Ekonomia średniowiecza i fałszywe szkoły tej "nauki"
Mikołaj z Kuzy (Kues), jedna z najwybitniejszych umysłowości w historii Kościoła
Roman Kafel i Feliks Koneczny o ekonomii średniowiecznej i nie tylko.
Nie objaśniaj innym ekonomii nim tego nie przeczytasz!
Wspaniały rozwój myśli ekonomicznej Renesansu bierze swój początek w wojnie katolickiej Ligi Kambryjskiej z oligarchią wenecką (1508-1510), a jej ojcem duchowym i ideologiem był świątobliwy biskup Mikołaj z Kuzy (Kues), który rozwinął koncepcje nowoczesnego społeczeństwa, nadwyżki (lub zysku makroekonomicznego) i nowoczesnego państwa narodowego w dziele “Concordantia Catholica” [lektura obowiązkowa dla wszystkich]. Ta nowa ekonomia stała się głównym powodem gwałtownego rozwoju Francji Ludwika XI, ale także naszej kochanej Polski, która urosła do ogromnej potęgi dzięki ludziom wykształconym na tej teorii we Włoszech i Francji, a później i na naszej Alma Mater Cracoviensis. Ogólna forma nowej ekonomii została zebrana i opisana w “Sześciu Księgach o Republice” Jeana Bodina [lektura obowiązkowa] i dała początek tzw. kameralizmowi. Rewolucja w kameralizmie została zapoczątkowana w XVII wieku przez ministra Jean B. Colberta, protegowanego kardynała Mazariniego. Colbert był nauczycielem i mistrzem Gottfrieda Wilhelma von Leibniza, który rozwinął jego nauki i stworzył to co nazywamy ekonomią fizyczną. Ekonomia fizyczna była pierwszym naukowym opisem gospodarczej rzeczywistości. Leibniz pisał w swej pracy “Societat und Wirtschaft” z 1671 roku [lektura obowiazkowa] o polityce płacowej, że wydajność pracy jest zależna od poziomu płac odpowiadających potrzebom gospodarstw domowych robotników. On to napisał jako pierwszy, że nie można traktować robotników jak bydło i dawać im jedynie niezbędne minimum do utrzymania przy życiu. Zajmował się wprowadzeniem sztucznej siły roboczej, czyli maszyn, głosił hasło “życie, wolność i dążenie do szczęścia” – wbrew Lockemu, który przekręcał jego nauki głosząc “życie, wolność i własność”- i wielu innymi rzeczami. Filozofia taka nie była na rękę oligarchii weneckiej, już w tym czasie przeprowadzonej do Anglii i osadzonej w City, opierającej się na protestantyzmie, jawnie i wściekle wrogim katolicyzmowi, który był nośnikiem tego szkodliwego dla nich pojęcia rozwoju. Sprzeczną z nią filozofię ekonomiczna wymyślili tzw. fizjokraci. Wykocili oni to w salonach organizowanych w Paryżu przez opata Antonio Conti, który – mimo, iż nominalnie był kapłanem katolickim – w rzeczywistości odznaczył się jako paskudna kreatura: wróg Kościoła Katolickiego, agent wywiadu weneckiego, a poza tym zwykły k**wiarz.
W jego salonie najważniejszą rolę odegrał Giammaria Ortes, który stworzył teorię maltuzjanizmu. Powtórzę: maltuzjanizmu – ponieważ w rzeczywistości prace Thomasa Malthusa, jakiego powszechnie uważa się za twórcę tej teorii, były powieleniem prac Ortesa. Wyodrębnił on w nich pojęcia “zdolności nośnej” i “wzrostu dla przeżycia”.
Istnieją one do dzisiaj pod niewinną nazwą “sustainable developement”, a zajmuje się tym w Polsce maż pani Henryki Bochniarz, wielkiej businesswoman i byłego ministra przemysłu. Na Ortesie bazował w dużej mierze również Karol Marks. Antonio Conti sponsorował również niejakiego dr. Francoisa Quesnaya, założyciela szkoły fizjokratów. Ten głosił, że dochód społeczny, czy makroekonomiczny, wywodzi się całkowicie z rolnictwa, leśnictwa i górnictwa. Był pewny, że jedynie zasoby naturalne są źródłem dobrobytu, a interwencja człowieka nie ma żadnego znaczenia. Uważał zatem konsekwentnie, że pozycja rolnika nie różni się od pozycji bydła pociągowego, a dochód należy do arystokracji, która ziemię dostała od Boga. Był on członkiem “Frondy” i twórcą innej koncepcji, później propagowanej przez innych, tzw. leseferyzmu (“laissez faire”), według której państwo nie powinno ingerować w prywatny przemysł, czy rolnictwo. Sławny Adam Smith był również agentem tej siatki, skierowanym do Francji. Wszystkie jego pomysły są powieleniem pomysłów Quesnaya, albo Turgota. Smith ideę leseferyzmu nazwał “wolnym handlem” (“free trade”). Jego oryginalny wkład polegał na tym, że dochód przyznał nie feudałom, jak Quesnay, lecz oligarchii finansowej, kontrolującej handel. Marks konsekwentnie przyznał to samo prawo dyktaturze proletariatu, czyli nomenklaturze, o której już wspominałem. No i przeniósł wagę z jednostki na tzw. zdolność reprodukcyjna społeczeństwa, jako całość.
