KWESTIA CZASU Zgodnie z przewidywaniami wyrażanymi między innymi na moim blogu, ustępujący już pomału socjalistyczny premier Portugalii Jose Socrates ogłosił w środę, że jego kraj poprosi o pomoc finansową z UE. N o i dziś poprosił. Natomiast socjalistyczna minister gospodarki Hiszpanii Elena Salgado w czwartek oświadczyła, że jej kraj „nie pójdzie śladem Portugalii i nie poprosi o pomoc finansową z Unii Europejskiej”.
http://forsal.pl/artykuly/503085,hiszpania_nie_poprosi_o_pomoc_finansowa_z_unii_europejskiej.html
Ale nie jest źle. Klaus Regling – Chief Executive Officer of the European Financial Stability Facility (EFSF) – powiedział dziś, że problemy Portugalii nie dotyczą Hiszpanii, a inwestorzy rozumieją różnice w sytuacji finansowej pomiędzy tymi dwoma państwa.
http://pb.pl/2/a/2011/04/08/Olli_Rehn_Portugalia_otrzyma_80_mld_euro_pomocy
Oczywiście! Przecież problemy Grecji też nie dotyczyły Irlandii. A problemy Irlandii nie dotyczyły Portugalii. Więc czemu problemy Portugalii miałyby dotyczyć Hiszpanii? Każde z tych państw ma inne problemy – w „liczniku”. Ich mianownik jest jedynie wspólny: dług! Oczywiście przyczyna długu jest inna w Irlandii niż Grecji, Portugalii i Hiszpanii. Ale w tych akurat krajach przyczyna długu jest taka sama. Nazywa się socjalizm. Najczęściej spotykanym sposobem ratowania socjalizmu jest drukowanie „legalnych środków płatniczych”. Zabieg ten pomaga, ale tylko na jakiś czas.
Dlatego Hiszpania też będzie musiała poprosić o pomoc European Financial Stability Facility. Ilość środków, jakimi dysponuje European Financial Stability Facility jest prawie nieograniczona. W Europie rośnie jeszcze trochę drzew, które można przecież przerobić na papier na euro. Ciekawe, kiedy European Financial Stability Facility nie nadąży z niesieniem pomocy wszystkim „bratnim” krajom socjalistycznym w strefie euro? To tylko kwestia czasu.
Gwiazdowski
10 kwietnia 2011 Monarchista wśród Republikanów.. Pojechałem na IV Kongres Republikański do Warszawy, na ulicę Kopernika 30, tam gdzie znajduje się siedziba Fundacji Republikańskiej.. Spędziłem tam całe sobotnie popołudnie na wysłuchiwaniu tego, co do powiedzenia na temat państwa mają Republikanie. Republikanie, czyli demokraci, bo oni właśnie uważają, że najlepszym sposobem na wyłonienie władz państwa, jest penetracja kandydatów wśród ludu. Niech on zagłosuje emocjonalnie na wybranego delikwenta- i już będzie dobrze. No i oczywiście jest! IV kongres Republikański odbywał się pod hasłem ”Raport o stanie państwa”. Posłuchałem, pokiwałem głową, a jak pan Ludwik Dorn, były minister spraw wewnętrznych i administracji ( „poseł niezrzeszony współpracujący z Prawem i Sprawiedliwością”) zaczął udowadniać, że głównym sprawcą regulacji gospodarczych są przedsiębiorcy (????), Zabrałem się i wyszedłem, bo co tam po mnie, tym bardziej, że nie można było zadawać pytań i rozwiewać braku wątpliwości panelistów.. Trockista, KOR-o wiec, pan Ludwik Dorn mówił jak to przedsiębiorcy działają na rzecz swojego status quo, na rzecz swoich przywilejów, konserwując i rozwijając stan regulacyjny naszej gospodarki.. No tak.. Ale przegłosowują te regulacje posłowie, o których poseł Dorn nie wspomniał.. To tak jak winni są spekulanci, gdy ceny idą do góry, a nie ograniczenia rynku organizowane przez rząd.. Wespół z demokratycznym Parlamentem Obywatelskim.. Wiecie państwo, że jak słyszę słowo „ obywatel” dostaję gęsiej skórki.. Słowo wywodzące się z Rewolucji Francuskiej, wyświechtane przez władze PRL, a teraz używane do celów rozbudowy strategii obywatelskiej.. A i tak rządzą ludzie służb specjalnych. „Obywatelskość” i „demokracja’, jako atrapa dla rządów gangów zorganizowanych w sitwy I to wieczne ględzenie charakterystyczne dla demokracji ludowej.. A i tak władza robi po swojemu.. Nie doczekałem jedynie do wystąpienia obywatelskiego innego „demokraty” i „ obywatela” jednocześnie posła Platformy Obywatelskiej, też KOR- owca, pana Antoniego Mężydło, który przechodząc z Prawa i Sprawiedliwości do Platformy Obywatelskiej powiedział, że nie musiał wcale zmieniać poglądów..