Dowódca, za którym szliśmy Z gen. bryg. pil. Tomaszem Drewniakiem, dowódcą 4. Skrzydła Lotnictwa Szkolnego, rozmawia Piotr Falkowski
Dęblin od 80 lat kojarzy się ze Szkołą Orląt, ale ostatnio uczelnia została oddzielona od Sił Powietrznych. Czy to jest dobre rozwiązanie? - To, że formalnie nastąpiło odłączenie szkoły wyższej ze wszystkimi jej elementami ustawowymi, a więc oddzielenie nauczania akademickiego od szkolenia wojskowego i lotniczego, to skutek zmian w ustawie o szkolnictwie wyższym i potrzeby, by dyplom tej uczelni był taki sam jak każdej innej. Z drugiej strony ciężko było obarczyć uczelnię bagażem 120 samolotów i 3 tysięcy ludzi, którzy będą zabezpieczać szkolenie lotnicze, bo nie miałaby ona na to pieniędzy. Mamy, więc oddzielnie uczelnię i nasze wojskowe Skrzydło Lotnictwa Szkolnego z bazami w Dęblinie i Radomiu.
Teraz mówi się nawet o likwidacji uczelni. - Staramy się tę tradycję Szkoły Orląt utrzymać. Niektóre rozwiązania mogą być dla kogoś drażniące, choćby ze względu na te dziesiątki lat tradycji. Ale cóż. Prawo jest prawem. Należy je respektować.
Wyższa Szkoła Oficerska Sił Powietrznych uczy teorii, a skrzydło - praktyki? - Tak to wygląda. Struktura Komendanta Szkoły jest odpowiedzialna za przygotowanie akademickie, żeby każdy absolwent miał takie samo przygotowanie jak student cywilnej uczelni technicznej na kierunku budowa maszyn, oraz dodatkowo za szkolenie ogólnowojskowe. Jest na to przeznaczone około 600 godzin, które są potrzebne, żeby przygotować oficera, a nie tylko inżyniera. Do 4. SLSz przychodzi już człowiek, który został przez komendanta w pewien sposób zweryfikowany. Jego cechy psychofizyczne mieszczą się w pewnym profilu pożądanym przez wojsko, ma też (po półtora roku) przygotowanie teoretyczno-lotnicze, czyli wiedzę o nawigacji, budowie samolotu itd., i u mnie zaczyna przygodę z lotnictwem na samolotach wojskowych. Wcześniej w WSOSP, w Akademickim Ośrodku Szkolenia Lotniczego, robi się tzw. naloty selekcyjne na samolotach cywilnych. To około 20 godzin lotów mających pokazać, czy ten młody człowiek studiujący na kierunku pilotażu ma odpowiednie cechy, żeby zostać pilotem. Jeśli na przykład ktoś, mimo że przeszedł przy rekrutacji wszystkie badania lekarskie, podczas głębokiego wirażu ma nudności, to znaczy, że się nie nadaje.
O tych niesłychanie wyśrubowanych badaniach lekarskich dla kandydatów krążą legendy. - Ta surowość jest teraz postrzegana mocniej niż jeszcze parę lat temu. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, dlatego, że wprowadzono samoloty wysokomanewrowe F-16, w których obciążenie pilota jest bardzo duże. Po drugie, co jest znacznie ważniejsze, młodzi ludzie dzisiaj mają początkowy potencjał mniejszy niż jeszcze 20 lat temu. To widać, że są słabiej przygotowani fizycznie. Nie chcę tu prowadzić żadnej kampanii narzekania na młodzież, ale są tego różne przyczyny. Telewizor, komputer, mniej sportu, lekcji WF. Dlatego też badania muszą być tak restrykcyjne. Zawód pilota, czy to na śmigłowcach, czy na samolotach lotnictwa taktycznego, wymaga ogromnego wysiłku. To jest ciężka praca fizyczna. Pilot wysiadający z kabiny jest mokry ze zmęczenia. Początkowe zdrowie stanowi pewien zasób, z którego będzie się czerpać przez cały okres służby. To coś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej. Zdrowie będzie się z wiekiem szybko pogarszać. Ja latam cały czas na samolotach, ale dzisiaj, gdybym się zgłosił jako kandydat, to na pewno bym badań nie przeszedł i się nie dostał do Szkoły Orląt tak jak 30 lat temu. Dlatego na szczęście dla mnie już po 2,5 tysiąca godzin w powietrzu kryteria są inne. Nie miałoby sensu szkolić za wielkie pieniądze pilota, który po pięciu latach z powodów zdrowotnych przestanie latać.
Jakich ludzi potrzebuje lotnictwo wojskowe? Mógłby Pan opisać idealny profil kandydata? - Po pierwsze, musi to być człowiek zakochany w lotnictwie. To nie może być ktoś, kto traktuje zawód pilota jako jedną z możliwości na rynku pracy w Polsce. Tu nie może być ludzi obojętnych. Albo ja kocham to, co robię, albo tego nie robię. To nie jest praca - to jest sposób na życie. Przed ślubem powiedziałem to mojej narzeczonej: "Pamiętaj, że moim priorytetem zawsze będzie lotnictwo". Z wielkim trudem to zaakceptowała, ale życie pokazało, że tak właśnie jest. Jeżeli ktoś traktuje lotnictwo jak pracę, to będzie miał problem ze sobą i my z nim będziemy mieli problem. Do tego to musi być człowiek, który ma ogromny potencjał. Ponieważ to, co my tutaj robimy, to budowanie w nim pewnego zasobu wiedzy i umiejętności, nawyków, ale tak naprawdę latamy na prostych samolotach TS-11 Iskra. On dopiero w jednostce pokona kolejne progi wtajemniczenia, czy to na F-16, czy to na MiG-29, czy na śmigłowcach wojsk lądowych, które są o wiele trudniejsze. I zadania są dużo trudniejsze. My tutaj zadania dostosowujemy do poziomu początkowego. Nie wystarczy sobie powiedzieć, że skończyłem szkołę w Dęblinie, umiem latać i jestem pilotem. Nie. Porównując to do sportu, można powiedzieć: jestem w drużynie trampkarzy, a reprezentacja Polski jest jeszcze daleko i nie każdy się w niej znajdzie. Pilot musi się całe życie rozwijać. Nawet ci, którzy wracają z zaawansowanych kursów w USA, cały czas się szkolą. Latają do Albacete na TLP (Tactical Leadership Programme) czy na Alaskę albo do Izraela. Oni tam nie lecą na wakacje, tylko ciężko pracują, chociaż zostali wyszkoleni i skończyli wszystkie kursy i wydaje się, że osiągnęli najwyższy poziom. Tutaj, tak jak w sporcie, żeby być najlepszym, trenuje się po 8-10 godzin dziennie. Potencjał oznacza szansę. Żeby nie okazało się, że ktoś u nas sobie poradzi, a potem w jednostce nie da rady na skomplikowanych maszynach. Zadaniem Skrzydła jest więc nie tylko szkolić, ale i wyławiać ludzi z przyszłościowym potencjałem. Kolejne cechy to konsekwencja i pokora wobec tego, co się dzieje. Młodym ludziom się wydaje - ja też taki byłem - że gdy już ma przypięte te skrzydła, to może wszystko. A one są jeszcze bardzo słabo przypięte. To jest syndrom Ikara i Dedala. Doświadczony ojciec umiał zapanować nad emocjami, a syn nie zapanował i skrzydła mu się niestety stopiły. Trzeba więc umieć panować nad sobą i swoją karierą w długiej perspektywie i konsekwentnie dążyć do celu. A więc młody człowiek musi być mocno zdeterminowany, zakochany w lotnictwie, mieć otwartą głowę i duży potencjał.
I do Dęblina aplikują takie chodzące ideały? - Na szczęście tak. Gdyby ich nie było, to lotnictwo w ogóle by nie funkcjonowało. Oczywiście nie możemy się oszukiwać. Nie wszyscy są tacy wspaniali. My staramy się tych ludzi wyselekcjonować. Poza tym przez odpowiednie oddziaływanie zbudować pożądane cechy u tych, którzy mają potencjał. Nie każdy, kto ma teraz 19 lat, już te cechy w sobie skumulował. Naszym zadaniem jest mu pokazać pewną drogę, która daje szansę - nie pewność - na sukces, czyli zostanie takim pełnokrwistym pilotem o statusie "combat ready" (gotowy do walki).
A co zrobić, gdy porywy młodości mijają z wiekiem i pojawia się u pilotów pokusa, żeby przejść do lotnictwa cywilnego, gdzie jest lżej, bezpieczniej, no i lepiej płacą? - Ludzie odchodzą. Tak jest na całym świecie, że wielu pilotów w liniach lotniczych to byli piloci wojskowi. To jest opłacalne dla obu stron. Linie dostają człowieka wyszkolonego, doświadczonego, zdyscyplinowanego. Ponoszą niskie koszty własne związane z jego przygotowaniem. Do tego mają całą dokumentację jego przeszłości lotniczej. To jest bezpieczny sposób na obsadzenie fotela pilota samolotu cywilnego i gwarancja pewnej stabilności ze względu na wyrobione w wojsku nawyki. Taka tendencja jest na całym świecie. Problemem jest moment odejścia. Człowiek, w którego państwo zainwestowało grube miliony na wyszkolenie - to przecież pieniądze z podatków nas wszystkich - powinien nam to w pewnym sensie "oddać". Trzeba zapytać, ile lat przesłużył w wojsku, ilu ludzi po sobie wyszkolił, jaką przekazał wiedzę. Jeżeli ustalimy jakiś graniczny parametr, to nie ma problemu. Widzę to po sobie. Mam 47 lat i już teraz, chociaż latam ciągle dobrze i znoszę duże przeciążenia, to moja sprawność jest zupełnie inna. Nie robię takich rzeczy jak 15 lat temu.
Pewnie, gdy ktoś wylatał 3 tys. godzin na F-16, to może odejść i latać spokojnie przed emeryturą w liniach cywilnych. Gorzej, gdy ktoś wylatał 500 godzin na CASIE i już odchodzi. - No właśnie. Myślę, że chodzi o to, żeby normalnie funkcjonowała pewna ciągłość pokoleniowa w wojsku: szkolenia, przekazywania doświadczeń. Żeby to nie zostało zaburzone. Jeżeli w tym procesie powstała przerwa i są "dziury", to coś jest nieprawidłowe. Wojsko niewiele może tu zrobić. Konkurować wysokością płac nie możemy. Jesteśmy częścią sfery budżetowej i to wielkość budżetu decyduje. Gdybyśmy płacili tyle co w komercyjnych firmach, to zaraz pojawiłoby się pytanie, dlaczego piloci mają być jakąś enklawą bogactwa, a nie na przykład lekarze czy nauczyciele itd. Wojsko daje pewne bonusy. Można...
...wcześniej przejść na emeryturę. - To też. Z tym że wokół tego narosło za dużo legend. Ale jest na przykład problem mieszkaniowy. Zabezpieczenie socjalne jest dla człowieka bardzo ważne. Żołnierz wie, że ma gdzie mieszkać i jego rodzina ma gdzie mieszkać w ludzkich warunkach, bo wojsko to zabezpiecza. Jest wreszcie jakaś ścieżka kariery, samorealizacji. Kończy się szkołę, jest się pilotem, potem dowódcą klucza, wykonuje się coraz bardziej odpowiedzialne zadania. Przecież samoloty nie latają same, tylko w różnych ugrupowaniach. Najpierw latam jako prowadzony, a potem jako prowadzący, więc odpowiadam za kolegę. Tak się buduje pewien etos pracy i kolejne etapy kariery dające satysfakcję: zdobycie kolejnych uprawnień, stopni wojskowych, pokazanie sobie, że coś potrafię zrobić bardzo dobrze. Wydaje mi się, że są to rzeczy cenne dla wszystkich ludzi. Wojsko daje szansę rozwoju. Pomijam już wyjazdy na misje, które są jakąś przygodą. Są ludzie, którzy tej adrenaliny potrzebują. A proszę zobaczyć, jesteśmy w systemie sojuszniczym NATO, nasi piloci są wysyłani do specjalistycznych, renomowanych zagranicznych centrów szkolenia. Mało które przedsiębiorstwo tak inwestuje w edukację swoich ludzi. To jest bonus niezaprzeczalny. U nas właśnie czterech instruktorów wróciło z Wielkiej Brytanii, w tym roku jeszcze pojedzie szesnastu. To są ogromne pieniądze, a wojsko za to płaci i wysyła ludzi. Myślę, że ten bodziec też działa. Tutaj mam dużą szansę, że jeśli będę dobrze pracował, to zostanę dostrzeżony i we mnie zainwestują. Sam skończyłem studia w Stanach Zjednoczonych. Ktoś mnie tam wysłał i za to zapłacił.
Nie uważa Pan, że atmosfera po katastrofie smoleńskiej, cały przekaz medialny na jej temat szkodzi polskiemu lotnictwu wojskowemu? - Tak. Wiadomo, że w Polsce 10 milionów ludzi zna się na piłce nożnej, drugie 10 milionów na medycynie. Teraz okazuje się, że także 10 milionów zna się na lotnictwie. Wszyscy dają jakieś cenne rady, oceniają, komentują. Rozumiem, że to z dobrej woli, bo nikt chyba nie chce zaszkodzić, ale lepiej byłoby dać szansę tym, którzy mają jakąś wiedzę. (A ci, którzy mają wiedzę, najczęściej nie krzyczą, tylko ciężko pracują). Takie punktowanie, wykazywanie błędów, cały przekaz medialny... był dla nas niekorzystny. Nawet nie zawsze wynikało to z tego, że sytuacja stawiała nas w niekorzystnym świetle, tylko ktoś ubarwiał to w odpowiedni sposób. Trzeba mieć trochę więcej odpowiedzialności. Łatwo się skacze na pochyłe drzewo. To prawda, że powinęła nam się noga na samolocie CASA C-295M, na Tu-154M. Ale to nie jest tylko polska specjalność. W wielu krajach takie sytuacje były. Przypomnę lot amerykańskiego samolotu rządowego nad Chorwacją [mowa o katastrofie wojskowego Boeinga CT-43 3 kwietnia 1996 r. w rejonie Dubrownika, w której zginęło 35 osób, w tym amerykański sekretarz handlu]. Uderzono w górę i wielu urzędników państwowych zginęło. Błędy popełnili angielscy piloci Nimroda MR2, który rozbił się w Kandaharze w Afganistanie [2 września 2006 r.] i zginęło 14 osób. To nie jest tak, że jesteśmy jakąś enklawą nieudacznictwa. Wszyscy popełniają błędy. Pytanie, czy z tych błędów wyciągamy naukę. W mojej ocenie, robimy wiele rzeczy, które będą elementem prewencyjnym przed podobnymi zdarzeniami w przyszłości. Nie oszukujmy się: samoloty dalej latają, wykonują zadania i jakieś prawdopodobieństwo zdarzenia zawsze istnieje. Ale pewna lekcja jest cały czas odrabiana.
Sposób w jaki przedstawiono członków załogi, która lądowała w Smoleńsku, to dokładne odwrócenie ideału pilota, o którym mówiliśmy. - Ja nie wiem zbyt wiele. Nie byłem członkiem żadnej komisji. Mogę tylko polegać na dokumentach, które zostały opublikowane. Ale ci ludzie przecież od lat latali z prezydentem, premierem i wszystkimi, którzy korzystali z usług pułku. To nie była jakaś przypadkowa zbieranina. Komisja ministra Millera pokazała pewne niedociągnięcia, z którymi coś trzeba zrobić. Ale nie można z tego wyciągać wniosków, że załoga była taka czy inna. Gdyby ktoś zrobił analizę i stwierdził, że na przykład w 100 lotach ci ludzie 70 razy złamali przepisy i ryzykowali, to można by mówić, że mieli taką rysę charakterologiczną. Ale ci ludzie wykonywali wcześniej setki lotów w pełni zgodnie z procedurami, więc należy się zastanowić, czy można się wypowiadać źle o ich cechach. Uważam, że trzeba bardzo ostrożnie ferować wyroki, ponieważ jednoznaczne wskazywanie winnych bez stuprocentowej pewności jest nieuczciwe. Od starożytności obowiązuje zasada, że nie może być wyroku bez udowodnienia winy. A u nas się skazuje bez dowodów.
Jak Pan wspomina śp. gen. Andrzeja Błasika? Był w Dęblinie przez pewien czas komendantem szkoły.
- Mam wiele wspomnień. Spotkaliśny się tu, w Dęblinie, w Szkole Orląt, a wcześniej w liceum lotniczym. Był ode mnie dwa lata starszy, ale mieszkaliśmy razem w akademiku. Podczas służby nasze drogi się rozeszły, ale potem byliśmy w jednej grupie podczas studiów w Akademii Obrony Narodowej. Bardzo pomógł mi, gdy przyjechałem na studia do USA, a on właśnie je kończył i odjeżdżał. Wspominam Andrzeja jako człowieka, który naprawdę miał wszystkie te cechy, o jakich mówiliśmy na początku. On przyszedł do lotnictwa, bo naprawdę to kochał, nie wyobrażał sobie życia bez latania. Cały jego życiowy rozwój, aż do dowódcy Sił Powietrznych, był właśnie taki. On praktykował latanie i dowodzenie nie na zasadzie "naprzód", ale "za mną!". Miał wielkiego ducha koleżeńskiego. Przez całe życie nie zmieniała się w nim ani cecha ukochania lotnictwa, ani otwartości na ludzi, mimo kolejnych gwiazdek i wyższych stanowisk. Wprowadził inne podejście do dowodzenia. Potrafił podejść do porucznika i zapytać: "Jak tam, poruczniku?". I nie było tak, że porucznik stukał obcasem i mówił wyuczoną formułkę: "Wszystko bardzo dobrze, panie generale", tylko porucznik szczerze mówił, jakie są problemy, i o nich z dowódcą rozmawiał. Andrzej starał się jak najczęściej mieć kontakt z żołnierzami służącymi z dala od Warszawy. Wielu ludzi zaczęło dzięki temu inaczej postrzegać także swoje dowodzenie, i to na różnych szczeblach. Andrzej dzięki swojej otwartości i dostępności wiedział, co się dzieje w terenie, co w trawie piszczy. To jest dobre. To taki nowocześniejszy styl zarządzania, który wprowadził. Sądzę, że to jest jego największy sukces.
Rodzina Pana Generała ma podobno piękne tradycje patriotyczne? Może Pan o nich opowiedzieć? - Mój dziadek przed II wojną światową był żołnierzem 20. Pułku Ułanów im. Króla Jana III Sobieskiego w Rzeszowie. W trakcie wojny został ranny w 1939 roku. Do końca wojny był żołnierzem Armii Krajowej, a następnie Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość". Po zakończeniu II wojny światowej był poszukiwany przez Urząd Bezpieczeństwa i ukrywał się pod obcym nazwiskiem do 1956 roku.
Porozmawialiśmy o ludziach, teraz może trochę o sprzęcie. Co się dzieje z projektem samolotu szkolenia zaawansowanego dla Sił Powietrznych? Jakoś nie ma szczęścia. - Problem samolotu szkolnego istnieje. Ten temat jest już od kilku lat. Samolot TS-11 Iskra, na którym wykonujemy loty, kończy 50 lat od oblotu i wprowadzenia do Sił Zbrojnych. Wychowaliśmy na nim pokolenia lotników, ale nawet najlepsza rzecz ma swój koniec. I iskra jest takim statkiem powietrznym, który powoli dochodzi do kresu swoich możliwości. W związku z tym został podjęty program zakupu samolotu szkolenia zaawansowanego, który mógłby być łącznikiem z samolotem bardzo wysoko zaawansowanym, jak F-16 czy nawet MiG-29. Teraz iskra i F-16 to różnica pokoleń, którą trzeba jakoś zasypać. Robi się to tak, że się wysyła pilotów do Stanów Zjednoczonych na szkolenia na T-38 przed F-16, za co płaci się ciężkie pieniądze. Albo dla przyszłych pilotów MiG-29 i Su-22 wykonuje bardzo dużo lotów na samolotach szkolno-bojowych, co też kosztuje. To zostało dostrzeżone i podjęto decyzję, że trzeba kupić odpowiednie samoloty. Opracowano założenia, ogłoszono przetarg. I tutaj chyba założenia były zbyt optymistyczne. Chciano - co jest skądinąd niezłym pomysłem - doprowadzić do tego, żeby na wspólnej platformie mieć dwa samoloty. Prostszy do szkolenia u nas, który zastąpi iskrę, oraz drugi, bardziej nasycony aparaturą, mający zastąpić Su-22, którego czas służby w Siłach Zbrojnych też się kończy. Mielibyśmy, więc samolot szkolno-bojowy i lekki samolot bojowy, co jest zgodne ze światową tendencją. Lekki, ale jak się patrzy na oferty, które przyszły, to mógłby być bardziej skuteczny niż Su-22, bo on przenosi 4 tony uzbrojenia, a koreański T-50 i włoski aeromacchi przenoszą po 3,5 tony uzbrojenia, tylko że znacznie bardziej precyzyjnego.
I dlaczego któregoś z nich nie kupiliśmy? - Nie wiem dokładnie, jak to się stało. W pewnym momencie te dwie rzeczy zostały połączone w jedno. I wyszedł samolot będący bardzo skomplikowanym urządzeniem latającym, posiadającym podobne cechy jak F-16, z radarem, całą aparaturą realnego, bojowego samolotu. Tyle że koszty tego samolotu były bardzo duże i zbliżyły się do F-16. A potrzeby takiej nie było. Bo nie potrzeba na samolocie szkolnym na przykład radaru, a jedynie zobrazowania radaru. Wystarczy, że będzie ekran podobny do ekranu radaru w F-16 i symulacja komputerowa obrazu na nim. Nawet prawdziwy pilot F-16 nie widzi w powietrzu tych samolotów, które są na radarze. Dla nas taki symulowany radar jest zupełnie wystarczający, żeby wyszkolić pilota w posługiwaniu się nim, wyrobić odpowiednie nawyki, nauczyć odpalać rakiety. To samo dotyczy systemu zobrazowania pola walki Link-16. Przecież i tak nie wsadzimy podchorążego do realnego systemu, tylko powinniśmy mieć syntetyczny, w którym my wygenerujemy sytuację taktyczną i będziemy go uczyć. On będzie w powietrzu grał w taką grę komputerową, ale ona go nauczy, jak wykonywać prawdziwe zadania. A przy tym koszt takiego rozwiązania jest sensowny. Po co kupować drogi w zakupie i eksploatacji samolot szkolny? To wtedy można i na F-16 szkolić.
Jak rozumiem, to było przyczyną anulowania przetargu? - Prawdopodobnie tak. I postanowiono rozpisać nowy przetarg, w którym zostaną obniżone parametry techniczne, a będzie możliwość przygotowania pilota do latania na samolotach najnowszych generacji przy realnych kosztach zakupu. Teraz ma to być już tylko samolot przeznaczony do szkolenia. Zrezygnowano z idei zunifikowanej platformy z nowym samolotem bojowym. Chociaż może okaże się, że będzie to pierwszy krok, a potem będzie można go rozwinąć w lekki samolot bojowy. Przy okazji proszę zwrócić uwagę, że kupujemy znacznie mniej tych samolotów, około, szesnastu ponieważ współczesne samoloty są już zupełnie inaczej konstruowane, nie wymagają długich obsług. Dawniej nie liczono się tak bardzo z kosztami i niedoskonałości techniczne maszyny wynikające też ze stopnia rozwoju technologii pokrywano zwiększoną ilością obsług. Dzisiaj buduje się samoloty, którymi można latać nawet 200 godzin bez żadnej obsługi naziemnej. Na iskrze trzeba wykonywać obsługę już po 25 godzinach. Samoloty spędzają zbyt dużo czasu w hangarze. Liczy się taki wskaźnik, ile godzin obsługi przypada na godzinę lotu. Na samolotach szkoleniowych dąży się do maksymalnego obniżenia tego wskaźnika.
Kiedy ostatecznie będzie trzeba wycofać iskry? - To zależy od egzemplarza, ponieważ mają różne lata produkcji, ale około lat 2020-2022 wypada ostateczny termin. Do tego czasu mam nadzieję, że już na pewno będzie nowy samolot. Obecnie mamy dwie eskadry iskier. W planach jest tak, żeby w jednej wprowadzić nowy samolot, a druga eksploatowałaby pozostałe iskry do końca. Niedawno byłem na odprawie kierowniczej kadry Sił Zbrojnych z udziałem pana prezydenta, pana premiera i ministra obrony narodowej. Mowa była też o programie pozyskania samolotu szkolenia zaawansowanego i jest on priorytetowy dla resortu. Mam nadzieję, że do końca roku przetarg zostanie rozstrzygnięty. Jednocześnie prowadzimy modernizację lotniska w Dęblinie. W latach 2012-2014 będzie tu wielki plac budowy.
A co z orlikami (PZL-130), czyli samolotami do szkolenia najbardziej podstawowego? - Na nich też prowadzone są modernizacje. Właśnie otrzymujemy nowe samoloty w wersji TC-II. Wymieniono silnik z czeskiego waltera na amerykański Pratt & Whitney. Mamy wymienione skrzydło, więc samolot uzyskał nowe charakterystyki lotne. Jest nowa awionika ze zintegrowanym systemem nawigacyjnym Garmin. Jest on przygotowany, by być pierwszym krokiem do szkolenia zaawansowanego. Żeby można było nauczyć podchorążego wykorzystywania urządzeń radionawigacyjnych, GPS itd. To jest naprawdę przemyślany ciąg przedsięwzięć, żeby ten młody człowiek szkolił się w warunkach takich jak na całym świecie.
Mówimy o pilotach samolotów bojowych. Czym różni się specyfika szkolenia lotnictwa transportowego?
- Mamy w Radomiu, w 42. Bazie Lotnictwa Szkolnego, Zespół Lotnictwa Transportowego, w którym szkolimy przyszłych pilotów tego rodzaju lotnictwa. Ci piloci i piloci śmigłowców są szkoleni dwiema drogami. Jedni to normalni studenci dęblińskiej Szkoły Orląt, którzy przechodzą normalny cykl pięcioletni. A drugi sposób to taki, że absolwent uczelni cywilnej przychodzi do nas i w przyspieszonym kursie 24-miesięcznym zostaje oficerem i pilotem. Doświadczenia wskazują, że ten pierwszy sposób daje lepszy efekt. Czasowo jest dłużej, ale rezultat szkoleniowy jest lepszy. Piloci w lotnictwie transportowym muszą być trochę inni. Mogę to powiedzieć z własnego doświadczenia. Ja zaczynałem karierę w lotnictwie myśliwskim obrony powietrznej kraju i przez wiele lat w nim służyłem. W pewnym momencie przeszedłem do Krakowa, na dowódcę pułku transportowego. I naprawdę musiałem przemyśleć swoje nawyki lotnicze. Miałem po MiG-21 nawyki latania dynamicznego. Kiedy na samolocie transportowym, jeszcze podczas szkolenia, zrobiłem pierwszy zakręt, instruktor zaraz przerwał: "Spokojnie, spokojnie, trzeba dać mu czas". Tam mówiło się, że samolot powinien lecieć "majestatycznie". A więc te cechy pilota są trochę inne. Oczywiście piloci transportowi latają teraz do Afganistanu, wykonują dość skomplikowane manewry. Podejście do lądowania pod ostrzałem artyleryjskim też wymaga odwagi i latania jakby bojowego. Ale większość lotów wykonują w warunkach braku zagrożenia zbrojnego. Mamy instruktorów, którzy wyrabiają cechy potrzebne pilotom lotnictwa transportowego. Poświęcają z podchorążymi więcej czasu na przygotowanie i wpajają im, że lotnictwo transportowe nie może być improwizacją. W lotnictwie taktycznym też jest jej coraz mniej, ale nigdy nie można przewidzieć wszystkich sytuacji, które mogą nas spotkać w walce powietrznej. Jest całe wspomaganie, ale pilot sam podejmuje ostatecznie decyzję, wypracowuje w głowie pewien plan i go realizuje. Musi na bieżąco reagować na sytuację, bo przeciwnik będzie mu przeszkadzać. A w lotnictwie transportowym uczymy, że trzeba dokładnie zaplanować misję, nie ma mowy o żadnych ryzykownych decyzjach w trakcie realizacji planu. Jak podstawowym zadaniem pilota lotnictwa taktycznego jest skalkulowanie ryzyka i podjęcie walki, tak w lotnictwie transportowym jest takie przygotowanie, by walki nie było. Jest to różnica mentalności.
Dziękuję za rozmowę. Gen. bryg. pil. Tomasz Drewniak
Legenda i cud Polskiej Szkoły Matematycznej
E. Kählerowi Stanisławowi Michalskiemu i Zygmuntowi Janiszewskiemu
W niniejszym artykule zastanawiam się nad istotą matematyki i opisuję dziwnie późne, bo dopiero w XIX wieku, pojawienie się szkół matematycznych (a przecież szkoły filozoficzne istniały już w klasycznej starożytności!). Próbuję uprzytomnić i uzmysłowić to cudowne zjawisko, jakim były narodziny Polskiej Szkoły Matematycznej (PSM) i jej życie we Lwowie i Warszawie. Nasza epoka straciła zmysł cudu, organ percypowania cudu jest w atrofii. Powiada się: „cudów nie ma – bo ich być nie może”, panuje lęk przed cudownością. Powstały całe filozofie i nauki starające się eliminować wydarzenia cudowne: historycyzm, socjologizm, psychologizm, ekonomizm. Cud – to pojawienie się i życie czegoś zupełnie nowego, nieoczekiwanego – i czymś takim było pojawienie się PSM. Jedną z mych tez jest, że ów cud był przejawem większego cudownego procesu, jakim był renesans narodu, obudzenie się jego sił twórczych, zrozumienie i wiara w naukę (i sztukę) pielęgnowaną tu i teraz. Przejawem tego był niezwykły pęd do samouctwa, a owocem – niespotykane dotąd w świecie, bezprecedensowe wydawnictwo: Poradnik dla Samouków, dziecko Stanisława Michalskiego (I wyd. 1907, II – 1913/14). Najciekawszym jego tomem była Matematyka, redagowana i w dużej mierze napisana przez młodziutkiego, genialnego Zygmunta Janiszewskiego – ojca PSM. Nieprzypadkowa to koincydencja. Zapewne prace nad Poradnikiem nasunęły Janiszewskiemu ideę nowego nurtu w matematyce, nazwanego później – PSM. Ale PSM to nie tylko grupka młodych, genialnych ludzi, to także nowy styl życia i „pracy” matematycznej: atmosfera i aromat beztroskiej twórczej zabawy – radość tworzenia bez myśli o karierze naukowej i publikowaniu. Siedzibą i centralą owego życia była kawiarnia Szkocka we Lwowie. Legenda PSM musiała powstać. Legenda to nie tylko baśniowy opis dokonań dawnych bohaterów – czy będą to mnisi buddyjscy, czy apostołowie i święci wschodniego Kościoła – to nie kronika życia mistyków suffijskich, czy cadyków chasydzkich, przygód „rycerzy okrągłego stołu” króla Artusa – poszukiwaczy świętego Graala. W legendzie żyje wielki impuls, który powodował owych bohaterów do czynów niezwykłych, ważnych dla całej ludzkości. Dlatego legenda chce być opowiadana i czytana. Zapomnienie o owych dokonaniach i cierpieniach to bardzo poważna choroba – amnezja. Ulegają jej nie tylko poszczególni ludzie, lecz całe narody. Praca niniejsza jest także próbą przeciwdziałania owej amnezji.
Czym jest matematyka? Istnieje szereg bardzo poważnych trudności ujęcia istoty matematyki (m.), a oto najpoważniejsze z nich:
1. M. współczesna jest niemal niedostępna dla nie-matematyka i to głównie z powodu niesłychanego bogactwa pojęć – są ich tysiące! Nawet specjaliście jakiegoś działu m. trudno porozumieć się z kolegą pracującym w innym dziale. M. była i jest wiedzą ezoteryczną.
2. Panuje – nie tylko wśród „profanów” – zupełnie fałszywe wyobrażenie o m., np. że komputery usuną potrzebę uczenia się jej.
3. Powyższe punkty pokazują dobitnie, że jest niemal niemożliwe – w krótkim artykule, przeznaczonym przecież dla szerszego kręgu odbiorców – dać wyobrażenie o naturze szkoły matematycznej.
4. W szerokich kręgach naszego społeczeństwa panuje „legenda PSM”, która, niestety zupełnie odbiega od istoty i historii PSM.
Mimo powyższych trudności, obiekcji i niebezpieczeństwa „szargania świętości” podaję następującą charakterystykę: M. jest: a) językiem i b) pismem, c) sztuką, d) życiem idei i, oczywiście, e) nauką f) logosem fizyki. M. jest bardzo bogatym językiem w pojęciu, jakie wypracowała współczesna hermeneutyka, zbliżonym do prastarej, symboliczno-mistycznej teorii języka. Dopiero język tworzy rzeczywistość, bez języka nie ma rzeczywistości. Na pytanie: kto mówi językiem, Heidegger odpowiada: „mowa (język) mówi”. Innymi słowy Logos (mowa) kształtuje rzeczywistość, przez człowieka mówi Logos. Mało tego: Logos jest potęgą, która jednak potrzebuje „współpracowników” w nieprzerwanym tworzeniu rzeczywistości (creatio continua). Świat idei nie jest gotowy, jest raczej nie uformowaną potężną energią, zespołem kiełków idei ( logoi spermatikoi – logosy nasienne), które do swego pełnego ukształtowania potrzebują ludzkości. Jeszcze inaczej: owe kiełki idei „chcą” być poznawane i kształtowane, „chcą” się rozwijać, „poszukują” gleby i szansy rozwoju. Jest nią ludzkość, przede wszystkim potencjalni twórcy: poeci, artyści, filozofowie, uczeni. W przypadku dziwnego logosu, jakim jest m. – potrzebują i poszukują ludzi zwanych matematykami. Ale, podobnie jak inne języki (np. j. polski, czy muzyka), do przekazywania twórczej energii konieczni są także „zwyczajni ludzie” (rodzice przekazujący dziecku mowę ojczystą, nauczyciele muzyki, matematyki). Przecież nawet największy matematyk potrzebował nauczyciela „szkolnej matematyki”. Ale nie każdy język dysponuje pismem! M. nie da się pomyśleć bez niezwykle bogatego pisma, nie ma m. bez tysięcy znaków ( często zwanych „symbolami matematycznymi” ). Jak podkreślał Kähler – matematyka jest pismem. Skoro m. jest życiem idei – rozwijających się, zapładniających nawzajem, umierających, rodzących się na nowo w nowej postaci – to zrozumiałe staje się jej wielkie znaczenie dla filozofii. Platonicy zdawali sobie zawsze sprawę, że najlepszym – o ile nie jedynym – dostępem do świata idei (kosmos, noetos), propedeutyką filozofii jest matematyka. Legendarny napis przy wejściu do „akademii platońskiej” głosił: „- Niech nie wkracza tu nikt, kto nie zna geometrii (matematyki)”. Może teraz nie wyda się zaskakująca piękna wypowiedź Kählera (z r. 1939): M. jest organem poznania i niesłychanym usubtelnieniem języka potocznego. Wznosi się z języka potocznego i świata wyobrażeń jak roślina z gleby, a jej korzeniami, są liczby i proste wyobrażenia przestrzenne. Nie wiemy jeszcze jaka to treść domaga się języka matematyki. Nie możemy nawet przeczuwać, w jakie dole i głębie pozwoli spojrzeć ludziom to duchowe oko, jakim jest matematyka. Udział człowieka w życiu idei nazywa się poznawaniem. Największy ma tematyk XX stulecia, Hermann Weyl, podkreślał zawsze jedność matematyki. i fizyki (był on także wybitnym fizykiem i interesującym filozofem!). Jedność ta, dla dawnych pokoleń była tak oczywista, że fizyków do niedawna jeszcze nazywano „geometrami” lub „matematykami”. Dla wielu matematyków, a także fizyków wieku (w tym, niestety, dla PSM), jedność ta przestała być oczywista. Stąd częste zdziwienie i zachwyt dla „niezrozumiałej adekwatności matematyki i fizyki” (E. Wigner). Ostatnia znów wybitni matematycy i fizycy są świadomi jeśli nie jedności, to zapładniającej roli owych „dwóch różnych nauk”. Interesująca jest w tym względzie ewolucja spojrzenia wielkiego Einsteina na matematyk. Młody Einstein miał do matematyki stosunek niechętny (słabo ją znał), później zaś uważał (fałszywie!), że „w fizyce naprawdę twórczym elementem jest matematyka”.