Ostatnio konsekwentnie kontynuuje ich filozofię niejaki Alvin Toffler i jego żona Heidi, guru, w których wierzy Newt Gingrich – a wszyscy oni mają fisia na punkcie New Agę i głoszą najrozmaitsze horrendalne brednie o “New Age”, “epoce postindustrialnej” i “wieku informatyki”. Jest to czyste wariactwo i dlatego wzięła w łeb rewolucja konserwatywna w Ameryce. Twierdzenia fizjokratów zaprzeczają roli twórczego potencjału umysłu każdej jednostki w procesie pomnażania zysku. Ich poglądy sięgają wenecjanina Paolo Sarpi . Sarpi uczył Galileusza, ten z kolei Thomasa Hobbesa (skadinad “kochającego inaczej”), kolegę Francisa Bacona. Pederasta Hobbes opisał w swym “Leviatanie” [lektura obowiązkowa] teorię konfliktów społecznych, utrzymując, że dyktatura jest koniecznością. Udoskonalił jego poglądy John Locke, zamieniając “zwykłą” dyktaturę na dyktaturę w demokratycznej formie pod postacią kontraktu społecznego. Cała teoria została przedstawiona przez niejakiego Bernarda Mandeville w książce “The Fable of the Bees” czyli “Opowieść pszczół – prywatne występki, społeczne korzyści” [lektura obowiazkowa]. Według niego człowiek jest zły, cała natura wrodzona mu jest zła, ale interakcja złych poczynań różnych jednostek prowadzi do równowagi w społeczeństwie, która jest pozytywna (sic!). I tu leży pies pogrzebany. Według nich – Ortesa, Conti, Smitha etc. – moralność nie istnieje. I skutki tych teorii są widoczne: podstawą brytyjskiej polityki, ekonomii, dyplomacji jest brak moralności, o czym kto, jak kto, ale Polacy powinni dobrze wiedzieć. Do dziś propagatorami tej pseudonauki, która również okreslana jest mianem entropizmu są tzw. Chicago Boys, Heritage Fundation, Pelerin Society, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy i in. Adam Smith głosił argumenty usprawiedliwiające niewolnictwo i handel narkotykami. Milton Friedman domaga się legalizacji handlu narkotykami i prostytucji. Hitler usprawiedliwiał istnienie obozów likwidacją nieużytecznych zjadaczy chleba (“Eine Jude Weniger, Eine Brot Mehr” – jednego Żyda mniej, jeden bochenek chleba więcej). Wynika to z teorii, że zło popełnione przez jednostkę lub przeciw jednostce może być usprawiedliwione i tolerowane, bo przyczynia się do dobra ogólnospołecznego. I to właśnie stanowi wspólny mianownik faszyzmu, syjonizmu, komunizmu i imperializmu. Głosili to Sarpi, Galileus, pederasta Hobbes, k**wiarz i gwałciciel nieletnich Bacon, nędznik Conti, Smith, Batham, Russel, Stuart Mill… Do dziś głoszą to Heritage Fundation, Mont Pelerine Society, Margareth Thatcher, George Bush, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy i wszystkie nasze dupki rządowe z SLD i UW, z AWS i UPR, a także PISie i kuroniada na czele. Można zabijać dzieci i starych, aby oszczędzić pieniądze; można zniszczyć Polskę i inne kraje, aby ich majątek przepompować w walący się Zachód (czytaj: anglosasko-izraelski kompleks finasowo-narkotyczno-militarny). Po to są Sorosy i inne, podobne im kreatury. Im to przeciwstawił się nasz Ojciec Święty mówiąc w “Evangelium Vitae” [lektura obowiązkowa] o strukturach grzechu, głosząc kulturę życia, przeciwną “kulturze śmierci”, jakiej wyznawcami są tamci. Nasza chrześcijańska katolicka kultura życia głosi Naukę Pana Naszego, Jezusa Chrystusa. Człowiek jest stworzony na wzór i podobieństwo Boga. To nie jest opinia, ani żadna teoria – to dowodniony fakt. Dlatego człowiek jest z gruntu dobry – i dlatego będzie odkupiony. Dobro zawarte w nim w Akcie Stworzenia daje mu szansę na przebaczenie. To powoduje, że życie jednostki jest święte. Powoduje, że rodzina jest święta. Dlatego państwo narodowe jest “święta” instytucją, bo dzięki niemu jednostka może mieć wpływ na rządy. I dlatego właśnie tamci z taką furią atakują zarówno rodzinę, jak i państwo narodowe.
