259

Wywiad śp. dra Ratajczaka dla Radia Rodzina z roku 2003

Janusz Telejko: Dzisiejszym gościem w Radio Rodzina jest dr Dariusz Ratajczak. Serdecznie witam, szczęść Boże.Dariusz Ratajczak: Szczęść Boże.

J. Telejko: Panie Dariuszu, czy historyk może świadomie mówić nieprawdę? D. Ratajczak: Nie, absolutnie nie może. Jest to rzecz nie do zaakceptowania. Głównym celem działalności historyka jest zbliżanie się do prawdy, poszukiwanie prawdy. W istocie prawda jest jedynym przyjacielem historyka. Owszem, historyk może błądzić, może popełniać błędy i często tak się dzieje. Powiem szczerze: ja prawdopodobnie też bardzo często nie mam racji, popełniam błędy – cóż, jestem tylko człowiekiem – zawsze jednak pragnę zbliżać się do prawdy. Historyk i prawda to powinno być jedno. Historyk powinien być skażony prawdą, skażony dążeniem do prawdy. Historyk świadomie podający nieprawdę jest w istocie propagandystą. Niestety, zjawisko to obserwujemy również w dzisiejszych „demokratycznych czasach”. Oczywiście nie tylko w Polsce, ale niech ona będzie podstawą naszej rozmowy, zgodnie z maksymą: „bliższa koszula ciału…” Dlaczego tak się dzieje? Otóż dlatego, iż ciągle – uwaga ta odnosi się przede wszystkim do „trzeciorzeczpospolitowych” historyków zajmujących się dziejami najnowszymi – historia przesiąknięta jest polityką. Podejrzewam nawet, że nadal pełni ona rolę nauki pomocniczej polityki, że, mówiąc wprost, zależna jest od bieżących interesów warstw rządzących. I to jest rzecz godna ubolewania, gdyż podobno żyjemy w wolnym Kraju. W jakiś sposób ma to związek z tą straszliwą socjalistyczno-postępową cenzurą (nazwijmy ją polityczną poprawnością), która zastąpiła po 1989 r. cenzurę realnego socjalizmu, komunizmu, marksizmu, czy jak go tam zwał. Po 1989 roku wielu historyków wpadło z „komunistycznego deszczu” pod „politycznie poprawną rynnę”, ale to jest też cenzura. Inna sprawa, że przyszło im to z łatwością. Kłamali za „komuny”, kłamią i teraz. To są ludzie o mentalności, nikogo nie obrażając, kelnera. Ja to nazywam dosadniej: ” kundlizm”. Oczywiście funkcjonują tylko dlatego, że po 1989 r. nie przeprowadzono zdrowej weryfikacji na wyższych uczelniach. A zresztą – gdzie ją tak naprawdę przeprowadzono?!

J. Telejko: Teraz wróćmy do historii dr Dariusza Ratajczaka, bo to też jest historia; był Pan znanym i lubianym wykładowcą na Uniwersytecie Opolskim. D. Ratajczak: …byłem. Tak, byłem.

J. Telejko: …wybitnym naukowcem i znawcą Kresów Wschodnich, a obecnie pracuje Pan jako stróż nocny – dlaczego? D. Ratajczak: Z bardzo prostego powodu – w 1999 roku opublikowałem publicystyczną książeczkę pt. „Tematy niebezpieczne”. W książce tej w jednym z podrozdziałów poruszyłem sprawę tzw. rewizjonizmu holokaustu, przytoczyłem tezy głoszone przez rewizjonistów holokaustu bez mojego komentarza autorskiego… i to się pewnym gremiom nie spodobało…

J. Telejko: Panie Dariuszu, kim są rewizjoniści holokaustu? D. Ratajczak: Rewizjoniści holokaustu są środowiskiem złożonym z naukowców, dziennikarzy, publicystów. Przede wszystkim to prawdziwie międzynarodowe grono uważa, że żydowski holokaust nie był wydarzeniem wyjątkowym w XX wieku, że ten straszliwy XX wiek, który na szczęście skończył się, dotykał także tragediami inne nacje, inne narody: a więc Polaków, Cyganów, Japończyków, Ormian, Rosjan, Ukraińców itd. Dlatego twierdzą, że właściwie żadna nacja, żaden naród nie ma monopolu na cierpienie, w tym ciężko doświadczony podczas ostatniej wojny naród żydowski. Tymczasem dzieje się tak, że niektóre środowiska żydowskie chcą wmówić światu, że holokaust był jakby osią martyrologiczną XX wieku. Co więcej, osią martyrologiczną historii całego świata. Oczywiście tą podstawową rewizjonistyczną tezę uzupełniają inne poglądy. Na przykład taki, że podczas II wojny światowej nie zginęło 6 mln Żydów, tylko mniej. Ta teza jest o tyle do obrony, że jeszcze 15 – 16 lat temu twierdzono, że w straszliwej mordowni hitlerowskiej w Auschwitz – Birkenau zginęło 4 – 4,5 mln ludzi. Dzisiaj oficjalnie władze Muzeum Oświęcimskiego twierdzą, że milion, milion sto… No więc mamy w tym jednym przypadku różnicę trzech milionów. To są rzeczy, które trzeba badać i sprawdzać. Na tym polega praca historyka. Tymczasem możni tego świata twierdzą, iż „prawdy uświęcone” dyskusji nie podlegają. Czy na tym polega wolność badań naukowych? Czy nie nazwiemy tego cenzurą? A ja po prostu mówię: dajcie spokój historykom, zapewnijcie historii autonomię. Dajcie jej żyć. Właśnie – dajcie jej żyć. Czy żądam zbyt wiele?

J. Telejko: Kogo dotknęła i obraziła Pana publikacja „Tematy niebezpieczne”? D. Ratajczak: Widzi Pan, to jest właśnie bardzo dziwne – chyba najmniej samych Żydów, dlatego, że głosów „anty-ratajczakowskich” w wydaniu środowisk ściśle żydowskich było stosunkowo mało i pojawiły się nieco później. Co więcej, chciałbym wymienić z nazwiska jednego polskiego Żyda, pana Jana Stopczyka – człowiek ten przeżył Auschwitz – który bardzo mocno mnie bronił. Wysłał nawet stosowny list na ręce opolskiej prokuratury z uwagą: „cenię Ratajczaka za odwagę, nie zamykajcie ust młodemu pokoleniu”. Natomiast „centralą” walczącą z moją skromną osobą była forpoczta „postępu” w Polsce – „Gazeta Wyborcza”, która całą sprawę nagłośniła i w ciągu 24 godzin ze znanego w Opolu i – tak jak Pan powiedział – lubianego wykładowcy stałem się banitą, czy ściganym infamusem. W ciągu kilkunastu godzin zostałem zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego, a potem, po neostalinowskim wewnętrznym śledztwie, wyrzucono mnie z uczelni. I oczywiście założono przeciwko mnie sprawę sądową, która ciągnęła się miesiącami.

J. Telejko: …wiem, że się skończyła już ta sprawa. Jaki był werdykt sądu? D. Ratajczak: Sprawa zaczęła się w 1999 roku a zakończyła w 2001. Ostatecznie warunkowo umorzono ją ze względu na niską szkodliwość społeczną. Ja wprawdzie w sądzie cały czas tłumaczyłem, że przecież nie wyrażałem własnego zdania co do tez głoszonych przez rewizjonistów holokaustu, podkreślałem, że jedynie referowałem problem (a to wolno mi było robić), chciałem także powołać stosownych ekspertów w osobach pp. profesorów Rainy i Bendera, ale sąd pozostawał niewzruszony. Uznał, że sam jest władny określić, czy referowałem poglądy, czy też się z nimi zgadzałem. Widzi Pan, od samego początku sprawa była „szyta grubymi nićmi”… Nie miałem zbyt wielkich szans, bo proszę zdać sobie sprawę z jednej rzeczy: jednostka wobec systemu jest niczym, tak samo, jak błogo śpiący na ulicy człowiek wobec walca kierowanego przez szaleńca. Mogę powiedzieć tak: zachowałem twarz, walczyłem o nią, ale na wyrok uniewinniający w 100% oczywiście nie miałem szans. Raz jeszcze powtórzę: sprawa była od samego początku „kręcona z góry”, szły dyrektywy z ministerstwa sprawiedliwości, że trzeba szybko „tego Ratajczaka załatwić”. Jeżeli bowiem nie zrobimy tego teraz, za chwilę pojawią się następni, którzy zaczną drążyć „bardzo niebezpieczny temat” . Mój Boże, czegóż to „nasze elity” nie wypisywały w tamtych czasach o mnie. Wysyłano mnie do zakładów psychiatrycznych, twierdzono, że moja sprawa może wpłynąć na stosunki polsko-żydowskie. Istna paranoja, „dom wariatów”. Taki to był cyrk i takie występujące w nim małpy. Doprawdy żyjemy w ciekawych czasach. I „ciekawi” ludzie nami rządzą.

J. Telejko: Panie Dariuszu, czy ukazały się już po Pana książce inne publikacje na ten temat, polskich autorów, czy naukowców ? D. Ratajczak: Nie. Owszem, były artykuły, a raczej stosowne fragmenty, opisujące mój przypadek, natomiast takie publikacje ukazały się wcześniej. Do roku 1999 publikował na ten temat pan Tomasz Gabiś w jego periodyku „Stańczyk”, ale, jak mówię, do roku 1999, bo proszę pamiętać, że wtedy to wszedł w życie artykuł 55 Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej ,w którym jednoznacznie stwierdzono, iż tych rzeczy nie można pod groźbą kary więzienia poruszać. Po prostu nie można – i już. To oczywiście cenzura. Ja, jako historyk nie mogę się z tym zgodzić. Chociażby dlatego, że cenzura to grób dla historii. Jakież to upokorzenie dla historyka: ktoś decyduje za niego, czym ma się zajmować, wyznacza granice badań…

J. Telejko: Panie Doktorze, kilka słów o Pana rodzinnym domu, Pana karierze, pasjach? D. Ratajczak: Urodziłem się w Opolu w roku 1962, z tym, że jak większość mieszkańców tego miasta nie jestem autochtonem, czyli Ślązakiem. Ojciec pochodzi z Wielkopolski, ze Śremu, śp. moja mama z Chodorowa w byłym województwie lwowskim, czyli łączę w sobie tradycję wielkopolską z wpływami wschodnio-galicyjskimi, kresowymi. Pochodzę z patriotycznego domu; ojciec jest synem Powstańca Wielkopolskiego. Dziadek Michał uczestniczył również jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Kampanię zakończył w miejscowości Głębokie na Wileńszczyźnie. Natomiast w czasie I wojny światowej walczył pod kajzerem Wilhelmem. Brał udział w rzezi pod Verdun. Ja zawsze Bogu dziękuję, że pochodzę z normalnego polskiego domu nieskażonego jakimiś miazmatami lewicowości, marksizmu, czy innymi niemiłymi zdrowemu rozsądkowi rzeczami. To jest bardzo ważne, gdyż to kim jesteśmy w 80% zależy od wychowania rodzinnego. Może dlatego jestem przerażony tym, co się obecnie dzieje z młodym pokoleniem. Otóż młode pokolenie opuszcza rodzinny dom bez świadomości bycia Polakiem. W konsekwencji tak często otaczają nas dzisiaj ludzie, o których można tylko powiedzieć: „polskojęzyczny tłum”. To jest przykre. Natomiast, jeśli chodzi o moje pasje… Historia jest moją pasją numer jeden, mam takie nawet szczególne hobby, a mianowicie dzieje klanów szkockich. Temat piękny, romantyczny i… bezpieczny. Poza tym lubię geografię polityczną oraz sport. Szczególnie piłkę nożną. Boleję, że w polskim futbolu na razie jest tak, jak jest. Ale to, co już przeżyłem, to przeżyłem. Myślę o mistrzostwach świata w piłce nożnej w 1974 i 1982 roku – tej radości nikt mi już nie odbierze.

J. Telejko: Jak Pan widzi swoją przyszłość naukową, Panie Doktorze? Sąd w zasadzie Pana uniewinnił, ale w opinii naukowców, historyków ciągle Pan jest oskarżany i „trędowaty”. Jest Pan „persona non grata” na każdej wyższej uczelni. D. Ratajczak: Zgadza się. 20 października tego roku – czyli dosłownie za chwilę – kończy mi się okres karencji, bo zostałem zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego do 20 października 2003 roku. Już złożyłem stosowne aplikacje do różnych wyższych uczelni, tak państwowych, jak i prywatnych . Wszędzie odpowiedź jest jedna: nie! Oficjalnie brak miejsc, a nieoficjalnie, przy kawie, dowiaduję się: „Wie Pan, tak naprawdę, gdyby to od nas zależało, to dawno byśmy pana zatrudnili, ale nie chcemy mieć kłopotów” . I to jest mocno podejrzane… co innego ludzie mówią prywatnie, a co innego oficjalnie. Kłopoty z odwagą cywilną, ot co! Ale faktem jest, że nie ma większych szans na zatrudnienie w instytucie naukowym, na uniwersytecie. Jestem realistą. Inna rzecz, że poglądów nie zmieniłem, do Canossy nie pójdę. A tego zapewne wymagałaby łaskawa zgoda na zatrudnienie mnie w instytucji związanej z wyuczonym przeze mnie zawodem.

J. Telejko: Porozmawiajmy teraz o naszej rzeczywistości. Sytuacja, która jest obecnie w Polsce przypomina troszeczkę sytuację tuż po „rewolucji” – rząd swoje, społeczeństwo swoje i ta przepaść między rządem a społeczeństwem pogłębia się. Mnoży się korupcja, afery. Jak Pan, jako historyk, ocenia obecną sytuację w Polsce? Czy nastąpi jakiś przełom i społeczeństwo dokona dobrego wyboru? D. Ratajczak: Myślę, że ten przełom w końcu nastąpi. W historii Polski od co najmniej 200 lat mamy kłopoty z elitami politycznymi zaczynając od epoki saskiej, a kończąc na SLD. To musi się kiedyś skończyć. Ludzie wielkie nadzieje wiązali z AWS-em, ale jak Pan doskonale pamięta „nasi” zdradzili, stali się „onymi”. Wielkie nadzieje wiązano z SLD – znowu zdradzono naiwną masę. Społeczeństwo musi wreszcie jasno określić, czego i kogo chce. Musimy w końcu wybrać narodowe polskie elity – takie elity, które nas nigdy nie zawiodą. Ludzie nie są tacy głupi, jak się niektórym przedstawicielom elit politycznych wydaje. Jeżeli Polacy głosowali np. za Unią Europejską (ponad 70 %) i dzisiaj dowiadują się, że warunki naszej akcesji są fatalne, to po raz kolejny przekonują się, że pewni ludzie po prostu kłamią, więcej – kłamstwo jest organiczną cechą ich osobowości. Zatem jest wielka potrzeba, aby Polacy uświadomili sobie, że są w tym narodzie naprawdę ludzie porządni, którzy mogą tworzyć narodowe elity . Trzeba tylko tych ludzi odnaleźć, trzeba tych ludzi zgrupować i trzeba na nich zagłosować. Taki jest m.in. cel działalności Stowarzyszenia Forum Polskie, którego mam zaszczyt być członkiem.

J. Telejko: Czy społeczeństwo polskie pójdzie jeszcze do wyborów? D. Ratajczak: Myślę, że tak – i do wyborów parlamentarnych w Polsce i do tych europejskich. Będzie głosowało chyba po raz pierwszy na ludzi, którzy dadzą temu społeczeństwu gwarancje, że o losach Polski będą decydować Polacy, to jest środowiska nie tylko mówiące, ale przede wszystkim czujące po polsku. Stoimy u progu walki o wszystko… o być albo nie być naszej Ojczyzny. Na szczęście coraz więcej Polaków zaczyna zdawać sobie z tego sprawę. [Dr Ratajczak okazał się optymistą - admin]

J. Telejko: Czy ta Europa, do której wchodzimy; w której będziemy uczestniczyć, nie chce nas „zakwalifikować” jako obywateli drugiej kategorii? D. Ratajczak: Drugiej albo nawet i trzeciej kategorii, Panie Redaktorze. Co więcej, Unia Europejska jest unią ponadnarodową, jest próbą stworzenia jakiegoś mega-europejskiego państwa. Ludzie kierujący Unią Europejską w ogóle nie myślą w kategoriach narodowych. Ich ideałem jest beznarodowe społeczeństwo manipulowane przez „jaśnie oświecone kręgi” polityczno-ekonomicznych „macherów”. UE jest próbą realizacji starego masońskiego marzenia o „superpaństwie”. W takim układzie nie mówmy, że będzie się rozwijała polska kultura narodowa i że pozostaniemy Polakami. Unia Europejska w jej obecnym kształcie jest śmiertelnym wrogiem idei państwa narodowego, względnie skrytą pod uniwersalnymi hasłami formą realizacji starych państwowo-narodowych celów Niemiec. I tak źle, i tak niedobrze. Dlatego naszą powinnością jest albo przekształcić ją w luźną konfederację państw narodowych, albo, jeżeli okaże się to niewykonalne, z tej Unii wystąpić z wielkim hukiem.

J. Telejko: Pana plany naukowe i autorskie – co Pan zamierza w najbliższym czasie opublikować? Może jakieś „tematy niebezpieczne”? D. Ratajczak: W jakiś sposób tak. Tu jedna uwaga: historyk co rusz napotyka na tematy nie opracowane – nierzadko „niebezpieczne”. To nie jest tak, że Ratajczak znajduje „tematy niebezpieczne”. One po prostu są, one człowieka otaczają, a lata komunizmu, i nawet lata III Rzeczypospolitej, którą ja nazywam „PRL-em Bis”, spowodowały, że tych tematów jest coraz więcej. Powracając do Pana pytania… Zamierzam w najbliższym czasie wydać książkę poświęconą represjom komunistycznym czy stalinowskim na Opolszczyźnie, czyli w moim regionie, w latach 1945-55. Właściwie tekst już jest gotowy – 600 stron – i prawdopodobnie będę musiał go trochę skrócić, bo jak Pan doskonale wie współczesne oficyny nie chcą wydawać takich opasłych tomów. Teraz obowiązuje inna moda: krótko i na temat. Ale książka, od razu mówię, będzie bardzo ciekawa.

J. Telejko: Panie Doktorze, na Opolszczyźnie dużo ostatnio się mówi o mniejszości narodowej, o tworzeniu odrębnego państwa śląskiego – w zasadzie tworzy się taki mit, że Śląsk chce się oderwać od Polski. Dlatego ci, którzy przyszli na Śląsk tak, jak Pana rodzice ze Lwowa, zaczynają się tego Śląska bać. D. Ratajczak: Tak, zaczynają się bać i mają powody, żeby się bać. Nie załatwiono kwestii własnościowych. To tykająca bomba zegarowa w obliczu wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Proszę pamiętać, że prawo unijne będzie miało większą wagę od polskiego, czyli krajowego. Niemcy bezwzględnie wykorzystają tą sytuację, upomną się „o swoje”. To jest poważne państwo, oni wiedzą, co robią… Jeżeli ktoś myśli, że zachodni sąsiedzi Polski zapomnieli o byłych ziemiach niemieckich na wschód od Odry – żyje w krainie latających niedźwiedzi. Jeśli chodzi o Śląsk i Ślązaków… Zawsze uważałem, że Śląsk jest polski – to jest rzecz bezdyskusyjna. Nie ma Polski bez Śląska. Polska bez Śląska jest krajem nawet już nie drugorzędnym, ale czwartorzędnym. Nie ma oczywiście czegoś takiego, jak „narodowość śląska” – jest to wymysł kilku spryciarzy zgrupowanych wokół pana Gorzelika i to jest oczywiście typowa, w istocie proniemiecka dywersja. Ci faceci napisali już nawet książkę o historii „narodu śląskiego”. Zachodzę w głowę, jak można napisać książkę o czymś, czego nigdy nie było?! Na Opolszczyźnie istnieje mniejszość niemiecka – ja nie odbieram tym ludziom prawa do tego aby czuli się Niemcami, ale trzeba znać pewne proporcje… Nie można na przykład twierdzić, że Ślązacy są etniczną częścią narodu niemieckiego, a Śląsk polsko-niemieckim „landem”. Zresztą zdecydowaną większość mieszkańców Opolszczyzny stanowią Polacy. Żyją wśród nas również Ślązacy o polskiej orientacji narodowej. Tych ludzi spotkała wielka niesprawiedliwość. Po 1945 r. byli prześladowani przez komunistów, wielu z nich wyjechało do Niemiec, ale ja do dnia dzisiejszego znam polsko-śląskie rodziny mieszkające pod Opolem, które dumne są z tego, że ich dziadkowie, czy pradziadowie walczyli w Powstaniu Śląskim po stronie polskiej. Oczywiście wielu opolskim Ślązakom zamącili w głowie liderzy niemieckiej mniejszości w rodzaju Heinricha Krolla. To są niebezpieczni ludzie, wilki w owczej skórze. Mają pieniądze, cieszą się poparciem ze strony bogatego „Vaterlandu” Jest to potencjalnie piąta kolumna. Na szczęście zauważam, że szeregi mniejszości niemieckiej na Opolszczyźnie rzedną. Chyba jest szansa, aby ponownie przyciągnąć śląskie masy do polskości. Trzeba to robić delikatnie szanując śląskie odrębności regionalne, śląską gwarę (naprawdę urokliwą), zwyczaje itd. Jedno jest wszak pewne: nie ma Polski bez Śląska. Generał de Gaulle miał rację. Najbardziej polskim z polskich miast jest… Zabrze! Dodam: i Opole… i Opole, historyczna stolica polskiego Górnego Śląska!

J. Telejko: Z „niepokornym” doktorem Dariuszem Ratajczakiem, historykiem, człowiekiem, który napisał książkę, która „poruszyła” całą Polskę, a obecnie jest nocnym stróżem, rozmawiałem dzisiaj w Radiu Rodzina. Serdecznie dziękuje za przybycie do studia i za rozmowę. D. Ratajczak: Dziękuję. Szczęść Boże. Artykuł podrzuciła nam pani J, za co dziękuję – admin.

Lasom państwowym grozi prywatyzacja Wypada napisać kilka słów o formalnie głównym celu mych wędrówek po Polsce – inspekcji Lasów Państwowych. Po raz kolejny muszę wyrazić uznanie polskim leśnikom, robotnikom leśnym, naukowcom i wszystkim (no, prawie wszystkim) powiązanym z gospodarką leśną. Lasy są w bardzo dobrym stanie. Najpiękniejsze w Europie. W dniu 31 grudnia 2008 obszary leśne zajmowały 9066 tys. ha, co stanowi 29% powierzchni kraju. Od końca II wojny światowej zasoby leśne Polski systematycznie się powiększają. Zgodnie z Narodowym Programem Zwiększania Lesistości w 2020 roku lasy mają stanowić 30% powierzchni kraju, a w 2050 – 33%.

Narodowy Program Zwiększania Lesistości to jedno, a co z niego będzie w praktyce? Polska bije chyba rekord świata, jeśli chodzi o zadłużenie w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Zarazem wartość polskich lasów szacuje się na paręset miliardów dolarów. Jest to ostatnie tak wielkie bogactwo, należące do narodu polskiego, które jeszcze nie zostało mu bezczelnie ukradzione przez kanalie, jakie demokratycznie wybieramy do władzy od roku 1990. Nic więc dziwnego, że spoglądają one łakomie w tę stronę i zamierzają lasy sprzedać w ręce prywatne. A na razie czynią przygotowania, planują i swoim bandyckim obyczajem usiłują celowo doprowadzić gospodarkę leśną do stanu nieopłacalności, zarazem rozsiewając medialne łgarstwa, iż jest ona w istocie nieopłacalna, skorumpowana itd. Wprawdzie Prezydent Bronisław Chrabia, jeszcze jako kandydat na prezydenta, zapewnił na Krajowym Zjeździe Leśników w Jabłonnie, że jako jeden z ostatnich „gajowych z dubeltówką” nie jest i nie będzie zwolennikiem prywatyzacji Lasów Państwowych. No, ale kto wierzy panu Chrabiemu, sam sobie szkodzi… Nietrudno sobie wyobrazić, co się stanie z naszymi lasami po prywatyzacji: Rozencwajg i Lutman w bardzo krótkim czasie wszystko porżną na deski i sprzedadzą. Tak, jak planowali ongiś zrobić z lasami tatrzańskimi, które na szczęście wykupił przed nimi hrabia Zamojski i podarował państwu. Nie wierzcie, Państwo, w bezczelne łgarstwa różnych „liberałów” o nieopłacalności polskich lasów państwowych. Są opłacalne, mimo jawnego sabotażu ze strony rządzących. Nie wierzcie w to, że po prywatyzacji lasów wzrośnie zatrudnienie i pensje dla pracowników leśnych. Będzie dokładnie to samo, co z prywatyzacją wszelkich innych gałęzi polskiej gospodarki: wywalanie z pracy, grabieżcza polityka właścicieli, czy wręcz likwidacja zakładów pracy. Nie wierzcie w to, że „prywatny właściciel lepiej zadba o swoją własność” – zwłaszcza o „własność”, którą nabył za psie pieniądze, jak to zawsze w III RP miało miejsce. Pomników „dbania o swoją własność” pełna jest cała Polska. Nie wierzcie, że pieniądze uzyskane ze sprzedaży lasów państwowych zostaną przeznaczone na spłatę gigantycznego długu narodowego, jakiego narobili „wykształceni i znający języki obce” (szczególnie Chrabia słynie z ich znajomości, ale jakoś media się go o to nie czepiają). Albo że powstaną z nich jakieś nowe inwestycje. Do tej pory te menelskie rządy wyprzedają wszystko, co tylko jest możliwe. Co zbudowano za te pieniądze? Nic. Czy nasz dług zmalał? Nie, rośnie w tempie niemal 100 milardów złotych rocznie. Gdzie się podziały te pieniądze? Nie wierzcie, że w Lasach Państwowych panuje korupcja i złodziejstwo. Pojedyncze przypadki mogą się oczywiście zdarzyć, ale czym one są na tle powszechnej korupcji w każdej niemal innej dziedzinie życia, włącznie z „niezależnym” wymiarem sprawiedliwości? Ten rząd widzi w lasach jedynie drewno, jak talmudyści. Nie istnieją dla niego żadne wartości kulturowe, historyczne, rekreacyjne, zdrowotne. I nie oczekujmy, że une się zmienią, że coś zrozumieją. Dla leśnika pozyskiwanie drewna jest jednym z ostatnich celów gospodarki leśnej. Na pierwszym miejscu znajduje się utrzymywanie lasów w dobrym stanie i zwiększanie zalesienia ze względu na ich korzystny wpływ na klimat, czystość powietrza, gleby, wód, na zdrowie człowieka i jego psychikę, na możliwości zarobkowania zbieraniem runa leśnego; ogólnie – na warunki życia ludzi. Pomijamy tu kwestię parków narodowych i rezerwatów przyrody, których znaczenia edukacyjnego i naukowego nie sposób przecenić. Polska jest unikalnym krajem w skali światowej, jeśli chodzi o prowadzenie racjonalnej gospodarki leśnej, a jej zasoby stale wzrastają. Jako jedyne chyba w świecie polskie lasy państwowe same się finansują! Państwo nie dokłada do nich ani grosza. Co więcej, w bardzo wielu wsiach lasy są głównym źródłem utrzymania ich mieszkańców Czy ufacie ministrowi finansów Jean-Vincentowi (ksywa „Jacek”) Rostowskiemu, który – jeśli rząd postawi na swoim – przejmie w swoje ręce dysponowanie lasami państwowymi, czyli stanie się faktycznym właścicielem tego, co do niego nie należy, łamiąc przy okazji polskie prawo? Czy pan Rostowski zadba o to, by każdy mógł sobie pojechać do lasu, wejść do niego, oddychać świeżym powietrzem, zbierać grzyby, a nawet polować? Pomińmy nawet fakt, że pan Rostowski, podobnie zresztą jak inni eksperci z rządów Tuska, znają się na lasach, jak świnia na pieprzu… Pan „Jacek” Rostowski lasy bardzo szybko sprywatyzuje, dowodząc, iż są nieopłacalne – zwłaszcza, że zarządzane przez kompletnych ignorantów naprawdę mogą stać się takimi.
A poczciwe, acz naiwne tumany zwące się „ekologami”, będą się cieszyć z poszerzenia Białowieskiego Parku Narodowego, podczas gdy miliony hektarów lasów pójdą po prostu pod piłę. Zdumiewające jest, a może i nie, że nawet Polskie Stronnictwo Ludowe, rzekomy reprezentant interesów wiejskich, nie protestuje. I to będzie koniec bezpieczeństwa ekologicznego państwa. Chrabia powiedział, iż „słyszał już nawet modlitwy o to, by lasy pozostały własnością państwa polskiego.” Nie trzeba Panu Bogu zawracać głowy takimi modlitwami. Po prostu należy lasy zostawić takimi, jakie są. Pomódlmy się raczej, aby szumowiny rządzące Polską jak najprędzej straciły władzę, bo o to, aby czym prędzej poszły do piekła modlić się wszak nie wypada. Marucha

Ciąg dalszy sprawy reż. Brauna, który „pobił” policjanta. Zarzuty „pobicia” stróżów prawa były charakterystyczne dla czasów PRL-u. Łatwe do sformułowania i łatwe do udowodnienia: świadkowie zawsze się znaleźli. Nie trzeba było nawet dbać o pozory, gdy okazywało się że milicyjnego byczka 100 kilo wagi ”pobił” jakiś chuderlawy intelektualista. Historia, jak się okazuje, zatoczyła koło.

Po publikacji „Naszego Dziennika” przypadek Grzegorza Brauna trafił  do resortu sprawiedliwości. Co powie Kwiatkowski? Sprawa Grzegorza Brauna, który przed sądem odpowiada za rzekome nakłanianie funkcjonariuszy do odstąpienia od czynności służbowych oraz pobicie jednego z nich, oparła się o ministra sprawiedliwości. Za reżyserem ujął się poseł Jarosław Rusiecki (PiS), który zaapelował do szefa resortu o wyjaśnienie okoliczności związanych z zatrzymaniem i procesem reżysera słynnego „Towarzysza Generała”.

Jarosław Rusiecki, poseł PiS, wystąpił do Krzysztofa Kwiatkowskiego, ministra sprawiedliwości, prokuratora generalnego RP z zapytaniem poselskim, wnosząc o pilne wyjaśnienie wszystkich okoliczności związanych z zatrzymaniem i procesem Grzegorza Brauna. Jak zauważył parlamentarzysta, Braun jest znanym intelektualistą, który nie boi się mówić rzeczy niepopularnych, narażając się tym samym na krytykę wielu środowisk. Znany jest z bezkompromisowości w domaganiu się ujawnienia agentów SB PRL. - Nie może jednak być tak, że w państwie prawa wyklucza się z przestrzeni publicznej obywatela tylko dlatego, że ogłasza niewygodne dla niektórych fakty - zaznaczył Rusiecki. W ocenie posła, niepokój budzi postępowanie wrocławskich funkcjonariuszy policji, których postępowanie opisywane przez reżysera nie różni się od metod stosowanych przez służby komunistyczne. - Doprawdy trudno uwierzyć, że intelektualista rzucił się na zawodowych, a więc wyszkolonych policjantów i ciężko ich poturbował. Takie postawienie sprawy przypomina scenariusze pisane w PRL – zauważył poseł. Jak zaznaczył Rusiecki, zajęcie się sprawą było jego obowiązkiem. – Wzorem dla mnie, jeśli chodzi o wsparcie czy niesienie pomocy krzywdzonym obywatelom, są wybitne osobowości z ziemi świętokrzyskiej, jak generał Antoni Heda „Szary”, mjr Jan Piwnik „Ponury” oraz Wincenty Reklewski, który 27 grudnia 1939 roku w Waśniowie pod Ostrowcem oddał życie w obronie krzywdzonego kapłana zaatakowanego przez bandytów – dodał. Grzegorza Brauna zatrzymano w kwietniu 2008 roku we Wrocławiu, kiedy obserwował demonstrację ONR i NOP w rocznicę zbrodni katyńskiej. Z relacji reżysera wynika, że na jego prośbę o wylegitymowanie się jednego z interweniujących cywilnych funkcjonariuszy został siłą zatrzymany, powalony na ziemię i skuty kajdankami. Obezwładnionemu już Braunowi wyłamano palce. Reżyser trafił na komisariat, gdzie przetrzymywano go przez trzy godziny, nie pozwalając na kontakt z rodziną. Po tym zajściu Braun złożył na postępowanie policji skargę, która została oddalona przez sąd. Tymczasem prokuratura, na wniosek wrocławskiej policji, postawiła reżyserowi zarzut pobicia policjanta i utrudniania policyjnej interwencji. Sprawa trafiła do sądu jesienią 2008 roku i trwa do dziś, a wszystkie rozprawy odbywają się bez udziału publiczności. Braunowi grozi kara 5 lat pozbawienia wolności. Marcin Austyn

Reżyser Grzegorz Braun skazany na grzywnę Czyli kroniki polskiej praworządności ciąg dalszy. Sąd Rejonowy Wrocław – Śródmieście skazał wczoraj Grzegorza Brauna, reżysera-dokumentalistę, na karę grzywny w wysokości 3200 złotych. To kara za atak na policjantów i ich znieważenie. Braun nie przyznaje się do winy. Jego adwokat zapowiedział apelację od tego „kuriozalnego wyroku”.

Sędzia Barbara Kaszyca stwierdziła, że Braun jest winny stawianych mu zarzutów. Chodziło o stosowanie przemocy wobec policjantów poprzez wykręcenie kciuka i uszkodzenie wiązadeł palca oraz znieważenie funkcjonariusza przez nazwanie go „bandytą” i „osiłkiem w kurteczce w kratkę”. Sędzia Kaszyca stwierdziła, że wypowiedzi oskarżonego miały na celu obrażenie funkcjonariusza. Mecenas Marcin Strzeszyński, obrońca Grzegorza Brauna, zapowiedział, że po otrzymaniu pisemnego uzasadnienia wyroku złożone zostanie odwołanie. – Każdy wyrok skazujący w tej sprawie jest dla mnie nie do przyjęcia, ponieważ nie popełniłem zarzucanych mi czynów – powiedział nam Braun. Dodał, że ma sporo zastrzeżeń do pracy sądu, który nie uwzględniał jego wniosków dowodowych. Reżyser nie krył rozżalenia, wyrok określił jako hańbę sądu. – Jeśli rzeczywiście popełniłbym te czyny, to z tego postanowienia sądu wynika, że za pobicie i znieważenie policjanta można otrzymać tak niski wyrok – podkreślał Braun. Do zdarzenia, za które reżyser został ukarany, doszło w kwietniu 2008 roku w czasie manifestacji zorganizowanej przez członków Narodowego Odrodzenia Polski. Braun przyglądał się manifestacji i twierdzi, że policjanci bezprawnie go zatrzymali, gdy zażądał, aby funkcjonariusze się wylegitymwali. Kiedy sam wytoczył policji proces o zranienie, funkcjonariusze oskarżyli go o pobicie i znieważenie. Marek Zygmunt, Wrocław, Nasz Dziennik 22.09.2010 Czy wyobrażacie sobie Państwo intelektualistę Brauna atakującego i bijącego kilku policyjnych osiłków na raz? Oczywiście sytuacja była zupełnie inna: to przedstawiciele prawa bez powodu dopuścili się czynnej agresji fizycznej wobec reżysera. Zob. np: http://marucha.wordpress.com/2010/02/20/ciag-dalszy-sprawy-rez-brauna-ktory-pobil-policjanta/

A poza tym „Nasz Dziennik” wcale nie jest antyrosyjski… Poniżej artykuł prof. Szaniawskiego, który każdy sobie sam oceni, zamieszczony dla celów ilustracji. Proszę o nie umieszczanie brzydkich wyrazów, system je blokuje. – admin

Polska między historią a geopolityką Zdefiniować Rosję Najsłynniejszy polski, a bodajże europejski znawca Rosji, następująco charakteryzował samych Rosjan: „Dusza Rosjanina, jeśli nie każdego, to prawie każdego jest przeżarta bakcylem nienawiści i niepokoju w stosunku do każdego wolnego Polaka i do idei wolnej Polski. Oni są łatwi i zdolni do uczucia wielkiej nawet przyjaźni i będą was kochać szczerze i serdecznie, jak rodzonego brata, do chwili, nim nie poczują, że w sercu swoim jesteście wolnym człowiekiem i boicie się ich miłości, w której dominującym pierwiastkiem jest żądza opieki nad wami, inaczej mówiąc – władzy”.

Autorem tej ponadczasowej definicji był nie kto inny tylko Józef Piłsudski – ojciec polskiej wolności, wielki wódz, mąż stanu, ale także wybitny intelektualista i pisarz polityczny. Ta charakterystyka jest aktualna również obecnie, kiedy stosunki na linii Warszawa – Moskwa weszły w nową fazę. Pojednanie oraz ocieplenie stosunków z Moskwą było priorytetem polityki zagranicznej gabinetu Tuska na długo przed 10 kwietnia 2010 roku. Najpierw wizyta szefa polskiego rządu w Moskwie, potem słynna pogawędka z premierem Rosji na molo w Sopocie, wreszcie uroczystości z udziałem Putina w Katyniu oraz gesty i słowa rzekomego szczerego współczucia, które usłyszeliśmy po katastrofie Tu-154 – wszystkie te wydarzenia mogły świadczyć o nowym etapie w relacjach odwiecznych wrogów. Jednak różnica między postawą Warszawy a Moskwy była zasadnicza: o ile Rosjanie, z precyzją godną szachowego arcymistrza, „zagrali” Polską w ramach geostrategicznego projektu zbliżenia z Unią Europejską, o tyle premier Tusk, a także nowy prezydent Komorowski sprawiali niekiedy wrażenie ludzi odurzonych ideą pojednania. Nagle rurociąg Nord Stream przestał być problemem, nagle usłyszeliśmy, że łupkowe „kopalnie” mogą na nas sprowadzić katastrofę ekologiczną, dowiedzieliśmy się także, że uzależnienie od dostaw gazu ze Wschodu potrwa kolejnych 30 lat. Prezydent Komorowski dał pretekst mediom, by pisały o końcu sojuszu Polski i Gruzji, a rząd z opóźnieniem reagował na zaniedbania Moskwy w sprawie śledztwa smoleńskiego. Wszyscy zaczęli chodzić wokół rosyjskiego niedźwiedzia na paluszkach. I oto niedźwiedź ostrzegawczo zamruczał, na razie tylko zamruczał, a nie zaryczał. Ambasador rosyjski w Warszawie Aleksandr Aleksiejew nawiązał do najgorszych tradycji ambasady sowieckiej z czasów PRL. To tutaj właśnie przy warszawskiej ulicy Belwederskiej rezydowali wielkorządcy przysłani z Moskwy. Bowiem ambasadorzy Związku Sowieckiego nie byli zwyczajnymi dyplomatami, ale właśnie wielkorządcami Polski. „Wizyta prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w Polsce nie jest jeszcze potwierdzona, a decyzja Sądu Okręgowego w Warszawie w sprawie Ahmeda Zakajewa jest zasmucająca” – komentował w sobotę rosyjski ambasador w Polsce Aleksandr Aleksiejew. Mimo że równocześnie ambasador Rosji zapowiada, iż kwestia czeczeńskiego polityka nie obciąży stosunków polsko-rosyjskich, to trudno nie odnieść wrażenia, że właśnie teraz są one testowane i być może ponownie będą schładzane. Trudno przypuszczać, aby zupełnie niedawno przybyły rosyjski dyplomata mógł samodzielnie, bez instrukcji z Kremla, straszyć Polaków metodą kija i marchewki: jeżeli będziecie ulegli, grzeczni i pokorni, to nasz prezydent będzie raczył zaszczycić was wizytą. Ale jeżeli nie, to Jewo Wielicziestwo, nasz car XXI wieku, zbuntowanej Warszawy nie odwiedzi. Zdaje się taka właśnie była logika skandalicznej wypowiedzi dla polskich mediów ambasadora Aleksiejewa. W tradycji rosyjskiej polityki wewnętrznej i zagranicznej od czasów carskich i sowieckich istnieje pojęcie „maskirowka”. To idiom, który nie da się przetłumaczyć dosłownie. Maskirowka to m.in. zacieranie śladów, udawanie innych planów, niż są one naprawdę, stosowanie polityki drugiego i trzeciego dna, kłamstwo, podstęp, prowokacja. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że właśnie te metody stosuje Kreml także wobec Polski na obecnym etapie rzekomego pojednania i ocieplenia. Istotą tej polityki jest próba odebrania Polsce suwerenności przynajmniej w ograniczonym stopniu, a także izolacja i neutralizacja Polski na arenie międzynarodowej, w UE, w NATO. Sprawa śledztwa po katastrofie z 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem ukazuje już nie złą, ale najgorszą wolę Rosjan. Przecież nadal nie chcą nam udostępnić podstawowych (!) danych na temat okoliczności katastrofy samolotu, w którym zginął prezydent i elita Rzeczypospolitej. Wrak samolotu nadal leży w Smoleńsku, chociaż stanowi własność państwa polskiego. Rosjanie nie tylko nie chcą go zwrócić, ale szczątki samolotu niszczeją na deszczach i słońcu, tak aby później nie można było odnaleźć ewentualnych śladów prowadzących do przyczyn katastrofy. Rosjanie nie chcą się nawet zgodzić na przykrycie wraku brezentem lub zwyczajną folią. To tak wygląda pojednanie?! W 1934 roku składał oficjalną wizytę w Moskwie minister spraw zagranicznych RP Józef Beck. Była to pierwsza w historii oficjalna wizyta szefa polskiej dyplomacji w Rosji. Z tej okazji minister Beck brał udział w licznych bankietach, a w słynnym moskiewskim Teatrze Wielkim odbyła się gala operowa z udziałem pięciu tysięcy widzów. Kiedy orkiestra zagrała „Mazurka Dąbrowskiego”, publiczność zaczęła tak klaskać, że polski hymn był bisowany, i to nawet trzykrotnie! Pięć lat później Rosja sowiecka brutalnie na Polskę napadła. Józef Szaniawski, Nasz Dziennik, 22.09.2010

Jednym słowem, jak nie będziemy grzeczni, to rosyjski niedźwiedź wyrwie nas z Unii Europejskiej i sam przejmie władzę w Polsce. Tak to jest, gdy na profesorskie głowy rzuca się choroba zwana paranoją. – admin.