Czym jest Szkoła matematyczna? Zasadniczą cechą wszelkiej szkoły jest relacja nauczyciel – uczeń, czy też mistrz – uczeń. Nie wszystkim było dane mieć prawdziwego nauczyciela mistrza). Trzeba sobie uprzytomnić, że każdy człowiek ma dwojakiego rodzaju rodziców i przodków: biologicznych oraz duchowych – właśnie nauczycieli. Ta druga, „pionowa” (w odróżnieniu od pierwszej „poziomej”) relacja nazywa się filiacją. To, co powiedziane było o życiu idei i roli ludzi w owym procesie czyni pojęcie filiacji niemal oczywistym. W życiu idei matematycznych musimy rozszerzyć pojęcie nauczyciela – mistrza, duchowego ojca” także na ludzi nie spotkanych bezpośrednio. Dla wielu matematyków dużo ważniejsze były publikacje nieżyjących już badaczy (interesująca jest analogia z podstawową ideą ezoteryki żydowskiej „Szkoły – objawienia Proroka Eliasza”), niż ich kontakt z żyjącymi, nie zapładniającymi ich duchowo nauczycielami uniwersyteckimi. Tradycja matematyczna jest zatem filiacją. A więc dla twórczości matematycznej nie jest konieczna „szkoła matematyczna”, która – jak wspomnieliśmy – jest rzadkim zjawiskiem w życiu m., trwającym ponad 2590 lat. Każda ze szkół ma swych ojców, ma swą tematykę badań, styl pracy. Na czym polegał cud powstania, specyficzność PSM? Wielkie, płodne idee, ważne inspiracje potrzebują przygotowanego gruntu, są to właśnie kiełki, nasiona, które chcą wzejść w umysłach i sercach ludzi. Często rolę ich pełnią outsiderzy, nie należący da żadnego „establishmentu”, a więc nie wyżsi urzędnicy ani też członkowie hierarchii wyższych uczelni. Mocne, sztywne struktury akademickie – aczkolwiek pożyteczne, a nawet konieczne – bardzo silnie kształtują swych członków i często patrzą podejrzliwie na zupełnie nowe koncepcje, czy idee. Przykładów jest legion: kościoły i sekty, medycyna uniwersytecka patrząca niechętnie na „ medycyny alternatywne” (np. homeopatię, akupunkturę), historia psychoanalizy. czy jungowskiej psychologii głębi, przemysł farmaceutyczny bojkotujący różnego rodzaju preparaty ziołowe, homeopatyczne itp. Tak zapewne było zawsze, tak jest i „być musi”. Nowe jest zupełnie obce i niedoskonałe, pozornie słabe, ale żyje w nim niezwykła duchowa siła. Wczesne chrześcijaństwo zwalczane było przez ówczesny establishment – synagogę. Gdy okrzepło i stało się potężną instytucją, zwalczało bezwzględnie wszelkie nowe ruchy, nazywając je herezjami. Młody chasydyzm zwalczany był zajadle przez rabinat, który nie cofał się nawet przed fałszywymi donosami do władz carskich.
Życie i działalność Stanisława Michalskiego jest przejmującą ilustracją powyższych ogólnych rozważań. Młody inżynier, absolwent politechniki moskiewskiej, Wołyniak – organizuje jeszcze w Moskwie bibliotekę Związku Młodzieży Akademickiej. Biblioteka mieściła się w sali rysunkowej Politechniki, a „bibliotekarz miał dużo kłopotu z doborem książek i lektury dla kolegów”. Jeszcze bardziej odczuwał potrzebę wskazówek, gdy przybył w roku 1890 do Warszawy, gdzie jako mody inżynier pracował w fabryce Rudzkiego. Później, gdy przeniósł się na „Kolej Wiedeńską”, zaczął sprawować nieoficjalną funkcję „kolejowego ministra oświecenia publicznego”. Jeszcze wcześniej zajął się legalną pracą oświatową, którą właściwie rozwinął i pozostawił na należytym poziomie. Był duszą i, przez dziesiątki lat, sekretarzem Towarzystwa Dobroczynności w Warszawie – instytucji założonej przez J.T. Lubomirskiego w roku 1861. „Wszystkie prace, do których wchodził młody inżynier, nabierały mocy i barwy i stawały się ważnymi placówkami kulturalnymi. Michalski umiał w nie wlać energię, wolę wytrwałą pracę” (podkr. K. M.). Czytelnie stały się szybko ośrodkiem pracy dziesiątków i setek ludzi dobrej woli, którzy niezależnie od przekonań, prowadzili wspólną pracy oświatową. Trzeba uprzytomnić sobie atmosferę tamtych czasów w Kongresówce. Warszawa i całe Królestwo żyło niezwykle intensywnym życiem podziemnym. Świetne ujęcie problemów i atmosferę tamtych czasów zawdzięczamy klasycznej dziś już monografii Bogdana Cywińskiego Rodowody Niepokornych. (Pamiętam, jak na kilka lat przed napisaniem owej słynnej książki, przyszedł do mnie jej Autor, proponując mi współpracę nad nią. Musiałem mu wtedy odmówić – nie byłem kompetentny, a nadto zajęty pisaniem monografii i podręczników matematycznych, pracą nad budową nowej katedry. Częściowo spłacam ów „dług” niniejszym artykułem.) Wystarczy wspomnieć w tym miejscu „Latający Uniwersytet” (dokładniej: „Kursy Lotne Naukowe”). Te tajne wykłady na poziomie uniwersyteckim były osobliwością Królestwa i trwały do roku 1905. (Idea odżyła w czasie okupacji hitlerowskiej, nigdy młodzież nasza nie uczyła się z takim zapałem i oddaniem, z dosłownym narażeniem życia. Dane mi było – jako studentowi – brać udział w tym niezwykłym wydarzeniu!) Pamiętajmy, był to okres polskiego „pozytywizmu”, „organicznej pracy od podstaw”, samouctwa. Zdawano sobie jasno sprawę, że „nauka to potęga”, że nie będzie Polski bez polskiej kultury i nauki. Ofiarność i bezinteresowność owej epoki jest niemal nie do pojęcia dziś, gdy panoszy się malkontenctwo, jałowa zawiść i „prywata”. Na tamten grunt padały nasiana rzucane i pielęgnowane przez Michalskiego i jego współpracowników. Kiełkowała w nim idea Poradnika dla Samouków, pracowała w jego podświadomości i długo go męczyła. „Michalski od najwcześniejszej młodości miał aspiracje naukowe, jakąś romantyczną tęsknotę do nauki. Zajmował się w szkole wyższej gruntownie matematyką, a później tęsknił za psychologią i pedagogiką. Początki idei Poradnika zrodziły się w 1897 r. Pomógł mu Aleksander Hefllich, prokurent bankowy i ideowy pracownik czytelni bezpłatnych, obejmując techniczną organizację wydawnictwa. Obaj stworzyli bezinteresowną spółkę wydawniczą, której celem miało być wydanie Poradnika, obliczonego na 3-4 tomy. Mimo że idea Poradnika leżała niemal na ulicy, to jednak zrozumienie zasad przyszłego wydawnictwa spotykało się z dużym oporem specjalistów. Poradnik od razu stał się ośrodkiem impulsów, tętniącym nowym życiem. Mieszkanie Michalskiego przy ulicy Nowogrodzkiej przekształciło się w istną siedzibę naukową. Schodzili się tam wszyscy, proszeni i nieproszeni, uczeni i dyletanci, młodzież szukająca wiedzy i pomagająca w pracy. Wydawnictwa nabrało rozgłosu, zwłaszcza po wydaniu – z pomocą Kasy Mianowskiego – I tomu. Książka, wydana w 2,5 tys. egzemplarzy, rozeszła się w ciągu 1-2 miesięcy, wywołując powszechny entuzjazm i niecierpliwe wyczekiwanie reszty tomów. Dla nas niezwykle cenne jest porównanie pierwszego wydania Poradnika z drugim. Pierwsze jest jeszcze bardzo skromne, stosunkowo mało ambitne, bardzo elementarne, zwracające się do szerokiej rzeszy czytelników, mających jedynie podstawowe przygotowanie. Wydanie drugie jest dziełem zupełnie nowym, przede wszystkim zaś tom poświęcony matematyce. Dopiero to dzieło zadowoliło Michalskiego w zupełności. Nie byłoby ono jednak do pomyślenia bez niezwykłej, twórczej inicjatywy młodziutkiego Zygmunta Janiszewskiego.
Narodziny Polskiej Szkoły Matematycznej Niedługo po zakończeniu II wojny światowej zaczął działać, oficjalnie już, Uniwersytet Warszawski. Było nas około 30 studentów sekcji matematyczne-fizycznej wydziału „matematyczno-przyrodniczego”, bez podziału na lata studiów. Pamiętam niewiele wykładów kursowych i monograficznych oraz dwa seminaria (w tym jedno na bardzo elementarnym poziomie). Na wykłady z matematyki i fizyki uczęszczali wspólnie studenci chcący poświęcić się matematyce bądź fizyce. Seminarium Matematyczne gnieździło się w trzech maleńkich pomieszczeniach odstąpionych gościnnie przez Instytut Fizyki Doświadczalnej. Jeden pokój zajmowała biblioteka z księgozbiorem Samuela Dicksteina, przeniesiona z Pałacu Staszica, drugi służył wykładom monograficznym i seminariom, trzeci był wspólnym gabinetem naszych wybitnych nauczycieli: Sierpińskiego, Kuratowskiego, Borsuka, później Nikliborca i Mazura. W tym czasie dane mi było spotkać się z niezwykłym człowiekiem, przyjacielem Janiszewskiego i Micha1skiego, wielkim badaczem lodów, geologiem, Stanisławem Bronisławem Dobrowolskim. Człowiek ten był ucieleśnieniem niezwykłej epoki, w której powstał m.in. Poradnik dla Samouków i rodziła się Polska Szkoła Matematyczna. Ów starszy już wówczas człowiek promieniował pogodną, pozytywistyczną wiarą w naukę, która stanowiła dla niego prawdziwą religię. Gdy Dobrowolski dowiedział się, że chcę poświęcić się matematyce, opowiedział mi o swym spotkaniu z Janiszewskim, kiedy był świadkiem bólów porodowych PSM. Postaram się wiernie oddać słowa Dobrowolskiego, bo nie chciałbym, by zeszły ze mną do grobu: Było to na kilka lat przed wybuchem I wojny. Lato spędzałem w zaprzyjaźnionym dworze. Było tam sporo młodych ludzi, pogodna atmosfera. Młodzi flirtowali, chodzili na wspólne spacery; wieczorami grali w karty, tańczyli. Pojawia się tam któregoś dnia miody matematyk, Zygmunt Janiszewski. Byłem jedynym, które chciał go wysłuchać, »rozmawiać z nim«. Tygodniami chodziliśmy po dworskim parku, polach, lesie, a Janiszewski mówił do mnie. Wylewały się z niego matematyczne pomysły, idee. Niewiele z tego rozumiałem, ale zdawałem sobie sprawę, że muszę go słuchać, towarzyszyć mu w jego deliberacjach, bo inaczej on oszalałby. Dziś, po przeszło czterdziestu latach widzę, że byłem przy narodzinach Polskiej Szkoły Matematycznej. Opowiadanie to uprzytamnia niemal dotykalnie działanie idei, tutaj: matematyki. Jej przemożne parcie przypominało stan opętania wielkiego twórcy. Możemy sobie wyobrazić, jak szczęśliwe chwile przeżywał Stanisław Michalski mówiąc Janiszewskiemu o idei Poradnika i widząc, że iskra zapala się wielkim płomieniem, że przyświecająca mu idea nabiera kształtów i siły, o której nawet w najśmielszych swych marzeniach nie śnił.
Dar bogów Powróćmy na koniec do charakterystyki matematyki, by podkreślić jej jedność jako organicznej całości życia idei. Matematyka jest całością wzajemnie powiązanych i oddziałujących na siebie organów, którymi są poszczególni matematycy, ich ugrupowania, szkoły. Tak tłumaczy się fakt, że: 1) konstrukcja lub odkrycie matematyczne dokonane przez jednego matematyka, czy ośrodek badawczy, niemal jednocześnie zostaje dokonane przez innych, mimo braku zewnętrznych kontaktów; 2) gdy jakaś teoria matematyczna dojrzeje, rozwinie się, pojawiają się nieznane dotąd i nieoczekiwane powiązania z odległymi dotychczas działami matematyki; 3) ale jedność ta nie jest czymś gotowym i nie zagrożonym. Musi być ustawicznie odnawiana, przekazywana, przeżywana. Na skutek swego ogromu współczesna matematyka jest stale zagrożona rozpadem, dezintegracją, utratą wspólnego języka. Interesujące, że pomocna w integracji jest i dziś fizyka – jej teoretyczne-magmatyczne problemy. Ciągłość i trwałość matematyki jest gwarantowana w dużym stopniu tym, że matematyka jest także pismem. Jak już wspomniałem, ezoteryczność współczesnej matematyki związana jest z setkami (tysiącami?) znaków matematycznych, które nie wtajemniczonemu nic nie mówią, jak hieroglify, czy nuty. Rzeczywiście, owe „symbole” przypominają nieraz pismo obrazkowe, hieroglify, czy pismo chińskie, które, studiowane przez długie lata, zaczynają coraz pełniej przemawiać do badacza, pozwalają mu mówić owym językiem, zwanym matematyką, a w szczególnych przypadkach utalentowanych matematyków rozwijać ten język i pismo. Zawsze, we wszystkich religiach i ich mitach wiedziano, że język i pismo są darami bogów. Może najpiękniej przedstawia to mitologia Greków. Sztuki, kunszty, nauka są darem Muz (stąd musiké); poeta, matematyk, jest tylko organem Muzy: poprzez niego śpiewa ona, sławiąc boski twór Kosmosu (jeszcze wielki Kepler wiedział, że „matematyka jest archetypem piękna świata”). Wielce wymowne jest, że muzy są dziećmi Zeusa i tytanki Mnemosyne (pamięci, przypomnienia). Przewodnikiem Muz – musagetem – jest Apollo, one zaś są jego organami i wysłanniczkami (angeloi). Z początku było ich trzy: Mneme (pamięć, wspomnienie), Melete (ćwiczenie – praxis), Aoide (pieśń, śpiew). I tak matematykę tworzy człowiek entusiasmowany (czyli napełniony bogami), dzięki Pamięci-Wspomnieniu (Mneme), ustawicznym ćwiczeniom – Praxis (Melete) i śpiewaniu czyli sztuce-kunsztowi-poezji (Aoide), tj. pracom-publikacjom, wykładom będącym pismem-literaturą, nieraz kunsztem-sztuką, dającą wzruszenie nie tylko estetyczne. Dziś zapomnieliśmy, że matematyka jest darem-podarkiem, wymagającym pamięci i ustawicznego ćwiczenia-przypominania – anamnezją, tradycją, która „nie jest konduktem pogrzebowym, lecz ciągiem zmartwychwstań – rodzenia się w nowej postaci”. Na zakończenie przytaczam piękną formułę, nad którą pracowały przez 150 lat – począwszy od Riemanna – pokolenia największych matematyków. Nosi on mianu wzoru Wolperta.
Krzysztof Maurin
Krzysztof Maurin (ur. 1923) jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Był twórcą i kierownikiem Katedry Metod Matematycznych Fizyki U.W. Jego najważniejsze prace to monografia Metody przestrzeni Hilberta (1959), Analiza, Methods of Hilbert’s Spaces (1967), General Eigenfunction Expensions and Unitary Representations of Topological Groups (1968). W 1981 wydał tom drugi z serii Offene Systeme.
50 powodów do opuszczenia UE Poniższe wypunktowane powody do opuszczenia UE zostały napisane z perspektywy brytyjskiej. Są niezwykle ciekawe. Pomysł warto zrealizować także w wersji polskiej, odnośnie “polskich korzyści” jakie dostarcza nam UE i je w podobny sposób wypunktować. Zachęcamy do działania drogich czytelników i czytelniczki. Kto zechce, niechaj dołoży swoją cegiełkę. Praca zostanie opublikowana, ku potomnym, na Stop Syjonizmowi i Polsce Walczącej. Wstąpiliśmy do EU (EEC) w 1972 roku. Po 38 latach przynależności wiemy co następuje:
1. Sześć europejskich traktatów konstytucyjnych doprowadziło do powstania trzy-warstwowej dyktatury nowego Polibiura
2. UE ma prawa państwa policyjnego – które są coraz częściej egzekwowane.
3. 120,000 regulacji UE przyniesie nam radziecką gospodarkę w stylu nakazowym i skrajne ubóstwo.
4. Narzuceni dyktatorzy UE będą kontrolować bron jądrowa byłych narodów Wielkiej Brytanii i Francji.
5. Sześć nielegalnych traktatów EU zmusi nas do oddania wszystkich naszych sił zbrojnych pod kontrole EU.
6. Nasze siły zbrojne i policja zostały poinformowane, ze będą przysięgać na wierność EU lub zostaną zwolnione.
7. 120,000 regulacje UE będą ściśle kontrolować nasze życie osobiste – więcej niż jakikolwiek naród w historii.
8. Przepisy UE kosztują nas teraz 100 mld funtów rocznie (“Komisja Lepszych Regulaminów”- raport roczny 2005).
9. Wprowadzone w życie te nielegalne przepisy zniszczą większość z naszych 4,5 milionów małych firm.
10. 13,5 mln zostanie bezrobotnymi po tym gdy przepisy EU zamkną te małe firmy.
11. 120,000 przepisów zagrozi nam ciągłym aresztowania (SOCPA 2005).
12. Istnieje obecnie 3,095 “Zbrodni przeciwko państwo UE” w brytyjskim kodeksie.
13. Konstytucyjne traktaty UE zastąpiły brytyjska konstytucje z dniem 1 stycznia 2009 roku
14. Niepodległość Wielkiej Brytanii została ostatecznie zniesiona przez Traktat z Lizbony w dniu 1 stycznia 2009 roku.
15. 16 Bilderbergów UE kontroluje nasze partie: Ken Clarke, Maude, Cameron, Millibands Mandelson i Clegg.
16. UE Opłaty drogowe i chipy identyfikacyjne będą na bieżąco informować o miejscu naszego pobytu.
17. Ogromne podatki / opłaty drogowe narzucane przez EU , “oplata od zagęszczenia” i globalna”polityka ocieplenia”
18. Plan Regionalizacja UE zniesie Anglię i 48 naszych hrabstw na rzecz 9 regionów UE.
19. 9 nowych regionów będzie odpowiadać bezpośrednio przed Brukselą a nie pałacem Westminster, który zostanie zlikwidowany.
20. Plan Regionalizacja UE zniesie 19,579 naszych radnych.
21. Policja zastrzeliła 30 niewinnych ludzi od 1992 roku. Winni nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności.
22. 1100 zgonów w areszcie od 1992 roku. Jak wyżej.
23. Brytyjskie prawo zwyczajowe zastąpione głównie przez UE Corpus Juris od 1992. Rząd jest teraz ponad prawem.
24. Policyjna doktryna:”Strzelaj aby zabić” weszła w życie. Nielegalna w świetle brytyjskiego prawa zwyczajowego. Legalna w ramach EU Corpus Juris.
25. UE poczęta w Niemczech od 22 czerwca 1940 w EWG – przemówienie przez Hermanna Goeringa.
26. Pierwsza konferencja EWG:Uniwersytet Berliński 1942, 13-nasto narodowy zjazd na szczycie-Berlin 1943 prowadzony przez von Ribbentropa
27. Po upadku Niemiec, Niemcy zamieniły doktrynę nazistowska na komunistyczna w 1946 roku.
28. Hitlerowski Deutsche Verteiderungs Dienst Intelligence Department (DVD) nadal kontroluje rozwój UE.
29. Edward Heath, Geoffrey Rippon, Roy Jenkins zostali zwerbowani do DVD w 1958 jako sabotażyści.
30. DVD sfinansował przejecie brytyjskich grup prasowych przez pro-unijnych włascicieli.
31. UE sabotuje Brytanię niemieckimi technikami Szkoły Frankfurckiej od 1950.
33. Główne organizacje wywrotowe UE w Wielkiej Brytanii to Wolnomularstwo i “Wspólny Cel”.
34. “Wspólny Cel” UE (CP) przeszkolił 40.000 lokalnych liderów na czas “ery po-demokratycznej”.
35. CP kontroluje NHS, rujnuje ja poprzez Frankfurt techniki sabotażu (np. ciągłe zmiany).
36. “Wspólny Cel”ma 400 pracowników wewnątrz BBC cenzurujących anty-UE nowości i sprawy bieżące.
37. “Wspólny Cel” ma pracowników w setkach lokalnych gazet cenzurujących anty-UE aktualności.
38. “Wspólny Cel”przenosi wladze z radnych/poslow na narzuconych odgórnie urzędnikow i dyrektorow.
39. “Wspólny Cel” zbudował wygodne posady wewnątrz władz lokalnych i krajowych.
40. “Wspolny Cel” odbiera rocznie 4500 dzieci ich rodzinom i przeznacza je na przymusowa adopcje.
41. “Wspolny Cel” zbudował większość z 8 500 brytyjskich quangos (???), co kosztowało nas £ 167 miliardów rocznie (Cabinet Office 2007 figi).
42. Te guangos (???), kupuja milczenie PRO UE lokalnych urzędnikow i biznesmenow pensjami z £ 150,000+.
43. Wszyscy nasi sędziowie są teraz Wolnomularzami, dlatego też brytyjski wymiar sprawiedliwości i nasze sądy są całkowicie skorumpowane.
44. UE jest skorumpowane i nie może rozliczyc sie z 95% swoich wydatków (tak, dziewięćdziesiąt pięć% -utracone).
45. UE ma ponad 200.000 zagranicznych rachunków bankowych, z których płaci łapówki.
46. Teraz stracilismy £ 45000000000 rocznie handlujac z UE. Poza EU mieliśmy nawet zrownowazony bilans płatniczy.
47. Konstytucja UE jest podobna do ZSRR. Oraz komisarze UE sa podobni do sowieckich członków Biura Politycznego.
48. Parlament UE jest fikcją bez mocy – tak jak stary parlament sowiecki.
49. Kierownictwo Partii Konserwatywnej było kontrolowane przez Bilderbergów UE od 1960 roku.
50. Liderzy Partii Pracy i artii Liberalnej sa kontrolowani przez EU przez 20 lat – dlatego twój głos się nie liczy.
51. Traktat Amsterdamski 1997 dał UE kontrolę nad naszą imigracja, ktora wynosi obecnie 2,6 mln rocznie.
52. Nasza infrastruktura nie może uporać się z 10 milionami imigrantów, ktorych EU wpuscila od 1997 roku.
53. 380.000 wysoko wykwalifikowanych Brytyjczykow emigruje rocznie aby uciec od UE i jej przeludnienia.
54. UE i ich Bilderbergowie przesuneli 50.000 pro-unijnych ludzi: masonów i dzialaczy “Wspólnego Celu” do wszystkich szczebli władzy przez ponad 40 lat. Nie masz szans na awans w brytyjskim rzadzie jesli nie jestes pro-EU.
Tłumaczenie Jerzy Ulicki-Rek
Źródło: http://douktris.wordpress.com/
http://www.polskawalczaca.com/
Michalkiewicz: Są przesłanki aby sądzić, że Tusk po cichu zwraca tzw. “mienie żydowskie” O roszczeniach środowisk żydowskich oraz stosunku do nich Donalda Tuska, ze STANISŁAWEM MICHALKIEWICZEM rozmawia Rafał Pazio. NCZAS: Napisał Pan, że w czerwcu ubiegłego roku premier Donald Tusk skierował do wojewodów tajne rozporządzenie, aby w trybie administracyjnym oddawali „mienie żydowskie” zgłaszającym się „spadkobiercom”, którzy nie mają dokumentów umożliwiających przeprowadzenie postępowania sądowego. Czy mógłby Pan uzupełnić tę informację? MICHALKIEWICZ: Informacja, którą uzyskałem, pochodziła od osoby, której tożsamości tutaj podać nie mogę. To bardzo poważny człowiek z tytułem profesorskim. W korespondencji ze mną zapytał, czy wiem o tym, że w czerwcu ubiegłego roku premier Tusk skierował do wojewodów tajne zarządzenie dotyczące tzw. mienia żydowskiego. Rozumiem, że sprawdzić tego u źródła, czyli w kancelarii pana premiera, nie mogę. Jeżeli zarządzenie jest tajne, to zostanę odprawiony z kwitkiem albo w najlepszym razie okłamany. Nikt się do tajnego zarządzenia nie przyzna, tym bardziej do tajnego zarządzenia takiej treści.
Więc co uprawdopodabnia tę wiadomość? Wiadomość może być bardzo prawdopodobna ze względu na następującą sekwencję wydarzeń. Na początku ubiegłego roku nastąpiła istotna zmiana w stanowisku Izraela, jeśli chodzi o mienie żydowskie. Do tej pory Izrael dystansował się od tej całej kampanii, którą prowadziły organizacje przemysłu holokaustu, głównie amerykańskie, przeciwko Polsce. Izrael formalnie nie miał z tym nic wspólnego, chociaż wiadomo było, że merytorycznie to popiera. Od stycznia ubiegłego roku Izrael stanął na czele tej operacji. Wespół z Agencją Żydowską utworzył specjalny zespół, którego celem jest przeprowadzenie operacji odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej. Media polskie o tym specjalnie nie informowały, tak jakby miały jakieś zalecenia. Wiadomo, że cenzury nie ma, ale media głównego nurtu, w których jest, jak sądzę, mnóstwo konfidentów poprzebieranych za dziennikarzy, zawsze skądś wiedzą, o czym można mówić, pisać i pokazywać, a o czym nie wolno. Skąd to wiedzą, tego nie wiem – być może od swoich oficerów prowadzących.
Skąd wiemy o tym zespole? Izraelski dziennik „Haaretz” bez osłonek przedstawił skład tego zespołu, który ma nawet stronę internetową. Dyrektorem tego zespołu jest pan Braun z Nowego Jorku, a dyrektorem technicznym pani Ania Wierchowskaja – bardzo dobry fachowiec, który umie wydobyć pieniądze nawet z kamienia. Drugim wydarzeniem, które uprawdopodabnia te informacje, była wizyta rządu premiera Tuska w pełnym składzie (55 osób) na początku lutego ubiegłego roku w Izraelu. Wizyta w pełnym składzie na pewno musiała doprowadzić do jakiś ustaleń, ale nie wiemy, do jakich, bo nie ukazał się żaden komunikat w tej sprawie. Wyciągam z tego wniosek, że uradzono coś, o czym opinia publiczna w Polsce nie powinna wiedzieć albo nie ma prawa się dowiedzieć zawczasu. Jedynym przeciekiem był wywiad, jakiego udzielił Władysław Bartoszewski jednej z izraelskich gazet. Powiedział m.in., że wszystkie ugrupowania w Polsce są niezmiennie przyjaźnie sposobione do Izraela. Co przekładając na język ludzki, odczytuję, jako uspokajającą deklarację ze strony pana Bartoszewskiego, że bez względu na wynik jesiennych wyborów w 2011 roku i bez względu na to, jaki rząd powstanie, izraelski program rewindykacji nie jest zagrożony. Trzecim wreszcie wydarzeniem, które uprawdopodabnia tę wiadomość o tajnym zarządzeniu premiera Tuska, jest wizyta prezydenta Obamy pod koniec maja ubiegłego roku. W przeddzień wizyty w Warszawie prezydent Obama otrzymał dwa jednobrzmiące listy. Jeden od Światowego Kongresu Żydów, drugi od Komitetu Helsińskiego przy kongresie Stanów Zjednoczonych. Zawierały dosyć kategorycznie sformułowaną prośbę, żeby prezydent Obama wywarł nacisk na polskie władze w kierunku realizacji żydowskich roszczeń majątkowych. Z tej wizyty prezydenta Obamy w Warszawie też właściwie żaden konkretny komunikat się nie ukazał. Z tego wnoszę, że uzgodniono coś, o czym polskiej opinii publicznej nie można poinformować. Z tego powodu wiadomość o tym, że premier Tusk wydał to tajne zarządzenie, wydaje się bardzo prawdopodobna.
Czy to znaczy, że obecnie do zwrotu mienia dochodzi? Chciałbym zwrócić uwagę, że problem organizacji powiązanych z przemysłem holokaustu polegał na tym, że one nie reprezentują żadnego tytułu prawnego, na podstawie którego mogłyby odzyskać własność. Naciski, jakie próbują wywierać na polskie władze, zmierzają w kierunku, aby stworzyć namiastkę podstawy prawnej, pozory legalności dla – co tu ukrywać – rabunku Polski. Te organizacje formalnie nikogo nie reprezentują. Nie są pełnomocnikami dawnych właścicieli czy ich spadkobierców. Po prostu chcą obłowić się kosztem Polski. W kręgach kierowniczych tych organizacji są także malwersanci. Dam tu przykład sekretarza Światowego Kongresu Żydów Izraela Singera, który został z tej organizacji wyrzucony za malwersacje finansowe, a który w kwietniu 1996 roku ośmielał się grozić Polsce, że jeżeli nie uczyni zadość roszczeniom, będzie upokarzana na arenie międzynarodowej.
Dlaczego cała akcja jest tajna? Dlatego że żaden z naszych umiłowanych przywódców nie chce brać na siebie odpowiedzialności za ten krok. Jak już się rzecz dokona, będzie po herbacie i pan premier Tusk już nie będzie ubiegał się o żadne stanowisko publiczne w Polsce. Dostanie w nagrodę jakąś trafikę w Unii Europejskiej, na przykład dyrektora burdelu albo jakiejś innej instytucji. Teraz unika ostentacji, dlatego, że stworzenie pozorów legalności dla rabunku Polski każdego by skompromitowało w oczach przynajmniej znacznej części opinii publicznej. Zawsze znajdzie się paru idiotów, którym się to spodoba, ale znaczna część przyjęłaby to z dezaprobatą.
SOPA powraca. Czy może być coś gorszego od ACTA? W sprawie SOPA (Stop Online Piracy Act) – kontrowersyjnego projektu ustawy antyamerykańskiej, który powstał w Stanach Zjednoczonych – cisza. Ale to cisza przed kolejną burzą, bo chmury już się zbierają za Oceanem. Biały Dom zorientował się, że z protestującymi internautami nie wygra, i zdecydował się nie popierać SOPA. Jednak szef MPAA (Motion Picture Association of America), Christopher Dodd, twierdzi, że debata na temat SOPA nie jest jeszcze skończona. Jego zdaniem właściciele praw autorskich muszą w końcu dojść do porozumienia ze światem technologii. Dodd na wszelki wypadek nie odpowiedział jasno na pytanie, czy rozmowy w sprawie SOPA są obecnie prowadzone. Z jego wypowiedzi można jednak wysnuć wniosek, że tak, co oznacza, że debata z politykami jest prowadzona za zamkniętymi drzwiami i bez kamer. Naprawdę nie można inaczej? Przy tej okazji przypomnę jeszcze o TPP (Trans Pacific Partnership) – międzynarodowej umowie podobnej do ACTA. Według analityków porozumienie to może być groźniejsze, niż ACTA, gdyż narzuca ono rozwiązania prawne tam, gdzie ACTA jeszcze pozostawia pewną dowolność. Niestety analiza TPP opierała się na propozycjach Stanów Zjednoczonych związanych z TPP, gdyż dokument i negocjacje są tajne. Wiadomo natomiast, że TPP narzuci państwom, które podpiszą porozumienie, prawne “zachęcanie” dostawców usług do współpracy z posiadaczami praw autorskich. I tak, w miejscu, gdzie ACTA zaledwie dopuszcza przekazanie danych osobowych domniemanego “pirata” wytwórni filmowej, TPP to działanie zwyczajnie narzuci. Informacje na temat tego aktu można znaleźć na InfoJustice, który przeprowadził analizę. Tymczasem Stany Zjednoczone znów starają się negocjować po cichu. Regulacje w kwestii własności intelektualnej są potrzebne, ale nie tędy droga. W takiej debacie nie tylko politycy i wytwornie są stronami, wciąż zapomina się o zwykłych użytkownikach Internetu. Wciąż mam wrażenie, że ktoś (MMPA?) próbuje podzielić internautów (a nawet całe kraje!) na robiących legalne zakupy w sieci i bezwstydnych piratów. A Internet to nie supermarket, gdzie można coś kupić lub ukraść – to przede wszystkim medium komunikacyjne obejmujące cały świat i zacierające wiele granic. Poza tym, nie wyobrażam sobie, jak można przekonać obywateli do ustawy, jeśli przy każdej okazji odmawia się udzielania im informacji na jej temat. Takie działania zniechęcą ludzi nawet do sprawiedliwego i uczciwego aktu. Anna Rymsza (Xyrcon)
Wydłużenie wieku emerytalnego niekonstytucyjne? Zdaniem niektórych prawników propozycja rządu dotycząca podniesienia wieku emerytalnego jest sprzeczna z Konstytucją. Związkowcy rozważają złożenie wniosku do Trybunału Konstytucyjnego. Związkowcy nie rezygnują z walki z propozycją rządu dotyczącą podniesienia wieku emerytalnego. Domagają się oni konsultacji projektu, który ma trafić pod obrady Sejmu. Jeżeli do tego nie dojdzie, deklarują protesty na ulicach Warszawy. Tymczasem pojawiają się wątpliwości czy planowana ustawa jest zgodna z Konstytucją. O swoich obawach mówi Krzysztof Pater, były minister polityki społecznej i współtwórca poprzedniej reformy emerytalnej. – Wątpliwości konstytucyjne wzbudza pomysł wprowadzenia emerytur cząstkowych, choć bez poznania szczegółów trudno odnieść się do tych kwestii – dodaje Pater. Zdaniem Patera tylko orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego może rozwiać wątpliwości. Związkowcy rozważają, więc złożenie wniosku o rozpatrzenie rządowej propozycji.
niezależna.pl ged
http://www.pch24.pl
O ile znamy się na życiu, to już z góry wiemy, jak Trybunał rozstrzygnie tę sprawę. – admin
Raport Millera do raportu Z Ewą Błasik, żoną gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął na pokładzie rządowego Tu-154M nieopodal Katynia, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Wysłuchanie publiczne w Brukseli pod hasłem "Katastrofa smoleńska - odrzucona prawda" wywołało w Polsce ostrą krytykę pewnej grupy mediów. W TVN24 spotkanie, w którym wzięła Pani udział, zostało nazwane "niepoważnymi dywagacjami", zaś "Gazeta Wyborcza" posunęła się do określenia "kłamstwa smoleńskie". - Chyba nie ma drugiego takiego kraju jak nasz, w którym z taką nienawiścią odnoszono by się do poległych w katastrofie smoleńskiej rodaków i tych, którzy chcą dowiedzieć się prawdy o jej przyczynach. Nasuwa się analogia do tego, jak zdrajcy traktowali w naszej Ojczyźnie żołnierzy wyklętych. Podobnie agresywnie zachowują się te media w stosunku do pilotów, którzy zginęli pod Smoleńskiem. Od początku, mimo iż mówili o osobach już nieżyjących, ci dziennikarze nie potrafili zachować umiaru w przekazywaniu swoich "sensacyjnych informacji", które były perfidnymi kłamstwami, godzącymi przy tym w wizerunek naszej Ojczyzny.