Co wskrzesić z ekonomii średniowiecznej?
Tysiączne są sprawy ludzkie i tysiączne ich powikłania, skomplikowane coraz bardziej w miarę postępującego rozwoju; dadzą się jednak ująć wszystkie w pięć kategorii ludzkiego bytowania: dobra, prawdy, piękna, zdrowia i dobrobytu. Nie ma takiego przejawu życia czy to z dziedziny czynu, czy to myśli, czy też uczucia, który by nie pozostawał w jakimś stosunku do jednej z tych kategorii, często do dwóch i więcej. Pozostają one w nieustannym ze sobą związku, wywierają na siebie bez ustanku wzajemne wpływy, zahaczając wciąż o siebie, a nieraz wkraczając jedna w drugą. Od harmonii między nimi zależy pomyślność społeczeństw, narodów, państw.W systemach filozoficznych i w światopoglądach naszych utarło się, żeby kategorii dobrobytu wyznaczać rolę kopciuszka; umysły zaś naiwne i głowy niedouczone mieszają na dodatek dobrobyt z materializmem. A tymczasem cóż bardziej pożądanego jak to, żeby idealiści rozporządzali znacznymi środkami do urzeczywistnienia ideałów? Jakieś nieugięte prawo bytu sprawia, iż musimy się doskonalić w obu sferach: duchowej i cielesnej, albo też w obu upadać. Dobrobyt przymnaża zdrowia, czyni nam przystępniejszym piękno, ułatwia służbę dobru, daje nam czas i możność, by się poświęcać szukaniu prawdy. W miarę jak się usuwa z życia zbiorowego dbałość ekonomiczną, popada się w tym samym stopniu we frazeologię, która jest matką nieszczęść publicznych. Pośród narzędzi gospodarki społecznej handel wyróżnia się wszechstronnością, najdalszym zasięgiem i precyzyjnością. Społeczeństwa typowo rolnicze nie wydały z siebie nigdy teatru, wielkiej muzyki ani poważniejszego ruchu naukowego, ani udoskonaleń technicznych, gdy tymczasem kupiecka Wenecja i przemysłowa Florencja zdobyły się na wszystko. Niejedna dziedzina kultury kuleje w krajach typowo rolniczych, o ile nie wytworzą one także mieszczaństwa. Na przykład czyż dzieje kultury polskiej nie biegną całkiem równolegle do dziejów rozwoju i upadku miast polskich? Miasta zaś zawdzięczają swoją pomyślność handlowi, a wciągają w dziedzinę handlową także wieś. Gdyby ekonomia zajmowała się wyłącznie handlem, zdarzałyby się wprawdzie pomyłki, ale suma błędów byłaby niezawodnie mniejszą, niż w razie, gdyby zajmowała się najskrupulatniej wszelkimi gałęziami dobrobytu, ale oprócz handlu. Handel wchodzi bowiem we wszystkie pory ciała zbiorowego, wszystko ogarnia, ze wszystkim i we wszystko się miesza, bez względu na to czy ci i owi życzą sobie tego, czy też odżegnują się od niego. Trudno mówić o rozwoju nauki i literatury bez handlu księgarskiego, a najlepszym materiałem na uczonych i artystów bywają młodsi synowie wielkich firm patrycjatu miejskiego. Niczego też nie dokaże rolnictwo, gdy zawiedzie handel zbożowy. A cóż znaczy przemysł bez handlu? Zawisłby doprawdy w powietrzu i musiałby upaść. Gdyby jaki naród nie posiadał warstwy handlowej, na próżno dbałby o przemysł. Toteż kwestia handlu nadaje się w zupełności do tego, by na nim zaznaczać kontury ekonomii; a jeżeli chodzi o to, by jakieś rozważania ogólniejsze z dziedziny ekonomii przedstawić – jak się mówi w malarstwie – “w skrócie”, handel ułatwi to najlepiej. On bowiem jest najbardziej twórczem narzędziem gospodarki społecznej. Kalekie są społeczeństwa nie posiadające stanu kupieckiego w należytym stosunku do ludności i obszaru; niedostatek taki pociąga za sobą następstwa ujemne we wszystkim, tam nawet gdzie pozornie nie może być związku ze sprawą handlu. Nie tylko dziennikarstwo, ale nawet literatura zyskuje koloryt, przedstawiając kwestie handlowe. Czyż to w Polsce nie dość może widoczne? Handel jest dwojaki: lokalny i uniwersalny. Nie jest to podział tylko ilościowy, lecz zarazem jakościowy, albowiem każdy z nich trzyma się innych metod i operuje innymi środkami. Zacząć można i od tego, i od tamtego. Na przykład Żydzi w Polsce zaczęli od uniwersalnego jako agenci wielkiej