące o zakłóconym działaniu bliższej radiolatarni. Artur Wosztyl, opisując swoje lądowanie w Smoleńsku Jakiem-40, powiedział, że zbliżając się do niej, zauważył, iż po przełączeniu na nią automatycznego radiokompasu (ARK) nie ma jednoznacznych wskazań. Wskazówka ARK na głównym wskaźniku nawigacyjnym w jaku wychylała się ok. 10 stopni – raz w prawo, raz w lewo. „To świadczyło, moim zdaniem, o nieprawidłowej pracy radiolatarni” – zeznał Wosztyl. O błędnych wskazaniach radiolatarni piszą także autorzy polskich uwag do raportu MAK. Istnieją także poważne wątpliwości w tej kwestii wiążące się z wiarygodnością stenogramów. – Według opublikowanych przez MAK rosyjskich stenogramów z odczytów rejestratora lotu CVR, czas trwania sygnału markera bliższej NDB wynosił 2,1 s. To oznacza, że według charakterystyki systemu radiolatarni karty lotniska oraz instrukcji Tu-154 samolot był wówczas na wysokości ok. 80–100 m. Komisja MAK twierdzi jednak, że samolot leciał wówczas na wysokości ok. 8 m obok bliższej NDB. Te dwie informacje są sprzeczne. Jeśli by tak było, jak twierdzi MAK, to nie mógłby odbierać sygnału tego markera aż przez 2,1 s. To niemożliwe – powiedział „GP” K.M. (nazwisko i imię do wiadomości redakcji), mieszkający dziś za granicą wojskowy związany z kontrolą radiolokacyjną przestrzeni powietrznej, ekspert sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza. Według opublikowanych w raporcie końcowym komisji MAK danych (wykres 45, str. 156 wersji angielskiej i wykres 49 str. 166) sygnał markera bliższej NDB jest dłuższy, niż wynika to ze stenogramów, i trwa ponad 2,5 sekundy, co jeszcze bardziej podważa wiarygodność tego zapisu. Doszły do tego błędne komendy wieży w Smoleńsku, o których szerzej piszemy w osobnym tekście.
– Samolot był naprowadzany przez rosyjskich kontrolerów błędnie w najważniejszych parametrach: wysokości i odległości. Błąd odległości wynosił, co najmniej 700–800 m, co zostało nawet uwzględnione zarówno w polskich poprawkach, jak i raporcie końcowym MAK. Ostatni komunikat kontroli lotu „2 km na kursie i scieżce” był podany w odległości min. 2,75 km od progu pasa, pozostałe komunikaty miały podobny błąd. Błędnie podawane odległości powodowały, że załoga oszukana przez komunikaty dodatkowo „goniła ścieżkę”, myśląc, że leci za wysoko. Była za to nagradzana słowami „na kursie i ścieżce”, choć praktycznie nigdy na niej nie była. Ponadto ścieżka pomiaru radaru miała zgodnie z kartami lądowania i ICAO wynosić 2°40”. Jednak wtedy wina kontrolera lotu byłaby przerażająca, bo samolot nie byłby nigdy na ścieżce. Rosjanie postanowili, więc w analizach parametrów lotu Tu-154 zmienić ścieżkę wskazań na 3°12”. Jednak nawet wtedy samolot przez 75 proc. lotu nie był na ścieżce lądowania. W przypadku zejścia ze ścieżki kontroler powinien wydać komendę odejścia na drugi krąg, jednak tego nie zrobił – mówi K.M. W odległości ok. 3 km samolot przeciął ścieżkę i rozpoczął lot pod ścieżką. Polskie uwagi do raportu MAK mówią wyraźnie, że nawet przy uwzględnieniu ścieżki 3°12” w odległości 3 km od progu pasa samolot był 10 m poniżej ścieżki, w odległości 2,5 km – 60 m poniżej, a w odległości 2 km – również 60 m. Komenda „Horyzont” padła dopiero 12 sekund później, w odległości ok. 1,5 km od lotniska na wysokości 30 m nad progiem pasa. Pozostają pytania: co robił kontroler przez 12 sekund, gdy samolot zniżał się ze 100 do 30 m i co robił kontroler przez 29 sekund, gdy samolot był pod ścieżką i zbliżał się do wirtualnego progu pasa, który znajdował się ok. 1 km od rzeczywistego?
4. Naciski generała i Głównego Pasażera „Nieadekwatne decyzje, podejmowane przez dowódcę statku powietrznego i działania załogi, dokonywane były na tle wysokiego obciążenia psychologicznego, związanego ze zrozumieniem ważności wykonania lądowania właśnie na lotnisku przeznaczenia, a także z obecnością w kabinie pilotów ważnych osób postronnych” – głosi końcowy raport MAK. Sprawie nacisków – ze szczególnym akcentem położonym na tzw. Głównego Pasażera, (czyli śp. Lecha Kaczyńskiego) i śp. gen. Andrzeja Błasika, znajdującego się rzekomo pod wpływem alkoholu – poświęcono bardzo dużo uwagi na oficjalnej prezentacji raportu w Moskwie. Jak można przypuszczać, wybicie tej kwestii na pierwszy plan wynikało zarówno z chęci publicznego upokorzenia Polaków, jak i z braku merytorycznych argumentów przemawiających za fantastyczną teorią o samobójczej próbie lądowania pilotów Tu-154. Jak zauważyli autorzy polskich uwag do raportu MAK: „w zapisie pokładowego rejestratora głosów w kabinie samolotu Tu-154M (CVR) nie można znaleźć żadnego fragmentu, który potwierdzałby próbę wywierania wpływu na działania załogi przez osoby postronne, w tym Głównego Pasażera”. Polscy eksperci napisali także: „Nie ma wystarczających przesłanek do twierdzenia, że obecność wyższego dowódcy znacząco pogorszyła klimat psychologiczny w kabinie. (...) Powszechnie wiadomo, że piloci w żadnej mierze nie powinni obawiać się kar ze strony wyższych przełożonych w przypadku niewylądowania na lotnisku nakazanym. Przywołany przypadek z Tbilisi z 2008 roku był bardzo nagłośniony medialnie, nie wywołał natomiast żadnych konsekwencji służbowych (np. ówczesny dowódca statku powietrznego został wyróżniony Srebrnym Medal za Zasługi dla Obronności Kraju przez Ministra Obrony Narodowej właśnie za podjęcie decyzji o niewykonaniu lotu do Tbilisi, a prokuratura wojskowa z Wrocławia odmówiła wszczęcia postępowania karnego)”. Zresztą zagadnienia psychologiczne, które rosyjscy „specjaliści” badali z taką skrupulatnością, przestały być aktualne po ujawnieniu, że będący jakoby pod presją Arkadiusz Protasiuk wcale nie lądował, tylko podjął decyzję o odejściu „na drugi krąg” – z niewyjaśnionych dotychczas przyczyn nieudaną. Jeśli chodzi o rzekomą obecność alkoholu w krwi gen. Błasika, sprawa budzi wiele wątpliwości. Po pierwsze: niskie stężenie i brak śladów tej substancji w nerkach wskazują, że mógł to być alkohol endogenny, czyli wytworzony już po zgonie. Po drugie: Rosjanie nie przekazali stronie polskiej ani dokumentacji z badań sądowo-lekarskich, ani protokołu oględzin miejsca, w którym znaleziono zwłoki generała.
5. Status lotu Według MAK, lot Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim był lotem cywilnym, a nie wojskowym (państwowym), w związku, z czym odpowiedzialność rosyjskich kontrolerów jest znacznie mniejsza (a zdaniem Tatiany Anodiny – żadna). W trybie wojskowym wieża musi aktywnie uczestniczyć w prowadzeniu lotu. Dla przykładu: polsko-rosyjskie porozumienie z 1993 r. mówi, że podczas lotów wojskowych maszyn RP do Federacji Rosyjskich to gospodarze są zobowiązani przekazywać polskim załogom aktualne dane meteorologiczne. Oczywiście – kwalifikacja tragicznego lotu Tu-154 przez Rosjan, jako cywilnego to decyzja czysto polityczna, nieznajdująca żadnego uzasadnienia w faktach. Jak wykazali autorzy polskich uwag do raportu MAK:
a) tupolew znajdował się w rejestrze wojskowych statków powietrznych RP;
b) załoga składała się z żołnierzy;
c) w dokumencie „Claris” nr 050 (pismo dyplomatyczne z prośbą o zgodę na przelot i lądowanie na obcym terytorium) jednoznacznie wskazano, że jest to samolot wojskowy;
d) lotnisko Smoleńsk-Siewiernyj jest wojskowe, a za jego obsługę odpowiadają żołnierze;
e) karta podejścia lotniska pochodziła z wojskowego zbioru informacji lotniskowo-nawigacyjnych Rosji. Ponadto pytanie kontrolerów skierowane do załogi Tu-154, czy wykonywała wcześniej lądowania na wojskowym lotnisku, jednoznacznie świadczy o zabezpieczeniu lotu według procedur wojskowych. Także z planu lotu, jaki załoga tupolewa przedstawiła 9 kwietnia, wynika, że był to lot wojskowy.
– Plan lotu jest to depesza, którą musi nadać każdy statek powietrzny, żeby mógł wykonać lot w przestrzeni kontrolowanej – mówił Dariusz Szpineta ze szkoły pilotażu „Ad Astra”, który w maju analizował ten dokument na antenie TVN24. Bez niego nie można wykonać zaplanowanego lotu. W przypadku tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem, plan lotu został wysłany w piątek 9 kwietnia o godzinie 11.47 (później był jeszcze modyfikowany).
– Dotyczył lotu o symbolu papa lima foxtrot 101 [PLF 101-I-M – przyp. red.]. Według przepisów wykonywania lotu, według instrumentów był to wojskowy lot – podkreślał Szpineta. To właśnie litera „M” (od ang. military) znajdująca się na końcu numeru lotu oznacza wojskowy charakter lotu – podała TVN24.
6. Przeciążenia Końcowy raport MAK powtarza tezy sformułowane we wstępnej wersji dokumentu dotyczące przeciążenia, jakie oddziaływało w chwili katastrofy na osoby znajdujące się na pokładzie. Rosjanie twierdzą, że było to 100 g (chodzi o wielokrotność przyspieszenia ziemskiego, równego 1 g). Zdaniem eksperta, z którym rozmawiała „GP”, podana przez Rosjan wartość przeciążenia została zawyżona. Według wyliczeń, potwierdzonych m.in. przez profesora zwyczajnego fizyki Mirosława Dakowskiego i Marka Strassenburga Kleciaka, specjalistę odpowiedzialnego za rozwój systemów trójwymiarowej nawigacji w koncernie Harman Becker w Niemczech, nawet gdyby Tu-154 leciał ku ziemi z prędkością 300 km/h, a jego droga hamowania wyniosła tylko 10 m (a była, jak wiemy, znacznie większa, bo według stenogramów samolot uderzył w drzewa i zaczął tracić prędkość kilka sekund przed upadkiem), to wartość przeciążenia nie przekroczyłaby 40 g. Aby przeciążenie było tak duże, jak podali Rosjanie, samolot przy prędkości 300 km/h musiałby się zatrzymać na dystansie długości mniej więcej 3,5 do 4 m, a więc uderzyć niemalże prostopadle w betonową ścianę.
7. Pogoda Załoga Tu-154 nie dysponowała przed lotem i w jego trakcie prognozą meteorologiczną dla lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, co obciąża polskich pilotów – twierdzą „eksperci” MAK. Tymczasem – jak czytamy w polskich uwagach do raportu Rosjan – załodze udzielono przed wylotem z Warszawy pełnej konsultacji meteorologicznej o pogodzie i przedstawiono prognozę warunków lądowania na lotnisku w Smoleńsku. Dyżurny meteorolog lotniska przekazał nawigatorowi samolotu Tu-154M dokumentację lotniczo-meteorologiczną na wylot, a następnie zapoznał drugiego pilota samolotu z prognozą pogody na lądowanie na lotnisku Smoleńsk „Północny”. „Pomimo popełnienia błędu w prognozie pogody na lądowanie na lotnisku Smoleńsk »Północny« prognozowano wystąpienie chmur niskich warstwowych, których nie prognozowało biuro meteorologiczne w Twerze, posiadające dane o WA w rejonie Smoleńska. Zarówno kierownik stacji meteorologicznej lotniska Smoleńsk „Północny”, jak i nadzorująca jego pracę zmiana dyżurna biura meteorologicznego w bazie lotniczej w Twerze, opracowały prognozy pogody, które się nie sprawdziły. (...) Gdyby prognoza pogody dla lotniska Smoleńsk „Północny” (opracowana przez odpowiednie służby meteorologiczne rosyjskie) dotarła do załogi samolotu Tu-154M przed jej startem, to i tak nie zapewniłaby załodze właściwej wiedzy o niebezpiecznych zjawiskach pogody, jakich powinna się spodziewać. Co więcej, prognoza ta mogłaby tylko uspokoić załogę, że będzie znacznie lepsza pogoda niż prognozowana przez meteorologów w Warszawie” – czytamy w uwagach polskich specjalistów. Mało tego: „Załogi samolotów Jak-40, Ił-76 oraz Tu-154M nie były na czas informowane o widzialności poziomej na lotnisku i całkowicie pozbawione informacji o widzialności pionowej” – napisano w polskich uwagach do raportu.
8. Eksplozja na pokładzie Przez ostatnie kilka miesięcy opinia publiczna w Polsce była przekonywana, że nie ma absolutnie żadnych dowodów, iż na pokładzie Tu-154 wybuchła bomba. Końcowy raport MAK także wyklucza taką możliwość. Tymczasem, jak czytamy w polskich uwagach do raportu, „strona rosyjska w Raporcie nie przekazała szczegółowych informacji o czynnościach dochodzeniowych prowadzonych na miejscu wypadku. Dane na temat ekspertyz balistycznych i pirotechnicznych są faktycznie nie do zweryfikowania przez stronę polską ze względu na nieudostępnienie przez stronę rosyjską materiałów źródłowych”. Wiemy, więc, że nic nie wiemy. Nawet, jeśli samolot został wysadzony w powietrze w prymitywny sposób, np. trotylem, stronę polską pozbawiono możliwości weryfikacji takiej wersji zdarzeń. Oznacza to, że opisywana przez „GP” hipoteza eksplozji ładunku paliwowo-powietrznego, stosowanego przez Rosjan m.in. w Czeczenii, w ogóle nie była sprawdzana.
9. Podejście Iła-76 Autorzy raportu MAK „błędom” załogi Tu-154 przeciwstawiają postępowanie pilotów rosyjskiego Iła-76, który próbował wylądować na Siewiernym tuż przed katastrofą. Rosjanie podkreślają, że po dwóch nieudanych podejściach załoga iła podjęła decyzję o udaniu się na lotnisko zapasowe. Problem w tym, że piloci Iła-76 nie wykonywali prób podejścia, lecz (w warunkach pogodowych poniżej obowiązującego minimum) starali się lądować. W związku z tym lotnisko powinno zostać zamknięte.
„Według oświadczeń świadków zdarzenia [był wśród nich Piotr Ferenc-Chudy, dziennikarz »GP« – przyp. red.], załoga samolotu Ił-76 pierwsze podejście przerwała nad samym pasem, wykonując zakręt w prawą stronę na niebezpiecznie małej wysokości (końcówka skrzydła znajdowała się według świadków na wysokości ok. 3–4 m w odniesieniu do płaszczyzny drogi startowej). Potwierdzeniem tak niskiego odejścia jest zapis rozmów na SKL, gdzie słychać przerażenie w głosach GKL w związku z zaobserwowaną sytuacją. Drugie podejście było również nieudane i samolot wyszedł z lewej strony DS26 na wysokości kilku metrów nad obwałowaniem znajdującym się przy płycie postojowej. Z powyższego można wnioskować, że załoga samolotu Ił-76 wykonała podejścia poniżej minimów lotniska Smoleńsk »Północny« bez nawiązania we właściwym czasie kontaktu wzrokowego ze środowiskiem drogi startowej. W analizowanej sytuacji (...) operacje startów i lądowań na lotnisku Smoleńsk »Północny« powinny być wstrzymane” – stwierdzili polscy eksperci w swoich uwagach do raportu MAK. Rola Iła-76 nie jest dotychczas wyjaśniona. Rosjanie tłumaczyli, że miał przewozić samochody z kolumny prezydenckiej i środki do ochrony delegacji, ale wydaje się to niemożliwe (mówi o tym w wywiadzie dla „GP” Antoni Macierewicz). Jaka więc była jego misja? Ił-76 jest samolotem transportowym przystosowanym do przewożenia ładunków o wadze do kilkudziesięciu ton. Może przewożony ładunek zdesantować z powietrza, czyli otworzyć w locie luk ładowni i zamknąć ją w powietrzu. Istnieje wersja IŁ-76MDP tego samolotu do zmiany pogody, powstała na bazie samolotu gaśniczego mogącego przewozić prawie 50 t wody. Il-76MDP zabiera do 384 nabojów meteorologicznych i dozowniki do modyfikacji pogody. W celu wytworzenia mgły rozpyla się wodę i zmniejsza temperaturę powietrza, rozpylając np. ciekły azot lub jodek srebra. Nie wyklucza to oczywiście istnienia naturalnej mgły. Podczas zeznań w prokuraturze rosyjskiej szeregowy Igor Waleriewicz Pustowiar, który pełnił służbę na lotnisku Siewiernyj 10 kwietnia 2010 r., miał powiedzieć: „W ciągu 30 minut, od momentu wylądowania, Jaka-40 do podejścia do lądowania Iła-76, warunki pogodowe na lotnisku w sposób znaczący uległy pogorszeniu, mgła stała się bardziej szczelna, uległa zagęszczeniu, widoczność przy ziemi zmniejszyła się do około 60–70 m. (…) Po około 30 minutach warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej, zwiększyła się znacząco gęstość mgły, a widoczność na ziemi obniżyła się do nie więcej aniżeli 50 m”. To oczywiście jedynie przesłanki wskazujące na możliwość wytworzenia sztucznej mgły, które powinna zbadać prokuratura.