(!!!) Chociaż wtedy powiedział trochę prawdy.. Bo, po co zmieniać poglądy, jak przechodzi się do takiego samego gangu? Gang ma napadać i rabować, więc napada na „obywateli” i ich rabuje.. Taki jest cel istnienia gangu, bo członkowie gangu wleczący za sobą tysiące gangsterów- muszą z czegoś żyć.. I obsadzają państwo demokratyczne i prawne aż do bólu.. Naszego „bulu”- pardon- bólu.. Celem każdego gangu jest życie na cudzy koszt.. Demokracja daje takie możliwości w sposób prawie nieograniczony.. I każdy przy okazji może być swoim własnym ciemiężcą.. Aż to wszystko się zawali. Demokracja wymaga demagogii i demagogów.. I wielkiego okłamywania. Bo nie byłoby demokracji bez demagogii i zakłamywania.. Niczego podczas Kongresu nie notowałem, bo nie po to tam pojechałem.. Chciałem ogarnąć ducha republikanizmu.. Jak ONI się tam uduchawiają? Tak jak Zbigniew Hołdys - celebryta muzyczny, zwolennik demokratycznych parytetów-„ jest uduchowiony, ale nie religijny”(??) Znaczy się jakiś buddysta.. Niereligijny buddysta.. Oczywiście każdemu wolno się uduchawiać w jakimkolwiek obrządku.. Zagaił pan Rafał Ziemkiewicz, kiedyś nawet rzecznik prasowy Unii Polityki Realnej.. Ale już chyba zapomniał, co tam było, to było tak dawno - ze dwadzieścia lat temu.. ”Czy potrafimy debatować o stanie państwa”? No i co potrafimy? – panie Rafale.. Pan Rafał utyskiwał na niedoskonałość demokracji, nie zrozumiałem dokładnie jak on chce ją poprawić.. Wymienić lud? W każdym razie poprawiać, jakość.. A jak tu poprawić, jakość demokracji? Może ograniczyć prawo głosu do osób coś posiadających.. Może zabrać prawo głosu więźniom, dzieciakom po 18 roku życia, żeby demokraci nie mogli nimi manipulować przed wyborami i nie tylko.. Może zabrać prawo głosu głosującym w domach wariatów.. Doprawdy nie wiem, co pan Rafał miał na myśli.. W każdym razie demokracja jest dobra, ale ludzie są źli.. Nie pasują do demokracji? To Stalin miał rację mówiąc, że demokracja tak pasuje do Polaków, jak siodło do krowy.. Tym razem nie chwalił reform Balcerowicza i nie wspomniał o Unii Europejskiej, której był zagorzałym zwolennikiem i polskiego do niej wstąpienia.. No i mamy teraz, to, co mamy.. Ale widzi pan Rafał związek pomiędzy stosunkiem płciowym a rodzeniem dzieci - czy nadal nie? W panelu ”Administracja. Organizacja rządu, organizacja państwa” wzięli udział nieznani mi ludzie, pan Paweł Bochniarz, Robert Kuraszkiewicz, Leszek Skiba, Paweł Soloch, Piotr Tutak, a moderował całość pan były poseł Ligi Polskich Rodzin - Krzysztof Bosak.. Teraz Fundacja Republikańska.. Dla mnie było to ględzenie kompletnie pozbawione sensu, panelista jeden z drugim wypowiadał jakieś zdanie, któremu za chwilkę zaprzeczał.. W programie kongresu na przykład pan Paweł Bochniarz reklamowany jest, jako, ekonomista, były członek Zespołu Doradców Strategicznych Premiera RP i współautor raportu ”Polska 2030”. Dlaczego w programie nie podano, że był doradcą premiera Donalda Tuska, bo był doradcą strategicznym w latach 2008-2010 i pobierał za to pieniądze? A jak doradzał? Niedługo będziemy umierać z głodu.. A co to jest raport „Polska 2030”(???) Raport to jest coś po czymś, a nie przed czymś.. Jeszcze się nie wydarzyło - a już jest raport.. Pianie bzdetów to przywilej biurokracji.. Pan Leszek Skiba opowiadał o „administracji, ale, nie, że się rozrasta i trzeba ją rozpędzić na cztery wiatry.. Opowiadał z wielką troską o za małych uposażeniach „ administracji, bo inaczej pójdzie sobie do prywatnego sektora? Naprawdę? To, dlaczego nie idzie? A pan Paweł Soloch - ekspert Instytutu Sobieskiego, były wiceszef MSWiA, współautor opracowania PAN” Polityka bez strategii” opowiadał, że powinniśmy brać wzory z I Rzeczpospolitej, jeśli chodzi o demokrację..