ekspansji handlu arabskiego, jako członkowie handlowych wypraw eksploracyjnych, a znacznie później, bo dopiero w drugiej połowie wieku XVI poczęli zagarniać polski handel lokalny; znacznie też wcześniej uprawiali handel pieniężny niż detaliczny towarowy. Podobnie na uniwersalizmie handlowym opierał się dobrobyt Fenicji i Babilonii, następnie pogrążony w gorączkowej gonitwie za ekspansją handel państw hellenistycznych i rzymski doby cesarskiej. Po upadku imperium rzymskiego zaniknął wielki handel powszechny tak dalece, iż w Europie Zachodniej zaginęła nawet pamięć o związkach handlowych pomiędzy krajami od Morza Balearskiego i Liguryjskiego do dawnej Batawii, od ujścia Rodanu do ujścia Renu. Aż dopiero w wieku VIII po Chr. wysunęły się tu macki nowego handlu międzynarodowego, który posuwał się od Lewantu ku zachodowi wraz z “Saracenami” aż do Hiszpanii, skąd następnie żydowscy “radanici”, kupcy wędrowni towarów zbytkownych, prawdziwe obieżyświaty handlowe, zapuścili się aż nad Wisłę w poszukiwaniu nowych możliwości kupieckich. Dwory Karolingów, przenoszące się wciąż z miejsca na miejsce, stały się ogniskiem radanitów i wszędzie od dworu królewskiego zaczynał się handel kosztownym towarem orientu. Nigdy z takiego handlu nie byłby się mógł rozwinąć rodzimy – lokalny francuski, niemiecki czy polski – handel wyrobami krajowymi. Te dwa rodzaje działalności były tak odmienne, iż zupełnie nie wchodziły sobie w drogę, nie stanowiły dla siebie żadnej konkurencji. Średniowieczny handel mieszczaństwa europejskiego ma pochodzenie rzemieślnicze. Towary spożywcze nie wchodzą w rachubę aż do wieku XIV, a to z powodu wysokich kosztów transportu. Dopiero w handlu morskim zmieścił się zbożowy, znajdując tam warunki przewozu odpowiednio tańsze. Różne okolice zawsze mają swoje specjalności, także rzemieślnicze; albo w związku z większą obfitością w danym miejscu pewnego surowca, albo z powodu większej liczebności specjalnej klienteli. Dlatego też odbywała się wymiana produktów rzemieślniczych między pobliskimi krainami, dlatego urządzano potem targi i jarmarki. Ale to jeszcze nie handel. W rozważaniu tych spraw trzeba trzymać się z całą bezwzględnością faktu, jako bezpośrednia styczność konsumenta z producentem nie stanowi jeszcze handlu i tylko wyjątkowo za handel może być uważana. Handel występuje dopiero tam, gdzie pojawia się kupiec, tj. pośrednik pomiędzy konsumentem a producentem, i to pośrednik taki, który działa na rachunek własny. Jest to teza zasadnicza. Dopiero gdy nadmiar wyrobów pewnego rzemiosła zaczął docierać do okolic dalszych, dokąd nie można było przy ówczesnych środkach komunikacyjnych dojechać i powrócić stamtąd w ciągu dwóch do trzech dni. Dopiero kiedy rzemieślnik-producent nie mógł już jeździć z towarem swym osobiście, bo zabrakłoby mu czasu na produkcję, kiedy musiał wyręczać się kimś do dalszych jazd, dopiero wtedy powstawały stosunki, na których tle pojawiali tacy wyręczyciele zawodowi, biorący towar na wywóz na dalsze targi od kilku i kilkunastu majstrów naraz. Taki wyręczyciel zaczął potem towar skupować dla siebie i jeździł z nim na własny już rachunek; wtedy stawał się kupcem. Według dzisiejszych pojęć nie jeździł on daleko. Aż do drugiej połowy XIII wieku nie przekraczało się granic własnego państwa, a obszar własnego rzadko który przemierzył. Ale handel lokalny może rozkwitać doskonale bez gonitwy za ekspansją bez końca. Postępowano właśnie przeciwnie, ograniczając umyślnie każdy rodzaj handlu do pewnych szlaków, wytkniętych na stałe. Tzw. prawa składu oraz przestrzegana wielce surowo zasada, że nie wolno handlować “gościowi z gościem”, miały właśnie na celu to, żeby kupiec nie zajechał zbyt daleko. Dochodziło sukno flandryjskie do Nowogrodu Wielkiego, ale sprzedawał je tam kupiec inflancki, nie flandryjski, którego nie puszczono poza Bremę. Z reguły znali się dobrze osobiście uczestnicy takiego