10. Wycinka drzew Rosjanie w żaden sposób nie odnieśli się do podnoszonej w polskich uwagach do raportu kwestii wycięcia drzew w pobliżu lotniska smoleńskiego. Do wycinki doszło między majem a lipcem 2010 r., co dokumentują zdjęcia zamieszczone w dokumencie podpisanym przez ekspertów z Polski (kilka z nich zamieszczamy obok). Dlaczego Rosjanie wycinali drzewa i krzewy, które mogły pomóc w rekonstrukcji przebiegu zdarzeń? Raport MAK dyskretnie pomija ten problem.
11. Niszczenie wraku W raporcie nie ma też ani słowa na temat niszczenia wraku tupolewa przez Rosjan już następnego dnia po katastrofie. Przypomnijmy, że proceder celowego demolowania jednego z najważniejszych dowodów w sprawie ujawnili dziennikarze programu „Misja specjalna”, zdjętego wkrótce potem z anteny TVP.
12. Znajomość języka rosyjskiego MAK bezpodstawnie powtarza kolportowaną w pierwszych dniach po katastrofie tezę, że polska załoga nie znała w stopniu dostatecznym języka rosyjskiego (z wyjątkiem kpt. Protasiuka). Zarzut ten kontrują polscy eksperci w swoich uwagach do raportu: „Dowódca samolotu Tu-154M komunikował się właściwie i zrozumiale bez żadnych niedomówień. Jego znajomość języka rosyjskiego można ocenić, jako dobrą. Brak jest podstaw do wyciągania wniosków, co do znajomości języka rosyjskiego przez pozostałych członków załogi”.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Mołotow: „Jaruzelski nas wyręczył” Trzydzieści lat temu komuniści wiarołomnie wypowiedzieli wojnę Narodowi! W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, w środku nocy z soboty na niedzielę, kiedy ludzie śpią najspokojniejszym snem i kiedy są najbardziej bezbronni - grupa skomunizowanych, zsowietyzowanych, a nawet zrusyfikowanych na służbie Moskwy polskich generałów - znienacka i z zaskoczenia zaatakowała Naród i Polskę, wprowadzając stan wojenny. Był on wprowadzony na rozkaz z Moskwy. W imię sowieckiej racji stanu oraz imperialnych planów i globalnej polityki Kremla. I dlatego władcy Kremla już po zakończeniu stanu wojennego nagrodzili w 1984 roku swego wiernego sługę generała Jaruzelskiego platynowo-złotym orderem Lenina, najwyższym sowieckim odznaczeniem. Takiego orderu nie otrzymał nigdy żaden Polak poza Jaruzelskim! Podobnie jak inni komuniści rządzący przez pół wieku Polską, również Wojciech Jaruzelski bardzo starannie zacierał ślady swych zbrodni, a także ścisłe związki i powiązania ze swoimi mocodawcami w Moskwie. Jaruzelski oraz pozostali generałowie WRON, tak samo jak rządzący wcześniej PRL komuniści byli zdrajcami Narodu, renegatami, targowiczanami XX wieku. Pomimo zniszczenia najważniejszych dokumentów, pomimo zacierania śladów – strasznej prawdy o zbrodni stanu wojennego i zdradzie Ojczyzny nie da się ukryć! Decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego zapadła w kwietniu 1981 r. w czasie tajnego spotkania w specjalnym wagonie kolejowym niedaleko Brześcia nad Bugiem po sowieckiej stronie granicy. W spotkaniu uczestniczyli przywódcy PRL Stanisław Kania i Wojciech Jaruzelski oraz szef sowieckiego KGB Jurij Andropow i minister obrony marszałek Dmitrij Ustinow. W imieniu sowieckiego politbiura polecili wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w takim terminie i w takich warunkach, aby operacja się udała. Plan stanu wojennego w podstawowych zarysach był przygotowany w Moskwie, Kania i Jaruzelski mieli jedynie dopracować szczegóły i wybrać odpowiedni termin. W zachowanym sowieckim stenogramie dotyczącym spotkania w Brześciu znajduje się jednoznaczne zdanie - rozkaz marszałka Ustinowa: „Trzeba podpisać plan przygotowany przez naszych towarzyszy”! Co więcej, w trakcie tego spotkania, jak czytamy w stenogramie sowieckiego politbiura: „Towarzysz Jaruzelski ponowił prośbę o zwolnienie go ze stanowiska premiera (rządu polskiego). Przystępnie wytłumaczyliśmy mu, że koniecznie powinien pozostawać na tym samym stanowisku i z godnością pełnić powierzone mu obowiązki, bowiem przeciwnik mobilizuje siły, aby zagarnąć władzę”. Tak właśnie było! Premier polskiego rządu podawał się do dymisji nie przed polskim Sejmem, ale przed swoimi faktycznymi zwierzchnikami z Moskwy, którzy wcześniej zrobili go generałem, ministrem obrony, premierem, a teraz w Brześciu wyznaczyli mu kolejną funkcję – dyktatora stanu wojennego przeciwko własnemu Narodowi. I Jaruzelski wykonał rozkazy z Kremla.
To była zdrada Ojczyzny, to była targowica XX wieku! Szczególnego rodzaju świadectwo wystawił Jaruzelskiemu nie byle, kto – prawa ręka Stalina i współsygnatariusz IV rozbioru Polski z 23.08.1939 r. – Wiaczesław Mołotow. Dożył prawie 100 lat, a w swych (zupełnie w Polsce nieznanych) pamiętnikach pisał: „W ostatnich kilku latach wielkim naszym osiągnięciem, naszym, to jest komunistów, było pojawienie się dwóch ludzi. Pierwszą przyjemną niespodzianką był Andropow (…). Drugi człowiek to Jaruzelski. Ja, na przykład, nigdy wcześniej nie słyszałem takiego nazwiska, zanim nie ujrzałem go w roli pierwszego sekretarza” – wspomina sędziwy Mołotow. Po czym stwierdza, dosłownie komentując wprowadzenie stanu wojennego w Polsce: „Bolszewików było wśród Polaków niewielu. Jaruzelski nas wyręczył”. Józef Szaniawski
Ujawniam moją komunistyczną przeszłość
1. Na moim blogu kilku gości uparcie tropi i rozlicza moją komunistyczną przeszłość. No cóż, tej zaszarganej karty mojego życiorysu dłużej ukryć się nie da, wiec trudno, ujawniam moja kompromitujacą, komunistyczną przeszłość.
2. Autorozliczenie wypada zacząć od tego, że urodziłem się w państwie komunistycznym, o nazwie PRL. Dziś przyznaję, że to poważny bład. Mogłem przecież wybrać sobie inne miejsce urodzenia, jakieś państwo nieskażone komunizmem. Mogłem też wybrać sobie inna epokę historyczną, bardziej przyjazną, zmiast pchać się na świat w PRL-u. Mało w PRL-u - ja się niestety urodziłem jeszcze w czasach stalinizmu, chociaż 6 grudnia 1954 roku był to już stalinizm bez Stalina, w wersji lajt.
3. Błędem było również to, że ubzdurałem sobie przyjść na świat w rodzinie chłopskiej, z natury podejrzanej o prokomunistyczne sympatie z uwagi na sojusz robotniczo-chłopski. Co prawda mój ojciec był chłopem średniorolnym, na pograniczu tak zwanego kułactwa i oddawał komunistycznemu państwu za darmo całkiem spore obowiązkowe dostawy, które w PRL-u były większe od niemieckich kontyngentów w GG za okupacji, poza tym gospodarstwo miał po swoim ojcu, a nie z reformy rolnej, ale mimo wszystko chłop, czyli komuna.
4. W moim rodzinnym gospodarstwie były krowy. Wstyd powiedzieć – czerwone. Rasa czerwona polska – tak się to oficjalnie nazywało. Nie była to, co prawda czerwień jak na sztandarach PZPR, sierść tychy krów była buroceglasta, ale z nazwy były czerwone, czyli komunistyczne niestety, z tym, że mleko mimo wszystko dawały białe. Krowy jak krowy, ale w gospodarstwie był też czerwony byk! Powiedzmy wprost – czerwony buhaj! Ze względu na wrażliwość moich Czytelniczek pominę drastyczne szczegóły, co taki byk nie raz wyprawiał, gdy się zerwał z uwięzi, w każdym razie nie tylko krowy przed nim uciekały. Dobrze, że był Łatek, genialny pies, który takiego czerwonego komunistycznego byka potrafił osadzić w miejscu, chwytając go zębami za nos. Chyba już kiedyś pisałem o tym, jak Łatek uratował mojego dziadka, którego czerwony byk kombinował wziąć na rogi. Byk był komunistyczny, a dziadek przedwojenny i to bardziej sprzed pierwszej wojny, niż sprzed drugiej. I Łatek dziadka obronił.
5. W rodzinnym gospodarstwie bywała też czerwona, komunistyczna koniczyna. Przypomina mi sie taka głupia piosenka - przewróć mnie w tej koniczynie...przepraszam... Były dwa rodzaje koniczyny – biała i czerwona – ale ojciec wyraźnie preferował czerwoną, która uprawiał w celach pastewnych, a także w ramach rozwoju nasiennictwa polskiego. Tez chyba opisywałem problem, jak czerwone krowy lubiły się najeść czerwonej koniczyny, choć było to dla nich zabronione, z przyczyn prawnych (wyrządzenie szkody) i weterynaryjno-medycznych (najedzona świeżą koniczyną krowa potrafiła pęknąć niczym balon i wyzionąć krowiego ducha). Kombinowały te krowy tak, że jedna mi uciekała gdzieś w sąsiedzkie pola, ja ją goniłem, a dwie pozostałe obżerały się w tym czasie czerwoną koniczyną. I codziennie była zmiana, co raz to inna krowa podejmowała dla zmyłki ucieczkę, a dwie pozostałe żarły czerwona koniczynę, aż im się uszy trzęsły i wymiona. Takie podstępne były te czerwone, komunistyczne krowy. A potem przyszedł kapitalizm i w moich rodzinnych stronach krów już nie ma. Ani czerwonych, ani żadnych.
6. Czerwone były też kury. Czerwone, a ściślej karmazynowe. Karmazyn, taka była nazwa kurzej rasy, dominującej na naszym podwórku. Białe kury też były, ale w wyraźnej mniejszości. No i piękne były też czerwone, a właściwie karmazynowe koguty, tylko z grzebieniami czerwonymi jak krawaty ZMS-u. Taka mi się piosenka przypomniała, na melodię kujawiaka – wpadła mi do sedesu odznaka ZMS-u, wpadła mi do sedesu...
7. Świnie też mi się kojarzą z komunizmem, a może bardziej z postkomunizmem. Świnie były zasadniczo białe, ale ryje miały różowe. Proszę się nie śmiać, ani nie denerwować, nie ma tu żadnych ukrytych podtekstów ani aluzji. Chodzi o chlew, a nie o żaden salon. Świńskie ryje są różowe, po prostu takie są....
8. W gospodarstwie znajdowały sie też ewidentne symblole komunizmu - sierp oraz młot, przy czym sierp był uzywany rzadko w okresie żniw do tak zwanego podbierania (podbierania, nie podkradania), my młodizeż wiejska wiemy o co chodzi, natomiast młot służył do rozbijania polnych kamieni. Cięzka robota, nie przypadkiem zachowało się przekleństwo - bodajbys kamienie tłukł...
9. Poza tym chodziłem do komunistycznej szkoły, w której wisiały portrety Gomułki, Cyrankiewicza i Mariana Spychalskiego. A na akademii szkolnej recytowałem wiersz Broniewskiego „Bagnet na broń” - Kiedy przyjdą podpalić dom, ten w którym mieszkasz, Polskę, kiedy rzucą przed siebie grom, kiedy runą żelaznym wojskiem, ty ze snu podnosząc skroń, stań u drzwi, bagnet na broń, trzeba krwi....... cholera, nic nie poradzę, ale ten wiersz podoba mi się do dziś. Bardzo mi się podoba!
10. Potem skończyłem komunistyczne studia, na których uczyłem się komunistycznego prawa oraz ekonomii politycznej komunizmu, czy też socjalizmu, nieważne, następnie, nie mając stosownych pleców w wojskowej komendzie uzupełnień oraz ciesząc się niepotrzebnie stanem zdrowia kategorii A, odsłużyłem niestety rok w komunistycznym wojsku, strzelałem (nawet nieźle) z komunistycznego kałasznikowa AK-47. Potem, po odbyciu stosownej komunistycznej aplikacji i zdaniu komunistycznych egzaminów zostałem komunistycznym sędzią. Jako ów komunistyczny sędzia uniewinniłem, co niektórych, ale też niestety, wstyd się przyznać, skazałem na więzienie kilka tysięcy zabójców, złodziei, bandytów, gwałcicieli, rozbójników, oszustów, pedofilów, sprawców wypadków drogowych po pijaku i innych przestępców, chociaż – i tu ma rację mój wytrwały krytyk Jan Pradera – w PRL-u przestępców powinno się nagradzać, a nie sądzić.
11. Po co to piszę? Żebyście mieli państwo świadomość, że czytacie blog łobuza, do szpiku kości przesiąkniętego komunizmem. Ech, ta nasza młodość, ten tęskny czas...
PS. Informacja dla wykształconych Czytelników, statystycznych mieszkańców wielkich miast, zwolenników PO i Ruchu Palikota - w niektórych fragmentach powyższego tekstu zawarta jest ironia, w związku, z czym nie należy ich odczytywać dosłownie i wprost. Janusz Wojciechowski
Skopana wolność zgromadzeń Jeśli pomysły Bronisława Komorowskiego ograniczające prawo do zgromadzeń przejdą, policja będzie zamykać uczestników miesięcznic Smoleńska za zapalenie pochodni pamięci. Po nowej agresji Rosji na Gruzję protest będzie mógł odbyć się dopiero... tydzień później, gdy media znajdą inne tematy. A prowokatorzy bez trudu spowodują ukaranie organizatorów opozycyjnych manifestacji rujnującymi grzywnami. 11 listopada. Policjant Andrzej Czajka sadystycznie katuje idącego na Marsz Niepodległości Daniela Kloca. Pomagają mu koledzy w mundurach. Pobity zostaje zatrzymany. Policjanci zarzucają mu, że to on był agresywny. Ich zeznania są w tej sprawie zgodne. Sędzia Iwona Konopka skazuje Kloca na trzy miesiące aresztu. Do okoliczności obciążających go zalicza fakt, że wyjazd, w którym uczestniczył, „był zorganizowany, a jego uczestnicy musieli przebyć długą drogę, aby wziąć udział w przedmiotowym marszu”. Gdyby nie film nagrany przez blogera, skatowany zostałby prawomocnie uznany za przestępcę. Z osobistych doświadczeń wiem, że policjanci w takich sytuacjach nie mają oporów przed składaniem fałszywych zeznań, a sądy przed dawaniem im wiary. Wyrok jak ze stanu wojennego to nie ewenement, a tylko ciąg dalszy procesu, który dzieje się na naszych oczach.
Nahajka dla władzy Rok 2009. Przed poznańskim sądem staje kombatant Bohdan Zaremba, uczestnik powstania w Czerwcu 1956. Powód: przyszedł na spontaniczny protest przeciw rosyjskiej napaści na Gruzję. Zarzut policji: udział w nielegalnym zgromadzeniu. Pani sędzia z Poznania sprawdza, z jakim to gagatkiem ma do czynienia. Pyta, czy był już karany. „Tak, karą śmierci” – słyszy. Jako 9-latek z całą rodziną skazany był na śmierć przez doraźne sądownictwo – trojkę NKWD. Michał Stróżyk, dziennikarz „Gazety Polskiej”, pobity przez strażników miejskich na Krakowskim Przedmieściu spędził w szpitalu w kołnierzu ortopedycznym pięć dni. Filipa Rdesińskiego, organizatora manifestacji z 9 kwietnia 2011 r. pod ambasadą rosyjską policyjni tajniacy wygarnęli z tramwaju, by postawić mu zarzut nieostrożnego obchodzenia się z ogniem. Przepisów przeciwpożarowych użyli do ukarania go za... spalenie kukły Władimira Putina. Sąd przychylił się do takiej argumentacji. Skazał go na 500 zł grzywny. Co zmienią nowe przepisy Komorowskiego? Dotychczas przewidziane kary były za niskie, by złamać najbardziej upartych. Zmiany dadzą urzędnikom nahajkę, która pozwoli bić ich dotkliwie. Ich wprowadzenie to w polskich realiach zabójstwo przede wszystkim dla oddolnej, pozbawionej możnych sponsorów działalności obywatelskiej. Możliwość drastycznego karania manifestantów mocno upodabnia Polskę do Rosji Putina i Białorusi Łukaszenki.