Polki muszą rodzić więcej dzieci Rozmowa z prof. Ireną Kotowską z Instytutu Statystyki i Demografii SGH Leszek Kostrzewski; Piotr Miączyński: Pani profesor, wyobraźmy sobie sytuację: przychodzi do pani premier Donald Tusk i pyta: co zrobić, aby w Polsce rodziło się więcej dzieci? Co mu pani odpowiada? Prof. Irena E. Kotowska: Że nie ma jednego rozwiązania, które da natychmiastowe efekty…

Eee… Politycy lubią konkrety. Proste rozwiązania. - Proszę bardzo. Będzie zapewniona opieka nad małym dzieckiem – pary częściej będą decydować się na potomka. Jaki wybór mają dziś młodzi rodzice? Kto ma się zajmować ich dzieckiem? Babcie? Rezygnując z pracy wieku pięćdziesięciu kilku lat? Nianie? Kogo na nie stać?

To premier odpowie: wiemy, że brakuje żłobków i przedszkoli, oczywiście, że będziemy je budować, ale później. Kryzys jest. Pieniędzy nie ma. Oszczędzać trzeba. “Orliki” na razie stawiamy. - Kiedy później? Nie mamy czasu. To ostatni moment! Teraz dzieci mogą mieć osoby z wyżu demograficznego lat 70. i 80. W latach 1973-87 rodziło się ponad 600 tys. dzieci rocznie, z maksymalną liczbą urodzeń 724 tys. w 1983 r. Teraz musimy ich zachęcać, aby sami mieli dzieci.

A nie możemy zachęcać, ale później? - Później będzie coraz trudniej. Po 2015 r. po prostu bardzo zmniejszy się liczba kobiet w wieku 25-34 lat, decydujących o ogólnej liczbie urodzeń. Musimy być świadomi, że liczba urodzeń będzie spadać, nawet jeśli uda nam się podtrzymać tendencje wzrostu dzietności obserwowaną od 2004 r. Bo kto je ma rodzić? Pokolenie niżu z lat 90.? Liczba urodzeń spadła do 351 tys. w 2003 r., najniższego poziomu w całym okresie powojennym. I mimo że w 2009 r. urodziło się 425 tys. dzieci, to ciągle jeszcze jest to niska liczba urodzeń, podobnie jak dzietność – 1,39 dziecka na kobietę.

Wyjście? - Polki relatywnie często decydują się na pierwsze dziecko. Naszym problemem jest, by częściej rodzice podejmowali decyzję o drugim. Ankietowane przez nas kobiety mówią: “Z jednym dzieckiem sobie poradzę, ale z dwójką?”. Musimy im pomóc. Apeluję do wszystkich partii politycznych: ogłośmy na wzór “orlików” program wspierania rodziców w łączeniu ich obowiązków rodzicielskich z pracą zawodową.

Na czym miałby polegać? - Przede wszystkim budujmy żłobki i przedszkola. Powtarzam to do znudzenia: ze żłobków korzysta tylko 3 proc. dzieci w wieku do 3 lat. Najmniej w UE! Wstyd. Z korzystaniem z przedszkoli jest nieco lepiej, choć nadal znajdujemy się w grupie krajów o najniższych wartościach tego wskaźnika – około 43 proc. dzieci w wieku 3-6 lat uczęszcza do przedszkoli. Te wskaźniki w Szwecji wynoszą odpowiednio 47 proc. oraz 91 proc.! Druga sprawa – czas pracy w tych instytucjach musi być bardziej elastyczny, tak by rodzice mogli zostawić dziecko na odpowiadającą im liczbę godzin. Przedszkola muszą też być czynne dłużej niż dzisiaj. Zmienić się też musi organizacja zajęć w szkole w klasach najmłodszych. Potrzebne są świetlice z zajęciami pozalekcyjnymi dla uczniów z tych klas. W nich dzieci powinny odrabiać lekcje pod fachowym nadzorem. Zmniejszy to czas, jaki rodzice muszą przeznaczać na pomoc i nadzór w odrabianiu lekcji w domu, a także przyczyni się do ograniczania nierówności edukacyjnych. Nie każdy rodzic jest bowiem w stanie odpowiednio pomóc w tym swemu dziecku. To szkoła jest od nauki.

Premier nie jest zadowolony z pani profesor. Wydała pani już ładnych kilka miliardów i jeszcze zwiększyła zatrudnienie w szkołach i przedszkolach. - Ze wzrostu zatrudnienia powinniśmy się cieszyć, zwłaszcza że dotyczy ono sektora tak ważnego dla właściwego rozwoju kolejnych pokoleń!  A co jeszcze zmienić? Badania pokazują, że kobiety obawiają się problemów z powrotem do pracy po przerwie związanej z macierzyństwem. Konieczne jest więc zachęcanie do skracania przerw w pracy związanych z korzystaniem z urlopów wychowawczych. Obecnie, mimo że można z nich korzystać w częściach, ponad 90 proc. urlopów jest wykorzystywana w całości.

Pani proponuje, aby wprowadzić płatny urlop wychowawczy w wysokości np. 80-90 proc. pensji. To wynagrodzenie zmniejszałoby się jednak wyraźnie, tak jak np. w Szwecji, wraz z wydłużaniem czasu przebywania na urlopie - Byłaby to nie tylko zachęta do skracania przerwy w pracy, ale także wyraźne wsparcie finansowe dla rodziny. Co więcej, badania wskazują, że takie rozwiązanie zachęca ojców do korzystania z urlopów wychowawczych. Obecnie w Polsce jedynie 3 proc. ojców korzysta z tego urlopu. Ponadto korzystanie z urlopu wychowawczego powinno być wydłużone do np. 8. czy 12. roku życia dziecka, a nie jak obecnie do 4. roku. W Wielkiej Brytanii rozważa się wprowadzenie urlopów wychowawczych, które można wykorzystywać do ukończenia przez dziecko 16 lat.

Pięknie, ale skąd wziąć na to pieniądze? - Dlaczego o nakładach związanych z budową dróg czy stadionów mówimy “inwestycje”, a o tych, które dotyczą inwestycji w ludzi – jedynie w kategoriach wydatków?

Jeśli nawet obecny rząd podejmie podobne decyzje, dadzą one efekty dopiero za 20 lat. A u nas już za 10 lat nie będzie miał kto pracować. - Spadek ludności w wieku produkcyjnym dotyczy już obecnej dekady. Aby mu przeciwdziałać, trzeba wykorzystać rezerwy zasobów pracy.

- Postarać się, aby te grupy osób, które są stosunkowo słabo obecne na rynku pracy, pracowały. Dotyczy to kobiet, osób młodych (18-24 lata), starszych (powyżej 55. roku życia) i niepełnosprawnych. Rozwiązania sprzyjające decyzjom o dziecku przyczynią się do wzrostu zatrudniania kobiet. Jeśli zaś chodzi o osoby przed 25. rokiem życia, to konieczne są zachęty do łączenia przez nie pracy z nauką. Nie tylko zmiana organizacji studiów, ale także szersze korzystanie z nietypowych form zatrudnienia, np. praca w niepełnym wymiarze, praca na czas określony. W raporcie “Zatrudnienie w Polsce 2008. Praca w cyklu życia” powstałym na zamówienie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, w przygotowaniu którego uczestniczyłam, proponuje się rozważenia takiego rozwiązania: 3 lata bezpłatnego licencjatu, a 2 lata studiów magisterskich – współpłatne. To z jednej strony mobilizowałoby studentów do szukania pracy, z drugiej zaś wpłynęło na inne podejścia do nauki. Młody człowiek, pracując w trakcie nauki, szybko się dowie, jakie są wymagania na rynku pracy, co jest cenione, a co nie.

Osoby po 55. roku życia uda nam się zatrzymać na rynku pracy pod warunkiem, że będą się dokształcać, podnosić swoje kwalifikacje - Aktywność edukacyjna osób w tym wieku jest marginalna. Jednym z pomysłów zwiększenia zainteresowania kształceniem ustawicznym zgłoszonych we wspomnianym raporcie jest bon edukacyjny, który umożliwia osobie w tym wieku udział w wybranym przez nią szkoleniu dostępnym na rynku. Niech ludzie sami zastanowią, co może się im przydać w pracy.

Na razie mamy rządowy program aktywizacji osób starszych “50 plus”. Pracodawca może za osobę starszą nie płacić – aż 30 złotych – na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. To ma go zachęcić do zatrudniania osób po pięćdziesiątce. Zmian nie zaobserwowano, pracodawcy nadal nie chcą ich zatrudniać. - W grupie osób w wieku 55-64 lata pracuje zaledwie co trzeci Polak. W UE mniej jest tylko na Malcie. Dobrze, że program powstał. Inna sprawą jest to, jak jest realizowany.

Podwyższaniu aktywności osób starszych nie służy ostatni pomysł Ministerstwa Pracy, aby pracujący emeryci nie mogli łączyć etatu z emeryturą. Muszą się zwolnić. Bo – zdaniem resortu – zabierają pracę młodym. - Mam nadzieję, że ta propozycja – sprzeczna zresztą z programem “50 plus” – nie zostanie wdrożona. Starsi pracownicy nie zabierają pracy młodym. Obie grupy mają różne kwalifikacje, doświadczenie zawodowe. Osoba młoda, bez doświadczenia nie zajmie z dnia na dzień etatu osoby z 30-letnim stażem pracy. Takie pomysły są szkodliwe i spowodują obniżenie i tak niskiego wskaźnika zatrudnienia osób starszych. Zamiast pozbywać się ich z rynku pracy, musimy ich zatrzymywać i zachęcać do dłuższej pracy.

Czyli podwyższać wiek emerytalny? - Tak.

To polityczne samobójstwo. Może rząd Jerzego Buzka był w stanie coś takiego przeforsować. Dziś politycy za bardzo się boją społecznego sprzeciwu. - Taka decyzja jest nieunikniona. I musimy to zrobić teraz. Wspomniany raport stwierdza, że zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67 lat powinno nastąpić do 2020 r. Oczywiście powinno się to dokonywać stopniowo, np. co rok o 6 miesięcy. Jeden z rozpatrywanych wariantów zakłada, że zaczniemy to robić od 2011 roku, inny – od 2013 roku. To spowoduje, że w ciągu 10 lat zatrzymamy na rynku pracy około 800 tys osób.

Jaką mamy alternatywę? - Ależ nie mamy alternatywy! Jeżeli tego nie zrobimy, nie będziemy mieli z czego wypłacać emerytur.

Nie przesadza pani profesor? Przecież już dziś ZUS-owi co roku brakuje na emerytury. W ciągu 5 lat zabraknie mu ponad 300 mld zł. Jakoś nikt się tym nie przejmuje. Powiększamy dziurę budżetową i jakoś leci. - Udajemy, że uda się problem zepchnąć na kolejny rok. Jak długo tak można? Jeszcze dwa, trzy, pięć lat? Aż w końcu przyjdą lata, że nie będzie z czego dokładać. Co wtedy?

Na “czarna godzinę” mamy tzw. Fundusz Rezerwy Demograficznej. Z niego miały być finansowane emerytury, gdy osób pracujących będzie ubywać. Ale politycy sięgnęli po niego już teraz: 7,5 mld w tym roku, w przyszłym roku zabiorą z niego prawdopodobnie 4 mld. zł Czy to jest odpowiedzialne? - Nie jest.

Politycy odpowiadają, że pieniędzy potrzebujemy już teraz. - Czy potrzebujemy teraz? Owszem. Problem w tym, że za 10-15 lat będziemy ich znacznie bardziej potrzebować. Irena E. Kotowska jest kierownikiem Zakładu Demografii w Instytucie Statystyki i Demografii Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Za: gazeta.pl

Obok wielu słusznych uwag prof. Kotowskiej znajdujemy b. kontrowersyjną propozycję zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn oraz jednoczesne podniesienie go do lat 67 – w sytuacji, gdy ludzie młodzi nie mogą znaleźć pracy! Prof. Kotowska zaniedbuje też całkowicie rolę polskich babć w odciążaniu systemu  żłobków i przedszkoli. W ogóle oddawanie malutkich dzieci w obce ręce to zło konieczne, którego należy unikać, a nie usiłować dogonić inne kraje w procencie „uprzedszkolnienia” – admin

Agent "Prorok" szpiegował Jana Pawła II w Watykanie Jako pierwsi ujawniamy kulisy działalności "Proroka" - kontaktu informacyjnego wywiadu PRL, który inwigilował ks. Popiełuszkę, dezintegrował Kościół i Solidarność, a mógł przyczynić się nawet do zamachu na Jana Pawła II. Jego tożsamości nie znamy. Ale nie ulega wątpliwości, że właśnie natrafiono na ślad najniebezpieczniejszego i najcenniejszego informatora bezpieki w Rzymie za pontyfikatu Karola Wojtyły. W archiwach IPN wytropił go ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, autor książki "Księża wobec bezpieki". W rozmowie z "Polską" duchowny ujawnia szczegóły dotyczące osoby i działalności "Proroka". Zajmowało go wszystko, co dotyczyło papieża i jego otoczenia, np. konflikty między Polakami wewnątrz Watykanu. Wszystkie informacje o słabościach duchownych. A także który z księży otrzyma awans na biskupa. Zachowały się jego donosy na kard. Franciszka Macharskiego - relacjonuje ks. Isakowicz-Zaleski. "Prorok" działał od końca lat 70. do końca lat 80. - m.in. wtedy, gdy doszło do zamachu na papieża. W tym kontekście szczególnie groźny wydaje się fakt, że "Prorok" ujawniał bezpiece najdrobniejsze szczegóły z prywatnego życia Jana Pawła II, np. rozkład jego dnia, układ watykańskich apartamentów włącznie z detalami umeblowania papieskiego gabinetu czy zasady użytkowania papamobile. "Prorok" formalnie nie był tajnym współpracownikiem. Ks. Isakowicz - Zaleski twierdzi jednak, że ze względu na charakter ujawnianych informacji miał świadomość, jakie wyrządza szkody. Z "Prorokiem" kontaktował się "Pietro", funkcjonariusz wywiadu PRL. To właśnie żyjący do dziś ppłk Edward Kotowski, który pozyskiwał informacje od polskich duchownych, zna kulisy operacji bezpieki w Watykanie. Ale "Pietro" milczy.

Z ks. Isakowiczem - Zaleskim, autorem książki "Księża wobec bezpieki", rozmawia Tomasz Pompowski

Natrafił Ksiądz na dokumenty kolejnego współpracownika, który przekazywał bezpiece informacje o papieżu i innych ważnych duchownych w Watykanie.
Tak. To kontakt informacyjny "Prorok". Prowadził go także ppłk Edward Kotowski ps. Pietro - ten sam funkcjonariusz, który kontaktował się z obecnym nuncjuszem, arcybiskupem Józefem Kowalczykiem ps. Cappino. A zastąpił go w 1983 r. inny oficer wywiadu, ps. Tibor.

Co chciał wiedzieć?
Wszystko, co dotyczyło papieża i jego otoczenia.

Także konfliktów między Polakami wewnątrz Watykanu. Interesowały go wszystkie informacje o słabościach duchownych. A także, który z księży otrzyma awans, np. czy zostanie biskupem. "Prorok" opowiadał, o czym Polacy mówią papieżowi. Zachowały się jego donosy na kard. Franciszka Macharskiego.

Czy informował tylko o tym, co działo się w Watykanie?
Zachowały się raporty "Proroka" i innych kontaktów informacyjnych z opiniami polskich księży pracujących w Watykanie o kapelanach Solidarności. Przede wszystkim o księdzu Jerzym Popiełuszce. Zarówno przed jego zamordowaniem, jak i po zbrodni. Informacje zbierali też inni rezydenci wywiadu po wyjeździe "Pietro" z Rzymu w 1983 r.

Jakie informacje z tych rozmów zapisał "Pietro"?
"Popiełuszko jest nieposłuszny Prymasowi", jest "nawiedzony" i "manipulowany przez KOR". A po śmierci pojawiły się także opinie, że "Popiełuszko sam sobie zawinił", "gen. Kiszczak jest niewinny". Oceniano morderstwo jako prowokację przeciwko Jaruzelskiemu i Kiszczakowi, za którą stała jakaś wewnętrzna frakcja partyjna.

To były opinie, które próbowała urobić propaganda komunistyczna.
Rzeczywiście tak. Ale byłem wstrząśnięty, że są cytowane tam słowa niektórych bardzo znanych duchownych, którzy bardzo źle się wyrażali o ks. Jerzym oraz innych kapłanach.

Których?
Byłem wstrząśnięty, czytając, że niektórzy duchowni w Stolicy Apostolskiej krytykowali ks. Stanisława Małkowskiego z Warszawy, ks. Nowaka z Ursusa, ks. Henryka Jankowskiego i ks. Kazimierza Jancarza z Nowej Huty. Przykro mi było, że dużo ważnych osób Kościoła mówiło o nich źle. Traktowano ich jako przeszkodę w relacjach między państwem i Kościołem. "Prorok"

to był najgroźniejszy agent w Watykanie.

Dlaczego?
Przekazał setki ważnych informacji bezpiece. Działał od końca lat 70. do końca 80.

Kim był?
Wiemy, że nie był zarejestrowany jako kontakt operacyjny, czyli tajny współpracownik wywiadu, tylko właśnie kontakt informacyjny. Ten przykład pokazuje, że pod nazwą kontakt informacyjny kryli się groźni agenci.

Jakie informacje zbierał "Prorok"?
Interesowało go, jaki jest rozkład dnia Ojca Świętego, z kim się przyjaźni, kogo przyjmuje na prywatnych audiencjach, jak się zachowuje na audiencjach prywatnych. Znalazłem nawet raport uzyskany od jednego z kontaktów informacyjnych, który opisywał wystrój pokoju prywatnego, w którym papież przebywał najczęściej. Informował bezpiekę bardzo szczegółowo, mówiąc, jaki kolor ma obicie krzesła, na którym siedział papież. Przekazywał informacje o tym, co papież najczęściej jada. Mówił bezpiece, jakie papież zażywa lekarstwa. A także skąd wyjeżdża papamobile. Podawał szczegóły dotyczące budowy auta i jego wnętrza.

To były ważne informacje?
Dla wywiadu były bardzo cenne, bo przecież był przygotowywany zamach na papieża. I z pozornie nieważnych informacji starano się odtworzyć, jakie papież ma przyzwyczajenia, jak wygląda jego rozkład zajęć. Te wszystkie informacje zbierał Departament I, czyli wywiad PRL. Potem spisane po rosyjsku były przekazywane wywiadom Układu Warszawskiego i oczywiście do KGB.

A co ma wspólnego z tym "Pietro"?
Wiemy, że na długo przed zamachem zbierał informacje dotyczące papieża. Pracował od końca lat 70. I był w Rzymie w chwili zamachu na Jana Pawła II. To "Pietro" przekazywał

w swoich raportach szczegółowe informacje dotyczące papieża, uzyskane od swoich kontaktów informacyjnych. Nie zeznał jednak nigdy przed opinią publiczną, jakie metody wywiadu stosował w operacjach de facto prowadzonych przeciwko Ojcu Świętemu.
"Prorok" nie był jedynym kontaktem. W aktach pojawiają się pseudonimy innych.

Z kim kontaktował się Kotowski?
Oprócz "Proroka" i "Cappino" miał z nim kontakt "Fermo", czyli Juliusz Paetz.

Ale jego sprawa została już wyjaśniona.
Sprawa "Fermo" nigdy nie została wyjaśniona. Abp Paetz stanowczo zaprzeczał jakiejkolwiek współpracy z bezpieką. Jego teczki pracy zostały zniszczone. Ale po wydaniu mojej książki "Księża wobec bezpieki" natrafiłem na kolejne dokumenty. Wynika z nich, że informacje od "Fermo" były bardzo ważne. Co więcej, opracowywano na ich podstawie szczegółowe raporty, które przekazywano, jak to określano, "najwyższym czynnikom partyjno-rządowym". Ten fakt jest dowodem na to, że nie były to błahe informacje. SB oceniało je bardzo wysoko. Według funkcjonariuszy 80 proc. informacji przekazanych przez "Fermo" było ważne.

Co to były za informacje?
A jaką rolę rzeczywiście odgrywał "Cappino"?
Był jednym z kontaktów informacyjnych. Moim i zdaniem wielu historyków udzielał informacji, które wyrządzały szkodę innym osobom. W innym raporcie informował o negatywnej opinii części Watykanu do osoby Lecha Wałęsy. W dokumencie jest wyraźnie napisane, że są to informacje, które "uzyskał" "Cappino". Z dokumentu wynika, że rozmawiano, w jaki sposób zwalczać Lecha Wałęsę.

Jakie informacje chciał uzyskać "Pietro"?
Informował także o nieporozumieniach między prymasem Glempem a członkami Solidarności. Prymas miał nie chcieć odwoływać się do symboli związanych z Solidarnością w czasie jednej z papieskich pielgrzymek. Natomiast innego zdania byli kardynałowie Macharski i Gulbinowicz. To była informacja ukazująca stosunek hierarchii do Solidarności. Bezpieka zawsze szukała różnić zdań, by móc ludźmi manipulować. Z ks. Isakowiczem - Zaleskim, autorem książki "Księża wobec bezpieki", rozmawia Tomasz Pompowski Natrafił Ksiądz na dokumenty kolejnego współpracownika, który przekazywał bezpiece informacje o papieżu i innych ważnych duchownych w Watykanie.
Tak. To kontakt informacyjny "Prorok". Prowadził go także ppłk Edward Kotowski ps. Pietro - ten sam funkcjonariusz, który kontaktował się z obecnym nuncjuszem, arcybiskupem Józefem Kowalczykiem ps. Cappino. A zastąpił go w 1983 r. inny oficer wywiadu, ps. Tibor.
Co chciał wiedzieć? Wszystko, co dotyczyło papieża i jego otoczenia. Także konfliktów między Polakami wewnątrz Watykanu. Interesowały go wszystkie informacje o słabościach duchownych. A także, który z księży otrzyma awans, np. czy zostanie biskupem. "Prorok" opowiadał, o czym Polacy mówią papieżowi. Zachowały się jego donosy na kard. Franciszka Macharskiego.
Czy informował tylko o tym, co działo się w Watykanie? Zachowały się raporty "Proroka" i innych kontaktów informacyjnych z opiniami polskich księży pracujących w Watykanie o kapelanach Solidarności. Przede wszystkim o księdzu Jerzym Popiełuszce. Zarówno przed jego zamordowaniem, jak i po zbrodni. Informacje zbierali też inni rezydenci wywiadu po wyjeździe "Pietro" z Rzymu w 1983 r.
Jakie informacje z tych rozmów zapisał "Pietro"? "Popiełuszko jest nieposłuszny Prymasowi", jest "nawiedzony" i "manipulowany przez KOR". A po śmierci pojawiły się także opinie, że "Popiełuszko sam sobie zawinił", "gen. Kiszczak jest niewinny". Oceniano morderstwo jako prowokację przeciwko Jaruzelskiemu i Kiszczakowi, za którą stała jakaś wewnętrzna frakcja partyjna. To były opinie, które próbowała urobić propaganda komunistyczna. Rzeczywiście tak. Ale byłem wstrząśnięty, że są cytowane tam słowa niektórych bardzo znanych duchownych, którzy bardzo źle się wyrażali o ks. Jerzym oraz innych kapłanach.
Których? Byłem wstrząśnięty, czytając, że niektórzy duchowni w Stolicy Apostolskiej krytykowali ks. Stanisława Małkowskiego z Warszawy, ks. Nowaka z Ursusa, ks. Henryka Jankowskiego i ks. Kazimierza Jancarza z Nowej Huty. Przykro mi było, że dużo ważnych osób Kościoła mówiło o nich źle. Traktowano ich jako przeszkodę w relacjach między państwem i Kościołem. "Prorok" to był najgroźniejszy agent w Watykanie.
Dlaczego? Przekazał setki ważnych informacji bezpiece. Działał od końca lat 70. do końca 80.
Kim był? Wiemy, że nie był zarejestrowany jako kontakt operacyjny, czyli tajny współpracownik wywiadu, tylko właśnie kontakt informacyjny. Ten przykład pokazuje, że pod nazwą kontakt informacyjny kryli się groźni agenci.
Jakie informacje zbierał "Prorok"? Interesowało go, jaki jest rozkład dnia Ojca Świętego, z kim się przyjaźni, kogo przyjmuje na prywatnych audiencjach, jak się zachowuje na audiencjach prywatnych. Znalazłem nawet raport uzyskany od jednego z kontaktów informacyjnych, który opisywał wystrój pokoju prywatnego, w którym papież przebywał najczęściej. Informował bezpiekę bardzo szczegółowo, mówiąc, jaki kolor ma obicie krzesła, na którym siedział papież. Przekazywał informacje o tym, co papież najczęściej jada. Mówił bezpiece, jakie papież zażywa lekarstwa. A także skąd wyjeżdża papamobile. Podawał szczegóły dotyczące budowy auta i jego wnętrza.

To były ważne informacje? Dla wywiadu były bardzo cenne, bo przecież był przygotowywany zamach na papieża. I z pozornie nieważnych informacji starano się odtworzyć, jakie papież ma przyzwyczajenia, jak wygląda jego rozkład zajęć. Te wszystkie informacje zbierał Departament I, czyli wywiad PRL. Potem spisane po rosyjsku były przekazywane wywiadom Układu Warszawskiego i oczywiście do KGB.
A co ma wspólnego z tym "Pietro"? Wiemy, że na długo przed zamachem zbierał informacje dotyczące papieża. Pracował od końca lat 70. I był w Rzymie w chwili zamachu na Jana Pawła II. To "Pietro" przekazywał w swoich raportach szczegółowe informacje dotyczące papieża, uzyskane od swoich kontaktów informacyjnych. Nie zeznał jednak nigdy przed opinią publiczną, jakie metody wywiadu stosował w operacjach de facto prowadzonych przeciwko Ojcu Świętemu. "Prorok" nie był jedynym kontaktem. W aktach pojawiają się pseudonimy innych.
Z kim kontaktował się Kotowski? Oprócz "Proroka" i "Cappino" miał z nim kontakt "Fermo", czyli Juliusz Paetz.
Ale jego sprawa została już wyjaśniona. Sprawa "Fermo" nigdy nie została wyjaśniona. Abp Paetz stanowczo zaprzeczał jakiejkolwiek współpracy z bezpieką. Jego teczki pracy zostały zniszczone. Ale po wydaniu mojej książki "Księża wobec bezpieki" natrafiłem na kolejne dokumenty. Wynika z nich, że informacje od "Fermo" były bardzo ważne. Co więcej, opracowywano na ich podstawie szczegółowe raporty, które przekazywano, jak to określano, "najwyższym czynnikom partyjno-rządowym". Ten fakt jest dowodem na to, że nie były to błahe informacje. SB oceniało je bardzo wysoko. Według funkcjonariuszy 80 proc. informacji przekazanych przez "Fermo" było ważne.
Co to były za informacje? A jaką rolę rzeczywiście odgrywał "Cappino"? Był jednym z kontaktów informacyjnych. Moim i zdaniem wielu historyków udzielał informacji, które wyrządzały szkodę innym osobom. W innym raporcie informował o negatywnej opinii części Watykanu do osoby Lecha Wałęsy. W dokumencie jest wyraźnie napisane, że są to informacje, które "uzyskał" "Cappino". Z dokumentu wynika, że rozmawiano, w jaki sposób zwalczać Lecha Wałęsę.
Jakie informacje chciał uzyskać "Pietro"? Informował także o nieporozumieniach między prymasem Glempem a członkami Solidarności. Prymas miał nie chcieć odwoływać się do symboli związanych z Solidarnością w czasie jednej z papieskich pielgrzymek. Natomiast innego zdania byli kardynałowie Macharski i Gulbinowicz. To była informacja ukazująca stosunek hierarchii do Solidarności. Bezpieka zawsze szukała różnić zdań, by móc ludźmi manipulować.

Ks. Isakowicz-Zaleski: "Prorok" szpiegował Jana Pawła II Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski w wywiadzie dla dziennika "Polska" ujawnia, że natrafił na dokumenty kolejnego współpracownika bezpieki, który przekazywał informacje o papieżu i innych ważnych duchownych w Watykanie. Osoba, ukryta pod pseudonimem Prorok nie była zarejestrowana jako tajny współpracownik wywiadu, tylko jako kontakt informacyjny. Według księdza Isakowicza-Zaleskiego, autora książki "Księża wobec bezpieki", "Prorok" był najgroźniejszym agentem w Watykanie. Działał od końca lat 70. do końca lat 80. Na długo przed zamachem na Jana Pawła II zbierał szczegółowe informacje dotyczące papieża, dotyczące między innymi jego rozkładu dnia i budowy papamobile. Te wszystkie informacje gromadził wywiad PRL. Potem były one przekazywane wywiadom Układu Warszawskiego i KGB. Kontakt informacyjny "Prorok" był w Rzymie w chwili zamachu na Jana Pawła II.

"Prorok" informował też o konfliktach między Polakami wewnątrz Watykanu i słabościach duchownych. Zachowały się też jego donosy na kardynała Franciszka Macharskiego i księdza Jerzego Popiełuszkę. Według księdza Isakowicza-Zaleskiego, "Proroka" prowadził podpułkownik Edward Kotowski ps. Pietro. - To ten sam funkcjonariusz, który kontaktował się z obecnym nuncjuszem, arcybiskupem Józefem Kowalczykiem ps. "Cappino" - mówi autor książki "Księża wobec bezpieki".Według niego, "Cappino" udzielał informacji, które wyrządzały szkodę innym osobom. Informował on między innymi o negatywnej opinii części Watykanu o osobie Lecha Wałęsy. Ksiądz Isakowicz-Zaleski dodaje, że z podpułkownikiem Kotowskim miałkontakt także „Fermo", czyli Juliusz Paetz.

Początek formularza

Pajęczyna w Watykanie Komunistyczni wywiadowcy i agenci szkodzili zarówno Ojcu Świętemu, jak i wielu polskim obywatelem, którzy wiernie służyli Stolicy Apostolskiej Jeżeli ktoś uważnie przeczytał moją książkę "Księża wobec bezpieki", to zauważył, że dwa razy występuje w niej oficer wywiadu PRL o ps. "Pietro". Raz jako oficer prowadzący kontakt informacyjny o ps. "Fermo", pod którym zarejestrowano ks. Juliusza Paetza. Drugi - jako osoba rozpracowująca polskiego księdza działającego w jednej z kongregacji watykańskich, któremu nadano pseudonim "Aniene". Idąc po nitce do kłębka, natrafiłem niedawno na kolejne informacje o owym esbeku. Okazało się, że jest nim Edward Kotowski. Był on ważnym i wydajnym pracownikiem najpierw Wydziału IV SB w Olsztynie, gdzie rozpracowywał Kościół katolicki, a następnie Wydziału III Departamentu I MSW. Za swoje dokonania zawodowe został awansowany ze stopnia kaprala do podpułkownika, co mówi samo za siebie. W latach 1978-1983 r. był członkiem wywiadu w Rzymie, gdzie przebywał pod przykrywką pracownika polskiej ambasady. Głównymi obszarami jego zainteresowania, tak jak całej komunistycznej bezpieki, były bynajmniej nie zabytki Wiecznego Miasta, lecz działalność Jana Pawła II, o którym zbierano szczegółowe informacje, zwłaszcza o prywatnym życiu zarówno papieża, jak i jego współpracowników. Każda najmniejsza nawet wiadomość miała duże znaczenie, bo zestawiona z innymi tworzyła bogatą panoramę, która służyła do działań operacyjnych i dezinformacyjnych, w tym do intryg i prowokacji. Oczywiście peerelowski wywiad nie robił tego tylko dla siebie, lecz wykonywał usługi dla radzieckiego KGB. Dlatego najważniejsze informacje tłumaczono na język rosyjski, a następnie rozsyłano do Moskwy i "zaprzyjaźnionych" wywiadów. W ten sposób np. w Urzędzie ds. Akt Służby Bezpieczeństwa byłej NRD w Berlinie, zwanym popularnie Instytutem Gaucka, można znaleźć bardzo wartościowe dokumenty o Watykanie i tamtejszym polskim środowisku. Noszą one nadruk "uzyskane przez polską SB, tłumaczone z języka rosyjskiego". Dla KGB niektóre z tych informacji były wręcz bezcenne, bo mogły służyć do takich operacji jak zamach na Ojca Świętego w 1981 r. Nawiasem mówiąc, Kotowski w tej sprawie dwukrotnie był przesłuchiwany przez pion prokuratorski IPN, ale opinia publiczna do tej pory nie została poinformowana o treści jego zeznań. Działalność wywiadu była wyjątkowo szkodliwa dla Kościoła, dlatego też za kuriozum można uznać niedawną wypowiedź "Pietro" dla jednej z gazet, w której stwierdził, że w Rzymie zajmował się przede wszystkim "normalizacją stosunków państwo-Kościół czy też postulatami w zakresie rozwoju stosunków polsko-watykańskich". Warto zauważyć, że w wypowiedzi tej "Pietro" broni zażarcie kontaktu informacyjnego o ps. "Cappino", pod którym to pseudonimem zarejestrowano nuncjusza papieskiego abp. Józefa Kowalczyka. Jest bowiem prawie regułą, że esbecy bronią źródeł informacji. Po pierwsze dlatego, że boją się ujawnienia prawdy o podłości swoich działań, a w wypadku wywiadu działającego na terenie Watykanu - prawdy o udziale w przygotowaniu wspomnianego zamachu. Po drugie dlatego, że między oficerem prowadzącym a jego współpracownikiem bardzo często wytwarzała się silna więź emocjonalna. Nierzadko też osoby te utrzymywały kontakty po 1989 r., pomagając sobie nawzajem w najtrudniejszych sprawach. Dla przykładu, znam polityków i duchownych, którzy będąc TW, wystawiali swoim oficerem prowadzącym "świadectwo moralności", dzięki któremu ci drudzy mogli otrzymać pracę w Urzędzie Ochrony Państwa. Po trzecie, powodem werbunku (choć nie tak częstym) były sprawy obyczajowe, na których utajnieniu bardzo im zależy. Innym ważnym kontaktem operacyjnym, z którym w Rzymie stykał się Kotowski, była osoba o ps. "Prorok". Jak słusznie zauważył dr Sławomir Cenckiewicz, osoba ta tylko w latach 1985-1987 udzieliła SB aż 400 informacji, z których połowa posłużyła do "opracowania samodzielnych bądź zbiorczych opracowań". Był to swoistego rodzaju rekord. Z zachowanych akt wiemy, że informacje te w 64 proc. dotyczyły "polityki wschodniej Watykanu, stosunków państwo-Kościół i Watykan-PRL", a także "tematyki włoskiej, ekonomicznej, dywersji i NATO". Źródło to SB oceniało jako dobre, choć niektóre dane były fragmentaryczne lub półoficjalne. Przykładem ważnej informacji jest ta, która mówi o poufnych rozmowach kard. Franciszka Macharskiego z Janem Pawłem II i urzędnikami Sekretariatu Stanu, dotyczących konieczności trzymania twardego kursu wobec władz komunistycznych. W informacji tej "Prorok" ujawniał także różnice pomiędzy metropolitą krakowskim a prymasem Polski, który był zwolennikiem kursu łagodnego. Inna mówiła o stanowisku Watykanu i Jana Pawła II w sprawie ks. Jerzego Popiełuszki. Była ona podstawą do szerszego opracowania, do którego informacji dostarczały także osoby ukrywające się pod pseudonimami "Hermitt", "Dis", "Metrampaz", "Konrado", "Rayo" oraz wspomniany "Pietro". Dlatego dla dobra Kościoła akta te powinny być przebadane i opublikowane, aby zniszczyć agenturalną pajęczynę. Poza tym nie chodzi tutaj o żadną zemstę czy sensację, ale o bezpieczeństwo, a także sprawiedliwość, choć to ostatnie pojęcie nie jest dziś modne. Niestety do tej pory po dokumenty te sięgnęli nieliczni historycy. Na ogół tylko niezależni, bo ci, których badania uzależnione są od decyzji władz państwowych czy kościelnych, omijają je szerokim łukiem.