handlu. Do kredytu odwoływano się tylko w granicach krain bliższych. Równało się to jakby spokojnemu handlowi komisowemu, przy którym nikt nie ryzykował. Przy dalszym wywozie przechodził towar przez tyle miejsc “składu” i przez tyle rąk, iż w tym wypadku obrót musiał być gotówkowy. Im dalej szerzył się ten handel, tym bardziej musiał stawać się bezkredytowy, z ograniczeniem kredytu tylko do sąsiednich ognisk handlowych. Przy takim handlu nie mógł żadną miarą powstać handel pieniądzem. Mieszczaństwo zachodnio-europejskie na ogół nie wiedziało aż do XIV wieku, że pieniądz mógłby być towarem. Tak produkcja rzemieślnicza, jak również handel nią posiadały ustrój nader misterny, dostosowany do dwóch ekonomicznych zasad średniowiecza: żeby było w kraju jak najwięcej osób niezależnych materialnie, “stojących na własnych nogach”, oraz żeby słabszy nic był pożerany przez silniejszego. Obie te zasady wynikały z pojęć etyki katolickiej, a przestrzeganie ich wytwarzało niezrównane podłoże pod wszechstronny rozwój cywilizacji łacińskiej. Dobrobyt podnosił się wielce, bo cóż może temu sprzyjać bardziej, jak wzrost liczby osób ekonomicznie samodzielnych, aktywnych? Jest to pomnażanie ognisk ekonomicznych. Z nieznacznych zawiązków, ale na fundamentach arcytrwałych odbywa się powolny dalszy rozwój tego handlu. W XIII wieku przekracza on granice państwowe, staje się z wolna międzynarodowym, a w XIV bierze rozmach prowadzący do uniwersalności, zdobywając rynki nawet azjatyckie. Pod koniec wieku XIII pojawia się we Florencji weksel. Na północy rozkwita Hanza, a na wschodzie druga gałąź handlu międzynarodowego wciąga w swe kręgi Ormian. Otwarty przez Kazimierza Wielkiego nowy szlak handlowy sięga już w połowie wieku XV od Lwowa do Kaffy. Z jednej strony przez Polskę, z drugiej przez Adriatyk i morze Egejskie dociera handel europejski do rynków bałkańskich, następnie wstępuje na szlaki czarnomorskie, a z tamtej strony na wyspy greckie, zmierza z obu stron do Azji Mniejszej i dalej ku Centralnej i mongolskiej – ażeby sprowadzać stamtąd ów cenny towar orientalny, ten sam, który stanowił podstawę handlu radanitów i ich następców. Zanosiło się na współzawodnictwo dwu rodzajów handlu: tego, który wyrósł z lokalnego rzemieślniczego i poczynał stawiać kroki ku uniwersalności – z tym, który od samego początku był uniwersalny. Wiek XIV był przełomowy w historii walk o byt materialny w Europie, a przesilenie zakończyło się wstrzymaniem dalszego rozrostu handlu rodzimego. Przesilenie pochodziło stąd, iż handel pragnący stać się uniwersalnym, musiał zmienić swe metody. Handel taki ma swe prawa nieuchronne bez względu na to, kto go uprawia, kiedy i gdzie. Cechuje go niezmordowowane poszukiwanie ciągłej ekspansji, dążenie do wolności handlowej, zamiłowanie do obrotu bezgotówkowego (w czym tkwi niebezpieczeństwo niemal nie dające się usunąć: przerost kredytu), wreszcie niezbędne wszystkich okoliczności następstwo: handel pieniądzem. Staje on się czymś nieuniknionym i niezbędnym z powodu zmian walutowych, konieczności wymiany pieniędzy itp., a z tego pierwszego szczebla handlu pieniądzem wyłonią się i samę nasuną dalsze konsekwencje. Politycznie musi handel uniwersalny dążyć do tego, by zmniejszała się ilość granic państwowych; toteż już w XIV wieku miasta były poplecznikami rozległych państw dynastycznych. Najważniejszą jednak sprawą jest obrót bezgotówkowy, Fundament rzeczy sianowi tutaj tzw.. papier na okaziciela. Jest to wynalazek babiloński, i z Babilonu przejęty przez Żydów w czasach już “golusowych”, prawdopodobnie w IV wieku naszej ery. Muszę zaprzeczyć utartemu od czasu Sombarta poglądowi, jakoby znali go Żydzi palestyńscy. Powoływanie się na Księgę Tobiasza (I 16, 17 i IV 21, 22) polega na pomyłce, boć Tobiasz przedstawia zwykły skrypt dłużny Gabelowi, osobisty jego papier (Sombart zresztą czytał te ustępy bardzo powierzchownie, skoro