Ciągle jednak słyszeliśmy, jak powołują się na "fakty", do których rzekomo dotarli. - Dziś wiemy, jaką one mają wartość. Wystarczy wspomnieć, że to od programu redaktora Andrzeja Morozowskiego w TVN24 z 24 maja 2010 roku zaczęło się nasze piekło. To w programie "Teraz My" płk Edmund Klich z satysfakcją, że dołoży nieżyjącemu dowódcy, niemalże wydał wyrok - twierdząc, że mój mąż był w kokpicie samolotu Tu-154M i wywierał presję na pilotów. Powiem więcej, już za życia mojego męża pan Morozowski zachowywał się w stosunku do niego bardzo prymitywnie. Przykład - bezpodstawne atakowanie mojego męża w tym samym programie, w którym znalazł się Andrzej po katastrofie CASY na polecenie ówczesnego ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Mąż musiał wtedy tłumaczyć się z nie swoich win. Sprawa dotyczyła wdowy po śp. gen. Andrzeju Andrzejewskim, który zginął pod Mirosławcem, a odpowiedzialny za sprawy mieszkaniowe był gen. Czesław Piątas. I to gen. Piątas prosił mojego męża o wykonanie telefonu do pani Andrzejewskiej. Mój mąż, znając wrogi stosunek gen. Piątasa do pilotów i ich rodzin, w dobrej wierze, dla dobra sprawy zatelefonował i po przyjacielsku doradził pani Małgorzacie Andrzejewskiej, żeby może rzeczywiście przed rocznicą katastrofy CASY pod Mirosławcem wstrzymała się z nagłośnieniem tej sprawy. Za co został w sposób dla mnie do dzisiaj niezrozumiały i niepojęty przez rodzinę przyjaciela mojego męża - śp. gen. Andrzeja Andrzejewskiego w programie "Teraz My" - oskarżony o naciski. To na podstawie tego programu nieuczciwi dziennikarze TVN gorliwie budowali obraz złego generała wdzierającego się do kokpitu i wydającego rozkaz pilotom do lądowania. Przez wiele długich miesięcy bezwzględni, wyzuci z wszelkich uczuć dziennikarze tej stacji, oderwani od faktów i rzeczywistości budowali narrację pasującą pod kłamliwą tezę Rosjan, z premedytacją przedstawiając mojego męża w złym świetle. Osobiście chciałabym zapytać pana Morozowskiego i pastwiących się nad moim mężem dziennikarzy TVN, czy mają odwagę spojrzeć w oczy moim cierpiącym dzieciom i zacnej rodzinie mojego męża.
Tego typu narracja była na rękę władzy, która nie dopuściła do powstania międzynarodowej komisji, dającej gwarancję na obiektywne dochodzenie na temat tego, co stało się na Siewiernym. - Rządzącym nie zależy na prawdzie, tak jest najwygodniej, żeby zamknąć ten temat raz na zawsze. Ja jednak nigdy się nie poddam, zawsze będę wspierać ludzi, którzy chcą odnalezienia prawdziwych przyczyn katastrofy. W moim przekonaniu raport pana ministra Millera, a tym bardziej raport gen. Anodiny nie zawierają prawdy. Są tak skonstruowane, by przede wszystkim wygładzić Rosjan i wszystko zrzucić na naszych nieżyjących pilotów. Rządzący, na czele z panem prezydentem, poświęcili ich dla dobra własnych interesów i "przyjaźni polsko-rosyjskiej".
Słyszałem, jak Andrzej Morozowski przedstawioną w Brukseli hipotezę australijskiego naukowca, że destrukcja maszyny była dwufazowa i odbyła się w powietrzu, skwitował stwierdzeniem: "przecież wszyscy widzieli, że była mgła, to był wypadek". - To jest żenujące i świadczy tylko o złej woli ludzi, którzy w ten sposób się wypowiadają. Na jakiej podstawie ten pan to mówi, skoro nawet nie mamy źródłowych materiałów? Poza tym jak można bezkrytycznie wierzyć Rosjanom? Mam nadzieję, że historia właściwie kiedyś oceni takich bezmyślnych dziennikarzy. Nie mają pojęcia, o czym mówią, nie znają wojska i działania służb specjalnych. Przede wszystkim nie znamy przyczyn katastrofy CASY i wielu innych katastrof, które były w polskiej armii, bo zawsze nam brakowało dobrych, rzetelnych członków komisji badania wypadków lotniczych. Dlatego w przypadku tych dwóch katastrof - CASY i Tu-154M - niezbędna jest komisja międzynarodowa. To nie są żarty - poza prezydentem, najwyższymi dostojnikami w państwie i generalicją zginęli najlepsi piloci, a przecież we współczesnym świecie siła armii opiera się na lotnictwie. Nie możemy mieć pewności, że nie były to działania bezwzględnych, wrogich służb specjalnych.
To źle, gdy dziennikarze wypowiadają się autorytatywnie w sprawach, o których mają co najwyżej mgliste pojęcie. - Oczywiście. Pan redaktor Morozowski nie jest żadnym autorytetem, w mojej ocenie on i dziennikarze jemu podobni często przez swoje krzywdzące i niemające nic wspólnego z prawdą sądy bardzo szkodzą Polsce i jej wizerunkowi za granicą. Jak już wspomniałam, to właśnie m.in. od stacji TVN24 zaczęły się te wszystkie ataki na polskie lotnictwo i mojego męża. Dziennikarze tej stacji pierwsi przekazywali takie sensacje, jak domniemana kłótnia między moim mężem a kapitanem statku powietrznego mjr. Arkadiuszem Protasiukiem, do której miało dojść na Okęciu. W relacjach tych nieuczciwych dziennikarzy mój mąż miał używać wulgarnych słów. Bardzo chciałabym na temat pracy i metod pozyskiwania takich newsów porozmawiać z prezesem tej stacji. Słyszałam, że BBC ma nakręcić film o katastrofie smoleńskiej na podstawie raportu MAK. Takim pomysłom trzeba wszelkimi sposobami przeciwdziałać. Wyobraża pan sobie teraz film - po tym, jak uznano, że mojego męża w ogóle nie było w kokpicie - gdzie pokazane będzie, jak "pijany, polski generał wchodzi do kabiny pilotów i wydaje rozkaz lądowania we mgle"?! Takie zachowania, jak mówili sami Rosjanie na konferencji prasowej, są możliwe w Federacji Rosyjskiej - u nich w ten sposób zabito kilku gubernatorów. Ale to nie ma nic wspólnego z zachowaniami polskich generałów, a już na pewno mojego męża.
W relacjach z wysłuchania w Brukseli był kolportowany przekaz, że oprócz Polaków na sali było obecnych tylko dziesięciu obcokrajowców. - To nieprawda, sala była pełna. Podchodzili do nas także dziennikarze z zagranicznych stacji. Był taki moment, że wszystkie stacje do mnie podeszły - było tak dużo mikrofonów jak na konferencji. Mówiłam o Andrzeju i śledztwie, oczywiście w Polsce tego nie puścili. Dla mnie to jest szok, jak niektóre media manipulują faktami. W Brukseli czułam się bardzo dobrze, bo widać było, że wszyscy mówią uczciwie to, co myślą, co czują. Ogromnie bolesne było dla mnie zderzenie z rzeczywistością polską, takich stacji jak chociażby wspomniana już TVN. Gdy wróciłyśmy z Brukseli do domu z moją córką Joanną, która była razem ze mną, córka włączyła telewizor i powiedziała: "Mamo, o czym oni mówią?". W Brukseli była wspaniała atmosfera, czuło się, że jesteśmy jedną rodziną, że się wspieramy i rozumiemy. A tutaj? Tu okazuje się, że oni już wszystko wiedzą, wierzą Rosjanom i w żywe oczy kpią z naszych wysiłków w dążeniu do prawdy. Cały czas podkreślam we wszystkich wywiadach, że oni stoją po stronie Rosji, bezkarnie manipulują informacjami i faktami. Drwią z ludzi myślących inaczej niż to, co prezentuje ich przekaz. Ich strategia może działać na emocje niezorientowanych ludzi - którzy ślepo wierzą w to, co mówią ludzie kreujący się na dziennikarskie "gwiazdy", i nie zauważają, że te ich newsy wręcz urągają logice i zdrowemu rozsądkowi.
Uważa Pani, że jest jeszcze szansa na umiędzynarodowienie śledztwa smoleńskiego? - Osobiście niestety wątpię w to, bo kto stanie przeciwko Rosji? Przecież w Polsce wszystko zostało już pozamiatane pod dywan. Ogromną szkodę wyrządził tu akredytowany przy MAK płk Edmund Klich, który - jak mówił w jednym z wywiadów gen. Anatol Czaban - wszystko zaprzepaścił, źle doradzał premierowi, a pan Morozow dobrze go znał i wiedział, że można mu wszystko wmówić. To Edmund Klich jako pierwszy po katastrofie dostał telefon od pana Morozowa i dalej wszystko już sami Rosjanie rozgrywali na niekorzyść Polski. Co chcieli, to z nami zrobili. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy - mimo że są w Polsce ośmieszani - chcą szukać prawdziwych przyczyn katastrofy smoleńskiej. Wszyscy za granicą dziwią się temu, jaki jest stosunek i podejście do wyjaśniania przyczyn tragedii smoleńskiej większości mediów i polityków w naszym kraju. Mimo to będziemy wszelkimi możliwymi sposobami dociekać prawdy. Ja wierzę w to, że jednak nasz głos w Brukseli zostanie przez świat zauważony.
W październiku odbędzie się w Polsce duża konferencja naukowa dotycząca katastrofy. Do tej pory już 24 uczelnie i 52 profesorów z Polski zgłosiło chęć wzięcia w niej udziału. - Bardzo się z tego cieszę. Ja intuicyjnie czuję, że to jest niemożliwe, by to był zwykły wypadek, ten samolot nie miał prawa spaść. Rosjanom nie można wierzyć, oni po prostu kłamią. Do czego są zdolni, aż nadto dobitnie widać na przykładzie mojego męża, nie mówiąc już o tym, że tyle lat nie przyznawali się do zbrodni w Katyniu. Wierzą im tylko jacyś naiwni ludzie lub ci, którzy źle życzą Polsce. Raz na jakiś czas przecież eliminują nam elitę, ludzi, którzy z serca pragną dobra naszej Ojczyzny. Dla mnie niepoważni są ci, którzy już zadowolili się prawdą rosyjską i polskich ekspertów, którzy na siłę wkładali mojego męża do kokpitu, bo tak im pasowało do kontekstu sytuacyjnego. Od 25 lat jestem w środowisku lotniczym i wiem, że polscy eksperci mają nie najlepszą opinię, jeżeli chodzi o rzetelność badania wypadków. Przecież przyjęli wzorce z czasów Układu Warszawskiego, gdzie winą obarczano tych, którzy nie żyją - bo tak jest najwygodniej. Powtarzam, nadzieja jest w zwykłych ludziach, którzy chcą poznać prawdę, bo na rządzących liczyć nie można. Im więcej ludzi na świecie słyszy nasz, rodzin, głos - tym większa nadzieja, że sprawa Smoleńska nie zostanie zamknięta, zanim nie poznamy jej rzeczywistych przyczyn.
Po wystąpieniu w Brukseli, gdy ucichły długo trwające brawa, dostała Pani ogromny bukiet róż. Od kogo? - Od przedstawicieli Polonii brytyjskiej. Zapewniali mnie, że wierzą moim słowom, wspierają, a nawet podziwiają, i będą pamiętać o tym, jaki naprawdę był mój mąż. Chciałabym w tym miejscu podziękować tym wszystkim wspaniałym ludziom, którzy tam byli z nami, oni dodają nam skrzydeł do walki o prawdę. W Brukseli byli także przedstawiciele Stanów Zjednoczonych, Kanady, a także belgijska Polonia, z którą spotkaliśmy się wcześniej po Mszy Świętej w kościele Polskiej Misji Katolickiej. Homilię wygłosił o. Waldemar Gonczaruk z Radia Maryja. Była tak wzruszająca, że nie mogłam powstrzymać łez, a kiedy wszyscy śpiewaliśmy piękną, patriotyczną pieśń "Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana" - rozpłakałam się na dobre... Jeszcze nigdy w kościele tak nie płakałam, nie mogłam w ogóle powstrzymać łez. Po Eucharystii podchodziło do mnie wiele osób, które zapewniały mnie o solidarności. Bardzo mnie to podbudowało, bo wśród nich było wielu młodych ludzi, którzy obiecali, że przyjadą 10 kwietnia na drugą rocznicę katastrofy do Polski. Dziękuję za rozmowę.
Z Jarosławem Kaczyńskim – prezesem PiS, byłym premierem RP - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.
Jacek Nizinkiewicz: Podtrzymuje pan swoje słowa o niekandydowaniu w wyborach prezydenckich?
Jarosław Kaczyński: Nie mogę tych słów podtrzymać. Po tych słowach miałem wiele wizyt osób, które nakłaniały mnie, by zmienić decyzję. Jeśli partia będzie ode mnie wymagała, żebym wystartował w wyborach prezydenckich, to wystartuję.
- Partia się domaga. Z każdej strony słychać głosy pańskich partyjnych kolegów, którzy chcą, żeby wystartował pan w wyborach prezydenckich. - To wystartuję. Tak to w tej chwili wygląda.
- Nie boi się pan przegranej z Bronisławem Komorowskim, Januszem Palikotem lub Zbigniewem Ziobrą?
- Gdybym ja był strachliwym politykiem, to nie uprawiałbym takiej polityki, jaką uprawiam, czyli polityki niepodległościowej i całkowitego oderwania Polski od komunizmu.
- Czyli nie jest możliwe, jak chcieliby politycy Solidarnej Polski, żeby PiS wsparło Zbigniewa Ziobrę jako wspólnego kandydata prawicy w wyborach prezydenckich? - Miałbym poprzeć Ziobrę z Solidarnej Polski, która ma 1 czy 2 proc. poparcia? Nie żartujmy. Każdy, kto odchodzi z PiS, staje się bohaterem mediów. Nawet Ziobro, który przez te same media jest krytykowany. Ziobro bryluje ze swoją żoną i dzieckiem w prasie kolorowej, a pozostali członkowie, którzy odeszli z PiS, mają nagle bardzo dużo propozycji rozmów z mediami.
- Nie mniej niż pan, który jest zapraszany na wywiady przez wszystkie media, tylko nie przyjmuje pan zaproszeń. Oczywiście oprócz zaproszeń dziennikarzy prawicowych. - Sesji w kolorowych magazynach nikt mi nie proponuje.
- Gdyby pan tylko chciał, to nie wychodziłby pan ze stacji radiowych i telewizyjnych. O rozmowach dla prasy i portali internetowych nie wspominając. - Pewnie tak, ale znając polskie media, próbowano by ze mną rozmawiać jak w Polsacie Jarosław Gugała z Joachimem Brudzińskim czy Adamem Hofmanem. Przecież to, co zrobił Gugała, przebiło nawet słynną rozmowę Gembarowskiego. Ja nie mam ochoty tłumaczyć się, że nie jestem wielbłądem.
- Ale przed wyborami znajduje pan czas dla mediów. Był pan nawet w programie telewizyjnym Tomasza Lisa…- Zostałem za to bardzo skrytykowany.
- Jednak politycy PiS pojawiają się w mediach nieprawicowych ... - Nie zabronię im chodzić. W PiS panuje demokracja, a partię, jej program i cele trzeba pokazywać.
- Jak mówił "trzeci bliźniak" Ludwik Dorn: "odrobina lansu nie zaszkodzi"?- Media chciałby może, żeby prawica wzięła władzę, ale beze mnie. Dlatego promuje się tych, którzy odeszli z PiS. A oni dają się przeciwko nam rozgrywać, żeby później dać się porzucić. Czeka się na drugi AWS. Otóż nie. PiS ma szansę rządzić Polską. Według badań "Rzeczpospolitej", ale i naszych, jesteśmy bardzo blisko PO. Gdyby nie Solidarna Polska, to PiS miałoby lepsze sondaże od PO.
- Czy w przyszłości możliwy jest alians PiS z PJN?- Nie. Ci ludzie byli pomyłką i nieporozumieniem.
- Paweł Kowal nie ma szans na powrót do PiS?- Nie. Obecni ludzie z PJN byli nieporozumieniem w PiS.
- A Marek Migalski, który napisał o panu książeczkę? - Marek Migalski to było moje supernieporozumienie! Ale ja go słabo znałem. Może dwa razy w życiu z nim rozmawiałem.
- Czytał pan książkę, którą Migalski o panu napisał i wysłał z dedykacją?- Przeglądałem. Hagiografia to nie jest (śmiech). Jak miałem więcej czasu, to czytałem anonimy z pogróżkami, które do mnie przychodziły. W czasach PC przychodziła ich ogromna ilość. Czytałem je tak jak broszurkę, którą napisał o mnie pan Migalski. W moim ciężkim i smutnym życiu po Smoleńsku, lektura książeczki Marka Migalskiego była dla mnie rozrywką. Traktować poważanie Marka Migalskiego nie sposób. To wysiłek ponad moje siły (śmiech).
- Migalski o pańskim katolicyzmie napisał, że jest funkcjonalny jak u wczesnego Romana Dmowskiego i niczym Palikot instrumentalnie traktował pan krzyż.- To jest ohydne po prostu. Bzdury, które mają dać poklask. Bądźmy poważni i nie zajmujmy się panem Migalskim. Dzisiaj na prawicy, poza PiS-em, nie ma życia i każdy, kto tworzy inne ugrupowanie, jest aktywnym koalicjantem partii, które szkodzą Polsce.
- Adam Bielan ma szansę na powrót do PiS? - Adam Bielan na pewno będzie chciał ponownie ubiegać się o miejsce w Parlamencie Europejskim. Powiem dzisiaj to, co mówię również członkom PiS: porozmawiamy za dwa lata.
- Nie mówi pan Bielanowi "nie"?- Jego sytuacja jest dużo gorsza niż członków PiS. Ale gdyby dzisiaj Bielan zgłosił się do mnie, to powiedziałbym mu: porozmawiamy za dwa lata.
- Co Bielan musi zrobić, żeby wrócić do pańskich łask?- To co każdy, kto chce reprezentować PiS. Ciężko pracować, być absolutnie lojalnym i przygotowanym do wykonywania zadań w Polsce i zagranicą.
- Zaszkodził mu w relacjach z panem wywiad w "Newsweeku"?- Na pewno mnie nie ucieszył. Ale ja znam panią Torańską i wierzę w tej sprawie Bielanowi. Gdybym jej nie znał, to wywiad zaszkodziłby mu bardziej.
- Czy zgadza się pan na propozycję Solidarnej Polski, która proponuje komisję obywatelską ws. katastrofy smoleńskiej?- Solidarna Polska nieuczciwe chce się podpiąć pod sprawę Smoleńska. Najpierw chcieli się od tej sprawy odciąć, a teraz chcą wskoczyć na tego konia. Kiedy widzą, że Smoleńsk się nakręca, to nagle stają się gorącymi orędownikami tej sprawy.
- W Solidarnej Polsce jest Ludwik Dorn…- Któremu dałem szansę startu do Sejmu z list PiS, z której skorzystał, a później złamał umowę, którą zawarliśmy. Bo na pewno nie umawiałem się z Dornem na rozbijanie prawicy. Nie pierwszy raz pan Dorn złamał słowo. Nie chcę mieć nic wspólnego z Ludwikiem Dornem. Mam nadzieję, że jego polityczna droga zmierza do końca. Moje miłosierdzie względem pana Dorna okazało się niepotrzebne i zupełnie na wyrost. Co do komisji, to zespół Macierewicza w zupełności wystarczy. A jak dojdę do władzy, to poproszę o pomoc Parlament Europejski. Myślę, że gdyby strona Polska zwróciła się do USA, to również dostalibyśmy pomoc ze strony Amerykanów.
- Ma pan taką wiedzę czy to myślenie życzeniowe?- Sądzę tak po odbytych rozmowach na ten temat. Zostawmy to teraz. Tusk za oddanie wyjaśnienia sprawy smoleńskiej Rosjanom stracił w oczach polityków na świecie. Padł na kolanach przed Rosjanami. Taka postawa budzi raczej lekceważenie i pogardę niż szacunek i przychylność.
- A o. Rydzykowi wybaczył pan za nazwanie pańskiej bratowej czarownicą, która powinna się poddać eutanazji? Dyrektor Radia Maryja przeprosił za te słowa? - Proszę dać spokój z tego rodzaju prowokacjami. A to był ten moment próby. Ojciec Rydzyk po katastrofie smoleńskiej zachował się pięknie. Głownie dzięki Radiu Maryja i "Naszemu Dziennikowi" sprawa smoleńska nie została przez różne kanalie i "konfederację zdrady narodowej" zniszczona i zakopana. Nawet jeśli w przeszłości ojciec dyrektor mówił rzeczy, które łagodnie mówiąc nie cieszyły to, to jest teraz najważniejsze. Gdyby ktoś wcześniej nawet mocno atakował prezydenta, ale po katastrofie zachował się tak jak o. Rydzyk, to ja bym mu tych wcześniejszych rzeczy nie pamiętał. Bo to są momenty próby, a o. Rydzyk przeszedł przez czas próby pomyślnie. Wręcz zdał ten egzamin celująco.
- Czy na marszach rocznicowych pod Pałacem Prezydenckim nie przeszkadzają panu okrzyki "Tusk zdrajca", "Komoruski" czy zrównywanie premiera i prezydenta z Hitlerem i Stalinem?- Nie ja wykrzykuję te słowa i nie ja przynoszę te transparenty. Nie będę tłumił ludzkich emocji na jawną niesprawiedliwość rządzących. To Tusk i PO wprowadzili ten język. Niech ci, którym przeszkadzają te słowa i transparenty, zastanowią się, czy nie przeszkadzają im zachowania panów Niesiołowskiego i pomagiera Tuska, pana Palikota.
- Wciąż pan uważa Janusza Palikota za pomagiera Donalda Tuska?- Nie mam wiedzy na ten temat, ale nie byłbym zaskoczony.
- A dlaczego w Sejmie odwraca pan głowę od Anny Grodzkiej i Roberta Biedronia?- Przecież to jakaś bzdurna bajeczka. Ja z tymi osobami nigdy nigdzie nie stanąłem twarzą w twarz. Nigdy nie było sytuacji, w której mógłbym od nich odwracać głowę lub nie podać im ręki. Ja przed nikim nie chowam głowy.
- Podałby pan rękę Grodzkiej i Biedroniowi?- Obecność tych osób w Sejmie jest dla mnie pewnym eksperymentem. Ale żeby było jasne, oni zostali wybrani w demokratycznych wyborach i ja to szanuję.
Nigdy nie zmieni pan tego czarnego krawatu na inny?Jarosław Kaczyński: Nigdy. Na zawsze pozostanę w żałobie. Strata brata bliźniaka jest bólem, który czuje się przez całe życie. Może gdybym był młodszy, to po latach nauczyłbym się z tym żyć, ale w drugiej części życia tego bólu nigdy już nie przestanę czuć.
- Czy dzisiaj pamięć o Lechu Kaczyńskim nie ulega zatarciu? - To nie amnezja, ale próba sił tych, którzy podtrzymują III RP, z całą jej patologią i brakiem jej podmiotowości w polityce międzynarodowej; którzy chcą zniszczenia człowieka, którego mit jest dzisiaj siłą niepodległościową. Próbuje się zniszczyć mit Lecha Kaczyńskiego, ale jestem przekonany, że to się nie uda.
- Po dwóch latach od śmierci pańskiego brata pojawiają się pierwsze podsumowania prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Robert Krasowski, konserwatywny publicysta, nakreślił portret tej prezydentury w "Polityce": "Lech Kaczyński nie nadawał się na polityka, łatwo się irytował i załamywał. (...) Gdyby nie Jarosław, gdyby nie to, że Lech mógł odbijać jego poglądy i jego energię, prezesura NIK stanowiłaby kres jego politycznej kariery. (...) Lech Kaczyński nie poradził sobie nawet ze zbudowaniem swojej własnej roli, czyli pozycji głowy państwa. Problem polegał nie na tym nawet, że Polacy widzieli w nim lidera jednej partii. Oni widzieli w nim jedynie pomocnika tego lidera. Co doprowadziło do degradacji instytucji prezydentury". - Robert Krasowski pisze rzeczy, które określiłbym jako wulgarne dywagacje całkowicie oderwane od faktów i rzeczywistości. To jest bardzo niski poziom, niewarty ani dyskusji, ani uwagi.
- Kiedy Krasowski był szefem "Dziennika", to udzielał pan wywiadów jego gazecie i wcześniej jego publicystyka nie była dla pana na tak niskim poziomie? - Dla mnie pan Krasowski to wyjątkowo nierzetelny dziennikarz. Jak wywiad ze mną po autoryzacji mu się nie podobał, to go nie publikował. A przed autoryzacją wywiad przedstawiał tak, że nie miał wiele wspólnego z rzeczywistością. On jeszcze za życia Lecha Kaczyńskiego zachowywał się haniebnie. Pamiętam dyskusje w "Dzienniku" w dodatku "Europa", za które nawet Jan Rokita, który był przeciwnikiem prezydentury Lecha Kaczyńskiego, atakował Krasowskiego. Krasowski, razem z Cezarym Michalskim, zachowywał się już wcześniej haniebnie względem mojego brata i teraz to kontynuuje.
- Krasowski pisze o pańskim bracie: "Okazało się, że bliźniactwo jest w polityce relacją toksyczną. Niszczącą obie strony. Przez całe lata nikt nie dostrzegał konfliktu braterskich interesów. Z braćmi włącznie. Nieufny wobec świata Jarosław na wszystkie ważne stanowiska zawsze wysuwał brata. Rozwiązanie, w którym Jarosław ma partię, a Lech władzę państwową, wydawało im się optymalne. Gwarantowało obustronną lojalność". Może, odkładając na bok emocje, dostrzega pan w tych słowach pewną prawdę? - Krasowski robi wszystko, żeby znaleźć się w głównym nurcie. Wszedł w jakieś spory i procesy z Adamem Michnikiem i to jest pewnie źródłem dzisiejszych publikacji. Krasowskiego traktuję jak Urbana. Przejmuję się jego opiniami tyle co opiniami Urbana.
- Chyba pan przesadza, zrównując konserwatywnego publicystę z redaktorem naczelnym "Nie". - Opinie Urbana na temat śp. księdza Jerzego Popiełuszki, Jana Pawła II, mojego brata czy na mój temat mają taką samą wartość, jak opinie Krasowskiego.
- Panie prezesie, a czy mógłby się pan odnieść merytorycznie do oceny prezydentury Lecha Kaczyńskiego, a nie tylko atakować personalnie Krasowskiego? - Lech Kaczyński był tak naprawdę jedynym znaczącym politykiem, w skali międzynarodowej, po tej stronie Łaby. Jedynym, który podjął podmiotową politykę. Wykorzystał sytuację Polski, która była jej ciężarem, a nawet przekleństwem, ale która także jest jej szansą. To znaczy pozycję kraju między Rosją a Niemcami, który dysponuje jakimś potencjałem, a perspektywicznie może dysponować potencjałem dużo większym. Działał tam, gdzie za jego prezydentury były szanse, czyli na Ukrainie, w Gruzji, w jakiejś mierze na Litwie…
- Polityka prezydenta Kaczyńskiego na Ukrainie, Litwie i w Gruzji, gdzie dla swoich działań nie potrafił znaleźć mandatu Unii Europejskiej nie była porażką? - Robił tyle, ile mógł. UE to gra interesów, partykularnych zysków danych państw i ich przywódców. Te interesy nie zawsze są wspólne, a wtedy nie liczy się siła argumentu, ale argument siły.
- Po wynegocjowaniu Traktatu Lizbońskiego z Unią Europejską pan był przeciwny jego ratyfikacji, co dzisiaj przypomina w wywiadzie dla "Newsweeka" były rzecznik PiS Adam Bielan. - Każda alternatywa wobec wynegocjowanych warunków Traktatu Lizbońskiego byłaby alternatywą gorszą. Zgodzono by się na traktat w nieporównywalnie gorszej dla nas formie niż to, co nam proponowano. Polityk działa w ramach możliwości. Działanie mojego brata było racjonalne. Uzyskał wszystko, co można było, a nawet więcej. Czytałem iskrówki po tych negocjacjach, z których wynikało, że mój brat cieszył się dużym uznaniem za to, że potrafił być twardym i skutecznym negocjatorem. Uzyskał wszystko, co zostało zaplanowane w Pałacu Prezydenckim. Polityka mojego brata była samodzielna, przemyślana i skuteczna. Pokazywała, że z Polską należy się liczyć. Amerykanie o polityce mojego brata pisali, że jest zdolny do tworzenia koalicji i niestandardowy w postępowaniu.
- Określenie "niestandardowy w postępowaniu" może mieć również wydźwięk pejoratywny. - Niestandardowość Lecha Kaczyńskiego postrzegana była jako gotowość do wykonania ostrego ruchu w interesie Polski, co nakazywało przedstawicielom innych państw rozmowy z bratem. W Bukareszcie pokazał to przy kwestii członkostwa Gruzji i Ukrainy w NATO.
- I jakie to miało znaczenie? - W stosunku do Gruzji już dzisiaj pokazuje, że miało znaczenie, bo sprawa wejścia Gruzji do NATO powróciła. Obecna Ukraina nie wybiera się do NATO, ale w przyszłości na pewno będzie do tego aspirować. Mój brat potrafił zawierać mądre koalicje i ci, którzy zawierali z nim sojusze, wiedzieli, że ma dobre znajomości z Ukrainą i Gruzją, a to dawało Polsce dodatkowe atuty na arenie międzynarodowej.
- A jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, nie żałuje pan, że brat uwikłał się w polityczne rozgrywki po stronie PiS? - Zaraz do tego przejdę. Wielka rola Lecha Kaczyńskiego dla wewnętrznych spraw kraju rozpoczęła się już kiedy był prezydentem Warszawy i stworzył Muzeum Powstania Warszawskiego. Adam Michnik słusznie mówił, że wszystko zaczęło się od Muzeum Powstania Warszawskiego, bo to była przebudowa świadomości. Późniejsza polityka historyczna, przydzielania odznaczeń, w sferze prestiżu, była czymś wcześniej niespotykanym w Polsce. Lech Kaczyński potraktował sprawiedliwie politykę państwową, oddając pamięć i hołd tym, którzy walczyli przeciwko komunizmowi. Tego przedtem nie było. Wręczano odznaczenia tym, poza wybranymi ludźmi, którzy raz z komunizmem walczyli, ale przez dużą część życia go wspierali. Tacy ludzie wcześniej dostawali medal Orła Białego. Mój brat na siłę nie szukał tych, których masowo należy odznaczyć, tak jak to miało miejsce później. On konsolidował wokół siebie środowiska, które były ofiarami zbiorowej amnezji elit postsolidarnościowych. Również w sprawach gospodarczych mój brat miał coś do powiedzenia. Powołał Radę Gospodarczą, która była bardzo aktywna i pożyteczna w swoim działaniu.
- Jednak dzisiaj również krajowi intelektualiści odnoszą się sceptycznie do prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Dość wspomnieć prof. Radosława Markowskiego czy prof. Aleksandra Smolara. A krytycznych głosów wciąż przybywa… - Prezydent Kaczyński w Lucieniu organizował spotkania intelektualistów, które miały charakter pluralistyczny. Brat zapraszał na nie również ludzi, którzy w poglądach byli daleko od niego jak np. Aleksander Smolar czy Wojciech Sadurski, z którym byłem na seminarium u Stanisława Ehrlicha. Środowiska intelektualne, które skupiały się wokół brata, kwestionowały III RP. Nikt wcześniej tego nie robił. To było środowisko, które odnalazł mój brat i skonsolidował. Lech Kaczyński naraził się tym, którzy nie chcą, żeby Polska była tak skuteczna w swojej podmiotowości. I skończyło się, jak się skończyło.
- Jak się skończyło? - Wszystko wskazuje na to, że skończyło się zamachem. Ja tego stanowczo nie twierdzę, ale wiele przemawia za zamachem.
- Co przemawia za zamachem na Lecha Kaczyńskiego? - Generał służb wojsk specjalnych nakazywał sprowadzenie samolotu do 100 metrów, wbrew poglądom wszystkich oficerów będących na lotnisku w Smoleńsku. I to jest fakt. Tu-154 nakazano obniżać wysokość. I mówię to wbrew łajdackim kłamstwom, które propaguje Leszek Miller, mówiąc, że prezydent kazał pilotom lądować. Nie kazał i nie ma najmniejszego dowodu na jakąkolwiek dyspozycje tego typu ze strony głowy państwa.
- Czy ma pan poczucie, że zamordowano panu brata? - Oczywiście, że mam poczucie, że prezydent Lech Kaczyński został zamordowany. Ale nie mam takiej pewności.
- Które osoby trzecie mogły brać udział w zamachu? - Jak był zamach, to musiały być osoby trzecie. Brały w nim udział te osoby, które najbardziej na tym skorzystały.
- Proszę wskazać te osoby. - Proszę samemu sobie na to pytanie odpowiedzieć.
- Ale to nie ja stawiam tezę, że prezydent Kaczyński zginął w wyniku zamachu. - Bo dla większości dziennikarzy i publicystów hipoteza o zamachu jest czymś, czego psychicznie nie wytrzymują. Otóż ja to psychicznie wytrzymuję. Najpierw musimy stwierdzić, czy to był zamach, a później znajdziemy osoby, które za nim stały.
- Czyli kogo? - W Polsce jak i zagranicą były osoby, które mogły skorzystać na śmierci Lecha Kaczyńskiego. I skorzystały.
- Po dwóch latach od katastrofy hipoteza zamachu wydaje się panu najbardziej prawdopodobna? - Tak, bo wszystkie inne są absurdalne.
- A ma pan dowody, że doszło do zamachu? - Komisja Macierewicza pracuje, a to jeszcze nie wszystko.
- Dopytam inaczej o to, kto mógł się przyczynić do zamachu. Pyta pan, skąd Radosław Sikorski wiedział tak szybko o śmieci wszystkich pasażerów samolotu delegacji prezydenckiej. Szef MSZ przedstawił źródło swojej wiedzy. Uważa pan, że Sikorski mógł mieć coś wspólnego z zamachem na pańskiego brata? - Stawia pan ciekawą hipotezę. Nagrania, które przedstawił pan Sikorski, są zupełnie nieprzekonujące. Relacja ambasadora Bahra też jest bardzo sucha. Dziwna sprawa, że ze 150 metrów we mgle ktoś widział, że wszyscy nie żyją. W sprawie katastrofy smoleńskiej potrzebne jest odrębne śledztwo, które wymaga specjalnej ustawy.
- Ja nie stawiam hipotezy. Pytam, bo pan coś takiego sugeruje. - Powtarzam, to jest bardzo ciekawa hipoteza. Ktoś na śmierci mojego brata skorzystał.
- Czy chciałby pan ekshumacji brata i bratowej? - Nie chciałbym. Ale nie wykluczam, że będzie konieczna. Jeśli w uczciwym śledztwie, po zmianie władzy, prokuratura uzna, że trzeba dokonać ekshumacji, to nie będzie wyjścia. Dla mnie to będzie strasznie trudna sprawa.