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski,

Agent Prorok szpiegował Jana Pawła II w Watykanie   03-02-2009 Wywiady [no, które wywiady? przecież nie tylko PRL-u i sowietów?? MD] http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=66&nid=1473 Jako pierwsi (nie podał dobry Ksiądz, jakie to pismo.. Polska? Ale najważniejsze to będzie nazwisko kapusia, podobno niedługo zostanie ujawnione. MD] ujawniamy kulisy działalności "Proroka" - kontaktu informacyjnego wywiadu PRL, który inwigilował ks. Popiełuszkę, dezintegrował Kościół i Solidarność, a mógł przyczynić się nawet do zamachu na Jana Pawła II. Jego tożsamości nie znamy. Ale nie ulega wątpliwości, że właśnie natrafiono na ślad najniebezpieczniejszego i najcenniejszego informatora bezpieki w Rzymie za pontyfikatu Karola Wojtyły. W archiwach IPN wytropił go ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, autor książki "Księża wobec bezpieki". W rozmowie z "Polską" duchowny ujawnia szczegóły dotyczące osoby i działalności "Proroka". Zajmowało go wszystko, co dotyczyło papieża i jego otoczenia, np. konflikty między Polakami wewnątrz Watykanu. Wszystkie informacje o słabościach duchownych. A także który z księży otrzyma awans na biskupa. Zachowały się jego donosy na kard. Franciszka Macharskiego - relacjonuje ks. Isakowicz-Zaleski. "Prorok" działał od końca lat 70. do końca lat 80. - m.in. wtedy, gdy doszło do zamachu na papieża. W tym kontekście szczególnie groźny wydaje się fakt, że "Prorok" ujawniał bezpiece najdrobniejsze szczegóły z prywatnego życia Jana Pawła II, np. rozkład jego dnia, układ watykańskich apartamentów włącznie z detalami umeblowania papieskiego gabinetu czy zasady użytkowania papamobile. "Prorok" formalnie nie był tajnym współpracownikiem. Ks. Isakowicz - Zaleski twierdzi jednak, że ze względu na charakter ujawnianych informacji miał świadomość, jakie wyrządza szkody. Z "Prorokiem" kontaktował się "Pietro", funkcjonariusz wywiadu PRL. To właśnie żyjący do dziś ppłk Edward Kotowski, który pozyskiwał informacje od polskich duchownych, zna kulisy operacji bezpieki w Watykanie. Ale "Pietro" milczy. [a w normalnych czasach, np. za Zagłoby i księcia Jeremiego, przygrzało by się pięty „Pietro” i  zaraz by wyśpiewał...  MD]

Dalej z http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=1474

Już w sierpniu 2006 r. informowałem władze kościelne, że największym "polem minowym" nie są akta dawnej SB zgromadzone w oddziałach wojewódzkich IPN, ale akta Departamentu I MSW, czyli wywiadu w Warszawie. W tych ostatnich bowiem jest wiele informacji o Watykanie i Polakach tam pracujących lub studiujących. Niestety metropolita krakowski uznał, że najlepszą formą rozwiązania tego problemu jest kneblowanie i publiczne zniesławienie posłańca, który przyniósł tę złą nowinę. Nic to oczywiście nie dało, bo młodzi historycy zbierający materiały do swoich publikacji natrafiają na takie akta, o których przy ul. Franciszkańskiej 3 nawet się nie śniło. Już w tych dniach ukaże się obszerna publikacja świeckiego historyka o arcybiskupie Józefie Kowalczyku. Znam materiały, na podstawie których powstanie owa publikacja, więc zaskoczeń będzie bardzo wiele.  Ja natomiast gromadzę materiały o kontakcie informacyjnym "Prorok" oraz o wątkach krakowskich. Wśród wątków krakowskich nie brakuje spraw negatywnych, ale jest też wiele pozytywnych, szczególnie o ks. kardynałach Franciszku Macharskim i Andrzeju Deskurze,  i ks. Adamie Bonieckim. O tych postaciach mówię w dzisiejszym wywiadzie dla dziennika "Polska The Times". Polecam też w "Gazecie Polskiej" swój artykuł pt. ,  „Pajęczyna w Watykanie” który jest wstępem do serii publikacji. Polecam też artykuł z wczorajszego dziennika "Polska". (Czyli z 3 lutego 2009): Polski Kościół niechętnie podchodzi do problemu lustracji. Komisja kościelna "zakończyła" pracę. I nawet ustaliła, że... jeden biskup został zarejestrowany jako agent wywiadu. Bez przeprowadzenia dokładnej analizy tych dokumentów. Co więcej, historycy z komisji nie zbadali w ogóle archiwów innych służb specjalnych Układu Warszawskiego. A właśnie tam - zwłaszcza w Urzędzie ds. Akt Służby Bezpieczeństwa byłej NRD - znajdują się tysiące dokumentów dotyczących Kościoła i Watykanu. Zwłaszcza w dokumentach utworzonych przez Departament XX, którego dyrektor informował bezpośrednio zastępcę szefa Stasi płk. Rudiego Mittiga. - Z dokumentów tego departamentu wynika, że przed pielgrzymką Jana Pawła II do Polski Stasi mogło liczyć na blisko 200 informatorów - mówi historyk i specjalista ds. służb specjalnych John Koehler, autor książki "Szpiedzy w Watykanie". - Aż 54 szpiegów miało w rubryce zawód wpisane "ksiądz". Agenci wywiadu byli jednak ukrywani. W niektórych raportach ich funkcjonariusze wpisywali tylko numery rejestracyjne. Zgodnie z zawartą umową o współpracy służb bezpieczeństwa Układu Warszawskiego bratnie kraje otrzymywały informacje dotyczące Kościoła, a zwłaszcza Jana Pawła II w rosyjsko-języcznych raportach. Badacze zajmujący się zwalczaniem duchownych przez komunistyczną służbę bezpieczeństwa co rusz natrafiają na informacje o nowych agentach. ...Dla bezpieki nie świadczy nazwa służbowa "tajny współpracownik" czy "kontakt informacyjny", ale przede wszystkim jakość przekazywanych informacji i długość współpracy. Często bezpieka nie wymagała podpisu zobowiązania do współpracy od swoich najważniejszych informatorów, ale czasem nagrywała ich zgodę na dalsze dostarczanie informacji. Jak wynika z akt Stasi, duchownych najczęściej nie nazywano tajnymi współpracownikami, ale ich współpraca była często bardziej szkodliwa niż zwykłego szpicla. To w aktach Stasi zachowała się informacja, że wśród najbliższych współpracowników Pawła VI działał polski szpieg. Nie został jeszcze zidentyfikowany, podobnie jak "Prorok". Przekazał bezpiece wiele meldunków. Dotyczą informacji na temat kulisów polityki Watykanu, stosunków tego państwa z Chinami, Izraelem, innymi państwami Bliskiego Wschodu, a także informują o kontaktach Polski Ludowej z Niemcami Zachodnimi.
Funkcjonariusze Stasi od swoich wtyczek w watykańskiej administracji poznali m.in. szczegóły rozmów Pawła VI z kanclerzem RFN Willym Brandtem oraz szefami dyplomacji Francji i Wielkiej Brytanii, dotyczącymi m.in. stosunkom RFN z PRL. Szczegółowe raporty zawierają np. relacje z uroczystości pogrzebowych kardynała Kominka. Dzięki takim kościelnym informatorom wywiad PRL miał dobre informacje na temat Watykanu. I w swoich raportach powoływał się najczęściej na „wiarygodne, sprawdzone źródło w Kurii Rzymskiej". W Święto Trzech Króli 6 stycznia gremium złożone z niektórych członków komisji kościelnej i kilku innych niezwiązanych z nią osób wydało werdykt, że obecny nuncjusz papieski nie wiedział, iż był zarejestrowanym przez bezpiekę informatorem. - Tajne służby PRL zarejestrowały dzisiejszego nuncjusza apostolskiego w Polsce, abp. Kowalczyka, bez jego wiedzy jako kontakt informacyjny, ale brak jest przesłanek wskazujących na współpracę - poinformował rzecznik episkopatu ks. Józef Kloch. Do wiedzy informatorów o polityce Watykanu, papieżu i jego otoczeniu Departament I MSW, czyli wywiad, przywiązywał dużą wagę. Operacje przeciwko Kościołowi prowadził Wydział III centrali wywiadu. W Rzymie stacjonowali najlepsi rezydenci, czyli funkcjonariusze wywiadu. Znamy jedynie ich pseudonimy Canto (1975-1980), Bralski (1980 -1984), Dis (1984-1988) oraz Irt (1988-1990). W Polsce w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych stworzony był specjalny departament, który zajmował się jedynie zwalczaniem Kościoła. Esbecy z Departamentu IV zbierali informacje na temat każdego alumna seminarium duchownego. Teczka ewidencji operacyjnej księdza (TEOK) towarzyszyła każdemu księdzu przez cały czas. Były w niej informacje ważne i takie, które mogły posłużyć do ewentualnego zwerbowania księdza jako tajnego współpracownika. Jeżeli duchowny zmieniał parafię, jego teczka był przekazywana do komórki SB, na której terenie ksiądz pracował. Cały ten proces osaczania duchownych przez SB opisał w swojej książce "Księża wobec bezpieki" ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Wielu zwerbowanych przez SB księży wyjeżdżało potem do Watykanu, aby studiować. Często ksiądz, wcześniej odporny na propozycje SB, ulegał jej presji i werbunkowi w czasie starań o paszport. Historycy Kościoła twierdzą, że tak zwerbowano około 40 procent tajnych współpracowników wśród duchownych. Przed wyjazdem byli oficjalnie przekazywani wywiadowi, czyli Departamentowi I MSW. Dostawali instrukcje, w których było napisane, jakie informacje interesują wywiad i jak się z jego pracownikami kontaktować. Duże nadzieje z dokumentami zachowanymi w archiwach po Stasi, czechosłowackiej bezpiece (StB) i innych komunistycznych specsłużbach (głównie bułgarskich i węgierskich) wiążą także prokuratorzy z katowickiego IPN, którzy prowadzą śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II. Prokuratorzy IPN nie chcą powiedzieć, czy podczas śledztwa w sprawie spisku komunistycznych służb specjalnych w zamachu na Jana Pawła II natrafili na trop polskiej agentury w Watykanie. - Odmawiam odpowiedzi na to pytanie - stwierdził prokurator Michał Skwara z katowickiego IPN. Nie ma wątpliwości, że komisja kościelna stoi przed trudnym zadaniem. Opinia publiczna została poinformowana, że nie przebadała ona w ogóle akt wywiadu PRL. Nie zajęła się też aktami innych wywiadów. Stąd jej raport końcowy o jednym agencie wywiadu staje się coraz bardziej niewiarygodny. Księża historycy nie mają wyboru, jak tylko za przykładem ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego przekopać wszystkie akta i wyłowić agentów kościelnych. W polskich i zagranicznych archiwach.
Kościelna Komisja Historyczna Została powołana 18 października 2006 roku w celu zbadania zasobów IPN dotyczących duchowieństwa. Na przewodniczącego wybrany został prof. Wojciech ?ączkowski, wiceprzewodniczącym został ks. prof. Jerzy Myszor. Komisja miała badać indywidualne przypadki podejrzeń o współpracę z organami bezpieczeństwa PRL. 27 czerwca 2007 roku komisja zakończyła swoje prace. Opublikowała informację, że wśród polskich biskupów kilkunastu było zarejestrowanych jako TW. Zdaniem abp. Sławoja Leszka Głódzia nie ma podstaw, aby twierdzić, że któryś z obecnie żyjących biskupów współpracował z komunistyczną SB. Tomasz Szymborski, 3 lutego 2009 r. Watykan i Departament I MSW   2009-02-04 "Prorok" był cennym agentem w Watykanie http://polskatimes.pl/fakty/kosciol/82045,prorok-byl-cennym-agentem-w-watykanie,id,t.html 2009-01-31

Wczoraj dziennik "Polska" opublikował informację o najniebezpieczniejszym źródle informacji polskiej bezpieki w Watykanie. Od końca lat 70. do końca 80. ukrywał się jako kontakt informacyjny, pseudonim Prorok. Informacje o jego działalności ujawnił na naszych łamach ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Wciąż nie wiemy, kim jest opisany przez nas współpracownik Departamentu I PRL. Jednak, jak się dowiedzieliśmy, osoba ukrywająca się pod pseudonimem Prorok przekazywała rezydentowi wywiadu PRL także ręcznie napisane przez siebie raporty. Tylko w ciagu dwóch lat swojej działalności "Prorok" przekazał ponad 400 cennych dla bezpieki informacji. Powoływał się w nich na informacje z Sekretariatu Stanu. Dotyczyły przede wszystkim sytuacji Kościoła katolickiego za żelazną kurtyną - czyli tak zwanej watykańskiej polityki wschodniej. A także relacji państwo - Kościół. "Prorok" przekazywał szczegółowe informacje na temat papieża Jana Pawła II i jego otoczenia. Wczorajsza publikacja "Polski" o kulisach działań najgroźniejszego agenta w Watykanie w czasie pontyfikatu polskiego papieża wzbudziła duże zainteresowanie. Informację tę przekazała w porannym wydaniu wiadomości TVP Info. Fragmenty naszego wywiadu z ks. Zaleskim cytowały też strony z wiadomościami codziennymi. - To był najgroźniejszy agent, w Watykanie był szpieg, "Prorok" donosił na papieża - podawały agencje informacyjne.
Sprawą zaskoczony jest polski Kościół. Mimo to żaden z duchownych nie chciał jej komentować. - Komisja Kościelna nie zapoznawała się z tymi dokumentami, ponieważ nie badała dokumentów Departamentu I, czyli wywiadu - tłumaczy ks. Zaleski. Inni historycy potwierdzają istnienie "Proroka". Historyk IPN Jan Żaryn przyznał, że jego działalność zaszkodziła Watykanowi. Żaryn nie chciał jednak ujawnić, kto kryje się pod tym pseudonimem. - Nie ma wątpliwości, że ks. Zaleski ujawnił agenta, który był najgroźniejszym znanym dotąd informatorem tajnej policji w Kościele - mówi amerykański historyk John Koehler, autor książki "Szpiedzy w Watykanie". Dakowski

Rafał Gawroński na wolności W dniu 14 Września 2010 Zakład Karny Gdańsk-Przeróbka opuścił Rafał Gawroński. Pierwszy wywiad po odsiadce z Rafałem Gawrońskim http://www.youtube.com/watch?v=F_Z_HajRLdY

Przypomnę, Rafał Gawroński jest autorem Wniosku o postawienie przed Trybunał Stanu wymienionych poniżej osób:

1. gen. bryg. Marian Janicki – Szef Biura Ochrony Rządu (BOR)
2. Jerzy Miller Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji.
3. Bogdan Klich, Minister Obrony Narodowej.
4. Donald Tusk, Premier Rządu RP.

Odświeżyłem kontakt z Rafałem Gawrońskim, w jednym z maili od p. Gawrońskiego otrzymałem następującą treść: Rafał Gawroński: „Za każdym razem gdy dochodziłem sprawiedliwości przed polskim sądem, za każdym razem byłem aresztowany przez sąd który był przedmiotem roszczeń z mojej strony na niezgodne z prawem działanie. Tak było, gdy byłem stroną w postępowaniu przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasbourgu. Złożyłem wtedy wniosek o zawieszenie postępowania sądowego i wyłączenie sędziów w Polsce ze względu na toczące się postępowanie w Strasbourgu. Niezwłocznie po złożeniu wniosku, osadzono mnie w ciężkim więzieniu w Barczewie - Warmińsko-mazurskie abym nie mógł się udać do Trybunału Praw Człowieka. Pragnę nadmienić, że nie posiadałem pełnomocnika, a w piśmie procesowym do ETPC zaznaczyłem, że zasadnicze dowody dostarczę osobiście podczas posiedzenia. Nie tylko nie powiadomiono mnie o terminie posiedzenia ale uniemożliwiono mi przesłanie jakichkolwiek dokumentów w sprawie. Gdy na podstawie art. 77 Konstytucji RP pozwałem Sąd Rejonowy i Okręgowy w Elblągu za niezgodne z prawem działanie polegające na kradzieży mienia wielkiej wielkości wpisanej do Rejestru Zabytków z użyciem konstytucyjnych organów państwa powołanych do ochrony mienia i wolności obywateli zostałem osadzony w więzieniu w Gdańsku. Dodatkowo dodam tylko że pozwałem przed Sądem w Warszawie, Ministra Sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego oraz Ministerstwo Sprawiedliwości. Reżim totalitarny polega m.in. na tym że pozywając lub dochodząc swoich słusznych praw jest się karanym bezzasadnym więzieniem. W obu przypadkach tak było, za Barczewo zostałem uniewinniony a nie wpuszczenie weterynarzy w czasie mojego pobytu w więzieniu Barczewie zakrawa na kpinę z pojęcia "prawo". Notabene należy zauważyć że jeżeli weterynarz chciał koniecznie wejść na teren prywatny (nie było epidemii) a ja odmawiałem siedząc w więzieniu w Barczewie to mógł on uzyskać nakaz sądowy jak to robią zwyczajowo organy ścigania. Niestety jemu chodziło tylko o kradzież stada hodowlanego pod pozorem złej opieki. Ministrowi Kwiatkowskiemu taki scenariusz bardzo się podoba i udaje że nic się nie stało tak jak w śledztwie Smoleńskim.” Czy Polska jest jeszcze państwem Prawa? Pluszak's blog

Profumo, bankowego cudotwórcy koniec! Dzisiaj ważą się losy kariery Alessandro Profumo, bankowego cudotwórcy, prezesa włoskiego Unicredit, kontrolującego na polskim rynku drugie co do wielkości Pekao SA. Jeszcze kilka tygodni temu współ-zarządca jednej z największych instytucji finansowych na świecie przekonywał mnie, że nie warto "tracić życia" na walkę z Profumo. Dzisiaj rada dyrektorów Banku Unicredit zdecyduje o losach jednego z najbardziej wpływowych menadżerów w Unii Europejskiej. Poza stanowiskiem prezesa Unicredit, Profumo pełni funkcję szefa Związku Banków Europejskich. Jeszcze wczoraj prasowy mainstream poglądy Profumo w sprawach kryzysu, rynków finansowych i sektora bankowego stawiał na równi z wypowiedziami szefa Unii Pana Barroso, czy prezesa Europejskiego Banku Centralnego, Pana Jean-Claude Trichet. Albowiem Profumo to nie byle kto. To prawdziwy magik bankowości i nie tylko. We Włoszech współ-zarządzał holdingiem Olimpia, kontrolującym Telecom Italia. Jego rządy doprowadziły do zadłużenia telecomu na 30 miliardów Euro i wyprzedaży nieruchomości na kolejne 30 miliardów Euro i to wszystko w ciągu zaledwie 6 lat. Telecom Italia stanął z końcem 2006 roku na progu bankructwo. I tu wplątany został „epizod” polski ratowania włoskich interesów Unicredit. Pod koniec marca 2005 roku Unicredit wzywa na mocy wcześniejszej umowy do wykupu przez Pirelli od Unicredit bezwartościowych akcji Telecom Italia za kwotę 475 milionów Euro. Dokładnie w tydzień później Pekao SA i Pirelli podpisują na 25 lat Umowę Wspólników na rynek polski, która pieczętuje sprzedaż przez Pekao SA na rzecz Pirelli spółki córki Pekao SA Pekao Development za kwotę jednorocznego zysku tej spółki! Dokładnie w dniu wykupu akcji Telecom Italia od Unicredit przez Pirelli następuje kolejna transakcja w Polsce. Z Pekao Development, Pirelli sprzedaje sam sobie 5 projektów o wartości rynkowej 1680 milionów złotych za niespełna 240 milionów złotych. W ten oto sposób Pirelli uzyskuje aktywa, pod zastaw których pozyskuje środki na spłatę 475 milionów Euro winnych Unicredit. Unicredit unika straty na blisko pół miliarda Euro za rok 2006. Oczywiście, sposób łatania niedoborów finansowych Pirelli i Unicredit we Włoszech na koszt polskich spółek jest bezprawny i wiązał się z uszczupleniem dochodów podatkowych Państwa Polskiego. Prawo polskie i europejskie określa taki proceder jednoznacznie - mianem - prania brudnych pieniędzy. W Polsce jednak między literą prawa, a jego dochowaniem, rozciąga się szara sfera ukrytych zależności i wpływów politycznych. Pupilem Profumo, który sprawował polityczną pieczę nad interesami Włochów w Polsce, był przez szereg lat Pan Jan Krzysztof Bielecki, obecny doradca premiera Tuska. Przykładowo, poza prezesurą Pekao SA, Bielecki siedział w Radzie Nadzorczej Pekao Development przez 3 kolejne lata po sprzedaży tej spółki na rzecz Pirelli. W tej sprawie od lat toczą się procesy sądowe. Polski wymiar sprawiedliwości jak dotąd trzyma stronę Włochów… Epilog: Dziś o godzinie 13-tej Pan Alessandro Profumo złożył dymisję z funkcji Prezesa Unicredit. Linki na: Unicreditshareholders.com Profumo może złożyć dzisiaj rezygnacje (ang.) CLICK

Mr. Arrogance CLICK

Naruszenie zasad konkurencji i transferów kapitałowych przez Unicredit CLICK

Wystąpienie Prezesa Stowarzyszenia Przejrzysty Rynek na
Walnym Zgromadzeniu Akcjonariuszy Unicredit,Rzym, 16.11.2009 CLICK

Fragmenty pozwu akcjonariusza wniesionego w tym roku przeciwko Bankowi Pekao SA CLICK

Jerzy Bielewicz's blog

Niszczenie Kaczyńskiego Jak ten czas szybko leci! Jeszcze niedawno były wybory prezydenckie. Znalazłem się w nich na IV miejscu, przed JE Waldemarem Pawlakiem i innymi. W drugiej turze, podobnie zresztą jak w pierwszej, nie głosowałem - ale pytany: "Jak głosować?" odparłem: "Jeśli ktoś koniecznie chce iść głosować, a nie wie na kogo - to radzę na Jarosława Kaczyńskiego". Co uzasadniłem w dwóch punktach (1) że nie jest dobrze, w obecnej sytuacji międzynarodowej, by Prezydent należał do tej samej partii, co premier - konkretnie: do partii pro-niemieckiej; i (2) bo jeśli Jarosław Kaczyński zostanie Prezydentem, to zajmie się polityką zagraniczną (co zresztą robi bardzo dobrze), wojskiem, policją, służbami specjalnymi - a nie np. gospodarką. Jeśli natomiast Jarosław Kaczyński przegra wybory, to rozeźlony na cały świat, tak da nam popalić, że się nie pozbieramy. Niestety: Jarosław Kaczyński wybory przegrał - i stało się dokładnie to, czego się obawiałem: zaczyna bez opamiętania niszczyć wszystko naokoło. Musicie przy tym Państwo zdawać sobie sprawę, że Jarosław Kaczyński to polityk wysokiej klasy. Znający dobrze historię, znający się na mechanizmach politycznych, znakomity manipulator i wręcz genialny taktyk. To wystarcza do Zdobycia władzy. Ze strategią u Niego jest znacznie gorzej: po zdobyciu władzy taktyk nie ma pojęcia, co robić dalej, bo nie ma żadnej strategii, żadnych zasad. Przed tym problemem stanął Jarosław Kaczyński Trzy lata temu - gdy dysponował praktycznie pełnią władzy... i nie wiedział, co z nią robić. Urządził niepotrzebne wybory, celowo chyba je przegrał - i z ulgą mógł wrócić do ulubionego zajęcia: taktycznego podgryzania przeciwników. Dziś ma do dyspozycji ze 300.000 wiernych zwolenników, którzy gotowi są ruszyć na Warszawę z krzyżami w rękach. Z 10-metrowym krzyżem zmontowanym przez Górali. Cytat: „Jeśli Jarosław Kaczyński zdobędzie teraz władzę, to będziecie Państwo gorzko - naprawdę: gorzko - żałować, że nie wybraliście tego świetnego polityka na Prezydenta - a skierowaliście Jego zdolności na niszczenie”. Przypominam, że Józefowi Garibaldiemu do zdobycia władzy w pogrążonych w chaosie Włoszech wystarczyło 1000 Czerwonych Koszul... I jeśli Jarosław Kaczyński zdobędzie teraz władzę, to będziecie Państwo gorzko - naprawdę: gorzko - żałować, że nie wybraliście tego świetnego polityka na Prezydenta - a skierowaliście Jego zdolności na niszczenie. Media będące w większości w łapkach bezpieki robiły z braci Kaczyńskich niemal pośmiewisko Europy. Tymczasem np. p. Aniela Merkel, Kanclerzyna RFN, przyjęła Jarosława Kaczyńskiego (jako premiera) i rozmawiała z Nim ponad trzy godziny - co jest rzeczą niespotykaną. A z JE Bronisławem Komorowskim rozmawiałaby kwadrans - bo to człowiek miły, układny... ale o czym z Nim długo rozmawiać? Przetrzymaliśmy rządy śp. Lecha Kaczyńskiego - z pewnością przetrzymalibyśmy rządy Jarosława. Jest to polityk o trzy klasy lepszy od brata. Cytat: „IIEE Bronisław Komorowski i Donald Tusk są na ogół chwaleni: w Berlinie, w Moskwie... Otóż dobrym prezydentem Polski może być tylko ktoś, kogo politycy sąsiednich państw najchętniej utopiliby w łyżce wody”. Powiedzmy jasno: Lecha Kaczyńskiego nie lubiłem, nie szanowałem, nie znosiłem Jego poglądów - a w ogóle uważałem Go nie tyle za "złego" polityka, co za ZERO. Gdyby nie nieustanne instrukcje Jarosława - Lech Kaczyński nie potrafiłby nic. Bronisław Komorowski jest od Niego znacznie lepszy. Ale nie od Jarosława.

Zauważcie Państwo: IIEE Bronisław Komorowski i Donald Tusk są na ogół chwaleni: w Berlinie, w Moskwie... Otóż dobrym prezydentem Polski może być tylko ktoś, kogo politycy sąsiednich państw najchętniej utopiliby w łyżce wody. Jeśli kogoś tam chwalą - to jest to człowiek, który będzie bardziej dbał, by dostać zaproszenie na obiadek w Paryżu niż o interes Polski. Radziłem głosować na Jarosława Kaczyńskiego. Po klęsce radziłem Mu, by na miesiąc wyjechał i ochłonął. Cóż: teraz, niestety, tego wybitnego polityka trzeba będzie zniszczyć. Stał się niebezpieczny. Naprawdę. JKM

21 września 2010 Czy "obywatel" może być poddanym, a poddany „obywatelem"? Lubię sobie od czasu do czasu postudiować życiorysy rządzących nami ludzi, bo wyznaję zasadę: pokaż mi życiorys prawdziwy- a powiem ci kim jesteś! Życiorys wiele nam powie, choćby był wyprany z wielu informacji, jednak pewnych rzeczy nie da się usunąć.. Nawet z oficjalnych informacji można wiele wyczytać.. Tylko trzeba się skupić i chwilkę pomyśleć. Weźmy na przykład życiorys pana Krzysztofa Walenczaka, który 20 sierpnia bieżącego roku został wiceministrem w Ministerstwie Skarbów, zwanym oficjalnie – Ministerstwem Skarbu Państwa... 20 sierpnia pan  premier DOnald Tusk, przewodniczący Platformy  Obywatelskiej, odwołał dotychczasową wiceminister Ministerstwa Skarbu Państwa, panią Joannę Schmid , a na to miejsce mianował pana Krzysztofa Walenczka.. Pani Joanna odpowiadała za sektor bankowy, instytucje rynku finansowego i kapitałowego, giełdę, ale też za mniejsze  spółki np. uzdrowiska. Pan rzecznik ministerstwa, Maciej Wiewiór, poinformował, że pani Joanna Schmid, przychodząc do resortu , umówiła się z panem Gradem, który miał być odwołany z funkcji ministra skarbów przez pana premiera Tuska w zawiązku z prywatyzacją stoczni, ale nie został- że popracuje dwa lata i odejdzie. Teraz najprawdopodobniej pani Joanna  trafi do zarządu spółki Tauron Polska Energia(????) Energia, gaz, paliwa - dobrze, że nie żyjemy w Federacji Rosyjskiej, bo tam tymi sektorami zajmuje się KGB. U nas na szczęście nie.. Pan 42 letni Krzysztof Walenczak pochodzi z Białegostoku.. Po studiach na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zaczynał od pracy na budowie, ale znudziła mu się praca na budowie jako absolwent Akademii Wychowania Fizycznego  i postanowił ukończyć studia ekonomiczne na Harvard University oraz studia z dziedziny rachunkowości na Uniwersity of New York. Nie ma informacji, kto pracownikowi budowy pomógł  w ukończeniu studiów..(????) W każdym razie w latach 1996- 2000 znalazł zatrudnienie w Departamencie  Instytucji Finansowych znanej firmy audytorskiej Arthur Andersen w Nowym Yorku.. Znanej firmy audytorskiej… Dostać pracę w Nowym Yorku w znanej firmie audytorskiej- to jest dopiero sztuka. Ale panu Krzysztofowi się udało.. Szczęściarz z niego.. Każdy by tak chciał. No ale nie każdy ukończył marne studia na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego, żeby pracować potem w znanej firmie audytorskiej w Nowym Yorku.. Pracował wtedy między innymi nad projektami konsultingowymi i audytem finansowym dla wielkich instytucji finansowych  w USA, Europie  i Ameryce Południowej. W latach 2002- 2007 pracował jako bankier inwestycyjny w nowojorskim Lehman Brothers- tak tym samym, który swoim upadkiem jako pierwszy zapoczątkował tzw. kryzys gospodarczy w USA.. Oczywiście to nie był kryzys, to rezultat rozdawnictwa i zadłużania’ obywateli amerykańskich do granic zwykłej nieprzyzwoitości w pogoni za zyskiem..  Wybrane części sektora bankowego- które rozdawały  pieniądze obywateli amerykańskich, zaraz w pierwszych dniach urzędowania pana prezydenta  Baracka Hussaina  Obamy- otrzymały z kasy państwa amerykańskiego 700 miliardów dolarów na ratowanie swojego istnienia.. Rząd amerykański dopłacił prywatnym bankom  z pieniędzy podatnika..(!!!????) 700 miliardów dolarów.  Prawdopodobnie od tego czasu Biały Dom nie nazywa się Białym Domem tylko Barkiem Obamy.. Tak sądzę. Bo  w takim razie od kiedy by się tak nazywał? Jako bankier inwestycyjny pan Krzysztof Walenczak specjalizował się w nowojorskim Lehman Brothers zwłaszcza w fuzjach i przejęciach, emisjach kapitałowych oraz restrukturyzacji firm sektora bankowego i ubezpieczeniowego. Bardzo dobrze płatne zajęcie i bardzo dochodowe.. W 2008 roku pan Krzysztof trafił do londyńskiego biura Lehman Brothers, gdzie rozpoczął działalność skierowaną na Europę Środkowowschodnią,. Rosję i Kazachstan. Był odpowiedzialny za projekty bankowości inwestycyjnej realizowane z regionalnymi bankami, firmami ubezpieczeniowymi oraz giełdą. W tym samym mniej więcej czasie na Uniwersytecie ŚrodowoEuropejskim w Budapeszcie pracował obecny nasz minister finansów , pan Jacek Vincent Rostowski, Uniwersytecie, którego głównym sponsorem jest pan G.Soros- znany dobrodziej ludzkości budujący tzw. społeczeństwa otwarte, a tak naprawdę likwidujący państwa narodowe.. które zmykają się na międzynarodowych bankierów, którzy tym państwom chcą zrobić oczywiście dobrze.. Efekt jest oczywiście znany. Wszystkie te państwa ą zadłużone po uszy i jeszcze bardziej, bardziej w miarę upływu czasu.. Pan Soros finansuje naszą, polską fundację pt. Fundacja Batorego sumą 3 milionów dolarów rocznie(!!!). Jest to niezła kasa, że nawet emerytowany biskup Pieronek znajduje się w gronie członków Fundacji.. Zawsze to parę groszy dodatkowo.. W każdym razie pan Walenczak był odpowiedzialny za projekty bankowości inwestycyjnej realizowane z regionalnymi bankami, firmami ubezpieczeniowymi oraz giełdą.. Równocześnie doradzał Ministerstwu Skarbu Państwa w sporze Eureko wokół PZU.. Musimy teraz jako państwo- oczywiście nie sugeruję, że dzięki panu Krzystofowi- zapłacić Eureko 8 czy  12 miliardów złotych kary spornej(!!!!) Jednocześnie  z „doradzaniem” rozpoczął pracę w japońskim banku Nomura International( trzeba byłoby sprawdzić czyj to jest bank!), który przejął cały zespół Lehmana Brathers’a pracujący dla polskiego rządu, gdy Lehman Brathers popadł w tarapaty(???) Zespół Lehmana pracujący dla polskiego rządu.(???). Co państwo o tym myślicie? Obcy bank pracujący dla polskiego rządu.. W jakiej sprawie? Po zakończeniu sporu o PZU pan Walenczak… No zgadnijcie państwo co robił pan Walenczak, zanim został wiceministrem skarbów, kiedyś pracujący na budowie amerykańskiej ,absolwent warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego?

Po zakończeniu sporu o PZU od listopada 2009 roku pan Walenczak  pełnił funkcję doradcy ministra Aleksandra Grada z Platformy Obywatelskiej w jego gabinecie – uwaga!- politycznym(???). Po to są gabinety polityczne w ministerstwach! A wiecie państwo czym zajmował się w tym gabinecie politycznym? Zajmował się” realizacją  transakcji prywatyzacyjnych przeprowadzanych w tym roku na Giełdzie Papierów Wartościowych”(????) Nie dość, że politycznie to jeszcze   stał na straży „prywatyzacji”(???) Politycznie i prywatyzacyjnie.. A miała być oddzielona polityka od gospodarki.. Ale nie jest! Może w przyszłości będzie, jak  ktoś polikwiduje te wszystkie gabinety polityczne. I odsunie tych wszystkich „ doradców”  od  decydowania o naszych sprawach.. Gdyby to ode mnie zależało powyrzucałbym ich wszystkich na zbitą twarz.. Ciekawe, czy krzyk podniósł by Lehman Brothers, Nomura International, G.Soros. Artur Andersen.. Czy może  warszawski AWF? I czyim „obywatelem” jest pan Krzysztof Walenczak? Chyba już obywatelem świata. WJR

Kościół, lewica, Palikot Autorski przegląd prasy Polacy oceniają Kościół najgorzej od 14 lat. Kościołowi zaszkodziło zaangażowanie w kampanię Jarosława Kaczyńskiego i postawa w sprawie krzyża przed Pałacem Prezydenckim – czytam na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”. „Od czerwca 2010 r. krytyków Kościoła przybyło o 10 pkt proc., chwalących jego pracę ubyło także o 10 pkt proc. – pokazuje ostatni sondaż CBOS. To najbardziej gwałtowna zmiana ocen Kościoła od wielu lat. A same oceny są najgorsze od listopada 1996 r.: pracę Kościoła chwali dziś 54 proc. Polaków, a krytykuje – 35. – W sondażach nie pytamy o ocenę Kościoła co miesiąc, bo przez lata ona się raczej nie zmieniała. Teraz zmiana notowań Kościoła jest i duża, i gwałtowna – mówi dyrektor CBOS Mirosława Grabowska.” Jak pisze „Gazeta”, krytycyzm wobec Kościoła przeważa w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców, wśród osób najlepiej zarabiających i tych, którzy przyznają się do poglądów lewicowych. Najlepsze oceny zbiera wśród mieszkańców wsi i osób z wykształceniem podstawowym. Z czego to się wzięło? Według profesor Grabowskiej – z zaangażowania części biskupów w kampanię Jarosława Kaczyńskiego i brak spójnej odpowiedzi Kościoła na konflikt wokół krzyża. Jeśli takie są powody, to by oznaczało, że wahnięcie nastrojów nie będzie długotrwałe. Ale są też inne badania, które pokazują, że rzeczywiście znaczenie Kościoła i religii – mimo ciągle deklarowanej wiary – w życiu Polaków maleje. I obawiam się, że powody są głębsze niż jednorazowe zachowanie biskupów. Te tendencje wyczuwa poseł z Biłgoraja, który najpierw sprawdzał bojem, jakie granice można w Polsce przekroczyć, jak daleko można pójść w chamskich i obraźliwych wypowiedziach, co może zostać zaakceptowane. Okazało się, że można już kpić ze zmarłego prezydenta, co robili entuzjaści Palikota pod krzyżem, że można życzyć śmierci politycznemu przeciwnikowi, co robił on sam. Media kupowały to bezmyślnie, albo i zmyślnie, ale wygląda na to, że tworzy się miejsce dla ruchu, który z założenia jest w bardzo ostrej kontrze do Kościoła. I Palikot chyba będzie go tworzył. Mówi o tym w „Polsce”: “Decyzję w tej sprawie już podjąłem. Poinformuję o niej albo podczas kongresu PO, albo 2 października na moim kongresie. Chyba że jeszcze dojdzie do uzgodnień z premierem, kiedy miałbym tę decyzję zakomunikować. Jednak decyzja jest już podjęta.” Co go różni od Platformy?: „liberalizacja ustawy aborcyjnej, nauka o seksualności człowieka w szkołach, kwestia promowania antykoncepcji czy sprawy związane z szeroko rozumianą obecnością duchowieństwa w uroczystościach świeckich – w tych wszystkich kwestiach PO zachowuje się zbyt zachowawczo”. Wygląda na to, że Palikot może trafić w oczekiwania części elektoratu, dotąd publicznie tak mocno nie ujawniane. Być może to on a nie np. Krytyka Polityczna stworzy nową lewicę. I to nie jest dobra wiadomość. Bo to może być lewica całkowicie antykulturowa.

Igor Janke

DŁUG! DJ FUNKY KOVAL DJ Funky Koval zainspirowany chyba przez Johna Papola - producenta klipu „Fear the Boom and Bust” z An Econ Stories Production (http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=731) – bardzo fajnie „porapował” na temat długu publicznego: (http://www.youtube.com/watch?v=lNlVL3WjMlk&feature=player_embedded#!) Warto obejrzeć. Szczególnie powinien Pan Premier Tusk obejrzeć. Ale obawiam się, że mu gwardianie od PR o tym klipie nic nie powiedzą. „Po co babcię denerwować. Niech się babcia cieszy...” (http://www.youtube.com/watch?v=UD_92d8s0EI) Co prawda młodzież na wykop.pl uznała, że to „zabawny i prawdziwy tekst o relacjach ze starszyzną”, (http://www.wykop.pl/link/143796/wojciech-mlynarski-po-co-babcie-denerwowac/) ale zapewniam młodzież, że „babcia” to była alegoria. A Pan Premier Tusk ma powody, żeby się cieszyć. Stwierdził właśnie, że „PO nie ma z kim przegrać wyborów”. No właśnie! PO nie ma z kim przegrać, nawet jakby coś rozsądnego udało się jej w gospodarce zrobić. Więc dlaczego  nic nie robi poza zwiększaniem długu? Ja wiem, że nie umie. Ale Profesor Rybiński deklaruje, że chciałby rządowi pomóc i podpowiada wiele prorynkowych rozwiązań: (Krzysztof Rybiński: Za parę lat Polska znajdzie się z ręką w nocniku Tusk robi długi jak Gierek. To groźna polityka. Skończy się tym, że trzeba będzie mocno zacisnąć pasa - mówi w Kontrwywiadzie RMF FM ekonomista Krzysztof Rybiński. Chcę pomóc rządowi, dla którego liczą się głównie słupki popularności. (...) Chcę uświadomić ludzi, by sami zaczęli domagać się reform - zaznacza były wiceszef NBP.

Konrad Piasecki: Wypowiada pan rządowi swoją małą, prywatna wojnę? Krzysztof Rybiński: Dlaczego wojnę? Ja zwracam uwagę na to, że polityka gospodarcza w Polsce może w perspektywie paru lat doprowadzić do bardzo poważnego kryzysu finansów publicznych i dobrze, żeby obywatele zdawali sobie z tego sprawę.

Konrad Piasecki: Ale porównywanie Tuska do Gierka pachnie w polskiej rzeczywistości niemal wojenną retoryką reklama Krzysztof Rybiński: Ja przeczytałem troszkę książek o tym, jak należy komunikować społeczeństwu różne ważne rzeczy. I żeby ludzie zrozumieli, że dzieje się coś ważnego, musi to do nich trafić, musi przebić się przez szum związany z krzyżem, związany z Palikotem, związany z innymi zdarzeniami, które nie miały dla Polaków większego znaczenia. Jak się porówna Tuska do Gierka, to jest uprawnione porównanie, ja to mogę uzasadnić na liczbach, to ludzie zaczynają się zastanawiać czy coś złego przypadkiem się nie dzieje.

Konrad Piasecki: Ale to jest tak, że pan liczy na to, że któregoś dnia Tusk z Rostowskim przeczytają artykuł Rybińskiego albo spojrzą w jego felieton i krzykną: "Eureka! Tak! To jest pomysł na wielkie reformy i my je będziemy realizować." Krzysztof Rybiński: Na pewno czytają moje artykuły, skoro na nie publicznie odpowiadali, łącznie z anteną radia RMF.

Konrad Piasecki: Pytam, czy krzykną "Eureka!" i czy zaczną to realizować. Krzysztof Rybiński: Nie liczę na "Eureka". To jest inny mechanizm. Mi chodzi o to, żeby ludzie, wyborcy zaczęli w końcu rozumieć, co się dzieje w Polsce i jak jest prowadzona polityka gospodarcza. Porównuje to z dekadą Gierka, na razie Tusk rządzi niecałe 5 lat, robi długi w takim tempie jak Gierek. W miliardach dolarów, dużo więcej, a odniesione do dochodu w porównywalnym tempie. Pomimo że dostaje transfery z Unii Europejskiej, pomimo że sprzedaje narodowy majątek, to jest groźna polityka. Skończy sie tym, że trzeba będzie bardzo mocno zacisnąć pasa za parę lat.

Konrad Piasecki: Dwa argumenty kontra temu Gierkowi. Po pierwsze: czasy są zupełnie inne, wartość złotówki zupełnie inna, a po drugie: wszyscy się zadłużają. Taki jest czas, że trzeba się zadłużać. Krzysztof Rybiński: Być może wszyscy zadłużają, ale nie wszyscy w tak potężnym tempie jak to robi Tusk i rząd Tuska. Więc to, że inni się zadłużają, Brytyjczycy się zadłużają, Amerykanie się zadłużają, ale do nich się nie porównujmy. To są potężne kraje, mocno rozwinięte, które mają w przypadku Ameryki własną walutę i mogą sobie na to pozwolić jeszcze przez jakiś czas. Polska za parę lat znajdzie się z ręką w nocniku i ostrzegam przed takim scenariuszem.