Zgnoić grzywnami Zgodnie ze zmianami proponowanymi przez Komorowskiego przewodniczący zgromadzenia musi przeprowadzić je tak, by „zapobiec powstaniu szkód z winy uczestników”. Jakim cudem, jeśli manifestacja liczy np. 100 tys. ludzi? Pole popisu dla prowokatorów nieograniczone. Ale i w przypadku małej pikiety wystarczy, że ktoś napisze coś na chodniku sprayem i „szkoda” jest, a organizatorowi grozi 7 tys. zł grzywny. Parę wyroków (większość sędziów ma podejście do manifestujących IDENTYCZNE jak urzędnicy) skutecznie zniechęci go np. do czepiania się prezydenta miasta, który oddaje za bezcen atrakcyjną działkę swojemu sponsorowi.10 tys. zł grzywny ma grozić osobie, która nie posłucha polecenia przewodniczącego zgromadzenia. Uwaga: nie temu, kto rzuca kamieniami, ale np. takiemu, co w czasie sporu dwu pokojowych grup nie zaprzestanie dyskusji. To wielkie pole do policyjnych nadużyć. Powyższe zmiany uderzają przede wszystkim w demokrację oddolną, niemające wielkich pieniędzy obywatelskie stowarzyszenia. Syci, bogaci, zblatowani z urzędnikami rzadko organizują manifestacje. Jak niszczy się grzywnami niewygodnych? W moim przypadku było tak: podczas jednej z manifestacji przeciwko ludobójstwu w Czeczenii manifestanci wlali czerwoną farbę plakatową do kałuży na chodniku. Symbolizowała krew. Sprawa trafiła do sądu. Policja pytana o to, jakie wynikły z tego tytułu straty, odpowiedziała, że takich nie było – padał deszcz i plakatówka rozmyła się. W pierwszej instancji skazany zostałem na 3800 zł grzywny. W uzasadnieniu stwierdzono, że fakt braku szkód nie ma znaczenia, bo karalne jest zabrudzenie chodnika, a nie szkody. Mój czyn miał zaś charakter... Chuligański. Sąd drugiej instancji uznał, że jednak moje motywacje nie były chuligańskie, niemniej karę 3800 zł podtrzymał. Tak postąpiono ze mną, dziennikarzem potrafiącym nagłośnić nadużycia. Co dzieje się w sprawach działaczy obywatelskich z małych miasteczek, mających gorsze możliwości zrobienia hałasu? Co będzie dziać się, gdy wejdą w życie zmiany?
Pochodnia i raca, czyli czysty przypadek Według propozycji Komorowskiego manifestować nie będą mogły osoby posiadające „wyroby pirotechniczne” oraz „materiały pożarowo niebezpieczne”. Przepis ten przypomina paragraf, który pozwolił uniknąć odpowiedzialności Ryszardowi Krauze. Tyle że tym razem zamiast pomóc w uchyleniu się komuś od odpowiedzialności, ma uderzyć w dwie konkretne grupy: marsze z pochodniami w miesięcznice 10 kwietnia i kibiców, dla których race są symbolem sprzeciwu wobec ograniczania ich praw. Przy okazji: karalne będzie palenie kukieł rządzących, dozwolone na całym świecie. Czy zmianę tę spowodowało wspomniane spalenie kukły Władimira Putina? Czy władzy chodzi o to, by następnym razem nie musiała już ośmieszać się sięganiem po przepisy przeciwpożarowe, a miała je w prawie o zgromadzeniach? Zgodnie z pomysłem Komorowskiego, zgromadzenie będzie musiało być zgłoszone na 5 dni przed jego odbyciem (dotąd – 3 dni). W czasach błyskawicznego obiegu informacji oznacza to po prostu uniemożliwienie skutecznych protestów przeciw aferom, politycznym aresztowaniom czy wojnie. Teraz po np. napaści Rosji na Gruzję manifestacja będzie miała prawo odbyć się po niemal... tygodniu, gdy media znajdą inne tematy. Każde wcześniejsze zgromadzenie 15 osób policja będzie miała prawo rozpędzić. Piotr Lisiewicz
13 grudnia – historia zatacza koło Ostatniego dnia listopada Jarosław Kaczyński zapowiedział zorganizowanie 13 grudnia Marszu Niepodległości i Solidarności w obronie demokracji i wolności. W odpowiedzi Donald Tusk zagroził, że policja będzie „jeszcze bardziej zdecydowana, gdyby miało dojść do zakłócenia porządku publicznego”. Jeśli przypomnimy sobie wyczyny policyjnych prowokatorów w cywilu w czasie obchodów 11 listopada, możemy się spodziewać, że mają oni dostarczyć Tuskowi pretekstów. Dlatego trzeba zabrać ze sobą komórki i dokumentować marsz. Nikt, kto buduje w Polsce dyktaturę, nie może pozostać anonimowy. Jeśli pozwolimy, by pismacy z gadzinówek, służalcze sądy, prokuratury na rozkaz tłumiły wolność w poczuciu absolutnej bezkarności, co im zapewnia anonimowość, przegramy.
Uczniowie Urbana W reżimowych mediach rozpoczął się jazgot, by propagandowym atakiem sparaliżować wolę obrońców wolności. Pamiętamy wyczyny Urbana. Teraz jego ideowe dzieci i uczniowie starają się prześcignąć w kłamstwie mistrza. Odezwali się też doradcy – kowale losu służalca – by pokazać, że mogą być jeszcze potrzebni. Ich wynurzenia o „dużym błędzie” i „szkodnictwie politycznym” są jak kwilenie bezrobotnego lokaja: „Panie, nie wyrzucaj mnie, jeszcze się przydam. Wszystko potrafię”. To jednak nie wystarcza. Uruchomiono, więc „działania aktywne” i środowisko, gdzie najczęściej słychać wyrażenie: „Panie pułkowniku”. Rzekomo spontanicznie postanowiło ono urządzić 12 grudnia marsz-dywersję. Prześciganie się w radykalizmie ma rozbić inicjatywę Marszu Niepodległości i Solidarności, by potem skanalizować część społecznego protestu.
Strach przed narodem Skąd ta wściekłość i zmasowane przeciwnatarcie? To strach przed narodem, który nie przejmuje się reżimową propagandą TVN-u, strach przed rzeczywistością ulicy, której nie da się zastąpić obrazem nieistniejącego kraju w telewizorze. Trzydzieści lat temu na rozkaz Sowietów komuniści wprowadzili stan wojenny, po tym jak Breżniew odmówił interwencji błagającemu go o nią gen. Jaruzelskiemu i kazał działać własnymi siłami. Straciliśmy szansę rozwoju. Polskę cofnięto o jedno pokolenie. Co gorsza jednak, ruchowi odrodzenia narodowego i wolnościowego złamano kręgosłup. Już nigdy później Polacy nie uwierzyli we własne siły i nie byli zdolni do wspólnego działania tak jak w latach 1980–1981. I Tusk chce obecnie uzyskać ten sam efekt. Zdusić w zarodku jakikolwiek opór i marzenia o wolności. Mamy pogodzić się z rzekomo nieuchronnym losem i pozwolić rządowi robić wszystko. Mamy pozostawić oligarchię w spokoju, by mogła korzystać bez przeszkód ze zdobytych pozycji i dóbr.
Różne rodzaje niewoli Obecne władze szukają ochrony poza granicami kraju, choć są rozdarte: jednym bliżej do Moskwy, innym do Berlina. Chcą nam wmówić, że wolność jest przeżytkiem, można tylko wybierać rodzaje niewoli. Sami znajdując za granicą gwarancję swojej pozycji, chcą, byśmy również uwierzyli, że niewola jest wolnością, jeśli wybierzemy odpowiedniego pana. Oni inaczej nie potrafią i nie mogą. Tak mocno uwierzyli, że narodem można dowolnie manipulować, oszukiwać go, że sama myśl, iż są tacy, wobec których kłamstwo jest bezsilne, budzi ich potworny strach i przerażenie, że ten dzień może nadejść. Dzień, w którym trzeba będzie odpowiedzieć za swoje czyny.
13 grudnia o godz. 18 wszyscy, którzy chcą, by Polska była wolna, zbiorą się na pl. Trzech Krzyży w Warszawie. Nasz marsz wyruszy Alejami Ujazdowskimi, przejdzie przed kancelarią, gdzie chowa się Tusk, pod pomnik Marszałka Józefa Piłsudskiego, który walczył o Polskę. Wtedy ZOMO i czołgi – dziś reżimowe media i policyjni prowokatorzy. Historia zatacza koło. Jerzy Targalski
Tajemnicza śmierć Polaka w Indiach Dariusz Szpineta, ekspert i prezes spółki lotniczej, został znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Wcześniej parokrotnie wypowiadał się w mediach w sprawie Smoleńska, wskazując, że lot Tu-154M był lotem wojskowym. Zarząd Ad Astra Executive Charter SA w lakonicznym oświadczeniu poinformował o śmierci założyciela i prezesa firmy, nie podając jednak okoliczności jego śmierci. Jak się dowiedziała „Gazeta Polska Codziennie”, Dariusza Szpinetę znaleziono powieszonego w łazience. Osierocił dwoje dzieci. Znajomi z 13-osobowej grupy, która pojechała do Indii, mówią, że przed śmiercią był w dobrym nastroju. Dariusz Szpineta był zawodowym pilotem i instruktorem pilotażu oraz wielkim miłośnikiem lotnictwa. W mediach parokrotnie wypowiadał się na temat katastrofy rządowego samolotu w Smoleńsku. Wskazywał jednoznacznie, że lot Tu-154M był lotem wojskowym. W tekście pt. „Operacja «Kłamstwo smoleńskie»”, który pojawił się na portalu Niezalezna.pl w styczniu tego roku, pojawia się jego analiza dokumentów lotu rządowego tupolewa. „Plan lotu jest to depesza, którą musi nadać każdy statek powietrzny, żeby mógł wykonać lot w przestrzeni kontrolowanej. (…) Według przepisów wykonywania lotu, według instrumentów był to lot wojskowy” – podkreślał Szpineta. Dodał, że to właśnie litera „M” (od ang. military) znajdująca się na końcu numeru lotu oznacza jego wojskowy charakter. W lipcu 2011 r. wyszło na jaw, że MSZ wiedziało, iż 8 kwietnia 2010 r. lotnisko Siewiernyj nie miało jeszcze numeru zgody na przelot i lądowanie. Szpineta wskazywał w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że brak takiego numeru to poważne przeoczenie. - Na pewno spowodowałby nie wpuszczenie prezydenckiego samolotu na lotnisko - mówił, zaznaczając, że zdarzało się, iż lotniska, np. w Berlinie, nie wpuszczały lub kazały płacić kary za brak numerów takich pozwoleń. W 2009 r. Dariusz Szpineta zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu korupcji w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego. Dwa lata później zarzuty objęły… samego Szpinetę. – Od dłuższego czasu rozpowszechnia się kłamstwa na mój temat. Ich nasilenie zbiegło się z informacją, że moja spółka wejdzie na giełdę – mówił wtedy Szpineta.
14 października 2011 r. na rynku NewConnect odbyło się pierwsze notowanie spółki Ad Astra Executive Charter. Jako certyfikowany przewoźnik lotniczy dysponujący flotą 18 samolotów AAEC postanowił zaoferować biznesowe loty dla VIP-ów i instytucji publicznych na zasadzie luksusowej taksówki.
7 listopada 2011 r. podpisana została umowa z dużą międzynarodową firmą z sektora paliwowo-energetycznego. Planowane przychody z jej realizacji w perspektywie najbliższych 5 lat to ponad 11 mln zł.
Gazeta Polska Codzienna
Dobrzy Wujkowie, czyli bajka o Bracie Jak wiadomo, gdy coś ktoś robi, natychmiast pojawia się chór wujów (oczywiście dobrych), którzy doradzają, a nawet wspomagają. Laureat Nobla z ekonomii, śp. prof. Milton Friedman mówił wprost: "Jak ci ktoś chce pomóc, bierz nogi za pas i zmykaj!". I miał rację. Z reguły jest tak - przynajmniej w polityce - że jak koś chce pomagać, to chce mieć z tego korzyść. To jasne. I bardzo dobrze. To jest zdrowy układ: ktoś mi pomaga - i na tym korzysta. Tego, kto pomaga, nie interesuje, czy ja na tym skorzystam. To już mój problem. I też słusznie. Tak, więc nie łudźmy się, że np. Niemcy pomagali nam wejść do Unii. Nie robili tego bezinteresownie. Nie dziwmy się, że ci z Brukseli przekupywali rolników, dając im 200 zł od hektara. Nie robili tego bezinteresownie. Teraz jeszcze dają nam pieniądze na budowę dróg. Nie robią tego bezinteresownie. My dostajemy te pieniądze. My je naprawdę dostajemy - więcej dostajemy, niż dajemy. A jest coraz gorzej. Dlaczego? Czy ONI, ci z Brukseli, umyślnie nam szkodzą? Niekoniecznie. Opowiem Państwu bajeczkę o Dobrym Bracie, który naprawdę chciał pomóc. Otóż był sobie człowiek, który prowadził drobne interesy. Firma dawała mu jakieś 4 tys. zł na czysto miesięcznie - ale rozwijała się w tempie 15 proc. rocznie. A perspektywy były coraz lepsze. I wtedy z zagranicy przyjechał Brat - Brat, który miał Bardzo Dużo Pieniędzy. I on naprawdę chciał bratu pomóc. Na początek powiedział: co będziesz jeździł takim gruchotem sprzed dziesięciu lat! Kup sobie coś porządnego - dopłacę ci 70 proc. ceny! Kto by się nie zgodził? Biedny brat sprzedał starego forda, trochę dopłacił - Brat dołożył ponad dwa razy tyle - i już jeździł czymś eleganckim. Był bardzo zadowolony. Potem Brat poradził, by wyremontował i powiększył dom. To wstyd, by rozwijający się biznesmen mieszkał w takiej ruderze! Dopłacę 70 proc. Brat zamierzał pomęczyć się jeszcze jakieś trzy, cztery lata - i kiedy będzie go stać, rzeczywiście się przeprowadzić. Ale skoro Brat dopłaca? Kosztowało to 200 tys. - ale przecież 140 tys. dał Brat! Czysty zysk! I tak dalej, i tak dalej. Gdy jednak przyszło do rachunków, okazało się, że w sumie to jednak ten biedniejszy brat sporo musiał dopłacić. Ile kosztowało ubezpieczenie nowego auta? Ile kosztowało ogrzewanie nowego, większego domu? A używanie innego sprzętu? Bo Brat dopłacił też i do komputerów. Dobry Brat zapłacił - i zbankrutował. Tak to bywa z ludźmi, którzy rozdają swoje pieniądze. Natomiast brat po zapłaceniu tego wszystkiego nie miał pieniędzy na inwestycje w firmie. I przestał się rozwijać. Teraz Państwo rozumiecie, że nawet jeśli ONI chcą dla nas jak najlepiej - a niekoniecznie chcą - to na tej pomocy możemy wyjść bardzo źle. Bo, jak powiedział prof. Friedman, gdy gościłem go w Polsce: "Macie mieć nie takie przepisy, jakie na Zachodzie są teraz. Macie mieć takie, jakie były wtedy, gdy Zachód był tak biedny jak Wy teraz". A ONI narzucają nam swoje przepisy. Obecne! Jasne? Aha. Unia Europejska bankrutuje. JKM
Diabeł interesuje się też skromnymi Szczur w postaci zapowiedzi „starań” o przywrócenie kary śmierci, wpuszczony na tak zwaną polityczna scenę przez Jarosława Kaczyńskiego, wywołał wściekły odpór ze strony postępactwa. Ponieważ prezesowi PiS najwyraźniej chodzi właśnie o ekscytowanie takiego klangoru, bo to wywołuje wrażenie, jakby wszystko kręciło się wokół niego i być może zaspokaja mu jakaś tajemniczą potrzebę serca - nie byłoby powodu, by nadal bić pianę, gdyby nie Jego Ekscelencja bp Tadeusz Pieronek. Kiedy znajoma trąbka zagrała mu pobudkę, natychmiast stanął w karnym szeregu - ale wydaje się, że podobnie jak wiele tak zwanych sierot po Kaczyńskim, to znaczy - osób, które kiedyś on stłamsił i zostawił w nieutulonym rozgoryczeniu - również Jego Ekscelencja najwyraźniej się na Jarosława Kaczyńskiego zafiksował i odtąd ocenia nie tylko wydarzenia polityczne, ale i wszystko inne - łącznie z religią - pod kątem, czy to Kaczyńskiemu zrobi na złość, czy przeciwnie - sprawi mu przyjemność. Ta fiksacja Jego Ekscelencji stała się już powszechnie znana i w związku z tym jest cynicznie wykorzystywana przez rozmaite medialne hieny. Kiedy tylko trzeba Jarosławowi Kaczyńskiemu dołożyć zdrowia, natychmiast wołają biskupa Pieronka i rzucają mu hasło, a ten, przez otwór gębowy swojej twarzy natychmiast wypowiada oczekiwane komentarze, które z racji urzędowej rangi komentatora chętnie przedstawiane są przez postępactwo, jako wygłoszone pod natchnieniem samego Ducha Świętego. Nic, zatem dziwnego, że i teraz pan redaktor Jakub Czermiński z kierowanego przez red. Lisa tygodnika „Wprost”, w podskokach pobiegł do księdza biskupa Pieronka, a ten skwapliwie skorzystał z okazji by znienawidzonemu Jarosławu Kaczyńskiemu pokazać ruski miesiąc. Nie byłoby powodu, by wchodzić między ostrza tych potężnych szermierzy, gdyby nie to, że Jego Ekscelencja wygłosił pogląd, który wydaje mi się heretycki. Czy jednak biskup może być heretykiem? Niestety tak; takie rzeczy w historii Kościoła się zdarzały i to nie tylko w starożytności, kiedy to znaczna część ówczesnych biskupów popadła w sprośne błędy Niebu obrzydłe w postaci arianizmu, ale i teraz - żeby wspomnieć choćby Jego Ekscelencję Emmanuela Milingo, arcybiskupa Lusaki, który do tego stopnia się zbisurmanił, że nie tylko występował, jako raper i nawet nagrał płytę pod tytułem „Gubudu Gubudu”, ale robił jeszcze gorsze rzeczy, aż został ekskomunikowany, a 17 grudnia 2009 roku - przeniesiony do stanu świeckiego. Jego Ekscelencja bp Tadeusz Pieronek na tym tle prezentuje się znacznie skromniej - ale wiadomo, że diabeł interesuje się również skromnymi. Jakże inaczej wytłumaczyć lansowanie jeszcze w latach 90-tych przez Jego Ekscelencję podatku kościelnego - co skomentowałem, że jego Ekscelencji księdzu biskupowi Tadeuszowi Pieronkowi może udać się to, co nie udało się nawet Józefowi Stalinowi? Ale to były tylko pomysły zmierzające nie tylko do poddania Kościoła finansowej kurateli ze strony państwa, ale i zmiany dotychczasowego sposobu jego finansowania. Obecnie, bowiem Kościół w Polsce w zasadzie finansowany jest od dołu do góry; wierni przekazują datki na rzecz parafii, proboszcz płaci ustaloną składkę swemu biskupowi, dzięki czemu w sprawach finansowych cieszy się sporą samodzielnością. Wprowadzenie podatku kościelnego odwraca ten porządek o 180 stopni; państwo przekazywałoby podatkowe pieniądze biskupom, a ci, według swego uznania - proboszczom, zyskując w ten sposób dodatkowy instrument ich dyscyplinowania. Toteż nic dziwnego, że pomysł Jego Ekscelencji bpa Pieronka spotkał się ze słabo tylko maskowaną niechęcią właśnie ze strony duchowieństwa parafialnego, z natury rzeczy mającego ściślejszą więź z katolickimi masami, niż Ekscelencje, zwłaszcza te brylujące po postępackich salonach. Tym razem