- A nie było zaniechania ze strony prezydenta Kaczyńskiego, kiedy nie nakazał lądowania na lotnisku zapasowym? Kiedy kpt. Arkadiusz Protasiuk brał pod uwagę lądowanie na lotnisku zapasowym, to dyrektor Protokołu Dyplomatycznego Mariusz Kazana stwierdził: "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robimy". Czy prezydent mógł chcieć za wszelką cenę wylądować w Smoleńsku? - Bratu przekazano, że jest mgła na lotnisku i zapytano, gdzie lądować. Ale brat nie był decydentem w sprawie schodzenia i lądowania samolotu. Nie mógł podjąć decyzji, że należy zaniechać lądowania. Gdyby piloci powiedzieli, że nie mogą lądować, albo że lotnisko jest zamknięte, to wtedy musiałby wyznaczyć lotnisko zapasowe. Brat nie podjął decyzji o wyznaczeniu zapasowego lotniska, bo piloci nie zgłosili, że lądowanie jest niemożliwe. W samolocie decyduje pilot, który ląduje lub nie. Pilotom podano z wieży komendę, żeby obniżyli wysokość lotu - czyli zejdźcie z wysokiego pułapu ok. 10 tys. metrów i idźcie w stronę lotniska - co było decyzją kontrolerów lotu, a nie pilotów. Następnie wydano im komendę zejścia do 100 metrów, a trzecią komendą był "pas wolny", czyli lądujcie. Oni zaczęli obniżać wysokość, następnie podjęli decyzję o odejściu. Tyle wiemy na pewno. Wiemy też, że pilotów utrzymywano w fałszywym przekonaniu, że są na "kursie i ścieżce". Co do tego ma prezydent? Nic.
- Prezydent nie mógł przed startem samolotu podjąć decyzji o lądowaniu na innym lotnisku, skoro na Smoleńsk-Siewiernyj utrzymywała się mgła? - Jeśli piloci powiedzieliby, że nie ma warunków do lądowania i poprosiliby prezydenta o wskazanie lotniska, to prezydent wtedy podjąłby taką decyzję. Ale taka sytuacja nie miała miejsca.
- Adam Bielan powiedział, że na tym lotnisku nie powinien był lądować ani prezydent Kaczyński, ani premier Tusk. - Na tym lotnisku był wcześniej Tusk i Putin. Wcześniej był Aleksander Kwaśniewski, a co roku lądowała delegacja rodzin ofiar katyńskich. Na jakiej podstawie prezydent Kaczyński miał wiedzieć, że to lotnisko jest źle wyposażone? Nikt mu tej wiedzy nie przekazywał. Pytałem ministra Jacka Sasina, czy prezydent kiedykolwiek dostał informacje o trudnościach, jakie są na lotnisku w Smoleńsku. Nigdy takich informacji nie dostał. Informacja, że na lotnisku w Smoleńsku są trudne warunki dotarła 12 kwietnia. A to jest w 100 procentach wina tego rządu.
- Na jakiej podstawie stawia pan oskarżenia? - Porządek przygotowania do lotu 10 kwietnia delegacji prezydenckiej powinien być następujący: Kancelaria Premiera powinna poinformować ministra Sasina, że są kłopoty na lotnisku pod Smoleńskiem, a minister Sasin powinien poinformować prezydenta Kaczyńskiego. Tylko że minister Sasin nie został poinformowany o żadnym kłopocie, który tam występował. Próba obciążenia mojego brata winą za katastrofę smoleńską to moralne łajdactwo bez cienia podstaw. To, że delegacja prezydencka poleciała 10 kwietnia na lotnisko w Smoleńsku, wynikało ze złej woli rządu. Całkowicie przemyślanej i celowej złej woli rządu. Bardzo radykalnej złej woli. Trzeba by wyjaśnić, o czym i z kim rozmawiał minister Tomasz Arabski w Moskwie.
- Co pan sugeruje? - Wiem, że Arabski rozmawiał nieformalnie w restauracjach.
- Ale co w tym złego? - Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów załatwiał na nieformalnym spotkaniu w restauracji moskiewskiej przebieg wizyty premiera i prezydenta RP w Federacji Rosyjskiej i pan pyta, co w tym złego? Chcę wiedzieć, z kim i o czym rozmawiał i jak przebiegało spotkanie. To Arabski odpowiadał za odmowę samolotu mojemu bratu na spotkanie w Brukseli. Zła wola to delikatne określenie działań tej władzy. By rządzić, trzeba mieć nie tylko odpowiednie walory merytoryczne, intelektualne, ale także kulturowe i etyczne. Tych cech w tej ekipie rządzącej próżno szukać.
- Ale pan z tymi - jak pan mówi - kulturowo i intelektualnie nieprzygotowanymi ludźmi chciał tworzyć koalicję rządową. Nie wiedział pan wcześniej, że politycy PO nie są wyposażeni w pewien zespół norm? - Nie wiedziałem, choć były pewne przesłanki, by tak sądzić. Tego, że są tacy, jak później pokazali, jednak się nie spodziewałem. Proszę pamiętać, że pierwsze skrzypce po stronie PO miał grać Jan Rokita, a rola Donalda Tuska miała być ozdobna…
- Tylko to Tusk był szefem partii, z którą próbował pan zbudować koalicję. - Domyślałem się, jaki jest Tusk, ale on miał być marszałkiem Sejmu…
- Chciał się pan zgodzić na stanowisko marszałka Sejmu dla Tuska, człowieka – w pana ocenie - pozbawionego intelektualnego i kulturalnego przygotowania? - Wie pan, choć chciałem, to muszę przyznać, że do końca nie wierzyłem w koalicję PO-PiS.
- To po co były negocjacje koalicyjne w świetle kamer, na które sam się pan zgodził? - To był pomysł PO i ich popis złej woli. Czy widział pan gdziekolwiek na świecie koalicję zawartą po negocjacjach w świetle kamer? To był popis złej woli i głupoty Tuska. Ja liczyłem na rozsądek i koalicję z prawą częścią PO reprezentowaną przez Jana Rokitę. - Były rzecznik PiS powiedział w wywiadzie Teresie Torańskiej, że pański brat bardzo lubił Donalda Tuska, Mirosława Drzewieckiego, Grzegorza Schetynę, Mirosława Drzewieckiego i Jan Krzysztofa Bieleckiego. - Nie wiem, czy Adam Bielan powiedział coś takiego Teresie Torańskiej. Mam własne zdanie na temat dziennikarstwa pani Torańskiej.
- Jakie? - Torańska wykorzystała wywiad ze mną do książki "My" bez mojej zgody i autoryzacji. Spędziliśmy kilka godzin na autoryzacji i ja jej do późnej nocy tłumaczyłem, jak ta autoryzacja powinna wyglądać, a ona dała tekst, który sama napisała. Mój wywiad z Torańską był wariacjami na temat tego, co powiedziałem jej prywatnie. Gdyby Torańska opublikowała wywiad zgodnie z moją autoryzacją, to miałby on bardzo mało wspólnego z tym, co można przeczytać w książce "My". A co do sympatii mojego brata do osób, które pan wymienił, to tak, lubił jedną z nich - Jana Krzysztofa Bieleckiego.
- Trudno mi uwierzyć, że prezydent Kaczyński nie lubił Donalda Tuska, skoro razem w Juracie rozmawiali kilka godzin i wypili siedem butelek wina. - Nie wiem, ile wypito wina. Chociaż z tego - jak później pokazywano Tuska w telewizji - wynikało, że Tusk musiał sporo wypić, ale trzymał się dzielnie. Polityka nie ma nic wspólnego ze wzajemną sympatią do siebie.
- Mówi pan o politykach PO jako osobach niedojrzałych, wcześniej chciał pan z nimi zawrzeć koalicję, a pański brat darzył sympatią środowisko, które dzisiaj pan obarcza winą za jego śmierć. Te zarzuty nie są post factum, czy od początku miał pan złą opinię o tych, z którymi chciał pan stworzyć rząd? - Poziom, który pokazała PO w czasie swoich rządów, przebił wszystko. Oni lekceważą wszystkie instytucje, gardzą konstytucją, nie mieli szacunku dla głowy państwa. W każdym normalnym państwie taki pan Graś, który "pilnował" domu wyleciałby z polityki. Rzecznik rządu po aferze hazardowej miał przestać być rzecznikiem, ale z jakiegoś powodu jest nim dalej. Chciałbym wiedzieć, dlaczego? Pojawiają się kolejne informacje o fałszowaniu informacji przez pana Grasia, a pan Graś twardo trzyma się na stanowisku. W Niemczech prezydent Niemiec wyleciał za mniejszą sprawę. Podobnie na Węgrzech. Ja śp. Andrzeja Leppera nie trzymałem w rządzie, kiedy okazało się, że pani Aneta Krawczyk złożyła wniosek o jego ściganie.
- Przekazał pan DNA dziecka Anety Krawczyk Andrzejowi Lepperowi? - Nigdy nie przekazałem DNA dziecka Anety Krawczyk Andrzejowi Lepperowi, ani nawet o to DNA się nie starałem. Nie dowiadywałem się niczego na ten temat od prokuratora i nigdy nie rozmawiałem z prokuratorem na temat DNA dziecka Anety Krawczyk. To stek bzdur. Pan Wierzejski kłamie.
- Wojciech Wierzejski powiedział w sądzie pod groźbą odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań: "Pan Lepper poinformował mnie, że Jarosław Kaczyński dał mu wyniki testów DNA, aby sprawdził, czy jest ojcem dziecka". Jeśli to kłamstwa, to czy zamierza pan wytoczyć proces Wierzejskiemu? - Pan Wierzejski kłamie i wytoczę mu za to proces. Ja nawet z tym panem nie zamieniłem jednego zdania. Nigdy nie byłem z nim w restauracji. To straszne, że dzisiaj można się posługiwać fałszywymi świadkami. To są kłamstwa wyssane z palca. Najohydniejsze jest to, że nagle pan Wierzejski stał się autorytetem dla establishmentu, który wierzy w każde jego słowo. Trzeba ten establishment rozpędzić na siedem wiatrów, bo on jest jak wrzód, który trapi Polskę i nie pozwala się jej rozwijać.
- Roman Giertych powoływałby na świadka osobę, która składa fałszywe zeznania? - Oczywiście, że tak, bo wie, jaki jest stan praworządności w Polsce. Gdyby Polska była praworządnym krajem, to Roman Giertych nie funkcjonowałby, jako adwokat.
- Co chce pan przez to powiedzieć? - Proszę mnie dalej o to nie pytać.
- Za pańskich rządów Polska była państwem prawa? - Musiałbym rządzić dwie kadencje, żeby zaprowadzić praworządność w Polsce.
- I kiedy to nastąpi? - Sądzę, że po 2015 r. Chciałbym dla Polski i Polaków jeszcze dużo zrobić, Tylko żeby zdrowie pozwoliło, to siły, zapału i determinacji do budowania lepszego, nowocześniejszego kraju nie zabraknie.
- Póki, co, jest pan w formie. - Ale za dziesięć lat nie wiem, jak będzie. Mam już swoje lata. Polska traci dziś tak wiele szans i możliwości przez nieporadność, złą wolę fałszywych elit, tego pseudoetablishmentu.
- Czy mógłby pan wskazać te elity? Proszę wskazać ten fałszywy establishment? - To znaczna część elit politycznych i celebrytów.
- Kim oni są? - Przyjdzie czas, kiedy o tym porozmawiamy. Parę lat w Polsce dobrze funkcjonującego rynku bez przywilejów dla wybranych i korupcji lub ze zredukowaną korupcją i dobrze działającymi sądami, policją i wolnymi mediami, które będą podawały do informacji publicznej wiadomości na temat różnych ludzi, zjawisk i spraw z historii a te dziś tak "czczone, kultowe" elity same się posypią. Naprawdę, nie chcę ciągnąć tego wątku - to jest sprawa na inną rozmowę.
- Będzie pan chciał wrócić do dekomunizacji i lustracji? - Chciałbym, ale dzisiaj to mało prawdopodobne. Wystarczy sprawnie działający wymiar sprawiedliwości, gdzie Adam Michnik i jego gazeta nie będą miały tak dużej przychylności ze strony ław orzekających i nie będzie im tak łatwo zdobywać wyroków skazujących dla tych, co o nich brzydko mówią. A z drugiej strony ci, których te środowiska oczerniał, będą mogły w sądach dochodzić sprawiedliwych wyroków. Dzisiaj Polska jest państwem bezprawia.
- Dla pana Adam Michnik jest liderem establishmentu, który chciałby pan wysłać na śmietnik historii? - Michnik nie jest już liderem establishmentu, choć pewnie bardzo chciałby nim być. Ale wciąż szkodzi Polsce.
- Podobno Donald Tusk ma szanse na szefa Komisji Europejskiej lub inne ważne stanowisko w strukturach unijnych. - Czy taki człowiek jest potrzebny na czele Komisji Europejskiej? Nie sądzę.
- Żywi pan wielką niechęć do Donalda Tuska? - Nie ukrywam swojego negatywnego stosunku do Donalda Tuska. Jeśli to był "tylko" wypadek, to tym bardziej ponosi odpowiedzialność za śmierć Lecha Kaczyńskiego i całej delegacji prezydenckiej. Musiałbym być psychicznie niezrównoważony, żeby tolerować Tuska, który odpowiada za śmierć moich przyjaciół. Powtarzam, że nie kieruję się żądzą zemsty. Ja potrafiłem w życiu wybaczyć wielokrotnie, ale pan Tusk nie spełnia żadnego kryterium, żebym miał mu wybaczyć.
- Czy dzisiaj w polityce kieruje się pan żądzą zemsty? - Nie będę mówił, że lubię tych, którzy niszczyli mojego brata, bo to niszczenie skończyło się w Smoleńsku. Nie kieruję się żądzą zemsty. Kieruję się poczuciem odpowiedzialności za państwo i poczuciem godności Polaka. Godności narodowej. - Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz
Dawne i dzisiejsze obyczaje Wielkanocne Niedzielą Palmową wkroczyliśmy w kulminacyjny moment Wielkiego Postu. Dobiega końca okres czterdziestu dni wypełnionych postem, modlitwą i jałmużną. Szykujemy się do przeżycia kolejny raz największego cudu świata, jakim było i jest Zmartwychwstanie Miłości Miłosiernej. W sposób szczególny porządkujemy swoje życie wewnętrzne uczestnicząc w rekolekcjach parafialnych lub organizowanych przez różne ośrodki duszpasterskie, przystępujemy do Sakramentu Pokuty i nie zapominamy o chorych i ubogich. Przeżywanie Triduum Paschalnego skoncentrowane jest na podniosłych uroczystościach kościelnych. Przez wieki obrzędy te były ubogacane obyczajami szlacheckimi, mieszczańskimi czy ludowymi inspirowanymi z czystości serca. Dziś wiele z nich upowszechniło się w całym kraju i weszło na trwałe do Wielkanocnej obrzędowości. Inne nie wytrzymały próby czasu i zanikły. Pozostały po nich barwne opowieści i opisy. Przypomnijmy sobie niektóre z nich. Może coś z tego na powrót ożywimy? Z Wielkim Poniedziałkiem i Wielkim Wtorkiem nie związane są żadne szczególne obyczaje. Dopiero Wielka Środy przynosi pierwsze symbole Największego Święta.
Wielka Środa
Niebo jest dzisiaj takie białe
jak życie kiedy Ciebie nie ma
gdy Twoją miłość zamieniamy
na krótkie doznania i banknoty
czy to jest Judaszowy plan
Miłość zaprzedać za pieniądze
a z Bożych świątyń naszych ciał
uczynić targowisko grzechu?
niebo jest dzisiaj takie blade
gdy Ciebie nie ma pośród ludzi
gdy pełno chorób w naszych duszach
gdy życie staje się koszmarem śmierci…[1]
Wieka Środa jest to dzień, w którym Judasz zobowiązał się przed starszyzną żydowską do wydania Chrystusa. Z oczywistych powodów w sposób szczególny nie celebruje się tego wydarzenia. W Kościołach obowiązuje powszedni porządek Mszy św. Dawniej gdzieniegdzie wygaszano świece przed ołtarzem i milkły kościelne dzwony aż do Rezurekcji. Zakonnicy po Jutrzni mięli zwyczaj uderzać kilkakrotnie brewiarzem w pulpit na znak – jak pisał ks. Kitowicz – tego zamieszania, które się stało w naturze przy męce Chrystusowej. Zwyczaj ten podchwycony został przez młodzież męską tak miejską jak i wiejską, która schodziła się do kościoła z kijami i tłukli nimi w ławki z całej mocy, czyniąc grzmot po kościele jak największy – relacjonuje ks. Kitowicz [2]. W miastach żacy brali na siebie obowiązek zastępowania dzwonów i trzykrotnie w ciągu dnia, w porze dzwonienia na Anioł Pański, obchodzili ulice i place miasta z kołatkami i bębnem głośno przypominając o nakazie przestrzegania postu. Na wsiach młodzi chłopcy sporządzali ze słomy kukłę Judasza ubraną w stare łachmany. Judasz dzierżył pudełko wypełnione potłuczonym szkłem, które brzęczało niczym trzydzieści srebrniki. Kukłę włóczono między opłotkami, bito kijami a na końcu topiono w pobliskiej rzece lub palono.
Wielki Czwartek
Miłość do swoich
do nas
miłość do końca
do Wieczernika
prosty
codzienny chleb
jak serce Twoje
oczy wzniesione do Ojca
ramiona do mnie
wyciągnięte
to Ja Jestem
wierzysz
wierzę Panie
i klękam przed…
Chlebem
Wielki Czwartek to Ostatnia Wieczerza Pańska, dzień ustanowienia Eucharystii Świętej i Sakramentu Kapłaństwa Służebnego. Ostatnia Wieczerza rozpoczyna się o zachodzie słońca a wszystkie jej momenty ukazują majestat Jezusa i Jego wielką miłość do ludzi. W tym dniu odprawiana jest tylko jedna Msza św. w wszystkich kościołach świata. Biskupi, w asyście kapłanów diecezjalnych, odprawiają uroczystą Mszę św. w katedrach. Podczas Eucharystii poświęcany jest olej używany przy udzielaniu sakramentów św. a biskup – naśladując Zbawiciela – obmywa nogi dwunastu starcom. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów, począwszy od króla Zygmunta III Wazy, zwyczaj obmywania nóg dwunastu starcom celebrowany był również przez każdego Monarchę. Sadzano ich po umyciu nóg do stołu, a król i znakomitsze osoby im usługiwały. Każdy starzec otrzymywał zupełny ubiór, łyżkę, nóż i grabki srebrne, tudzież serwetę, w której dukat złoty był związany – pisze ks. Kitowicz. Do dziś powszechnym zwyczajem jest spożywanie w wielkoczwartkowy wieczór tajni. Tajnia to uroczysta, obfita, ale postna kolacja, tak scharakteryzowana przez A. Pługa: do Wiliji z wystawy podobna (?) i chociaż suta uczta, lecz żałobna. Dla nie jednego, gorliwie przestrzegającego postu chrześcijanina, jest to ostatni posiłek przed wielkanocnym śniadaniem. Przez następne dwa dni ograniczano się tylko do spożywania płynów. Ostatnim, dość powszechnym, rytuałem przynależnym do tego dnia jest palenie ognisk z wonnego drewna (np. jałowiec, jabłoń). Ongiś wierzono, że dusze zmarłych domowników przebywające w czyśćcu odwiedzają swe domostwa, aby się “ogrzać” u płomieni i “posilić” przy rodzinnym stole. Dlatego resztki po tajni pozostawiano na noc nie uprzątnięte ze stołu.
Wielki Piątek
Wiem Panie
jak trudno jest kochać
w bólu
- czynić tak jak chcesz
gdy cierpienie okala
moje dni
Twój krzyż
i Ty na nim cierpliwy?
klękam z wiarą
pod świętym drzewem
i błagam o miłość
co nie pozwoli
mi uciec z Golgoty
Wielki Piątek to dzień krwawej ofiary złożonej przez Jezusa Chrystusa na krzyżu. Oto Pan wisi przybity do krzyża. ?Czekał na to wiele lat i tego dnia miało się spełnić jego pragnienie odkupienia ludzi (?). To, co przed Nim stanowiło haniebne narzędzie, zamieniło się w drzewo życia i drabinę chwały. (Prz 31, 6) Wielki Piątek jest jedynym dniem roku kościelnego, w którym nie odprawia się Mszy św. W kościołach wieczorem odprawiana jest Droga Krzyżowa, Liturgia Słowa i Adoracja Krzyża. Do najpopularniejszy zwyczajów tego dnia należy wieczorne nawiedzanie Grobów w sąsiednich parafiach, (co najmniej siedmiu). Nawiedzanie Grobów połączone z modlitwą i jałmużną można również kontynuować w sobotnie przedpołudnie. Wielki Piątek starano się spędzić pracowicie wierząc, że praca przyniesie zwielokrotniony pożytek. Wszystkie zajęcia jednak należy zakończyć przed godziną trzecią po południu – godziną skonania Chrystusa na krzyżu. W miastach wybicie tej godziny oznajmiały syreny fabryczne i klaksony samochód. Ludzie przyklękali w skupieniu i odmawiali Któryś za nas cierpiał rany.
Wielka Sobota
W godzinę Twojego chrztu
dziękuję Ci Chryste
za mój chrzest
za świętą wodę
i za ogień święty
za ramiona rodziców
za dar świętej wiary
i za to że choć niegodzien
zawsze jestem z Tobą
W Wielką Sobotę uroczyście święci się wodę i ogień. Poświęcona woda wykorzystywana jest przy udzielaniu chrztu św. Od ognia zapalny jest Paschał – świeca wielkanocna symbolizująca zmartwychwstałego Chrystusa. Bez wątpienia najpopularniejszym i najbarwniejszym zwyczajem tego dnia jest święcenie pokarmów, czyli tradycyjna święconka. Poświęcenie pokarmów odbywa się w kościołach przed południem. Święconkę przygotowuje się w koszyczku wiklinowym wyściełanym ręcznie haftowaną białą serwetką, a przystrojonym bukszpanem i barwinkiem. W koszyczku powinny być: Baranek Wielkanocny (z czerwoną chorągiewką z białym krzyżem na niej), gotowane i obrane jaja, pisanki, chleb, sól, osełka masła, korzeń chrzanu, kawałek kiełbasy i kołacz lub mała drożdżowa babeczka. Wielkanocne jaja zdobi się czterema technikami, które dają tzw: pisanki, kraszanki, rysowanki lub klejanki. Pisanki powstają, gdy woskiem wypisuje się wzory na skorupce, a następnie gotuje się je w farbie. Najpopularniejsze dekoracje to gwiazdki, wiatraczki, słoneczka, gałązki, rózgi i jodełki. Kraszanki to jednokolorowe jaja barwione naturalnymi barwnikami: na żółto – z młodej kory jabłoni, na purpurowo – z kory dębu, na pomarańczowo i brązowo – z łupin cebuli, na zielono – z oziminy, na czarno – z kory olchowej. Rysowanki powstają poprzez wydrapanie igłą wzoru na pomalowanym jaju, a wyklejanki poprzez oklejenie jaja kolorowymi kawałkami papieru lub tkanin. Sobotni wieczór należy poświęcić na nakrycie stołu wielkanocnego. Według dawnych podań stół ten powinien wyglądać następujące: centralne miejsce zajmuje Baranek Wielkanocny (ten sam ze święconki) umieszczony wśród murawy, czyli “trawy” wyhodowanej z owca lub rzeżuchy; wokół Baranka ustawia się potrawy: pisanki, wędzona kiełbasa, parzona kiełbasa, wędzony lub gotowany boczek, szynka, i inne wędliny, tarty chrzan biały i czerwony z buraczkami; i na końcu ciasta. Powszechną zasadą było, że jadła ma być dużo. Dla przykładu u wojewody Sapiehy w XVII w na stole wielkanocnym stało czterech przeogromnych upieczonych dzików, to jest tyle ile części roku. Każdy dzik miał w sobie wieprzowinę, alias szynki, kiełbasy, prosiaka (?). Stało tandem 12 jeleni pieczonych ze złocistymi rogami nadzianych rozmaitą zwierzyną. Te jelenie wyrażały 12 miesięcy. Naokół były ciasta sążniste, tyle, ile tygodni w roku, to jest 52, całe cudne placki, pierogi żmudzkie, mazury, a wszystko wysadzane bakaliami, za niemi było 365 babek, to fest tyle, ile dni w roku, każda adorowana inskrypcjami, floresami, że niejeden tylko czytał, a nie jadł [3].
Niedziela Wielkanocna
Błysk przedświtu
tryumf życia nad śmiercią
i odwalony kamień grzechu
największy cud świata
Zmartwychwstanie Miłości
Niedziela Wielkanocna czyli dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Centralnym punktem uroczystości jest Rezurekcja, czyli procesja z Paschałem i figurą Chrystusa Zmartwychwstałego przy dźwiękach prastarej pieśni Wesoły nam dziś dzień nastał. W wielu parafiach procesja ta, podobnie jak onegdaj, odbywa się już w sobotę wieczorem. Po powrocie z Rezurekcji wszyscy domownicy zasiadają do uroczystego śniadania wielkanocnego. Rozpoczyna je wspólna modlitwa, po której następuje dzielenie się jajem wielkanocnym (ze święconki) i składanie życzeń. Co do zasady spożywa się tylko potrawy zastawione na stole wielkanocnym. Przez cały dzień kosztuje się tych specjałów, gdyż nie wypada pracować w Największe Święto. Zatem gotowanie posiłków też nie wchodzi w grę. Choć w niektórych regionach kraju trudno wyobrazić sobie śniadanie wielkanocne bez białego barszczu z obfitą zawartością jaj i wędlin. Ten dzień spędza się w gronie rodzinnym na biesiadowaniu. Gdyby jadła ze stołu wielkanocnego nie mogli przejść domownicy i zaproszeni goście obyczaj nakazywał podzielić się nim z biednymi.
Poniedziałek Wielkanocny
W ogrodach Twoich łask
brzmią nieustannie
organy Twego piękna
dobroć Twoja
jak struny skrzypiec
niesie miłość i moc
czerpię z niej siłę
w dniach doświadczeń
mojej nocy
Świętowanie cudu Wielkiej Nocy przeciągało się na następne dni tygodnia. Pierwszy poniedziałek Oktawy Wielkanocy to tradycyjny “śmigus-dyngus”. Jego nazwa wywodzi się od dwóch obyczajów pierwotnie niemających ze sobą nic wspólnego. “Śmigus” polegał na smaganiu dziewczyn po łydkach rózgami. “Dyngwać” to zbierać datki lub napraszać się o nie. Od “śmigusa” kawaler mógł odstąpić za “dyng”. I stąd nazwa obyczaju. Z czasem rózgi zastąpiła woda, ale nazwa przetrwała. Polowanie z wodą na panny kończyło się za zwyczaj w południe. W Krakowie do dziś żywa jest pamięć o zwyczaju zwanym Emaus. Początkowe był to uroczysty spacer krakowian na Zwierzyniec, upamiętniający ukazanie się zmartwychwstałego Jezusa uczniom w drodze do Emaus.
Za zasłoną nocy
czai się chłód dni
i ciszy niezgłębiona ciemność
tylko Twój krzyż jaśnieje
ciepły kojący blask
jak balsam
pośród łez…
Janusz Szlęzak
Warszawa, 10 kwietnia AD MMVI
Źródła:
[1] W tekście wykorzystano poezje ks. Marka Chrzanowskiego FDP z tomików “krajobrazy miłości” oraz “i światłem stanie się mrok”
[2] Ks. J. Kitowicz, “Opis obyczajów za panowania Augusta III”
[3] Teresa Mazur, “Ojców naszych obyczajem”
Terlikowski: Indeks ksiąg zakazanych Idee mają konsekwencje, i to niekiedy policzalne niemal, co do ofiary. A najmocniejszym nośnikiem idei, aż do XXI wieku, pozostawały książki, które nie tylko zmieniały myślenie, ale niekiedy całkiem realnie wpływały na rzeczywistość, jaka nas otacza. Dlatego warto zastanawiać się nad tym, jakie książki miały najbardziej toksyczny wpływ na świat cywilizacji zachodniej. Taki właśnie cel postawił przed sobą amerykański filozof i eseista Benjamin Wiker, który w książce „Dziesięć książek, które zepsuły świat. Ponadto pięć innych, które temu pomogły” - opublikowanej właśnie przez wydawnictwo Fronda – stara się wskazać najbardziej toksyczne, złe prace, które przyczyniły się do dewastacji naszej kultury, sprowadzając na niego chaos i zniszczenie. Oczywiście nie chodzi o to, by książki te spalić (akurat tym chętnie zajmowała się lewica, która później zgrabnie przerzucała odpowiedzialność za takie działania na konserwatystów czy katolików), ale o to, by – jak to w krótkich żołnierskich słowach ujmuje sam Wiker – „poznać je na wylot. Pojąć i uchwycić, że w samej istocie prezentowanych w nich idei tkwi zło. Zdemaskować to zło i wystawić na światło dzienne”.
Ojcowie rewolucji Kryteria, jakimi kieruje się Wiker wybierając takie, a nie inne książki do swojej pracy, są dość oczywiste. Chodzi o wskazanie takich książek, bez których rewolucja – obyczajowa, mentalna, ale i polityczna, z jaką od mniej więcej dwustu lat przychodzi nam się stykać permanentnie – nie byłaby możliwa. U jej źródeł zaś – i to także jest doskonale widoczne w „Dziesięciu książkach...” - zawsze idea, która skutecznie zmienia myślenia, a także działanie ludzi. Pierwszymi książkami, bez których Europa nie znalazłaby się nigdy w miejscu, w jakim jest obecnie są „Książę” Nicclo Machiavellego i „Rozprawa o metodzie” Kartezjusza. Obie one występują w części zawierającej cztery prace, które są „zapowiedzią chaosu”. Wiker wybierając te właśnie książki pokazuje, że bez wprowadzenia do polityki i myśli politycznej zasady „cel uświęca środki” (a to właśnie zrobił w istocie Machiavelli) nie byłoby późniejszych wielkich totalitaryzmów, czy mordów dokonywanych w imię postępu, zysku albo obrony status quo. „... uleganie pokusie czynienia zła w imię zakładanego dobra okaże się w XX wieku źródłem bezprzykładnych rzezi, tak przerażających, jakby samo piekło zstąpiło na ziemię, mimo że ci sami ludzie, którzy za nimi stali, odrzucili ideę piekła. Z tej bezprecedensowej destrukcji płynie, czy też powinna płynąć, następująca nauka: skoro raz pozwolimy sobie na czynienie zła dla osiągnięcia spodziewanego dobra, przyczyniamy się tym samym do znacznie większego zła” - wskazuje Wiker. Inny typ zarzutów spotyka Kartezjusza. Jego amerykański filozof oskarża o to, że – choć miał dobre intencje (jak zresztą niemal wszyscy autorzy znajdujących się na „indeksie” książek) walki ze sceptycyzmem, to efektem jego walki jest nie tyle jego przezwyciężenie, ile zburzenie wszystkiego, co było do zburzenia. „Kartezjusz zaatakował sceptycyzm, lecz zrobił to odrzuciwszy rzeczywistość. Obronił ideę nieśmiertelności duszy wobec ignorancji oświadczeń współczesnych mu materialistów, lecz przedstawił ludzi jako mało znaczące zjawy złapane w pułapkę niczym w tryby klekocącej machiny. Udowodnił istnienie Boga, ale takiego, którego to my sami możemy powołać do istnienia w swoim umyśle. Swoimi dobrymi intencjami – o ile rzeczywiście były one dobre – zapoczątkował każdy odcień samozadowalającego solipsyzmu. Ta krańcowa forma subiektywnego idealizmu wiodła w końcu do wiary, że ludzie nie różnią się zbytnio od automatów, a religia jest wytworem naszego ludzkiego ego. Wielkie dzięki, René” - grzmi, jak zawsze w lekkiej formie Wiker. Dwaj następni nieszczęśnicy, których uznać trzeba za ojców rewolucji to Thomas Hobbes i jego „Lewiatan” oraz Jan Jakub Rouseau z „Rozprawą o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi”. Obu panom oberwało się – nie ukrywam, że uważam, że słusznie – za stworzenie nowego mitu stworzenia i upadku człowieka, w którym stanem rajskim jest totalny nihilizm moralny (w taki mniej więcej sposób żył zresztą Rouseau, który swoją stałą konkubinę wysyłał z listami do kochanek, piątkę dzieci oddał do przytułków, w których prawdopodobnie błyskawicznie one zmarły, a seks traktował tylko jako fajną grę, która nie generuje odpowiedzialności). Upadkiem w grzech stało się zaś stworzenie kultury i moralności, która wprawdzie gwarantuje nam bezpieczeństwo, ale odbiera wolność i przyjemność.
Rewolucjoniści i pożyteczni idioci Cztery pierwsze pozycje to jednak tylko zapowiedź tego, co miało się stać później. Druga część (ta poświęcona „szczególnie toksycznym książkom”) to już lista naprawdę groźnych dzieł (choć na pierwszy rzut oka część znajduje się na tej liście z niewiadomych powodów). Zaczyna się od „Manifestu komunistycznego” Marksa i Engelsa. Szkodliwości akurat tego „dzieła” nie trzeba nikomu tłumaczyć. Ofiary tej myśli spoczywają w setkach, często bezimiennych grobów, a także zaściełają ogromne połacie Syberii. Umieszczenie jednak na tej liście Johna Stuarta Milla może jednak szokować. Subtelny ojciec liberalizmu i utylitaryzmu nie kojarzy się większości z ludobójstwem, a raczej z nowoczesną demokracją i postępem. To jednak właśnie Mill stworzył etykę dla – jak to określa Wiker – dla „wieprzy”. I choć nie jest to może najmocniejszy zarzut, to nie sposób nie dostrzec, że właśnie millowski utylitaryzm leży u podstaw nowoczesnych bioetyk, które domagają się już nie tylko prawa kobiet do aborcji, ale i do dzieciobójstwa (kilka dni temu w jednym z prestiżowych czasopism amerykańskich ukazał się tekst, w których dwoje etyków postulowało, by prawo dopuszczało zabijanie dzieci już po narodzeniu we wszystkich sytuacjach, w których zgadza się na aborcję). Czy Mill przyjąłby takie postulaty trudno oczywiście rozstrzygać, ale... nie ulega wątpliwości, że współcześni autorzy jedynie wyciągają wnioski z tego, co on sam napisał. I przynajmniej w tym sensie ponosi on za nich odpowiedzialność. Równie szokującym dla wielu czytelników bohaterem tej książki może być Karol Darwin. Jednak także jego obecność na liście ksiąg zakazanych jest dość oczywista, a szok jaki wywołuje wynika głównie z nieznajomości książek twórcy teorii ewolucji. Nieliczni tylko wiedzą, że swoje poglądy na temat pochodzenia gatunków (nadal będące teorią a nie prawem czy prawdą nauki) odnosił on także do ras ludzkich i do relacji międzyludzkich. W wielu miejscach jego książek można znaleźć otwarcie eugeniczne czy rasistowskie poglądy. Biała rasa jest wedle nich najwyższa, a co za tym idzei, ma prawo do niszczenia innych ras. Współczucie (także wewnątrz własnej rasy) jest przedstawiane jako stawianie oporu biologii, a słabsi czy niedostosowani jako materiał, który wymrze. Jako żywo nie są to poglądy liberalnego gentelmena, ale kogoś kto jest duchowym ojcem Adolfa Hitlera. Sam führer (także bohater książki Wikera) zresztą przyznawał się do inspiracji darwinowskich i ewolucjonistycznych.