Konrad Piasecki: Czy ja dobrze rozumiem, że pan chciałby, żeby ludzie zaczęli namawiać Tuska: "Donaldzie, rób takie reformy, które nas będą krzywdziły, ale zmniejszą dług publiczny"? Krzysztof Rybiński: Tak jest.

Konrad Piasecki: Naiwność panie profesorze. Krzysztof Rybiński: Być może naiwność, a być może po prostu rozsądek. Może za mało jest ludzi, którzy potrafią spojrzeć na 5 lat od dzisiaj, 10 lat od dzisiaj. Kto w Polsce sobie zdaje sprawę, że w 2020 roku w tym kraju wydarzy się katastrofa demograficzna. Pani profesor Kotowska na ten temat w "Gazecie Wyborczej" pisała bardzo dobry artykuł i mówiła wielokrotnie: "będzie katastrofa demograficzna i do tego trzeba się przygotować, bo wtedy dopiero będzie uderzenie w finanse publiczne". Tylko oczywiście ktoś powie, że tu i teraz sie liczy. Za 10 lat niech będzie katastrofa. To będzie inny rząd, to już mnie nie interesuje.

Konrad Piasecki: Ale politycy też mają taką perspektywę tego, jak kończyli wielcy reformatorzy. Dwa nazwiska Balcerowicz i Buzek. Oni w momencie odchodzenia z rządu, to była polityczna katastrofa. Krzysztof Rybiński: To prawda i dlatego też ja zdaje sobie sprawę, że liczą się głównie słupki popularności i dlatego jeżeli trafiło się do świadomości ludzi z informacją, że rośnie zadłużenie jak za czasów Gierka, że to jest bardzo niebezpieczne, to być może ludzie będą wymuszali na politykach żeby zmienili sposób powadzenia polityki gospodarczej. I da się zrobić reformy bez utraty popularności tak jakby to było, gdyby ludzie tego nie wiedzieli.

Konrad Piasecki: A bez reform czeka nas takie pogrążanie się w marazmie, czy taka katastrofa na wzór grecki? Krzysztof Rybiński: Myślę, że zanim Grecy, to wcześniej Węgrzy. Czyli bez reform w ciągu dwóch, trzech lat Polska będzie być może musiała sięgnąć po pomoc z funduszu walutowego, bo okaże się, że oprocentowanie polskiego długu bardzo silnie rośnie i że na przykład podwyżka VAT-u, która ma dać 5 miliardów złotych, to jest nic w porównaniu z wzrostem kosztów usługi długu, który może wynieść 10-12 miliardów złotych. Trzeba będzie VAT podnieść jeszcze dwa razy, żeby tylko wyższe odsetki spłacić. A gdzie jest rozwój Polski?

Konrad Piasecki: A widzi pan jakieś proste rezerwy w tym budżecie? Proste rezerwy w finansach publicznych, które, za pomocą pstryknięcia palca, można by uruchomić? Krzysztof Rybiński: Za pomocą pstryknięcia palca nie, ale za pomocą podpisu można je uruchomić. I tych rezerw jest bardzo dużo. W KRUS-ie mamy bogatych rolników i mamy pseudorolników na hektarze piachu. Przesunięcie ich do ZUS-u, to są oszczędności rzędu 2-3 miliardów złotych. Natychmiast. A w perspektywie 10 lat oszczędności rzędu 10 miliardów złotych. Pokazywał taką, jak to Michał Boni nazwał "tajną tabelkę", pokazywał z KRUS-em na kongresie socjologicznym, gdzie te wyliczenia rząd przedstawiał. To są rządowe wyliczenia, nie moje.

Konrad Piasecki: A takie małe i niepopularne rzeczy typu: zasiłek pogrzebowy, dodatek pielęgnacyjny, becikowe, ulga prorodzinna, też by pan tutaj mieszał? Krzysztof Rybiński: Jak najbardziej. Te rzeczy trzeba pozostawić, ale w sposób mądry. Czyli ulgę prorodzinną trzeba tak zaprojektować, żeby opłacało się mieć 3 lub 4 dziecko, bo ulga prorodzinna ma spowodować, że się więcej dzieci będzie w Polsce rodzić. Trzeba pamiętać, jak to pokolenie wyżu, które teraz jest, 25-latków, nie będzie miało dzieci i ono za 10 lat będzie miało 35 lat i więcej, to już dzieci w Polsce dużo nie będzie. Bo ten wyż demograficzny nie będzie miał dzieci, to kto ma mieć dzieci? To ich trzeba skłonić, teraz. Nie walić bykowym, już nie powiem po czym, tylko skłonić ich pozytywną polityką podatkową do tego, żeby mieli dzieci. I to jest dobra polityka gospodarcza. Jeśli chodzi o pomoc społeczną w Polsce, żeby ludzie to usłyszeli, to bardzo ważne, 80 proc. pomocy społecznej w Polsce nie trafia do biednych ludzi. Trafia do ludzi, którzy nie są biedni.

Konrad Piasecki: Trafia do wszystkich, bo pomoc społeczna jest powszechna. Krzysztof Rybiński: Ja jestem dobrze zarabiającym profesorem ekonomii, który dostaje co najmniej trzy różne świadczenia z budżetu i nie mogę ich nie wziąć. Muszę je dostać, to jest chore.

Konrad Piasecki: Trzy jakie? Ulgę prorodzinną pan dostaje? Krzysztof Rybiński: Dostaję ulgę prorodzinną, dostaję refundację, jak kupuję leki. I jeszcze jak robię inwestycje domowe, to jeszcze też mogę dostać refundację. Jak syn pójdzie na studia, a się bardzo dobrze uczy, to jeszcze dostanie stypendium naukowe, mimo tego że jest z rodziny, gdzie nie powinien mieć stypendium naukowego. Bo mnie stać było na korki, czy na ekstra lekcje, żeby syn właśnie dobry był.

Konrad Piasecki: Szykuje się pan do wejścia w politykę? Krzysztof Rybiński: Nie.

Konrad Piasecki: Dlaczego? Bo pan ze swoim zapałem i ze swoją pasją do wielkiej reformy. Proszę pokazać jak to sie robi. Wejść w politykę i to zrobić, a nie tylko szczypać rząd. Krzysztof Rybiński: To ja odpowiem pytaniem, a czy pan redaktor własną stację radiową założy?

Konrad Piasecki: No nie. Krzysztof Rybiński: A dlaczego?

Konrad Piasecki: To jest na dłuższą dyskusję. Krzysztof Rybiński: No właśnie, mniej więcej to są tego typu argumenty.

Konrad Piasecki: Ale także dlatego, że w tej, w której jestem jest mi dobrze. A panu w tej polityce i w tej rzeczywistości, która jest, nie jest dobrze. Krzysztof Rybiński: Mi w tej rzeczywistości nie jest dobrze, ale w polityce nie jestem, nie byłem i nigdy nie będę. Ja nie umiem się zajmować polityką. Znam się na finansach, znam się na gospodarce i w tym obszarze mogę się wypowiadać, mogę przekonywać społeczeństwo. Mogę oddziaływać na polityków, co mi się udaje. Bo np. fakt, że pojawił się pomysł redukcji zatrudnienia w administracji, to jest po części efekt tego, żeśmy rozpętali burzę w mediach o tym, że zatrudnienie w administracji gwałtownie rośnie.

Konrad Piasecki: Czy partia Rybińskiego i Palikota niewyobrażalna? Krzysztof Rybiński: Niewyobrażalna.

Konrad Piasecki: Gowin mówi: "Wróble ćwierkają, że Rybiński myśli o stworzeniu ruchu społecznego." Krzysztof Rybiński: Gratuluję posłowi Gowinowi, że rozumie język wróbli. Od czasów doktora Dolittle to jest wielki wyczyn.

Konrad Piasecki: Pan tych wróbli nie słyszy? Krzysztof Rybiński: Ja tych wróbli nie słyszę. A jeżeli ćwierkają to plotkują, a widocznie wróble plotkarskie są bardzo.). Dlaczego rząd nie chce słuchać? Słuchać też nie umie? Rybińskiemu za proste wyliczenie, że dług Tuska jest wyższy niż dług Gierka oberwało się w zeszłym tygodniu jednego dnia od samego Pana Premiera, Prezesa NBP, Najlepszego Ministra Finansów w Europie i nawet od Pani Prezydent Warszawy. W Krynicy plotkowano bowiem, że Krzysiek ma ambicje polityczne. Na szczęście ja nie mam. Więc mogę nawet „zderzyć się na CPN-ie” z którymś z doradców Pana Premiera żeby powiedzieć, co trzeba robić, a czego nie, skoro PO ten standard przekonywania zdaje się bardziej odpowiadać, niż rzeczowa polemika z argumentami Rybińskiego. Gwiazdowski

Wojna wkracza w nowy etap?A obraz cudowny co wzburzyć miał lud plandeką przykryję i skończy się cud” – śpiewał „Gnom”, czyli Władysław Gomułka w słynnej operze Janusza Szpotańskiego. Jak pamiętamy, eskalując w połowie lat 60-tych swoją wojnę z Kościołem, Gomułka kazał aresztować obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Wtedy prymas Wyszyński nakazał, by pielgrzymkę po Polsce kontynuowały puste ramy. Na ich powitanie wychodziły tłumy, a milicja i SB, ku uciesze całego świata, uganiały się po drogach za pustymi ramami. Jak ta historia się powtarza! Przydzielony prezydentu Komorowskiemu pan minister Jacek Michałowski poczuł się „osamotniony”, co można tłumaczyć, że zrozumiał, iż dotychczasowe prowokacje spaliły na panewce, więc w towarzystwie czterech BOR-owców aresztował krzyż sprzed Pałacu Namiestnikowskiego i zamknął w tamtejszej kaplicy. Na konferencji prasowej poinformował, że prezydent Komorowski został „powiadomiony” o tej decyzji. To znaczy, że w tej sprawie prezydent, od którego deklaracji cała wojna przecież się rozpoczęła, najwyraźniej został postawiony przed faktem dokonanym. Potwierdza to podejrzenia, że prezydent Komorowski jest tylko marionetką w rękach tajnych służb, których szef, pan generał Marek Dukaczewski, nawet nie ukrywał, jak wiele sobie po tej prezydenturze obiecuje. Czy aresztowanie krzyża kończy toczącą się w Polsce wojnę na symbole, czy też tylko wprowadzą ją w nowy etap? O tym się wkrótce przekonamy, ponieważ ta wojna leży w interesie obydwu zantagonizowanych partii, pozwalając im unikać debaty o istotnych sprawach państwa, wobec których najwyraźniej są bezradne. Leży również w interesie rządzących Polską w imieniu strategicznych partnerów tajnych służb, które najwyraźniej dążą do sprowokowania konfliktu, by mieć pretekst do spacyfikowania społeczeństwa w momencie gwałtownego zaostrzenia kryzysu gospodarczego i politycznego. Ilustracją stopniowego obezwładniania naszego kraju jest testowanie Polski przez Rosję w związku z przyjazdem do naszego kraju szefa czeczeńskiego rządu na uchodźctwie Ahmeda Zakajewa. Rosja sprawdza, czy Polska jest już gotowa zostać „bliską zagranicą”. Test najwyraźniej wypadł pomyślnie, bo prokuratura oświadczyła, że Zakajew zostanie zatrzymany, a groteskowy właściciel „strefy zdekomunizowanej” w Chobielinie, czyli markujący szefowanie naszej, pożal się Boże, dyplomacji, chowa się za „niezależną prokuraturą”. Jak mu każą, to może nawet posłusznie wyda Ahmeda Zakajewa NKWD? SM

Przestańcie krzywdzić! Ludzie okrągłego stołu wspomagani przez postkomunistyczne media rozpowszechniają pogląd, jakoby szpicle SB/WSW byli ofiarami tajnej policji politycznej, a nie sprawcami zła. Ta propaganda przybiera czasem wymiar absurdalny - pewien znany agent SB porównał ich zachowanie nie do zdrady Judasza, a do słabości św. Piotra. Zdarzało się, że człowiek już zwerbowany odzyskiwał uczciwy osąd moralny i zrywał współpracę. Bywało i tak, że agent informował wyłącznie o np. gospodarce materiałowej odmawiając donoszenia na ludzi. W stosunku do takich ludzi nigdy nie wysuwałem żadnego oskarżenia, przeciwnie - z wieloma utrzymuję normalne, a w paru przypadkach nawet przyjacielskie stosunki (korzystam z okazji, by tą drogą podziękować Jackowi, który poniósł wielkie koszty nieznaczącego incydentu z młodości, a który udzielił mi bardzo cennej pomocy prawnej w obronie przed atakami tw. Bolka). Dlatego mam prawo odrzucić oskarżenia, że jestem samozwańczym tropicielem agentów lub mam manię zwalczania Lecha Wałęsy. W środowisku działaczy Wolnych Związków Zawodowych byłem chyba ostatnim, który uznał za prawdziwe oskarżenia o agenturalność formułowane wobec Wałęsy już w latach 70. Mnie przekonały dopiero ustalenia dokonane przez Urząd Ochrony Państwa w 1992 r.  Ale i wówczas nie uważałem, żeby analiza tego przypadku była moim obowiązkiem (spotykałem się z takimi żądaniami z tej racji, że Wałęsa podjął działalność w WZZ przychodząc do mojego mieszkania 6 czerwca 1978 r.).  Dopiero otwarcie przez IPN możliwości zapoznania się z dokumentami SB otworzyło mi oczy na fakt, że jednak absolutna większość szpicli donosiła na konkretnych ludzi, wobec których aparat przemocy  natychmiast podejmował swą niszczycielską aktywność. Wałęsa nie należał do tych, którzy informowali SB o stanie dyscypliny pracy, a przekazywał antykomunistyczne wypowiedzi swoich kolegów z Wydziału W-4. Ci ludzie stawali się następnie ofiarami wieloletnich represji. T.w. Bolek brał pieniądze za krzywdę wyrządzaną nie tylko tym mężczyznom, ale również ich żonom i dzieciom. Nigdy za te krzywdy nie przeprosił, nigdy - pomimo zgromadzenia wielkich bogactw - nie uznał za swój obowiązek ofiarować im rekompensaty. Przeciwnie - wyśmiewał ich, obrażał, nawet znieważał twierdzeniami, że to oni byli agentem o pseudonimie Bolek. Dlatego rozumiem emocje czytelnika, który pod tekstem na portalu Gazety Wyborczej ("Niech Kaczyński nie prowokuje. Bo jeszcze dowie się wielu rzeczy - stwierdził Lech Wałęsa.") skierował do niego następującą wypowiedź: „Jednego ci jednak nie mogę wybaczyć! - czasu i miejsca zwerbowania na kapusia TW-Bolek. (gdy) Trupy pomordowanych stoczniowców jeszcze nie ostygły. Niewiarygodna nikczemność i obrzydlistwo." Tym więcej racji, że Wałęsa nie był do szpiclowania przymuszany. Sam przyznawał, że nigdy mu nie grożono, ani go nie szantażowano. Dlatego widzę różnicę pomiędzy nim, a człowiekiem, który go wprowadzał do Stoczni w dniu 14 sierpnia 1980 r. i który skierował go w kierunku wiecu przy Bramie nr. 2. SB wzięła Jurka w tym samym czasie co Wałęsę. Ale gdy t.w. Bolek dialogował z porucznikiem Graczykiem o, jak twierdzi, „Niemcach i Żydach", Jurka skatowano tak strasznie, że do dzisiaj cierpi na związane z  tym pobiciem dolegliwości. W jego szafce znaleziono pistolet, który odebrał milicjantowi na ulicy w tej samej chwili, gdy Wałęsa z bezpiecznego drugiego piętra komendy milicji, wołał do kolegów, żeby zaprzestali walki. Obaj pracowali na W-4 i przekazywali swoje donosy tym samym funkcjonariuszom SB. Od r. 1978 były t.w. Bolek i nadal czynny t.w. Kolega współpracowali z Wolnymi Związkami Zawodowymi. Później obaj działali w Solidarności też zawsze blisko siebie. Ale t.w. Kolega przyznał mi się do współpracy i powiedział: „Dziękuję ci Krzysiu, zdjąłeś mi kamień z serca", a t.w Bolek nadal swej winie zaprzecza. Dlatego Jurkowi, mimo, że donosił również na mnie, mogę wybaczyć, a Lechowi, dopóki nie przeprosi swoich kolegów, wybaczyć nie mogę. A tym, którzy namawiają Wałęsę do zaprzeczania, powiem - stajecie się współwinni krzywdy stoczniowców i ich rodzin, a wasza wina jest podobna do tej, jaka ciąży na zleceniodawcach Judasza. Wyszkowski

Premier na urlopie w Grecji, czy to aby nie prognoza?

1. Premier Tusk po raz kolejny w tym roku na urlopie tym razem w Grecji ale w Polsce trwa zażarta debata w mediach po jego wywiadzie dla tygodnika „Wprost” na którego okładce został umieszczony znamienny fragment „nie ma nawet z kim przegrać”. Prowokujące szlagworty w wywiadzie podpowiedzieli jak wszystko zresztą usłużni pijarowcy, bo o Premierze musi być głośno nawet jak nic nie robi, a szczególnie wtedy kiedy jest na urlopie. Sugeruje on dominację Platformy na polskiej scenie politycznej po wsze czasy, wynikającą z jednej strony z jego rządów, które gwarantują Polakom stabilność, z drugiej ze słabości opozycji, która buduje swoją siłę bądź na negatywnych emocjach (to PiS) albo na infantylnym antykatolickim radykalizmie (to SLD). Tą stabilność, którą zapewnia Polakom jego rząd, symbolizuje „gwarantowanie ciepłej wody w kranie”, choć po 20 latach bycia w polityce i sprawowaniu w niej ważnych funkcji, Premier powinien chyba wiedzieć, że duża część mieszkańców naszego kraju gwarantuje sobie ciepłą wodę w kranach sama, sporej części gwarantują ją spółki gminne, a równie duża część niestety ciągle jeszcze nie ma dostępu do ciepłej wody w kranach.

2. Premier oczywiście mówi nie tylko o zapewnieniu Polakom stabilizacji ale także o innych sukcesach jego rządu, po 3 latach sprawowania władzy takich jak, budowa autostrad, najlepsze wydawanie pieniędzy europejskich, zniesieniu poboru i wprowadzeniu zawodowej armii. Nawet w tych wymienionych przez Premiera obszarach trudno wprawdzie te sukcesy dojrzeć ale dociekliwy dziennikarz tygodnika „Wprost” ma przecież za zadanie przeprowadzić wywiad nie po to aby pokazać miałkość rządów Platformy ale po to aby prowokacyjne tezy formułowane w tym wywiadzie pozwalały dyskutować o Tusku podczas jego nieobecności. Wspomniana budowa autostrad idzie jak po grudzie, do tej pory zrealizowano dopiero 20% tego co zostało zaplanowane do roku 2012 a więc większości autostrad, a także dróg ekspresowych, które miały być oddane przed piłkarskimi Mistrzostwami Europy, po prostu nie będzie. Ze środkami europejskimi także nie jest lepiej. Do połowy tego roku a więc przez 3,5 roku obowiązywania nowej perspektywy finansowej na lata 2007-2013 wykorzystaliśmy zaledwie 14% środków z Funduszu Spójności i 16% z pozostałych funduszy strukturalnych (dane pochodzą z Komisji Kontroli Budżetowej PE) podczas gdy np. Hiszpania aż 35%. O zawodowej armii nawet nie ma co wspominać. Tragedie pod Mirosławcem i Smoleńskiem zabrały dużą część kadry dowódczej, część generałów odeszła na wcześniejsze emerytury nie godząc się na to co się dzieje w wojsku, a swoistym dopełnieniem tego przerażającego obrazu są fikcyjne szkolenia pilotów śmigłowców zarządzone w jednej z jednostek bo na te rzeczywiste nie ma pieniędzy.

3. Skoro tak wyglądają obszary, które Premier wymienił jako te w których jego rząd ma osiągnięcia to jak wyglądają te których nie wymienił. Można się tylko domyślać albo przeczytać w internecie bo w mediach elektronicznych o tym niewiele. Właśnie NIK opublikował raport o kolejkach do zabiegów operacyjnych i do lekarzy specjalistów. Najdłuższa 6 lat (słownie sześć) na operację stawu biodrowego, ale kilkunastomiesięczne to standard, podobnie jak kilkumiesięczne do lekarzy specjalistów. Dług publiczny przez 3 lata rządów Tuska zwiększył się o prawie 300mld zł a więc o blisko 100 mld USD, a kolejny rok 2011 wcale nie zapowiada się lepiej przybędzie go znowu przynajmniej 100 mld zł a więc kolejne 33 mld USD. Przyrost te odbywa się przy intensywnej wyprzedaży majątku narodowego wynoszącej przynajmniej 50 mld zł i wręcz grabieży dywidendy ze spółek Skarbu Państwa na około 20 mld zł. Dziesięcioletnie rządy Gierka i jego dług w wysokości około 25 mld USD to jak widać mały pikuś, przy tym co robi rząd Donalda Tuska.

Premier Tusk poleciał na urlop na urlop do Grecji. Może wcześniej chciał zobaczyć jak wygląda kraj doprowadzony prawie do bankructwa przez nieodpowiedzialne rządy. Oby miejsce tego urlopu nie był złą prognozą dla Polski. Zbigniew Kuźmiuk

Kościół, lewica, Palikot Autorski przegląd prasy Polacy oceniają Kościół najgorzej od 14 lat. Kościołowi zaszkodziło zaangażowanie w kampanię Jarosława Kaczyńskiego i postawa w sprawie krzyża przed Pałacem Prezydenckim – czytam na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”. „Od czerwca 2010 r. krytyków Kościoła przybyło o 10 pkt proc., chwalących jego pracę ubyło także o 10 pkt proc. – pokazuje ostatni sondaż CBOS. To najbardziej gwałtowna zmiana ocen Kościoła od wielu lat. A same oceny są najgorsze od listopada 1996 r.: pracę Kościoła chwali dziś 54 proc. Polaków, a krytykuje – 35. – W sondażach nie pytamy o ocenę Kościoła co miesiąc, bo przez lata ona się raczej nie zmieniała. Teraz zmiana notowań Kościoła jest i duża, i gwałtowna – mówi dyrektor CBOS Mirosława Grabowska.” Jak pisze „Gazeta”, krytycyzm wobec Kościoła przeważa w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców, wśród osób najlepiej zarabiających i tych, którzy przyznają się do poglądów lewicowych. Najlepsze oceny zbiera wśród mieszkańców wsi i osób z wykształceniem podstawowym. Z czego to się wzięło? Według profesor Grabowskiej – z zaangażowania części biskupów w kampanię Jarosława Kaczyńskiego i brak spójnej odpowiedzi Kościoła na konflikt wokół krzyża. Jeśli takie są powody, to by oznaczało, że wahnięcie nastrojów nie będzie długotrwałe. Ale są też inne badania, które pokazują, że rzeczywiście znaczenie Kościoła i religii – mimo ciągle deklarowanej wiary – w życiu Polaków maleje. I obawiam się, że powody są głębsze niż jednorazowe zachowanie biskupów. Te tendencje wyczuwa poseł z Biłgoraja, który najpierw sprawdzał bojem, jakie granice można w Polsce przekroczyć, jak daleko można pójść w chamskich i obraźliwych wypowiedziach, co może zostać zaakceptowane. Okazało się, że można już kpić ze zmarłego prezydenta, co robili entuzjaści Palikota pod krzyżem, że można życzyć śmierci politycznemu przeciwnikowi, co robił on sam. Media kupowały to bezmyślnie, albo i zmyślnie, ale wygląda na to, że tworzy się miejsce dla ruchu, który z założenia jest w bardzo ostrej kontrze do Kościoła. I Palikot chyba będzie go tworzył. Mówi o tym w „Polsce”: “Decyzję w tej sprawie już podjąłem. Poinformuję o niej albo podczas kongresu PO, albo 2 października na moim kongresie. Chyba że jeszcze dojdzie do uzgodnień z premierem, kiedy miałbym tę decyzję zakomunikować. Jednak decyzja jest już podjęta.” Co go różni od Platformy?: „liberalizacja ustawy aborcyjnej, nauka o seksualności człowieka w szkołach, kwestia promowania antykoncepcji czy sprawy związane z szeroko rozumianą obecnością duchowieństwa w uroczystościach świeckich – w tych wszystkich kwestiach PO zachowuje się zbyt zachowawczo”. Wygląda na to, że Palikot może trafić w oczekiwania części elektoratu, dotąd publicznie tak mocno nie ujawniane. Być może to on a nie np. Krytyka Polityczna stworzy nową lewicę. I to nie jest dobra wiadomość. Bo to może być lewica całkowicie antykulturowa.

Igor janke

Bitwa niemeńska 1920 roku Zwycięska bitwa warszawska, chociaż stanowiła przełomowy moment w wojnie polsko-bolszewickiej, nie doprowadziła do jej ostatecznego zakończenia. Wojska Frontu Zachodniego Michaiła Tuchaczewskiego chociaż dotkliwie pobite, nie zostały całkowicie rozbite, co było zamiarem strony polskiej. W tej sytuacji Naczelny Wódz Józef Piłsudski uznał, iż należy zaplanować i przeprowadzić kolejną bitwę, by zmusić bolszewików do poniechania agresywnych zamiarów wobec Polski, a jednocześnie zadecydować o kształcie polskiej granicy wschodniej. Tuchaczewski po wycofaniu swych jednostek na linię Niemna i Szczary, dokonał reorganizacji i szybkiej regeneracji wojsk i zaczął opracowywać plan nowej ofensywy.. Analizując bowiem zachowanie się wojsk polskich w końcowej fazie bitwy, doszedł do przekonania, że „Polacy, którzy w swą kontrofensywę włożyli całą, jaka im jeszcze pozostała, energię, wyczerpali się i nie byli w stanie rozwinąć osiągniętego powodzenia”. Kierownictwo partii bolszewickiej uważało także, klęskę pod Warszawą za chwilowe niepowodzenie i w niczym nie zmieniło celów strategicznych wyznaczonych w stosunku do Polski. Na IX Konferencji WKP(b) Lenin stwierdził: Dyplomaci, którzy liczyli na naszą słabość, zawiedli się w swoich rachubach, udowodniliśmy, że polska nie może nas pokonać, my natomiast byliśmy i jesteśmy niedalecy od zwycięstwa”. Plan przygotowywanej operacji zawarty został w dyrektywie nr 01358, wydanej przez Tuchaczewskiego w dniu 23 września, która przewidywała ofensywę na prawym skrzydle na kierunku Białystok-Bielsk Podlaski-Lublin. Wedle planów po rozbicie białostocko-bielskiego zgrupowania przeciwnika, główne siły miały skierować uderzenie na kierunek południowo-zachodni, w przybliżeniu na Lublin, by okrążyć całość wojsk polskich. Równocześnie Józef Piłsudski usilnie pracował nad koncepcją unicestwienia wojsk Tuchaczewskiego, uznając północny obszar operacyjny za podstawowy w dalszej wojnie z Rosją Sowiecką. W dniu 10 września, a więc w dniu przedstawienia przez Piłsudskiego pierwszego zarysu planu operacji niemeńskiej, oddziały polskie rozpoczęły zwycięską ofensywę w Galicji Wschodniej, na Wołyniu oraz na Polesiu, której celem było pobicie wojsk odtwarzanego Frontu Południowo-Zachodniego oraz przyłączenie do Polski południowej części Kresów Wschodnich. W trakcie wspomnianej odprawy z dowódcami 2 (gen. Rydz-Śmigły) oraz 4 armii (gen. Skierski), Piłsudski wyjawił, iż w planowanej operacji zaszczytne zadanie pobicia kolejny raz wojsk Frontu zachodniego przypadnie ww. armiom. Naczelny Wódz poinformował zebranych, że sukces planowanych działań zależeć będzie przede wszystkim od szybkości prowadzonej operacji. Polecił więc generałom Śmigłemu i Skierskiemu wpojenie żołnierzom przekonania o potrzebie „większych niż kiedykolwiek dotychczas wysiłków w marszu i boju”. Z góry uprzedzał dowódców, że „chce zwyciężyć niebywałą dotąd szybkością ruchów wojska”. Kwatera Główna Naczelnego Wodza rozważała różne warianty planowanej operacji. Przeważał pogląd, ze natarcie powinno być wymierzone w centrum ugrupowania wojsk Tuchaczewskiego. Piłsudski jednak odrzucił ten wariant, uzasadniając to brakiem połączeń kolejowych i drogowych oraz licznymi rzekami, co uniemożliwiało prowadzenie działań w szybkim tempie. Z kolei na dwustronne oskrzydlenie wojsk bolszewickich Polacy nie mieli wystarczających sił. Za najbardziej optymalne uznano więc jednoskrzydłowe oskrzydlenie. Natarcie na lewym skrzydle w kierunku na Grodno, Lidę i Baranowicze możliwe było tylko przy naruszeniu neutralności Litwy. Względy polityczne przemawiały więc za natarciem na prawym skrzydle, w kierunku na Baranowicze, Lidę i Wilno. Jednak natarcie na lewym skrzydle stwarzało szansę stosunkowo szybkiego zepchnięcia przeciwnika za Niemen. Nie bez znaczenia była także możliwość przywrócenia polskiej kontroli nad częścią Suwalszczyzny, zajętej w okresie klęsk polskich przez Litwinów. Odzyskanie Suwalszczyzny nastąpiło na przełomie sierpnia i września. Na posiedzeniu Rady Obrony Państwa w dniu 8 września, minister spraw zagranicznych Eustachy Sapieha zasugerował, iż Naczelnemu Wodzowi należy pozostawić wolną rękę w planowanej operacji, w tym ewentualność wykorzystania terenów ściśle litewskich. Poparł go minister spraw wojskowych gen. Kazimierz Sosnkowski, udowodniając, że bez wkroczenia na terytorium Litwy wręcz niemożliwe będzie dotarcie do linii starych okopów niemieckich, a tylko one stwarzają szansę obrony zajętych ziem. Rada Obrony Państwa upoważniła Naczelnego Wodza do rozważenia wariantów przeprowadzenia przyszłej operacji przewidującej możliwość czasowego wkroczenia na tereny litewskie. Warszawa była świadoma kolaboracji litewsko-bolszewickiej, ujawnionej publicznie podpisanym 12 lipca 1920 układem, na mocy którego bolszewicy gwarantowali Litwinom m.in. prawo włączenia w skład ich państwa całej Wileńszczyzny, co nastąpiło po klęsce wojsk bolszewickich pod Warszawą. Ostatecznie Piłsudski postanowił, że główny ciężar uderzenia zostanie skupiony na lewym skrzydle i przeprowadzi je Północna Grupa Uderzeniowa, złożona z jednostek 2 Armii Rydza-Śmigłego, podczas gdy 4 Armia uderzy na Wołkowysk. Rozkaz do prowadzenia operacji został wydany 19 września 1920. Skierowanie znacznych sił do działań oskrzydlających wskazywał, iż Naczelny Wódz dążył do szybkiego zamknięcia pierścienia okrążenia. Powodzenie operacji zależało przede wszystkim od szybkości prowadzonych zadań, dlatego też Piłsudski zażądał, aby poszczególne jednostki taktyczne pozbyły się części swych taborów. Dowódcom dywizji, a nawet mniejszych jednostek, zalecono, aby w trakcie operacji nie czekali na rozkazy przełożonych, ale przejawiali jak najwięcej własnej inicjatywy. Dla zachowania absolutnej tajemnicy, termin rozpoczęcia miał być podany telefonicznie. Atutami planu operacji niemeńskiej była niewątpliwie nowatorstwo, śmiałość i oryginalność jego podstawowych założeń. Dużo było w nim jednak improwizacji i przeświadczenia, że uda się zaskoczyć i szybko pokonać zdezorientowanego przeciwnika. Nie uwzględniał także ewentualnego przeciwdziałania przeciwnika, dlatego też we wszystkich pułkach powołano oficerów wywiadowczych, a w batalionach i kompaniach podoficerów wywiadowczych, których zadaniem było zbieranie wszelkich informacji o przeciwniku.  Ważną rolę w rozpoznaniu sił bolszewickich odegrało lotnictwo – 13 eskadra myśliwska oraz 16 eskadra wywiadowcza Siły polskie zaangażowane do operacji liczyły ponad 130 tysięcy żołnierzy, podczas gdy bolszewicki Front Zachodni dysponował około 145 tysiącami żołnierzy Ryzyko, jakie niósł ze sobą polski plan, było duże, ale jednocześnie stwarzał szansę ponownego pobicia reorganizującego się nieprzyjaciela i niweczył jego zamiar przejścia do działań ofensywnych. Duże znaczenie miał także fakt, że sukces w ofensywy oznaczał wyzwolenie znacznych obszarów, co mogło odegrać dużą rolę w czasie prowadzonych rokowań pokojowych. Przegrupowywanie wojsk 2 Armii pod kątem przygotowywanej operacji niemeńskiej rozpoczęło się koło połowy września 1920 roku. 20 września Śmigły nakazał, aby podległe mu jednostki przystąpiły do działań zaczepnych „dla wyjścia na ustalone rozkazem postawy wyjściowe w celu rozpoczęcia w nakazanym terminie” operacji niemeńskiej. Większość działań Polaków prowadzonych do 22 września zakończyła się pomyślnie. W czasie gdy wojska Północnej Grupy Uderzeniowej szykowały się do walki, w Warszawie obradowała Rada Obrony Państwa, która zajęła się m.in. sprawą przemarszu wojsk polskich przez terytorium litewskie. Zalecono Piłsudskiemu, aby w rozkazach wydanych grupie uderzeniowej znalazł się ustęp nakazujący polskim parlamentarzystom wzywanie oddziałów litewskich do niepodejmowanie walki. Równocześnie MSZ miał wysłać depeszę do rządu litewskiego, żądającą przepuszczenia wojsk polskich przez terytorium Litwy. Depesza ta została wysłana już po rozpoczęciu działań przez Północną Grupę Uderzeniową. Dodatkowo Piłsudski, przygotowując alibi dla opinii międzynarodowej usprawiedliwiające polską akcję przez terytorium litewskie, wysłał do Augustowa i Suwałk płk. Mieczysława Mackiewicza, wcześniejszego negocjatora w rokowaniach polsko-litewskich, dla dokumentowania naruszania neutralności przez Litwinów, a także utrzymywania przez nich współpracy z bolszewikami oraz niedopuszczenia linii, jaką zajęli na terytorium Polski. 22 września 1 Dywizja Piechoty Legionów uderzyła na Sejny, całkowicie zaskakując Litwinów, którzy po kilkugodzinnej walce wycofali się , tracąc kilkudziesięciu zabitych i ponad 1500 jeńców. W tym samym czasie 1 Dywizja Litewsko-Białoruska wyparła Litwinów z Gib  W efekcie tych działań całość sił grupy uderzeniowej doszła do Niemna, a nawet go przekroczyła, zajmując dogodne pozycje do generalnej ofensywy. W dniu 21 września Kwatera Główna NW potwierdziła, że „dzień X rozpoczęcia jest 23 września o świcie”.  Rozpoczęta 23 września 1920 roku polska ofensywa przyniosła początkowo tylko częściowe zrealizowanie zadań postawionych w ogólnym planie. Jedynym większym sukcesem było zajęcie Wołkowyska przez grupę gen. Junga. Równocześnie Tuchaczewski, mimo wyprzedzającego polskiego ataku nie zmienił swego zamiaru. Nadal liczył na to, iż jego armiom uda się nie tylko powstrzymać atakujące wojska polskie, ale i przejść do zdecydowanej kontrofensywy. Planował jej rozpoczęcie na 25 września. Mimo trwającego już dwie doby rajdu Północnej Grupy Uderzeniowej, nie zorientował się jeszcze, jakie zagrożenie stanowi on dla północnego skrzydła jego wojsk. Ofensywne nastawienie wojsk Frontu Zachodniego z jednej strony było korzystne dla zrealizowania celu operacji niemeńskiej – okrążenia znacznej części wojsk Tuchaczewskiego, z drugiej jednak poważnie komplikowało działania na innych odcinkach frontu, co zmusiło Józefa Piłsudskiego do weryfikacji wcześniej przyjętych planów. Rozkaz wydany 24 września przyznając, iż sytuacja bojowa w rejonie Grodna nie pozwala „na przeprowadzenie operacji w tempie projektowanym w rozkazie” z 19 września, nakazywał wstrzymanie marszu w kierunku Lidy Północnej Grupie Uderzeniowej do czasu rozstrzygnięcia bitwy o Grodno. 25 września Tuchaczewski zaniepokojony postępami polskiej grupy uderzeniowej, która przekroczyła Niemen koło Druskiennik, nakazał przegrupowanie swoich wojsk dla ubezpieczenia prawego skrzydła frontu. Oznaczało to jednocześnie rezygnację z koncepcji prowadzenia działań ofensywnych przez Front Zachodni. Wobec rozpoczęcia odwrotu przez bolszewików, Naczelny Wódz nakazał szybkie zajęcie Grodna i sforsowanie Niemna. Uważał bowiem, iż tylko wówczas powstałaby szansa na kontynuowanie manewru oskrzydlającego przez Północna Grupę Uderzeniową. Wieczorem 25 września prawie wszystkie jednostki centralnej grupy 2 Armii dotarły do Niemna, dokonując całkowitego przełamania pozycji przeciwnika, broniących dostępu do Grodna i Niemna. Przed Polakami stanęła szansa sforsowania Niemna na dużej szerokości, przełamania bolszewickiej obrony na wschodnim brzegu rzeki i przejścia do pościgu. To zaś stwarzało perspektywy powrotu do pierwotnego planu okrążenia znacznych sił Frontu Zachodniego. Również  4 Armia gen. Skierskiego po sukcesach pod Różaną, Berezą Kartuską i Izabelinem, znacznie przyspieszyła tempo natarcia. W obliczu rozpoczęcia odwrotu przez wojska Frontu Zachodniego, Piłsudski zmodyfikował swe planu w kierunku realizacji idei dwustronnego okrążenia wojsk Tuchaczewskiego. Na mocy rozkazu z 26 września nakazywał Śmigłemu szybkie wyjście na linię Mosty-Lida, a następnie gwałtowne uderzenie „na flankę nieprzyjaciela w granicach rzek Szczara-górny Niemen, w ogólnym kierunku na Baranowicze”. Po opanowaniu kryzysu pod Grodnem rozkazywał powrót do idei prowadzenia manewru oskrzydlającego przez Północna Grupę Uderzeniową w kierunku Lidy. Armii gen. Skierskiego nakazywał z kolei posuwanie się ku rzece Zelwie i zajęcie na niej przepraw „by przygotować sobie ruch na Szczarę”. Równocześnie w centrum jednostki tej armii miały być gotowe do „zaatakowania Baranowicz od południa jednocześnie z uderzeniem 2 armii z chwilą rozpoczęcia ruchu 2 armii od Lidy na Baranowicze”. Był to plan okrążenia zdecydowanej większości wojsk Frontu Zachodniego. Pierścień okrążenia miał zamknąć się pod Baranowiczami. Piłsudski liczył, że 27 września Północna Grupa Uderzeniowa zajmie Lidę, ważny węzeł komunikacyjny, co doprowadzi do odcięcia bolszewikom drogi odwrotu na wschód. Jednak posiadające znaczną przewagę liczebną jednostki 3 Armii bolszewickiej kosztem znacznych strat otworzyły sobie w wyniku bitwy nad rzeką Lebiodą drogę odwrotu na Lidę.  W dniach 27-29 września Polacy toczyli zacięte walki o Lidę, która kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk. Ostatecznie 1 Dywizja Piechoty Legionów zdołała powstrzymać, zadając znaczne straty (wzięto m.in. około 10 tysięcy jeńców),  niemal wszystkie wycofujące się przez Lidę na wschód wojska 3 Armii bolszewickiej i zmusić je do zmiany kierunku odwrotu na południowo-wschodni. Sukces ten był zasługą męstwa i bohaterstwa żołnierzy tej elitarnej dywizji.  Zwycięstwo to, mimo niewykorzystania - w wyniku złej koordynacji działań poszczególnych jednostek - szansy całkowitego rozgromienia oddziałów 3 Armii, miało ogromny wpływ na przebieg operacji niemeńskiej, umożliwiając przystąpienie do kolejnego etapu tej operacji. Tym bardziej, że polska 4 Armia zdobyła Słonim i sforsowała Szczarę. Wieczorem 28 września Piłsudski wydał rozkaz o przejściu do koleje fazy operacji – „dalszego energicznego pościgu i zniszczenia armii bolszewickich w rejonie Nowojelnia-Nowogródek-Baranowicze”, którego celem było dwustronne okrążenie wojsk Frontu Zachodniego. W tym samym czasie 28 września Tuchaczewski,  pomny klęski swych wojsk na przedpolach Warszawy, spowodowanej zbyt późno podjętą decyzją o ich wycofaniu, wydał dyrektywę o szybkim odwrocie swych głęboko na wschód na linię starych okopów niemieckich. Chciał bowiem wyprowadzić swoje jednostki spod zarysowującego się okrążenia i w jego konsekwencji zniszczenia. W tej sytuacji Piłsudski zalecił przyspieszenie pościgu, aby dopędzić i pobić bolszewickie wojska. Ponadto wieści napływające z Rygi, gdzie toczyły się rokowania pokojowe, sygnalizowały możliwość szybkiego uzyskania porozumienia o zawieszeniu broni. Informacje te zaniepokoiły Naczelnego Wodza, który dążył do włączenia w skład Polski znacznych obszarów Kresów Wschodnich. Rozumiał, że przebieg przyszłej polskiej granicy wschodniej wytyczy linia frontu i stąd taki pośpiech w zajmowaniu określonych rejonów Białorusi. Tymczasem polscy żołnierze byli mocno wyczerpani i znużeni prowadzonymi od tygodnia walkami, a ponadto odczuwali dotkliwe braki żywności i amunicji. Dodatkowo bolszewicy w zawrotnym tempie uchodzili na wschód. Tuchaczewski przynaglał swe wojska do pośpiechu, liczył bowiem na czas, a ten był sprzymierzeńcem strony bolszewickiej. Pod wpływem szybkości wycofywania się Rosjan, która utrudniała przeprowadzenie manewru oskrzydlającego oraz informacji napływających z Rygi, na początku października Piłsudski zaczął koncentrować się nie tyle na odniesieniu efektownego sukcesu w pogoni za wojskami Tuchaczewskiego, ile na zaplanowaniu i przeprowadzeniu kolejnych operacji zmierzających do zajęcia ważnych z punktu widzenia strategicznych interesów państwa obszarów Kresów Wschodnich. 2 października ukazała się nowa dyrektywa Tuchaczewskiego o odejściu wojsk Frontu zachodniego jeszcze dalej na wschód, oznaczająca rezygnację z obrony linii starych okopów niemieckich. W ten sposób bolszewicki dowódca realizował suworowowską zasadę rosyjskiej sztuki wojennej o przedkładaniu ochrony stanów osobowych wojsk nad utrzymaniem zajmowanego terenu. Z tego też powodu można przyjąć, iż datą kończącą operację niemeńską jest 3 października 1920 roku – w dniu tym Piłsudski zgodził się na zakończenie działań pościgowych i zatrzymanie wojsk na zajętej linii. Szybki odwrót bolszewików oznaczał niezrealizowanie celu operacji niemeńskiej – pobicia wojsk bolszewickich, ale był niezwykle korzystny dla szybkiego zajęcia kolejnych połaci Kresów wschodnich, czyli celu strategicznego, jaki sobie założył Piłsudski na okres przed podpisaniem preliminariów pokojowych w Rydze. Jednym z elementów realizacji tego planu było zajęcie Mołodeczna oraz obszaru w rejonie Święcian dla pozbawienia Litwy posiadania granicy z Rosją Sowiecką. Osobną kwestią była planowana w tajemnicy akcja zgrupowania gen. Lucjana Żeligowskiego, której celem było zajęcie Wilna. Operacja zajęcia Mołodeczna i Święcan rozpoczęła się 10 października 1920 roku i zakończyła się zdobyciem obu miast 12 października. Tego samego dnia w Rydze podpisano umowę o zawieszeniu broni i uzgodniono preliminaria pokojowe. Linia rozdzielająca wojska obu stron miała biec wzdłuż dolnego biegu Dźwiny, następnie przez Orzechowo, Dokszyce, Słuck i Kapcewicze do Zbrucza. Działania wojenne miały zostać wstrzymane 18 października 1920 roku o godzinie 24.00. Naczelny Wódz z niechęcią przyjąć wynegocjowaną w Rydze linię demarkacyjną, dlatego też nie wstrzymał prowadzonych działań wojennych. 14 października ukazał się specjalny rozkaz Marszałka do wojsk uczestniczących w wojnie z Rosją Sowiecką, w którym po złożeniu podziękowania żołnierzom za „pracę i wytrwałość, za ofiarę i krew, za odwagę i śmiałość”, zdecydowanie podkreślił: „Pokój nie jest jeszcze zawarty w formie skończonej. Żołnierz polski ma go czekać z bronią u nogi, cierpliwie i spokojnie, gotowy w każdej chwili stanąć w obronie owoców swego zwycięstwa, gdyby nieprzyjaciel miał się cofnąć przed ostatecznym jego utrwaleniem. Tej cierpliwości i spokoju wymagam od Was stanowczo”. Operacja niemeńska zakończyła się zdecydowanym polskim sukcesem mimo, iż obie strony dysponowały zbliżonym potencjałem bojowym. Decydujące znaczenie odegrał wysoki duch bojowy żołnierzy polskich, upojonych spektakularnym triumfem odniesionym w bitwie na przedpolach Warszawy. Zupełnie inaczej wyglądało to u bolszewików. Po kilkudniowych uporczywych walkach w pierwszej fazie operacji morale wojsk bolszewickich załamało się do tego stopnia, iż nie były one zdolne do stawiania oporu. W tej sytuacji jedynym ratunkiem był dla nich szybki odwrót. Tuchaczewski tym razem prawidłowo ocenił powstałe zagrożenie i wydał – narażając się na krytykę Moskwy - stosowne rozkazy do odwrotu Ponadto liczył, iż po ustabilizowaniu linii frontu i dotarciu uzupełnień będzie miał jeszcze szanse na nową ofensywę. W tym wypadku przeliczył się, ponieważ obie wyczerpane wojną strony zdecydowały się na podpisanie preliminariów pokojowych, wstrzymanie działań militarnych i przygotowanie traktatu pokojowego. Operacja niemeńska była drugą – po bitwie warszawskiej – tak spektakularną akcją militarną w wojnie polsko-bolszewickiej. Po raz drugi zakończyła się klęską wojsk Frontu Zachodniego. Sukces strony polskiej nie był jednak pełny. Nie zrealizowany został bowiem zamiar ponownego okrążenia i unicestwienia wojsk bolszewickich. Znaczna część tych wojsk została wyprowadzona z grożącego im niebezpieczeństwa. Dla strony polskiej największym sukcesem w tej operacji były uzyskane znaczne zyski terytorialne. W trakcie dwutygodniowych zmagań zginęło około 3 tysięcy polskich żołnierzy a 20 tysięcy zostało rannych. Straty bolszewickie były dużo większe, zwłaszcza duże  w grupie pojmanych jeńców. Były jednak niższe niż w bitwie warszawskiej, co wynikało z uchylania się Tuchaczewskiego od stawiania oporu i stoczenia walnej bitwy oraz koncentrowania się na odwrocie swych wojsk na wschód.