mógł wziąć anioła Rafała za syna Tobiaszowego!). Natomiast najzupełniej posiada cechę papieru na okaziciela dokument cytowany w Talmudzie w traktacie Baba-batra, trzecim rozdziale sederu czwartego Nesikin. W kolegium sądowym rabbiego Hony złożono skrypt orzekający: “Ja N, syn N., pożyczyłem od ciebie minę”. Otóż Hona zawyrokował: od ciebie, także od egzarchy; od ciebie, także i od króla Sapora. Widocznie papier ten przeznaczony był na to, by przechodzić mógł z rąk do rąk. Zwyczaj rozpowszechnił się i przyjął – jak wiadomo aż nazbyt dobrze – powszechnie, ze wszystkimi swymi stronami dodatnimi i ujemnymi. Wytworzyły się rozmaite odmiany; w Polsce tzw. membran. Należy go odnieść przynajmniej do wieku XV, jeśli nie do XIV, w każdym razie do czasu przed użyciem papieru do sporządzania dokumentów, skoro nazywa się “pergaminowym” (membraneus). Nazwa “membran” występuje jeszcze w aktach z wieku XVIII. Nawiasem mówiąc, zdziwienie ogarnia czytelnika, jak mógł Sombart oprzeć się na skorumpowanym widocznie “mamre”. Ten wyraz znany jest tylko jako nazwa dąbrowy pod Hebronem, z rzekomymi grobami patriarchów! [...] Papier na okaziciela jest narzędziem kredytu nie krępowanego przestrzenią ni czasem. Tym bardziej musiało się tu wyłonić zagadnienie wynagrodzenia za kredyt, czyli kwestia procentu. Znali ją dobrze Babilończycy, bo handel uniwersalny nie może się obejść bez tego. Stary Testament nie pozwala pobierać odsetek od współwyznawców; Talmud zakazuje procentu od pożyczek konsumpcyjnych, zezwala nań przy produkcyjnych. Geneza procentu przedstawia mi się historycznie nieco odmiennie, niż powszechnie przyjęto. Przede wszystkim mniemałbym, że procent stanowił zasadniczą ulgę dla dłużnika, zagrożonego w razie niewypłacalności przymusowym odrobkiem u wierzyciela, czyli niewolą za długi. A niewola ta mogła nie tylko jego samego dotykać dożywotnio, ale mogła być rozszerzona na żonę i dzieci (jak to dziś jeszcze bywa w cywilizacji turańskiej, nawet w chińskiej). Procent stanowił wykup od takiej niewoli i najstarszy, a długo jedyny sposób prolongaty długu poza termin pierwotny, umowny. W ten sposób stawał się procent dobrodziejstwem dla dłużnika, dając mu wyjście z najcięższej sytuacji. Praktyka pouczyła, że zależy to od wysokości procentu, że w danym razie odsetki mogą prowadzić do tym większej ruiny. Pierwotnie jednak stanowił procent przejaw etyczny w życiu ekonomicznym. Kiedy średniowieczna nauka katolicka, badając iustum pretium, musiała też zająć się procentem, miała już do czynienia z nadużyciami rzeczy w zasadzie dobrej. W międzynarodowym handlu na wielkie odległości powstawał procent inną jeszcze drogą – jako produkt spółki handlowej. Handel taki wymaga wielkich wkładów wnoszonych z góry, a łączy się ze znacznym ryzykiem; ponieważ nikt nie chce ryzykować całego majątku, powstają więc spółki. Wielce była skomplikowana sprawa transportu (zwłaszcza morskiego) i zbytu towaru w obcym kraju, a kontrola zazwyczaj niemożliwa; wspólnik wolałby wówczas zysk mniejszy, ale zagwarantowany bez względu na wyniki wyprawy handlowej. Taki wspólnik za-mieniał się stopniowo w wierzyciela otrzymującego stosowny procent. Ponieważ pożyczka szła na cele produkcyjne, była zatem w myśl Talmudu procentową. Przypomnijmy sobie, że Żydzi byli w Europie z początku wyłącznie pionierami handlu uniwersalnego, popularyzowali więc także metody tego handlu, a między nimi także prawo do pobierania procentu [...]