Ojcowie i córki Podobne zarzuty można i należy postawić duchowej matce feminazistek i aborcjonistek czyli Margaret Sanger. Jej dzieła – o czym z pasją przypomina Wiker – pełne są uwag na temat konieczności oczyszczenia państwa i społeczeństwa z czarnych. A najlepszą metodą tego czyszczenia ma być, a jakże aborcja. W tym sensie Kazimierz Kutz – w duchu absolutnie faszystowskim – stwierdzający w wywiadzie dla portalu Onet.pl, że aborcja jest świetną metodą rozwiązania problemu ludzi „niedostosowanych społecznie” jest w istocie wnukiem Sanger. Kazimiera Szczuka – ze swoją pochwałą prostytucji – to raczej duchowa córka Margaret Mead (tej, co to nakłamała na temat rzekomej rozpusty na wyspach Polinezji) i Alfreda Kinseya (to ten, który ukrywając je pod pozorem naukowej rozprawy opisał w słynnym raporcie własne upodobania do mężczyzn, dzieci i wsadzania sobie szczoteczki do zębów włosiem do dołu do cewki moczowej). Oboje autorzy są bowiem zdania, że każdy środek do rozbicia tradycyjnej moralności jest dobry. I niestety, trzeba powiedzieć, że ich kłamstwa odegrały istotną rolę w niszczeniu naszej cywilizacji.
Język, wiedza, a także swada Wikera sprawiają, że jego książkę połyka się jednego wieczoru. Ale jej treści pozostają na długo i pozwalają doskonale zrozumieć, na czym polegają nie tylko istotne problemy współczesnej kultury, ale także, gdzie tkwił błąd, który stał się podstawą destrukcji. Argumenty zaś Wikera i jego przykłady pozwalają uzbroić się do walki z tymi, którzy toksynami z powyższych książek przeniknięci są do szpiku kości. I dlatego każdy konserwatysta tę książkę przeczytać powinien.
Tomasz P. Terlikowski
Niezwykły świadek Zmartwychwstania Przyjmując wyniki wieloletnich badań wielu uczonych z różnych dziedzin nauki, Ojciec Święty Jan Paweł II powiedział w homilii, że „Święty Całun Turyński jest szczególnym świadkiem Paschy: Męki, Śmierci i Zmartwychwstania. Świadek milczący, lecz jednocześnie zaskakująco wymowny!” (13.4.1980 r.) - ks. Mieczysław Piotrowski TChr analizuje dowody na cudowność Całunu Turyńskiego. Po Zmartwychwstaniu Chrystusa grobowe płótna, w które było zawinięte Jego ciało, pozostały nienaruszone (por. J 20, 6-7). Fakt ten stał się dla Jana Ewangelisty widzialnym znakiem Zmartwychwstania. Z tych płócien grobowych Jezusa do naszych czasów zachował się Całun, który jest przechowywany w Turynie, oraz Chusta z Oviedo. Najcenniejszą relikwią chrześcijaństwa jest niewątpliwie Całun Turyński – lniane prześcieradło, o wymiarach 436 na 110 cm, na którym widnieje tajemnicze odbicie całego ciała Jezusa. Amerykańscy naukowcy z Instytutu Badań Kosmicznych NASA po serii skomplikowanych badań Całunu wydali oświadczenie, w którym stwierdzają: „Dla nas, uczonych, możliwość sfałszowania odbicia na Całunie byłaby większym cudem aniżeli Zmartwychwstanie Chrystusa, oznaczałaby, bowiem, że cała nauka XX wieku nie dorównuje umysłowi fałszerza z XV w., co chyba jest niedorzecznością”. Od przeszło 100 lat Całun jest najbardziej badanym przedmiotem w historii, zajmują się tym najlepsi w świecie specjaliści z prawie wszystkich dziedzin nauki. Wyniki wszechstronnych analiz wskazują na pochodzenie płótna z czasów Chrystusa. Utrwalony na Całunie wizerunek całego ciała ludzkiego jest trójwymiarowym negatywem fotograficznym, powstałym najprawdopodobniej wskutek tajemniczego promieniowania od, wewnątrz, które spowodowało lekkie przypalenie zewnętrznych włókien tkaniny.
Takiego wizerunku współczesna nauka nie jest w stanie odtworzyć, a jest on anatomicznie perfekcyjny i całkowicie zgodny z ewangelicznymi opisami Męki i Śmierci Chrystusa. Krew, która z licznych ran wypłynęła na Całun, jest grupy AB, a na płótnie nie ma najmniejszych śladów pośmiertnego rozkładu. W związku z tym eksperci medycyny sądowej twierdzą, że ciało zostało zawinięte w płótno nie więcej niż dwie i pół godziny po śmierci i pozostało w nim do 36 godzin. Nie ma również żadnych śladów oddzielania całunowego płótna od okrutnie poranionych i zakrwawionych zwłok, a przecież gdyby materiał zdjęto z nich czy od nich oderwano, spowodowałoby to zniekształcenie i porozrywanie krwawych strupów. Obfite wycieki krwi, która przylgnęła do ciała i wsączyła się w tkaninę, pozostały na Całunie nienaruszone. Świadczy to więc o tym, że zwłoki nie zostały wyjęte z płótna ani Całun nie został od nich oderwany. Ciało Jezusa musiało w niewytłumaczalny sposób przeniknąć przez owijające je płótna i dlatego wizerunek całej postaci Jezusa, jak i struktura lnianej tkaniny pozostały na Całunie nienaruszone. Widać na nim obfite plamy krwi i brak uszkodzeń. Nie da się tego faktu wyjaśnić naukowo i jest absolutną niemożliwością, aby go odtworzyć laboratoryjnie. Jedynym sensownym wytłumaczeniem jest tutaj Zmartwychwstanie, które spowodowało tajemnicze przeobrażenie i przeniknięcie ciała przez płótno. Aby jednak dojść do takiego wniosku, potrzebna jest decyzja wiary. Badania mówią, że 93% ludzi na świecie wie o istnieniu Całunu Turyńskiego. Miliony ludzi dobrej woli otaczają tę relikwię wyjątkową miłością, gdyż widzą na niej obraz Zbawiciela, który w swojej Męce, Śmierci i Zmartwychwstaniu zgładził nasze grzechy oraz zwyciężył śmierć, wyzwalając nas z niewoli szatana.
Antykatolicki spisek Tylko ludziom zniewolonym przez siły zła zależy na tym, aby zafałszować prawdę o Całunie. Jedną z takich prób podjęto podczas badania czasu powstania Całunu metodą węgla C-14. W 1982 r. została powołana naukowa komisja, której zadaniem było opracowanie programu przygotowawczego do zbadania wieku Całunu metodą C-14. Ustalono wówczas, że ten test może być wiarygodny tylko wtedy, gdy uwzględni specyfikę Całunu, który w ciągu wieków został mocno zanieczyszczony: wnikały w niego obce substancje i oddziaływały nań różne czynniki, które zmieniły pierwotny stan jego włókien, a podczas pożaru w 1532 r. płótno zostało w kilku miejscach przepalone. Z tego powodu niektórzy naukowcy byli przeciwni badaniu Całunu metodą C-14, przypominając, że 15% struktury tkaniny całunowej stanowi obcy materiał. Komisja planowała przeprowadzenie datowania metodą C-14 w kontekście innych badań – przy ścisłej współpracy naukowców z innych dziedzin wiedzy i w całkowitej dyskrecji. Ponadto przed opublikowaniem wyniki miały być wysłane do Stolicy Apostolskiej. Karboniści, czyli specjaliści od metody C-14, zgodzili się na przedstawione warunki. Trzy laboratoria: w Oksfordzie (Anglia), Zurychu (Szwajcaria) i w Tucsonie (stan Arizona w USA), które zaofiarowały darmowe przeprowadzenie badań, zobowiązały się na piśmie do spełnienia postawionych przed nimi warunków. Później jednak wszystko rozegrało się jak w kryminalnym filmie. Próbka z Całunu została pobrana z dolnego rogu prawej strony wizerunku przodu ciała. Jest to jedno z najbardziej zanieczyszczonych miejsc, w pobliżu miejsca wypalonego przez krople stopionego srebra podczas pożaru w 1532 r. Było to miejsce, które reperowano wielokrotnie w ciągu wieków. Po otrzymaniu próbek z materiałem karboniści w podstępny sposób zaczęli realizować swoją strategię działania. Zrezygnowali z chemicznej analizy nici, co było karygodnym zaniedbaniem, gdyż wtedy można bezkarnie preparować wyniki i nikt tego nie udowodni. Ponadto nikogo nie dopuścili do współpracy ani do obserwacji toku badań. Przebieg testu metodą C-14 został przez wymienione wyżej laboratoria starannie zaplanowany od strony medialnej – całe przedsięwzięcie odpowiednio nagłośniono, tak aby na cały świat dotarła wiadomość, że Całun jest średniowiecznym falsyfikatem. Zresztą już przed rozpoczęciem badań karboniści twierdzili, że Całun pochodzi ze średniowiecza. Koordynujący badania M. Tite powiedział wówczas, że Całun jest średniowiecznym falsyfikatem i że dziwi się fanatycznemu entuzjazmowi, w jaki Amerykanie odnoszą się do tej relikwii. Jak się później okazało, w sprawozdaniu z pobrania próbek i przebiegu badań znalazły się rażące nieścisłości. Według podpisanych ustaleń wszystkie laboratoria powinny przeprowadzić test w jednym czasie. Niestety, w rzeczywistości wykonywały go sztafetowo: najpierw laboratorium w Tucsonie (6.5.1988 r.), następnie przyszła kolej na laboratorium w Zurychu, które podczas wcześniejszych badań metodą C-14 popełniło błąd w datowaniu o 1000 lat, w Oksfordzie zaś badania zostały wykonane dopiero 8 sierpnia 1988 r. Osoby odpowiedzialne tłumaczyły zwłokę w analizach koniecznością oczyszczenia próbek. Zabieg ten jednak trwał w rzeczywistości bardzo krótko, przed kamerami telewizji. Wbrew wszelkim ustaleniom do Zurychu przybyła ekipa telewizji BBC, aby sfilmować badania. Była to jawna samowola laboratorium, całkowite złamanie zobowiązań i zasady tajności badań. Próbkę ważono i czyszczono w świetle kamer. Okazało się, że jest lżejsza niż w chwili pobrania i że zawiera tylko 1% zanieczyszczeń. Mniejszą jej wagę karboniści wytłumaczyli utratą wilgotności, co z naukowego punktu widzenia było stwierdzeniem kompromitującym. Wcześniejsze badanie tej partii Całunu, z której pobrana została próbka, wykazały, bowiem 15% zanieczyszczeń. Na powierzchni włókien stwierdzono wówczas istnienie grubej warstwy obcego, ściśle do nich przylegającego materiału. Już od 10 maja 1988 r. do prasy zaczęły się przedostawać przecieki o średniowiecznym pochodzeniu Całunu. Wtedy to właśnie, po wykonaniu testu przez laboratorium oksfordzkie, gazeta Evening Standard na pierwszej stronie publikuje informację, że Całun jest falsyfikatem wykonanym ok. 1350 r. A przecież żaden uczciwy i szukający prawdy naukowiec nie odważyłby się odsunąć innych badaczy od datowania próbki Całunu. Tym bardziej nie ogłaszałby efektu swoich analiz jako pewnik, lekceważąc inne badania naukowe. Tymczasem 14 października 1988 r. na konferencji prasowej w Muzeum Brytyjskim reprezentanci trzech wspomnianych wyżej laboratoriów: E. Hall, M. Tite i R. Hedges, ogłosili, że Całun Turyński jest średniowiecznym falsyfikatem z lat 1260 – 1390. Ponadto badacze ci orzekli, że jest to dowód niepodważalny, gdyż test C-14 jest nieomylny. Tym samym, według nich, żaden rzetelny, zasługujący na to miano naukowiec nie może uważać Całunu za autentyczny. Tite odradził, zatem prowadzenie dalszych badań i radził, by Kościół pozostawił turyńską relikwię w spokoju. W ten sposób karboniści chcieli zakwestionować wyniki analiz przedstawicieli innych dziedzin nauki, które to rezultaty wskazują na autentyczność Całunu. Znane autorytety naukowe zdecydowanie wypowiedziały się wówczas przeciwko tak karygodnej postawie reprezentantów wspomnianych laboratoriów, stwierdzając, że teraz trzeba zająć się przede wszystkim rzekomą nieomylnością metody C-14. „Laboratoria [oksfordzkie, zuryskie i tucsońskie – przyp. mój: M.P.] zachowały się bezkarnie i wyzywająco, stosując szantaż i presję, lekceważąc przyjęte na początku ustalenia, a przede wszystkim powodując odsunięcie doświadczonych specjalistów i nie godząc się na jakąkolwiek kontrolę” – napisał prof. Barberis. Włoski uczony Luigi Gonella zaś, oburzony skandalicznym zachowaniem karbonistów, napisał w gazecie La Stampa: „Bardziej poważnie zachowali się dozorcy katedry turyńskiej, którzy milczeli o pobraniu siedmiu centymetrów prześcieradła, niż grono uczonych, które pozwoliło sobie na publikowanie w gazetach polujących na skandale, że Całun jest średniowiecznym falsyfikatem (…). Kardynał Ballestrero został potraktowany [przez nich] tak, jak gdyby mieli do czynienia z dyrektorem prowincjonalnego muzeum (…). Naukowcy nie mieli zaufania do czynności pobrania skrawka Całunu, nie ufali kardynałowi i tłumnie przybyli do Turynu, a potem nie zgodzili się, by przedstawiciel Kościoła uczestniczył w badaniach i asystował w analizach, jako obserwator. Już to powiedziałem i powtarzam: według mnie jest to antykatolicki spisek pewnych dobrze określonych, kół, które teraz nie mogą oskarżać Kościoła, że uchylił się od badania C-14”. Po tak zdecydowanej krytyce ze strony autorytetów naukowych Tite napisał w 1989 r. w liście do prof. Gonelli: „Osobiście nie utrzymuję, by wynik datowania węglem radioaktywnym Całunu Turyńskiego wykazywał, iż Całun jest falsyfikatem”. (O kulisach badań metodą C-14 i próbie zdyskredytowania Całunu czytaj w książce Zenona Ziółkowskiego Spór o Całun Turyński, Adam 1993).
Prawda zawsze zwycięża The American Shroud of Turin Association for Research (stowarzyszenie zrzeszające amerykańskich przedstawicieli najrozmaitszych dziedzin nauki, którzy badają Całun Turyński) ogłosiło 19 stycznia 2006 r. wyniki swoich wieloletnich badań. Stwierdza się w nich, że przeprowadzone w 1988 r. i nagłośnione w światowych mediach badania wieku Całunu Turyńskiego metodą węgla C-14 nie zostały wykonane na oryginalnym materiale. Jak wyżej wspomniano, test metodą C-14 ustalił powstanie Całunu w latach 1260 – 1390. Amerykańscy naukowcy ze Shroud of Turin Association udowodnili jednak, że jest to data błędna, ponieważ próbka do analizy została pobrana z niewłaściwego miejsca. Ich odkrycia zostały opublikowane w naukowym przeglądzie chemicznym Acta Thermochemica (vol. 425, No. 1-2, ss. 189-194). Profesor Raymond Rogers, członek Los Alamos National Laboratory w stanie Nowy Meksyk, udowadnia, że badania chemiczne jednoznacznie wskazują na to, iż płótno Całunu Turyńskiego jest w rzeczywistości o przeszło 1000 lat starsze, niż wykazały testy węglem C-14. Istnieje oczywista różnica pomiędzy materiałem pobranym do badania węglem C-14 oraz tym, który stanowi główną część Całunu. Jest to widoczne na ultrafioletowo-fluoroscencyjnych fotografiach wykonanych w 1978 r. przez V. Millera. Zdjęcia te pokazują, że miejsce pobrania próbek jest ciemne, co świadczy o tym, iż materiał znajdujący się tam ma inny skład chemiczny aniżeli w głównej części Całunu. Kiedy nie udaje się zafałszować prawdy o Całunie, wtedy podejmuje się próby jego całkowitego zniszczenia. Słynny włoski pisarz Vittorio Messori w tygodniku Oggi podkreślił, że w latach 1972 – 1973 pięciokrotnie próbowano spalić kaplicę Guarini wraz z Całunem. Jedna z tych prób w końcu się, niestety, powiodła – 11 kwietnia 1997 r. Marmurowa kaplica została wówczas podpalona od środka niezwykle silną substancją zapalającą, najprawdopodobniej bombą fosforową, i tylko cudem udało się uratować relikwię od całkowitego zniszczenia. Od tego czasu Całun przechowywany jest w miejscu, o którym wie tylko kilka zaufanych osób. Messori nie wyklucza międzynarodowego spisku, powstałego w kręgach masonerii i islamskich fundamentalistów, którym szczególnie zależy na całkowitym zniszczeniu tego niezwykłego świadka Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa. Całun Turyński jest szczególną relikwią, która porusza ludzkie sumienia i wzywa każdą i każdego z nas do podjęcia konkretnej decyzji opowiedzenia się za Chrystusem lub przeciwko Niemu.
Całun to zwierciadło Ewangelii „Dla człowieka wierzącego – mówił Jan Paweł II – istotne jest przede wszystkim to, że Całun to zwierciadło Ewangelii. (...) Każdy człowiek wrażliwy, kontemplując go, doznaje wewnętrznego poruszenia i wstrząsu. (...) Całun jest znakiem naprawdę niezwykłym, odsyłającym do Jezusa, prawdziwego Słowa Ojca, i wzywającym człowieka, by naśladował w życiu przykład Tego, który oddał za nas samego siebie. (...) Całun pozwala nam odkryć tajemnicę cierpienia uświęconego przez ofiarę Chrystusa, które stało się źródłem zbawienia dla całej ludzkości. Całun jest także obrazem miłości Boga, a zarazem grzechu człowieka. Wzywa do odkrycia najgłębszej przyczyny odkupieńczej śmierci Jezusa. To świadectwo niezmierzonego cierpienia sprawia, że miłość Tego, który „tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał” (J 3, 16), staje się namacalna i ujawnia swoje zdumiewające wymiary. W obliczu takiego cierpienia czlowiek wierzący musi zawołać z głębokim przekonaniem: Panie nie mogłeś mnie umiłować bardziej!, a zarazem uświadomić sobie, że przyczyną tego cierpienia jest grzech: grzech każdego człowieka. Całun wzywa nas wszystkich, byśmy wyryli w naszych sercach wizerunek Bożej miłości i usunęłi z nich straszliwą rzeczywistość grzechu. Kontemplacja tego udręczonego Ciała pomaga współczesnemu człowiekowi uwolnić się od powierzchowności i egoizmu, które bardzo często kształtują jego stosunek do miłości i grzechu. W cichym przesłaniu Całunu człowiek słyszy echo Bożych słów i wielowiekowego doświadczenia chrześcijańskiego: uwierz w miłość Boga, największy skarb ofiarowany ludzkości, i broń się przed grzechem, największym nieszczęściem ludzkich dziejów” (Jan Paweł II, Turyn, 24.05.1998 r.) ks. Mieczysław Piotrowski TChr
Palikot, ta ciota politycznej poprawności Palikot „"Gowin zachowuje się jak katolicka ciota..Nic zdrożnego w słowach Palikota nie widzi poseł jego ugrupowania i były lider Kampanii przeciw Homofobii Robert Biedroń. Język, terminologia polityczna rozwija się u nas jak nigdzie w Europie. Prostytucja polityczna, o którą szef związku Solidarność Duda oskarża Pawlaka i PSL w związku z ich poparciem wiekopomnej inicjatywy Tuska zagnania starych Polaków do przymusowej pracy aż do śmierci to również dziecko intelektu Palikota. Korwin-Mikke wyzywał polityków od złodziei, chciał ich siłą odciągnąć od koryta, niczym pospolite świnie. Nie mówiąc o zasugerowaniu, że „Rząd rżnie głupa.” Nie sądzę, aby elegancki w swoich manierach Korwin-Mikke nazywając posłów złodziejami i przygłupami traktował to jako obelgę, czy wyzwiska. Wydaje mi się, że sprawą powinna się zając ABW, bo mam podejrzenie, że Korwin-Mikke nikogo nie obraził, on jedynie ujawnił pilnie strzeżoną tajemnicę państwową. Nazwanie przez Palikota Gowin ciotą katolicką to jednak zupełnym novum. Czekam, kiedy przeciwników politycznych zacznie się nazywać pedałami prawicowymi, czy lesbami centroprawicy, czy też cwelami na przykład Platformy.Tak już trochę poważniej, choć trudno zachować powagę, kiedy sobie wyobrażam jak w święta kolega Palikota, wybijająca się postać Ruchu Palikota, niejaki Gibała przyjdzie odwiedzić w święta swojego wuja, a raczej jak już wszyscy wiemy ciocię katolicka Gowina. Ziściło się marzenie wuja o wejściu do polityki siostrzeńca. Przypomina mi się tutaj pewna mądrość. Jak Bóg naprawdę chce kogoś ukarać to spełnia jego marzenia? Czy sobie mógł Gowin na to zasłużyć, że wdepnął do rynsztoka? Być może tym, że jest na liście płac Niemiec. A konkretnie jego uczelnia… Ale to osobny temat. W Polsce trawa polityczna wojna domowa. I powinniśmy się cieszyć, bo w Europie społeczeństwa zaprzestały już oporu. Praktycznie pogodziły się już ze swoim losem. Zepchnięciem do roli współczesnych rabów, eksploatowanych ekonomicznie. Przejawy buntu są sterowane, brak im struktur i ideologi. Najlepszym przykładem protesty „Oburzonych „. Chlubnym wyjątkiem są Węgry i Orban. Palikot, Niesiołowski i reszta zaostrza chamstwo, zaostrza formy agresji, chcąc sprowokować Kaczyńskiego i PIS. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby Kaczyński nazwał Palikota, że o Tusku już nie wspomnę ciotą politycznej poprawności. Renegat katolicki Palikot, biologiczny mężczyzna Anna Grodzka, Biedroń, Niesiołowski, Sikorski, Komorowski, no i oczywiście komisarze polityczni brunatnych mediów zabraliby się do linczu Kaczyńskiego poprzedszonego sabatem medialnym. Jeśli chodzi o Biedronia, który tak ochoczo, gorliwie uczestniczy w poniżaniu Gowina przypomnę, co o jego orientacji seksualnej sądzi 69 członków Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego „Kilka lat po usunięciu homoseksualizmu z klasyfikacji zaburzeń psychicznych, śród członków Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego przeprowadzono badania ankietowe, które pokazało, że 69% psychiatrów uważa homoseksualizm za patologiczną adaptację, a 73% z nich uznaje homoseksualistów za mniej szczęśliwych od heteroseksualistów „...
(źródło)
To tyle na temat terroru propagandowego politycznej poprawności. Przejmowanie władzy w PIS przez młode wilki ma pozytywne efekty w wojnie, jaką z PiS em toczą brunatne media. Kończą się powoli cukierkowe ośmieszające PIS wystąpienia Hoffmana. Brudziński, Kamiński, czy Pęk przestali dawać się wodzić za nos prze reżymowych ( II komuny) redaktorów i redaktorki w czasie rozmów i wywiadów. Skończyły się umizgi i kurtuazje. Przedstawiciele PIS przejmują inicjatywę i nie dopuszczają do manipulacji. Należy jednak rozróżnić chamstwo i prostactwo socjalistów od twardej metody radzenia sobie PiS z manipulującymi redaktorami. Palikot „"Gowin zachowuje się jak katolicka ciota. To, że biskup gwałci dziecko, nie ma znaczenia, dopóki nikt się o tym nie dowie" – napisał na Twitterze Palikot. Pytany przez dziennikarzy, co miał na myśli, tłumaczył, że dotyczy to środowej wypowiedzi Gowina, w której minister powiedział, że mówienie o więzieniach CIA jest zapraszaniem do odwetu. „...”Nic zdrożnego w słowach Palikota nie widzi poseł jego ugrupowania i były lider Kampanii przeciw Homofobii Robert Biedroń. – Janusz nie chciał tym sformułowaniem obrazić homoseksualistów, ale napiętnować obłudę i zakłamanie takich ludzi jak minister Gowin, którzy co innego mówią, a co innego robią. Sam dosadniej bym tego nie ujął – mówi "Rz". Przekonuje, że w środowiskach homoseksualnych sformułowanie "ciota" jest często używane. – Sami w klubach gejowskich często w ten sposób określamy osoby, które charakteryzują się zakłamaniem – dodaje. „...(źródło)
Marek Mojsiewicz
Ruch Palikota: 1 proc. dla partii zamiast subwencji Ruch Palikota chce, aby Polacy mogli odpisywać 1 proc. podatku na rzecz partii politycznych. Opowiada się za likwidacją subwencji z budżetu państwa. Projektem w tej sprawie w przyszłym tygodniu zajmie się Sejm. Pozostałe kluby ostrożnie podchodzą do pomysłu Ruchu. Zgodnie z projektem noweli ustawy o partiach politycznych oraz ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych – złożonym przez Ruch Palikota w Sejmie w styczniu – podatnicy mogliby odpisywać 1 proc. podatku dochodowego na rzecz wybranej przez siebie partii politycznej. Wejście w życie takiego rozwiązania sprawiłoby, że partie nie miałyby już zagwarantowanej subwencji na cztery lata i co rok byłyby rozliczane przez swoich wyborców. Nowe zapisy po raz pierwszy miałyby zostać zastosowane do zeznań podatkowych za 2015 rok, a więc w obecnej kadencji Sejmu partie pobierałyby jeszcze subwencje. Przeciwny propozycji Ruchu jest PiS. Według posła tej partii Jarosława Zielińskiego zmiany postulowane przez Ruch to rozwiązanie gorsze od obecnego, które gwarantuje – jak mówił – kontrolę nad finansami partii.
- Nasze stanowisko jest znane od dawna i ono się nie zmieni. Subwencjonowanie partii, dotowanie partii, oczywiście w zakresie racjonalnym, to jest rozwiązanie, które pozwala na kontrolę finansów partii politycznych – powiedział. Podobne stanowisko ma PSL Politycy PO na razie nie wypowiadają się jednoznacznie w tej sprawie. Choć przed laty wypowiadali się przeciwko istnieniu subwencji, zrezygnowali z tego pomysłu, „bo nie mieli większości”. Teraz mają większość (razem z RP), ale nie chcą stracić pieniędzy.
Komentarz Tomasza Sommera Zmiana zaproponowana przez Ruch Palikota spowodowałaby rewolucję w polskiej polityce. Wreszcie wyborcy głosowali by na partie bezpośrednio swoimi pieniędzmi i mogli by od razu reagować na ich zachowania zakręcając kurek z gotówką. Jednocześnie skończyłby się cementujący scenę polityczną ucisk najmniejszych partii, które obecnie z jednej strony żadnych pieniędzy nie dostają, a z drugiej są niszczone przez kosztowne procedury wyborcze, które obowiązują wszystkie partie. Oczywiście nowy sposób finansowania byłby groźny zarówno dla PO jak i PiS, więc zapewne nie wejdzie w życie. Politycy PiS mają jednak okazję przynajmniej retorycznie poprzeć Palikota w tej sprawie, by pokazać hipokryzję PO. Zapewne nawet tego nie zrobią bojąc się, że PO jednak da się przekonać i zagłosuje za taką zmianą… A wtedy dziesiątki milionów rocznie mogłyby wpaść w niepowołane przez Jarosława Kaczyńskiego ręce.
Zespół Antoniego Macierewicza podsumowuje: dwa wstrząsy przyczyną katastrofy pod Smoleńskiem
Dwa silne wstrząsy na pokładzie samolotu - na lewym skrzydle i wewnątrz kadłuba, a nie zderzenia z brzozą były - w ocenie parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej - przyczyną wypadku samolotu prezydenckiego 10 kwietnia 2010 r. Materiał podsumowujący dwa lata pracy zespołu kierowanego przez Antoniego Macierewicza (PiS) został przesłany PAP w sobotę. Dokument powstał przy udziale przedstawicieli rodzin ofiar katastrofy i specjalistów, na podstawie wysłuchań świadków i prac zespołu, prac komisji Sejmu i Senatu, analiz raportów NIK, ekspertyz oraz dokumentów i oświadczeń m.in. prokuratury i Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Jak czytamy w dokumencie, zespół parlamentarny udowodnił niezgodność z prawdą najważniejszych tez rosyjskiego raportu MAK i większości ustaleń komisji Jerzego Millera dotyczących przebiegu i przyczyn katastrofy. Zwrócono uwagę szczególnie na brak badań brzozy, z którą zderzenie miało przyczynić się do upadku samolotu. Zespół za nieprawdziwe uznał tezy mówiące: o naciskach wywieranych przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i dowódcę sił powietrznych gen. Andrzeja Błasika na załogę samolotu, o obecności gen. Błasika w kokpicie, o podchodzeniu przez załogę samolotu do lądowania (według zespołu wykonywano manewr odchodzenia), o złamaniu lewego skrzydła przez brzozę, o błędach pilotów mających być przyczyną katastrofy oraz o upadku samolotu w pozycji odwróconej (według zespołu dotyczy to jedynie części środkowej i tylnej, a przednia upadła kołami do dołu).
Dokument powołuje się na badania trzech ekspertów. Ustalenia zespołu fizyka z University of Maryland prof. Kazimierza Nowaczyka, który badał zapisy zainstalowanych na Tu-154M urządzeń FMS (komputera pokładowego) i TAWS (systemu ostrzegania o zbliżaniu się do ziemi). Na ich podstawie miał ustalić trajektorię pionową Tu-154M w ostatnich sekundach lotu. Ma z nich wynikać, że samolot nie zszedł poniżej 20 m, a katastrofa rozpoczęła się, gdy odchodził na drugi krąg. Według tych danych Tu-154M nie uderzył w brzozę, a przyczyną katastrofy były dwa wstrząsy, po których zanikło zasilanie elektryczne i zatrzymał się komputer pokładowy. Według ustaleń drugiego z ekspertów, kierownika Wydziału Inżynierii Cywilnej na uniwersytecie w Akron w Ohio, prof. Wiesława Biniendy, skrzydło Tu-154M nie mogło zostać złamane przez drzewo o parametrach takich jak brzoza, a zderzenie z nią powinno spowodować jedynie uszkodzenie krawędzi skrzydła. Uderzenie w brzozę nie mogło, więc - jego zdaniem - stać się przyczyną katastrofy i śmierci pasażerów. Trzeci z ekspertów, dr inż. Grzegorz Szuladziński z Analytical Service Ply Ltd. w Australii za najprawdopodobniejszą przyczyną katastrofy także uznaje dwie eksplozje na pokładzie. Jedna miała mieć miejsce w połowie lewego skrzydła, a jej efektem miało być naruszenie więzów miedzy przednią częścią kadłuba a resztą samolotu. Druga eksplozja, wewnątrz kadłuba, spowodować miała jego zniszczenie i gwałtowne przyspieszenie pionowe w dół, czego skutkiem był rozpad kadłuba. Część przednia upadła w pozycji "normalnej", a część główna w pozycji "odwróconej". Zdaniem eksperta charakter zniszczeń Tu-154M wyklucza, by doszło jedynie do awaryjnego lądowania lub upadku.
Zespół podkreśla także "zaniedbania i bezprawne działania" premiera Donalda Tuska, podległych mu ministrów i organów administracji w organizowaniu wizyty prezydenta i podczas lotu do Smoleńska. Miały one dotyczyć m.in. zaniedbań związanych z dokonanym remontem kapitalnym Tu-154M, który mimo braku gwarancji bezpieczeństwa został dopuszczony do lotu. Zespół zarzuca także niezapewnienie prezydentowi ochrony kontrwywiadowczej podczas wizyty i przygotowań, niedopełnienie przez MSWiA oraz BOR obowiązku zorganizowania ochrony i dokonania rekonesansu lotniska oraz brak obecności funkcjonariuszy na miejscu w chwili lądowania. W dokumencie zarzucono też rządowi, że "współdziałał z rządem rosyjskim przeciwko prezydentowi" w celu rozdzielenia rocznicowych uroczystości katyńskich, co miało przyczynić się do katastrofy. Zarzucono także współpracę MSZ ze stroną rosyjską, w celu gorszego przygotowania wizyty prezydenta, jak również zlekceważenie obowiązków m.in. przez MON i polski ataszat wojskowy w Moskwie dotyczących dostarczenia załodze Tu-154M informacji o zagrożeniu meteorologicznym. Stronę rosyjską natomiast dokument oskarża o złamanie porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r. zobowiązujących Rosjan do właściwego przygotowania lotniska i jego służb oraz zapewnienia informacji meteorologicznej. Wśród niewłaściwych działań wymieniono: niezamknięcie lotniska w Smoleńsku mimo pogarszającej się pogody, odmowę wskazania załodze Tu-154M lotniska zapasowego, polecenie sprowadzenia samolotu i wydanie zgody na lądowanie, podawanie w ostatnich sekundach lotu przez wieżę fałszywych informacji, co do wysokości samolotu i odległości od osi pasa. Wśród zaniedbań mających miejsce po katastrofie członkowie zespołu wymieniają: zgodę rządu na zaniechanie przez Rosjan ratowania ofiar, bez sprawdzenia czy ktoś nie przeżył i brak zabezpieczenia eksterytorialności wraku. Dokument zarzuca także szefowi MSZ m.in. upowszechnianie fałszywych informacji obciążających winą za katastrofę polskich pilotów. Zdaniem autorów dokumentu marszałek Sejmu Bronisław Komorowski przejął władzę nie czekając na dowody śmierci prezydenta Kaczyńskiego, co było złamaniem konstytucji. Negatywnie oceniają też przekazanie przez premiera postępowania wyjaśniającego w ręce rządu rosyjskiego, zaniechanie starań o zwrot Polsce dowodów m.in. wraku i czarnych skrzynek oraz wywierania presji na prokuraturę celem odmowy dopuszczenia do sekcji zwłok ekspertów zagranicznych. Prokuratora Krzysztofa Parulskiego członkowie zespołu oskarżają m.in. o zaniechanie zabezpieczenia i zbadania miejsca katastrofy, zwłaszcza ciał ofiar. Zarzucają także stronie rosyjskiej i polskiemu rządowi utrudnianie prowadzenia polskich postępowań wyjaśniających katastrofę oraz odrzucenie pomocy w jej badaniu ze strony ekspertów z USA i Unii Europejskiej. Szef MSWiA Jerzy Miller miał - zdaniem zespołu - utrudniać prowadzenie polskich postępowań wyjaśniających, podpisując polsko-rosyjskie memorandum pozostawiające w rosyjskich rękach kluczowe dowody. Dokument zarzuca też dezinformowanie przez stronę rosyjską i rząd polski opinii publicznej w kwestii katastrofy. Jak informuje zespół, skierował do prokuratury 20 pism o podejrzeniu popełnienia przestępstwa m.in. przez Millera, polskiego akredytowanego przy MAK Edmunda Klicha, ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego i ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, z których prokuratura 15 umorzyła lub odrzuciła, a pozostałe nadal rozpatruje. Zespół wspierał także rodziny ofiar katastrofy poprzez m.in. interweniowanie w sprawie udziału zaproszonego przez rodziny amerykańskiego specjalisty Michaela Badena w badaniu ekshumowanych ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki. PAP/Sil
Zapora rozwoju Mamy styczeń roku 2012. W dużej, renomowanej instytucji medycznej lekarze prowadzący badania naukowe uczestniczą w szkoleniu. Wykładowca podaje liczne przykłady wytropienia plagiatów lub nieuprawnionego przypisywania sobie współautorstwa lub współwykonawstwa przy projektach badawczych. W tym czasie na sali pada dyskretny komentarz jednego z naukowców do siedzącego obok kolegi o prowadzącym: „Założę się, że to jakiś piep***ony pisowiec”. Idę o zakład, że komentarz wygłoszony szeptem na temat wykładowcy nie zostałby przez tę samą osobę powtórzony publicznie, nawet z pominięciem wulgaryzmu. Co więcej, autor komentarza nie kwapiłby się publicznie objaśniać, co miał na myśli. Musimy, zatem poprzestać – na razie – na tym niewielkim wycinku pewnej części społecznej tkanki. Ale zarazem poddać go dokładnej analizie, na tyle dokładnej, na ile potrafimy. Socjologowie dobrze wiedzą, że niektóre zjawiska badać jest dość łatwo, inne zaś ciągle się poznaniu naukowemu wymykają. Do takich trudno uchwytnych zjawisk należy to, co ludzie faktycznie myślą i odczuwają. Faktycznie – zatem często w odróżnieniu od tego, co publicznie głoszą; od tego, co są gotowi powiedzieć badaczom lub powtórzyć przed kamerą. Nierzadko to, co głoszone publicznie, jest w niezgodzie z tym, co się odczuwa i komunikuje prywatnie, np. w małym gronie osób zaprzyjaźnionych.