Wybrana literatura:

Bitwa niemeńska 29 VIII-18 X 1920. Dokumenty operacyjne

J. Piłsudski – Rok 1920

M. Tuchaczewski – Pisma wybrane

L. Żeligowski – Wojna w 1920. Wspomnienia i rozważania

L. Wyszczelski – Operacja niemeńska 1920 roku

T. Kutrzeba – Bitwa nad Niemnem  Godziemba's blog

Tusk: wracamy do prac nad in vitro PO wraca do prac nad ustawą o in vitro. Grzegorz Schetyna zapowiedział konsultacje z szefami klubów. Ustawa zostanie przyjęta na początku 2011 roku. Premier Donald Tusk pytany w wywiadzie dla tygodnika "Wprost", czy Platforma zaproponuje w Sejmie ustawę o in vitro powiedział: "Tak, to zdecyduje się jeszcze tej jesieni. Projekt będzie bardziej liberalny niż to, co Platformie proponuje Jarosław Gowin, i mniej liberalny, niż chcieliby ci, którzy nie widzą potrzeby żadnych rygorów. Regulacja jest niezbędna, bo to, co jest dziś, to jest wolnoamerykanka. Dla ludzi o katolickiej wrażliwości w tej sprawie lepsza jest nawet najbardziej liberalna regulacja niż to, co jest w tej chwili. Więc powinna być osiągnięta zgoda. Ja zrobię wszystko, żeby regulacja powstała" - mówił szef rządu. Marszałek Schetyna pytany, kiedy projekty dotyczące in vitro trafią do prac w komisji sejmowej powiedział: - Sprawdzamy je, jestem też umówiony na konsultacje z szefami klubów. Jeżeli będzie zgoda wszystkich klubów i gotowość do pracy, to projekty będą przekazane. Mam nadzieję, że stanie się to w najbliższych dniach, może w przyszłym tygodniu - dodał. Pytany, jak miałby wyglądać wspólny, kompromisowy projekt dotyczący in vitro, Schetyna przyznał, że projekty różnią się od siebie, ale - dodał "jeśli jest chęć uzyskania porozumienia, to tak się dzieje". "Jestem umiarkowanym optymistą" - powiedział.

Sejmowa podkomisja od lipca br. pracuje nad dwoma z pięciu znajdujących się w Sejmie projektami ustaw dotyczących in vitro. Pierwszy projekt, złożony przez Marka Balickiego dopuszcza tworzenie wielu zarodków i zamrażanie ich, zakazuje handlu komórkami. Drugi projekt - przewidujący finansowanie in vitro ze środków NFZ - złożyła w Sejmie Joanna Senyszyn. W Sejmie są jeszcze trzy inne projekty dotyczące in vitro: Jarosława Gowina i Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (oboje z PO) oraz Bolesława Piechy (PiS). Według projektu Gowina zapłodnienia in vitro mają być dostępne wyłącznie dla małżeństw, a w szczególnych przypadkach także dla samotnych kobiet. Gowin proponuje, by istniała możliwość utworzenia tylko dwóch zarodków, które muszą być implantowane matce. Z kolei Kidawa-Błońska chce dopuścić możliwość tworzenia zarodków nadliczbowych, ich mrożenie i selekcję przed implantacją do organizmu kobiety. Zgodnie z jej propozycją, in vitro ma być dostępne także dla par żyjących w konkubinacie. Projekt Bolesława Piechy (PiS) zakazuje w ogóle stosowania in vitro, przewiduje jednak możliwość adopcji zarodków, które już są wytworzone i zamrażane. Rzecznik rządu Paweł Graś zwrócił uwagę, że prace nad in vitro toczą się też w ministerstwie zdrowia: - To kwestia decyzji, czy to będzie dopełnienie projektu poselskiego, myślę, że tak to właśnie będzie wyglądać - dodał. Według szefa klubu PO Tomasza Tomczykiewicza, na jesieni trafi do Sejmu projekt w sprawie in vitro, który będzie kompilacją projektów Gowina i Kidawy-Błońskiej. - To będzie wypracowany, dobry kompromis - ocenił. Tomczykiewicz uważa, że ustawa zostanie przyjęta przez Sejm na początku przyszłego roku. Kidawa-Błońska powiedziała, że bardzo by chciała, aby zakończyć sprawę projektu ustawy dotyczącego metody zapłodnienia in vitro. - W grudniu miną dwa lata, odkąd się tym zajęliśmy - podkreśliła. W jej opinii, wszystkie projekty, które zostały przygotowane przez posłów powinny trafić do sejmowej komisji. katk

Banda Czworga rzuca motłochowi igrzyska  in vitro . „PO wraca do prac nad ustawą o in vitro. Grzegorz Schetyna zapowiedział konsultacje z szefami klubów. Ustawa zostanie przyjęta na początku 2011 roku”…” Premier Donald Tusk pytany w wywiadzie dla tygodnika "Wprost", czy Platforma zaproponuje w Sejmie ustawę o in vitro powiedział: "Tak, to zdecyduje się jeszcze tej jesien”…” W Sejmie są jeszcze trzy inne projekty dotyczące in vitro: Jarosława Gowina i Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (oboje z PO) oraz Bolesława Piechy (PiS). Według projektu Gowina zapłodnienia in vitro mają być dostępne wyłącznie dla małżeństw, a w szczególnych przypadkach także dla samotnych kobiet. Gowin proponuje, by istniała możliwość utworzenia tylko dwóch zarodków, które muszą być implantowane matce. Z kolei Kidawa-Błońska chce dopuścić możliwość tworzenia zarodków nadliczbowych, ich mrożenie i selekcję przed implantacją do organizmu kobiety. Zgodnie z jej propozycją, in vitro ma być dostępne także dla par żyjących w konkubinacie.”..( źródło ) Mój komentarz Banda  Czworga, której pierwowzór rządził Chinami po śmieci Mao, to Wesoły Bronek, Słońce Peru Dotknięte Geniuszem przez Boga, Kuglarz z Lublina i Zniszczę Cię Schetyna. Zagrożenie budżetu państwa , exodus ekonomiczny milionów młodych Polaków , podwyżka i tak już drakońskich podatków , niedokończona ustawa samorządowa, w tym palący problem  ustanowieni limitu kadencji prezydentów miast na dwie , zapaść technologiczna i naukowa Polski . Że tak z grubsza wymienię. Nie wspomnę kabaretu jaki zrobił Wesoły Bronek ze swoje podróży do Niemiec. Mimo wasalnego homagium Merkel uznała ,że Bronek zrobił swoje , Bronek może odejść. A Gazoport i Szczecin i tak wielka rura zablokuje  , rura  którą w czadowym szale Wesoły Bronek zaakceptował  w Paryżu . Problemu wewnątrz unijne w tym poniżenie Polski przez Niemcy , poprzez praktyczne usunięcie Polski z nowo powstającej unijnej dyplomacji. Ale zbliżają się w wybory samorządowe i w ramach techniki władzy jak to nazwał Rokita Banda Czworga rzuca motłochowi cmokaczy temat. In Vitro. Hierarchia z Nyczem na czele uda że jest ślepa głucha i niema , bo jak tu skarcić chociażby  swego kumpla Wesołego Bronka , czy Słońce Peru . Zresztą mogłyby się cudownie odnaleźć dokumenty ‘TW Filozof” czy wielu innych. Tak wiec Kościół jest spacyfikowany i ostro do igrzysk „In Vitro„ się nie włączy. PiS zastąpi skundloną hierarchię i rzuci się na piach areny. A tam motłoch zaskowyczy z zachwytu jak Banda Czworga wypuści na nich Bestę mediów , która żywcem zacznie wyrywać kawały mięsa. Jak PiS w odruchu zdrowego rozsądku sprawę sceduje  zdemoralizowanemu klerowi , to Bestia zarzuci PiS owi że jest koniunkturalny, bez ideowy. A jak i to nie zaskoczy to Banda Czworga rzuci motłochowi cmokaczy temat związków partnerskich. Jedna nadzieja w tym ,że historyczna Banda Czworga za długo nie porządziła. Już oczyma wyobraźni widzę tytułu , tematy programów telewizyjnych , radiowych i artykułów w gazetach.  Dlaczego Kaczyński nie kocha dzieci . Prawo do dzieci dla każdego . Kocham życie. Oczywiście In vitro będzie testem dla współpracy , czy koalicji z  SLD . A Palikot zaatakuje zgniły kompromis SLD z Platformą , co mu da punktów. Marek Mojsiewicz       

GRY GAZOWE CZYLI POWRÓT DO ROSJI Od kilku dni, wokół tematu polsko-rosyjskiej umowy gazowej można dostrzec rozliczne gry polityczne świadczące o narastającym zniecierpliwieniu Rosji. Wypowiedź płk Putina dla rosyjskiego "Kommiersanta”, w której informował o polskim żądaniu, „by Komisja Europejska wymusiła zmianę uzgodnionej już trasy Gazociągu Północnego” wyraźnie świadczy o dużej irytacji premiera Rosji i może sugerować, że temat już stał się przedmiotem targów. Sporna sprawa lokalizacji rurociągu „Nord Stream” utrudniająca wejście tankowców do gazoportu w Świnoujściu znana była od wielu miesięcy. Jak się okazuje nie dla płk Putina. W wywiadzie dla „Kommiersanta” stwierdził zatem, że „nagle Polacy oznajmili teraz, że gazociąg powinien przechodzić na znacznie większej głębokości, niż zakładano, gdyż oni w przyszłości zamierzają pogłębić swój port i puścić swoim torem wodnym większe statki. Wcześniej o takich zamiarach nie informowali” – denerwował się Putin i oświadczył, że według niego "nic już nie powstrzyma" budowy gazociągu. Dodał też, że awantura wywołana sprzeciwem Polski nie ma nic wspólnego ze sprawą Ahmeda Zakajewa, a Polacy „po prostu chcieli otrzymać nasz tranzyt". „Jest oczywiste, że mimo wszystko przejdziemy” - dodał Putin. Wygląda na to, że premier Rosji kłamie mówiąc, iż nic nie wiedział o stanowisku Polski. Sprawę dostępu do gazoportu opisałem już w styczniu br., wówczas gdy niemiecki Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii w Hamburgu wydał pozwolenie na położenie rur na dnie Bałtyku również tam, gdzie gazociąg będzie się krzyżował z drogą morską do portów w Szczecinie i Świnoujściu. Od tego przynajmniej czasu wiadomo, że Polska musiała oprotestować tę decyzję, bowiem zagrażała wprost planom budowy gazoportu, do którego ma być dostarczany gaz z Kataru, przewożony tankowcami wymagającymi toru wodnego o głębokości co najmniej 14,3 m. Reakcja Putina jest tym bardziej zagadkowa, że na początku marca br. w tej sprawie wypowiedział się dyrektor spółki Nord Stream ds. pozwoleń Dirk von Ameln, stwierdzając, że „bardzo poważnie potraktowaliśmy zastrzeżenia strony polskiej. Cieszymy się, że udało nam się znaleźć możliwe do przeprowadzenia rozwiązanie służące bezpieczeństwu gazociągu i żeglugi”. Zmiany w projekcie gazociągu miały spowodować, że zostanie on wkopany pod dno morskie na odcinku 20 km oraz przesunięty na głębsze wody na odcinku 12 km z gwarantowaną minimalną głębokością 16 metrów, by zapewnić tankowcom niezakłócony dostęp do portów w Szczecinie i Świnoujściu. Już wówczas było jednak wiadomo, że strona polska chciałaby mieć zagwarantowaną 17-metrową głębokość dojścia i trudno przypuszczać by ta kwestia mogła być zaskoczeniem dla Rosji. Wygląda na to, że płk Putina rozsierdził fakt włączenia w sprawę Komisji Europejskiej, co w połączeniu ze sprzeciwem tej instytucji wobec postanowień umowy gazowej sprawia, pociąga za sobą problemy i sprawia, że podpisanie kontraktu zostaje odłożone. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na niebywałą zgodność  argumentacji rosyjskiej i polskiej w kwestii przyczyn stanowiska KE w sprawie umowy gazowej. Na początku września moskiewski „Kommiersant” zamieścił artykuł o sugestywnym tytule: "Polska wykrawa kawałek "Gazpromu", w którym dyrektor Instytutu Energetyki Narodowej Federacji Rosyjskiej Siergiej Prawosudow podzielił się uwagami na temat sprzeciwu KE. Rosjanin twierdził, że „chodzi o to, że niektórzy polscy biznesmeni zdecydowali, że warto byłoby oddzielić "Gazprom" od zarządu nad tą częścią gazociągu "Jamał-Europa", który przechodzi przez terytorium Polski. Wydaje im się, że lepiej oddać ten odcinek pod kontrolę polskiej państwowej kompanii "Gaz-System" i konkludował: „teraz jakby wszystko zawisa w powietrzu… Polacy zawieźli projekt Porozumienia do Brukseli, aby omówić go z komisarzem Unii Europejskiej ds. energetyki Ginterem Ottingerem. A on uważa, że w Porozumieniu należy uwzględnić założenia trzeciego pakietu energetycznego Unii Europejskiej. Jest dla nie jasne, że w rosyjsko-polskim projekcie Porozumienia w zakresie gazu nie ma poważnych sprzeczności z trzecim pakietem energetycznym Unii Europejskiej. Jednak z jakiegoś powodu Bruksela ma zastrzeżenia wobec dokumentu, który jest bardzo korzystny zarówno dla Polski, jak i dla Rosji”. Możliwe, że Bruksela po raz kolejny wyraża swoje nadzwyczajne niezadowolenie z tego, że Rosja do tej pory nie podpisała Karty Energetycznej?” Siergiej Prawosudow stwierdził następnie, że Rosja nie ma zamiaru podpisywać tej Karty. Dlaczego? „Odpowiedź jest prosta: ten dokument został zestawiony wyłącznie w interesach konsumentów paliwa, a interesy dostawców nie są nim w ogóle uwzględnione. Właśnie na tym polega słaba strona Karty, którą należałoby poprawić, taka jest moja opinia” – uznał Prawosudow. Po tej wypowiedzi szefa Instytutu Energetyki Narodowej Federacji Rosyjskiej wśród polskich ekspertów natychmiast pojawił się argument, że powodem sprzeciwu KE wobec umowy gazowej z Rosją jest sprawa Karty Energetycznej i nie ma to nic wspólnego z ochroną interesów polskich. Przypadek? Nie sądzę. Nie dalej jak wczoraj pojawiła się wypowiedź anonimowego polskiego eksperta  „zaangażowanego w negocjacje gazowe z Rosją”, który w identyczny sposób jak Rosjanin ocenił sprawę twierdząc, że „trzeci pakiet liberalizacyjny tworzy wspólny rynek energii i gazu w Unii Europejskiej, liberalizuje dostęp do sieci elektroenergetycznych i gazowych. - Wszystko ładnie tyle, że w teorii. Pytanie podstawowym jest kto wynagrodzi firmom straty z powodu odstąpienia części majątku?” – martwi się ekspert i pyta: „Dlaczego KE tak twardo forsuje swoje racje? - W wielu krajach UE istnieje dość silny opór przeciwko zapisom pakietu. Zresztą ma to uzasadnienie. Akcjonariuszom dużych firm energetycznych trudno zrozumieć, dlaczego mają pozbyć się części majątku. KE tłumaczy, że tak będzie korzystniej dla klientów, pozwoli także przeciwdziałać wygrywaniu przez firmy spoza UE (np. Gazpromowi) swojej kluczowej pozycji”. Konkluzja tej wypowiedzi jest jasna i zawarta w artykule: „Następstwem twardego stanowiska UE jest to, że w związku z brakiem umowy może nam zabraknąć tej zimy gazu.”Jest dla mnie oczywiste, że umowa gazowa z Rosją zostanie wkrótce podpisana, a sprzeciw KE zostanie sprowadzony w praktyce do zapewnienia gwarancji interesów (głównie niemieckich) spółek paliwowych. W tym przekonaniu utwierdza mnie nie tylko zgodność stanowisk Polski i Rosji wobec sprzeciwu KE, ta bowiem dziwić nie może, gdy pamięta się o przyjętej pod Smoleńskiem idei „pojednania”. W zalewie zastępczych tematów, podrzucanych przez funkcyjne media niezauważenie przemknęła informacja, której sens może pomóc w znalezieniu odpowiedzi na pytanie dotyczące interesu grupy rządzącej w forsowaniu niekorzystnej umowy gazowej. Treść tej lakonicznej  informacji zapewne niewiele będzie mówiła osobom niezorientowanym: „Petrolinvest zawarł z moskiewską firmą Yukola przedwstępną umowę dotyczącą nabycia 50 proc. akcji w Open Stock Company "Bogorodsknieft" z siedzibą w Saratowie,” Petrolinvest to spółka której właścicielem jest Ryszard Krauze, a prezesem Paweł Gricuk. Jeszcze w kwietniu br. Forbes w publikacji „Petrolinvest: Austerlitz czy Waterloo” wskazywał, że „Krauze od roku z coraz większą desperacją próbuje zebrać kapitał i sprzedaje nie tylko swoje spółki, ale również pałace, samoloty i obrazy, to wybór mniejszego zła - sposób, by nie wypaść z gry o ropę.” Co oznacza podpisanie umowy przez spółkę Krauzego? Petrolinvest, poszukujący ropy w Kazachstanie otrzymał wyłączność na negocjacje zakupu 50 proc. rosyjskiej spółki wydobywczej Borogodsknieft z Saratowa, która ma licencję na wydobycie ropy. Teraz firma z Saratowa należy do spółki Jukola i od kilku lat prowadzi stabilne wydobycie. W tym roku ma wydobyć milion baryłek ropy. Udokumentowane i potwierdzone zasoby należące do spółki wynoszą ok 45 mln baryłek surowca. Dodatkowo, na obszarze objętym licencją spółki są złoża, których perspektywiczne zasoby szacowane są na 20 mln baryłek ropy. Po zagospodarowaniu kolejnego złoża Borogodsknieft ma zwiększyć produkcję do 3 mln baryłek. Surowiec jest eksportowany przez rurociąg "Przyjaźń" do Polski i Niemiec. W razie domknięcia transakcji Petrolinvest będzie odbierał ropę od Borogodsknieftu. Dotąd Petrolinvest miał 86,32 mln zł straty netto w I poł. 2010 roku wobec 283,11 mln zł straty rok wcześniej. Przed opublikowaniem informacji akcje giełdowe Petrolinvestu taniały o 0,25 proc. a jeden papier kosztował 12,13 zł. Po opublikowaniu, tego samego dnia  zyskały 5,19 proc. na GPW w Warszawie. Petrolinvest był już obecny na terenie Rosji. Spółka posiadała 60 proc. udziałów w pięciu koncesjach w rosyjskiej republice Komi. W ubiegłym roku uznała je jednak za mało perspektywiczne i sprzedała za symboliczne kwoty. Do tego tematu powrócę wkrótce. Przypomnę jedynie, że Ryszard Krauze to biznesmen trafnie kojarzony z Donaldem Tuskiem i innymi działaczami Platformy Obywatelskiej. Nigdy nie wyjaśniono, jaki wpływ miał Donald Tusk, w czasach gdy był likwidatorem RSW Prasa-Książka-Ruch, na zawarcie kontraktu na stworzenie przez Prokom systemu komputerowego dla Ruchu. Nigdy też nie wyjaśniono, czy Ryszard Krauze - główny reklamodawca finansował pismo „30 dni” prowadzone przez Donalda Tuska, podobnie jak nie wiemy - dlaczego Krauze do obsługi PR wybrał firmę byłego ministra łączności w rządzie Hanny Suchockiej, działacza KLD – Krzysztofa Kiliana? Wielokrotnie pojawiały się sugestie, że  Prokom Krauzego wspierał różne inicjatywy Kongresy Liberalno - Demokratycznego. Tajemnicza jest również sprawa Grupy 4Media, która w 2000 r. weszła na giełdę papierów wartościowych dzięki przejęciu zadłużonego Chemiskóru. Firma miała być koncernem medialnym, kupując dziennik „Życie” i portal internetowy „Ahoj”. Założycielami Grupy 4Media byli działacz KLD Jacek Merkel i wydawca Wojciech Kreft oraz Dariusz K., a Prokom Investments Ryszarda Krauzego objął pierwsze bony dłużne tej spółki. Pieniądze miały być przeznaczone na finansowanie 4Media. Gdy spółka okazała się bankrutem, sprawą zainteresowała się prokuratura. Przez Prokom przewinęło się wielu polityków i ludzi pereelowskich służb. W artykule „Dworcowa "ośmiornica" (Nasza Polska 3/2009) Rita Żebrowska, Andrzej Echolette przypomnieli, że „w orbicie przedsięwzięć Krauzego znajdowali się „byli oficerowie specsłużb PRL i ich rodziny: oprócz Petelickiego, m.in. płk Mieczysław Tarnowski (zastępca szefa Urzędu Ochrony Państwa, a potem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w rządach Buzka i Millera) czy Adam Bałach (w latach 90. kierował WSI w Gdyni). Jest syn Marka Dukaczewskiego, byłego szefa WSI, i córka posła Samoobrony Lecha Woszczerowicza. Jako rzecznik Biotonu pracuje Iwona Ryniak - córka oficera wymienionego w raporcie z likwidacji WSI". Przed dwoma laty pojawiały się informacje, że aneks do Raportu z Weryfikacji WSI ma zwierać m.in. informacje o spółkach Ryszarda Krauzego. Szefem spółki Petrolinvest, jest Paweł Gricuk – „genialny biznesmen ze skazą” – jak scharakteryzowano tę postać w artykule „Imperium Krauzego - czy to początek końca?” Tomasza Butkiewicza i Luizy Zalewskiej. Autorzy przypomnieli o „dziwacznej transakcji z dziwaczną spółką, nad którą do dziś unosi się duch Tadeusza Rusieckiego - biznesmena, który w imieniu Rosjan zarządzał w Polsce postsowieckim majątkiem.” W październiku 2002 r. Gricuk na własny rachunek i za własne pieniądze kupił warszawską spółkę Immorent, płacąc za jej udziały trzy miliony czterysta tysięcy złotych. W artykule możemy przeczytać: „Spółka nic nie ma, niczym się nie zajmuje. Jej jedyną wartością jest prawo dzierżawienia lokali w pięciopiętrowej kamienicy w warszawskiej alei Szucha. To wyjątkowo ekskluzywny adres, tuż obok nuncjatury papieskiej, siedziby premiera i dwóch ministrów. Jedynym felerem spółki jest to, że należy do Rosjan, a ściślej - Rosjanie uważają ją za swoją własność. Gricuk kupił więc spółkę, która z namaszczenia Rosji podnajmowała lokale w rosyjskiej nieruchomości. Takich spółek nie można normalnie kupić.” Podobnie – jak nie można normalnie otrzymać wyłączności na zakup 50 proc. rosyjskiej spółki posiadającej licencję na wydobycie ropy. W Rosji ten obszar decyzji należy do wszechwładnego wicepremiera i byłego funkcjonariusza KGB Igora Sieczina. Dla Ryszarda Krauzego – bohatera afery gruntowej, - który za czasów rządów PiS musiał wyjechać z Polski, a następnie wyprzedawać majątek nadchodzi okres wyjątkowej prosperity. „Petrolinvest wraca do Rosji” – głosiły tryumfalnie  tytuły prasowe. Czy podobnie wraca III RP? Ścios

Horrory Mrożka i Kafki Naturalnym stanem duszy jaśnie oświeconych salonów jest święte oburzenie. Przyczyny się zmieniają – a to że Polacy wybrali sobie na prezydenta takiego prostaka i prymitywa, co nas doszczętnie kompromituje przed światem, a to że Polacy tak nie szanują swego najbardziej znanego na świecie bohatera i pozwalają go nazywać Bolkiem, co nas doszczętnie kompromituje przed światem, a to że słuchają Niesiołowskiego, fundamentalistycznego oszołoma, a to znów że nie słuchają Niesiołowskiego, pogromcy fundamentalistycznych oszołomów… Przyczyny są różne i w dłuższych okresach sprzeczne, ale spazm oburzenia jest nieustanny i nieustanna jest w nim konstatacja, że kompromitujemy się przed światem. I fakt, świat nie ma nic lepszego do roboty, niż stale się oburzać na polski ciemnogród, albowiem “świat” rozumiany jest tu jako kilka zagranicznych redakcji, do których nasi “liderzy opinii” dzwonią co i raz z prośbą o nowe wyrazy oburzenia polską ciemnotą. Obiektem tego oburzenia bywa często, wśród innych, minister Elżbieta Radziszewska, której pozostawanie na stanowisku, mimo braku nominacji środowisk postępowych, jest dla salonu nieustającym kamieniem obrazy. Ostatnim pretekstem była zdroworozsądkowa wypowiedź – zresztą teoretyczna – że szkoła katolicka ma prawo np. nie zatrudniać nauczycielki-lesbijki. Rozwścieczona autorka “Gazety Wyborczej” rzuca na minister gromy, nazywając ją nieszczęściem, a jej ugodowość wobec uporu katolickiego ciemnogrodu, by wychowywać dzieci w duchu swej ciemnoty – horrorem na miarę Mrożka i Kafki. Kafka i Mrożek pisali horrory? To odkrycie. No bo to, że ciotka feministycznej rewolucji z “Wyborczej” pisze lewackie głupstwa obrażające zdrowy rozum, odkryciem ani zaskoczeniem żadnym nie jest. RAZ

Wałęsa straszy sądem za TW Bolka Informacja, że Lech Wałęsa był zarejestrowany jako TW Bolek znalazła się w biogramie zamieszczonym w pierwszym tomie "Encyklopedii Solidarności", której wydawcą jest katowickie Stowarzyszenie Pokolenie. Napisał o tym "Polska Dziennik Bałtycki". Lech Wałęsa rozważa skierowanie sprawy do sądu. Przewodniczący Stowarzyszenia Pokolenie Przemysław Miśkiewicz, jeden z członków redakcji, potwierdził Radiu Gdańsk, że taka informacja rzeczywiście została zamieszczona. Miśkiewicz dodał, że "Encyklopedia Solidarności" powstaje przy współpracy Instytutu Pamięci Narodowej i stamtąd pochodzi informacja o tym, że Lech Wałęsa był zarejestrowany jako TW Bolek. W Encyklopedii znalazła się informacja o współpracy byłego prezydenta z SB w latach 1970 - 76. Jednak zaznaczono, że realnie trwała ona do 72 roku. Przemysław Miśkiewicz przyznał, że pod biogramem Lecha Wałęsy nie ma nazwiska autora, widnieje jedynie podpis "Redakcja". Miśkiewicz tłumaczy, że w tym przypadku autorzy skorzystali z pomocy Instytutu, ponadto za informację tę chciała wziąć odpowiedzialność cała redakcja i stąd taki podpis. W internetowym wydaniu "Encyklopedii Solidarności" jest biogram Lecha Wałęsy, jednak nie ma wzmianki, że był zarejstrowany jako TW Bolek. Przemysław Miśkiewicz powiedział, że internetowe wydanie Encyklopedii wkrótce będzie aktualizowane i uzupełniane. Lech Wałęsa nie wyklucza, że z autorami Encyklopedii spotka się w sądzie. Publikację na swój temat określił "jako pracę niedouczonych historyków". Wałęsa zarzucił im, że opierają się na materiałach "ubeckich i donosach, co zostało udowodnione". Wałęsa twierdzi też, że w materiałach, które posiada IPN nie ma dokumentów, które byłyby podpisane przez niego. "Komuś zależy aby wojować" - podsumował były prezydent. Instytut Pamięci Narodowej nie obawia się procesu z Lechem Wałęsą. Dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN Łukasz Kamiński powiedział IAR, że Lech Wałęsa zapowiadał już pozwanie autorów książki szerzej opisującej tą sprawę, ale do procesu nie doszło. Kamiński tłumaczy, że w encyklopedii nie ma miejsca na publikowanie opinii Wałęsy, a encyklopedia "odzwierciedla aktualny stan badań". Kamiński podkreślił też, że mamy do czynienia z encyklopedią, a ta nie wartościuje, nie opiniuje tylko "przedstawia stan rzeczy". Od wczesnych lat 90., w wypowiedziach dawnych współpracowników Lecha Wałęsy i jego przeciwników politycznych, pojawiały się i nadal są obecne oskarżenia o jego współpracę z SB. Wyrokiem z 11 sierpnia 2000, Sąd Apelacyjny w Warszawie orzekł, że oświadczenie lustracyjne złożone przez kandydata na Prezydenta RP Lecha Wałęsę jest zgodne z prawdą. Wałęsa otrzymał zaświadczenie , wystawione przez IPN, w którym stwierdzono, iż przysługuje mu status osoby pokrzywdzonej. onet.pl/RWW

"Bolka" nie można było pominąć "Encyklopedia Solidarności" to największy w ostatnich latach projekt dokumentacyjno-badawczy, dotyczący dziejów antykomunistycznej opozycji z lat 1976-1989. Jej pierwszy tom, który powstał we współpracy Instytutu Pamięci Narodowej, Stowarzyszenia "Pokolenie" i Oficyny Wydawniczej Volumen, trafi na półki księgarskie w przyszłym tygodniu. Wśród ponad 1100 biogramów jest także sylwetka Lecha Wałęsy, zawierająca informację, że był on zarejestrowany przez SB jako TW "Bolek". Historycy podkreślają, że taki fakt jest zapisany w archiwach IPN i nie można było go pominąć. "Encyklopedia Solidarności" dedykowana jest zmarłym w katastrofie samolotu rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem: prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, prezesowi IPN Januszowi Kurtyce oraz Tomaszowi Mercie, Andrzejowi Przewoźnikowi, Sławomirowi Skrzypkowi i Władysławowi Stasiakowi, bez których, jak napisano na pierwszej stronie, "Encyklopedia Solidarności nie ukazałaby się". W skład I tomu wchodzi 1130 biogramów i haseł napisanych przez 170 autorów. Wśród opublikowanego materiału znalazły się biogramy nie tylko członków NSZZ "Solidarność", ale także ruchów społecznych i politycznych, które wpisały się w historię naszego kraju. - "Encyklopedia Solidarności" to ogromne przedsięwzięcie. Kryterium doboru osób do biogramów nie było proste. Ktoś, kto do 13 grudnia 1981 roku pełnił funkcje w NSZZ "Solidarność" powyżej pewnego szczebla, automatycznie był lokowany w encyklopedii. Jednak po wprowadzeniu stanu wojennego, przez całe lata 80. XX wieku, opozycja działała w konspiracji, siłą rzeczy trzeba było tutaj dokonywać pewnego wyboru, który zawsze jest wyborem arbitralnym - powiedział dr hab. Antoni Dudek z IPN, wchodzący w skład Rady Naukowej "Encyklopedii Solidarności". - To nie jest wyłącznie encyklopedia "Solidarności", jej podtytuł brzmi: "Opozycja w PRL 1976-1989". Staraliśmy się więc szeroko uwzględnić w niej różne nurty, poglądy, postawy, jakie dotyczą tamtego czasu - podkreślił Dudek. Hasła i biogramy zamieszczone na stronach "Encyklopedii Solidarności" opracowane zostały na podstawie kilkudziesięciostronicowej ankiety, która powstała we współpracy z Polskim Towarzystwem Socjologicznym. Zebrany materiał został skonfrontowany z materiałami archiwalnymi IPN. - Ankiety, na podstawie których powstały biogramy, będą w przyszłości - w moim przekonaniu - jednym z najważniejszych źródeł do badań nad ludźmi "Solidarności". Można dowiedzieć się z nich, skąd pochodzili, jaka była ich droga do opozycji, jak się potoczyły ich losy po roku 1989 - zaznaczył Dudek. Przy wszystkich postaciach, których biogramy znajdują się w encyklopedii, zawarta została informacja o tym, czy zajmowała się nimi Służba Bezpieczeństwa, a jeśli tak, to w jakim charakterze. Z tego też względu w biogramie Lecha Wałęsy odnotowany został fakt, że został on zarejestrowany jako tajny współpracownik "Bolek" w latach 1970-1976. - To jest fakt. Podaliśmy informację, która obiektywnie istnieje w archiwum IPN - podkreślił Dudek. Doktor Łukasz Kamiński z IPN, jeden z redaktorów "Encyklopedii", zwrócił jednak uwagę na fakt, że byłoby bardzo źle, gdyby publikacja "Encyklopedii Solidarności" wywołała tylko falę rozważań o przeszłości Lecha Wałęsy. - Ta publikacja to pomnik, który chcieliśmy postawić tysiącom ludzi, którzy walczyli o wolną Polskę, a o których jakby nieco zapomniano - podkreślił Kamiński. W ciągu najbliższych dwóch-trzech lat ma ukazać się w sumie pięć tomów "Encyklopedii Solidarności", które zawierać będą łącznie 5 tys. biogramów, 2,5 tys. haseł encyklopedycznych oraz ponad tysiąc unikatowych fotografii. "Encyklopedia" wydawana jest w tzw. systemie holenderskim, co oznacza, że we wszystkich tomach hasła i biogramy publikowane są od litery A do Z. Dlatego w I tomie są sylwetki Wałęsy, ale także Lecha i Jarosława Kaczyńskich, Bronisława Komorowskiego czy Andrzeja i Joanny Gwiazdów oraz Anny Walentynowicz. Życiorysy osób niezamieszczone w tomie pierwszym znajdą się w kolejnych. Więcej o samym pomyśle powstania encyklopedii, jak również o pracy nad kolejnymi tomami można dowiedzieć się, odwiedzając w internecie stronę: www.encyklopedia-solidarnosci.pl. Piotr Czartoryski-Sziler

Nasza­ wielka ­stabilizacja­ - ­rozmowa ­z ­Donaldem­ Tuskiem Premier Donald Tusk jest pewny swego: Polaków nie stać na naszą przegraną.