jednak Jego Ekscelencja wygłosił pogląd wzbudzający wątpliwości natury zasadniczej. Oto na pytanie red. Czermińskiego, czy „polityk, który deklaruje przywiązanie do wartości chrześcijańskich, a jednocześnie identyfikuje się, jako zwolennik kary śmierci - występuje przeciw Kościołowi?” - bez namysłu odpowiada: „występuje przeciw swojemu chrześcijaństwu. Z całą pewnością.” Nawet biorąc poprawkę na to, że sprytny red. Czermiński w tych krótkich, żołnierskich słowach naszkicował sylwetkę Jarosława Kaczyńskiego i podsunął Jego Ekscelencji pod nos na pożarcie, a ksiądz biskup, znany z upodobania do smacznej kuchni, łapczywie się na to danie rzucił - przedstawiony przy tej okazji ogólny pogląd sprawia wrażenie szalenie niebezpiecznego właśnie z powodu zasadniczej sprzeczności z chrześcijańskim sposobem widzenia świata i człowieka. Podstawowa prawda, jaką chrześcijaństwo głosi o człowieku, to pogląd, iż został on stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Chodzi oczywiście o właściwości natury duchowej, bo o żadnym podobieństwie fizycznym mowy być przecież nie może. W czym zatem to podobieństwo może się manifestować? We właściwościach, jakie ludzie bez trudu mogą stwierdzić u siebie, a których posiadania niegrzecznie byłoby odmawiać Panu Bogu. Zatem na pierwszym miejscu jest niewątpliwie inteligencja. Skoro człowiek, będący stworzeniem Bożym, jest istotą rozumną, to cóż dopiero mówić o jego Stwórcy? Więc jako istota rozumna, człowiek potrafi ocenić swoje postępowanie - również pod względem etycznym, to znaczy - posiada umiejętność rozróżniania między dobrem, a złem. Ale podobieństwo do Boga na inteligencji się nie kończy. Posiadając umiejętność oceniania swego postępowania, człowiek posiada również zdolność świadomego wybierania. Jest, zatem istotą wolną. I tę właśnie cechę człowieka chrześcijaństwo z naciskiem podkreśla - że człowiek ma wolną wolę. Dlatego właśnie jest za swoje postępowanie odpowiedzialny - gdyż w przeciwnym razie nie można by przypisać mu winy, a więc - grzechu i związanej z nim odpowiedzialności. Warto zwrócić uwagę, że według chrześcijaństwa dar wolności jest autentyczny. Wolność ludzka jest prawdziwa i posunięta tak daleko, jak tylko to możliwe. Człowiek może nawet świadomie odrzucić Boga, narażając się wskutek tego na wieczne potępienie. Ale właśnie piekło jest ostatecznym dowodem, że ludzka wolność jest prawdziwa, że nie jest to żadna namiastka. Bóg tak uczynił nie tylko przez szacunek dla człowieka, ale również - przez szacunek dla samego Siebie. Bowiem podziw i miłość istoty, która nie może nie podziwiać i nie kochać, nie jest nic warta. Wartość ma dopiero podziw i miłość istoty, która może nie podziwiać - a podziwia. Może nie kochać - a kocha. I przykazania tej wolności nie ograniczają, bo wprawdzie jest powiedziane: nie kradnij - ale przecież mimo to można kraść - i to jeszcze jak! Przykazania są jedynie życzliwymi wskazówkami, jak wybierać p r a w i d ł o w o - ale wolności nie ograniczają. Chrześcijaństwo w życzliwości dla człowieka idzie nawet krok dalej - bo sakramenty pozwalają nawet na skorygowanie złych wyborów j u ż dokonanych. Dalej bez ograniczenia lub zafałszowania daru wolności posunąć się już nie można. To wszystko sprawia, że człowiek w ujęciu chrześcijańskim jest istotą autentycznie wolną, a zatem - również odpowiedzialną. Tymczasem tak zwana „antropologia humanistyczna”, nazwana tak chyba przez złośliwość, traktuje człowieka jako rodzaj „ślepego narzędzia przyrody” - chaotycznego kłębowiska sił, których istnienia nawet sobie nie uświadamia, a cóż dopiero - żeby nad nimi zapanował? W tym ujęciu postępowanie człowieka jest efektem chwilowej przewagi którejś z nich, wskutek czego człowiek został popchnięty akurat w tym, a nie w innym kierunku. Zatem nie ma mowy o żadnej wolności, a skoro tak, to egzekwowanie jakiejkolwiek odpowiedzialności od takiej istoty byłoby rzeczywiście jakimś okrucieństwem. Toteż ruchy abolicjonistyczne, skierowane na eliminację nie tylko kary śmierci, ale stopniowo - również wszystkich innych kar, stoją na gruncie antropologii humanistycznej. Zwróćmy jednak uwagę, że w tym ujęciu kondycja ludzka właściwie przestaje w sposób zasadniczy różnić się od zwierzęcej. Nikt normalny nie będzie urządzał procesu karnego koniowi, który kopnie furmana i go zabije. Nie bez kozery tedy wśród postępactwa taką furorę zrobił pogląd, że zwierzęta, to „istoty czujące”, właściwie „tak, jak ludzie” - z czego płynie wniosek, że skoro zwierzęta są jak ludzie, to i ludzie są jak zwierzęta. No dobrze - ale taki pogląd pozostaje w oczywistej i nieusuwalnej sprzeczności z fundamentalnymi prawdami chrześcijaństwa. Dlaczego zatem w rozmowie z red. Jakubem Czermińskim Jego Ekscelencja bp Tadeusz Pieronek twierdzi, że zwolennik kary śmierci występuje i to „z całą pewnością” przeciwko chrześcijaństwu? Czyżby niechęć do Jarosława Kaczyńskiego przyćmiła mu zdolność do logicznego rozumowania, czy też na skutek długoletnich umizgów do postępackich salonów sam popadł w sprośne błędy Niebu obrzydłe? Czy rzeczywiście nie ma nic przeciwko temu, byśmy z powodu tych błędów jego poglądy i wypowiedzi przestali traktować serio, byśmy przestali je szanować i się nimi przejmować, byśmy je z pogardą odrzucili? Wprawdzie prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu anonsującemu „starania” o przywrócenie w Polsce kary śmierci z pewnością taka intencja nie przyświecała - ale to nic nie szkodzi, bo przecież i bez jego przyzwolenia możemy sobie o różnych sprawach szczerze porozmawiać. SM
Seryjny Samobójca znowu w akcji Mamy kolejne zwłoki na gościńcu... Kolejny przypadek powieszenia bez żadnych znaków, bez żadnej zapowiedzi, bez choćby złego nastroju... przypadek, w którym, nie wątpię ani przez chwilę, śledztwo zostanie umorzone, a udział osób trzecich zostanie wykluczony. Pozostanie nam tylko się zastanawiać, czy udział osób drugich i czwartych jest wykluczony równie stanowczo. Jak zawsze w takich przypadkach każdy, kto się będzie zastanawiał nad tą śmiercią, zadawał, nie daj Bóg, pytania, będzie nazwany hieną wymachująca trupem, no, ale co mi tam, mam twarda skórę i mam w du.. żym poważaniu, co jakieś rządowe psiaki sobie myślą. Za każdym razem słyszymy to samo, aż w końcu zaczyna się to „za każdym razem” powtarzać zbyt często, a i ci, co nam to powtarzają też się powtarzają. Polska pod rządami Donalda Tuska zdaje się obfitować w takie całkowicie przypadkowe śmierci. OK, wiemy, że najprawdopodobniej centrum decyzyjne jest gdzieś indziej, ale roboczo przyjmijmy, że „projektem PO” rządzi Donald Tusk. Co prawda rządzi w takim samym stopniu, jak końska czaszka na kiju wiodła zastępy Dżyngis - Chana, bo niesiono ją na samym czele watahy, ale, niech będzie. Chyba najbardziej skandaliczne przypadki zamilczanej śmierci to przypadek ministra Wróbla, pociętego piłą mechaniczną rzekomo przez nie pamiętającego niczego syna, dyrektora Michniewicza, powieszonego po uprzednim umówieniu się z rodziną na Wigilię, Zielonki, powieszonego z wydrukami z konta w wodoodpornej teczce, oficera kontrwywiadu z Wejherowa, oficer ABW zaszczutej na samym początku tej kadencji, Ratajczaka, co to jeździł i parkował samochodem będąc w stanie zaawansowanego rozkładu, doradcy Andrzeja Leppera, powieszonego parę miesięcy temu, prof. Dulinicza, Róży Żarskiej zmarłej w Moskwie, red Knyża, biskupa Cieślara, który rzekomo odebrał sms od ofiary katastrofy smoleńskiej, żeby już nie wspominać o serii samobójstw w sprawie Olewnika. No i żeby już nie wspominać o najgłośniejszych przypadkach śmierci w całym okresie III RP. No i żeby nie wspominać, o panu „od śrub w samochodzie, tych odkręconych”, który występuje i tak się przedstawia w aferze przeciekowej, zatem aferze Leppera właśnie. No i oczywiście śmierć Andrzeja Leppera, który ni stąd, ni zowąd popełnia samobójstwo, o czym w jednobrzmiących tekstach zawiadamiają natychmiast wszystkie media. Po katastrofie smoleńskiej natychmiast poleciał sms o tym, że zawinili piloci, bo zeszli za nisko, a do wyjaśnienia pozostaje, kto ich do tego skłonił. I tym razem, jak się wydaje, jeden i ten sam ośrodek decyzyjny nadał medialnym cynglom, że śmierć nastąpiła przez powieszenie, że to samobójstwo, że nie ma osób trzecich, do wyjaśnienia pozostaje, kto go do tego doprowadził. To znaczy, czy był to Jarosław Kaczyński i „duszna atmosfera wykluczenia IV RP”. Minister Wróbel, który od początku podważał rządową wersję wydarzeń ze Smoleńska, został zabity w sposób wręcz demonstracyjny. Ponoć przez syna, który nagle zwariował. OK., tyle, że syn ministra jest niezwykle drobnej postury, był znacznie słabszy od swego ojca, że nic nie wskazywało na jego chorobę przed tragedią, że , jak na osobę niepoczytalną, zdumiewająco sprawnie i szybko poćwiartował zwłoki, usunął z mieszkania ślady krwi ( no, to jest dopiero praca, na miarę Heraklesa, pamiętacie, jak wyglądało czyszczenie samochodu w „Pulp Fiction”? Wybaczcie niestosowne porównania, ale przecież czyszczenie mieszkania z krwi po użyciu piły tarczowej to niesłychanie trudne i żmudne zajęcie!), przewiózł szczątki, usunął ślady… I to wszystko sam jeden, drobny, słaby fizycznie, niepoczytalny człowiek. Czemu potem odwołał swoje zeznania? Czemu nic nie pamięta? Ale tego wszystkiego nie będzie się już badać. Śledztwo w sprawie śmierci Eugeniusza Wróbla zostało zakończone. Nie będzie aktu oskarżenia. W opinii biegłych psychiatrów i psychologa, ( przy czym NIE DOKONANO obserwacji) sprawca, syn byłego wiceministra, jest całkowicie niepoczytalny. No, ale minister Wróbel mógł równie dobrze wpaść pod TIRa na białoruskich numerach, wypić kawę i dostać udaru, ulec wypadkowi samochodowemu, jak szef ekipy archeologów, mających pojechać na poszukiwania szczątków, prof. Dulinicz, albo, jak swego czasu kapitan Hutyra, który, po zderzeniu z walcem drogowym zdołał zadzwonić do kolegi i powiedzieć o wypadku, potem się okazało, jak przyjechała policja, że jednak ma zmiażdżoną i urwaną głowę, więc musiał mieć spore trudności z tą rozmową telefoniczną. Mógł, jak wielu świadków w sprawie morderstwa księdza Popiełuszki, umrzeć po wypiciu duszkiem kilku litrów spirytusu alkoholu, bądź wstrzyknięcia sobie tegoż bezpośrednio do krwi, co, jak sugerują wyniki badania krwi, było pewnym okresie bardzo modne… Mógł się powiesić nad Wisłą, jak chorąży Zielonka, uprzednie zapakowawszy do wodoodpornej torby kilka wydruków ze swoim nazwiskiem, żeby już się policja tak strasznie nie męczyła ze zgadywaniem. Albo się powiesić, jak dyrektor Michniewicz, uprzednio zadzwoniwszy do żony, by sobie pogadać i się umówić na następny dzień. Wspólnym mianownikiem tych wszystkich spraw jest to, że są umarzane i koniec, nic więcej się nie dzieje. Nie inaczej stało się w przypadku śmierci dyrektora Michniewicza. Pamiętam ta zdumiewającą ciszę i powściągliwość mediów w tej sprawie. Dyskretny pogrzeb, zero komentarzy ze strony Donalda Tuska, choć przecież był to jego wysoki urzędnik… Był on dyrektorem Biura Dyrektora Generalnego, dyrektorem Biura Ochrony, pełnomocnikiem ds. ochrony informacji niejawnych i administratorem danych. Ponadto w latach 2000-2001 był pełnomocnikiem ds. ochrony informacji niejawnych w Rządowym Centrum Legislacji, do śmierci pełnił też funkcję członka rady nadzorczej PKN Orlen. Miał najwyższe poświadczenia bezpieczeństwa, zarówno krajowe, jak i NATO oraz Unii Europejskiej. Przez jego ręce przechodziły niemal wszystkie dokumenty kancelarii premiera, także tajne. Jego ciało znaleziono 23 grudnia 2009 r. w podwarszawskiej wsi. Zupełnym przypadkiem w ten sam dzień z remontu z Samary wrócił do Polski Tu-154M 101. Czy jest jakikolwiek związek? Nie wiem. Zapewne nie ma, ale wspomnieć o tej koincydencji warto, może kiedyś okaże się coś innego. Prokuratura po kilkunastu miesiącach śledztwa umorzyła śledztwo, przyjmując, że Grzegorz Michniewicz popełnił samobójstwo. Wśród dziennikarzy i w internecie zaczęły krążyć plotki o problemach rodzinnych dyrektora kancelarii, a także o nieuleczalnej chorobie, która miała doprowadzić go do targnięcia się na własne życie. Były to kłamstwa, ale ktoś je puszczał w obieg. Dokładnie tak samo, jak kłamstwa o naciskach, Błasiku, czterech podejściach, brzozie, o debeściakach i tak dalej, może nawet te same osoby i w ten sam obieg puszczają? Uzasadnienie umorzenia śledztwa przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie brzmi dość dziwnie: "Z zeznań szeregu świadków jednoznacznie wynika, iż Grzegorz Michniewicz miał najbliższe dni dokładnie zaplanowane. W dniu 23 grudnia 2009 r. planował, bowiem pojechać do Białogardu, aby z żoną i jej rodziną spędzić święta. Wszystkie jego zachowania podejmowane nie tylko w ostatnich dniach, ale także i godzinach życia, wskazywały, iż plan ten chce wypełnić. Wskazuje na to choćby sporządzony przez niego wniosek urlopowy, zakup prezentów czy też podejmowanie jeszcze późnym wieczorem 22 grudnia przygotowania do wyjazdu. Niewątpliwie, więc decyzja o popełnieniu samobójstwa podjęta została nagle pod wpływem impulsu” Ani lekarze, do których chodził Michniewicz, ani jego koledzy z pracy nic nie słyszeli o żadnej chorobie. Między 11 a 13 grudnia dyrektor generalny kancelarii Tuska był na spotkaniu w Łańsku. Wszyscy pracownicy, którzy tam przebywali, stwierdzili, że był rozluźniony, wesoły i nic nie wspominał o kłopotach ze zdrowiem. To samo w prokuraturze powiedziała żona Michniewicza. Według żony mąż nie chorował na ciężkie, nieuleczalne schorzenia. Nie leczył się także psychiatrycznie ani nie korzystał z pomocy psychologa. I tu pojawia się osoba ministra Arabskiego, wielce „zasłużonego” w „organizowaniu” wizyty Prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku, a wcześniej w szmaciarskim odbieraniu mu samolotu, żeby czasem nie mógł polecieć do Brukseli. Arabski był prawdopodobnie ostatnią osobą z pracy, z którą rozmawiał Michniewicz. "Był czymś zasmucony [...] W końcu powiedział, że odbył bardzo przykrą rozmowę z ministrem Arabskim [...] bał się, że zostanie zwolniony" - zeznała w prokuraturze matka Grzegorza Michniewicza, która rozmawiała z nim telefonicznie o godz. 21:26. Syn powiedział jej także, że następnego dnia jedzie do żony do Białogardu. Małżonka Michniewicza potwierdziła słowa o rozmowie z Arabskim. "Świadek dodała, iż od męża dowiedziała się, że miał on nieprzyjemną rozmowę ze swoim przełożonym, ministrem Tomaszem Arabskim. [...] Twierdził, iż na pewno zostanie zwolniony z pracy". Co ciekawe - to właśnie Arabski był ostatnią osobą, z którą Michniewicz kontaktował się telefonicznie przed śmiercią. Kilka minut wcześniej - o godz. 22:56 - Michniewicz otrzymał osobistego SMS-a od żony (treść wiadomości nie zawierała nic niepokojącego), z którą przedtem rozmawiał przez telefon. Wcześniej dyrektor generalny Kancelarii Premiera kontaktował się też z córką. "Wieczorem dostałam od niego SMS-a z podziękowaniem za książkę [...]. Po mojej odpowiedzi SMS-em, że się cieszę z trafionego pomysłu, odpisał mi, że bardzo lubi podróże, że nic innego mu w życiu nie pozostało, chyba że ktoś mu to życie odbierze. Po tym SMS-ie zadzwoniłam do niego. To było ok. godz. 22. [...] w trakcie rozmowy ze mną tata był radosny. Ta rozmowa trwała kilka minut i nic w jego głosie nie wskazywało na to, co się później stało". Prokuratorzy przejrzeli domowy komputer Michniewicza. W pliku pt. "Moje plany" zmarły dokładnie zaplanował dzień 23 grudnia; wypisał nawet, z kim ma się spotkać i co zrobić o konkretnych godzinach. Miał już kupiony bilet na świąteczny wyjazd do teściów. Paulina T., pracowniczka biura denata, potwierdziła to w prokuraturze: "22 grudnia Grzegorz Michniewicz mówił, że następnego dnia będzie tylko do godz. 14, bo jedzie na święta [....] Według mnie nic, kompletnie nie wskazywało na to, że on może pozbawić się życia". I dodała: "Chcę na zakończenie dodać, że ja nie wierzę, aby on popełnił samobójstwo". No i teraz Dariusz Szpineta - zawodowy pilot i instruktor pilotażu, ekspert i prezes spółki lotniczej, został znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Wcześniej parokrotnie wypowiadał się w mediach w sprawie Smoleńska, wskazując, że lot Tu-154M był lotem wojskowym. Nic więcej na razie nie wiemy o tej sprawie, poza tym, że kolejny człowiek, który podważał rzadowo- FSBowską wersję wydarzeń padł ofiarą „seryjnego samobójcy”. Nic nie wskazywało na jakiekolwiek samobójcze zamiary, czy choćby zły nastrój. Ciekawe, czy SMSy do mend internetowych już wysłane... Z pewnością linia obrony jest już wybrana, jak zawsze-
a/ „nie wykorzystujcie, hieny, śmierci do swoich politycznych celów! Uszanujcie ból rodzin!” Jak wiadomo, zbrodnia niczego tak nie pożąda, jak milczenia o sobie.