Wycinek typowy czy nie? Histopatologia to dział medycyny, w którym bada się zjawiska mikroskopowe ujawnione w organizmie – szczególnie wtedy, gdy zachodzi podejrzenie występowania jakichś schorzeń. Pobiera się wycinek tkanki i poddaje go analizie – zwłaszcza pod kątem rozpoznania zjawisk odbiegających od normy. W dzisiejszych czasach pewnie każdy widział wiele filmów o pracy policji, pokazujących, jaką rolę w dochodzeniu do prawdy o przebiegu zdarzeń odgrywa analiza drobnych fragmentów jakiejś tkanki. Nie trzeba badać całego organizmu, by poznać chorobę bądź stwierdzić, iż dana tkanka jest zdrowa. Oczywiście, analogia wycinka ma swoje ograniczenia. Nasz społeczny wycinek nie został pobrany celowo (wpadł w ręce badacza przypadkiem) i może niełatwo byłoby pobrać kolejne, podobne porcje materiału badawczego. Czy to wycinek typowy? Raczej tak. Skąd taka intuicja? Przypomnijmy sobie sprawę trwającą jeszcze w ubiegłym roku: przez dłuższy okres środowisko uczonych Akademii Medycznej we Wrocławiu nie potrafiło uczciwie zareagować na potwierdzone zarzuty plagiatu popełnionego przez ówczesnego rektora tej uczelni, prof. Ryszarda Andrzejaka (rzecz opisały media). Widoczna u wielu utytułowanych osób tego środowiska niechęć do uczciwej – normalnej, zdawałoby się – reakcji na ujawnione nadużycie wskazuje na głębokie zakorzenienie przyzwoleń na patologie. Przyzwoleń zakotwiczonych społecznie – w mętnych sieciach interesów, a indywidualnie – w wygodnictwie. Innymi słowy, są podstawy, by przypuszczać, że nasz wycinek obrazuje postawę dla części środowiska lekarzy badaczy typową – nie zaś, jak można by oczekiwać, wyjątkową.
„Czytamy” wycinek Pan doktor wyszeptał pewną złośliwość. Skąd ona? Z wycinka odczytuję niedopowiedziane przekonanie, że PiS-owski program przebudowy społeczeństwa i państwa zawierał nadmiernie radykalną, a przez to może nawet szkodliwą, wizję moralnej odnowy. Że wysuwał wobec różnych grup społecznych nierealistyczne oczekiwania. Ba, może nawet oczekiwania pachnące jakimś niebezpiecznym fundamentalizmem. Że realistyczny, czyli w pewnym sensie „normalny”, jest pewien poziom przyzwolenia na nadużycia. Mój kolega filozof idzie nawet dalej. Jego zdaniem System oczekuje, żeby tak właśnie komentować postawy uczciwe. Wiele osób tak obecny System odczytuje – nie tylko oczekuje się od nas przyzwolenia, ale i półpublicznego (na razie szeptem) opowiedzenia się po stronie tegoż Systemu. Nasz wycinek odsłania polityczny wymiar pewnych moralnych reakcji czy raczej ich braku. Dlaczego ktoś przeciwstawiający się plagiatom nie jest kojarzony przez lekarza z żadną inną partią: PO, PSL lub SLD (o partii Andrzeja Rozenka nie wspominając)? Jakoś te partie nie kojarzą się z oczyszczaniem życia społecznego z patologii. Z czym się kojarzą? Może z dobrym „wpasowaniem” swojej faktycznej polityki w tkankę przyzwoleń na patologie. Różne, także ściśle złodziejskie lub korupcyjne.
Wycinek społecznej tkanki – „plebejski” W toruńskim dzienniku „Nowości” (23 marca 2012 r.) na pierwszej stronie tytuł: „Złodziej na etacie”. Podtytuł objaśnia: „Na budowie mostu, autostrady, podczas remontów ulic, w sklepach – wszędzie kradną pracownicy”. I pierwsze dwa akapity tekstu: „Brygada budowlańców na budowie nowego mostu w Toruniu wywoziła, co się dało: stal, olej opałowy, papę. Niestety, w złodziejskim procederze wcale nie są wyjątkiem. Polacy okradają swoje miejsca pracy na potęgę. W ostatnich latach ofiarą nieuczciwych pracowników padło aż 77 proc. przedsiębiorstw – wynika z raportu towarzystwa ubezpieczeniowego Euler Hermes, które przebadało 165 firm z całego kraju”. Tu mamy szerszy wycinek pobrany z tkanki społecznej innymi metodami. Co ma wspólnego z sytuacją w środowisku badaczy lekarzy? Otóż duże rozpowszechnienie zjawiska wskazuje na szeroki zakres przyzwoleń na nieuczciwość. Takie sytuacje rodzą pytanie: czy w mentalności wielu grup TuskoKraj nie zdryfował na wody PRL? Od lekarza do murarza – każde środowisko ma swoje przyzwolenia na patologie. Patologie, których szeroka obecność blokuje cywilizacyjny rozwój Polski.
Ślepota Prawa i Sprawiedliwości? Można zadowolić się słowami: „lekarski” wycinek pokazuje, że PO jest kojarzone z przyzwoleniem na patologie, a PiS z ich zwalczaniem. Można. Ale to byłby błąd. Rzecz zasługuje na dalszy namysł. Barbara Fedyszak-Radziejowska mówiła niedawno, iż media obozu patriotycznego zostały przesunięte poza sferę ważności, poza sferę głównego dyskursu publicznego. W obecnej sytuacji polityczno-kulturowej oznacza to, iż władza w (formalnie) demokratycznym państwie jest poza kontrolą opinii publicznej. Jest to możliwe, gdyż wielu Polakom, na co dzień uwikłanym w lewizny i przyzwolenia na lewizny, odpowiadają media, które problemu uczciwości nie stawiają na porządku dziennym. Media, które są nie tylko służebne wobec władzy, ale także służalcze wobec zdegradowanych obywateli. Ta zresztą właściwość obszernych połaci naszej polskiej tkanki kulturowej częściowo wyjaśnia wysokie, długotrwałe poparcie dla prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Czy świat polskiej lewizny, bylejakości, zapomnienia o honorze i godności to właśnie elektorat Platformy? Tak – spora część tego świata stanowi sporą część elektoratu PO. To nie jest czysta mentalność stada. Poparcie dla PO jest także zakorzenione w codziennym zabieganiu o swoją pozycję społeczną. Nasuwa się hipoteza, że to niezrozumienie tej sytuacji i jej konsekwencji leży u podstaw wielu niepowodzeń PiS. Niezrozumienie, czego? Tego, że uformowały się (tylko częściowo w wyniku celowej propagandy) takie automatyzmy myślowe u wielu Polaków, które w ich umysłach tworzą zaporę powstrzymującą przed skierowaniem swoich sympatii ku PiS-owi. Pewne cechy społecznej tkanki typowe dla III RP, przez lata transformacji wzmocnione, wyrosły na podglebiu znacznie starszym od III RP – na kodach kulturowych zakorzenionych w naszym tak często pozbawionym podmiotowej godności losie narodowym ostatnich stuleci. W przypadku niektórych grup społecznych te historycznie uwarunkowane cechy udało się skojarzyć z sympatiami ściśle politycznymi. Do skojarzeń: PiS? moher? obciach? zacofanie kraju „podpięto” kolejny automatyzm: PiS = nierealistyczne oczekiwania etyczne.
Czy program IV RP zakłada nierealistyczną uczciwość? Ale trzeba wprowadzić nowy wymiar wywodu. Przez media przeszła kolejna już fala (niezbyt silna, ale jednak widzialna) zaniepokojenia kiepską, jakością naszych wyższych uczelni. W rankingach światowych najlepsze uczelnie III RP sytuują się bardzo daleko. Wiąże się to z obecnością tak wielu profesorów, którzy są „puszczalscy”: przepuszczają przez filtr egzaminacyjny niedouczonych studentów, a przez filtr recenzyjny bardzo słabe opracowania „naukowe”. To ta tkanka przyzwoleń częściowo wyjaśnia niską, jakość naszych uczelni. Bo czy najlepsze uczelnie świata nie działają przypadkiem na bazie, (choć nie wyłącznie na tej bazie) „nierealistycznych” przekonań, że plagiaty się piętnuje, a ich sprawców potępia i usuwa na margines? Ale w dyskusji nie podkreśla się, że to właśnie rozpowszechnienie, chociaż zazwyczaj w bardziej subtelnej formie, takich postaw jak te obecne we wrocławskiej Akademii Medycznej przyczynia się do kiepskiej, jakości naszych uczelni. Widzimy, zatem, że – pewnie wbrew intencjom jego autora – przywołane na początku naszego tekstu powiedziane szeptem słowa lekarza pokazały, że to program IV RP symbolizuje tkankę Polski nowoczesnej, rozwijającej się.
Rozmontowanie zapory I zauważył mój kolega filozof: „Bo Polacy swoje myślą. I o to chodzi – większość Polaków nie, dlatego myśli tak jak »GW« i Polsat z TVN, bo jest pod ich wpływem, ale dlatego, że to się im wszystkim opłaca, (bo PiS nie jest dla nich alternatywą). I to jest trudne do przyjęcia przez PiS”. Jeśli nie znajdziemy klucza do wrażliwości oraz interesów tej części Polski, która zanurzona jest w tkance chorych przyzwoleń, to zapór rozwoju nie rozmontujemy. Rządy PiS kojarzone są z nawoływaniem do uczciwości; nawoływaniem niekoniecznie szczerym, oraz – co gorsza – dla wielu wyborców nieskutecznym. Dla PiS niezbędne jest, zatem wskazywanie konkretnych, realistycznych, niebrzmiących ani moralizatorsko, ani policyjnie, reform przeciwdziałających patologiom. O tym, że reformy takie są możliwe, że niezbędne sposoby są naukom społecznym znane i na czym miałyby w polskich warunkach polegać – napiszę. Andrzej Zybertowicz
Poniedziałek Wielkanocny Zauważyli Państwo zapewne, że w środkach masowej dezinformacji, na te kilka dni świąt - zniknęły te męczące twarze demokratów socjalnych, które, na co dzień pouczają nas o wszystkim i narzucają nam swój punkt widzenia, targując się medialnie z pozorowanym „ przeciwnikiem” politycznym. Człowiek prawdziwej prawicy, a nie ”prawicy” farbowanej- stoi dokładnie naprzeciw ich wszystkich, a nie obok - w jednym szeregu. Dla człowieka prawicy ONI wszyscy są przeciwnikami ideologicznymi.. Pospołu doprowadzili Polskę do wielkiego zawału, który tylko patrzeć jak się ujawni.. A wygląda na to, że zawał będzie rozległy.. A lud - zupełnie jak za czasów jakobina Condorceta jest: „ciemnym narzędziem rewolucji”.. Jak ktoś nadal zamierza glosować demokratyczne na te pięć demokratycznych band?. Chodzi o to- skoro już mamy demokrację, żeby na żadną z tych demokratycznych pięciu band nie oddać ani jednego głosu.. Wtedy napisałbym, że lud zmądrzał.. Ale czy to jest możliwe? Sądzę, że nie.. Te tłumy demokratycznych darmozjadów obsiadające państwo ciągną za sobą rodziny i znajomych, którzy głosy przekażą na listy demokratycznych pięciu band.. I jeszcze zbójcy poprzechodzą z jednej bandy do drugiej, co niczego nie zmienia, a jest dowodem, że specjalnych różnic pomiędzy bandami nie ma.. Wszystkie napadły na nas- i nas rabują,. To jest podstawa ich prawdziwego programu. Różnice mogą, co najwyżej polegać na sposobach rabowania.. Każdy Ali Baba ze swoją bandą ma swoją technikę.. Normalnemu człowiekowi jest wszystko jedno, kto go okrada.. Wolałby, żeby go nie okradano.. Ale to „ marzenia ściętej głowy”.. Tym bardziej, że może sobie- jak na razie- wybrać jedynie bandę, która będzie go okradać.. A do tego rząd, który tylko zamyśla jak nas obskubać..” Rząd rewolucyjny jest despotyzmem wolności przeciwko tyranii”- twierdził jeden z największych łobuzów czasów nowożytnych, niejaki – Maksymilian Robespierre, obok innych łobuzów, takich jak Lenin czy Trocki, a później Stalin.. Dla niego król nie był człowiekiem, był tyranem.. I tak gilotyna przejechała się po jego- niemarzącej o ścięciu- głowie. To było też marzenie ściętej głowy.. Wielki przeciwnik kary śmierci, ale podpisał ponad 10 000 wyroków śmierci.. Ale jak uzasadniał ten haniebny proceder.(???). W jakobińskim demokratycznym Konwencie twierdził, że kara główna jest stosowana masowo, ale zostanie zniesiona… jak tylko zostaną eksterminowani wszyscy” kontrrewolucjoniści”, katolicy i…….. Zwolennicy kary śmierci.(????). Nieprzekupny był wielkim mordercą! Ale ma ulice swego imienia we Francji, tak jak Danton i- tak jak Lenin. Lenin ma takich ulic ponad 100!!! W socjalistycznej Francji! A w Polsce trwa Wielka Rewolucja, no nie proletariacka-, ale Kulturowa. A przy niej „ obywatele” ubożeją, są proletaryzowani, bo rosną podatki i wzmacnia się rabunek państwa.. Marksizm kulturowy próbujący wypchnąć chrześcijaństwo ze wszystkich sfer życia, a na to miejsce wprowadzić urzędników demokratycznego państwa prawa. Proletariacka rewolucja już była - w jej wyniku pojawiło się więcej proletariuszy. Mam nadzieje, że w wyniku Rewolucji Marksizmu Kulturowego- pojawi się więcej zwolenników obrony chrześcijaństwa.. Co nas nie zabije- może nas wzmocnić?. W Niedzielę Wielkanocną, podczas kazania ksiądz zadał publicznie pytanie…, Co robi księżyc jak szczekają psy?- Nadal świeci! No właśnie! Co ma robić Chrześcijaństwo jak jego wrogowie szczekają.. Umacniać wiarę w Chrystusa. I przejść do ofensywy, nie może zachowywać się defensywnie.. Bo najlepszą obroną jest atak! Bo przecież rząd rewolucyjny marksizmu kulturowego Platformy Obywatelskiej jest „ despotyzmem wolności przeciwko tyranii Chrześcijaństwa.,”, Tak jak cała ta Rewolucja Francuska wymierzona w Chrześcijaństwo.. Żyjemy w jej popłuczynach i kontynuacji.. Współczesny Robespierre, może Kanton-- to Janusz Palikot, nazywający przewodniczącego Episkopatu, arcybiskupa Michalika „chamem”.. Już posuwa się do tego? Biskupa nazywać publicznie”: chamem”.(!!!!).A ministra sprawiedliwości” katolicką ciotą”- która to „ciota” kojarzy się z homoseksualizmem gejowskim. A walka się dopiero zaostrza.. Bo w miarę rozwoju raka socjalizmu i jego bankructwa, nasilenia walki z Chrześcijaństwem - wrogowie nie będą przebierać w słowach. Tym bardziej główny wróg, wystawiony, jako rozgrywający- współczesny Danto- Robespierre- Janusz Palikot, w porozumieniu z panem premierem Donaldem Tuskiem- wystawiony przez międzynarodową Komisję Trójstronną... Chrześcijanie muszą się ocknąć, zanim socjalistyczna władza upaństwowi im kapłanów chrześcijańskich, zastępując ich urzędnikami państwowymi i kapłanami demokratycznymi spędzającym czas w Świątyni Demokratycznego Rozumu, gdzie metodą większości ustalają – Prawdę. I weźmie ich na garnuszek państwa.. Tak jak w całej socjalistycznej Europie. Nie może chyba być nic gorszego dla chrześcijańskiego kapłana służącego Chrystusowi, jak przywłaszczy go sobie państwo i będzie wypłacało mu pensję.. Będzie wtedy służył państwu a nie Chrystusowi - to chyba jasne. Już ministerstwo Administracji i Cyfryzacji pod batutą pana Boniego zapowiada nowy projekt dotyczący „ Funduszu Kościelnego”. Zmiana będzie „ bardziej nowoczesna”, – co w demokratycznej nowomowie oznacza postępowość wobec tego, co nastąpiło wcześniej. I jeszcze tylko ”konstytucja cywilna kleru”- i mamy to, co podczas Rewolucji Francuskiej. Uzależnienie sługi Bożego od państwa.. Wypłacanie mu wynagrodzenia i wymaganie wszystkiego, czego oczekuje od niego państwo.. Mniejsza o Boga.. Mimo, że na tej samej ulicy, pod tym samym niebem.. Ale wobec innego Pana! My tu gadu, gadu, a Rosja mobilizuje armię na granicy z Gruzją- na Kaukazie. Tak przynajmniej podaje irańska agencja FARS. Wojska jej się przydadzą na wypadek, gdyby Izrael zaatakował Iran. Wtedy Rosja zajmie Gruzje i Azerbejdżan. Musi być, jakie porozumienie pomiędzy Rosją i Iranem. Bo Amerykanie szykują się do napaści na Iran, bo na giełdzie w Iranie nie obracają już dolarami.. A przyjaciele Ameryki muszą obracać dolarami, a nie jenami, juanami, czy rupiami.. W przeciwnym przypadku spotka ich kara.. Tak jak Libię czy Irak. Husjanowi zachciało się robić transakcje w euro - a nie w dolarach.. Kadaffi natomiast nie zadłużył swojego kraju – i to był jego błąd.! Dobrze funkcjonujący kraj- to kraj zadłużony, najlepiej w międzynarodowych bankach, przecież nie w SKOK-ch.. SKOKI trzeba jak najszybciej zlikwidować, żeby nie stwarzały konkurencji dla międzynarodowej konkurencji.. Być może szykuje się kolejna rozróba światowa wywołana przez Stany Zjednoczone i Izrael..Ale tym razem- jak wmieszają się Chiny, Rosja, Japonia czy Indie- może być ciekawie. Nasze wojsko znowu pojedzie na” misję”. Ale czy mamy jeszcze kilkuset żołnierzy do walki? I czy mamy jeszcze 10 miliardów złotych na zaprowadzenie demokracji w Iranie, bo tam jej nie ma, choć wybory się odbyły i prezydent został wybrany demokratycznie? Ale nie ten - co powinien - według strażników demokracji- Stanów Zjednoczonych.. I dlatego trzeba będzie demokrację uratować? Bo nie ma nic ważniejszego niż demokracja.. Dla niej należy poświęcić wszystko. I wcale nie chodzi o pieniądze i interesy Izraela w tym rejonie.. Ani o to, że Iran dystansuje się od śmieciowego dolara.. I tyle wszystkiego w lany poniedziałek.. Wleją tym Irańczykom, czy… WJR
O emeryturach i nie tylko Pierwsze rundy batalii o nieuchronne zmiany w systemie emerytalnym mamy - chciałoby się powiedzieć: wreszcie! - za sobą. Wreszcie, po pierwsze, dlatego, że trzeba to było zrobić już wiele lat wcześniej. I wreszcie, bo strumień demagogii, płynący od związkowców i wielu opozycyjnych polityków, a także medialnych brukowców był ponad zwykłą miarę. Zacznijmy od propozycji referendum. Odpowiedź była i powinna być negatywna, bo nasz system, to demokracja przedstawicielska, a nie dyskusja na agorze, gdzie zbierali się wszyscy obywatele Aten, czy innego greckiego państwa-miasta. Nasi przedstawiciele powinni podejmować także decyzje niepopularne, choć potrzebne. I tego od nich nadal oczekuję. Dalej, jeśli ktoś upiera się przy referendum, to powinno ono zadawać realistyczne pytania. Np. czy chcesz przechodzić nadal na emeryturę tak, jak obecnie (po skończeniu 60 czy 65 roku życia), i otrzymywać emeryturę w wysokości znacznie niższej niż obecnie w proporcji do ostatniej płacy. I to proporcja ta, będzie niższa za 10 lat, a jeszcze niższa za 20. Specjalne pytanie powinno być sformułowane wobec kobiet, dla których te proporcje, to będzie ok. 20 procent, a później nawet 15 procent i mniej. Kobiety pracują krócej, a żyją dłużej. Już dziś jest to średnio 81 lat i nadal rośnie. Kobieta przechodząca dziś na emeryturę, pozostanie, więc, na niej minimum 21 lat, przepracowawszy średnio 35 lat? Jaką składkę emerytalną musiałaby płacić miesięcznie kobieta, by uzbierać z własnych składek swoją emeryturę rzędu połowy płacy? Taka składka musiałaby wynosić ok. 30 procent płacy! Czyli kolejne pytanie dotyczyć musiałoby zgody na wyższą składkę emerytalną. Nonsensowne są też przywileje zaproponowane przez PSL, bo oznaczają możliwość otrzymywania emerytury wcześniej, choć po wypracowaniu ze składek tzw. emerytury minimalnej. Byłoby to bardzo niewielka suma, wystarczająca na przysłowiową owsiankę na wodzie. W dodatku emerytura po osiągnięciu wieku 67 lat też byłaby znacznie mniejsza, gdyż zmniejszyłaby zgromadzone pieniądze z wcześniej wpłacanych składek o sumę wykorzystaną w wyniku wcześniejszego przejścia na emeryturę. Wielu cwaniaczków politycznych, ze związkowcami w pierwszej kolejności, kombinuje w następujący sposób: Utrąćmy rygory zmian emerytalnych teraz (i zyskajmy popularność), to później wystrajkujemy wyższe emerytury na fali oburzenia, że są one skandalicznie niskie. Tylko, od kogo mieliby wystrajkować owe emerytury? Czasy rozdawnictwa socjalnego przez okładanie jeszcze pracujących coraz wyższymi podatkami kończą się w całym świecie zachodnim. Ci nieliczni młodzi, gdyby ich chcieć obłożyć wyższymi podatkami na rzecz przechodzących na emeryturę, zastrajkują na swój sposób. To znaczy po prostu wyjadą do krajów, gdzie podatki są niższe, a płace wyższe, (bo i wydajność wyższa). A przyjmą ich z otwartymi rękami, bo deficyt młodych wykształconych Europejczyków będzie pogłębiać się wszędzie z każdym rokiem. Zresztą, ci pracujący w średnim wieku i starsi też dostaliby finansowo po skórze. I w wyniku wyższych podatków, i niższych emerytur, bo będzie mniej osób płacących składki. Nie wystarczy krzyczeć: Precz z pracą aż po grób! (kłamliwe hasło związkowców i tytuł z Naszego Dziennika). Trzeba jeszcze myśleć, co jest możliwe, a co nie. I skrupulatnie obliczać każdy wariant tego możliwego. Trzeba, więc, także elementarnej odpowiedzialności.
Jan Winiecki
“Niszczenie dowodu jest przestępstwem…” – list sędziów do Prokuratora Generalnego
“Zwracają się do Pana prawnicy w sprawie, która od dwóch lat jest w centrum uwagi opinii publicznej. Mówimy o katastrofie smoleńskiej i niewyobrażalnym lekceważeniu polskich organów ścigania przez Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej. Od dnia katastrofy wrak Tu-154M, podstawowy dowód w prowadzonym śledztwie, niszczeje pod Smoleńskiem. Na naszych oczach demolowane są fragmenty samolotu. A sposób ich przechowywania urąga elementarnym zasadom zabezpieczenia materiału dowodowego. Niszczenie dowodu jest przestępstwem. Co na to polska prokuratura?” – pytają sędziowie: Bogusław Nizieński, Wiesław Johann i Piotr Łukasz Andrzejewski. “Kierujemy do Pana – Prokuratora Generalnego – szefa polskiej, niezależnej prokuratury, pytanie, czy i kiedy samolot wróci do Polski? Nie mamy wątpliwości, że jedynym organem procesowo powołanym do odzyskania wraku tupolewa – dowodu mającego kluczowe znaczenie dla ustalenia przyczyn katastrofy, jest polska prokuratura. I to ona jest zobowiązana do aktywnego działania” – piszą sygnatariusze listu. Ich obawy i dezaprobatę dla dotychczasowej – wyłącznie reaktywnej w stosunku z rosyjskim partnerem – sekwencji działań Prokuratury Generalnej podziela wielu prawników, rozumiejących zasady dyscypliny postępowania przygotowawczego. Mamy w Polsce wybitnych prawników, praktyków, chociażby prezesów i sędziów Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku, posiadających znakomitą znajomość prawa karnego. I doświadczenie. Mogliby swoją wiedzą, doświadczeniem i własnym autorytetem wesprzeć starania prokuratury (gdyby chciała) i pokrzywdzonych, skutkujące wydaniem dowodów. W przeciwnym razie powinniśmy się liczyć z powtórką scenariusza testowanego przy dwóch komisjach wypadkowych (Jerzego Millera i MAK) i ogłaszaniu raportu Tatiany Anodiny. A mianowicie, że śledztwo prokuratury rosyjskiej zakończy się wcześniej niż postępowanie w Warszawie, a strona polska zostanie skazana na “odkręcanie” ustaleń rosyjskich prokuratorów, nie dysponując ze swej strony własnymi dowodami i wiążącymi ustaleniami. Katarzyna Orłowska-Popławska
Bogusław Nizieński Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1950 roku. Ze względu na zaangażowanie rodziców w walkę o niepodległość (ojciec był żołnierzem Narodowej Organizacji Wojskowej), zanim ukończył aplikację sędziowską, w 1959 r., pracował w Akademickim Związku Sportowym Kraków. Pod koniec lat 60. po wielu perypetiach otrzymał pracę w Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie był również wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ “Solidarność”. W 1985 r. zrzekł się stanowiska sędziego, uznając, że w panujących ówcześnie warunkach nie może pełnić tej funkcji. W 1990 r. na wezwanie ówczesnego wiceministra sprawiedliwości prof. Adama Strzembosza wrócił do pracy w ministerstwie. W 1998 r. został powołany na stanowisko rzecznika interesu publicznego, które piastował do końca 2004 roku.
Piotr Łukasz Andrzejewski Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim w 1964 roku. Po odbyciu aplikacji sędziowskiej i adwokackiej rozpoczął praktykę adwokacką w 1971 roku. W 1980 r. był pierwszym konsultantem prawnym Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z siedzibą w Hucie “Katowice”. Jako pełnomocnik tego komitetu był autorem pierwszego wniosku o rejestrację NSZZ “Solidarność” w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie. Po wprowadzeniu stanu wojennego bronił w licznych procesach politycznych działaczy NSZZ “Solidarność”, w tym w czasie pierwszego procesu stanu wojennego pracowników Instytutu Badań Jądrowych z warszawskiego Żerania. Od 15 grudnia 1991 r. do 6 września 1992 r. pełnił funkcję dyrektora generalnego – likwidatora dotychczasowych struktur Państwowej Jednostki Organizacyjnej Radio i Telewizja. Senator I, II, III, IV, VI i VII kadencji.
Wiesław Johann W 1964 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Następnie odbył aplikację prokuratorską. W 1973 r. podjął pracę jako dziennikarz w Polskim Radiu, gdzie był zatrudniony do 1981 roku. Od 1982 r. wykonywał zawód adwokata, był obrońcą w licznych procesach politycznych. W latach 1990-1991 pełnomocnik rządu ds. likwidacji Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk. W latach 1997-2006 sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Obecnie wykładowca w Wyższej Szkole Collegium Civitas w Warszawie. Autor licznych książek i publikacji naukowych. AG
Zachód umywa ręce Parę godzin po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. w artykule podpisanym przez Ellen Barry “New York Times” doniósł, że “wysoko postawiony urzędnik wojskowy Federacji Rosyjskiej oświadczył, iż kontrolerzy lotu na lotnisku w Smoleńsku kilkakrotnie wydali polskim pilotom polecenie odejścia i nielądowania, ostrzegając, że samolot leciał zbyt nisko i powinien odlecieć na inne lotnisko”. “Niestety, załoga polskiego samolotu w dalszym ciągu zniżała samolot i rezultat był tragiczny”, miał oświadczyć gen. Aleksandr Alioszyn, zastępca dowódcy rosyjskiego lotnictwa. Można się domyślić, że “wysoko postawiony urzędnik”, o którym mowa w pierwszym cytacie, to własnie ów generał. Przy relacjonowaniu katastrof “NYT” zwykle przestrzega zasady weryfikacji. W artykule zabrakło wypowiedzi jakiegokolwiek “wysoko postawionego polskiego urzędnika” – trudno o dobitniejszy przykład nieliczenia się z Polską w chwilach naprawdę ważnych. W przeciwieństwie do “NYT” w dniu katastrofy BBC tak sformułowała informację: “Rosyjskie media twierdzą, że piloci zignorowali radę kontrolerów lotu i nie skierowali samolotu na inne lotnisko. (…) rosyjskie media twierdzą, że za katastrofę odpowiedzialni są polscy piloci”. Sposób podania różni się od przekazu “NYT” – anonimowość rosyjskiej sugestii i jej monotonne powtórzenie sugerują: rosyjskie media nie mogą się pochwalić tradycją prawdomówności. Z Moskwy o katastrofie doniósł “Russia Times” (www.rt.com), subsydiowany przez rząd rosyjski i nadający w języku angielskim non stop przez całą dobę. Wieczorem 10 kwietnia czasu moskiewskiego (przed południem na części terytorium USA) “Russia Times” oświadczył, ustami gubernatora smoleńskiej obłasti Siergieja Antufjewa, że “wstępne badania wskazują, iż polski samolot uderzył w gałęzie drzew, spadł na ziemię i rozpadł się na kawałki”. “Russia Times” dodał, że przyczyną katastrofy mógł być zły stan samolotu lub brak koordynacji pomiędzy systemem lądowania używanym przez pilotów a tym właściwym dla lotniska w Smoleńsku. Tego samego dnia CNN, brytyjski “Guardian” i inne media powtórzyły te niezweryfikowane sugestie. W ciągu następnych kilku dni w pismach codziennych wielkich miast Ameryki pojawiły się informacje, że były naciski, aby lądować, że piloci nie potrafili kontaktować się z lotniskiem, że samowolnie lądowali w czasie mgły. Dzień po katastrofie “Houston Chronicle” zacytowała Antufjewa, który miał powiedzieć, że samolot skosił wierzchołki drzew, próbując lądować na smoleńskim lotnisku, rozbił się i stanął w płomieniach. W tych późniejszych przekazach wyczuwało się niepewność i wyczekiwanie na oświadczenie polskich władz. Amerykanie słabo znają historię Europy Środkowej i bynajmniej nie zamierzają swojej wiedzy uzupełniać. Wiedzą jednak, że Polska nie jest pieszczochem Rosji i że przez stulecia walczyła, zwykle przegrywając, o prawo do istnienia. Katastrofa wydarzyła się na terytorium rosyjskim, zaś prezydent Lech Kaczyński w listopadzie 2008 r. nagłośnił agresję Rosjan w Gruzji i być może uniemożliwił ponowne podporządkowanie tego kraju Rosji. Mijały dni. Rząd USA trzymał buzię na kłódkę, chociaż trudno wątpić, że posiadał zdjęcia satelitarne o dużej wartości dowodowej. Opinia publiczna oczekiwała od polskich władz zajęcia zdecydowanego stanowiska i publicznego przekazania sprawy badań nad przyczynami katastrofy dowództwu NATO. Oczywiście dla NATO byłby to niemiły prezent: domaganie się od Rosji prawa badania katastrofy na terytorium rosyjskim nikomu na Zachodzie nie było na rękę. Państwa zachodnie wiele dały i dają, aby nie dopuścić do zaostrzenia stosunków z Rosją. Z punktu widzenia interesów amerykańskich i brytyjskich obarczenie Polaków winą za katastrofę było korzystniejsze, niż domaganie się od Rosjan dostępu do dowodów rzeczowych. Więc dowódcy NATO przeklinaliby Polaków i ich problemy – ale nie mogliby Polakom odmówić. Okoliczności, w których doszło do katastrofy, wskazywały, że mógł to być potencjalny zamach na prezydenta jednego z krajów członkowskich. Według statutu NATO, atak na jednego członka związku ma być traktowany, jako atak na wszystkich. NATO musiałoby się tą sprawą zająć. Władze polskie wybrały inną drogę. Jak się dowiedzieliśmy z prasy, kwestia badania katastrofy została załatwiona telefonicznie ze stroną rosyjską. To znaczy oddano sprawę w ręce wrogów prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Trudno, bowiem wątpić, że Putin zapomniał o roli Kaczyńskiego w Gruzji. Decyzja oddania w ręce Rosjan sprawy badania wypadku osłabiła międzynarodową percepcję Polski, jako niezawisłego kraju. Nawet, jeżeli przyczyną katastrofy był splot nieszczęśliwych okoliczności, prestiż państwa polskiego wymagał godnego zachowania się polskich władz. Przy jego braku początkowa sympatia i gotowość do śledzenia rozwoju wydarzeń, które pojawiły się w społeczeństwie amerykańskim po katastrofie, szybko wyparowały. Pierwszą rocznicę smoleńską mało, kto w USA odnotował, z wyjątkiem politycznie impotentnych skupisk polonijnych. 7 kwietnia 2011 r. korespondenci “Guardiana” w Warszawie, Julian Borger i Helen Pidd, pisali sceptycznie o Polakach wietrzących spisek rosyjski oraz gromadzących się na Krakowskim Przedmieściu wokół postawionego tam krzyża. Stwierdzili, że obie strony, tzn. ci przy krzyżu i ci, którzy z niego kpili, obrzucali się nawzajem wyzwiskami. Zaopiniowali, że był to konflikt pokoleń: z jednej strony konserwatywni katolicy-nacjonaliści, a z drugiej nowocześni świeccy obywatele. 5 lipca 2010 r., w czasie wyborów prezydenckich, BBC relacjonowało zwycięstwo Bronisława Komorowskiego z krótką tylko wzmianką o kontrkandydacie Jarosławie Kaczyńskim, “bliźniaku prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zginął wraz z 95 innymi osobami w katastrofie lotniczej w kwietniu br.”. Wkrótce, więc sprawa znikła z mass mediów, a więc i z pola uwagi społeczeństwa. Raport MAK był jedynie potwierdzeniem tych sugestii, które strona rosyjska przekazała światu 10 kwietnia 2010 roku. Zdjęcia robione przez osoby prywatne i dziennikarzy pokazały, w jaki sposób Rosjanie “zajęli się” szczątkami samolotu, ciałami zabitych i ich osobistymi rzeczami. Te niezliczone upokorzenia Polaków zostały przyjęte przez polskie władze zgodnie z zasadą, że gdy ktoś na nas pluje, trzeba powiedzieć, że deszcz pada. Czy można się, więc było spodziewać, że Amerykanie zajmą się tymi, którzy zginęli, jeżeli sami Polacy się nimi nie zajęli?Wiele osób w Polsce uważa, że ich dobrobyt i przyszłość nie mają ze sprawą Smoleńska nic wspólnego. Otóż mają, bo jeżeli państwo jest słabe, tracą na tym wszyscy obywatele. Świat inaczej traktuje obywateli państw umiejących bronić własnej godności, a inaczej tych, które się nie liczą. Wspólne zdjęcia, wizyty i komplementy prawione na oficjalnych spotkaniach oraz schlebiające próżności europejskie posady to jedynie pianka pokrywająca gorzki tort, czyli rzeczywisty układ sił w polityce międzynarodowej. Wprawdzie państwo, które względnie niedawno wyzwoliło się ze stosunku zależności od Rosji, powinno być ostrożne, ale w tej sprawie przekroczono wszelkie miary ostrożności. Myślę, że reanimowanie tematu katastrofy smoleńskiej w USA jest obecnie niemożliwe. Niezależni badacze wykonujący pracę pro bono mogą mieć rację, ale media się tym nie zajmą, chyba że przynaglone przez jakąś potężną siłę polityczną. Twierdzenie, że strona rosyjska nie przekazała całej prawdy, po prostu nie jest już “newsem”. W języku angielskim istnieje słowo “timing”, oznaczające znalezienie odpowiedniego momentu do upublicznienia jakichś faktów. Otóż chwila, w której można było to zrobić, minęła. Niewątpliwie jest to pierwszy wypadek w polskiej historii, gdy wolne państwo polskie nie upomniało się na forum światowym o 96 swoich obywateli z głową państwa na czele. Pozostaje mieć nadzieję, że w 2015 r. (lub wcześniej, jeżeli nadarzy się ku temu okazja) polscy wyborcy będą potrafili odróżnić słodką piankę na torcie od gorzkiego wypieku. Prof. Ewa Thompson
Stewardessa Szkoda, że dzisiejszy, rocznicowy wywiad z p. A. Żulińską-Pondo (niestety do tej pory nieprzesłuchaną przez Zespół) koncentruje się bardziej na okolicznościowych wspomnieniach aniżeli na tym, co stewardessa, z jaka-40 widziała 10 Kwietnia na lotnisku Siewiernyj
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20120410&typ=po&id=po39.txt
najwyraźniej, bowiem dostrzegła wiele ciekawych rzeczy. Oczywiście, jak to zwykle bywa w relacjach zwłaszcza polskich świadków, nie jest podawany dokładny czas wydarzeń, a przecież, jak to pisali w swej książce K. Galimski i P. Nisztor nie kto inny, a właśnie ta stewardessa miała zeznać w wojskowej prokuraturze, iż „katastrofa” miała się wydarzyć niecały kwadrans po kolejnym nieudanym podejściu iła-76: „Warunki były tak trudne, że po drugim podejściu do lądowania z wykonywania manewru zrezygnowała załoga rosyjskiego ił-76. Było to około 15 minut przed rozbiciem się prezydenckiej maszyny”, twierdzili Galimski z Nisztorem, („Kto naprawdę ich zabił?”, s. 50), powołując się w tym miejscu na zeznania Żulińskiej-Pondo z dn. 10-04. Biorąc zaś pod uwagę stenogramy z wieży szympansów, no to owo drugie podejście, jak pamiętamy, zaszło (wedle oficjalnych rus. danych, które nie muszą być prawdą, rzecz jasna) o 7.40 pol. czasu
http://mswia.datacenter-poland.pl/protokol/Zalacznik_nr_8_-_Odpis_korespondencji_pokladowej.pdf
s. 163 – tak więc „katastrofa”, o której w prokuraturze mówiła stewardessa, wydarzyłaby się ok. 7.55 pol. czasu. Z kolei, jak zwracałem uwagę w zakazanej „Czerwonej stronie Księżyca”, A. Wosztyl, który przecież miał stać nieopodal stewardessy, na tej samej, co ona, płycie lotniska Siewiernyj i słyszeć, jak możemy sądzić, tę samą „katastrofę”, zeznał w prokuraturze, wg ustaleń L. Misiaka i G. Wierzchołowskiego („Nowe Państwo” 3/2011), iż silniki tupolewa słyszał około 8.35 pol. czasu. Z tego zaś można by wnioskować, że nie tylko różne niepokojące i dziwne rzeczy działy się na smoleńskim wojskowym lotnisku, ale i o różnych porach. Nic więc zaskakującego, iż reakcje na te wydarzenia były różne. W tym zaś kontekście możemy rzucić okiem na relację stewardessy z dzisiejszego „NDz”, gdzie też jest o różnych reakcjach mowa. Zacznijmy od samego słuchowiska na Siewiernym: „stojąc na płycie lotniska w Smoleńsku, czekałam z załogą (my przylecieliśmy wcześniej Jakiem-40) i usłyszałam ten przerażający ryk silników, jak próbowali poderwać samolot do góry. Ale była cisza. - Domyśliła się Pani, że doszło do katastrofy?