TOMASZ MACHAŁA: Jak dokończy pan zdanie: jestem u władzy, żeby... DONALD TUSK: Zawsze tak samo. Jestem u władzy, żeby innym było lepiej.

Trzy lata po obiecaniu drugiej Irlandii to, pan wybaczy, banał. Dobro bywa banalne. Nawet jeśli wygląda to na hasło, nie zmienia wartości tych słów. Jeśli pana zdaniem myślenie, że w polityce trzeba robić wszystko, by ludziom było lepiej, przestało być aktualne, to ja się nie zgadzam.

Myślenie – nie. Ale trzy lata po objęciu przez Platformę władzy widać, jak wiele nadal brakuje do drugiej Irlandii.

Niektóre sprawy idą szybciej, niektóre wolniej. To, na co umawialiśmy się z wyborcami, staramy się krok po kroku robić. Budujemy autostrady, pieniądze z UE wydajemy najlepiej w Europie, znieśliśmy pobór, mamy armię zawodową, no jest tego trochę, mógłbym jeszcze wymieniać. Nie szukam usprawiedliwień, ale jak ktoś bierze władzę, musi być przygotowany, że będzie jak w tym powiedzeniu: kiedy człowiek planuje, to Pan Bóg się śmieje.

Planował pan i ogłaszał w exposè na wyrost? Gdyby przyszło mi rządzić przy wzroście gospodarczym 6, 8, 10 proc., to można by dużo więcej czasu i energii poświęcić na zmiany strukturalne. Władza jest przede wszystkim od tego, żeby trafnie reagować na stany zagrożeń. Nie obiecywałem, że mój rząd będzie rządem permanentnych reform. Wielu moich poprzedników wierzyło, że głównym zadaniem polityków jest nieustanne wywracanie rzeczywistości do góry nogami.

Głównym zadaniem polityków powinna być jednak większa ambicja w zmianie rzeczywistości. Dopóki będę obecny w życiu publicznym, wolę politykę, która gwarantuje, jak niektórzy mówili złośliwie, ciepłą wodę w kranie. Bo wielu wita to z uznaniem, że jest wreszcie silna partia, która jest powściągliwa i skromna, jeśli chodzi o narzucanie ludziom wielkich celów, która daje za to wielką stabilizację.

A ja uważam, że Polska potrzebuje wielkich zmian. W dzisiejszym świecie największym dobrem dla państwa jest stabilność. My nie jesteśmy partią wizjonerów. Nie zaproponujemy nikomu radykalnych zwrotów i romantycznych rewolucji. Naszym zadaniem jest krok po kroku, konsekwentnie, bez szaleństwa robić swoje, budować, modernizować i dbać o bezpieczeństwo.

Wygranie wyborów parlamentarnych w 2011 roku jest dziś pana najważniejszym projektem? Nie jestem politycznym samobójcą. Jednego się w swojej karierze nauczyłem. Jeśli w polityce chcesz zrobić coś dobrego, bądź skuteczny. Dzisiaj Polski nie stać na to, żeby podejmować decyzje, które następnego dnia oznaczają katastrofę polityczną. Dlatego nie jest dla mnie jedyną ważną rzeczą wygrać przyszłoroczne wybory, ale jest dla mnie rzeczą ważną, żeby tak rządzić, by wygrać następne wybory. Platforma jest pierwszą dojrzałą partią polityczną, która stara się rządzić odpowiedzialnie. Częścią tej odpowiedzialności jest próba skutecznego starania się o głosy w przyszłych wyborach.

Uważa pan opozycję za gorszą, groźniejszą, mającą mniejsze kompetencje do rządzenia krajem? Nie ma z kim przegrać tych wyborów. Nie ma innej siły, której Polacy mogliby spokojnie powierzyć rządy. Spójrzmy, jaka jest dziś konkurencja wobec Platformy. Z jednej strony lewica, która nie ma pomysłu na Polskę, ale ma pomysł na bojowy antyklerykalizm. Wygląda mi to na infantylny rewolucjonizm. Z drugiej strony mamy PiS. Formację silniejszą niż SLD, więc groźniejszą. I jednocześnie zupełnie bez pomysłu, co zrobić, by Polakom było lepiej. PiS jest dziś formacją rozedrganą emocjonalnie. I nawet jeśli wielu Polaków odczuwa emocjonalną solidarność z Jarosławem Kaczyńskim, to bardzo niewielu chciałoby, żeby rządził Polską. Ewentualne alternatywy dla Platformy mogą więc oznaczać dla Polski bardzo poważne kłopoty.

Nie ma z kim przegrać, więc cokolwiek zrobicie, wygracie? Polaków nie stać na naszą przegraną. Platforma jest dziś jak dobrze osadzona skała, ale nie mam wrażenia, że opozycja jest słaba.

Są takie fale, które mogą zalać tę skałę? Każda opozycja kiedyś wygrywa wybory. Jestem tego żywym dowodem. Jestem ostatnim, który lekceważyłby konkurentów, szczególnie Jarosława Kaczyńskiego. Nie zgadzam się z opiniami, że jakieś szaleństwo dopadło Jarosława Kaczyńskiego i że PiS lada dzień zejdzie ze sceny.

Przecież ogranicza swoją partię do słuchaczy Radia Maryja i maksymalnie 20 proc. wyborców. W wieloletniej perspektywie nie widzę żadnej przyszłości dla poglądów, emocji i zachowań, jakie prezentuje Jarosław Kaczyński. Ale jeśli chodzi o najbliższe lata, to nie należy go lekceważyć. Ma dużą zdolność mobilizowania ludzi przez budzenie negatywnych emocji. Ten tragiczny splot okoliczności wyposażył Jarosława Kaczyńskiego w zdolność wywoływania tego, co jest lękiem, czasem histerią, czasem obsesją. Przed taką polityką trzeba Polaków chronić.

Ale żeby wygrać, trzeba wyborców w sobie rozkochać. Tego Jarosław Kaczyński nie zrobi. Nikt mnie nie namówi na błogostan polityczny. Że wszystko jest załatwione. Że lewica jest za słaba. Że PiS jest schyłkowy. Że Platforma może się teraz położyć na kanapie.

Że czy się stoi, czy się leży... Gdybyśmy wierzyli w polityczną długowieczność bez żadnego wysiłku, to koniec byłby bliższy niż się komukolwiek wydaje. Nikt mnie nie namówi na taką dekoncentrację.

Więc codziennie sprawdza pan sondaże... Już jestem odporny na te złośliwości. Jak bezwartościowy jest argument opozycji, że Tusk przejmuje się sondażami. Gwarantuję panu, że dzisiaj wszyscy moi konkurenci bardziej przejmują się sondażami niż ja.

Ale nie wszyscy mają, jak napisał ostatnio Marek Migalski, kilkusetosobowy zespół PR-owców na koszt państwa. To mit i legenda, że rządy Platformy oparte są głównie na sondażach i badaniu tego, co kto chce, i później dawaniu tego. Jest to o tyle absurdalna teza, że nasze działania w ostatnich dwóch latach polegają głównie na obcinaniu i zabieraniu. Ja nie muszę pytać opinii publicznej, by wiedzieć, że ludzie potrzebują więcej pieniędzy. Przypomnę, że w bardzo trudnych momentach poszliśmy pod prąd. Kiedy zaczynał się światowy kryzys, byliśmy pierwszymi, którzy zaczęli oszczędzać. Dziś oszczędzają wszyscy, wtedy wszyscy rozdawali pieniądze, była wielka presja, której się oparliśmy i odnieśliśmy sukces. Podobnie było ze szczepionkami na świńską grypę. Dziś wszyscy gratulują, że nie ulegliśmy, wtedy było bardzo trudno. Jak trzeba, wybieramy trudniejszą drogę. Z czystym sumieniem mówię jednak: nikogo nie będę ranił na siłę, żeby tylko udowodnić najwybitniejszym reformatorom, że sam będę jeszcze wybitniejszym reformatorem. Nie zostałem premierem dlatego, żeby coś na siłę udowodnić kosztem ludzi.

Kiedy będą wybory parlamentarne? W konstytucyjnym terminie. Na jesieni przyszłego roku. Doświadczenie poprzedników mi podpowiada: wygrałeś wybory, rób do końca to, co ci daje konstytucja. Nawet jeśli interesy polityczne podpowiadałyby nam, żeby przyśpieszyć wybory, to uważam, że nie można ulegać hazardowi, że jak skrócę, to coś wygram. To nie są dobre pomysły.

Po wyborach możliwa jest koalicja z SLD? Sojusz jest dziś partią infantylnego radykalizmu. Zobaczyli, że krzyż budzi emocje. Ludzie zebrali się na Facebooku i zrobili happening. SLD uznał, że oni sobie też pod krzyżem pokrzyczą. Jeśli formacja, która ma jakieś ambicje, uważa, że to jest moment zwrotny, to wydaje mi się to dziecinne.

Czy możliwa jest koalicja z taką partią? Tak. Wydaje mi się możliwa.

Jest pożądana? Dla mnie wierność czy lojalność wobec partnera jest rzeczą ważną. Wolałbym dalej współpracować z PSL i Waldemarem Pawlakiem, ale to już będzie zależało od ludzi, a nie od nas.

Co wyborcy dostaną od rządu przed wyborami? Nasze projekty musimy dostosować do tego, co jest możliwe. One nie mają dać satysfakcji politykom, ale na ile to jest możliwe, ludziom. Nie mamy prezentów. Przedstawimy duży pakiet ustaw. Pakiet dotyczący służby zdrowia będzie chyba najlepiej przygotowanym w czasie tych jesiennych głosowań.

Dla pacjentów coś szybko się zmieni? Powinny zmienić się ceny leków, i to na korzyść. Będziemy zmuszali przepisami nowej ustawy firmy farmaceutyczne do przyjmowania państwowych warunków gry.

Mniejsze kolejki do szpitali? Konkurencja o nasze składki? Tu nie będzie rewolucji. Nic z dnia na dzień się nie zmieni. Uruchomimy procedurę, która umożliwi konkurencję między szpitalami i lekarzami. Szpitalom nadamy prawdziwych właścicieli, czyli samorządy.

Czy Platforma zdecyduje się na ryzyko i zaproponuje w Sejmie ustawę o in vitro? Tak, zdecyduje się jeszcze tej jesieni.

I to będzie projekt konserwatywny czy liberalny? Bardziej liberalny niż to, co Platformie proponuje Jarosław Gowin, i mniej liberalny, niż chcieliby ci, którzy nie widzą potrzeby żadnych rygorów. Regulacja jest niezbędna, bo to, co jest dziś, to jest wolnoamerykanka.

Zarodki w ogóle nie są chronione. Dla ludzi o katolickiej wrażliwości w tej sprawie lepsza jest nawet najbardziej liberalna regulacja niż to, co jest w tej chwili. Więc powinna być osiągnięta zgoda. Ja zrobię wszystko, żeby regulacja powstała.

Z refundacją zabiegów? Oczywiście. Skoro proponuje się procedurę, która związana jest z taką najbardziej elementarną nadzieją zwykłych ludzi na dziecko, to nie można powiedzieć, że ta procedura jest dla ludzi bogatych. Refundacja jest więc wskazana, bo in vitro nie może być ekskluzywnym darem dla bogatych.

Janusz Palikot stawia Platformie jeszcze dwadzieścia kilka podobnych, światopoglądowych żądań i od ich spełnienia uzależnia, czy zostanie w partii. Janusz Palikot od wielu miesięcy stawia się poza Platformą. Nikomu nie należy zamykać drogi, jeśli ma własne ambicje polityczne. Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Każdy musi brać odpowiedzialność za to, co chce robić, a nie robić to czyimś kosztem. Janusz Palikot musi sobie sam odpowiedzieć, czy chce budować konkurencyjną partię polityczną. Jeśli tak, to musi to robić na własne konto.

Albo więc odchodzi i buduje partię, albo zmienia swoje zachowanie w Platformie? Ja byłem osobą, która cierpiała, kiedy przesadzał, a z drugiej strony broniła go, gdy inni przesadzali wobec niego. Nie przeszkadzają mi poglądy, ale pewne zasady i pewne ramy muszą obowiązywać. Jeśli chce więc zostać, oczekuję, że dostosuje się do norm, które nie są zbyt rygorystyczne. Różnorodność nie może osłabiać Platformy. Byłoby błędem niewybaczalnym, takim grzechem ciężkim, gdybyśmy przez jakąś wewnętrzną niezgodność czy niespójność oddali władzę konkurencji. To byłoby nieszczęście dla Polski.

Czyli Janusz Palikot nie działa na pana polecenie? Ma założyć partię, żeby osłabić SLD? Nie. Ja jestem zwolennikiem prostych metod. Ludzie bardzo szybko rozczytują ściemnianie. Niektórzy podejrzewają polityków, że są mistrzami intryg, tajemnych planów. To ładnie wygląda w gazecie. Na szczęście życie i polityka są dużo prostsze. Nie mam żadnych powodów, żeby używać w ten sposób Janusza Palikota. Siłą Platformy była zawsze zdrowa, przekonująca prostota oferty.

Powtórzył pan w zeszłym tygodniu, że polityk z prokuratorskimi zarzutami nie powinien być prezydentem miasta. Dotyczyło to Jacka Karnowskiego. Ale chcę zapytać o inną sprawę: czy Mirosław Drzewiecki, bohater afery hazardowej, może być szefem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, o co się stara? Mirosław Drzewiecki był tym politykiem, o którym mówiono w rozmowach telefonicznych, a nie tym, który się kompromitował rozmowami telefonicznymi. Ale dla niego i innych bohaterów tej sprawy przyszłość w życiu publicznym jest możliwa dopiero po wyjaśnieniu jej do końca. I nie mam na myśli raportu komisji śledczej, który zawsze jest obciążony polityką. Mówię o postępowaniu niezależnej prokuratury. Do życia publicznego ludzie, którzy byli w te sprawy zaplątani, będą mogli wrócić, dopiero jeśli się okaże, że byli czyści.

Czy pana rząd jest wymagającym partnerem w polityce zagranicznej? Prawica twierdzi, że jest zbyt uległy i na Wschodzie, i na Zachodzie. Kiedy przyjrzymy się obecnej pozycji Polski i polityce, jaką prowadzimy w Unii Europejskiej i z innymi partnerami, to zobaczymy,  że na tle poprzednich lat nasza pozycja jest nie tylko samodzielna, ale i bardzo respektowana przez partnerów. Awantura i polityka obrażalska nigdy nie przynosi dobrych efektów. Jarosław Kaczyński myli dwa pojęcia. Nasi krytycy uważają, że jedyną metodą jest nieustanne sprawianie kłopotów i obrażanie partnerów. I że to jest metoda na uzyskanie jakichś efektów. Jest duża różnica między ciągłą awanturą a skutecznym działaniem.

Jarosław Kaczyński krytykuje was, że w stosunkach z Niemcami pozwalacie, by Angela Merkel broniła Eriki Steinbach. Jeśli Jarosław Kaczyński ma jakiś pomysł na to, żeby Angela Merkel wykonywała polecenia Warszawy dotyczące Eriki Steinbach, to niech się nie krępuje. Miał dwa lata, żeby uzyskać taki efekt. Jarosław Kaczyński uważa, że pozycja Polski jest silna wtedy, gdy wszyscy wokół myślą: psiakość, tu jest jakiś kłopot. To nie jest dobry pomysł na politykę.

Nie uważa pan, że na przykład w sprawie śledztwa smoleńskiego powinniśmy bardziej naciskać na Rosjan? Dla mnie to śledztwo to jest zadanie do wykonania, a nie pretekst do kolejnej odsłony wojny polsko-rosyjskiej. Polacy mają tutaj jasność. Jeśli chcą mieć dzisiaj politycznego przywódcę, który wyprowadza ich i Polskę na nieustanne wojny, to oczywiście wybiorą kogoś innego. Ja politykę międzynarodową rozumiem dokładnie inaczej – minimalizowanie konfliktów i osiąganie efektów. Chcę, byśmy możliwie szybko poznali całą prawdę na temat tej katastrofy. Bez współpracy z Rosjanami tego nie uzyskamy.

W jaki sposób godnie upamiętnić ofiary tej katastrofy? Państwo polskie, Polacy, media, świat, wszyscy właściwie bez wyjątku zrobili bardzo dużo, żeby pamięć o katastrofie i zmarłych była pamięcią trwałą. Ja nie mam poczucia dzisiaj, żebyśmy mieli deficyt upamiętniania tej sprawy.

I nic czy niewiele więcej trzeba zrobić? Najwyższy czas powiedzieć, że powstało polityczne zamówienie w środowisku politycznym Jarosława Kaczyńskiego, aby w tej kwestii nieustannie licytować. Mnie przekonuje przykład Jana Pawła II, który – gdy dowiedział się, że powstaje jego kolejny pomnik – powiedział: a może byście zbudowali coś dla żywych mojego imienia, to będzie dla mnie większa satysfakcja. Może warto pomyśleć o tym, jak pamięć prezydenta i innych ofiar katastrofy czcić, by nie politycy mieli z tego urobek, ale byśmy wszyscy mieli poczucie, że naprawdę pamiętamy.

Czyli niekoniecznie wielkim pomnikiem w centrum Warszawy? Kiedy spotyka nas tragedia rodzinna, często pojawia się spór, jak ją upamiętnić. I często pojawia się potrzeba przesady, wynikają z niej pomysły radykalne albo niestosowne. Ja nie jestem od tego, żeby decydować, co jest istotne dla kogo w tej sytuacji.

Czy jest pan gotowy rozpisać na przykład międzynarodowy konkurs na pomnik ofiar katastrofy, na widoczny znak tej tragedii? Nie mam co do tego żadnych planów. Ale wydaje mi się, że tak jak do tej pory, tak i w przyszłości, kiedy będę mógł pomóc, będę pomagał. Natomiast nie będę robił z tego polityki.

Tego nie da się zrobić cicho. Ale nie trzeba też robić tego z wrzaskiem.

Zapowiedział pan właśnie, że w 2014 roku przestanie być szefem Platformy. Co potem? Nie jestem jakimś ramolem jeszcze, ale mam 53 lata.

To będzie miał pan 57. Silvio Berlusconi skończył 70. Proszę się o mnie nie martwić. Ostatnie lata pokazały, że ja się o siebie martwię wystarczająco skutecznie.

Chce być pan szefem Komisji Europejskiej? Kto jest autorem tego genialnego planu, tej plotki? Co będzie w 2014 roku, zobaczymy. Na razie mamy bardzo ambitny plan. Dokończenie naszych zamierzeń i ponowne wygranie wyborów parlamentarnych to byłby na polskie warunki rekord świata. W tak zwanej nowej Europie też się często to nie zdarza. Jeśli się uda, to w 2014 roku zobaczymy, jak będą toczyły się losy różnych ludzi. Autor: Tomasz Machała

Tusk i Putin "prowadzili potworną grę". Przeciw prezydentowi Kaczyńskiemu Potwierdzają się informacje naszej osy: Anna Fotyga na dobre wraca do polityki. Najpierw została doradcą Jarosława Kaczyńskiego, teraz zabiera głos w sprawie katastrofy smoleńskiej. Na portalu www.pis.org.pl opublikowała właśnie analizę zatytułowaną "Donalda Tuska gry Polską. Póki nie jest za późno". A w niej mocne tezy o odpowiedzialności ekipy premiera Donalda Tuska za tragedię smoleńską. Zacytujmy: Opis potwornej gry, którą od końca sierpnia 2009 roku prowadzili Władimir Władimirowicz Putin i Donald Tusk powoli dociera do świadomości społecznej. Jak chóry w greckiej tragedii wtórowały premierom głosy szefostwa Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej, polskiego MSZ z jego szefem i rzecznikiem prasowym, Kancelarii Premiera, ministrów rządu, ich rosyjskich odpowiedników i w końcu ambasadora Grinina. Ta gra wymierzona była w polskiego prezydenta. Jej celem - wyeliminowanie go z polityki. Nikt tego nawet nie usiłował ukrywać. Nie chodziło o polityczne zwycięstwo. Celem było ostateczne usunięcie ze sceny politycznej. Dla większości doświadczonych polityków w kraju i za granicą ta gra była oczywista i czytelna. Milczeli. Lech Kaczyński był politykiem niewygodnym nie tylko dla Rosji. Jak dokładnie rozumieć tą "grę"? Była ona według Anny Fotygi świadoma czy nie? Nie wiadomo. Jak dodaje była szefowa polskiego MSZ "nie była to jedyna gra z Donaldem Tuskiem w roli lidera". Cały czas toczy się inna, znacznie bardziej wyrafinowana, trudniejsza do zdefiniowania. Parterami są w niej różni politycy niemieccy i polscy, gra zaś powinna nosić tytuł: „Usuwamy przeszkody w naprawieniu stosunków polsko-niemieckich”. Jakie to są przeszkody? Polska nie prowadzi ani jednego przedsięwzięcia, które godziłoby w podstawowe interesy sąsiada, jego władztwo nad terytorium czy bezpieczeństwo energetyczne. Polska powinna te zagrożenia wskazywać, wyrażać swoje zdanie i bardzo konsekwentnie je niwelować. I nigdy nie personifikować problemów. Ludzi związanych z problemami (Kanclerz Schroeder-gazociąg północny), Erika Steinbach (Widoczny znak) można zmieniać, a problemy pozostają. Dla Niemiec i pewnej części polskiego establishmentu ludzie w Polsce dzielą się na „otwartych” i „wrogich”. „Otwarci” to ci, którzy skupiają się na problematyce łączącej, czyli stosują cały katalog wiarygodnie brzmiących uników byle nie powiedzieć: Sprzeciwiam się, to godzi w żywotne polskie interesy. Zrobię wszystko, by do tego nie dopuścić. Zamiast tego słyszymy pokrętne: Nie rozumiemy uzasadnienia ekonomicznego. Oczywiście, że tego nie zrozumiemy, bo projekt-tak, chodzi o gazociąg północny - jest projektem politycznym. To było stanowisko Polski za rządów Jarosława Kaczyńskiego. To Niemcy twierdziły, że projekt ma charakter ekonomiczny. Rząd Tuska przyjął stanowisko Niemiec i swoje wypowiedzi koncentruje na nim, nieco je tylko gmatwając. Podobną tezę postawił W. Putin w Sopocie 1 września 2009 roku i też to przyjęliśmy. Tylko silnych stać na otwartą politykę wobec Rosji, oznajmił przedwczoraj minister Sikorski. Pozwolicie Państwo, że oszczędzę sobie komentarza.
A co z „Widocznym znakiem”? Już wyjaśniam. W czasie, gdy prezydentem był śp. Lech Kaczyński a szefem rządu Jarosław Kaczyński, poprawa relacji z Niemcami była jednym z istotnych zadań w polityce zagranicznej. Sądziliśmy jednak, że drogą do celu będzie osiągnięcie konsensusu nie tylko w sprawach istotnych dla Niemiec - ale również w tych, które dla nas były priorytetem. Zaliczaliśmy do nich osiągnięcie zbieżnych stanowisk w kwestiach związanych ze wspólną historią. Jednoznacznie sprzeciwialiśmy się budowie centrum upamiętniającego wysiedlenia po II wojnie światowej, traktując ten projekt jako akt, z wielu powodów nieprzyjazny wobec Polski. Niezależnie od obsady personalnej centrum. To podejście z bardzo wielu względów było lepsze niż koncepcja, którą postanowił realizować rząd Tuska. Nasze przesłanie było jasne, nie niosło ryzyka wplątania w kontrowersyjne targi. Udzielona przez rząd Tuska zgoda na budowę centrum nie poprawiła relacji, Polska zaakceptowała przedsięwzięcie, które zawsze będzie zarzewiem sporów. To my będziemy zabiegać o zmianę liter, tablic, interpretacji. Nasz partner może nami grać dowolnie, w zależności od humoru. Pierwszą ofiarą błędnej strategii premiera Tuska stał się minister Władysław Bartoszewski. Jestem osobą, która nie ma wielu powodów, by odczuwać szczególną sympatię do ministra Bartoszewskiego. Odczuwam jednak wielki dyskomfort słysząc jak osoby takie, jak Eryka Steinbach pozwalają sobie wobec niego na niestosowne uwagi. I mam pretensje do premiera Donnalda Tuska, że uczynił świadomie, tarczę strzelniczą ze starszego, zasłużonego człowieka. Jest jednak kwestia, która wymaga wyjaśnienia. Wymaga tego wyjaśnienia zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej. W wigilię Bożego Narodzenia 2009 r. TVN24 wyemitował wywiad z min. Władysławem Bartoszewskim, powtórzony w wieczór sylwestrowy. Z wywiadu wynikało, że w lutym 2008 r. podczas spotkania w Warszawie minister Bartoszewski i niemiecki minister Neuman ustalili kroki, które po obu stronach maja usuwać przeszkody stojące na drodze poprawy relacji międzypaństwowych. Po rządach, jak rozumiem wcześniejsze wypowiedzi - barbarzyńców. Pan minister dodał, ze polska strona swoją część umowy wykonała. Teraz oczekuje działania ze strony nienieckiej. Czego chcieli od nas Niemcy? Co Polska „wykonała”? Czy dostrzegacie państwo pułapkę w tej konstrukcji? W relacjach między demokratycznymi państwami znacznie rozsądniej jest sprzeciwiać się istnieniu całych projektów niż osób. W tym drugim przypadku ryzykujemy, że silniejsze państwo potraktuje to jako usankcjonowany obyczaj w relacjach dwustronnych, każdorazowo będzie decydowało, kto ma prawo funkcjonować na scenie politycznej, a kto nie i „wykonywało” naszymi własnymi rękami. Tak tworzy się relacje podległości. Nie lekceważmy wypowiedzi Prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego o kondominium, nie mówmy, że to tylko taka metafora i ostrzeżenie. Takie gry nie są normą w relacjach międzypaństwowych, pachną prowokacjami służb. Przerwijmy je. Póki nie jest za późno. Póki nie ma następnych ofiar. Póki pamiętamy, co to jest państwo suwerenne. Anna Fotyga

Wczorajszy wpis zniknął, jak kamfora, co ją mam w uchu.. Ale dzisiejszy jest Właściwie, to ja mam tylko dwie uwagi. Pierwsza dotyczy szkolnictwa. Jest to kwestia pewnej opłacalności. Dzieci poniżej pewnej średniej - oraz dzieci powyżej średniej (powiedzmy: w okolicy punktu przegięcia rozkładu normalnego) powinny bezwzględnie mieć indywidualny tok nauczania. Natomiast dzieci przeciętne można posyłać, popakowane w pęczki zwane "klasami" -  do szkoły. Nie musi to im wyrządzić wielkiej szkody.  Z drugiej strony jednak mój argument: "Dziecko w rodzinie stara się dorównywać rodzicom - i starszemu rodzeństwu - a w szkole stara się równać do rówieśników" (co je hamuje w rozwoju) działa i w tym wypadku! A druga – do argumentu, którego użył jeden z Komentatorów, wywołany do tablicy, by podał przynajmniej jedną korzyść z istnienia "izb wytrzeźwień". Pierwszą Jego odpowiedzią było: "Bo to tworzy miejsca pracy" (dla pielęgniarzy, jak rozumiem). To ja powracam do słynnego eseju śp. Fryderyka Bastiata, który zażądał od króla, by wydał edykt nakazujący w dzień szczelnie zasłaniać okna. Dzięki temu ludzie będą musieli używać świec - i stworzy się masa miejsc pracy w fabrykach robiących stearynę, knoty, lichtarze... Celem gospodarki jest likwidacja miejsc pracy. A to, że ludziom rosną potrzeby, i nowe miejsca pracy powstają wskutek tego same - to inna para kaloszy. I tu wracamy do szkolnictwa. Dziś dzieci chodzą do klas 30-paro-osobowych. Jak ludziska się wzbogacą, to zechcą posyłać dzieci do klas 16-osobowych. Jak się jeszcze wzbogacą - do ośmioosobowych. I tak dalej. Za każdym razem liczba nauczycieli się będzie podwajać...

A wiecie Państwo, ile miejsc pracy powstanie, gdy kobiety dostrzegą, że ich mężów stać na sprawienie im po kilka krynolin!?!

Atak na Iran – praktycznie pewny Jak mawiał ks. Aleksander Gorczakow: "Nigdy nie wierzę niezdementowanym wiadomościom". Inne z kolei powiedzenie – a właściwie anegdota – brzmi: „Jeśli dama mówi „Nie!” - to znaczy: „Być może...”; jeśli mówi: „Być może...” - to znaczy: „Tak”; jeśli mówi „Tak” - to... nie jest damą... Natomiast jeśli dyplomata mówi „Tak!” - to znaczy: „Być może...”; jeśli mówi „Być może...” - to znaczy: „Nie”; jeśli mówi „Nie!” - to nie jest dyplomatą! JE Barak Hussein Obama stwierdził, że USA „nadal pozostają otwarte na działania dyplomatyczne” w kwestii irańskiego programu nuklearnego i nie sądzi, by „wojna między Izraelem a Iranem czy opcje militarne były idealnym sposobem rozwiązania problemu. Niemniej na razie wszystkie warianty są brane pod uwagę”. Cóż: damą p. Obama na pewno nie jest. Tekst jednak na pewno pisał Mu jakiś dyplomata, więc na miejscu Persów zacząłbym się jednak bardzo starannie przygotowywać na uderzenie – być może nawet: nuklearne. Dla walki z zagrożeniem atomowym żadne środki nie są przecież wystarczające. Ciekawe, że Republika Indii oraz Islamska Republika Pakistanu - broń jądrową mają, a Stanom to jakoś nie przeszkadza! Przepraszam, ale dziś głupie pytanie. A - i jeszcze uwaga o rządach p. Kadyrowa w Czeczenii

Co to jest miliard złotych? Dla gospodarki sporego, niemal 40-milionowego, kraju - to niewiele. Ale: tu miliard, tam miliard...

A miliard to jednak po 25 złotych od każdego, z niemowlętami włącznie... Właśnie z raportu MSZ "Polska współpraca na rzecz rozwoju" dowiedzieliśmy się, że "nasze" władze w 2009 r. przeznaczyły z pieniędzy podatników ponad miliard złotych na "pomoc rozwojową" - głównie dla Afganistanu oraz w ramach tzw. Partnerstwa Wschodniego (przede wszystkim dla Białorusi, Ukrainy i Gruzji). Mam nadzieję, że chodzi tu po prostu o opłacanie szpiegów i agentów, a nie o jakąś idiotyczną "pomoc socjalną". Ponadto MinFin przyznał kredyty preferencyjne... Chinom i Angoli (Polaku! Chcesz otrzymać preferencyjny kredyt? Załóż firmę w Angoli!), a także sfinansował naukę na polskich uczelniach studentom z "postępowych" krajów; zapewniał też pomoc socjalną i medyczną uchodźcom z ponad 50 rozwijających się krajów. Zupełnie, jak za "komuny". Jeszcze brak tylko Uniwersytetu im. Patryka Lumumby... A o p. Ramzanie Kadyrowie: właśnie przeczytałem, że oświadczył On Rosjanom, iż w Czeczenii prawo szariatu będzie miało pierwszeństwo przed kodeksem karnym Federacji Rosyjskiej. Rosjanie - by mieć w Czeczenii spokój - milcząco przyjęli to do wiadomości.... I jak mudżahedini nie mają przechodzić na stronę p. Kadyrowa? Sądzę, że nie minie rok, może i pół roku - a p. Ahmed Zakajew też obejmie ważne stanowisko w Czeczenii..

Faszyści szaleją! Fundacja "KIDPROTECT" przeprowadziła (na pewno za pieniądze niczego nie podejrzewającego podatnika) "badania", z których wyszło, że "Tylko 8% rodziców w Polsce ma wystarczającą wiedzę i umiejętności potrzebne do wychowania dziecka". Nie wiem, czy to jest wstęp do odebrania 92% rodziców ich dzieci - i oddania ich do domów dziecka, gdzie będą fachowo wychowywane - czy do oddania 98% dzieci (98 - bo jestem pewien, że "kompetentne" są z reguły rodziny mające po jednym dziecku, a „niekompetentne” są wielodzietne...) od razu na przemiał, jako "niewłaściwie wychowanych"? P. Jakub Śpiewak z tej fundacji (nie dawać faszystom ani grosza więcej!) powiedział, że "badania opracowano na zasadzie klasówki - rodzice otrzymali punkty za odpowiedzi, a na koniec ocenę". Jestem pewien, że najlepsze wyniki osiągali ci, którzy dzieci w ogóle nie mieli, ale uważnie czytali w "Gazecie Wyborczej", jak należy wychowywać dzieci. Klapsa, broń Marxie, nie dać, dialog z dzieckiem prowadzić, płci dziecka nie dostrzegać – a jeśli się ją dostrzeże, to wyrównać... Faszyści zawsze wiedzą lepiej od rodziców... Oczywiście: pisałem w popularnym „Dzienniku Polskim”, więc użyłem określenia „faszysta”, za co faszystów przepraszam. Faszyści mieli jednak do dzieci nieco lepsze podejście, niż socjaliści. Ale słowo „socjalista” nie jest w języku polskim, niestety, jeszcze obelgą…

Spore opóźnienie... Karol Marx pisał ongiś, że „baza wyprzedza nadbudowę”. Istotnie – ta „nadbudowa” - czyli sterta słów mających opisać rzeczywistość, bywa spóźniona nawet o... dwa pokolenia! Dlaczego? Cóż: ludzie czytają książki i podręczniki pisane przez ludzi po pięćdziesiątce. Oni zaś opisują w nich... to, czego uczyli się w szkole! To, czego dawno już nie ma. Np. Stany Zjednoczone jawią się ludziom jako kraj wolności i „dzikiego, drapieżnego kapitalizmu”. W porównaniu z krajami Unii Europejskiej – może istotnie, ale kapitalizm w USA został zamordowany w 1931 roku przez Roosevelta (który, wedle popularnej wówczas opinii, „zjadał codziennie na śniadanie jednego kapitalistę”) - a co do wolności, to liczba przepisów tę wolność ograniczających przeraziłaby nawet... Karola Marksa. Myśl, że można by zakazać palenia papierosów... Natomiast Chiny uważane są za kraj socjalistyczny, tymczasem i kapitalizmu, i wolności jest tam obecnie znacznie, znacznie więcej niż w Stanach Zjednoczonych. Pół wieku temu, za rządów Ze-Donga Mao, było, oczywiście, inaczej. Piszę to, bo przy okazji wizyty p. Ahmeda Zakajewa zwolennicy „Islamskiej Republiki Iczkerii” epatują nas zdjęciami Czeczenów pomordowanych przez Rosjan oraz zniszczonych budynków Groźnego. Tyle, ze są to zdjęcia z lat do 2004 – i przez te sześć lat i Czeczenia i Grozny zmieniły się nie do poznania. P. Ramzan Kadyrow objął rządy w zrujnowanym kraju, w którym szaleli terroryści islamscy - i bodaj gorsi antyterroryści rosyjscy. Iczkerioci zabili Mu w zamachu Ojca. P. Kadyrow jr. wprowadził zdrowe zasady gospodarcze, wyciągnął od Rosjan spore pieniądze tytułem odszkodowań i pomocy – w zamian za gwarancję spokoju – i ma już zdecydowane poparcie ludności, która ma dość kolejnych „wojen o niepodległość”. I – uwaga: przyciąga do siebie b. Iczkeriotów (cała Jego gwardia przyboczna to byli mudżahedini!) Dla Niego pracuje b. minister spraw zagranicznych „Islamskiej Republiki Iczkerii”. P, Kadyrow przy tym oświadczył Rosjanom, że „szariat ma pierwszeństwo przed Kodeksem Federacji” - a ci (dla świętego spokoju...) przełknęli to! P. Kadyrow bardzo chętnie (czemu dziwić się nie należy – to Kaukaz...) skraca swoich wrogów o głowę – i z przyjemnością dostałby w swoje ręce p. Ahmeda Zakajewa, szefa „Iczkeriotów”. Powiedział: „Nie rozumiem, dlaczego się ochrania tych, którzy zabijali cywilów. Prosimy wszystkich tych, którzy chronią u siebie bandytów i terrorystów, żeby ich aresztowali i oddali nam. Ukarzemy ich zgodnie z prawem”. I jest to święta prawda. P. Zakajew istotnie jest odpowiedzialny za śmierć wielu cywilów. Jednak bardzo wielu Rosjan jest odpowiedzialnych za śmierć jeszcze większej liczby cywilów – i jakoś p. Kadyrow nie domaga się, by Mu ich wydać, by ukarał ich zgodnie z prawem!? Jasne: „zwycięzców się nie sądzi”. To zwycięzcy sądzą zgodnie ze swoim prawem. Jednak my w Polsce nie musimy wtrącać się w spory kaukaskie ani stawać po czyjejkolwiek stronie. Jak p. Kadyrow złapie p. Zakajewa – albo p. Zakajew złapie p. Kadyrowa – to niech sobie postępują zgodnie ze swoimi prawami. Jak sąd w Nigerii chce ukamienować – zgodnie ze swoimi prawami – kobietę za cudzołóstwo – to jest to jego sprawa. Ale gdyby ta kobieta uciekła do Polski – to przecież byśmy jej nie wydali? Więc nie powinniśmy wydawać p. Zakajewa. Po co Go w ogóle aresztowano? Może po to, by odwrócić uwagę ludzi od narastającego długu publicznego (3000 zł na sekundę!)? Ale swoją drogą: podobno prokuratura uprzedziła p. Zakajewa, że jeśli przyjedzie do Polski, to Go – na podstawie Międzynarodowego Listu Gończego – zatrzyma? Więc nie powinien się dziwić ani skarżyć: „Chcącemu nie dzieje się krzywda!”. Nie – chyba rzeczywiście to wszystko jest z góry ustalone: chodzi o to, by zrobić Mu reklamę... I taka ciekawostka: Groźny został zasiedlony przez Czeczenów na polecenie cara. Miasto założyli bowiem i mieszkali w nim Kozacy – narodek buntowniczy – a car pragnął zastąpić ich lojalnymi Czeczenami. Jak to się czasy zmieniają... JKM

Co by było, gdyby...Dziś moja moc się przesili, dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny” – odgrażał się Konrad w III części „Dziadów” Adama Mickiewicza, przystępując do wadzenia się z Bogiem. Z uwzględnieniem wszystkich proporcji przekonamy się wkrótce, czy nasi Umiłowani Przywódcy w osobach parlamentarzystów, rzeczywiście gotowi są porzucić prywatę dla dobra ogólnego. Chodzi oczywiście o zapowiadane zmiany w konstytucji, polegające między innymi na zredukowaniu liczby posłów do 300. Sam mam w tej sprawie raczej złe doświadczenia; kiedy w roku 1992 prosiłem ówczesnych parlamentarzystów o poparcie projektu konstytucji mego autorstwa, większość, doczytawszy do art. 12 odmawiała, bo stanowił on , że Sejm składa się ze 120 posłów. Wskutek tego nie udało mi się uzyskać 50 podpisów, co było warunkiem przyjęcia projektu pod obrady Komisji Konstytucyjnej. Uzyskałem ich niewiele ponad 20, co było wynikiem oczywiście lepszym, niż w Sodomie i Gomorze, gdzie, jak wiadomo, nie znalazło się nawet 10 sprawiedliwych. Liczba 120 posłów w Sejmie wzięła się zaś stąd, że mój projekt wprowadzał system prezydencki, w którym, dzięki zablokowaniu możliwości rozrastania się biurokracji poprzez prywatyzację sektora publicznego, prezydentowi wystarczyłoby zaledwie 6 ministrów: finansów, obrony, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, sprawiedliwości oraz gospodarki przestrzennej i ochrony środowiska. Warto zwrócić uwagę, że po wejściu w życie w 1935 roku konstytucji kwietniowej, która dawała prezydentowi prawo wydawania rozporządzeń z mocą ustawy, Kancelaria Prezydenta zatrudniała zaledwie około 70 urzędników – a więc dziesięć razy mniej, niż dzisiaj, kiedy prezydent nie ma właściwie żadnych uprawnień władczych. W sytuacji zaś, gdy liczba komisji sejmowych powinna mniej więcej odpowiadać liczbie resortów wykonawczych, 120 posłów najzupełniej by wystarczyło, zwłaszcza, że w Sejmie, jaki mieliśmy w 1992 roku było niewiele więcej posłów naprawdę rozumiejących funkcjonowanie mechanizmu państwowego. Teraz jest ich oczywiście znacznie mniej, bo - niezależnie od postępującej selekcji negatywnej - do tłumaczenia własnymi słowami dyrektyw Komisji Europejskiej wielkiej mądrości przecież nie potrzeba. Zatem nie potrzeba też 300 posłów; 120 wystarczyłoby w zupełności. Rządowe pomysły idą też w kierunku zmodyfikowania wyborów do Senatu. Z Senatem jest jednak ten problem, że w obecnym kształcie nie bardzo wiadomo, po co właściwie istnieje. W moim projekcie próbowałem uczynić z Senatu obrońcę autonomii samorządu terytorialnego przez zakusami władzy państwowej. Wprawdzie do Senatu mógłby być wybrany każdy obywatel po osiągnięciu wymaganego wieku, ale nie każdy mógłby wybierać senatorów. Podobnie jak we Francji, wyborcami senatorów byliby tzw. „obywatele kwalifikowani”, to znaczy tacy, którzy sami piastują funkcje publiczne z wyboru. Zdecydowaną ich większość stanowiliby członkowie samorządów terytorialnych. Senatorowie uzależnieni od takich wyborców już by z pewnością autonomii i interesów samorządowych pilnowali.