. Kościół nie chciał pierwotnie uznać skryptu dłużnego, a zastaw ograniczał do ruchomości, wyłączając bezwzględnie człowieka (wykluczając przeto możliwość niewoli za długi). Ponieważ chrześcijanom zakazano pobierać procenty, otrzymali tym samym Żydzi na to monopol. Odtąd żaden chrześcijanin nie zaniósłby zastawu do chrześcijanina; lepiej było udać się z tym do Żyda, bo za pomocą procentu można było uzyskać prolongatę zastawu, gdy tymczasem chrześcijanin nie mógłby prolongować. I tak pomyłka w teorii ekonomicznej, usunąwszy chrześcijan od obrotów procentowych, usunęła ich w konsekwencji od dalszego rozwoju sprawy, na której końcu był… handel pieniądzem. Cała przyczyna fatalnej pomyłki i naiwnej nieświadomości tkwiła mym zdaniem w tym, że obracając się w granicach handlu lokalnego, nie umiano orientować się w warunkach i wymogach uniwersalnego. Potępiono procent na długo przed tym, zanim kupiectwo europejskie poczęło przechodzić na szlaki uniwersalistyczne. Rozwój chrześcijańskiego handlu uniwersalnego obywał się najzupełniej bez pomocy żydowskiej; była to naturalna rozbudowa i nadbudowa. Za najlepszych czasów Genui i Pizy nie ma tam wcale Żydów, a w Wenecji nie odgrywają żadnej roli w dobie właśnie największej ekspansji handlowej królowej Adriatyku. A jednak po długich zmaganiach to upadło; a tym cięższy był upadek Hanzy niemieckiej. Przyczyny różne znane są z każdego podręcznika historii. Handel oceaniczny – dodam od siebie – wymagał następnie tym bardziej kredytów, obrotu bezgotówkowego i wielkich spółek na procenty, które członkom swoim gwarantowały oprocentowanie włożonego przez nich kapitału. Dorzucę też przyczynę, na którą dotychczas nie zwrócono uwagi. Jak już wspomniałem, trzeba było zmienić metody handlu. Nie sposób prowadzić handlu uniwersalnego metodą lokalnego! Prawo składu i wykluczenie handlu “gościa z gościem” tamowało ekspansję i wiodłoby do zamienienia handlu uniwersalnego w długi szereg lokalnych; w tym wypadku szereg ten byłby tak długi, iż trudno byłoby się doczekać ostatecznego terminu przywozu towarów. Stosowanie w handlu międzynarodowym przepisów średniowiecznego handlu europejskiego byłoby wprost absurdem. Kto nie próbował handlu wolnego, ten nie mógł marzyć o wytrzymaniu konkurencji. Występowały nowe dwa postulaty: ułatwiać ekspansję i zbliżać się szybko do wolności handlu. W rzeczywistości rodzimy handel europejski mógł był przemieniać się na trwałe w uniwersalny tylko drogą nielegalną. W tym jego fatalność i zarodek upadku. Metody nie zmienia się tak łatwo; trzeba przejść przez doświadczenie. Miało ono pouczyć, jak nowe postulaty pogodzić z dawnymi ideałami ekonomicznymi, żeby nie uronić korzyści cywilizacyjnych dawnych urządzeń. Zabierano się do odszukania złotej drogi, która nie tamując nowego pędu ku uniwersalności, a więc godząc się z prawami handlu uniwersalnego, nie burzyłaby jednak dotychczasowego porządku etycznego w gospodarce społecznej, porządku opartego o te dwie zasady: żeby powiększać ilość jednostek ekonomicznie niezawisłych i żeby silniejszy nie pożerał słabszego. Kiedy zgodzono się wreszcie na postulały handlu uniwersalnego, tak sprzeczne z dotychczasowym prawem handlowym, było jednak już za późno! Tymczasem nastał tak wielki rozkwit i taka przewaga handlu niechrześcijańskiego (uniwersalistycznego od początku!), iż chrześcijanom nie wypadło nic innego, jak przystąpić do dróg przez innych utorowanych, przekraczając zarazem prawa krajowe, aż wreszcie poglądy niechrześcijańskie stały się prawem w państwach chrześcijańskich. Przestano myśleć o jakiejś złotej drodze; po prostu poddano się. Nauka katolicka nie obmyśliła zawczasu kwestii zmiany metody, toteż nieocenione owe średniowieczne ideały ekonomiczne nie dały się utrzymać. A oto dziś opanowuje nas na nowo tęsknota za nowymi ideałami. Nie umiemy jeszcze wysłowić tego należycie. Na przykład traci się wiele czasu na podkreślanie, iż niegdyś chodziło o to tylko, żeby mieć z czego żyć według swego stanu, ażeby osiągnąć stosowny stopień dobrobytu, że żądza bogacenia się była dawnym pokoleniom obca. Jako historyk, uśmiecham się, gdy to czytam. Nigdzie w źródłach nie spotkałem się z tym, żeby ogół mogących wzbogacić się nie wyzyskał był tej sposobności; natomiast mógłbym na poczekaniu wypełnić arkusz druku przykładami tego, co współcześni nazywali wyzyskiem, zdzierstwem, brakiem