- Kiedy usłyszałam ryk silników, wiedziałam, że tupolew próbuje się poderwać i chce odejść. Niestety, po jakimś czasie usłyszałam głuchy trzask łamanej czy gniecionej blachy, potem nastała cisza.” Chciałoby się spytać: a co z wybuchami? Nie było dwóch wybuchów? Co było widać? Czy był słup ognia i dymu? No ale mniejsza z tym. „Od razu wiedziałam, że się rozbili, zaczęłam krzyczeć. Moi koledzy z załogi niedowierzali” (o, to jest ciekawa uwaga – skoro wojskowi piloci nie dowierzali, to może odgłosy nie były tak jednoznaczne, jak to po latach zinterpretowała stewardessa? - przyp. F.Y.M.) „czułam bezradność, miałam nadzieję, że dziewczyny przeprowadzają ewakuację, że ratują pasażerów, chciałam im pomóc (a nie próbowała zadzwonić ze swej komórki do stewardess tupolewa? - przyp. F.Y.M.). Ale nie wiedziałam, od czego zacząć, wołałam do ludzi czekających na nasz samolot, żeby im pomogli.” Ta ostatnia informacja jeszcze ciekawsza – o wzywającej pomocy stewardessie nie wspominał ani J. Bahr, ani M. Wierzchowski, a przecież stać mieli nie tak daleko od załogi jaka-40. Ten pierwszy miał dopiero zaobserwować „rozchybotanie się ochrony” oraz jak Ruscy „przysiedli z wrażenia”, ten drugi natomiast miał zapamiętać tylko „świst silników tupolewa” i ciszę.
„- Była Pani na miejscu katastrofy? - Nie, ale pamiętam, że od razu znalazło się przy nas rosyjskie wojsko (podjechali autami? Przybiegli? - przyp. F.Y.M). To było wtedy, gdy w stronę miejsca tragedii ruszyły samochody. Stałam wtedy przy schodkach, jaka, obok przejechała limuzyna, ktoś, jakiś mężczyzna, wyjrzał przez okno i krzyknął w naszą stronę, że tupolew odleciał. Wtedy zaczęłam krzyczeć, że to nieprawda, "dlaczego pan kłamie!".
- Tym mężczyzną był Polak czy Rosjanin? - Nie wiem, ale powiedział to po polsku. Tak samo nie wiem, co to była za limuzyna - wyglądała na taką, którą jeżdżą rządowe delegacje. Potem siedzieliśmy w samolocie, przed którym stał żołnierz. Nie mogliśmy wyjść z samolotu aż do godziny 17.00. (do 17-tej? - przyp. F.Y.M.)
- To był rosyjski żołnierz? - Tak, wyglądało to tak, jakby trzymał przy nas straż.”
Niestety, w tym miejscu wywiad wraca znowu do okolicznościowych wspomnień. Mamy, zatem dosłownie strzęp relacji z Siewiernego, mówiącej, iż było tam nieco inaczej niż opowiadali inni świadkowie. Na ile to, co mówi stewardessa, jest do końca zgodne z faktami, to osobna sprawa. W książce „Mgła” A. Kwiatkowski opowiadał, iż załoga twierdziła, że była na „miejscu katastrofy” jakiś czas później („Okazało się, że tak, poszli tam na piechotę”, s.103), tymczasem z tego, co mówi stewardessa można by wywnioskować, iż w ogóle, z jaka-40 pilnowanego przez rus. sołdata nie wychodzili. FYM
Z półgłówkiem mi nie po drodze. W reakcji na moja odpowiedź: „Z kanalią mi nie po drodze", Głogoczowski brnie dalej w kolejne idiotyzmy i oszczerstwa zdając się jakby nie wiedzieć, że każde z nich wniesione do sądu zakończy się jego przegraną. Pozwala to przypuszczać, że on do tego zmierza, albo też w ramach programu "minimum", pragnie utrzymać się na fali zainteresowania internautów, jako "demaskator" Henryka Pająka.
1). Przegra w sądzie proces o zniesławienie, gdy pisze, że byłem agentem CIA.
2). Przegra proces w sądzie z oskarżenia o zniesławienie, gdy pisze, że byłem Politrukiem LWP.
3). Przegra proces w sądzie z oskarżenia o zniesławienie, gdy pisze, że "Pan Henryk Pająk, który obecnie pisze "ziejące komercyjnym antykomunizmem" książki, był w "służbach" w Warszawskim Okręgu Wojskowym. (...). Taka , niedostępna dla zwykłych oficerów WP wiedza (o syjonizmie - H.P.) według mojego kolegi (i według mnie także), jest potwierdzeniem, iż miał on wcześniej dostęp do antysyjonistycznych materiałów, w których lubowali się właśnie pracownicy ... UB”.
4). Przegrywa proces po prostu z tego powodu, że nazywa mnie nie tylko agentem UB, ale nadzwyczajnie ważnym agentem służb wojskowych, który miał dostęp do tajnych materiałów niedostępnych nawet dla "zwyczajnych" ubeków. Nadzwyczajnym zaś chamstwem jest wypominanie mi, "dyskretne" naigrywanie się z mojego inwalidztwa, gdy pisze: "Jego zacietrzewienie jest być może - o czym wolałbym raczej milczeć - jakąś pochodną, jego kalectwa (brak kilku palców u ręki być może wskutek ran odniesionych od niewypału odniesionych w 1947 roku, o czym pisze w swej biografii)". W innej dawce plwocin Głogoczowski "umacnia" swoje oskarżenia o moje "wejścia" do tajnych archiwów UB czy WP gdy pisze, że aby w tamtych komunistycznych latach pisać książki o walkach UPA na Wołyniu - tu ma ten nieuk zapewne na myśli przeze mnie napisana wspomnienia Henryka Cybulskiego "Czerwone noce" i mój zbeletryzowany dokument o walkach grupy żołnierzy Wołyńskiej 27 Dywizji AK - książkę "Los". Podobnie wykazuje moje super możliwości w archiwach UB i WP, gdy wspomina o moich książkach z powojennych walk konspiracji, a napisałem ich rzeczywiście około siedmiu. Trzeba, więc wyjaśnić temu półinteligentowi całkowicie wyeliminowanemu z realiów "odwilży" po 1990 roku, że, po pierwsze: Książka o walkach samoobrony polskiej w Przebrażu, gdzie uratowało się około 25 tysięcy osób - głównie kobiet i dzieci, nie musiała powstać z tajnych czy super-tajnych dokumentów UB. Powstała z całkowicie legalnych relacji uczestników tych wydarzeń. Podobnie powstała moja książka "Los". Dowódcą zgrupowania ludności polskiej w Przebrażu był Henryk Cybulski postać zadziwiającą nawet poza wątkiem Przebraża. Był to mistrz Polski w biegach przełajowych z 1935 roku, potem leśnik. Jak w przypadku każdego przedstawiciela "burżuazyjnej Polski" na Kresach, został wywieziony na Syberię, skąd uciekł i pieszo wrócił na Wołyń. Szedł latem, w okresie sianokosów stale niosąc na ramieniu grabie. Przeżył niesamowite przygody, ale jego sprawność fizyczną, zwłaszcza, jako biegacza, pozwalała mu uniknąć wielu opresji. Namawiałem go po opublikowaniu "Czerwonych nocy", abyśmy zabrali się do spisywania jego wspomnień z tej ucieczki. Nie zdażyliśmy. Zmarł na zawał. Jak się spotkaliśmy? W Liceum im. "Staszica" w Lublinie, gdzie wtedy uczyłem języka polskiego (zarazem, jako politruk w Słupsku?) uczył języka rosyjskiego Szczepan Kamiński - dowódca kompanii samoobrony w Przebrażu. Uciekł on z Tomaszowa Lubelskiego, gdzie także uczył rosyjskiego, gdyż banderowcy kilkakrotnie się na niego zasadzali. Zamieszkał u Cybulskiego, który właśnie kończył budowę swojego domku na Sławinku w Lublinie. Obaj zaproponowali mi, abym i ja się do nich przeniósł. W ten sposób miałem pod ręką dwóch głównych relantów. Oczywiście, relacje uzupełnialiśmy wspomnieniami innych ocalonych, m. in. szefów administracji cywilnej Przebraża, bo tamci dwaj byli dowódcami, Cybulski całego batalionu składającego się z czterech kompanii. Podobnie ze wspomnień uczestników powstała książka "Los". Jej głównym bohaterem był szeregowy partyzant Wołyńskiej 27 dywizji AK Henryk Dec. Książki o niszczeniu przez UB - NKWD powojennej konspiracji WiN (Wolność i Niezawisłość) na Lubelszczyźnie, m. in. takie jak "Uskok kontra UB" (brat "Jastrzębia"), powstały na kanwie dokumentów procesowych ówczesnych powojennych Wojskowych Sądów Rejonowych, przechowywanych w archiwach UB, SB i UOP, a także z relacji ocalonych partyzantów, którym otwierały się usta po 1990 roku, zresztą zrazu jeszcze niewinnie, z niedowierzaniem. Akta te były od stycznia 1990 roku sukcesywnie przekazywane do wojewódzkich archiwów państwowych lub do archiwów sądów rejonowych lub wojewódzkich, w zależności od możliwości magazynowych tych jednostek, do dziś istnieje nieporozumienie w sprawie udostępnienia dokumentów procesowych konspiratorów powojennych oraz ich współpracowników, w odróżnieniu od tajnych teczek agentów UB i Informacji Wojskowej - te są nadal niedostępne dla osób "trzecich", a batalia o ich odtajnienie trwa już 15 lat i nie ma końca. Donosy, zdrady, informacje z teczek tajnych znajdowały się na stołach zespołów sędziowskich, jako materiały "dowodowe", ale żaden z tych świstków nie miał szans zostać wpięty do teczek procesowych!. Dopiero z relacji ocalonych ofiar mogliśmy z nimi wspólnie dedukować, kto ich wydał, kto doniósł. Nie mogliśmy jednak tego przenieść na papier książek, nie mając dostępu do dokumentów agentury. Zrozumiałe, że akta procesowe nie mogły stanowić rozstrzygającego materiału do książek. Wiadomo przecież, że zeznania wyduszano z ofiar torturami fizycznymi i psychicznymi i z pozycji tych ofiar czytając te zeznania wiedziałem, że im mniej powiedział lub im więcej nakłamał, tym było lepiej dla niego. W styczniu 1990 roku, kiedy zapadła decyzja Ministerstwa Sprawiedliwości o przekazaniu tych dokumentów do archiwów państwowych lub sądów okręgowych, złożyłem podanie do Prezesa Sądu Rejonowego w Lublinie z prośbą o udostępnienie mi materiałów procesowych bohaterów powojennego podziemia. W tym czasie podanie składało już kilku historyków, a także - masowo, byli skazami, starający się o rehabilitację i odszkodowania. Prezes Sądu Okręgowego w Lublinie pismem z 31 stycznia 1990 roku wyraził zgodę na nieograniczony wgląd do tych dokumentów. Całe to pismo przytaczam z oryginału w swojej książce "Dyktatura nietykalnych", wydanej w moim RETRO w 2007 roku, s. 35 - 36. Prezes Włodzimierz Klechą w ostatnim akapicie pisma informuje mnie, iż w tym momencie Sąd dysponuje aktami z lat 1946 - 1947, "natomiast akta z późniejszych roczników zostaną w bieżącym tygodniu przejęte z W.U.S.W. (Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych - H.P.) i będą do dyspozycji od 5.II.br.". Na tej fali "odwilży", na półtora roku dosłownie zanurkowałem w podziemiach Sądu Rejonowego tak dokładnie, że moi znajomi pytali mnie gdzie się podziewam. Żartowałem, że działam w podziemiu, zszedłem do podziemia. Nikt nie wymaga od nikogo, aby znał historię ostatnich siedemnastu lat, nie można tego również wymagać od nieuka Głogoczowskiego, ale zachowuje się on w sposób typowy dla nieuków - im mniej wie, tym bardziej się mądrzy i brnie w oszczerstwa. Ja jednak podejrzewam, że nie jest to całkowity "ciemniak" w tej materii, a oszczerstwami sieje programowo, "zadaniowo" w ramach jakiejś "misji", którą internauci w swoich reakcjach na pomówienia Głogoczowskiego, umieszczają w okolicach "lewactwa" rodem z "koszer kitchen" (koszernej kuchni). Informuję dodatkowo tegoż Głogoczowskiego, a czytelników osobno, niejako na marginesie, że napisałem również książkę "Za Samostijną Ukrainę" - o niszczeniu band UPA na południowo-wschodnich ziemiach okrojonej Polski przez Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego ("zasłużony" także w obławach na partyzantów WiN w centralnej Polsce), oraz przez regularne oddziały WP. Tu nie miałem już żadnego relanta, uczestnika tych walk. Banderowców nie znałem, oni nie widzieli, że coś takiego piszę, a gdyby się któryś o tym dowiedział, to, jako krwawy rezun nigdy by się do mnie nie zgłosił. Szczególnym smaczkiem tej książki było przesłuchanie jednego z ujętych "bulbowców" przez porucznika Wojciecha Jaruzelskiego, którym okrasiłem treść książki. Nie chodziło mi o odtwarzanie przebiegu walk. Uczynił to wcześniej i lepiej ode mnie Jan Gerhard w książce "Łuny w Bieszczadach" (zekranizowanej). Zająłem się głównie stosowaną powszechnie przez KBW sławetną zasadą odpowiedzialności zbiorowej, stosowaną w równie bezwzględny sposób w niszczeniu polskiego podziemia. W aktach procesowych banderowców z reguły znajdowały się przesłuchania osób cywilnych, które ośmieliły się przenocować banderowca, podać mu kromkę chleba czy garnuszek mleka. Największe ich przestępstwa, to pranie banderowskich gaci lub szycie koszul i tychże gaci. Za to "leciało" obligatoryjnie pięć lat więzienia - dokładnie tyle i za to samo, za co skazywano dziesiątki tysięcy polskich chłopów, kobiet i dziewcząt, które ośmieliły się być łącznikami, udzielać pomocy członkom zbrojnego oporu przeciwko powojennej żydokomunie. Bez podcięcia tej bazy zaopatrzeniowo - informacyjnej, czyli wysiedlenia ludności ukraińskiej z rejonu Bieszczad, walka z bandami UPA była walką z wiatrakami. Kilkadziesiąt lat później "polski" Sejm uroczyście przyjął uchwałę potępiającą tą akcje "Wisła". Pragnę zapoznać czytelników z pewnym wątkiem związanym z "Za Samostijna Ukrainę", z dręczącym mnie do dziś nierozwiązalnym dylematem "szpiegowskim". Opisuje tam działalność jednego z dowódców UPA w rejonie Bieszczad - niejakiego Łapińskiego oraz kilkuosobowego oddziału UPA pod dowództwem niejakiego "Niewiadomskiego". Ująłem jego procesowe nazwisko w cudzysłów i dziś jestem przekonany, że słusznie. Oddział został rozbity, główni "banderowcy" ujęci i skazani, i nagle ... zwolnieni z oskarżeń i wywiezieni do ZSRR!!. Niesłychane. Proces upowca był zwykle krótki: jedno, dwa przesłuchania, zeznania współpracowników i ... szara koperta z wykonania wyroku śmierci. A ci zostali zwolnieni i zniknęli w ZSRR, choć m. in. udowodniono im zaduszenie gajowego, który wycinając choinkę na święta, nadepnął na klapę ich bunkra, i już z niego nie wyszedł. Ich zwolnienie stanowiło dopiero pierwszą klamrę moich rozterek. Jakieś dwa lata po opublikowaniu książki, zadzwonił do mnie człowiek z prośbą o spotkanie w Nałęczowie, bo właśnie przebywa w tamtejszym sanatorium. Umówiliśmy się na ławce w parku przy jeziorku. Na moje pytanie, co będzie tematem naszej rozmowy, odpowiedział, że moja "Samostijna Ukraina". Okazał się nim średniego wzrostu mężczyzna około 70 lat, zwyczajny kuracjusz. Rozmowa z nim, a właściwie jego monolog, był zadziwiajacy. Mówiliśmy o walkach z bandami, ale nie mogłem wywnioskować, z czyjej pozycji o tym mówi - jako były banderowiec, Polak pokrzywdzony przez banderowców, czy świadek tych wydarzeń. Zeszliśmy na tajemniczą postać Łapińskiego. Powiedział, że go znał osobiście!. W tym momencie zawiesił głos i patrzył na mnie "niewidzącym" wzrokiem. Na moje nalegania o szczegóły odparł, że nie może mi wszystkiego powiedzieć, gdyż został zobowiązany do milczenia o tej postaci.
Rozstaliśmy się bez żadnych ustaleń. Bez propozycji następnego spotkania, choć od Lublina dzieliło nas zaledwie 25 kilometrów. Teraz jestem niemal pewny: to był Łapiński, a właściwie "Łapiński", agent KBW wmontowany w siatkę organizacyjną UPA na "Zacurzonnym Kraju" (od "linni Curzona"), lewobrzeżnych terenach Bugu. Chciał sobie mnie "obejrzeć". Dosłownie. Obejrzał i to wszystko. Nie mógł wyznać tego, że każdego dnia ryzykował życiem, a ja go w książce obsmarowałem, jako upowca - dowódcę. Tenże oddział "Niewiadomskiego" był zapewne jego oddziałem "zbrojnym". Czy jest szansa na rozstrzygnięcie tego dylematu?. Żadna. "Łapiński" dziś miałby 90 lat. Ich dokumenty tkwią gdzieś w archiwum sowieckiej "razwiedki", może w archiwach Wojskowych Sądów Garnizonowych - po wojnie sądzących wojskowych i osoby oskarżone o szpiegostwo. Mam dreszczyk emocji z powodu Głogoczowskiego: spodziewam się, że popuści wodze swojej parcianej wyobraźni i poszybuje w rejon Łubianki!... Henryk Pająk
Pomyśl samodzielnie, pomyśl spokojnie Zaraz po 10 kwietnia 2010 roku dotarły do mnie trzy rzeczy. Pierwsza – że katastrofa będzie dzielić historię III RP na etap przed i po. Na takiej zasadzie, jak historię II RP dzieli się na czas przed i po zamachu majowym. To było wydarzenie podobnej rangi, choć o całkiem innym charakterze. Oczywiście można się co do tego dziś spierać. Kto ma rację, będzie widać może za jakieś dwadzieścia lat. Druga – że nie ma szans na wygaszenie politycznej wojny. Przeciwnie – wybuchnie ona ze zdwojoną siłą, bo zwłaszcza jedna ze stron postanowiła zrobić ze Smoleńska swój oręż. Nie, nie ta, o której w tym kontekście najwięcej się mówiło. Ta druga. Rząd Tuska po początkowym okresie paniki, w trakcie, której Rosjanie uzyskali to, co chcieli, (choć prawdopodobnie sami byli zaskoczeni tym, jak łatwo im poszło), podporządkował kwestię smoleńską własnym potrzebom politycznym. Mechanizm był banalnie prosty i bardzo czytelny: wobec istniejących już napięć, nieufności i pretensji, jeszcze bardziej pogłębić podział, aby na tym zyskać, tak jak zawsze PO zyskiwała. Pogłębienie podziału nie było trudne także ze względu na zrozumiałe emocje drugiej strony. Wystarczyły delikatne prowokacje. A to się wypuściło Palikota, a to Niesioła, a to się okazało lekceważenie rodzinom ofiar – tym oczywiście, które nie kładły uszu po sobie. Podobny walor miało skopanie nas przez Anodinę i jej komisję, ale tu, zdaje się, sam Tusk nie spodziewał się, jak bardzo jego rosyjscy partnerzy postanowią go upokorzyć. To wszystko musiało wywoływać reakcję, zapewne często przesadzoną. Wtedy na scenę mógł wstępować lider PO lub któryś z jego bardziej zaufanych pułkowników, żeby odegrać rolę szczerze zatroskanego, ale – w przeciwieństwie do „ludzi z Krakowskiego Przedmieścia” – przecież spokojnego, godnego, tłumaczącego, że nic nie możemy; a w ogóle to nie można się nad tym nadmiernie skupiać. Podział zostawał utrzymany. Wreszcie dotarła do mnie rzecz trzecia – że musi przecież istnieć jakaś część ludzi, którzy byli po 10 kwietnia na Krakowskim Przedmieściu, ale potem już nie. Których nie pociągały miesięcznice i którym nie podobała się powracająca, co jakiś czas, (bo różne tu były etapy) fiksacja opozycji wyłącznie na sprawie katastrofy. Ale którzy mimo to rozumieją, że to jest sprawa, której wyjaśnienie jest kwestią wiarygodności naszego państwa. Kwestią szacunku nas samych do tego państwa oraz szacunku innych do nas. Kiedy obejrzałem „Przebudzenie” Joanny Lichockiej, właśnie tych ludzi mi w tym filmie brakowało i o tym napisałem, (co potem wywołało wiadomą dyskusję oraz połajanki). I do nich dziś chciałbym powiedzieć kilka słów. Nie trzeba być fanem PiS, nie trzeba chodzić na miesięcznice i nie trzeba kupować „Gazety Polskiej”, żeby nie ulec niszczącemu wpływowi manipulacji tworzenia sztucznych, absurdalnych podziałów. Ich linia przeczy często wszelkiej logice i przyzwoitości. Idzie to tak: jeżeli nie lubisz PiS, to musisz zachwalać raport MAK, musisz twierdzić, że teoria zamachu jest absurdalna, musisz być przeciwko pomnikowi ofiar katastrofy w stolicy, musisz uważać, że może młodzi od Palikota trochę przesadzili, ale w końcu mieli prawo okazać niezadowolenie, że ludzie pod krzyżem byli bez wyjątku wariatami, że polski rząd zrobił wszystko, co powinien w sprawie katastrofy, że śledztwo odbywa się całkiem normalnie, że powtórne sekcje ofiar to makabryczna fanaberia pisowskich rodzin i tak dalej. Punktem wyjścia nie jest samodzielna analiza sytuacji, ale czysta negatywna emocja. Nie, nie musisz. Nie daj się wpuścić w ten kanał. Pamiętaj, że pod Smoleńskiem zginęli członkowie wszystkich partii. Byli tam też Sebastian Karpiniuk czy Aram Rybicki, Izabela Jaruga-Nowacka i Jerzy Szmajdziński. Im także prawda się należy. Po prostu się należy. Nawet, jeżeli uważasz, że PiS zagarnął katastrofę dla siebie, to tylko od ciebie zależy, czy tak będzie. Nikt nie ma monopolu na domaganie się, aby państwo wypełniło swój obowiązek. Przypomnij sobie, ile bzdur przewinęło się przez media. O kłótni Protasiuka z Błasikiem, o słowach „Jak nie wylądujemy, to mnie zabije”, o obecności gen. Błasika w kokpicie. Zastanów się na spokojnie, czy na pewno państwo rosyjskie jest wiarygodne i czy na pewno ma interes, żeby pomóc nam dojść do prawdy. Obojętnie, jaka ona jest, bo może chodzi po prostu o rosyjskie niedbalstwo. A może o coś więcej. Tego przecież dziś przecież nie możemy stwierdzić. Przypomnij sobie Ewę Kopacz, mówiącą o przekopaniu ziemi na metr w głąb i wspomnij, ile potem znaleziono na podsmoleńskim polu elementów samolotu i osobistych przedmiotów należących do jego pasażerów. Przypomnij sobie, że powtórne sekcje, jakie się dotąd odbyły, wykazały, że wiarygodność rosyjskich informacji jest nikła. Posłuchaj spokojnie, co mówią życzliwi nam Rosjanie, tacy jak choćby Władimir Bukowski. Obejrzyj jakikolwiek film dokumentalny o dowolnej tragicznej katastrofie lotniczej na świecie i zobacz, jak gromadzi się każdą śrubeczkę, żeby poznać przyczynę. Czy w tym wypadku tak było? Czy przesiano ziemię w okolicy lotniska? Czy zbadano szczątki pod każdym względem? Czy widziałeś, choć jedną naukową symulację samego momentu zderzenia, zrobioną przez polską komisję lub prokuraturę? Zapomnij na chwilę o Jarosławie Kaczyńskim, o tym, że go może nie lubisz, o kontrowersjach wokół pochówku na Wawelu i o tym wszystkim, co może ci zaciemniać ogląd sprawy i zadaj sobie pytanie: czy to jest normalne? Czy to jest w porządku? A teraz pomyśl: to jest twoje państwo. Oczekujesz od niego – myślę, że to jest oczekiwanie ponad podziałami politycznymi – że w razie problemów ujmie się za tobą. Że sobie poradzi. Wyobraź sobie może, jeśli ci to pomoże, że w podobnej katastrofie ginie nie Lech Kaczyński i wielu polityków partii, za którą nie przepadasz, ale inna, bliska ci głowa państwa ze swoimi współpracownikami. Czy uważasz, że takie działanie, jakie po 10 kwietnia podjęło nasze państwo, byłoby naprawdę satysfakcjonujące? Że poczułbyś, iż dzisiaj znasz prawdę? Że wyjaśnienia cię przekonują? Wyobraź sobie, że jest ci strasznie szkoda tego lubianego przez ciebie prezydenta i innych, którzy z nim zginęli, a prezydent miasta z PiS nie godzi się na upamiętnienie ich gdzieś w centrum miasta. Czy uznałbyś, że to po prostu wymogi konserwatorskie czy może czysta, polityczna złośliwość? To najlepsze ćwiczenie na przetestowanie swoich poglądów: odwrócenie sytuacji. Nie na użytek komentarzy pod tym wpisem czy Facebooka, ale na własny, po cichu i tylko dla siebie. Ze sobą chyba każdy jest w miarę szczery. Ja wiem, że przy odwróconej sytuacji pisałbym to samo, co piszę dzisiaj. Dla mnie nie mają znaczenia partyjne barwy, ale państwo i fakt, że ono nie potrafiło i nadal nie potrafi się ująć za swoimi najważniejszymi urzędnikami. Dążenie do prawdy należy się wszystkim: i tym z SLD, i tym z PiS, i z PO, i załodze, i urzędnikom państwowym, i rodzinom katyńskim. Nikt przecież nie oczekuje – jak to sugerują niektórzy – wypowiadania wojny Rosji. Nikt nie chce zrywania z nią stosunków dyplomatycznych. Ale odwołanie się do międzynarodowych ekspertów nie jest chyba poza zasięgiem polskiego państwa, podobnie jak nie była poza nim stanowcza odpowiedź na brednie Anodiny. Odpowiedź, której nie było. Bądź, kim chcesz. Może być lewicowcem, możesz być liberałem. Nie musisz wywieszać dziś flagi (jak ja zrobiłem), nie musisz oglądać transmisji z uroczystości ani na nich tym bardziej być. Po prostu przemyśl to na spokojnie, bez zacietrzewienia. Pomyśl, że ktoś w tym zacietrzewieniu ma interes, że ktoś cię do niego pobudza, że ktoś ma satysfakcję z twojej obojętności na tę sprawę. Że ktoś próbuje tobą sterować. Że za każdym razem, kiedy wzdychasz: „Jak ja mam tego dosyć”, jakiś Ostachowicz zaciera ręce. Jeszcze raz przestawił wajchę i udało się osiągnąć pożądany efekt. Lubisz być sterowany? A może da się inaczej? Przyznanie, że coś tu nie gra, że to nie tak, jak być powinno, nie oznacza automatycznie, że stajesz w jednym szeregu z Kaczyńskim czy Macierewiczem. Ale może czasem warto ich też spokojnie posłuchać, zamiast czytać tylko wyrwane z kontekstu cytaty? Może przesadzają i w wielu sprawach się mylą, ale może gdzieś mają też rację? Nie uważam, żeby wyjaśnienie Smoleńska automatycznie naprawiło Rzeczpospolitą. To znacznie bardziej skomplikowane. Nie sądzę też, żeby w ogóle było w najbliższych latach możliwe. Ale sądzę, że to jedna z bardzo ważnych spraw, które powinny obchodzić każdego rozsądnego człowieka. Nie bądź niewolnikiem schematów, opracowywanych w gabinetach szczwanych piarowców. Pomyśl spokojnie, pomyśl samodzielnie. Warzecha
Zamiast rzetelnego śledztwa były tylko... Marta Kaczyńska mówi, że jest bardzo prawdopodobne, iż do katastrofy pod Smoleńskiem doszło "przy udziale osób trzecich". Marta Kochanowska, córka innego pasażera prezydenckiego tupolewa, rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego, zbiera międzynarodowy zespół ekspertów - w tym prawników renomowanych kancelarii - którzy mają zająć się analizowaniem procedur prawnych, przyjętych po katastrofie - pisze Łukasz Warzecha, publicysta Faktu W tym samym czasie publicysta „Gazety Wyborczej” Seweryn Blumsztajn pisze, żeby nie pozwolić „ludziom z Krakowskiego Przedmieścia” zawłaszczyć pamięci o katastrofie. Problem w tym, że tacy jak Blumsztajn dopuszczają jedynie jedną wersję tej pamięci – wersję już całkowicie skompromitowaną. To wersja, w której major Protasiuk kłóci się z generałem Błasikiem, sam generał siedzi w kokpicie, jest pijany i zmusza pilotów do lądowania, a wcześniej Protasiuk stwierdza: „Jak nie wylądujemy, to mnie zabije”. O wszystkich tych rzekomych faktach, które następnie okazały się bzdurami, pisała gazeta Blumsztajna. Taka pamięć jest oparta na kłamstwie. Czy naprawdę nie sposób zrozumieć, dlaczego córki dwóch wybitnych pasażerów tupolewa – a także rodziny wielu innych, niezależnie od podziałów politycznych za ich życia ‒ nie są usatysfakcjonowane tym, co polski rząd każe nam uznawać za „dogłębne wyjaśnianie katastrofy”? Czy naprawdę ktoś na serio może wierzyć, że gdyby solidne śledztwo z udziałem zagranicznych ekspertów wykazało, iż mieliśmy do czynienia ze zwykłym zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności, panie Kaczyńska i Kochanowska oraz wielu innych nie dopuściłoby tego wyjaśnienia? Czy faktycznie ktoś uważa, że obie panie i większość ludzi, przychodzących na Krakowskie Przedmieście, to fanatyczni zwolennicy tezy o zamachu, do których nie przemówią żadne argumenty? Tyle, że na razie nie ma, co przemawiać. Żadne rzetelne śledztwo nie miało miejsca. Miały miejsce kłamstwa Ewy Kopacz o przekopaniu ziemi pod Smoleńskiem na metr w głąb i o rzekomym udziale polskich lekarzy w sekcjach zwłok. Były wyssane z palca treści stenogramów z czarnej skrzynki i fałszywe protokoły badania ofiar. Było cięcie tupolewa przez Rosjan na kawałki i pozostawienie go na zgnicie i rdzewienie pod smoleńskim lotniskiem. Było ścinanie drzew w okolicy lotniska. Było znajdowanie części samolotu i przedmiotów, należących do ofiar, miesiące po katastrofie. Czy ma to cokolwiek wspólnego z rzetelnym śledztwem? Czy na przykład Radosław Sikorski, który już kilka godzin po tragedii uznał, że zawinił pilot, naprawdę wierzy, że jakiekolwiek szanujące się państwo pozwoliłoby się tak upokarzać? A mówiąc mniej patetycznie – czy wyobraża sobie, że śledztwo w normalnie funkcjonującym kraju w sprawie tak ważnego wypadku lotniczego mogłoby się odbywać bez wyzbierania każdej śrubeczki, każdego skrawka? Bez złożenia tego w całość w specjalnym hangarze, bez drobiazgowej analizy chemicznej tych szczątków, bez rzetelnej symulacji komputerowej fizyki zderzenia i wielu jeszcze niezbędnych elementów? Ale skoro tej roli nie wypełnia polskie państwo, a jego prezydent apeluje, żeby już zapomnieć, odpuścić, dać sobie spokój ‒ to przejmują ją niezależni eksperci i naukowcy. Coraz śmielej i odważniej. Formułują czasem zaskakujące tezy na podstawie ułomnej przecież wiedzy, ale coś przynajmniej robią, starają się i stosują w tych przypadkach naukowy warsztat. Robią, choć w części to, czego polskie państwo nie zrobiło i nie robi, choć to jego absolutny i niezbywalny obowiązek. ŁUKASZ WARZECHA