b/ „znowu oszołomy wymyślają teorie spiskowe, na pewno bomba helowa go zabiła, muahahahaha!” Po co dyskutować, jak można obśmiać z góry.
c/ „To duszna atmosfera IV RP jest zabójcą!” W przypadku Dariusza Szpinety może być trudno, ale przecież nie takie przeszkody brali propagandziści z marszu.
Seawolf
Ormuz - pierwsze pole bitwy
8 grudnia 2011 http://www.konservat.pl/index.php?sp=art&art=1505&path=arty2011#nc
[w oryginale dobra mapa i zdjęcia tych łodzi i rakiet MD]
O ewentualnej wojnie na Bliskim Wschodzie napisano już praktycznie wszystko. Pojawiają się nawet konkretne terminy, wskazujące na okres między połową grudnia a połową stycznia 2012, jako jej początku. Sygnały o ruchach wojsk rakietowych i podwyższaniu gotowości bojowej, jak również bezprecedensowa w skali ostatnich dekad, koncentracja morskich sił USA i Rosji w regionie, każą podejrzewać, że wybuch tej wojny jest nieunikniony, warto zatem przyglądnąć się jednemu z pierwszych pól bitewnych - cieśninie Ormuz. To, że wciąż jeszcze nie doszło do ataku na Iran wynika nie tyle ze strachu przed rozszerzeniem konfliktu, czy też przed reakcją Chin i Rosji, ile w największym stopniu z obaw o ekonomiczne skutki, które dla pogrążonego w kryzysie świata Zachodu mogłyby się okazać katastrofalne. Przyczyna tych obaw znajduje się w jednym z najbardziej strategicznych punktów na mapie świata, jakim jest cieśnina nazywana bramą do Zatoki Perskiej, przez którą przepływa rocznie 40% światowego zapotrzebowania na ropę i 18% światowego tranzytu skroplonego gazu LPG. Już w 2006 roku ajatollah Ali Chamenei, najwyższy duchowy przywódca Iranu, zapowiedział, że jakikolwiek atak na Iran oznaczać będzie automatyczną blokadę ruchu w cieśninie. Dlatego też od tego czasu US Navy utrzymuje w tym regionie wzmocnione siły, a od niemal dwóch lat są to przeważnie 2 zespoły lotniskowców i zwiększona liczebnie flotylla jednostek brytyjskich. Z drugiej strony, Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC) także wzmacnia swe siły zarówno morskie, jak i baterie przeciw-okrętowych rakiet, rozlokowane wzdłuż całego południowego wybrzeża Iranu. Czy rzeczywiście ryzyko blokady cieśniny Ormuz jest aż tak duże? Czy "Brama Zatoki" stanie się priorytetowym celem, od opanowania, którego mogą zależeć losy wojny? Wydaje się, że tak, że pierwsze eksplozje tej wojny właśnie stamtąd dobiegną, a czy będą to bomby niszczące stanowiska IRGC, czy eksplozje tankowców, zależy od tego, kto okaże się szybszym. Cieśnina Ormuz ma 180 km długości i kształt podkowy śródlądowej, gdzie całe północne wybrzeże zajmuje Iran, a południowe należy do Omanu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W cieśninie ponadto znajdują się liczne wysepki, z których część (Abu Musa, Larak i Sirri) stanowią bazy IRGC. W najwęższym miejscu cieśnina ma 55 km szerokości, ale dwa kanały żeglugowe dla statków wychodzących i wchodzących mierzą zaledwie po 3,2 km. To sprawia, że możliwości manewru w przypadku ataku rakietowego są prawie żadne a możliwość zablokowania kanałów, ogromna. Każdego dnia przez Ormuz przepływa 15 tankowców, przewożących do 17 milionów baryłek ropy (1 baryłka to około 159 litrów) oraz produktów naftowych. Do tego trzeba doliczyć dziesiątki frachtowców a także zbiornikowce eksportujące z Arabii Saudyjskiej, ZEA, Kataru i Kuwejtu, skroplony gaz ziemny. Amerykańska Energy Information Administration ocenia, że jeśli cieśnina zostałaby zablokowana, część tranzytu ropy można by przekierować trans-arabskim rurociągiem do portów morza Czerwonego. Przepustowość rurociągu ogranicza się jednak do zaledwie 3 milionów baryłek, co stanowi mniej niż jedną piątą tranzytu drogą morską. Eksport LPG byłby natomiast wstrzymany całkowicie. Konsekwencje dla rynków byłyby katastrofalne, według najbardziej optymistycznych kalkulacji cena ropy sięgnęłaby 180 dolarów za baryłkę. Według tych bardziej realistycznych, zakładających trudności z udrożnieniem szlaków, cena surowca wzrosłaby do 250 - 300 dolarów. W ciągu ostatnich 18 miesięcy marynarka wojenna Iranu przeprowadzała kilkakrotnie manewry symulujące przejęcie kontroli nad cieśniną i walkę z okrętami V floty USA. Ostrożne szacunki mówią o liczbie kilkuset chińskich rakiet manewrujących C-801, rozmieszczonych na wybrzeżu, na wyspach oraz na pokładach okrętów. W 2008 Irańczycy kupili w Chinach nieznaną ilość zmodernizowanej wersji rakiety, C-802, którą amerykańscy analitycy wojskowi uważają za jedną z najbardziej skutecznych na świecie. Z kolei w kooperacji z Koreą Północną, na podstawie chińskiej licencji opracowano całkiem nowy typ rakiety, nazwanej Tondar, w którą uzbrojono flotyllę małych kutrów rakietowych wykonanych w technologii Stealth, skonstruowanych z płaszczyzn odbijających fale elektromagnetyczne. Technologię budowy mikro-okrętów stealth Irańczycy pozyskali od Północnych Koreańczyków, już teraz tworzących większe prototypowe korwety rakietowe z wykorzystaniem zjawiska odbijania fal w różnych kierunkach, dla ich kamuflażu. Nie jest to, zatem siła którą można lekceważyć, a przekonała się o tym jedna z najnowocześniejszych izraelskich korwet rakietowych, Hanita, która podczas wojny libańskiej w 2006 omal nie została zatopiona po trafieniu przez C-802, wystrzelone z pozycji Hezbollahu, ale prawdopodobnie przez oficerów IRGC. Tondar tak jak i C-802, musi zostać wstępnie naprowadzony na cel za pomocą pokładowego radaru o zasięgu ponad 100 km, zainstalowanego na okręcie lub łodzi. Po wskazaniu obiektu ataku i przesłaniu jego danych do pocisku, następuje jego start. Tondar wznosi się na wysokość 50 m, a następnie schodzi do 5 m nad fale. Na tym pułapie z prędkością 0,9 Macha prowadzi go autopilot. W końcowej fazie lotu do akcji wchodzi pokładowy radiolokator rakiety. Głowica zawiera 165 km materiału wybuchowego. Amerykanie oceniają prawdopodobieństwo trafienia oryginalnym chińskim C-802 na aż 98%! Oprócz tych potencjalnie bardzo groźnych środków, Islamska Republika dysponuje także 300 starszymi modelami poddźwiękowych rakiet CSS-N-2 Silkworm oraz CSS-N-3 Seersucker, rozmieszczonymi w 12 bateriach w okolicach Bandar Abbas, a zatem miejscu z którego łatwo ostrzeliwać zwężenie cieśniny. Choć baterie te są bardziej podatne na atak i zniszczenie ze strony USA, wystarczy kilka z nich wystrzelonych w cele umieszczone w kanale żeglugowym, by go całkowicie zablokować. Kolejne zagrożenie - zapora minowa, jest doskonale znane z wojny irańsko-irackiej w latach 1980-88. Wówczas zaminowanie wód zatoki spowodowało zatopienie kilku tankowców oraz potężnego amerykańskiego niszczyciela USS Samuel B. Roberts, który 14 kwietnia 1988 wszedł na minę i został bardzo ciężko uszkodzony. Incydent ten wywołał zresztą odwet Stanów Zjednoczonych w postaci Operacji "Praying Mantis", czyli ataku na irańskie cele w Zatoce, w tym głównie na pola naftowe. Operacja ta w dużym stopniu przyczyniła się do zawieszenia broni zawartego przez Iran z Saddamem Husajnem, zaledwie 4 miesiące później. Te doświadczenia skłoniły wiele państw Zatoki do rozbudowy swych flot trałowców, ale każe także obawiać się powtórzenia zaminowania wód Zatoki, tym razem na dużo większą skalę. Jak zatem widać z powyższego można spekulować nad terminami, nad tym czy atak na Iran poprzedzi interwencja bądź sterowana rewolta w Syrii. Można zastanawiać się, czy dojdzie do zsynchronizowanej akcji Izraela, USA i państw sunnickich, czy też Izrael przeprowadzi atak własnymi tylko siłami. Jedno w tym wszystkim nie ulega wątpliwości. Pierwsza bitwa tej wojny rozegra się na wodach cieśniny Ormuz a od jej wyniku zależeć będzie nie tyle los samej kampanii militarnej, co bardziej ekonomicznej przyszłości świata. Konservat
Wszyscy bekniemy za Smoleńsk ...historia Polski weszła w kolejną fazę bez zamknięcia wyrokami poprzedniej
Mój tekst był gotowy przed upojną wyborczą nocą i przed cudownym powyborczym porankiem, a coś mnie podkusiło, żeby dopisać dwa akapity „po” – takie parę zdań podsumowania z powyborczą analizą. Wynik wyborów mnie nie zaskoczył o tyle, że spodziewałem się konserwacji układu na czas, na jaki uda się go zakonserwować; natomiast podział głosów i wyniki poszczególnych sił, a więc koterii, partii, rozwiedki, lobby - w kolejności, w jakiej siły otrzymywały głosy, już nieco tak. Na tyle, że zacząłem się zastanawiać, czy to coś zmienia w moim generalnym oglądzie rzeczywistości? I doszedłem do wniosku, że zmienia, i stąd stary tekst powędrował do kosza, a ten jest rezultatem dokonanej zmiany. Na swoim blogu w S24
http://hekatonchejres.salon24.pl
wywiesiłem kiedyś baner „Carthago delenda est, a wy bekniecie za Smoleńsk”. Cóż powinienem teraz zrobić z tym banerem? Oczywiście zostawić, bo teraz jest on szczególnie profetyczny, a ogłoszona przepowiednia jest bliższa spełnienia niż kiedykolwiek. Co prawda wcześniej pisząc „wy” miałem na myśli aranżerów i wykonawców Smoleńska po polskiej stronie, (bo do „bekania” tych po moskwicińskiej potrzeba bardzo szczęśliwego układu geopolitycznego), a teraz zmuszony jestem dokonać podmiany podmiotu, ale hasło aktualne jest nadal, a nawet jest aktualne bardziej.