sumienia itd. Za Zygmuntowskich czasów narzekano na kupców krakowskich, że wykupili już całą niemal szlachtę województwa krakowskiego, a znakomity Sebastian Petrycy (antysemita!) twierdził w pierwszych latach XVII wieku, iż namnożyło się lichwiarzy chrześcijańskich i że gorsi są o wiele od żydowskich! Cóż my dzisiaj na to? Czy może wymyślimy jaką formułę, na mocy której będzie można ścigać sądowo dochody przekraczające przyzwoity dobrobyt? Całym sercem stoję przy Kochanowskim i doprawdy “nie dbam o kasztelana”, ale nie widzę sposobu, jak to ująć prawniczo, ażeby sędzia, urząd podatkowy, władza administracyjna itd. mogli dojrzeć, kiedy kto przekracza granicę poczciwych zarobków (kierując się ich wysokością). Gdybyśmy chcieli postanowić, ile komu wolno mieć, ile nadal zyskiwać, stanęlibyśmy wobec absurdu, a gdyby się to przemogło, doszlibyśmy do murzyńskiej etyki ekonomicznej, skazującej wszystkich na nędzę, pilnującej ażeby nikt nie miał zbyt wiele. Lepiej i bezpiecznej określać cel nasz, mówiąc, że chodzi o jak największe pomnożenie samodzielnych ognisk ekonomicznych; a przy znacznym ich przysporzeniu czyż mogą być wielkie? Jeżeli jednak będzie komuś fortuna łaskawa ponad jego zasługę, cóż z takim począć? Przypuszczam, że pozostawimy go w spokoju? Wszelkie ustawowe ograniczenia możności wzbogacenia się, to bańki mydlane, to wszystko na nic, a zatem po co się tym zajmować, po co zaprzątać głowy problemem granic między dobrobytem a bogactwem? Gdyby się spopularyzował pogląd, iż należy przeszkadzać bogaceniu się, konsekwencje byłyby z tego niewyobrażalne, a straszliwie ujemne. Debatujmy raczej o czymś na pozór mniejszym: jak się urządzić, żeby silny nie mógł pożerać słabego? Zdaje mi się, że w tych dwóch punktach można najlepiej ująć tak ideologię średniowieczną, jako też nasze obecne tęsknoty ekonomiczne do tamtych czasów.
Historyk nie ma tu nic więcej do powiedzenia. Dobrze jest zdawać sobie sprawę, gdzie znajduje się czyjś punkt zaczepienia, a gdzie koniec przy poszukiwaniach syntezy nauk pokrewnych, nauk uzupełniających się. Nie wątpię, że tak pojmowany historyzm spraw ekonomicznych będzie uznawany coraz bardziej, ale też im chętniej sam go propaguję, tym bardziej pragnę zachować ostrożność, by nie przekroczyć właściwej granicy w formułowaniu sądów.
Wydaje mi się, iż dzisiaj ciężko byłoby dzielić u nas handel na lokalny i uniwersalny, dziś bowiem każdy przekupień sprzedający kawę i herbatę na grosze jest agentem handlu uniwersalnego, i do tego zamorskiego. Zaznacza się natomiast coraz dobitniej odrębność handlu detalicznego i engrosowego, sprzedaż drobna i hurtowna. Czy oba te rodzaje kierują się tymi samymi zasadami i w jaki sposób dobrać się do hurtu – to już rzecz ekonomistów. Podobnie ekonomiści muszą roztrząsać kwestie, czy i o ile ograniczać papier na okaziciela, jak wybrnąć z nadużyć handlu pieniężnego, który doprowadził aż do handlu wojną i pokojem, albo jak normować kredyt? To są aktualne ściśle ekonomiczne kwestie [...]. Miejmy więc przed oczyma owe dwie zasady wieków średnich, ze świadomością jednakże, że środki do ponownego ich zastosowania musi nam nasunąć samo życie, to życie dzisiejsze, współczesne. Historia zaś ostrzega, że jeśli ktoś się z pracą swą spóźni, wówczas jest tak, jak gdyby wcale nie pracował i w końcu musi się poddać prądowi przeciwnemu, wzmagając swą dokładnością jeszcze bardziej ten przeciwny nurt. Ma też historyk obowiązek zwrócić uwagę na to, że w zbiorowym życiu ekonomicznym handel wyprzedza przemysł, a decyduje o znacznych partiach wszelkich kategorii bytu. Własny handel jest największem dobrodziejstwem każdego narodu, stanowiąc nadzwyczaj silne źródło wszelakiej twórczości, od politycznej aż do artystycznej, bo źródło dostarczające środków.
Prof. Feliks Koneczny
Tekst pochodzi z książki: Feliks Koneczny, O sprawach ekonomicznych, Kraków 2000, ss.65-75.
Robert Grunholz