Najlepszym zaś gwarantem autonomii samorządów, a jednocześnie hamulcem rządowej rozrzutności byłaby reforma finansów publicznych, polegająca między innymi na odwróceniu obecnego systemu. W systemie obecnym poborcą prawie wszystkich dochodów publicznych jest rząd centralny, który potem subwencjonuje samorządy, obciążane stosownymi zadaniami. Odwrócenie tego systemu polegałoby na tym, iż poborcą podatków (które też należałoby uprościć i obniżyć) byłyby gminy (bo samorządy powiatowe i wojewódzkie należałoby bezwzględnie zlikwidować, ponieważ były one pomyślane przez AWS i UW jako nowe synekury dla zaplecza politycznego partii). Gminy z uzbieranych podatków płaciłyby określaną przez Sejm – i oczywiście Senat - na każdy rok z góry składkę na państwo, a co ponadto – zachowywałyby dla siebie. Taki system sprzyjałby większej dbałości władz gminnych o stworzenie mieszkańcom jak najlepszych warunków do bogacenia się – i o to właśnie chodzi. Niestety rządowe pomysły idą w odwrotnym kierunku, tzn. – w kierunku rozszerzenia samowoli rządu między innymi poprzez dalsze osłabienie władzy prezydenta, który w tej sytuacji nie wiadomo dlaczego miałby być wybierany w głosowaniu powszechnym i to spośród kandydatów którzy uzbierali już nie 100, a 300 tysięcy podpisów. Przecież takim prezydentem można byłoby mianować nawet konia i nikt nie zauważyłby różnicy. Być może premier Tusk pragnie w ten aluzyjny sposób poinformować społeczeństwo o swojej ocenie kwalifikacji prezydenta Komorowskiego, ale jeśli nawet ta opinia jest trafna, to dłużej klasztora, niż przeora i konstytucję powinno się przykrawać nie do możliwości aktualnego prezydenta, tylko rzeczywistych potrzeb państwa. Bo pomysł, by prezydenckie weto mogło być obalone zwykłą, a nie kwalifikowaną, jak dotąd większością głosów oznacza, że do dotychczasowych 6 kaftanów bezpieczeństwa, jakimi prezydent jest skrępowany (wymóg kontrasygnowania przez premiera aktów urzędowych prezydenta – art. 144 ust. 2, obowiązek „współdziałania” z premierem i właściwym ministrem w zakresie polityki zagranicznej – art. 133 ust. 3 i „pośrednictwo” ministra obrony narodowej i premiera w zakresie sprawowania przez prezydenta zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi – art. 134 ust. 2, 4 i 5, konieczność „wniosku” rządu dla wprowadzenia stanu wojennego – art. 229, konieczność „wniosku” rządu na wprowadzenie stanu wyjątkowego – art. 230 i konieczność „zatwierdzania” rozporządzeń o stanie wojennym oraz wyjątkowym przez Sejm – art. 231), rząd proponuje dodać kaftanik siódmy. Najwyraźniej twórcy konstytucji z roku 1997 musieli uważać prezydenta za wariata wyjątkowo niebezpiecznego, skoro skrępowali go tak dokładnie. Z jednej strony, po prezydenturze Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego, takie podejście łatwiej zrozumieć, ale z drugiej – niepodobna nie zauważyć, że wprowadzenie systemu prezydenckiego pozwoliłoby tego wszystkiego uniknąć. Oczywiście tak sobie tylko teoretyzujemy, bo jak rząd mówi, że zmieni konstytucję, to mówi. Po pierwsze – musiałaby mu na to pozwolić razwiedka, a po drugie - nawet gdyby jej nie było, to posłowie pozostałych klubów nie ukrywają, że na żadne redukcje liczebności Sejmu się nie zgodzą. SM

22 września 2010 Życie sen krótki.. Wydawałoby się, ale podczas tego snu-  i przejściu  potem do Życia Wiecznego socjalni organizatorzy wydarzeń w  tym  krótkim czasie , tego naszego  krótkiego snu, mają tyle ofert na przebudzenie nas , żebyśmy spokojnie nie mogli go przespać- że może w ogóle lepiej nie zasypiać.. Bo czas plemion- schyłek indywidualizmu w społeczeństwach” nowoczesnych” nadchodzi wielkimi krokami.. Tłamsi nas kolektywizm, plemienny kolektywizm, cybertrybalizm.. I to tworzenie powszechnej świadomości w miejsce indywidualnej.. Przy pomocy kolektywnej i większościowej demokracji, która wszystko wyrównuje, chociaż  z natury człowiek pozostaje indywiduum. Bo powiedzmy sobie szczerze: kto chciałby leczyć się w szpitalu, gdzie metody terapii ustala się w wyniku głosowania pacjentów  i lekarzy..?? Chyba nikt! Ale właśnie w takim państwie przyszło nam żyć.. Demokracja totalizuje  nasze postępowanie i naszą świadomość.. Demokracja pacyfikuje indywidualność.. Wczoraj stało się, że jeden starszy pan, przez- być może- zupełną pomyłkę wjechał na autostradę pod prąd.. Może się zagadał, może nie zauważył, może miał zanik świadomości, albo może  szukał śmierci na autostradzie.. Tego się nie dowiemy nigdy.. Spowodował tym wypadek, w wyniku którego zginął wraz z współpasażerką.. Zdarza się, tak jak zdarza się wiele rzeczy pośród miliardów ludzkich decyzji, pośród miliardów zdarzeń, pośród miliardów potencjalnych możliwości.. Ale to jest powód dla demokratów większościowych, którzy prawdę ustalają przy pomocy większościowego głosowania- żeby zaraz podnosić larum, że wiek prowadzącego miał wpływ na decyzję o wjechaniu na autostradę pod prąd.. Kierowca  miał 75 lat.. A skąd większościowi demokraci wiedzą , że akurat wiek miał wpływ na podjętą w tym przypadku decyzję? Ano ideologia bezpieczeństwa lansowana nieustannie i nie tylko. Jak nam coś wyregulują- to będziemy bezpieczniejsi.. Chyba poupadali na te demokratyczne głowy i to dosyć zdecydowanie bo zmiany nastąpiły w nich  nieodwracalne..Ja miałem w życiu taki przypadek, jakieś trzydzieści lat temu, że wracając z Gdańska do Radomia, gdzieś  przed Warszawą był remont drogi   i jeden kierunek( dwa pasy) był zamknięty . Ruch odbywał się na nieremontowanej części drogi. Na dwóch pasach, przy czym było zawirowanie, bo jeden z pasów służył jako  pas dla  ruchu w przeciwnym  kierunku.. A miałem wtedy coś koło trzydziestki. Naprawdę nie zauważyłem tego faktu i  jechałem po lewym pasie jakby nigdy nic ,nie przypuszczając, że jest to pas dla ruchu z kierunku przeciwnego.. Zreflektowałem się w pewnym momencie, że pojazd jadący z naprzeciwka jechał po moim pasie. To ja jechałem po jego! Pan Bóg mnie uratował,  że uciekłem na sąsiedni pas, ten właściwy dla kierunku w którym jechałem.. Już wtedy mógłbym zakończyć ziemski żywot.. I wcale wiek nie miał nic do rzeczy. Tak jak wiele rzeczy: mój wzrost, kolor oczu, wykształcenie, przebyte choroby,  stosunki sąsiedzkie, znajomość języków obcych, rodzaj buta czy badania psychotechniczne.. Po prostu tak się stało, mimo, że tego nie chciałem.. W potoku zdarzeń wiele rzeczy się dzieje poza naszą świadomością, bo świadomość człowieka – tak jak pamięć – jest zawodna.. I tego nie wyreguluje żadna demokratyczna ustawa, którą w tej sprawie- i nie tylko- szykuje demokratyczny Sejm. Już odezwały się głosy wścibskich demokratów, że szybciutko trzeba uchwalić ustawę( nad którą zresztą pracują w pocie demokratycznego czoła demokraci większościowi!), żeby ograniczyć w czasie wydawane przez państwo prawo do jazdy samochodem.. Do piętnastu lat, a potem trzeba będzie zrobić badania ogólne i znowu dostanie się zgodę państwa na prowadzenie pojazdu mechanicznego.. Oczywiście diabeł zawsze tkwi w szczegółach demokratycznego prawa, bo jeśli chodzi o nasze życie to nie zawsze diabeł tkwi w jego szczegółach.. Natomiast  w demokracji –tkwi zawsze. Zaryzykowałbym twierdzenie, że diabeł wymyślił demokrację i w niej tkwi – że tak powiem- strukturalnie. Diabeł na stałe przywiązany jest do demokracji. Jest to w ogóle diabelski ustrój, jeśli tyranię większościową można nazwać ustrojem.. Mają ustanowić - znowu dla naszego dobra - gdzieś w połowie przyszłego roku wykonać, że będziemy obowiązkowo poddawani badaniom. po określonym okresie użytkowania dróg pojazdem mechanicznym. Będziemy się znowu użerać z lekarzami, płacić i wikłać się w spory.. Bo przemoc jest jedyną funkcją demokratycznego Sejmu, która wywodzi się z jego natury.. Chwała demokracji mierzy się ilością przemocy wobec nas- ofiar demokracji.. Im więcej ofiar- tym większa chwała demokracji.. No i tym więcej przemocy wobec nas.. Bo demokracja – z natury- oparta jest o przemoc. Bo gdyby gdzieś na wyspie, gdzie nie ma nas, demokraci przeprowadzali swoje eksperymenty demokratyczne - powiedzmy na szczurach- i szczury by te eksperymenty przeżyły- no to byłby argument po stronie większościowej demokracji.. Ale takich badań nigdzie na świecie się nie prowadzi. Demokracja przegłosowywująca jest najlepsza. Taka jest diagnoza demokratów, chociaż gołym okiem widać, że demokracja- nie szanująca praw naturalnych człowieka- jest zwykłą tyranią okraszoną niestrawnym sosem praw człowieka, które to prawa demokracja gwałci swoim samym istnieniem . I gilotyną większości. Nie dziwię się Afgańczykom  i Irakijczykom, którzy przed  czymś  tak wstrętnym się bronią. Stawiają na szalę nawet  życie.. Przeciw demokracji! W każdym razie będziemy mieli kolejne kłopoty ogniskujące się wokół prawa jazdy; na razie uchwalą i ustanowią na 15 lat., że możemy  sobie pojeździć  Potem badania, kasa i znowu jakiś czas można będzie sobie  pojeździć. A że między badaniami, na przykład po badaniach na następny dzień pogorszy się stan naszego zdrowia, to też  będziemy mogli sobie pojeździć  - przynajmniej do następnych badań. Za „komuny” miałem prawo jazdy bezterminowe i dowód osobisty – też bezterminowy. Potem- w miarę upływającego czasu i postępów socjalizmu i dalszych  wypadków- bo wypadki zawsze będą- będą skracać okres zgody państwowej na użytkowanie przez nas przy pomocy pojazdu mechanicznego państwowych dróg.. I prywatnych. Bo przecież  prywatne- od niedawna- jest traktowane jak państwowe.. Państwowy Sejm uchwalił.. No właśnie… Wydaje mi się, że dopiero niedawno odebrałem nowy plastikowy dowód osobisty, a to już sześć lat będzie i trzeba przygotowywać się do  kolejnej wymiany, bo dostałem go na dziesięć lat.. Państwo mi łaskawie dało- niepotrzebny mi w ogóle, bo mam paszport- dowód osobisty.. Na dziesięć lat! Czekam, kiedy wymiany dowodów będą następowały co pięć lat, potem co trzy, potem co rok- a potem każdego tygodnia.. Prawo jazdy zaczynają od piętnastu, za pięć lat- będzie co dziesięć, a za piętnaście lat- co pięć.. A potem co rok!  Co rok prorok! A badania codziennie, a i tak w nocy ktoś zasłabnie. I trzeba będzie chwalić ustawę o codziennych badaniach w nocy.  Wszystko na kanwie demokracji przedstawicielskiej i liberalnej, która ani z przedstawicielstwem, ani z liberalizmem nie ma nic wspólnego. Rządzą  mną jacyś obcy   mi faceci, których nie wybierałem- i do tego zabierają mi przyrodzoną wolność. Choć ich o to nie prosiłem! I wiedzą ode mnie lepiej, co jest dla mnie dobre, a co złe.. Sen krótki jak życie - a życie przecież  nie jest snem. WJR

Co Palikot podpisywał esbecji? Janusz Palikot podczas spotkań z funkcjonariuszami SB podpisywał kilkakrotnie oświadczenia, w których zapewniał o swojej lojalności. Pomógł esbekom dotrzeć do ludzi, którzy działali w biłgorajskiej opozycji – wynika z materiałów IPN. W swoim pierwszym oświadczeniu obecny poseł napisał: „Ja niżej podpisany Palikot Janusz oświadczam, że w okresie stanu wojny nie będę podejmował działań sprzecznych z postanowieniami dekretu o stanie wojennym. Stwierdzam, że dotychczas nie spotkałem się z ulotkami o wrogiej treści i których nie posiadam. Janusz Palikot”. Notatkę o takiej treści polityk miał napisać 17 grudnia 1981 roku. Z kolei w styczniu 1982 roku zobowiązał się do „zachowania w ścisłej tajemnicy treści prowadzonych rozmów oraz utrzymywanych kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa. Palikot Janusz”. W katalogach IPN, dostępnych na stronie Instytutu, znajduje się zapis mówiący, że „14 grudnia 1981 roku (Palikot – red.) został zarejestrowany jako osoba rozpracowywana w ramach SOR kryptonim »Apel« (nr rej 61 27) w związku z podejrzeniem o drukowanie i kolportaż ulotek na terenie miasta Biłgoraj”. W rozmowie z esbekami Palikot opisał dokładnie swoje kontakty z kolegami z liceum, z którymi produkował i roznosił ulotki. Opowiedział również o współpracy z nauczycielką ze szkoły. „Ja niżej podpisany utrzymuję kontakty z: 1. P. Szubiakiem - uczniem II klasy Liceum Ogólnokształcącego, 2. A. Kuźmińskim – uczniem technikum elektrycznego, 3. B. Szymanik – nauczycielką lic. Ogólnokształcącego w Biłgoraju, przez którą znam W. Borowy” - napisał Palikot. Sprawę zakończono przeprowadzeniem rozmowy profilaktyczno-ostrzegawczej i w dniu 16.01 1984 zdjęto z ewidencji. W swojej autobiografii Janusz Palikot zupełnie inaczej przedstawia kontakty z SB. W książce „Płoną koty w Biłgoraju” o załamanie się i informowanie SB o rozprowadzaniu ulotek w Biłgoraju oskarżył jednego ze swoich kolegów. Z dokumentów esbecji wynika jednak jasno, że to Palikot był cennym źródłem informacji o osobach zaangażowanych w drukowanie ulotek. Jego kolega, P. Szubiak, przesłuchiwany przez funkcjonariuszy, odmówił informowania SB o działalności jego kolegów, zasłaniając się przekonaniami i wyznawanymi wartościami. żar/Gazeta Polska

SŁUŻBA BEZPIECZEŃSTWA A JANUSZ PALIKOT Podpisał „lojalkę” w stanie wojennym. Zobowiązał się do zachowania w tajemnicy swoich rozmów i kontaktów z SB. Opisał służbom specjalnym, z kim i dlaczego utrzymuje kontakty. Jeden z jego współpracowników był esbekiem, inny zaś ważnym działaczem PZPR, który wiele lat spędził w ZSRR. Te fakty dotyczą Janusza Palikota. Ten kontrowersyjny parlamentarzysta w swoich wypowiedziach chętnie posługuje się insynuacjami, półprawdami i kłamstwami. Kiedy zaś idzie o jego przeszłość, zachowuje wyjątkową powściągliwość, podając jedynie te fakty, które są dla niego wygodne. Sprawdziliśmy przeszłość Janusza Palikota i początki jego biznesowej kariery. Z ogólnodostępnych dokumentów wyłania się obraz zupełnie inny od tego, jaki Palikot sam przedstawia w mediach.

Różne wersje Janusz Palikot bezpardonowo atakował śp. Janusza Kurtykę, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, który 10 kwietnia zginął w katastrofie smoleńskiej. We wrześniu 2008 r. Palikot w Radiu Zet, mówiąc o zasobach IPN, stwierdził: „Moim zdaniem trzeba spalić to esbeckie szambo”. Czy na opinię Palikota miała wpływ zawartość jego teczki znajdującej się w Instytucie Pamięci Narodowej? Nie wiadomo. Jedno jest pewne – wersje, które prezentuje w mediach na temat przebiegu wydarzeń ze stanu wojennego, różnią się od zawartości dokumentów na jego temat. (...) Przegrana skłoniła go jednak do zajęcia się polityką na poważnie. Odbył rozmowę z Donaldem Tuskiem i okazało się, że o sprawach najważniejszych myślą podobnie. Nie bez znaczenia był zapewne fakt, że obaj mają opozycyjne doświadczenia z czasów PRL. Palikot, choć o kilka lat młodszy, był w chwili wybuchu stanu wojennego zaangażowany w działalność opozycyjną. Aresztowany, trafił na krótko do zamojskiego więzienia. Z dumą podkreśla, że nie dał się złamać i niczego nie podpisał. Jednak tych, którzy wówczas podpisali, jest w stanie zrozumieć. – Nocne przesłuchania z lampą świecącą w oczy. W celi wybite okno, a na dworze siarczysty mróz. Trudno było wytrzymać – wspomina. Dlatego jest za lustracją, ale rozsądną i przeciw wrzucaniu wszystkich do jednego worka (...) – czytamy w artykule pt. Duży chłopiec w tygodniku „Polityka” z marca 2007 r. Tymczasem książce pt. Płoną koty w Biłgoraju sytuację ze stanu wojennego Palikot przedstawia już nieco inaczej: „(...) W grudniu dostałem instrukcję, aby podpisać dokument o podporządkowaniu się prawu stanu wojennego i działać dalej. Tak też zrobiłem. W konsekwencji zostałem ponownie zatrzymany i aresztowany i trafiłem na komendę w Zamościu, gdzie brutalnie zmuszano mnie do podpisania deklaracji współpracy z SB, grożąc celą z wodą po kolana, nasyłając facetów – stare ubeckie metody – którzy mieli napędzić mi strachu. Nie będę ukrywał, bałem się, ale jednak niczego nie podpisałem; po prostu miałem szczęście, bo po czterech dniach SB przestało się mną interesować, po tym jak zmusiło do współpracy mojego kolegę. Bezpieka liczyła, że przy jego pomocy rozpracuje naszą siatkę. Uniknąłem więc hańby dzięki temu, że on się załamał. Jednak kolega przyznał mi się, że podpisał zobowiązanie do współpracy, ja zaś namówiłem go, by powiedział o tym również innym, i to go ocaliło – nikt go nie potępiał za słabość. Odzyskałem więc wolność wraz z innymi aresztowanymi (...)” – czytamy w Płoną koty w Biłgoraju. Jak było naprawdę? Według dokumentów zachowanych w IPN, Janusz Palikot 17 grudnia 1981 r. własnoręcznie napisał tzw. lojalkę, o której wspomina w swojej książce. W dokumencie zatytułowanym „Oświadczenie” czytamy: „Ja niżej podpisany Palikot Janusz oświadczam, że w okresie stanu wojny nie będę podejmował działań sprzecznych z postanowieniami dekretu o stanie wojennym. Stwierdzam, że dotychczas nie spotkałem się z ulotkami o wrogiej treści i których nie posiadam”. Podpisano: „Janusz Palikot”. Z archiwów wynika, że nie był to jednak jedyny dokument popisany przez niego dla SB. Obecny polityk Platformy Obywatelskiej nigdzie nie wspomina o zobowiązaniu, które według dokumentów znajdujących się w IPN, podpisał w styczniu 1982 r.: „Zobowiązanie. Ja niżej podpisany Janusz Palikot zobowiązuję się do zachowania w ścisłej tajemnicy treści prowadzonych rozmów oraz utrzymywanych kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa. Palikot Janusz”.

Opisał SB swoją działalność W katalogach zamieszczonych na stronie internetowej IPN znajduje się informacja na temat Janusza Palikota. Czytamy w niej m.in.: „14 grudnia 1981 roku został zarejestrowany jako osoba rozpracowywana w ramach SOR kryptonim »Apel« (nr rej 61 27) w związku z podejrzeniem o drukowanie i kolportaż ulotek na terenie miasta Biłgoraj. Sprawę zakończono przeprowadzeniem rozmowy profilaktyczno-ostrzegawczej i w dniu 16.01 1984 zdjęto z ewidencji. Materiały złożono w archiwum wydziału C WUSW w Zamościu pod nr 918/II i zmikrofilmowano, zniszczono w dniu 30.10.1989 r.”. Dużo więcej można dowiedzieć się z zachowanych dokumentów, które znajdują się w teczce Janusza Palikota. Są tam nie tylko przytoczone powyżej oświadczenie i zobowiązanie, ale także własnoręcznie napisany przez niego tuż po wprowadzeniu stanu wojennego kilkustronicowy dokument. Jak to możliwe, że nikomu nieznany, biedny chłopak z Biłgoraju w ciągu paru lat stał się jednym z najbogatszych ludzi w Polsce, co umożliwiło mu start w wielką politykę? Kim są ludzie, dzięki którym Janusz Palikot zrobił karierę? Dorota Kania

Dezintegratorzy w kotle W czasach komunistycznych popularny był dowcip o „polskim piekle", wskazujący na  obłędną zawiść, jako rzekomo narodową wadę Polaków. Według tego dowcipu, Polaków - w odróżnieniu od innych, bardziej solidarnych nacji - diabły nie musiały pilnować, bo gdy tylko któryś z nich próbuje z kotła wyskoczyć, to rodacy mu na to nie pozwolą. Osobiście z takim zjawiskiem społecznym się nie spotkałem, ale biorąc dowcip za tzw. mądrość ludową, przypuszczałem, że może jest w tym dowcipie tzw. ziarno prawdy. Drugą połowę grudnia 1981 r. spędzałem w szesnastoosobowej celi, a jednym z „osadzonych" był Tadeusz Mazowiecki. Większość współwięźniów odmawiała oglądania Dziennika telewizyjnego, który był straszną propagandą (młodsi czytelnicy mogą sobie wyobrazić, co wygadywała taka ówczesna gwiazda mediów jak np. Unterman, włączając sobie TVN z Miecugowem, Kolendą czy Durczokiem), ale ja z Mazowieckim chodziliśmy odbywać tę okropną karę. Któregoś dnia jakiś zaproszony do studia działacz zaczął tłumaczyć, że wprowadzenie stanu wojennego było koniecznością, ponieważ trzeba było przerwać „polskie, potępieńcze swary" i zakończyć „polskie piekło". Powiedziałem Mazowieckiemu, że obawiam się, iż takie argumenty mogą znajdować zrozumienie u ludzi zmęczonych nastrojami wiecznej rywalizacji i wrogości w niekończących się kolejkach po jakikolwiek towar. Pamiętam powagę, z jaką Mazowiecki powiedział mi, że to twierdzenie jest nieprawdziwe, że Polacy na epitet „polskie piekło" nie zasługują, tak jak nie są winni stereotypowi „polnische wirtschaft". Bardzo mu byłem za to objaśnienie wdzięczny. Później spotykałem się z twierdzeniem, że autorem określenia jest Gałczyński, ale jest to opinia błędna, jako że tytuł z „Cyrulika Warszawskiego" brzmiał „Piekło polskie", co było aluzją do Dantego. Krążyła też wieść, jakoby wśród Żydów w czasach Zagłady miało krążyć samooskarżenie o „żydowskim piekle". Jednak już zawsze pamiętałem wskazanie redaktora naczelnego „Więzi", że pojęcie ma pochodzenie stalinowskie i że oskarżanie Polaków o brak solidarności i wzajemnej życzliwości ma źródło w działaniach dezintegracyjnych ze strony władz PRL. Aż tu nagle, gdy Mazowiecki, już jako premier, poczuł się zagrożony zgłoszeniem przez Wałęsę woli usunięcia Jaruzelskiego z urzędu prezydenta, on sam na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego 31 marca 1990 r. wystąpił z oskarżeniem wobec Polaków mówiąc: „Abyśmy tej zaczynającej się polskiej demokracji nie zamienili w polskie piekło (...) swarów, podgryzań i walk." Wydarzenie miało znaczenie tak wielkie, że Władysław Kopaliński,  najwybitniejszy znawca pojęć w polszczyźnie, uznał w swym „Słowniku wydarzeń, pojęć i legend XX wieku", że wyrażenie „polskie piekło" spopularyzowane zostało właśnie przez Mazowieckiego. Od tego ciężkiego oskarżenia Mazowiecki się już nie uwolni i przejdzie do historii, jako oszczerca własnego narodu. A trzymać go będą w kotle jego uczniowie. Tacy jak Donald Tusk, który wobec katastrofy, za którą ponosi współodpowiedzialność, cynicznie powtarza słowa swego mistrza: „Czasami, aż mi się przykro robi, kiedy słyszę ludzi, którzy z różnych powodów tworzą polityczne insynuacje wokół zdarzenia, gdzie powinniśmy sobie wszyscy maksymalnie pomóc, a nie robić typowe polskie piekło. Wydawało się przez kilkanaście dni, że wreszcie unikniemy  typowego, polskiego piekła". Będzie go trzymał inny pilny uczeń w „mazowieckiej" szkole zakłamania - Bronisław Komorowski, który tak groził tym, którzy nie zgadzali się z zamieceniem pod dywan afery hazardowej: „To mechanizm polskiego piekła, wszyscy na tym stracą". Mazowiecki, Tusk, Komorowski i cała masa służących im propagandystów (Aleksander Małachowski: „jest druga straszna data - to jest dzień odzyskania niepodległości, bo wtedy zacznie się polskie piekło! (...) polskie piekło zmarnuje wysiłek ostatnich pokoleń", Daniel Passent: „Polskie piekło- Borusewicz powiedział wczoraj w „Kropce nad i" coś, co budzi uznanie: określił artykuł Macieja Rybińskiego w „Dzienniku" („Koniec Polski Kiszczaka i Michnika") jako „skandaliczny" i oburzający. (...) Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy polskiemu piekłu potrafią powiedzieć: Nie.", Teresa Bogucka: „Polski wzór i polskie piekło - Polacy potrafią być wielcy, ale też mogą w sobie uruchamiać destrukcyjną małość. I niszczyć to, czego dokonali, w potępieńczych swarach.") prowadzą w III RP zorganizowane, masowe działania dezintegracyjne. Komuniści dezintegrowali, dezintegrowali, aż doczekali się Solidarności. Ludzie postkomunicznej III RP dezintegrują, dezintegrują i też się doczekają...

Ikona znowu ponad prawem. W lipcu 2010 r. Lech Wałęsa opublikował na swoim blogu tajne dokumenty UOP, które wiszą tam do dzisiaj. Dnia 15 września Prokuratura Okręgowa przesłuchała mnie w tej sprawie i wzięła ode mnie skany ściągnięte 14 września z blogu LW. Dnia 16 września Prokuratura zastanawiała się co z tym fantem zrobić, ale już dnia następnego wpadła na pomysł pozbycia się problemu - odmówiła wszczęcia śledztwa i odesłała dokumenty do IPN. Najdłużej trwała wysyłka pisma - otrzymałem je przed chwilą. Prokuratura zna prawo i wie, że IPN może prowadzić śledztwa w sprawach przestępstw zaistniałych przed rozwiązaniem SB, czyli przed lipcem 1990 r. Ponieważ w tej sprawie chodzi o dokumenty wytworzone nie przez SB, a przez UOP, więc IPN musi sprawę umorzyć. Poniżej informacja o postanowieniu, w której bezczelność idzie w parze z niechlujnością - moje imię zostaje zmienione, a pismo podpisuje sekretarka... Prokuratura Okręgowa w Gdańsku V Wydziała Śledczy (adres) V Ds. 61/10 Gdańsk, dnia 20 września 2010 roku Pan Piotr Wyszkowski Ul. Andersa 12/5 81-831 Sopot Sekretariat Prokuratury Okręgowej w Gdańsku zawiadamia w dniu 17 września 2010 roku Prokurator Prokuratury Okręgowej w Gdańsku wydał postanowienie w sprawie V Ds. 61/10 o odmowie wszczęcia śledztwa dot. ujawnienia w dniu 18 lipca 2010 roku w Gdańsku przez Lecha Wałęsę skanów tajnych dokumentów na swojej stronie internetowej WWW/mojageneracja.pl/1980 tj. o czyn z art. 265 § 1 kk. Informuję również, iż zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa wraz z dołączonymi notatkami zostały przekazane do IPN Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie, celem wykorzystania w śledztwie S 32/09/Zi. Sekretarka (podpis) Wyszkowski

Kto rządzi w naszym kondominium Można mieć wiele zastrzeżeń do polityki zagranicznej rządu Tuska, ale czym innym jest merytoryczna krytyka, a czym innym wizja rozbioru – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. „Platforma i jej zaplecze doskonale zdają sobie sprawę, że Polska, która uczci pamięć Lecha Kaczyńskiego, nie będzie tą Polską, którą oni chcą. (...) Tak jak Piłsudski nie mógł być symbolem PRL. Tak samo Lech Kaczyński – przy całej nieporównywalności postaci – nie może być symbolem kondominium rosyjsko-niemieckiego w Polsce”. Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” W istocie, Lech Kaczyński nie może być symbolem kondominium rosyjsko-niemieckiego w Polsce. To jedyny jasny i niekontrowersyjny fragment wypowiedzi prezesa PiS. Analiza pozostałych fraz prowadzi do smutnych wniosków. Zacznijmy od pewnego zastrzeżenia: poniższy wywód opiera się na założeniu, iż według Jarosława Kaczyńskiego istnieje w Polsce lub grozi nam „rosyjsko-niemieckie kondominium”, wspierane lub co najmniej tolerowane przez Platformę Obywatelską i „jej zaplecze”. Konkluzja Jarosława Kaczyńskiego wydaje się jednoznaczna: PO oddaje naszą ojczyznę we władanie potężnych sąsiadów.

Oblicza zdrady Owszem, Polska nie jest krajem w pełni suwerennym. Musimy wszak pamiętać o tym, że definicja suwerenności uległa w ostatnich dziesięcioleciach dość poważnej modyfikacji. Żaden kraj na świecie (być może z wyjątkiem reżimów Korei Północnej i Birmy) nie cieszy się dziś pełną niezawisłością w XIX-wiecznym pojęciu tego słowa. Zarówno wielkie mocarstwa, jak i najbiedniejsze państwa Afryki nie podejmują dziś w pełni suwerennych decyzji politycznych i ekonomicznych. Są bowiem spętane siecią traktatów, obowiązują je reguły narzucane przez takie organizacje jak ONZ czy WTO, większość krajów podlega także międzynarodowym trybunałom.I tak Niemcy mogłyby wprowadzić w imię gospodarczej suwerenności cła na import produktów mlecznych z Holandii, nie uczynią tego jednak, gdyż złamałyby jedną ze świętych zasad Unii Europejskiej. Chiny nie mogą używać broni biologicznej, bo swego czasu przystąpiły do stosownego układu. Amerykanie zaś, prowadząc wojnę z terroryzmem, muszą się liczyć z obostrzeniami zapisanymi w konwencjach genewskich. W każdym przypadku scedowanie części suwerenności na rzecz innego państwa czy organizacji jest transakcją wiązaną. Berlin nie może wprowadzić ceł na niderlandzkie sery, ale dzięki temu nie musi się obawiać, iż rząd w Hadze nałoży cła na volkswageny. Amerykanie muszą traktować jeńców wojennych w sposób humanitarny, ale mogą domagać się podobnego traktowania żołnierzy US Army. Jeśli więc Jarosław Kaczyński podejrzewa, że Polska Anno Domini 2010 nie jest państwem w stu procentach niepodległym, wygłasza w gruncie rzeczy tezę prawdziwą, choć rozumie niepodległość na swój sposób. Dostrzega on niebezpieczeństwo (dodajmy: wyolbrzymione), które wynika raczej z uwarunkowań historycznych i geopolitycznych, a nie z prawa międzynarodowego. A przecież nasza suwerenność jest ograniczona przede wszystkim ustawodawstwem unijnym, nie zaś wpływami ościennych potęg. Widać to choćby na przykładzie sporu o nowy kontrakt gazowy z Rosją, gdzie doszło do paradoksu: rząd Donalda Tuska realizował „suwerenną” politykę gospodarczą i negocjował umowę, próbując nagiąć prawo obowiązujące w Unii Europejskiej. Był za to ostro krytykowany przez partię Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem poddanie się regulacjom narzuconym przez Unię, związane z oddaniem Brukseli części naszych prerogatyw, może nas uchronić przed nadmiernym uzależnieniem od Gazpromu. W tym wypadku „suwerenny” Tusk naraża na szwank polskie bezpieczeństwo energetyczne, wywołując pytania o to, czy nie idzie za daleko w ocieplaniu stosunków z Kremlem. Istnieją oczywiście pewne granice zawężania państwowej suwerenności. Poszczególne rządy starają się „sprzedać” kolejne obszary swojej swobody za jak najwyższą cenę. Zatwierdzony w ubiegłym tygodniu projekt nadzoru finansowego w strefie euro jest rozwodniony w stosunku do pierwotnego pomysłu, gdyż nie wszystkie państwa gotowe były powierzyć kontrolę nad swoimi bankami instytucji ponadnarodowej. Niekiedy państwa odstępują od „sprzedaży”, gdy dochodzą do wniosku, że deal jest nieopłacalny: tak jest np. w przypadku Stanów Zjednoczonych i Izraela, które nie uznają Międzynarodowego Trybunału Karnego. Także Polska dokonywała i wciąż dokonuje podobnych transakcji. Rokowania w sprawie ostatecznego kształtu traktatu lizbońskiego były niczym innym jak tylko próbą uzyskania profitów za poparcie naszych władz dla dalszego ograniczenia niezależności państw członków UE. Otrzymaliśmy m.in. opt-out w sprawie karty praw podstawowych oraz przedłużenie tzw. nicejskiej metody głosowania w Radzie Unii Europejskiej. Warto przypomnieć, iż naszymi negocjatorami byli wówczas Lech Kaczyński i Anna Fotyga. Co ciekawe, część polskiej prawicy uznała, że Lech Kaczyński dopuścił się wówczas... aktu zdrady. „Nowy traktat UE to utrata suwerenności na wiele lat. (…) Zdrada, zdrada, po trzykroć zdrada. (…) Jeśli nowy traktat UE zostanie przyjęty, Polska stanie się prowincją brukselską” – komentował Roman Giertych. Jak widać, zdrada przybiera rozmaite oblicza. Wszystko zależy od światopoglądu i definicji suwerenności.

Faza subtelności Gdyby Jarosław Kaczyński, zamiast o „rosyjsko-niemieckim kondominium”, mówił dziś o „brukselskiej prowincji”, jego opis byłby zapewne bliższy stanowi rzeczywistemu. Bezpieczniej jest zresztą zadrzeć z amorficzną strukturą, jaką jest „Bruksela”, niż z konkretnym państwem, które ma konkretnego kanclerza i realizuje własne, bardzo konkretne interesy. David Cameron, gdy jeszcze nie był premierem Wielkiej Brytanii, pozwalał sobie na bardzo ostre słowa krytyki wobec Unii Europejskiej, aczkolwiek w stosunku do Niemiec i Francji był nader wstrzemięźliwy. Wiedział, że Unia jest wypadkową polityki rządów narodowych, z którymi trzeba utrzymywać przyjazne relacje, nawet jeśli jest się w opozycji. Bo opozycja zazwyczaj po pewnym czasie przejmuje stery władzy i z fazy buńczucznych sloganów musi przejść do fazy subtelnej dyplomacji. Ale sformułowanie „brukselska prowincja” w ustach Jarosława Kaczyńskiego mogłoby uderzyć rykoszetem w pamięć jego śp. brata. To Lech Kaczyński bowiem zaaprobował m.in. stworzenie Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, co jest najbardziej jaskrawym przykładem rezygnacji z części suwerenności Polski bez odpowiedniej rekompensaty. Dlatego prezesowi PiS wygodniej jest dziś namalować obraz skorumpowanego moralnie rządu oraz państwa rozrywanego przez historycznych wrogów ze Wschodu i Zachodu, niż dyskutować o rzeczywistych zagrożeniach dla polskiej państwowości. Można mieć wiele zastrzeżeń do polityki zagranicznej rządu Tuska, ale między merytoryczną krytyką a roztaczaniem wizji kolejnego rozbioru istnieje zasadnicza różnica. Ponieśliśmy wprawdzie dyplomatyczną porażkę w sprawie budowy gazociągu Nord Stream, nie oznacza to jednak, że za chwilę Warmia zostanie oderwana od Polski. Zasadna jest debata na temat nadmiernej obecności niemieckiego kapitału w niektórych sektorach gospodarki nad Wisłą, nie każe nam to jednak używać retoryki ministra Becka. Śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej jest prowadzone skandalicznie, a kwestia kontraktu gazowego budzi całą masę wątpliwości, lecz nie jest to powód, aby pisać nazwisko prezydenta Komorowskiego cyrylicą. W tej sytuacji Donald Tusk czy Radosław Sikorski każdą, nawet usprawiedliwoną, krytykę swoich działań mogą łatwo złożyć na karb „szaleństwa” lidera PiS. Sygnały wysyłane przez Kaczyńskiego wskazują, że nie jest on w stanie oderwać się od archaicznego paradygmatu polskiej polityki zagranicznej, której głównym celem miałaby być heroiczna obrona naszych granic przed zakusami Moskwy i Berlina. Każda umowa międzynarodowa może być w tej sytuacji traktowana przez lidera PiS z podejrzliwością, gdyż każda po części ogranicza naszą suwerenność. Każdy gest, oświadczenie, spotkanie, które miałoby służyć poprawie stosunków między Polską a Niemcami lub między Polską a Rosją, może zostać uznane za akt „serwilizmu”.

Potrójne oskarżenie To ślepa uliczka. Geopolitycznym priorytetem Polski powinno być stworzenie takiej sytuacji, w której państwa regionu prowadziłyby wobec nas przyjazną politykę, opierały swój system władzy na demokratycznych wartościach Zachodu oraz były zwolennikami wolnego handlu.W szczególności dotyczy to Rosji, która wciąż jest krajem niedemokratycznym i agresywnym wobec sąsiadów, zmienia się powoli i niechętnie, ale jednak się zmienia. Nasze umizgi wobec Moskwy przypominają niekiedy kiczowaty festiwal radosnego pojednania, jednak ta gra warta jest świeczki, dopóki jest prowadzona w sposób rozsądny. Kaczyński, mówiąc o „rosyjsko-niemieckim kondominium”, rzuca za jednym zamachem poważne oskarżenie wobec rządu własnego państwa, a także wobec rządów naszych sąsiadów. Jeśli wytacza się tak ciężkie działa, huk ich wystrzałów zagłusza normalną dyskusję na temat polskiej polityki zagranicznej. Marek Magierowski

Suwerenność ma znaczenie Rosja i Niemcy wolą robić interesy bez pośrednictwa Polski. I Berlinowi nie przeszkadza w tym unijna solidarność – pisze publicysta "Rzeczpospolitej". Artykuł Marka Magierowskiego "Kto rządzi w naszym kondominium" musi zaskakiwać. Można z niego wnosić, że suwerenność narodowa uległa współcześnie tak daleko idącym przemianom, że… właściwie przestaje mieć znaczenie. Tak w każdym razie zrozumieć można nie do końca jasne przesłanie autora. Tymczasem mimo realnych zmian w światowej sytuacji: globalizacji, która intensyfikuje współzależności między światowymi podmiotami, spowodowanej tym zwiększonej współpracy między państwami i wzrostu roli międzynarodowego prawa, istota i znaczenie suwerenności pozostały bez zmian. Ostatnio, przy okazji gospodarczego kryzysu, w sposób bardziej jaskrawy nawet ujawniła się waga tego zjawiska.