Jest oczywiste, że ktoś za Smoleńsk odpowie, bo zawsze ktoś odpowiada za takie zdarzenia, gdyż one mają swój cel i sens. Jeśli nie sprawcy, to ofiary. Więc – przyjmując bardziej egotyczną postawę, to wy – Polacy mieszkający w kraju, bekniecie bez związku z poglądami, pozycją społeczną i ilorazem inteligencji, albo przyjmując mniej egotyczną postawę, to My – cała wspólnota, „bekniemy”. Wybraliśmy, a to że nie ja i nie Ty wybrałeś, drogi Czytelniku, nie ma w tym momencie znaczenia, bo wypada zacząć od pytania: przeciwko komu wykonano operację Smoleńską? Nie przeciwko ofiarom, choć po polskiej stronie był zapewne motyw osobistej zemsty, ale przeciwko roli i znaczeniu tych ofiar dla wspólnoty. Dodatkowo Smoleńsk w zamierzeniu jego konstruktorów miał mieć efekt podobny do efektu stanu wojennego – miał zniszczyć wszelką nadzieję i zapobiec szansom na odrodzenie. Miał – w zamierzeniu jego konstruktorów spowodować pełne rezygnacji pogodzenie się z faktem administrowania krajem przez kreatury w imieniu imperatorów i imperatorowych. Smoleńsk był z jednej strony skutkiem i oczywistą koniecznością dziejową III RP, ale z drugiej dawał szansę na nowe otwarcie. Albo lepiej – dawałby szansę bycia końcem pewnej epoki i początkiem innej, gdybyśmy tak zdecydowali, a więc zaskoczyli „aranżerów” i zachowali inaczej niż oni założyli, że się zachowamy. Były sygnały, które mogły dawać nadzieję na taki – odmienny od zamierzonego, efekt. Spontaniczny wybuch autentycznej żałoby po katastrofie, dawno nieoglądane tłumy w skupieniu kontemplujące największą po II wojnie narodową klęskę, nieudana „operacja Wawel”, spontaniczna mobilizacja setek ludzi demaskujących kłamstwa smoleńskiego śledztwa, panika na twarzach potencjalnych podejrzanych, oskarżonych i skazanych in spe, a jednak zakończyło się po myśli namiestników. Wykonanie nie poszło sprawcom dokładnie tak jak zaplanowali, ale cel nadrzędny udało się osiągnąć – historia Polski weszła w kolejną fazę bez zamknięcia wyrokami poprzedniej. De facto poszła dalej na drodze utraty podmiotowości – dała się upokorzyć na oczach świata i zhańbić. A jeśli tak, to dokonując wyboru zdecydowaliśmy się wziąć odpowiedzialność za Smoleńsk i jego konsekwencje z barków sprawców na barki nas wszystkich. Jak Żydzi podczas piłatowego sądu zawyliśmy zbiorowo: „A krew Jego na nas i na nasze dzieci!”, a więc stanie się wola (zbiorowa) nasza. Wysłaliśmy naszym narodowym wyborem czytelny sygnał światu, który mógł oczekiwać, że sprawa smoleńska zmiecie rząd w sposób oczywisty związany z mataczeniem w sprawie, a wiele przemawia za tym, że zamieszany jest nie tylko w ukrywanie zbrodni. My się tymi wyborami zrzekliśmy suwerenności, choćby formalnie pozostawała międzynarodowo uznana. My się pozbyliśmy podmiotowości, jako zbiorowość i jej odzyskanie będzie trudne, a jeśli nawet kiedyś się uda, to będzie to okupione o wiele większymi kosztami niż koszty, które moglibyśmy podnieść, gdybyśmy nie zostali w domach i zdobyli się na to minimum: na uczczenie aktem wyborczym poległych. Uznanie świata to jedno, a wewnętrzne pęknięcie to drugie, bo ciężko mi się będzie obronić przed uczuciem gorzkiej satysfakcji, kiedy z oddali będę oglądał nieuchronne. Ciężko będzie mi uchronić się przed sarkazmem, kiedy kolejny „dawny kolega” zadzwoni z kraju i powie z tą nieprawdopodobnie irytującą manierą w głosie: „Ty nie wiesz, co oni tu wyprawiają!” „Wiem” pomyślę „szkoda, że Ty dopiero teraz”. Ciężko jest po raz kolejny odwrócić się od realizowania siebie samego i pracy dla lokalnej wspólnoty, która przynosi efekty i nie jest orką na ugorze, i po raz kolejny poświęcić czas po to, żeby próbować nieustającymi apelami uchronić rodaków przed konsekwencjami tego, co sami wydają się chcieć, a przynajmniej się na to godzą. Jest taka pokusa, żeby sobie powiedzieć: „to się musi dokonać, inaczej się nie nauczą”... Przepaść jest zresztą niestety na poziomie o wiele głębszym niż poziom emocjonalny. Tuż po wyborach dostałem maila, jako jeden z wielu adresatów, a adres nadawcy wskazywał na osobę którą znam od lat. Pewnie dostała spam i przesłała dalej do wszystkich ze swojej skrzynki pocztowej. Treść była katalogiem inwektyw na jednego z polskich polityków, ale takie rzeczy spływają po mnie jak po kaczce, odkąd nie mam kontaktu z polskimi mediami (tymi „gównego” nurtu), to znaczy uodporniłem się na przekaz już w epoce komunizmu, natomiast teraz mnie to nawet niespecjalnie angażuje emocjonalnie. Tym, co mnie przeraziło było co innego. Tam było napisane tak (cytuję z pamięci): „Czy można wybrać na wysoki urząd państwowy kogoś, kto nie zna praw fizyki z zakresu szkoły średniej i nie wie, że skrzydło samolotu musi się urwać w zderzeniu z drzewem, jeśli wiemy, co dzieje się z samochodem w podobnym wypadku?”. OK, nie było to tak zgrabnie napisane, jak ja przytaczam, ale sens był ten sam. To jest dramat z kilku powodów. Minister Miller, kiedy wypowiadał swoją tezę, powtórzoną w tej wiadomości, dawał świadectwo tego, kim jest: niewyedukowanym typkiem należącym do intelektualnie słabującej mniejszości zarządzającej Priwislinszcziną. Ale ja tę osobę, która przesłała mi wiadomość znam, i wiem, że ona kończyła dobre liceum w klasie o profilu matematyczno-fizycznym jako i ja. Czyli co (nie wdając się w materiałoznawstwo i konstrukcję) - to już nie prawda, że F = ma? Czy to znaczy, pomijając poglądy polityczne, emocje i trele morele, że osoba z dyplomem wyższej uczelni uważa na podstawie wiedzy i życiowego doświadczenia, że rzut w szybę papierową kulą i rzut piłką do koszykówki w tę samą szybę będzie miał dokładnie ten sam skutek, bo tak twierdzi fizyka w zakresie szkoły średniej? A kula z Mauzera odbije się od czaszki tak jak gąbka? To jest ten poziom nieodporności na propagandę, w której bombardowanie emocjami wyłącza już nie tylko refleksję, ale dokonuje lobotomii na tej części mózgu, gdzie mieści się doświadczenie codzienne. Człowiek w takim stanie przyjął by do wiadomości, że najlepiej sadzić brzeziny, bo na nich się wojska pancerne połamią skoro Tico nie dało rady... To jest poziom infantylizacji do stopnia trzylatka, którego kiedyś obserwowałem, (przy czym on był dzieckiem, więc jemu nie można było stawiać zarzutu bycia infantylnym). Chłopczyk rzucał sobie na główkę różne rzeczy: trawkę, żołędzia, kasztana, szyszkę, mały kamyczek, a na koniec całkiem spory kamyczek i całkiem wysoko udało mu się go podrzucić i trafić w własną główkę. A potem usiadł i się strasznie rozpłakał. No, ale potem to już wiedział. To już nie w tym rzecz, że ktoś niedysponujący modelami i umiejętności liczenia, wiedzą o materiałach i konstrukcjach, nie wie. Rzecz w tym, że przyjmuje argument, który już nawet nie jest obskurancki, on nie jest argumentem, za udowodnioną tezę, a więc jest materiałem zdolnym do radosnego pogodzenia się z najbardziej obrzydliwą i krwiożercza formą totalitaryzmu w dobrej wierze. On dzisiaj zgłosiłby się na ochotnika do hitlerowskiego obozu pracy, jakby w odpowiedniej porze nadano reklamę: „Wczasy w Dachau – we’re worth it!” To jest zapaść, i to jest zapaść o wiele większa niż emocjonalna, bo to nie tylko nowe pokolenia są coraz gorzej wykształcone; to te starsze, całkiem nieźle kształcone, się cofają. Cofają się już w taki sposób, że można o nich napisać, że one się „cofają wstecz” i w tym wyjątkowym przypadku będzie to całkiem poprawnie napisane. I powiedzcie mi, jak w takim przypadku do tych ludzi dotrzeć? Bo docieranie do różnych marginesów nie ma sensu, bo są marginesem, ale jak dotrzeć do naszych byłych kolegów i koleżanek, członków rodzin, z tą straszliwą wiedzą, że w porównaniu z jakimkolwiek innym zachodnioeuropejskim społeczeństwem stali się bezrefleksyjnym zbiorem idiotów reagującym na znak dźwiękowy lub wizualny z monotonną powtarzalnością, na widok, której Pawłowowi opadła by szczęka w odruchu bezwarunkowym? Ja mam pośród różnych znajomych wywodzących się z różnych brytyjskich klas społecznych kolegę, z którym chadzam poboksować. Żadne tam mistrzostwo świata – zwykły amatorski trening dla utrzymania kondycji. Kolegę wybrałem nie dla jego walorów ogólnych, ale wyłącznie, dlatego, że miał czas i też miał ochotę poboksować. No i ze względu na zbliżony wzrost i wagę. Chcąc, nie chcąc, czasem człowiek przy okazji około-treningowej pogada, bo nie będzie milczał jak gbur. I ze zdziwieniem odkryłem, że ten niewykształcony kolega brytyjski świetnie sobie radzi z masą docierających do niego informacji medialnych, potrafi je selekcjonować, wychwycić zależności i nie poddać się przekazowi, któremu nie chce się poddać. Filtruje, odrzuca, przyjmuje, dokonuje selekcji z punktu widzenia zdrowego rozsądku i WŁASNEGO INTERESU, nawet, jeśli wyniki selekcji są werbalizowane w mało eleganckich formach. Co więcej, chętnie podejmuje dyskusję, a przekonany racjonalnym argumentem, zmienia zdanie. Nigdy nie spotkałem na obcej ziemi indywiduum, z którym nie potrafiłbym nawiązać nici porozumienia w stopniu tak ekstremalnym, jak to mi się coraz częściej zdarza w przypadku własnych rodaków. Współczesna Polska powinna zostać Mekką lingwistów badających jak ten sam język w komunikacji nie pomaga, ale w tej komunikacji wręcz przeszkadza (sic!). I to jest cena za Smoleńsk w wymiarze społecznym – zaprzepaszczona została szansa na zdefiniowanie najbardziej podstawowych wspólnych wartości, wartości konstytuujących nie naród nawet, ale plemię w codziennej pogoni za żywnością. Cztery lata – a tyle może potrwać czas rządów trójkąta Tusk-Palikot-Komorowski, to stracona szansa dla kolejnego pokolenia gimnazjalistów; w życie wejdzie jeszcze bardziej otumanione pokolenie Polaków. A presja na tych w miarę rozgarniętych będzie większa, bo każda normalna społeczność musi mieć azyle, gdzie jest pewność nieotarcia się o głupotę i chamstwo. Albo sterowana schizofrenia albo emigracja. Chociaż „tertium datur” tym razem, bo można się poddać zabiegowi usunięcia moralnego i intelektualnego kompasu i truchtem dołączyć do trzody w dziele rycia w poszukiwaniu batatów. Mamy tu do czynienia z jak najbardziej jaskrawym przykładem „państwa i społeczeństwa do góry nogami”. W społeczeństwie normalnym (nie: idealnym) pozostawia się azyle dla obłąkanych i upadłych. Funkcjonują na obrzeżach zakłady psychiatryczne i domy publiczne, toleruje się istnienie prostytucji, bo na tyle z konieczności zasługuje – jedynie na pełną pogardy tolerancję. A w państwie „do góry nogami” zamyka się wentyle dla normalnych. Znikają azyle dla normalnych i musisz żyć w społecznym mainstreamie wariatów i prostytutek, który narzuca normę. Oczywiście, funkcjonuje niezła teza o niezaleczonej traumie, ostatnio bardzo sprawnie wyłożona w blogosferze. Ale trauma (patetyczna sama w sobie) nie zmienia końcowego efektu. Tym efektem nie jest nadzwyczajna przebiegłość pokonanego niewolnika, ale nadpobudliwa ostrożność psychopaty. Jest coś głęboko prawdziwego w zaleceniach regulaminu armii amerykańskiej, który mówi: „You mustn’t kill more than 10% of a population, otherwise you cause permanent, sociological damage.” Czy są drogi wyjścia z tej matni? Obawiam się, że wewnętrzne już nie. Baron Münchhausen wydobył się z bagna ciągnąc się własną ręką za włosy, ale to były banialuki. Czytanie baronowi z brzegu „Podręcznika survivalu dla osób, które zanurzyły się w bagnie po szyję” też nie wydaje się tutaj wystarczająco zdecydowanym remedium. Więc albo żyjący w bagnie krokodyl zaatakuje zdradziecko od spodu wypychając przypadkowo planowany posiłek z otchłani, albo przywiozą dźwig i wyciągną. Ten drugi przypadek jest szczególnie mało prawdopodobny, bo jak pomóc komuś, kto zamiast chociażby wołać o pomoc daje nura w grząskie odmęty? Rechocząc przy tym radośnie? Nagły, bolesny atak drapieżnika jest chyba jedyną szansą, ale dlaczego mamy liczyć, że drapieżnik zaatakuje nagle i przypadkowo wypchnie, skoro może spokojnie poczekać, aż posiłek sam spłynie w kierunku dna? Tak na prawdę zostaje nieprzewidywalne. W 1916 przez Polskę przewalały się różne armie w pełnym rynsztunku i szalała cholera, a w 1918 można sobie było wziąć władzę z ulicy przy aplauzie tłumów; tych samych, które dwa lata wcześniej zatrzaskiwały drzwi i okiennice. Tyle, że oczekiwanie na taką powtórkę z historii jest obarczone ryzykiem nie doczekania. Nie jest prawdą, niestety, że z każdego stanu społeczeństwa da się powrócić w stare kolejny i ciągnąc dalej w nowoczesność zachowując tradycję. Loże szyderców wyśmiewające tradycję, jako warunek wejścia w nowoczesność wyglądają tak samo głupio, jakby przed pójściem do szkoły średniej postulowały oduczenia wszystkich umiejętności, w tym czytania i pisania, nabytych w szkole podstawowej. A przed dostaniem się na uczelnię wyższą oczekiwały przekreślenia wszystkich umiejętności nabytych na poprzednich szczeblach edukacji. Tradycja jest warunkiem istnienia i postępu w historii, który oczywiście istnieje, ale obok stagnacji i regresu, jako jedna z równoprawnych alternatyw. A my jesteśmy na etapie, na którym to, co kiedyś było narodem, cofnęło się do poziomu, kiedy tym narodem „świadomym”, było circa 20% populacji (na Mazowszu do 30%:). Reszta – i w tym miejscu muszę nieco zmodyfikować swoją starą tezę o dwóch narodach, to nie żaden „drugi naród”, ale „nic” w sensie społecznym. Materiał na niebuntujących się więźniów Gułagu, chociaż więźniowie Gułagu mieli tę moralną wyższość, że nie przyjechali do Gułagu dobrowolnie. Wielokrotnie brałem udział w dyskusjach o „pracy u podstaw” i „długim marszu”. Ta wiara w powodzenie ma jednak sens jedynie wtedy, kiedy możemy się komunikować, tymczasem przynajmniej z trzydziestoma procentami AKTYWNYCH politycznie (czytaj: posłusznych) ludzi z polskim paszportem dyskutować się zwyczajnie nie da. To już jest inny język. Trochę przypomina to utyskiwania pewnego amerykańskiego dyplomaty, który zażądał od Chin spełniania jakichś tam warunków przestrzegania praw człowieka, na co tłumaczka, speszona, zaczęła wyjaśniać, że tego się nie da przetłumaczyć. „No niechże pani powie 'prawa' i 'człowieka' zirytował się dyplomata. „'Człowieka' w liczbie pojedynczej?” dopytywała się tłumaczka. „Tak!” pokiwał głową zadowolony ambasador. „No dobrze, ale to po chińsku nie ma najmniejszego sensu”. Mamy dokładnie to samo z tłumaczeniem pojęć: „suwerenność”, „szacunek dla munduru”, „lojalność”, „tradycja”, „honor”, „równoprawność”... To dla tych 30% nie ma żadnych desygnatów, zbiór pusty. Więc jak? Zostają ci nieaktywni, tłumaczą mi miłośnicy pracy organicznej i tej u podstaw. A czym oni się różnią? Stopniem lenistwa, skoro uznali za stosowne pozostać w obojętności wobec tragedii Smoleńskiej, hańby i upokorzenia smoleńskiego? Nic ich nie pobudzi do działania dla dobra wspólnego, bo są apolityczni i nie wiedzą co to „dobro wspólne”, a skoro wiemy – za Platonem, że nie są Bogami, to są też idiotami, tyle że mniej namolnymi. Tu musi się zdarzyć coś na co nie mamy wpływu, co zmusi świadomą mniejszość do bardziej zdecydowanych form działania, a idiotów leniwych do biernego poparcia tych działań w związku z gwałtownie pogarszającą się sytuacją bytową i stanem osobistego bezpieczeństwa. Tych drugich również do biernego oporu wobec funkcjonariuszy pro-Putinowskiej Priwislinszczniny. Na więcej nie ma co liczyć.
Czy się modlę o kryzys? Tu się nie ma, co modlić, bo on jest. A dlaczego w Polsce go nie widać? Bo był od zawsze. Tylko ciągle dawało się pożyczać. Na poziomie osobistym, samorządowym i państwowym. Poza tym gwałtowne załamanie zaczyna się najwcześniej tam, gdzie do rzeczywistości finansowej dochodzi załamanie zaufania do władzy. A w Polsce pięćdziesiąt procent idiotów chce zadłużać się dalej, bo „jakoś to będzie”. I nic ich nie przekona do zmiany zdania. Dlatego załamanie się nastrojów nastąpi nie tuż, przed, ale tuż po kryzysie, co psychologizujące nurty ekonomii zapewne odnotują, jako kuriozum. No dobrze, a co będzie, kiedy ten kryzys już przyjdzie i nastąpi społeczna mobilizacja? Czy ludzie wybiorą aktem wyborczym tych, którzy obiecają trudne i bolesne reformy? Niekoniecznie, mogą – i zapewne będą chcieli, wybrać tych, którzy obiecają powrót do radosnego zadłużania wsparty obietnicą walki z wrogiem: Kościołem, złem ogólnym i „nienawiścią”. Tak jak zrobili to w czasie ostatnich wyborów. Co pozostaje? Czekać na nieprzewidywane, przyjąć do wiadomości, że można się nie doczekać, ale – co najważniejsze, dalej konsekwentnie robić swoje. Z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego, że tylko w ten sposób ratujemy naszą osobistą godność; po drugie, dlatego, że jak nieprzewidywane przyjdzie, to musi mieć ręce, w które będzie mogło złożyć swoje nieoczekiwane dary. O ile przyjdzie. A dodatkowo, dlatego, że psucie dobrego samopoczucia Priwislinszczyńskiemu matołowi powinna sprawiać nam frajdę, a praca dla Polski to fascynujące, frapujące hobby samo w sobie i warto poświęcić mu część życia, zamiast poświęcić jego część na zbieranie znaczków, naklejek i puszek po piwie. ROLEX
Ujawniono, kto finansuje tzw. wolnościowców Pewnie wielokrotnie zastanawialiście się kto właściwie sponsoruje tych wszystkich wolnościowców. Kto płaci takiemu moraine, aby szerzył herezje o wolnym rynku? Przecież takie pionki muszą być agentami obcych służb albo bogaczy, bo chcą państwa minimum. A co się dzieje jak państwo nas nie chroni przed wolnym rynkiem? Jak nie ma dopłat? Wysokich podatków? Biurwokracji? Kartelu banksterów? Wojny z terroryzmem, wojny z narkotykami, wojny o krzyż? No właśnie... A więc ten cały ruch wolnościowy jest naszpikowany agentami i pożytecznymi idiotami, ale wolnościowi politycy to największe sprzedawczyki chodzące bezpośrednio na pasku wielkich koncernów, sponsorowani przez miliarderów! Tak jest? To ja mówię sprawdzam! Czas odkryć karty. Zobaczmy ile miliarderów sponoruje poszczególnych kandydatów w wyborach 2012:
źródło: Washington Post
Mitt Romney to kandydat republikański z największym odchyleniem lewicowym (42 miliarderów wysłało mu pieniądze), na drugim miejscu prezydent Hussein (Barack H. Obama) - 30 miliarderów. Nie da się ukryć, na kogo stawia establishment! Wolnościowiec Ron Paul -- 0 (słownie: zero donacji od miliarderów). Jakim sposobem największy zwolennik wolnego rynku ze wszystkich polityków w tym zestawieniu nie otrzymał ani jednej donacji od miliardera? Odpowiedź brzmi: Bo to tacy miliarderzy. Oni stworzyli swoje fortuny na kontraktach rządowych podobnie jak Kulczyk i Gudzowaty. Tego typu ludzie nigdy nie będą zwolennikami wolnego rynku, lecz zawsze będą starali się wspierać tych którzy umożliwią im pozostanie na szczycie poprzez rozszerzanie wpływów pańśtwa, a za tym idzie więcej kontraktów.