Zamach Smoleński pomścimy. Wychodź Szczurze Lech Kaczyński naraził się tym, którzy nie chcą, żeby Polska była skuteczna w swojej podmiotowości. Wszystko wskazuje na to, że skończyło się zamachem. Mam poczucie, że prezydent Lech Kaczyński został zamordowany „Wczoraj podjęto próbę deratyzacji Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Akcja była społeczna, spontaniczna, miała znamiona czynu społecznym. Dwa tysiące społeczników zainteresowanych problemem deratyzacją urzędów II Komuny wołało. Wyłaź Szczurze. Według legendy w dawnych czasach szczury wywabiano grą na flecie. Ale czasy się zmieniają. Współcześni odszczurzacze doszli do wniosku, że należy zmienić metody. Odszczurzyć państwo za pomocą manifestacji, protestów, strajków, buntu społecznego. Tak poważniej. Jestem ciekaw, czy ksywka Szczur wymyślona prze manifestantów przylgnie do Tuska. Metodę ksywek i negatywnych skojarzeń z tym związanych na masową skale stosował na początku istnienia II Komuny fanatyk politycznej poprawności, lewicowiec, socjalista Urban. Zresztą mentor i ideolog Palikota. Metody Palikota są kopią programu i metod tego PRL owskiego komunisty. Tak przy okazji Urban publicznie popycha Palikota w stronę prezydentury. Nie wiadomo teraz, czy to Palikot, czy też jego polityczny mecenas Urban wymyślił i rubasznie się nią chwalił rynsztokową koncepcje „zniszczenia podstaw godnościowych tej prezydentury „Tej, czyli prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Podstawy godnościowe prezydentury Lecha Kaczyńskiego próbowali zniszczyć, bezskutecznie koalicja Urbana, Palikota, Tuska, Niesiołowskiego, brunatnych mediów II Komuny, lewica, socjaliści, lewacy. W odróżnieniu podstawy godnościowe prezydentury Komorowskiego niszczy jedna osoba. Nazywa się Bronisław Komorowski. Ziemkiewicz napisał w kontekście agresji na studenta prowadzącego stronę antykomor.pl, że tak naprawdę za za ośmieszanie urzędu prezydenta RP, robienie z prezydenta pośmiewiska prokuratura powinna postawić zarzuty.... Bronisławowi Komorowskiemu. Krasnodębski złożoną sytuację, jaka powstałą po objęciu urzędu prezydenta przez Komorowskiego nawał z akademicką elegancja problemem coraz bardziej widocznych „ rozległych dysfunkcji intelektualnych „ Komorowskiego. We wczorajszej notce napisałem, że Kaczyński mówić o zamachu postawił kropkę nad. Oznacza to ostateczne wykrystalizowane się patriotycznego Obozu Smoleńskiego i obozu pruskiego, obozu Nowej Targowicy.Smoleńsk pomścimy, wychodź szczurze, to hasła, które przyspieszą proces delegitymizacji rządów Tuska, Platformy. Pierwszy problem moralnych podstaw rządów Tuska i Platformy Platformy z legitymizacja dostrzegł Smolar i prewencyjnie oskarżył Kaczyńskiego, że ten „delegitymizuje premiera, prezydenta, że Kaczyński jest antysystemowy„
(więcej)
Kaczyński tak określił ten problem „gdyby nie 13 grudnia. To jest prawa i ta prawda jest wielkim oskarżeniem zarówno tych, którzy o 13 grudnia zdecydowali, przeprowadzili, ale także i tych, którzy już po roku 1989 nie chcieli tych czynów ukarać, tych wydarzeń pokazać, pokazać do końca całej prawdy o nich, nie chcieli wielkiego rozliczenia - podkreślił prezes PiS. - To nie jest prawda, że skoro minęło 30 lat, to te wydarzenia już nie są aktualne. One nadal są, co pokazują ostatnie tygodnie - mówił prezes PiS podczas przemówienia w trakcie Marszu Niepodległości i Sprawiedliwości. - Ostatnie wydarzenia pokazują brak moralnego fundamentu w rządzeniu państwem”... (więcej)
Proszę sobie zdać sprawę, że oświadczenie Kaczyńskiego „Lech Kaczyński naraził się tym, którzy nie chcą, żeby Polska była skuteczna w swojej podmiotowości. Wszystko wskazuje na to, że skończyło się zamachem. Mam poczucie, że prezydent Lech Kaczyński został zamordowany „...(źródło)
Jest aktem formalnej delegitymizacji władzy Tuska.Platformy, jak również Palikota. Oznacza to prawo społeczeństwa do obalenia bezprawnych uzurpatorów. Manifestacje, strajki, bunt społeczny uzyskał legitymacje do domagania się do bezwarunkowego ustąpienia, opuszczenia życia politycznego, oraz osądzenia i ukarania polskich pomagierów i mataczy. Co więcej Obóz Smoleński uzyskał prawo do wyznaczania moralnych standardów nie tylko w polityce, ale również tych standardów dotyczących reakcji zwykłych ludzi, całego polskiego społeczeństwa? Zjawisko to najlepiej charakteryzują słynne już, kultowe słowa Ziemkiewicza o Polakach Świniach gremialnie lejących od miesięcy na groby naszych wielkich rodaków Przypomnę te słowa Ziemkiewicza w całości „ „A co może, kurwa mać, wynikać z oficjalnych materiałów śledztwa, jak w nich gówno w ogóle jest?! „.....”Żeby nie zburzyć tego porządku, żeby żyć normalnie, staliśmy się − Polacy − świniami, gremialnie lejącymi od miesięcy na groby naszych wielkich rodaków, porozrywanych w rozbitym samolocie, i na zagadkę ich śmierci „..(więcej)
Wychodź Szczurze! Nie bądź Polaku Świnią, nie lej na grób pomordowanych! Jesteś po stronie Szczura, czy po stronie ofiar zamachu. Polityczna wojna domowa weszła w nową fazę. To, że PiS przejmie władzę w wyborach przy wsparciu społecznego buntu to jest praktycznie przesadzone. Kluczowe pytanie, na które należy sobie zadać pytanie, czy ma już program i kadry, aby odszczurzyć Rzeczpospolitą. odszczurzyć klasę polityczna, konstytucję, prawo, urzędy, uczelnie, media, służby, przepisy podatkowe, gospodarkę, sady, prokuraturę, kulturę i nauczanie. Marek Mojsiewicz
Stryczek się zaciska Coraz mniej z rozsądnie myślących i nieuprzedzonych osób ma wątpliwości, że w Smoleńsku w wyniku zamachu Rosjanie wespół z polskimi pomocnikami dokonali egzekucji na Polskim Prezydencie i 95 towarzyszącym im osobach. Polski aparat państwowy kontrolowany przez czołowych polityków Platformy Obywatelskiej nie tylko przyczynił sie do organizacji zamachu biorąc udział w nagonce i grze operacyjnej pod dyktando Rosjan mającej na celu rozdzielenie delegacji na obchody 70-cio lecia ludobójstwa w Katyniu na dwie tury: tą chronioną i bezpieczną, która odbyła się 7 kwietnia 2010 r. i w której brał udział Premier RP Donald Tusk i Premier Rosji Władimir Putin, oraz na tą "do odstrzału" z 10 kwietnia 2010 r., w której - siłą rzeczy - wzięli udział dostojnicy polscy niewygodni Putinowi i dlatego niezaproszeni trzy dni wcześniej przez Premiera Putina. Wszyscy pamiętamy, z jaką agresją i nagonką Gazety Wyborczej oraz mediuw typu TVN spotkał się Prezydent RP Lech Kaczyński wyrażający chęć wspólnego z Donaldem Tuskiem udziału w uroczystościach "uświetnionych" obecnością Putina. On po prostu był głównym celem przygotowywanego zamachu i jako taki "musiał" lecieć 10 kwietnia. Opisany przeze mnie w Gruppenfuehrer KAT proces przygotowywania śmiertelnej delegacji, który trwał od grudnia 2009 do 10.04.2010 jednoznacznie wskazuje na polskich sprawców tej masakry. Jak przygotowywanie do zbrodni było przemyślane dobitnie podkreśla fakt, z jaką starannością zadbano, by akredytowani dziennikarze nie lecieli tym samym samolotem, który miał ulec zniszczeniu? Zabicie dziennikarzy mogłoby, bowiem spowodować, że polscy i rosyjscy sprawcy nie mogliby liczyć na przychylność polskiej prasy, radia i telewizji w tuszowaniu zbrodni. Kolejne akty działania urzędników Państwa Polskiego po "katastrofie" są książkowym przykładem sprawdzenia się znanej z Prawa Rzymskiego zasady "ten uczynił, który miał w tym korzyść" oraz stosowania matactw sprawców przy śledztwie wszędzie tam gdzie mogli to robić (a Putin, Tusk, Komorowski mogli mataczyć przy wszystkim) po to by odsunąć od siebie podejrzenie. Odnośnie pierwszej kwestii juz kilka godzin po zamachu Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, łamiąc Konstytucję RP, bo opierając się tylko na niepotwierdzonym słowie Prezydenta Państwa, na którego terenie doszło do tragedii, że Prezydent Polski zginął (nie było wtedy jeszcze ani identyfikacji zwłok, ani świadectwa lekarskiego, ani tym bardziej aktu zgonu) podejmuje decyzję o przejęciu obowiązków Prezydenta Państwa i natychmiast ją realizuje wprowadzając swoich ludzi do Kancelarii Prezydenta RP w trybie bardziej kojarzącym sie z atakiem Junty i zamachem stanu niż cywilizowanym przejęciem obowiązków. W ten sposób natychmiast ginie problem "Aneksu do raportu o likwidacji WSI", którym tak był zainteresowany Bronisław Komorowski rok czy 2 lata wcześniej (sprawa Tobiasza i Sumlińskiego), przejętą zostaje kontrola nad BOR i BBN, a co najważniejsze Komorowski stanie się "naturalnym”, (bo już wykonującym tę funkcję) kandydatem na Prezydenta RP, będzie miał wpływ na termin wyborów i można będzie juz lansować tezę o delegacji prezydenckiej organizowanej (źle, tragicznie, skandalicznie) przez Kancelarię Prezydenta RP - gdyż przejęta Kancelaria bronić się przed nią nie będzie. To zresztą tylko jedno i nie najważniejsze z matactw. Główne mataczenie polegało natomiast na następujących czynnościach podejmowanych przez samego Donalda Tuska lub jego ministrów. Po pierwsze Tusk, jako sprawca odsuwa od siebie wszelkie możliwości ujawnienia jego udziału torpedując powstanie wspólnej Polsko-Rosyjskiej komisji śledczej badającej przyczyny śmierci Prezydenta RP. Prezydenta RP na uchodźctwie, I Prezesa Narodowego banku Polskiego, Rzecznika Praw Obywatelskich, Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, Naczelnego Dowództwa Polskiej Armii. Posłów RP, Senatorów RP i wielu innych osób, a tym bardziej uniemożliwiając międzynarodowe badanie przyczyn katastrofy przyjmując, jako prawną podstawę współpracy Konwencję Chicagowską, dotyczącą tylko prywatnych lotów cywilnych. I to, pomimo, iż była obowiązująca bilateralna umowa polsko-rosyjska, dotycząca zasad i trybu postępowania właśnie w takich przypadkach jak Smoleńska Tragedia. Już za sam ten fakt Tusk powinien odpowiadać przed Trybunałem Stanu za zdradę interesu narodowego. Jednocześnie Minister Sikorski parę minut po tragedii lansuje tezę o błędzie pilotów, a wierchuszka Platformy Obywatelskiej wysyła SMS-y do swoich parlamentarzystów, że taki właśnie powód należy lansować w kontakcie z mediami. Do dzisiaj cisza na temat autora tych "podpowiedzi" i jego intencji. Kolejne mataczenia polegają na jednoczesnej zgodzie przez Prokuratora Generalnego na prowadzenie śledztwa nie w oparciu o dowody, ale o ich niepotwierdzone kopie, na prowadzenie postępowania wyjaśniającego przez tzw Komisję Millera (Konstytucyjnego Ministra) zakończoną oficjalnym raportem bez zabezpieczenia dostępu chociażby do wraku samolotu. Opinia publiczna i blogerzy przeglądając setki zdjęć oraz nagrane filmy zaraz po tragedii nie widzą śladu kokpitu samolotu - co absolutnie nie niepokoi ani prokuratorów ani specjalistów od lotnictwa. Kolejne mataczenie to zgoda Prokuratora Generalnego na odstąpienie od sekcji zwłok ofiar, czyli złamanie procedury, którą stosuje sie przy każdym wypadku samochodowym, brak przeszukania miejsca tragedii i dopuszczenie do niszczenia dowodów, (że o zbadaniu niepochowanych pierwotnie szczątków nie wspomnę). Prokuraturze w tym pomaga Minister Kopacz, która najpierw kłamie publicznie, że polscy patolodzy biorą udział w badaniu i sekcji zwłok dokonanej przez rosjan a potem kłamie z trybuny sejmowej, że ziemia na miejscu tragedii została przesiana na metr w głąb. Potwierdzenie nieprawdy przez urzędującego ministra w takiej sprawie to juz nawet nie Trybunał Stanu, to kryminał właśnie za matactwo, mające wpływ na śledztwo. Sprawa zostaje ujawniona natychmiast, bo gdy Kopacz to mówi Harcerze i dziennikarze przywożą do Polski wiele szczątków sprzętu i rzeczy osobistych znalezionych właśnie na miejscu tragedii. Jedyną karą, jaka spotka Kopacz za te kłamstwa jest stanowisko Marszałek Sejmu RP uzyskane 1,5 roku później. Osoby myślące nie mają wątpliwości, że to nagroda za odważne mataczenie w sprawie. Sam Premier Tusk nie dokonuje cudów, by śledztwo i ogłoszenie wyników pozostało w rękach głównego sprawcy zamachu a więc Federacji Rosyjskiej. Odmawia zwrócenia sie do USA - Sojusznika z NATO - i samego NATO o pomoc w sprawie ustalenia okoliczności śmierci Prezydenta swojego państwa, chroni swoich współpracowników (i siebie) przed zbytnim zainteresowaniem prokuratury, wyjeżdża na narty i nie protestuje w czasie, gdy MAK Anodiny ogłasza raport o przyczynach katastrofy obciążający we wszystkim polską załogę statku powietrznego oraz najwyższych dowódców Armii RP, wybielając jednocześnie fakt złego naprowadzenia samolotu przez wieżę w Smoleńsku i udziału wysokich oficerów rosyjskich w tym naprowadzeniu. Mało tego, Premier RP Donald Tusk nigdy nie upomni się w typowy dla dyplomacji sposób o wrak samolotu będącego własnością Rzeczpospolitej Polskiej oraz nie postawi na forum ONZ ani Unii Europejskiej, kwestii utrudniania śledztwa przez Rosjan. Zamiast tego brata się publicznie z Putinem, utrudnia szefowi największej partii opozycyjnej a bratu zabitego Prezydenta RP przybycie na miejsce tragedii, oraz skwapliwie korzysty z okazji mianowania nowych dowódców i organów państwa, bez udziału opozycji. Pomaga mu w tym rozgrzany i świeżutki Prezydent Komorowski, który m.in. mianuje na nowych szefów armii tych generałów, którzy nie oponują przy opluwaniu Generała Błasika, a Szefa BOR odpowiedzialnego z brak właściwej ochrony Prezydenta RP awansuje w nagrodę. Trzeba przy tym zauważyć, że nie są to jedyne korzyści, jakie ekipa Tuska odnosi po śmierci ofiar tragedii Smoleńskiej. I nie ma sie, co dziwić, w zamachu warto było brac udział tylko wtedy, gdy te korzyści są znaczne. Wymieńmy najważniejsze:
Korzystne dla ekipy Tuska i Federacji Rosyjskiej pozbycie się Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, próbującego realizować własną politykę międzynarodową (tzw. Jagiellońską), mającego wiedzę o agenturze WSI mogącej być rezydenturą rosyjskiego FSB lub GRU, próbującego organizować zabezpieczenie energetyczne polski i dywersyfikację dostaw, będącego wsparciem dla szefa PiS, Jarosława Kaczyńskiego, którego to samego, z przyczyn, których przewidzieć nie można było (choroba matki) pozbyć sie jednak nie udało. Śmierć Skrzypka, Prezesa NBP umożliwia przedłużenie kosztownej dla Polski elastycznej linii kredytowej w MFW, która dla nas jest kompletnie nieprzydatna i której głównym przeciwnikiem był Skrzypek. Umożliwia także snucie planów odnośnie kredytowania przez NBP MFW i innych banksterskich funduszy międzynarodowych. Skrzypek też ma wiedzę na temat kredytowania przez NBP (na poziomie 100 mld) rządów obcych państw (np. poprzez obligacje USA) i wprowadzania fałszywego pieniądza o tej wysokości do obrotu międzybankowego. Po Smoleńsku juz tą wiedzą się z nikim nie podzieli. Śmierć Kurtyki, Szefa IPN, zatrzymała odtajnianie agentury ukrytej w tzw. Zbiorze Zastrzeżonym IPN, w zakresie osób o znanych nazwiskach i wpływach, co, do których nie ma uzasadnienia by były chronione, gdyż nie są aktualnymi współpracownikami polskich służb specjalnych. Taki proces Kurtyka rozpoczął już wcześniej, ale na Kolegium IPN miał trafić w I połowie 2010 r. zestaw wniosków dotyczących kilkuset znanych osób, na temat, których do tej pory IPN musiał milczeć lub nawet wystawiał im świadectwo pokrzywdzonych, właśnie, dlatego, że znajdowali się w Zbiorze Zastrzeżonym. Śmierć Kochanowskiego uniemożliwiła społeczną kontrolę nad antydemokratycznymi pracami legislacyjnymi i działaniem skorumpowanych sądów w Polsce. Utrata Naczelnego Dowództwa Polskiej Armii umożliwiła dokonanie jej kompletnego demontażu i wprowadzenie planowanych rozwiązań dyzfunkcyjnych, pozbawiających Wojsko Polskie wszelkiej zdolności bojowej. Śmierć obecnego i byłego Szefów BBN uniemożliwiła kontrolę służb specjalnych nad niekorzystnymi dla Polski działaniami Rządu Tuska i agenturą obcych służb działającą w otoczeniu Bronisława Komorowskiego. Na koniec dwie uwagi o sprawcach. Pomimo powszechnego mataczenia i wyciagnięciu wszelkich korzyści z likwidacji smoleńskiej, pomimo szeroko zakrojonej ofensywy propagandowej (czasem bardzo udanej wobec pewnych błędów Jarosława Kaczyńskiego w trakcie kampanii prezydenckiej, samego PiS oraz tzw. prasy niezależnej, która władowała się w sekciarskie podejście do Smoleńska) prawdy nie udało sie ukryć. Wychodzi ona jak trawa z pod betonu, szczelinami i pęknięciami. Po dwóch latach okazuje się, że osoby myślące mówią głośno o Zamachu, gdyż wszystkie poszlaki uwiarygodniają ten zamach, a wszelkie matactwa, jedno po drugim zostają zdemaskowane. W tej sytuacji sprawcy zamachu muszą zacząć się bać, gdyż od mówienia o zamachu jest tylko krok do dyskusji o poziomie winy jego sprawców (u jednych wina umyślna u drugich nieumyślna) oraz o wymierzeniu im sprawiedliwości. Co prawda, jeszcze maja pod kontrolą tzw "wymiar sprawiedliwości" oraz aparat siłowy, ale gdy ci mniej winni pękną a pojawią sie twarde dowody, (co niewykluczone) lub sprawca rosyjski przestanie chronić sprawcę polskiego (a nikt nie wie jak zagrają w przyszłości Rosjanie) to może pojawić się gorące zapotrzebowanie społeczne na ukaranie zbrodniarzy? Tutaj, co prawda kolejna sprzyjająca okoliczność, bo nie ma w Polsce kary śmierci, ale za to jest międzynarodowy kazus norymberski, pozwalający karać wg nowych zaostrzonych przepisów zbrodnie dokonane wcześniej, jeżeli mają one szczególnie zwyrodniały i antyludzki charakter. Poza tym jest jeszcze kazus samobójstw w celach. Nasi rodzimi zbrodniarze muszą, zatem sie strasznie bać i planować coś, co ich ochroni. Albo wsparcie międzynarodowego aparatu siłowo-państwowego, albo ucieczkę poza jurysdykcje polskiego wymiaru sprawiedliwości. To pierwsze jest dla nas niebezpieczniejsze, dlatego starajmy sie ich przekonać do tego drugiego, by jak najszybciej ze strachu uwolnili Polskę od swej toksycznej obecności. A potem, gdy już uciekną i poczują się bezpiecznie, a my odzyskamy RP, przypomnimy im jak skutecznie potrafią działać prawdziwie polskie służby wywiadowcze. Eichmann też się już kiedyś czuł w miarę bezpiecznie. Badajmy, więc sprawę nie nerwowo i dyskutujmy o sprawiedliwości dla sprawców. Nie partyjnie, ale międzypartyjnie, dyskursem ogólnospołecznym. Niech sznur się im zaciska, grunt pali pod nogami i mają coraz mniejszą nadzieję na ukręcenie łba sprawie. Niech nie tylko PiS będzie dla nich zagrożeniem, ale my wszyscy, cały Internet i Ci, którzy nie mają oporów przed prawdą, bo nigdy na tych bandytów nie głosowali. Łażacy Łazarz
Rozstąpmy się! Wreszcie powiedzieliśmy jasno i wyraźnie to, co wszyscy czuliśmy intuicyjnie tego strasznego dnia- zamordowano nam Prezydenta, elitę, dowództwo W dawnych czasach w polskim Sejmie głosowano przez rozstąpienie się. To znaczy nie panie po lewo, panowie po prawo, ale po jednej stronie stali ci za, a po drugiej stronie ci przeciw. Od razu było widać, po czyjej stronie jest większość, nikomu nie myliły się przyciski, rozejrzał się po swoich i wiedział, czy rzeczywiście swoi, czy mu raczej opozycja grzbiet wypłazuje, bo, żeby szable do depozytu oddawać, o tym nie było mowy. Otóż mam wrażenie, że nadchodzi moment, gdy musimy się jasno i wyraźnie „rozstąpić” w Polsce, to znaczy jasno i jednoznacznie opowiedzieć, jakie jest nasze stanowisko wobec zbrodni smoleńskiej. Każdy z nas niezależnie od politycznych poglądów i przynależności partyjnej. Jesteśmy tu, czy tam. Nieważne, kto jest z PO, czy PIS, czy SLD. To jest ponad tymi podziałami, to tak, jak pytanie, czy ktoś jest uczciwy, czy nie, czy widzi, czy jest ślepy. W istocie, nie tyle ślepy, ile wybrał ślepotę, bo otwarcie oczu spowoduje wielki dyskomfort. Wreszcie powiedzieliśmy jasno i wyraźnie to, co wszyscy czuliśmy intuicyjnie tego strasznego dnia- zamordowano nam Prezydenta, elitę, dowództwo. Czekałem dwa lata, by to wreszcie zostało jasno powiedziane. Są słowa, których cofnąć się nie da. Do tych należy oskarżenie o morderstwo. Z mordercami się nie rozmawia, no, ewentualnie z ich prawnikami, a ich, co najwyżej się przesłuchuje. Słynny SMS o tym, że piloci zeszli poniżej minimum, a do wyjaśnienia pozostaje, kto ich do tego skłonił, inspiruje mnie do stwierdzenia, że polski rząd zszedł poniżej minimalnego poziom, jako politycy i jako ludzie, do wyjaśnienia pozostaje, co i kto go ich to tego skłoniło. Czy, według najuprzejmiejszej wersji, to zwykłe tchórzostwo, niskie IQ, brak jakichkolwiek horyzontów intelektualnych i zdolności przewidywania efektów swoich rozmów, deklaracji i decyzji? Obserwacja Pana Prezydenta i jego ślicznej i mądrej First Lady, Premiera, marszałka (marszałki?), ministrów (ministerek?) i rzecznika skłania do takiej interpretacji, choć niewykluczone, że oni tylko udają. Bo trudno uwierzyć, że oni sa AŻ tacy. Taka ekipę w jednym miejscu zebrać, to nie tak łatwo. Casting trzeba robić. Nie ulega wątpliwości, a w każdym razie mojej wątpliwości, że morderstwa można było dokonać wyłącznie wspólnie, przy współdziałaniu, albo, co najmniej biernym współudziale i wykonywaniu poleceń przez polską stronę. Polską, piszę umownie, w sensie geograficzno- językowym, tak, jak „polskie” według kryterium geograficznego są słynne „polskie” obozy. Nie było możliwe takie, a nie inne potraktowanie zwłok ofiar, gdyby nie pewność, że zakaz otwierania trumien nie będzie kwestionowany. I był, w każdym razie udawało się pod milionem pretekstów odwlekać ekshumacje o dwa lata. Jakaż orkiestra w tej sprawie działała! Decyzje administracyjne, seria skoordynowanych publikacji niezależnych dziennikarzy, anonimowych mend internetowych, że nie można, że, po co, że kogo obchodzi, co ma w środku trup Gosiewskiego, muahahaha, że nieludzkie, że cyniczne granie, że rani się uczucia rodzin, że cyniczne rodziny ranią uczucia nierodzin, że ile to kosztuje, a dzieci głodują i z głodu kit z okien wyjadają, że po co, ze muahahaha, śmiechu warte, że jakżesz można podważać, skoro towarzysze radzieccy, znaczy rosyjscy już przecież zbadali, podpisali, z największa drobiazgowością i szacunkiem, aż Ewa Kopacz szlochała, z taka drobiazgowością te sekcje na jej oczach robione. Właściwie, paradoksalnie, w interesie Tuska i Komorowskiego jest wykazanie, że to zamach Rosji, bo w ten sposób mogą się tłumaczyć, że ich działania w niczym sytuacji nie pogorszyły i do niczego nie doprowadziły, a Prezydent i polska delegacja zginęliby tak, czy owak, niezależnie od tego, co oni zrobili, czy powiedzieli. Jeśli to rzeczywiście byłoby tak, jak oni mówią, to żaden w ówczesno- dzisiejszych oficjeli nie wyjdzie sucha nogą z oskarżeń o zaniedbania, kłamstwa, naruszenia procedur, działania na szkodę prezydenta, dezinformację, działanie na szkodę Polski. I powtarzam, to jest ta najkorzystniejsza dla nich linia obrony. Bo, jak nie to, to pozostaje goła, brutalna zdrada i zbrodniczy spisek. Zatem niechaj sobie zawczasu wybiorą, w jaka stronę kierować ewentualne śledztwo i koordynować już dzisiaj zeznania, żeby nie wyjść, jak Sikorski, co to opublikował te zapisy rozmów i tylko wkopał i siebie i Bahra, bo to sie wszystko nie trzyma kupy ani merytorycznie, ani czasowo. Nadal nie widomo, skąd i od kogo niby Sikorski wie to, co mówi za chwile Kaczyńskiemu. Przy tym Bahr ma zdolności bilokacji, w tym samym czasie jest na lotnisku i z Sasinem w Katyniu i widzi na odległość 150 metrów przez mgłę, rysując sobie przed oczyma, niczym Terminator, odczyty EKG ofiar ( wsie pagibli). Może ma we łbie laser i night vision, nie wiem. W każdym razie zbadać go trzeba, bo dla nauki to skarb, a National Geographic może sobie nabić oglądalność bardziej, niż Davidem Copperfieldem, co to, co najwyżej wagon Orient Expressu potrafi „zniknąć”. Cienias. Seawolf
Antysemityzm odpowiedzią na antyklerykalizm? Czyli Ziemkiewicz o chamach i Żydach Od kilku już lat „Gazeta Wyborcza” ma, oprócz oczywiście dość dziwnej linii rasowej, jedną główną linię ideologiczną – zajadły, można nawet napisać cytując Adama Michnika, „zoologiczny” antyklerykalizm. Zastąpił on coraz bardziej śmieszną w zderzeniu z rzeczywistością pensjonarską fascynację Unią Europejską, która królowała na łamach tego periodyku od czasu włączenia Polski do UE. Można, więc od rana do wieczora zaczytywać się w „GW” o gwałcących dzieci księżach, którzy prowadzą ten proceder, gdyż mają tyle pieniędzy wyciągniętych od swych „owieczek” pod pretekstem zawyżonych opłat za śluby i komunie, że zdążyli już obkupić się w najdroższe „majbachy”, zamieszkać w najdroższych pałacach kapiących złotem, zakosztować wszelkich ziemskich rozrywek i teraz po prostu nie mają już innego pomysłu jak tu wprowadzić w życie swój sybarytyzm. Nie da się ukryć, że ta „narracja”, którą przedstawiłem w formie weberowskiego modelu idealnego, jakże przypominająca wzorce z III i to wcale nie Rzeczpospolitej tylko Rzeszy, przyniosła skutek, w postaci legitymizacji antyklerykalizmu. Krótko mówiąc ludzie, którzy mają taki obraz świata, przestali się wstydzić głoszenia podobnych nonsensów, i, co więcej zyskali nawet widoczne przedstawicielstwo polityczne w postaci Ruchu Palikota oraz pewnej części PO, ale także, co wcale nie zaskakuje PiS (to radni PiS popierają antyklerykalne rządy SLD w Częstochowie oraz antyklerykalną frakcję PO dowodzoną przez posłankę Agnieszkę Pomaskę w Gdańsku). Adam Michnik, zezwalając na podobne szaleństwo zapomniał jednak najwyraźniej, że demony budzą się zbiorowo. A w polskiej duszy, oprócz archetypu antyklerykała, jest dużo młodszy, ale jednak istniejący archetyp antysemity. Który można zrozumieć podstawiając do znajdującego się w pierwszej części tekstu obrazującej propagandę „GW” wobec Kościoła słowa „żyd” w miejsce „ksiądz” i „przerabiających dzieci na macę” w miejsce „gwałcących dzieci”. I właśnie ta pobudką się zaczęła – skończy się zapewne tym, że antysemici, podobnie jak antyklerykałowie zostaną zalegitymizowani i znajdą swoje przedstawicielstwo polityczne. Na razie proces ten postępuje powoli, ale w jakże charakterystyczny sposób. W najnowszym felietonie na „Interii” napisanym przez Rafał Ziemkiewicza, a zatytułowanym „O wyższości >>Żyda<>Chamem<<” znajdują się na przykład następujące passusy:
No, proszę sobie wyobrazić, jakie piekło by rozpętał Michnik, gdyby jakiś prawicowy oszołom pod nazwiskiem, na łamach powtórzył był uporczywie od lat kolportowaną pogłoskę, jakoby ojciec Aleksandra Kwaśniewskiego był jednym z tych licznych stalinowskich ubeków, którym po roku 1956 nadano nowe tożsamości, i jakoby w czasach, gdy wyrywał “polskim faszystom” paznokcie nie nazywał się wcale Kwaśniewski tylko Stolzman. No, niechby, kto… Listy protestacyjne, setki artykułów i filipik, apele do światowej opinii publicznej, skargi z prośbą o specjalną rezolucję do Rady Europy, Zgromadzenia Generalnego ONZ i Bóg wie, co jeszcze… Ale Urban – inna sprawa. Jeden drobniutki komentarzyk w tonie “a fe, to przesada, tak nie wypada”. Tygodnik “Wprost” podsłuchał kiedyś panów Michnika i Urbana, jak biesiadując w warszawskiej knajpie naśmiewali się z chamskich nazwisk prawicowych dziennikarzy. “Jak to-to się nazywa, jakiś Warzecha, jakiś Semka…” – rechotali, według nigdy nie zdementowanej relacji “Wprost” panowie, de domo, Szechter i Urbach, i to by sugerowało, że podstawą ich szczególnej wspólnoty jest pochodzenie. I że to, dlatego Urbanowi dostępna jest łaska wybaczenia ogromu popełnionych w życiu świństw i prawo bycia autorytetem moralnym, a Barański, który nabroił o wiele mniej, ale nie należy do ekskluzywnego klubu, ma trzymać mordę w kubeł.
Rafał Ziemkiewicz zastrzega jednocześnie:
A mianowicie, że nie chodzi tu o pochodzenie etniczne, żydowskie, bo z obu panów żadni Żydzi, więcej powiem, każdy z nich jest sam w sobie obrazą dla tego narodu. Chodzi o pochodzenie społeczne, pochodzenie z ”żydokomuny” (można już chyba używać tego słowa, skoro odczarował je publicznie sam szef Żydowskiego Instytutu Historycznego). W obłudzie “Wyborczej”, która odprawia moralistyczne egzorcyzmy nad Barańskim, a znacznie odeń gorszego Urbana fetuje i szanuje, widzimy po prostu kolejny przejaw zajadłej wewnętrznej wojny, toczonej latami w PZPR i w całej w ogóle formacji wychowanej przez komunizm. Odsyłam do klasycznego tekstu Jedlickiego o ”Chamach” i ”Żydach” w Partii, publikowanego niegdyś u Giedroycia. Na pewno jest dostępny w sieci, a choćby i nie chciało się komuś szukać, wprowadzone nim do debaty historycznej nazwy partyjnych obozów mówią wszystko. I dalej:
Piszę akurat o Urbanie, bo to wyjątkowa kanalia, ale przecież takich przykładów, dobitnie negliżujących nicość zadętej moralistyki “Wyborczej” jest wiele. Tak, jak Barański był tylko drobnym łobuzem przy Urbanie, tak i Urban był tylko małym pomagierem u Jaruzelskiego. A czy oburza “Wyborczą”, gdy się dziś Jaruzelski kreuje na patriotę, na obrońcę wolności i autorytet moralny? Rozumiem, że jego zbrodnie przeciwko Polsce i Polakom mediom Agory nie przeszkadzają, ale przecież u schyłku lat sześćdziesiątych Jaruzelski z właściwą sobie gorliwością i zapałem “odżydzał” kadry dowódcze tzw. ludowego Wojska Polskiego. Nikomu by tego nie wybaczono, ale Jaruzelski – okay, nie ma sprawy, “odpieprzcie się od generała”. Bo odkupił swe winy, po latach oddając władzę tej właściwej, jedynie słusznej opozycji – “demokratycznej”, a nie tej narodowo-katolickiej. Czyli, w dużym uproszczeniu mówiąc, właśnie “Żydom”, którzy po Marcu wprost z Partii poszli tę właściwą, jedynie słuszną opozycję tworzyć. By skończyć:
Po prostu, jak zwykle u Michnika i jego hałastry, wysokie tony moralistyki i najwyższe etyczne pienia są tylko instrumentem bieżącej i bardzo niskiej politycznej propagandy, prowadzonej w interesie popieranej przez niezłomnego moralistę koterii. Dlatego właśnie tak żałosne, by nie rzec wręcz – rzygliwe – daje to skutki. Jeszcze kilka lat temu podobne rozważania, abstrahuję tu zupełnie od ich meritum, z którym zasadniczo się zgadzam, byłyby zapewne w „Interii” niemożliwe. A teraz są. Z zaciekawieniem, choć nie bez pewnych obaw czekam na pogłębienie tego „dialogu”. Nie zapominając, która gazeta go zainicjowała. Tomasz Sommer