Państwo narodowe Magierowski przyłączył się do chóru oburzenia na Jarosława Kaczyńskiego, który ośmielił się w, rzeczywiście drastycznym, sformułowaniu o "kondominium rosyjsko-niemieckim" przypomnieć o zagrożeniach, jakie czyhają na nasz kraj. Można, oczywiście, uznać, że radykalizm wypowiedzi prezesa PiS nie przystaje do naszej rzeczywistości. Być może jednak zamiast pobudzać się retoryczną przesadą Kaczyńskiego, warto się zastanowić nad realnymi zagrożeniami, których nie dostrzegamy usypiani syrenimi śpiewami naszego rządu i dominujących ośrodków opiniotwórczych o królestwie wiecznego pokoju i harmonii, do jakiego trafiliśmy po przystąpieniu do NATO i UE. Lata 90. były okresem, gdy – zwłaszcza w Europie – wieszczono zmierzch państw narodowych. W Polsce wyjątkowo mocno brzmiały opinie, że narody naszego kontynentu roztopią się w europejskim tyglu, tak jak zaczęły się w nim roztapiać ich struktury państwowe. Doświadczenie lat ostatnich dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. W skali globalnej nic nie wskazuje, aby cokolwiek zastąpić miało naród i jego polityczną emanację, jaką jest państwo. Naród okazuje się ciągle najszerszą wspólnotą, z jaką człowiek potrafi się identyfikować i wiązać z nią swój los. Narodowe państwo jest współcześnie jedyną wyobrażalną formą republikańskiej demokracji. Człowiek musi mieć szczególne więzi z innymi, aby wspólnie z nimi działać na rzecz dobra wspólnego, z którym utożsamia się jego jednostkowy interes. To wspólnie z nimi osiąga wolność pozytywną, wolność do budowania wspólnej teraźniejszości i przyszłości. I ta właśnie wolność polegająca na samorządzeniu się nazywana jest suwerennością. Inaczej demokracja to wyłącznie forma oddelegowania władzy i z suwerennością ma niewiele wspólnego. Wszelkie ponadnarodowe gremia ograniczają zarówno naszą demokrację, jak i suwerenność. Nie znaczy to, że nie mogą one odgrywać pozytywnej roli, ale trzeba pamiętać o ich ubocznych efektach i zdawać sobie sprawę, że ich wizja jako kolejnego etapu na drodze postępu jest jednym z bardziej niemądrych stereotypów, które składają się na obiegowy dziś światopogląd. Owe międzynarodowe układy opierają się na zasadzie dobrowolności i wprawdzie wielokrotnie wydają się jedynym rozwiązaniem, ale nie są żadnym zrządzeniem losu, lecz wyborem. Bardzo znamienne jest to w odniesieniu do UE. Traktat lizboński był analizowany przez niemiecki Trybunał Konstytucyjny, który co prawda go zaakceptował, ale uznał, że wszelkie dalsze kroki w kierunku integracji europejskiej, a więc ograniczenia suwerenności kraju, byłyby z nią niezgodne. Warto to zestawić z postawą większości polskich polityków i ośrodków opiniotwórczych. Nie suwerenność więc traci znaczenie, ale polskie elity nie dostrzegają jej znaczenia. Różnią się tym zasadniczo od naszych dużych sąsiadów i większości krajów europejskich.

Groźba finlandyzacji Kryzys gospodarczy odsłonił to, co dla uważniejszych obserwatorów jasne było już wcześniej. Utopijne wyobrażenie jedności europejskiej zastępowane jest dominacją silnych, a UE powraca do koncepcji "koncertu mocarstw", projektu kształtującego Europę w XIX wieku, który to, zdaniem Magierowskiego, mieliśmy już bezpowrotnie przekroczyć. W pierwszej fazie kryzysu państwa UE ratowały się na własną rękę, a porozumienia zawierały poza i ponad europejskimi strukturami. Tak samo tworzony był projekt ratowania gospodarki Grecji. Nie chcę przez to powiedzieć, że struktury europejskie nie mają znaczenia, chociaż zadziwiająco dużo w nich pozoru i budowania synekur dla próżniaczej klasy Europy, czego jaskrawym przykładem jest nowa europejska dyplomacja. Tyle tylko, że struktury UE coraz bardziej wykorzystywane są przez europejskie mocarstwa, ze szczególnym uwzględnieniem osi Berlin – Paryż. Sąsiadujące z nami Niemcy potrafią wywalczyć zgodę europejskich gremiów na pomoc dla swojego przemysłu, co obecnemu polskiemu rządowi nie udaje się zupełnie, zresztą nawet tego nie próbuje. Magierowski wskazuje na sprzeciw Komisji Europejskiej wobec polskiego kontraktu gazowego z Rosją, który uzależnia nas od rosyjskiego monopolisty. Uznaje to za przejaw paradoksalności kategorii suwerenności dziś. W rzeczywistości jest to wyłącznie gigantyczna kompromitacja polskiego rządu, który w imię doraźnych i wątpliwych korzyści długofalowo naraża na szwank naszą suwerenność. W historii mamy sporo przykładów rządów i władców naszego kraju, którzy przyczynili się do utraty jego suwerenności. Jarosław Kaczyński ma rację, gdy ostrzega przed zagrożeniem płynącym z obu stron naszych granic, ale nie mówi przecież – co sugeruje Magierowski – o zagrożeniu militarnym. Chociaż lekceważenie tego typu groźby ze strony naszego wschodniego sąsiada jest karygodną lekkomyślnością. Biorą je pod uwagę Finlandia i Szwecja. Natomiast w wypadku Rosji i Niemiec oczywiste jest zbliżenie tych krajów. Polska również fizycznie stoi mu na przeszkodzie. Nie oznacza to, że sąsiedzi będą chcieli nas znowu podzielić, natomiast jeśli chodzi o wasalizację, czyli uzależnienie od siebie naszego kraju, to już zupełnie co innego. Rosjanie wprost mówią o "finlandyzacji", a więc ograniczeniu suwerenności sąsiadujących z nimi państw.

Festiwal gestów Wyrazem nowej polityki niemiecko-rosyjskiej jest Nord Stream, gazociąg układany na dnie Bałtyku. Z perspektywy ekonomicznej dużo tańsza i bardziej opłacalna byłaby rozbudowa gazociągu jamalskiego łączącego Rosję z Europą Zachodnią przez Białoruś i Polskę. Tyle tylko, że tego typu przedsięwzięcie ograniczałoby Rosji możliwości presji energetycznej na Polskę, gdyż wiązałoby się to z zagrożeniem dostaw dla Europy Zachodniej, w tym i Niemiec. Rosja decyduje się wydać więcej i zachować tę możliwość, a oba kraje: Rosja i Niemcy, wolą robić interesy bez pośrednictwa Polski. I Berlinowi nie przeszkadza w tym unijna solidarność.

Tymczasem wszystko wskazuje, że rząd polski w ogóle nie myśli w kategoriach polskiej racji stanu. Wszelkie swoje działania podporządkowuje partyjnej grze interesu i walce o władzę dla władzy. Jego pseudosukcesy w polityce międzynarodowej, które polegają na festiwalu nic nieznaczących, ale wprawiających w orgazm znaczącą część polskich dziennikarzy, gestów, odbywają się kosztem realnych interesów naszego kraju. Sławetne "ocieplenie" polsko-rosyjskie, które nie kosztowało Moskwy złamanej kopiejki, jest tego najlepszym dowodem. Ostentacyjnie niszczejący na smoleńskim lotnisku wrak polskiego samolotu, podstawowy dowód w największej polskiej katastrofie, jest tego symbolem. W tym kontekście warto podnosić zagrożenie, jakie pojawia się przed polską suwerennością.

Bronisław Wildstein

Tajne armie NATO, czyli kto jest prawdziwym terrorystą Przytaczam skrót, a raczej opis artykułu Stephena Lendmana, publikującego m.in. na znakomitym portalu prof. Michela Chossudovsky’ego www.globalresearch.ca. Artykuł jest podsumowaniem książki Danielle Ganser „Tajne armie NATO – operacja GLADIO i terroryzm w Zachodniej Europie”.
http://www.countercurrents.org/lendman150910.htm

Temat jest raczej nieznany polskiemu czytelnikowi, choć przecież od kilkunastu lat i my jesteśmy członkiem Paktu Północnoatlantyckiego. „Armie” działały w Europie Zachodniej w czasie tzw. „zimnej wojny”, a cała operacja została ujawniona w sierpniu 1990 roku we Włoszech, kiedy to premier tego kraju Giulio Andreotti potwierdził ich istnienie przed komisją senacką badającą terroryzm. Zgodnie z tajnym dokumentem wojskowym z 1959 roku, tajne armie miały podwójne zadanie (stąd nazwa operacji – GLADIO – po łacinie miecz z podwójnym ostrzem, obosieczny):
- jako grupy zaplecza na wypadek sowieckiej inwazji i prowadzenie wojny partyzanckiej na terenach okupowanych przez Sowietów
- prowadzenie specjalnych operacji wewnętrznych na wypadek sytuacji nadzwyczajnych.

Jak się później okazało, serie zamachów bombowych, zabójstw czy nawet masakr w krajach europejskich, którym autorstwo przypisywano bojówkom lewicowym były de facto wykonywane przez osoby powiązane ze strukturami wywiadu wojskowego USA.
Afera wyszła na jaw przy okazji przesłuchań w sądzie w sprawie terroryzmu gdy sędzia Felice Casson zaczął się dokładniej bojówkom prawicowym. W jednym przypadku, w 1972 roku, bomba podłożona w samochodzie zabiła trzech Carabinieri. Winę początkowo przypisywano Czerwonym Brygadom, jednak okazało się, że zamachu dokonał Vincenzo Vinciguerra – skrajnie prawicowy fanatyk. W 1984 roku podczas procesu ujawnił on, że włoskie służby specjalne stały za zleceniem tego zamachu. Z zeznań wynikało, że we Włoszech istnieją tajne siły specjalne, równolegle do służb wojskowych, które się składają zarówno z cywili jak i wojskowych, a ich zadaniem jest przeciwstawienie się Sowietom oraz organizowanie ruchu oporu na terenie Włoch w przypadku inwazji wojsk sowieckich. Vinciguerra dodał też, że wszystkie zamachy i masakry dokonane przez te grupy miały na celu zastraszenie opinii publicznej, która w reakcji na terror miała się zwrócić do rządu o działania specjalne w celu poprawy bezpieczeństwa, a to z kolei wprowadziłoby represje wobec lewicy. Były dyrektor CIA William Colby (później zabity w podejrzanej kraksie samolotowej) w swoich pamiętnikach przyznał, że tajne armie były kreacją CIA i powstały niedługo po II wojnie światowej. Składały się z jak najmniejszych grup zaufanych ludzi. Parlament Europejski w specjalnej rezolucji ostro skrytykował te organizacje, które funkcjonowały i prawdopodobnie nadal funkcjonują kompletnie poza prawem, gdyż ta działalność nie podlega kontroli parlamentarnej. To z kolei rodzi „potrzebę pełnego dochodzenia na temat ich natury, struktury, celów i innych aspektów” - czytamy w rezolucji PE. Takie dochodzenia zostały przeprowadzone tylko we Włoszech, Belgii i Szwajcarii. Amerykańska administracja G.W. Busha nie komentowała wyników tych dochodzeń z obawy, że mogło by to skłócić sprzymierzeńców w planowanej wojnie z Irakiem. Operacja Gladio jest kontynuacją tzw. CCWU – Clandestine Committee of the Western Union (Tajny Komitet Unii Zachodniej) powołanego po powstaniu NATO w 1949 roku, który w 1951 roku został zastąpiony przez Clandestine Planning Committee (Tajny Komitet Planowania). W 195 7 roku została powołana druga tajna armia o nazwie Allied Clandestine Committeee (Zjednoczony Tajny Komitet) powołałaby przez Głównodowodzącego NATO w Europie. Trzonem tej armii byli zatwardziali antykomuniści, głównie prawicowi, ale byli także i naziści, których celem było zapobieżenie inwazji ze strony Rosji Sowieckiej, co jak wiadomo było bardzo mało prawdopodobne. Autor artykułu dodaje na końcu: „Ameryka do dnia dzisiejszego jest czołowym światowym czynnikiem sponsorowanego terroryzmu państwowego zarówno w kraju jak i za granicą. W procederze wiodą prym agenci CIA, FBI i Homeland Security, a ich działalność ma niewiele wspólnego z poszanowaniem prawa czy też wartości takich jak wolności demokratyczne, prawa człowieka, wolność osobista i równość wobec prawa. Ta niekorzystna działalność może zostać powstrzymana tylko przez świadomą zagrożenia opinię publiczną.” Tajne armie NATo działały i być może nadal działają w takich krajach jak Dania, Finlandia, Norwegia, Luxemburg, Szwajcaria, Austria i Holandia – tam miały za zadanie obronę kapitalizmu przed komunizmem i lewicą. Natomiast w takich krajach jak Turcja, Niemcy, Francja, Hiszpania, Portugalia, Belgia, Szwecja i Grecja, brały aktywną rolę w zamachach terrorystycznych, które miały na celu zastraszenie społeczeństwa. Do spektakularnych zamachów które były dziełem tych „tajnych armii” można zaliczyć np. masakrę 38 uczestników obchodów 1-Majowych w Istambule w 1977 roku, udział w puczu w Grecji w 1967 roku, podczas którego aresztowano 10,000 ludzi, spośród których wielu torturowano i zabito, liczne zamachy terrorystyczne w Europie Zachodniej itd. Ciekawe jest to, że wielu polityków lewicy wiedziało o tych organizacjach i nie podejmowało żadnych działań. Można więc wyciągnąć wniosek, że „tajne armie” to nic innego jak narzędzie do wprowadzania praw totalitarnych i zamordyzmu, a to z kolei ma być gwarantem do zaistnienia tzw. „rządu światowego”, który nie tolerowałby opozycji politycznej w jakiejkolwiek postaci. Jak obecnie jest wiadome, zagrożenie ze strony Związku sowieckiego było raczej iluzoryczne, wywiad zachodni musiał o tym wiedzieć, jednak mimo to tworzono pozory zagrożenia poparte indoktrynacją medialną, a to z kolei uzasadniało istnienie tajnych armii. Należałoby zapytać czy możliwe jest by i w Polsce istniały „tajne armie” NATO cz też jakichś innych struktur. Sądząc z tego co się dzieje można mieć wrażenie, że tak jest – są bowiem ludzie działający na różnych frontach, od polityki poprzez media, sądy, edukację po służbę zdrowia, którzy realizują wspólną politykę niszczenia społeczeństwa polskiego i niekorzystne dla niezawisłości państwowej działania. Niedawna katastrofa samolotu prezydenckiego, a także podobna sprzed 2 lat katastrofa samolotu CASA z 16 wysokiej rangi oficerami, każe przypuszczać, że w naszym kraju może być od lat prowadzona cicha wojna z udziałem tajnych struktur terrorystycznych, które mają swojego sponsora – choć niekoniecznie w NATO. Blog Marka

OFENSYWA RZĄDU W DZIEDZINIE PROKREACJI Rząd podjął kolejną ofensywę. Tym razem „społeczno-cywilizacyjną”. (Ruszyła ofensywa legislacyjna Platformy Projekty dotyczące żłobków, opieki zastępczej i szkolnictwa wyższego to trzy kluczowe elementy pakietu ustaw społeczno-cywilizacyjnych, nad którymi posłowie PO będą pracować w pierwszej kolejności. Pakiet ten to pierwszy etap zapowiedzianej przez polityków Platformy ofensywy legislacyjnej. - Pakiet społeczno-cywilizacyjny obejmuje kilka ustaw i kluczowe dla tego pakietu są trzy ustawy - tzw. ustawa żłobkowa, ustawa o opiece zastępczej oraz ustawa dotycząca szkolnictwa wyższego - powiedziała na konferencji prasowej posłanka PO Agnieszka Kozłowska-Rajewicz. Przypomniała, że te ustawy zostały już przyjęte przez Radę Ministrów. Rzecznik klubu PO Andrzej Halicki zapowiedział, że jest to pierwszy z etapów ofensywy legislacyjnej Platformy - będzie ona realizowana w najbliższych miesiącach. Poinformował, że prace nad ustawami dot. żłobków oraz opieki zastępczej zostaną podjęte już na najbliższym posiedzeniu Sejmu - w piątek. Projekt nowelizacji ustawy dotyczący szkolnictwa wyższego zostanie rozpatrzony na następnym posiedzeniu Sejmu. Kozłowska-Rajewicz podkreśliła, że dzięki tzw. ustawie żłobkowej łatwiej będzie założyć żłobek, dzięki czemu tego typu placówki będą bardziej dostępne. W tej chwili do żłobków chodzi tylko 2 proc. dzieci. Obecnie żłobek jest rodzajem zakładu opieki zdrowotnej i podlega Ministerstwu Zdrowia. Oznacza to, że wszelkie czynności opiekuńcze nad dzieckiem są świadczeniami zdrowotnymi, a zakładanie żłobków jest skomplikowane i kosztowne. Gdy projektowana ustawa wejdzie w życie, nadzór nad placówkami będzie sprawować resort pracy, przepisy będą uproszczone, a wymagania, np. lokalowe, zostaną znacznie obniżone w stosunku do obecnie obowiązujących. Projekt tzw. ustawy żłobkowej przewiduje, że jako formy opieki dla najmłodszych dzieci funkcjonować będą żłobek, klub dziecięcy, dzienny opiekun i niania. W projekcie przewidziano też zachęty dla pracodawców do tworzenia przyzakładowych żłobków i klubów dziecięcych. Natomiast dzięki projektowi ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej - według posłanki PO - powstawać ma więcej zawodowych rodzin zastępczych; powołane zostaną też instytucje asystenta rodziny i koordynatora rodzinnej opieki zastępczej. Projekt przewiduje m.in. stopniowe wyeliminowane dużych placówek opiekuńczych, docelowo mają pozostać jedynie małe domy dziecka, najwyżej dla 14 wychowanków, tylko dla dzieci od 10. roku życia, wymagających szczególnej opieki lub działań terapeutycznych, które mają trudności w przystosowaniu się do życia rodzinnego. Zdaniem Kozłowskiej-Rajewicz, projektowana tzw. ustawa żłobkowa jest jedną z najnowocześniejszych w Europie. - Wysuwamy się tutaj na lidera - podkreśliła. Jak dodała, ustawa o pieczy zastępczej "wprowadza duszę do instytucji, które w tej chwili są kompletnie bezduszne". - Te dwie ustawy w sposób systemowy zmieniają nie tylko organizację, ale także filozofię polityki społecznej państwa - oceniła posłanka PO. Halicki wyraził nadzieję, że te projekty zostaną w pełnej zgodzie z opozycją przyjęte przez Sejm. - To są bardzo potrzebne projekty - przekonywał. Z kolei projekt nowelizacji reformujący szkolnictwo wyższe w Polsce przewiduje zwiększenie autonomii uczelni - w tym samodzielne tworzenie przez nie programów studiów, skrócenie procedury habilitacyjnej oraz ograniczenie wieloetatowości na uczelniach. Nowelę przyjął już rząd. Projekt przewiduje, że uczelnie przy wsparciu autorytetów naukowych, pracodawców i ekspertów w dziedzinie gospodarki będą mogły samodzielnie tworzyć programy studiów. Nowe przepisy wprowadzają natomiast tzw. ramy kwalifikacji, które opisują efekty kształcenia. Nowelizacja zakłada też zniesienie wymogu zatwierdzania regulaminów studiów i statutów uczelni przez ministra. Poza tym do projektu nowelizacji ustawy wprowadzono katalog bezpłatnych usług edukacyjnych, świadczonych studentom uczelni płatnych i bezpłatnych. Zwiększeniu ochrony praw studenta mają zaś służyć umowy cywilno-prawne między uczelnią a studentami studiów stacjonarnych na uczelniach publicznych. Projekt przewiduje, że wszystkie uczelnie publiczne będą otrzymywać dotację statutową z budżetu państwa na dotychczasowych zasadach. Ponadto wprowadzone zostaną dwa alternatywne sposoby powoływania rektorów uczelni i kierowników podstawowych jednostek organizacyjnych -będą oni wyłaniani w drodze konkursu lub wyboru. Kolejne pakiety w ramach ofensywy legislacyjnej Platformy - jak zapowiedział Halicki - będą dotyczyły finansów, deregulacji i zdrowia. PAP).

A dokładniej to chyba prokreacyjną. Oczywiście nie chodzi o to,  że ministrowie zaczną robić dzieci. Zaczną jedynie budować żłobki dla dzieci, żeby było je gdzie zostawiać, gdy ich rodzice i dziadkowie pod ekonomicznym przymusem wprowadzonym przez rząd, będą w pracy zarabiali na podatki na pensje dla ministrów. Młody człowiek wchodzący właśnie w wiek produkcyjny i reprodukcyjny szuka pracy. I ją znajduje. Jego pracodawcę stać na zapłacenie za jego pracę 3.600 zł. miesięcznie. Ale brutto. Z tych 3.600 zł. (czyli wartości „podaży” jego pracy) młody człowiek otrzyma do kieszeni ok. 2.000 zł. Resztę (1.600 zł.) przejmie państwo w postaci zaliczki na PIT i „składek ubezpieczeniowych”. Z tymi 2.000 zł wyruszy on na zakupy. Zapłaci więc jeszcze VAT i akcyzę oraz częściowo proporcjonalną wartość wszystkich innych podatków, opłat, składek itp., które sprzedawcy udało się wrzucić  w koszty swojej działalności.W tej sytuacji żona/partnerka młodego człowieka musi iść do pracy. Oczywiście niektóre panie uwielbiają pracować: wstawać o 6.00, robić śniadanie, wieść dzieci do żłobka, żeby potem zdążyć dojechać do pracy na 8.00, do 16.00 użerać się z szefem, którego uważają często za idiotę, o 17.00 odbierać dziecko, potem robić kolację, a na koniec tak mile spędzonego dnia oddawać się jeszcze poprawianiu sytuacji demograficznej Polski. Po to, żeby zarobić „na rękę”... 1.600 zł. miesięcznie – z których, idąc na zakupy, zapłacą jeszcze VAT, akcyzę... itp. Bo przecież kobiety za taką samą pracę zarabiają statystycznie o 20% mniej niż mężczyźni. Czyli, że zarobią dokładnie tyle (1.600 zł), ile państwo zabrało ich mężom/partnerom (1.600 zł.) za to, że poszli do pracy, która została wyceniona na 3.600 zł. Kiedyś dzieci można było zostawić dziadkom. Ale już nie długo nie będzie można. Żeby mieć emeryturę dziadkowie będą musieli pracować do wieku, w którym ich wnuki wyrosną już nie tylko ze żłobka, ale nawet i z przedszkola. A na czym dokładnie ma polegać ofensywa rządu? Otóż rząd postanowił nie przejmować się w końcu bakteriami. Żłobki nie będą musiały mieć statusu zakładu opieki zdrowotnej. To akurat ma sens, gdyż jak się w domu wychowuje dzieci, to też nie według przepisów o zakładach opieki zdrowotnej. Ale zatrważająca jest argumentacja. Ustawa „ma spowodować aby kompromitujące (podkreślenie moje) dane, które mówią o tym, że w Polsce tylko 2% najmłodszych jest objętych opieką pozarodzicielską przestaną straszyć”. (Ustawa żłobkowa na początek jesiennej ofensywy rządu. Ruszyła jesienna ofensywa ekipy Donalda Tuska - w skrócie w samym rządzie nazywana OJ. Na początek przedstawiono projekt żłobkowy. Ma być łatwiej założyć taką placówkę, pojawi się też instytucja niani samorządowej. Poza tym rząd obiecuje że sfinansuje składki zdrowotne osobom zatrudniającym opiekunki do dzieci. Niania samorządowa to zatrudniona przez samorząd osoba, która wychowując swoje dzieci mogłaby również zaopiekować się innymi. Górny pułap to pięcioro podopiecznych w tym dwoje własnych. Inny ważny zapis tej ustawy brzmi: żłobek to nie zakład opieki zdrowotnej jak jest w tej chwili. To sprawi, że wymogi dotyczące założenia takiej placówki staną się łagodniejsze. Wszystko ma być tańsze i spowodować aby kompromitujące dane , które mówią o tym, że w Polsce tylko 2 procent najmłodszych jest objętych opieką pozarodzicielską - przestaną straszyć. Rząd nie przewidział jednaj dofinansowania dla samorządów w sprawie żłobków. Mimo to premier i minister pracy tryskają optymizmem. Według nich, samorządy będą miały dodatkowe dochody dzięki temu między innymi, że młode matki wrócą do pracy i będą płacić podatki. Cały ten wielki montaż powinien doprowadzić do tego, że pieniędzy na żłobki w Polsce powinno być więcej w 2011 o 750 mln złotych - mówił Donald Tusk. Premier zastrzegł jednak od razu, że to są prognozy. Tusk powiedział także, że dzięki wprowadzeniu ustawy żłobkowej w ciągu czterech lat przybędzie ok. 400 tys. miejsc w placówkach sprawujących opiekę nad małymi dziećmi. Agnieszka Burzyńska). Doszliśmy do stanu, w którym fakt, że małe dzieci objęte są opieką rodzicielską a nie pozarodzicielską jest kompromitujący! Już Platon utrzymywał, że rodzice nie powinni wychowywać, ani nawet znać, swoich dzieci. Ale przypomnę, że w idealnym państwie Platona zasady te dotyczyły tylko rządzących (filozofów i żołnierzy), a nie rządzonych. Na lud postulat „uspołecznienia” dzieci rozciągnęli dopiero komuniści... Gwiazdowski

Jaki prezydent takie przemówienia

1. Przemówienia Pana Prezydenta Komorowskiego budzą coraz większe zażenowanie.

2. Siedemnastego września Pan Prezydent udekorował orderami kombatantów, po czym ubawił ich anegdotą z dziejów swojej własnej rodziny - o głuchej ciotce i ślepej babce. Głucha ciotka czytała "Trybunę Ludu", a ślepa babka słuchała Radia Wolna Europa, po czym obie panie zawzięcie się kłóciły. Też może przygłuchy jestem, jak ta ciotka i nie dosłyszałem, ale padł zdaje się w prezydenckim przemówieniu żart, że w tej kłótni "pirze się sypały". Urocza anegdota...

3. W przemówieniu do rolników w Spale Pan Prezydent najpierw popłynął tekstem Jarosława Kaczyńskiego, że Polska jest jedna i nie wolno jej dzielić na miejską i wiejską, a potem zapowiedział, ze będzie walczył o utrzymanie jak najkorzystniejszego systemu pomocy dla polskich rolników w Unii Europejskiej. Problem w tym, ze w Unii Europejskiej trzeba walczyć o zmianę systemu pomocy, a nie o jego utrzymanie, bo obecny system jest dla polskich rolników bardzo niekorzystny i jego utrzymanie będzie dla Polski katastrofalne.

Juz pomijam wartość logiczną owej walki o utrzymanie jak najkorzystniejszego systemu, bo przecież utrzymać można coś, co obecnie istnieje i to coś nie może być bardziej albo mniej korzystne, bo ono już jest jakie jest.

4. Ale przyznaję - jest postęp. W kampanii wyborczej Pan Kandydat Komorowski mówił, ze w Unii nie trzeba o nic walczyć dla rolników, bo wszystko już jest wywalczone. Teraz jako prezydent juz wie, że trzeba walczyć, tylko jeszcze nie wie o co.

5. W Sali Kongresowej do dwóch tysięcy wójtów Pan Prezydent mówił ni w pięć ni w dziewięć o dożynkach. Że reforma samorządowa sprzed 20 lat to był siew, a teraz po 20 latach niby są jakieś dożynki. Dożynki - ale czego, albo raczej - kogo? Za 2 miesiące wybory i wójtowie wcale nie chcą być dorżnięci i wymłóceni. Oni chcą być na nowo zasiani, żeby wzejść na następne cztery lata. Pan Prezydent o siewie powinien raczej mówi, a nie o dożynkach, które w dodatku jeszcze się kojarzą z dorżnięciem watah. 

6. Poza tym pan Prezydent nie mówi, tylko krzyczy, akcenty zaś rozrzuca gdzie popadnie. W słowotoku rozpływa sie treść i znika wszelka dramaturgia.

7. No cóż - jaki prezydent, takie przemówienia.... Janusz Wojciechowski

Jeszcze mają co sprzedać... Rządowy projektu budżetu na przyszły rok budzi niepokój i refleksję. Rząd przyjął wstępnie projekt budżetu na przyszły rok, który opiera się w znacznej mierze na sprzedaży naszego wspólnego majątku. Jeszcze dwa-trzy miesiące temu wpływy z prywatyzacji miały wynosić 7 mld zł, potem 10 mld zł, w założeniach projektu jest mowa o 15 mld zł. W tym roku z prywatyzacji rząd ma pozyskać 25 mld zł, jeszcze trochę i z tego źródła nic do państwowej kasy nie wpłynie, bo się do cna wyprzedamy. Rząd nie przedstawił listy spółek do prywatyzacji w 2011 r., natomiast założył, zdaniem wielu ekonomistów, nierealistyczne wpływy z dywidend ze spółek z udziałem skarbu państwa. Spodziewa się wysokiej zyskowności tych firm – dywidenda miałaby wynosić 9,2 mld zł wobec założonych na ten rok 4,22 mld, których raczej się nie uzyska, ponieważ z dywidend do państwowej kasy wpłynęło do końca sierpnia br. 1,53 mld zł. Kolejną “nogą” wpływów do budżetu ma być wzrost gospodarczy mierzony produktem krajowym brutto (PKB). To również “noga” niezbyt pewna, bo wszystko zależy od tego, jak się rozwinie sytuacja gospodarcza w Europie i na świecie.
Kancelaria Prezydenta będzie żyć dostatnio Rząd zamierza uszczuplić wydatki socjalne o 5 mld zł. To da niewiele oszczędności, ale zaboli wiele rodzin. W Ministerstwie finansów policzono na przykład, że zmniejszenie zasiłku pogrzebowego z 6 tys.395 zł do 4 tys. przyniesie roczne oszczędności jednego miliarda. Spadną wydatki na aktywizację bezrobotnych, pomoc firmom, które zdecydują się ich zatrudnić, założenie firmy i szkolenia z 7 mld zł w tym roku, do 3,2 mld w przyszłym Nie wzrosną pensje w budżetówce, wyjątkiem są nauczyciele. Ci przy władzy wyżywią się bez trudu. Kancelaria Prezydenta ma dostać więcej pieniędzy niż w tym roku, bo 169,8 mln zł (wobec 158,5 mln zł w 2010 r.), wzrost o 7,1 proc. Na jeszcze ciekawsze wyjazdy turystyczne niż m.in. do Kenii mogą liczyć posłowie, budżet Sejmu rośnie z 395,3 mln zł do 430 mln, Senatu ze 162 mln zł do 176,2 mln. Utrzymanie Kancelarii Prezydenta, Sejmu i Senatu ma nas kosztować w 2011 r. – ok. 780 mln zł. Więcej pieniędzy otrzyma m.in. Państwowa Inspekcja Pracy, która chce podwyżki o 14 proc., Najwyższa Izba Kontroli (13 proc.), Krajowa Rada Telefonii i Telewizji (12 proc.), Instytut Pamięci Narodowej (12 proc.) – IPN planuje budowę nowych siedzib w Warszawie i Katowicach, ponieważ musi zwolnić lokale, które dotychczas w tych miastach zajmowała. Kwoty na pomoc społeczną, świadczenia rodzinne i fundusz alimentacyjny mają być za to tylko śladowo wyższe. Wydatki na pomoc społeczną rosną z 2,613 mld zł do 2,625  mld zł, na świadczenia rodzinne i alimenty z 9,3 mld zł do 9,4 mld zł.
Ratowanie finansów nie wchodzi w grę W związku z rosnącym lawinowo państwowym długiem publicznym, pisaliśmy o tym w numerze “Naszej Polski” z dnia 31 sierpnia, który zwiększa się w niesłychanym tempie 270 mln zł dziennie, mogą zacząć się kłopoty z uzyskiwaniem nowych kredytów, co zahamowałoby wzrost PKB. Beata Szydło, wiceszefowa Prawa i Sprawiedliwości, oświadczyła w czasie konferencji w Sejmie, że będzie pytać wicepremiera i ministra gospodarki Waldemara Pawlaka o wyjaśnienia jego wypowiedzi w jednym z wywiadów prasowych, w którym stwierdził, że “polskie finanse publiczne są w opłakanym stanie”, jeśli tak, dlaczego nic się nie robi? Ten budżet jest finansową prowizorką - ocenia duża grupa analityków. Były wiceprezes Narodowego Banku Polskiego Krzysztof Rybiński zarzuca rządowi mistrzostwo w pijarze, nieudolność do przeprowadzenia reform, m.in. dotyczących Kasy Rolniczego Ubezpieczenie Społecznego i (niestety) podniesienia wieku emerytalnego. Rząd nie przedstawił strategii ratowania finansów publicznych, nie mówiąc o niepopularnym działaniu na tym polu. Żeby zdobyć sympatię wyborców zadłużają się lawinowo samorządy. Przed wyborami nie ma mowy, żeby rząd naraził się elektoratowi. I tak to “leci” przez lata, ponieważ najczęściej ci sami ludzie chcą grzać stołki w rządzie, Sejmie i Senacie. Przypomnijmy, że Platforma Obywatelska szła do władzy z hasłem zlikwidowania Senatu, teraz nie ma o tym nawet mowy i już dzieli skórę na niedźwiedziu, proponując pani Henryce Krzywonos za wystąpienie w Gdyni podczas uroczystości 30. rocznicy powstania “Solidarności” senacki fotel po wyborach w przyszłym roku, jakby ich wynik był z góry przesądzony.

Kogo Tusk wyżyłuje? Premier Donald Tusk peroruje, że będzie “żyłował parametry oszczędnościowe w resortach”. Rząd nie kryje, że w 2011 r. relacja długu publicznego (będącego sumą deficytów budżetowych, które z kolei odzwierciedlają wielką dziurę między wydatkami i wpływami do państwowej kasy, łataną pożyczkami)  do  PKB zwiększy się o 5,8 punktów proc. Już prawie witamy się z przekroczeniem progu dłużnego niedozwolonego przez konstytucje i Brukselę, który wynosi 60 proc. PKB. Eksperci twierdzą, że ten próg może zostać przekroczony, co to oznacza - wielokrotnie o tym pisaliśmy - istną Sodomę i Gomorę, którą mamy w Polsce prawie pewną, gdyby nie było pieniędzy dosłownie na nic. Wówczas następny budżet nie ma prawa mieć nawet małej dziury, a przecież od wielu lat w Polska bez pożyczania dziesiątków miliardów złotych rocznie, nie umie już żyć! Przekroczenie tzw. trzeciego progu ostrożnościowego (dwa poprzednie już zostały sforsowane) oznaczałoby klęskę. No i należy jeszcze pamiętać, że pożyczone trzeba kiedyś oddać. Kiedy oddamy i z czego – to pytanie, które nam dzisiaj powinno spędzać sen z powiek, ponieważ ciężar długów spadnie na barki naszych dzieci i wnuków.
Koalicja PO – PSL mówi o ostrożnym sukcesie Rząd ustalił, że dziura budżetowa w przyszłym roku nie powinna być większa niż 40,2 mld zł. Według wiceminister Hanny Majszczyk, tegoroczne wykonanie budżetu zamknie się deficytem 48,3 mld, wobec 52,2 mld zł zaplanowanych w ustawie budżetowej. Wzrost PKB, w stosunku do tego roku miałby wynieść 3,5 proc., średnioroczny wzrost cen - 2,3 proc., stopa inflacji w końcu roku bezrobocia, nie powinna być wyższa niż 10 proc. - Sukces. Ostrożny sukces Platformy Obywatelskiej - słyszymy od przedstawicieli rządu z PO, którym wtórują niektórzy ministrowie z Polskiego Stronnictwa Ludowego. PO dba o swój PR, aż człowiekowi, który czyta gazety i ogląda telewizję, od tego szumi w głowie. Jeśli chodzi o rzeczywiste ratowanie finansów publicznych, nabierają wody w usta. Rząd planuje wydatki państwa zmniejszyć i zwiększyć dochody – informował Marek Sawicki (PSL), minister rolnictwa (prawdopodobnie chodziło mu o oszczędności związane z ewentualnymi cięciami w administracji państwowej, a te raczej nie nastąpią albo będą pozorne), werbalnie przynajmniej pozytywnie nastawiony do projektu budżetu. Sawicki powiedział, że znajdą się większe pieniądze dla policji i służby zdrowia, ministerstwa kultury i infrastruktury, są zapewnione środki na finansowanie Wspólnej Polityki Rolnej i dla Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa oraz instytutów naukowo-badawczych. - Będzie dobrze – uważa. Minister obrony Bogdan Klich nastawiony jest podobnie, satysfakcjonuje go budżet resortu na przyszły rok.
Urzędników państwowych mamy ponad 420 tys. Coś tam niewyraźnie mówią o zmniejszeniu etatów w administracji państwowej, ale nie od razu, nie od stycznia, może od lutego, tylko nie wiadomo, czy aby naprawdę przed wyborami? Według niejasnych zapowiedzi, co dziesiąty urzędnik państwowej administracji w ministerstwach, urzędach wojewódzkich i agencjach rządowych miałby stracić pracę. Rzeczywiście urzędników państwowych mamy co niemiara, co najmniej 420 tys. Rok temu premier obiecywał redukcję urzędniczych etatów, tymczasem brać urzędnicza rozrosła się o 26 tys. (w ciągu 10 lat o 100 tys.). Dodajmy, o czym się milczy, bijąc w urzędników, jak w bęben i głosząc, że są niepotrzebni, że urzędnik urzędnikowi nie jest równy. Dzięki profesjonalnym urzędnikom zarabiamy, a nie tracimy pieniądze. Niezbędni w administracji państwowej są urzędnicy z odpowiednią wiedzą, znający języki, choćby do obsługi funduszy unijnych. Tych jest o wiele za mało. Ciekawe, czy jeśli już będą kogoś zwalniać, na pierwszy ogień nie pójdą przede wszystkim oni? Natomiast nie uratuje na pewno budżetu zmniejszenie zasiłku pogrzebowego oraz to, że rząd sięgnął do kieszeni każdego z nas, bo - jak wiadomo - od stycznia przyszłego roku wzrośnie VAT, na początek o 1 proc. Na razie o tyle, bo w przyszłym roku VAT może podskoczyć do 25 proc. (z 22 proc. obecnie), zapowiadają wprowadzenie podatku “od starości”, można również wprowadzić podatek od młodości, wieku średniego, singli i wiele innych. Centrum Informacyjne Rządu poinformowało w komunikacie po posiedzeniu Rady Ministrów, że projekt budżetu zostanie przekazany do konsultacji Komisji Trójstronnej do spraw Społeczno-Gospodarczych. Wiesława Mazur


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
259 Prawo dewizowe
259 Manuskrypt przetrwania
258 259
Królowa 8 259
259 03 ÄÓź«ó Ç Ĺą¬ÓąÔşŰę ŃĄáÓ
Lab2a Grudzinski Krawiec id 259 Nieznany
259 ac
obyna3.pl-259 notatki - ksiazki wyklady cwiczenia, Cz
259 Kompetencje samokształceniowe
B 259
258 i 259, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
LAB2 pret krata dynamika id 259 Nieznany
259
259
MPLP 259 08.08.2009, lp
106 259
259, Studia, Nowy folder
259

więcej podobnych podstron