Wolnościowcy cenią bogatych ludzi, ale tych, którzy dorobili się dzięki wolnemu rynkowi, którzy okazali się lepsi od swoich konkurentów. Opowiadamy się za rozdzieleniem państwa od gospodarki, dlatego nigdy nie będziemy wspierani przez ludzi, którzy dorobili się na istnieniu państwa gdyż wymusiłoby to na nich walkę o przetrwanie z konkurencją. Nie oznacza oczywiście, że automatycznie przegraliby, ale istniałoby realne ryzyko przegranej! Rachunek jest, więc dla nich prosty: Lepiej popierać lewicę, która otwarcie potępia ryzyko, a propaguje bezpieczeństwo. Za większym bezpieczeństwem idzie oczywiście mniej wolności, ale nie dla nich, lecz dla przeciętnego Kowalskiego, który z tą zakichaną biurwokracją i podatkami musi walczyć codziennie. Oczywiście można ułatwić sobie życie dając łapówki - na to właśnie liczą te pasożyty uchwalając takie, a nie inne przepisy. Zresztą mówiąc "łapówka" musimy zdać sobie sprawę, że istnieją łapówki od maluczkich, czyli od Kowalskiego, jeśli chce żyć w miarę normalnie to cennik wynosi od 200 zł do 780 tyś. (źródło) Oraz łapówki od ludzi, którzy chcą robić poważne interesy. Wtedy oczywiście nazywamy ich lobbystami. W USA potrzeba, więc około 100 milionów dolarów, aby przepchnąć ustawę. W Polsce wystarczy już podobno tylko 10 milionów złotych. Jak więc walczyć z korupcją oraz ogólnie jak chronić się przez lobbystami? Jedyną drogą jest odebranie kompetencji państwu w tych dziedzinach usuwając polityka, urzędnika, jako tego, który decyduje. Pozostawić decyzję konsumentom, których nie da się przekupić. Formy "przekupstwa”, jakie oferuje się konsumentom są, bowiem bardzo miłe od niższych cen po lepszą, jakość produktów i usług. Moraine
Kolejny akt szechteriady Ach, czegóż to się nie robi w służbie bezpieczeństwa! Nie mówię już nawet o dobrych uczynkach, dla których spełniania pan generał Sławomir Petelicki wstąpił do SB - bo to jest zrozumiale samo przez się, tylko o Sicherheiststdienst. Najwyższy czas, żebyśmy sobie te, do niedawna cudzoziemskie, słowa w stachanowskim tempie przyswoili. A skoro mowa o panu generale Petelickim, to, co sprawiło, że nie pojawił się on na Marszu Niepodległości, na którego czele miał przecież stanąć - jak powiedział? Czyżby ktoś starszy i mądrzejszy mu to wyperswadował, wskazując, że - wiecie, rozumiecie, generale - na tym etapie już zrywamy z nacjonalistycznymi przesądami i wspieramy antyfaszystów - bo nawet, jeśli pod czerwonymi sztandarami trochę tam sobie pofaszyzują - to przecież faszyzują w słusznej sprawie socjalizmu, no a poza tym - toć to przecież nasze ukochane wnuczęta, dla których dziadkowie nie tylko zabierali obrzydliwym karłom reakcji „nagrabliennoje”, ale nawet ściągali im z palca ostatni paznokieć.
Właśnie skończyłem lekturę „Pamiętników z okresu lat 1939-1956” księdza dr ppłk Józefa Zatora-Przytockiego, oficera AK, a po wojnie - długoletniego więźnia Koszykowej, Mokotowa, Wronek i Rawicza. Opisuje on przebieg swego śledztwa obfitującego w tortury fizyczne i moralne oraz przebieg odsiadki, w trakcie, której, przy okazji przerzutek z celi do celi i z więzienia do więzienia, miał okazję poznać różnych towarzyszy niedoli. Wyłania się z tego przygnębiający obraz eksterminacji elity polskiego narodu, którą usłużna żydokomuna, której podobno „nie ma”, przepuściła przez maszynkę do mięsa, by zrobić miejsce dla moskiewskich psiaków. Ale nie to uderzyło mnie podczas lektury, tylko - że tamta nienawistna, antykatolicka propaganda jest identyczna z dzisiejszą - do tego stopnia, że dzisiaj w Internecie spontaniczni komentatorzy powtarzają słowo w słowo nawet niektóre ówczesne sformułowania. Od razu widać, z jakiego źródła, z jakiego wydania „Notatnika agitatora” dla kolejnego pokolenia bezpieczniaków płynie ta inspiracja. No i przede wszystkim - ta nieustanna troska o pion moralny duchowieństwa: „widzisz, ty sk...synie, ty kłamco... nam wstyd, że ty jesteś księdzem katolickim. Więcej już w kościele pracować nie będziesz. Jeśli nawet wyjdziesz od nas żywy, to my już czuwać będziemy, byś do kościoła nie wrócił. Twoja władza kościelna będzie tobą gardziła. Jesteś zdrajcą Kościoła i Ojczyzny.” Jak wiemy, na tamtym etapie budowy socjalizmu nie wszystko się udało, bo obok księży patriotów”, byli również tacy, jak niezapomniany Prymas Tysiąclecia. Ale żydokomuna przecież nie zrezygnowała i teraz, kiedy dojrzało już trzecie pokolenie, a Związek Sowiecki zmienił położenie, rozpoczął się kolejny akt szechteriady. Żydowska gazeta dla Polaków próbuje lansować nową formę księży-patriotów w nadziei, że pod przewodnictwem posła Romana Kotlińskiego można będzie wreszcie utworzyć Żywą Cerkiew, która nie tylko wzbogaci sławny dialog z judaizmem, ale w dodatku uzna sławną zasadę „laickości republiki” i już nic nie zakłóci marszu ku świetlanej przyszłości. W obliczu takich perspektyw minister Radosław Sikorski pojechał do Niemiec, gdzie złożył wiernopoddańczą deklarację Naszej Złotej Pani Anieli. Wprawdzie nawet europoseł Siwiec, co to dla dogodzeniu prezydentu Kwaśniewskiemu całował ziemię kaliską zachodzi w głowę, z czyjego upoważnienia minister z takiego klucza ćwierka, ale nietrudno się domyślić, że europoseł Siwiec tylko tak się z nami przekomarza - bo przecież chyba doskonale wie, że z upoważnienia Sił Wyższych, które właśnie, dlatego pozwoliły Radosławu Sikorskiemu zostać ministrem spraw zagranicznych. Toteż poseł Miller bardzo za wykazanie tego tropizmu do Związku Radzieckiego, który właśnie zmienił położenie, ministra Sikorskiego pochwalił, zaś poseł Iwiński przypomniał, że on też myślał tak samo, a nawet jeszcze lepiej. Na pewno Nasza Złota Pani Aniela to usłyszała i kiedy już przyjdzie czas na nagrody, z pewnością o niczyjej skwapliwości nie zapomni. Tymczasem prezes Jarosław Kaczyński nie tylko ministra Sikorskiego skrytykował, ale żąda postawienia go przed Trybunał Stanu. Cóż; żądać można wszystkiego, chociaż z drugiej strony deklaracja ministra Sikorskiego tylko formalizuje i rozwija to, co de facto zostało przesądzone w traktacie lizbońskim, więc - powiedzmy sobie szczerze - aż tak bardzo nie wypadałoby może się gniewać. Bo przecież i minister Sikorski wyjaśnił, że swojej wiernopoddańczej deklaracji nie wygłosił z żadnych niskich pobudek, tylko powodowany gorącym pragnieniem zapewnienia Polsce bezpieczeństwa. A że nie ma takich rzeczy, których nie można by poświęcić w służbie bezpieczeństwa - o tym świadczą również pamiętniki Kajetana Koźmiana, w których wspomina on reakcję części opinii publicznej w Polsce po trzecim rozbiorze: wprawdzie Polski już nie ma, ale przecież nadal jesteśmy Polakami jakby nigdy nic i nawet jest nam lepiej, niż przedtem, bo teraz przed Humaniem ochroni nas Nasza Złota Pani Imperatorowa Katarzyna. Jak się okazuje, ciągłość jest większa, niż myślimy i chociaż minister Sikorski chyba nie zdejmie w Chobielinie tabliczki z napisem „Strefa zdekomunizowana”, to przecież jego deklaracja w służbie bezpieczeństwa nie jest ostatnim, tylko raczej pierwszym słowem, po którym tylko patrzeć, jak swoje credo wygłosi trzecie już pokolenie „antyfaszystów”, a na końcu - kto wie? - pewnie i sam „towarzysz Mauzer”. SM
Ranny orzeł O problemach prawicy w Polsce i Lidze Wolności. Faktem jest, że prawica nie rządziła i nie rządzi Polską od wielu, wielu lat. W każdych wyborach ponosi porażkę i w ogóle nie uczy się na popełnionych błędach. Jedni uważają, iż kiepskie wyniki są winą konkretnych osób, albo partii. Najczęściej winą obarcza się pana Janusza Korwin-Mikke. Dziwie się, ponieważ środowisko prawicowe uważam za zbiorowisko ludzi posiadających trochę większą inteligencje niż ameba. Skoro jednak ci ludzie są tak inteligentni, to, dlaczego nie głoszą oczywistych prawd? Dlaczego obrzucają się winą niczym dzieci przyłapane na czymś brzydkim i nie robią nic, aby odmienić obecną krytyczną sytuacje? Tak, obecna sytuacja jest sytuacją iście krytyczną. Tu już nie chodzi o walkę z poszczególnymi osobami, partiami, czy mediami. Tutaj toczy się walka o cały dorobek naszej cywilizacji. Wydawałoby się, że w obliczu zagrożenia ludzie o podobnych sobie poglądach będą działać wspólnie, ale tak nie jest. Środowisko prawicowe w Polsce nadal jest zgrają paru kanap i sekt, które tak bardzo boją się wyzbycia swojej elitarności, że na samą myśl o poparciu większym niż 3% zaczynają krzyczeć ze strachu i robią wszystko, by te poparcie zmalało. Podstawowym problemem tego środowiska jest sama ideologia. Co tak właściwie można wrzucić do worka prawicy? Konserwatywny liberalizm, który proponuje rewolucyjne zmiany w każdym sektorze nie do zaakceptowania nawet przez 10% społeczeństwa. Konserwatyzm, który tak bardzo zaczyna wchodzić z butami w prywatne życie ludzi, iż niewiele różni się od różnych odmian totalitaryzmu czy faszyzmu. Libertarianizm, czyli nawet nie setka osób, które swoje życie poświęcają niekończącym się dyskusjom o wyższości Rothbarda nad Hayekiem, o austriackiej teorii cyklów koniunkturalnych, albo po prostu spędzają mile czas twierdząc, że "x" nie może być z "y”, ponieważ dawniej "z" było przeciwne "b" i "o". Oczywiście, wszystkie te rzeczy to jedynie trudne słówka, które nie znaczyły nic tak samo sto lat temu jak i dziś, a próba przywrócenia ich pierwotnych znaczeń jeszcze bardziej powiększa chaos. Pewnie wielu zdziwi się, że wymieniłem tylko trzy grupy. Ale, po co więcej? Republikanie i monarchiści sami nie wiedzą, czego chcą, konserwatyści popierają chrześcijańską lewicę, a anarchokapitaliści sami nie wiedzą czy są prawicowi, czy lewicowi. Parę pomniejszych ideologii jak wyznawany przeze mnie paleokapitalizm dopiero się rodzi i nie ma odpowiedniego poparcia, by móc go do kogokolwiek zaliczać. Natomiast narodowcy głoszą często hasła antykapitalistyczne, co jest tylko dowodem na to, że i to środowisko zajęły lata temu osoby ściśle powiązane z organizacjami narodowo socjalistycznymi. Kolejny problem tkwi w samej mentalności prawicowców. Większość z nich nie zdaje sobie w ogóle sprawy z tego, jak w wielu sprawach są zgodni z socjalistami. Widać to zwłaszcza przy dyskusjach o Kościele Katolickim (dla ścisłości: ja sam jestem czymś pomiędzy lefebrystą, a sedewakantystą). Nie są w stanie pozbyć się z głów pewnych wbitych tam wcześniej teorii, a mało, kto stara się ich pod tym względem zredukować. Trzeci już i ostatni problem, o którym chce tu napisać, to ta wspomniana już wcześniej elitarność. Wewnętrzny opór przed myślą o wyzbyciu się jej, jeśli tylko poparcie dla prawicy wzrośnie i już nie będzie można mówić o "3% inteligencji i 97% motłochu". Niewiele osób, które dołączyły do środowiska i poczuły się wreszcie docenione intelektualnie wyzbędzie się dobrowolnie możliwości nazywania się przyszłą elitą narodu polskiego. Na początku tego roku w mojej głowie narodził się pomysł stowarzyszenia, które starałoby się zredukować część prawicy tak, aby nasze propozycje nie wydawały się już bredniami szaleńców, a konkretnymi propozycjami naprawy kraju. Stowarzyszenie to czerpiąc mądrość z porażek tych wszystkich prawicowych partii omijało by ich ciągle powtarzane błędy, oraz starało się skupić na tym, co wcześniej zaniedbywano. Wiosną namówiono mnie, abym to ja zaczął tworzyć ten projekt i nie oglądać się na innych. Latem stowarzyszenie to oficjalnie zostało nazwane "Liga Wolności".
Liga jest szansą środowiska prawicowego na zdobycie w przyszłości większego poparcia i szerszych możliwości głoszenia idei. Już niedługo powstanie nasz oficjalny portal i zorganizujemy pierwsze spotkanie, na którym oficjalnie wybierzemy prezesa i zarejestrujemy stowarzyszenie. Chociaż nie prowadziliśmy oficjalnej rekrutacji, to chęć pomocy nas wyraziło nieco ponad 120 osób w tym Andrzej Pilipiuk, Bartosz Józwiak i Jacek Bartyzel. Plan jest prosty: zacząć od stworzenia pierwszych lokalnych struktur, organizować kursy dla agitatorów i działać lokalnie. Tym sposobem powoli, acz skutecznie chcemy piąć się wyżej z ideą paleokapitalizmu, aż w końcu będziemy gotowi żeby wchłonąć pozostałe skrzydła prawicy i wraz z nimi pójść zjednoczeni do wyborów. Projekt ten nie jest jedynie internetowym wymysłem, jako że już teraz dziesiątki osób wpakowały w niego swój czas i pieniądze. Przyszłością jest ewolucyjna idea wolnego rynku. Propozycja stopniowych zmian, aby Polska stała się krajem wolnym. Nie można promować idei wolności za pomocą ludzi, którym wystarczyła deklaracja Janusza Palikota, że zalegalizuje marihuanę, aby natychmiast do niego przeszli. Nie potrzeba nam agresywnego i chamskiego języka. Nie potrzeba nam obrażania wyborców, rzucania inwektywami i propozycji zniszczenia socjalizmu w Polsce za pomocą paru ustaw. Na pierwszym miejscu winna być Polska, a dopiero potem idea. Jeśli to zrozumiemy, zrozumiemy też, że jedynie propozycja stopniowych reform jest możliwa do przyjęcia przez mieszkańców tego kraju. Apeluje, więc do wszystkich prawicowców: nie pogrążajmy się jeszcze bardziej, zmieńmy podejście do ludzi i zadbajmy o wizerunek. Jeśli dalej w pierwszych punktach programu będziemy pisać o prywatyzacji szkolnictwa i służby zdrowia, to zapewniam, że mało, kto będzie czytał ten program dalej. Jeśli naszymi liderami będą dziadki niemogące się wyzbyć dawnych uprzedzeń i zachowujące się chamsko w stosunku do dyskutantów, to nie liczmy na to, że ktoś będzie nas traktował milej. Nie liczmy w końcu na to, że prawica będzie traktowana poważnie, jeśli na własne życzenie będziemy się wyniszczać od środka, a życie spędzimy na dyskusji o tym czy idea narodowa jest zgodna z kapitalizmem. Nie tędy droga. Polska ma w swoim godle orła. Orła, który symbolizuje tradycje i patriotyzm. Już tylko dla nas liczą się te dwie rzeczy. Jesteśmy orłem, lecz orzeł ten ma ranne skrzydło i nie może latać. Nie liczmy na to, że ktoś się nami zaopiekuje. Musimy o własnych siłach zasklepić ranę i wystartować.
Robert Grunholz
Czwarta część. CELINA-Lekarz z CSK w Międzylesiu Ewa-Maria Choromańska - Perczyńska tajnym współpracownikiem służby Bezpieczeństwa.
CELINA: Marek Hołuszko wpadł w listopadzie '82. Szefem MKK został Maciej Zalewski.
MÓWIONA HISTORIA MKK
1982 RYSIEK: W styczniu lub lutym '82 dołączyłem, jaka delegat Mennicy Do tzw, grupy pyrowskiej (spotykała sie w Pyrach). Ściągnął mnie tam
Marek Grubv Tej grupie przewodził Rysiek Matulka i była ona od początku związana z gazetą.
CELINA: Jedną grupę tworzył Marek Hołuszko i takie zakłady jak "ZWAR". Instytut Elektrotechniki. Centrum Zdrowia Dziecka. Szpital Kolejowy. IBJ. Później dołączyła " Tekoma ". Wiosną '82 poznałam Hanke (Kuleszę) ż Państwowego Wydawnictwa Rolniczego i Leśnego, a troszkę wcześniej Marka z Wytwórni Filmów Dokumentalnych.
RYSIEK: Drugie skrzydło tworzyły Międzylesie. Praga, był ktoś z "Kasprzaka" "Róży". "Waryńskiego" - łącznie 10-15 osób. Połączenie tych dwóch grup nastąpiło w maju lub czerwcu '82. Wiąże się z tym anegdota. Marek Hołuszko miał już wtedy kontakt z obiema grupami i biegał z jednego spotkania na drugie Zawsze przestrzegał zasad, konspiracji. Ale wtedy omyłkowo umówił obie grupy na tę samą godzinę w tym samym lokalu, wcale nie chcąc ich jeszcze łączyć.
STASZEK: W połowic kwietnia, jeszcze przed połączeniem, doszło do spotkania Adamem Borowskim z MRK "S". Adam zdecydowanie napierał, aby na pierwszego maja zrobić ostrą akcję. My byliśmy trochę ostrożniejsi.
RYSZARD: MRK "S był bardziej bojową, radykalna organizacją. Ponosił, więc znacznie większe straty niż MKK. Narażali się na większe ryzyko.
TOMEK: My nastawialiśmy sie bardziej na działalność programową.
RYSIEK: MRK "S" powstał zupełnie inaczej niż MKK. Był tworzony odgórnie, jako organizacja dyspozycyjna - prawdopodobnie z inspiracji Zbyszka Romaszewskiego, natomiast MKK powstawało oddolnie - przez łączenie grupek z różnych zakładów, różnych środowisk towarzyskich. Marek Hołuszko po połączeniu tych dwu grup miał pomysł, aby prezydium MKK stanowili przedstawiciele dzielnic. Gdzieś po drodze odpadli ludzie z "Kasprzaka". "Róży". "Waryńskiego" i pewnym momencie w grupie wolskiej nie było żadnego wolskiego zakładu, był czerwiec- sierpień '82. Marek oddelegował mnie do organizowania grupy i Woli. Ponownie nawiązałem kontakt z tymi trzema zakładami, doszły: "Nowotko "Świerczewski'. Mennica. Zakłady Wklęsłodrukowe. "Skala". Ta grupa działała do kwietnia '83. W kwietniu skończyło sie to wpadką. Jakoś z tego wyszły Zakłady Wklęsłodrukowe. "Skala", które przeniosły się do innej grupy na Pragę. Z resztą kontakt sie zerwał. Mennica i "Opan" istniały jeszcze później w kolportażu.
CELINA: Marek Hołuszko wpadł w listopadzie '82. Szefem MKK został Maciej Zalewski.
PIOTREK: W naszym kolportażu chodziły "TM", "KOS". "Wiadomości „ wola” miała niewielki nakład.
Chyba nikt nie jest tak głupi żeby sądzić, że Polska może uratować Unię Europejską drukuj „Teza, że Europa mówi Sikorskim jest nadęciem, jakiego nie było w polskiej prasie od roku 1939. Jednak domaganie się PiS-u Trybunału Stanu dla Sikorskiego jest tym samym, co mówienie o IV Rzeszy” - mówi portalowi fronda.pl Rafał Ziemkiewicz.
Strefa Euro to już trup czy jeszcze zombie? Nie jestem ekonomistą, ale tak na zdrowy rozum trzeba przyznać, że żadnemu z czynników, który powoduje problemy strefy euro jak na razie się nie udało się zaradzić. Nie widzę, więc żadnego powodu, dla którego problem można by uznać za rozwiązany. Może „Merkozy” musi reagować w ten a nie inny sposób. Przykład Grecji czy Włoch pokazał, że bez kontroli niektóre kraje nie umieją zapanować nad trwonienie pieniędzy. Sprawa się rozpada na dwa osobne problemy. Tym pierwszym i podstawowym jest to, że kraje zachodnie od bardzo dawna żyją ponad stan. Kiedy przejadły wszystkie zasoby finansowe, które im pozwalały na takie życie to zaczęły się zapożyczać. Kiedy się już zapożyczyły maksymalnie to wymyślono sposób na przerzucenie tych długów na wyższy poziom, jakim była wspólna waluta, która miała spowodować, że stworzy się konkurencja dla dolara i to da Europie dodatkowe zyski. Pomysł ten byłby generalnie bardzo dobry, gdyby nie to, że te wszystkie zyski od razu rzucono na konsumpcje w przekonaniu, że to się kiedyś jakoś, mówiąc kolokwialnie, zapnie. I to jest zasadniczy problem i w tej sferze nic się nie dzieje. Państwa zachodnie nadal żyją ponad stan, włącznie z tymi niewydolnymi gospodarczo krajami, które nie mogą równać się z Ameryką i zwłaszcza z Azją. Proszę zauważyć, że nikt w tej sprawie żadnych zmian nie zaproponował. A wystąpienie kryzysu zadłużeniowego to jest skutek tej wieloletniej polityki. Działania „Merkozego” są próbą gaszenia bieżącego pożaru dodrukowywaniem pieniędzy, jak miało to miejsce w Ameryce.
To, co robią przywódcy Unii to tylko pacykowanie? Druk euroobligacji czy wykup obligacji przez Europejski Bank Centralny jest kreowaniem dodatkowego pieniądza i jest tym samym, co zrobił Barack Obama w Ameryce. Wiadomo, jaki jest tego skutek za oceanem. Niestety zasypywanie dziury pustymi pieniędzmi jest tymczasowym działaniem i w dłuższej perspektywie niczego nie rozwiązuje. Dopóki nie rozwiąże się pierwszego problemu, o którym mówiłem to nie ma ratunku dla strefy Euro. Dopóki Europa nie zacznie być konkurencyjna i nie zacznie liczyć się z własnymi możliwościami konsumpcyjnymi nic się nie ruszy…
Czyli innymi słowy mamy zombie, którego karmimy wiedząc, że i tak to go nie wskrzesi… Ja bym powiedział, że jest to raczej pudrowanie bardzo ciężkiej choroby. To jest klasyczne leczenie objawowe i nie likwiduje głębokiej przyczyny problemu. Radykalne środki są jednak odrzucane i nikt o nich nie mówi. Na razie mamy do czynienia tylko z wprowadzaniem mechanizmu dyscyplinowania budżetu państw. Więc nawet jeżeli ten mechanizm zacznie działać to będzie to miało miejsce za rok albo dwa lata, a problem bankructwa Włoch to perspektywa miesięcy. Na dodatek ten mechanizm nie będzie działał, bo nie ma żadnej siły egzekucji tego mechanizmu.
No, ale nasz prezydent Bronisław Komorowski napisał wczoraj w „Gazecie Wyborczej” ,że my do Euro powinniśmy jednak wejść. Bronisław Komorowski z urzędu powtarza takie euro banały i trudno mieć do niego o to nawet żal, ponieważ takie zaklinanie rzeczywistości panuje w całej Europie. Uważa się, że jeżeli się ludzi przekona, że wszyscy musimy iść do euro i, że od euro nie ma odwrotu i nie ma dla niego alternatywy to euro dzięki temu przetrwa. To jest jednak wyłącznie czarowanie. O przyszłości rynków euro zadecydują finansowe rynki globalne, a one kierują się wyłącznie perspektywą zysku i tym czy na euro da się zarobić czy nie. Jeżeli rynki będą oceniać euro, jako perspektywę straty to nie ma najmniejszej szansy by się ta waluta utrzymała.
Dziś się mówi, że jeżeli opozycja będzie za bardzo przeszkadzać w ratowaniu euro to nastąpi w Polsce apokalipsa. Nie mamy na to absolutnie żadnego wpływu. To czy będziemy deklarować, że jesteśmy wiernym giermkiem niemieckim, który zgaduje życzenia Niemców zanim oni je głośno wypowiedzą, czy będziemy potrząsać szabelką i mówić, że damy ani guzika od munduru nie ma większego wpływu na strefę euro. Mamy, więc do czynienia z tanią retoryką władzy przeciwko opozycji, której używa się zresztą o pewnego czasu, bo przecież po zapowiedzi premiera Tuska, który powiedział, że euro przyjmiemy w roku 2011, mieliśmy do czynienia z falą dyscyplinowania wszystkich, którzy byli nie dość euroentuzjastycznie nastawieni. Potem się okazało, że gdybyśmy przyjęli euro to byśmy dziś skończyli jak kraje nadbałtyckie czy Słowacja z bardzo ciężkim deficytem. Ta retoryka na pewien czas ucichła i znów wróciła. Jeszcze raz powtarzam - nie mamy żadnego wpływu na to czy strefa euro przetrwa czy nie i nie jesteśmy takim mocarzem, że nasze rzucenie się na ratunek strefy euro (nawet w przypadku poświęcenia stabilności polskich finansów) będzie miało wpływu na przetrwanie wspólnej waluty. Jeżeli ma ona upaść to upadnie. My się powinniśmy martwić o swoją gospodarkę i cieszyć się, że mamy swoją własną walutę, która w ostatnich latach nas mocno uchroniła przed problemami.
A może Radosław Sikorski ma receptę a Jarosław Kaczyński na nią zbyt histerycznie reaguje? Chyba nikt nie jest tak głupi żeby sądzić, że Polska może uratować Unię Europejską. To jest kwestia pewnego manewru wewnątrz Europy i przeformowywania się jej. Oczywiście, że Jarosław Kaczyński zareagował niemądrze, bo od razu wprowadził (przez swojego człowieka) retorykę IV Rzeszy, zdrady narodowej i zaprzaństwa. W tej sprawie jest to retoryka mocno nieadekwatna. Oczywiście należy dyskutować na temat tego jak daleko jesteśmy w stanie ustępować w naszej suwerenności tylko po to żeby być w Europie pierwszej prędkości, a nie w Europie drugiej prędkości. Jednak to nie jest dyskusja między patriotyzmem a zaprzaństwem narodowym. To jest dyskusja między rozumieniem tego, czym Polska jest a czym być powinna.
Według Gazety Wyborczej „Unia mówi Sikorskim”. Mówienie, że Europa mówi Sikorskim i Polska ustawia Unię jest nadęciem, jakiego nie było w polskiej prasie od roku 1939. To, co najbardziej wzburzyło w przemówieniu Sikorskiego to potwierdzenie, że elita rządząca obecnie Polską jest w stanie zrzec się pewnych atrybutów suwerenności w zamian za pewne korzyści. To jest teza, z którą należy polemizować, ale nie jest to teza nowa. Od dawna wiadomo, że ci ludzie tak myślą. I nie mówię tylko o politykach, ale również artystach, elitach medialnych czy naukowych. Teraz po prostu zostało to głośno wypowiedziane, ponieważ dotąd te elity bały mówić takie rzeczy ostentacyjnie obawiając się reakcji szerokich mas. Widać, że już się nie obawiają.
I co Trybunał Stanu za te słowa? Teza o Trybunale Stanu dla Sikorskiego jest tym samym, co mówienie o IV Rzeszy. To jest właśnie to, co już nazwałem na fronda.pl korwinizacją Kaczyńskiego. W momencie jak stracił on jakąkolwiek odpowiedzialność za państwo i jakikolwiek dostęp do władzy to właśnie metodą Korwina, stosuje on przesadną i bombastyczną retoryką, która odrzuca ludzi. I mogą to nawet być nawet tezy słuszne. Jednak przy takiej retoryce są one odrzucane przez społeczeństwo. Z tym samym mamy do czynienia teraz. Rozmawiał Łukasz Adamski
Kamiński CBA o serwilizmie i wazeliniarstwie Sikorskiego nazwał gazociąg północny "nowym paktem Ribbentrop-Mołotow". Polityk PiS podkreślił, że teraz takie słowa nie przeszłyby Sikorskiemu przez gardło, z powodu "serwilistycznej i wazeliniarskiej polityki". Pacyfikacja PiS i Kaczyńskiego, oraz próba przekształcenia tej partii w opozycje koncesjonowaną jedzącą pokornie z reki oligarchii raczej się nie udała. A już, już witano się z PiS em Kluzik Rostowskiej, a później PiS em Kurskiego, dobrego znajomego Niesiołowskiego i Ziobry.A tu taki pasztet. Kaczor otrząsnął się z kunktatorów i karierowiczów. Na następcę desygnował twardego antykomunistę i przeciwnika oligarchii Mariusza Kamińskiego. Czy istnieje analogia pomiędzy Polską a Rosją? Zwycięską partię w Rosji, która wygrała wybory przy pomocy terroru propagandowego oligarchicznych mediów nazywa się partią „Żulików i Złodziei „Zanim przejdę do oceny Sikorskiego, jakiej dokonał Kamiński chciałbym zwrócić uwagę na stanowiący pewne tło dla tej oceny artykuł Ślubowskiego „Mocna karta rosyjskiego nacjonalizmu „ warto przeczytać ten artykuł, który poprzez pryzmat sytuacji, struktury władzy w Rosji pokazuje polskie zagrożenia, pokazuje jak bardzo jest zagrożona demokracja w Polsce, a raczej jej resztki i co się stanie w Polsce z prawami człowieka i wolnościami obywatelskimi. W artykule Ślebowskiego warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden element. Wszyscy pamiętamy jak brunatne media w czasie Marszu Niepodległości w Polsce starały się, aby rzad dusz Polaków przejęły małe skrajne organizacje reprezentujące XIX wieczny nacjonalizm. Kamiński raczej nie dopuści do takiego rozwoju sytuacji. Na czele buntu, czy raczej antykolonialnego powstania, jeśli do czegoś takiego dojdzie stanie nowoczesny PiS. Oddajmy głos Kaczyńskiemu, który liczy się z takim rozwojem sytuacji „Dziś łamanie prawa, w tym także praw obywatelskich i praw człowieka, przybiera ostentacyjny charakter „....” Jesteśmy formacją, która domaga się w Polsce dobrze funkcjonującej, nie fasadowej, demokracji i pełnej praworządności, tzn. m.in. rzeczywistej równości obywateli wobec prawa i rzeczywiście wolnego rynku.”...” Musimy bronić praworządności i demokracji. “....”przed ofensywą sił lewicowych chcących zaszczepić w naszym kraju reguły tzw. poprawności politycznej, czyli w istocie antychrześcijańskiego i sprzeciwiającego się wszelkim tradycyjnym wartościom porządku. „...”Ma odwrócić uwagę społeczeństwa od skutków kryzysu zawinionego przez światowy, europejski, ale także polski, establishment, ma służyć ochronieniu go przed słusznym społecznym gniewem.”.....( więcej)
Teraz na chwile wróćmy do Ślubowskiego Ślubowski ”Wybory parlamentarne w Rosji wygrała Jedna Rosja. W coraz szerszych kręgach nazywana też Partią Żulików i Złodziei. Nazwa wymyślona i wprowadzona w obieg przez blogera Aleksieja Nawalnego robi – przynajmniej w Internecie – zawrotną karierę. Bo żulików i złodziei faktycznie jest w niej sporo, choć wydaje się, że bardziej adekwatna byłaby nazwa "Partia Cyników i Karierowiczów".”....” Nic tak nie spaja środowiska władzy jak koniunkturalizm”.... Wszystkie partie zasiadające w Dumie – może poza komunistami – są opozycją systemową”....” W praktyce w Rosji panuje putinizm, czyli rządzi elita, na której czele stoi Władimir Putin bez względu na to, jaką akurat funkcję sprawuje. Rytuały demokratyczne są jedynie fasadą, która służy legitymizacji rządzącej elity.”... ( źródło). Warto przypomnieć ,że Kamiński zapowiedział twardą, bezkompromisową pozycje PiS w opozycji do agresywnej Platformy w swojej wypowiedzi zatytułowanej „Zaostrzenie retoryki PiS „..(wiecej) I na koniec wracamy do Mariusza Kamińskiego i jego wypowiedzi o Sikorskim w kontekście jego Mowy Berlińskiej Kamiński „- Będę uczestniczył w pochodzie Niepodległości i Solidarności - zadeklarował Kamiński. - Będzie to pochód upamiętniający wydarzenia sprzed 30 lat, przypominający, że zbrodnie z okresu stanu wojennego nie zostały rozliczone. Ważnym aspektem marszu będzie też zwrócenie się do opinii publicznej ws. zagrożeń suwerenności - podkreślił polityk.Zdaniem Kamińskiego minister Sikorski, „co pewien czas dokonuje bardzo radykalnych zmian w swoich poglądach politycznych". W tym kontekście przypomniał, że szef polskiej dyplomacji przed kilkoma laty nazwał gazociąg północny "nowym paktem Ribbentrop-Mołotow". Polityk PiS podkreślił, że teraz takie słowa nie przeszłyby Sikorskiemu przez gardło, z powodu "serwilistycznej i wazeliniarskiej polityki".Jak podkreślił Kamiński reakcja na słowa Sikorskiego nie mogła być łagodniejsza? - Nie mogłoby się skończyć na zwykłej awanturze. Mamy do czynienia z potężną manipulacją polską opinią publiczną - mówił polityk.”....” To potężna manipulacja. Minister spraw zagranicznych mówi o tym, że Polska wnosi do Europy gotowość do kompromisu ws. podejścia do suwerenności. To rzecz niebywała, że te bardzo ważne deklaracje padają bez jakiejkolwiek debaty w Polsce. Tak wielkie deklaracje muszą być poprzedzone ogromną debatą- ocenił wiceprezes PiS. - Sikorski nie miał żadnego mandatu do takiego wystąpienia.”....(źródło) Sikorski w swojej Mowie Berlińskiej nie opowiada się za demokratyzacją Europy, opowiada się za Europa oligarchiczna, autorytarna, antydemokratyczną, w której kluczowe dla Europejczyków decyzje będą podejmowane przez wąskie grupki kleptokratów i oligarchów, a reszcie 500 milionów pozostanie rola pozbawionego praw politycznych chłopstwa pańszczyźnianego, pracującego aż do śmierci na rzecz oligarchii. Polacy nie mogą pozbyć się resztek swoich praw politycznych i wolności obywatelskich na rzecz amorficznego establishmentu niemieckiego i francuskiego. Dlatego tak ważna jest twarda opozycja wobec takich planów polskiej partii „Kunktatorów i Karierowiczów”. Marek Mojsiewicz