(???) Nie wspominając przy tym, o żadnym z naszych królów.. To tak jakby mówić o II wojnie Światowej nie wspominając o Hitlerze i Niemcach.. Nawet demokracja szlachecka, która dotyczyła tylko wybranej grupy osób rozłożyła w ostateczności I Rzeczpospolitą. Ościenni kupowali po prostu głosy posłów i przegłosowywali, co im było wygodnie, aż do likwidacji Królestwa.. Osłabiając systematycznie władzę królewską.. Takie jaja.. „Eksperckie” jaja.. W końcu to Republikanie.. Drugi panel był bardzo sensowny, bo dotyczył problemu” Obronność. Polska w systemie bezpieczeństwa międzynarodowego”. Bardzo pozytywnie wypadł pan dr Grzegorz Kwaśniak, były pracownik Sztabu Generalnego i Wykładowca Akademii Obrony Narodowej.. Prawda o wojsku polskim jest okrutna - i to jest cała prawda.. Był entuzjastą wstąpienia do NATO, ale teraz jest bardziej sceptyczny.. Tragiczny stan polskiej armii.. Jarosław Rybak, z którym miałem przyjemność jeść obiad wydaje się być sensownym dziennikarzem zajmującym się wojskowością.. Bliskie mu są sprawy Polski i obronności Polski. Napisał cztery książki, w tym jedną o „Gromie”.. No i generał Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych i dowódca IV zmiany Polskiego Kontyngentu w Iraku-. Krótko, jasno i precyzyjnie- po żołniersku- o polskiej armii. Tragedia polskiej armii, zbiurokratyzowanej na śmierć.. Dopiero po 90 dniach NATO może przyjść nam z pomocą????? No i dr Witold Waszczykowski, ekspert ds. bezpieczeństwa międzynarodowego Instytutu Sobieskiego, były szef MSZ i wiceszef BBN z poręki pana prezydenta Lecha Kcyńskiego. Sympatyzujący z amerykańskim republikanami, w przeciwieństwie do pana dr Grzegorza Zorbasa – sympatyzującego z amerykańskimi demokratami.. Ja na przykład - sympatyzuję przede wszystkim z Polską. Całość panelu poprowadził pan redaktor Łukasz Warzecha, komentator niemieckiego” Faktu”, kiedyś związany z „ Myślą Polską”, która jest do tej pory pismem endeckim, bardziej prorosyjskim i antyniemieckim.. Jak on to pogodził? Tak jak Rafał Ziemkiewicz.. Panel III:
”Unia Europejska. Jaka jest, jakość polskiej polityki europejskiej?” Ach - jakość? A może jakoś… W dyskusji wzięli udział: dr Marek Cichocki, historyk idei i wykładowca UW, dyrektor programowy Centrum Europejskiego Natolin, z cieniem profesora Bronisława Geremka z tyłu. I redaktor naczelny” Nowej Europy”.. Ach!- Europa będzie nowa, bo stara była niedobra.. Szczególnie ta monarchiczna.. Dobra jest demokratyczna, prawoczłowiecza, aborcyjna, homoseksualna i eutanazyjna oraz do granic absurdu opiekuńcza.. Socjalno opiekuńcza.. I właśnie bankrutuje! Był głównym naganiaczem do Unii Europejskiej czterdziestu milionów ludzi, powtarzając- a inni za nim-, że w Unii jesteśmy siedem lat..(???) Jak to siedem, jak Unia powstała- na mocy Traktatu Lizbońskiego- 1 grudnia 2009 roku(???) W tym roku będzie dwa lata, a poprzednie pięć byliśmy we Wspólnotach Europejskich.. Ale nie siedem.. Ale Polacy głosowali w 2004 roku za Unią Europejską, której jeszcze nie było, a było o innego- Wspólnoty Europejskie.. Taki semantyczny przekręt.. Socjaliści europejscy nie przywiązują zbytniej wagi do poszanowania prawa i prawdy.. Raczej do realizacji tego, co sobie wymyślili, nie zważając na głos ludu, który tak rzekomo szanują.. Dr Grzegorz Kostrzewa –Zorbas, wieloletni uczeń pana Zbigniewa Brzezińskiego, członka światowego gremium o nazwie Komisja Trójstronna, demokraty- naopowiadał się o osiągnięciach Polski w Unii Europejskiej, ale jedno mu się bardzo nie podobało.. Za mało jest Polaków w „ administracji” brukselskiej.(???). A jak będzie ich więcej- to nam się od tego poprawi? Tacy jak pan Grzegorz wepchnęli Polskę do Unii Europejskiej, bo w strategii amerykańskiej, jesteśmy w grupie niemieckiej przeciwko Rosji. A On jest po stronie demokratów amerykańskich i pana Zbigniewa Brzezińskiego- profesora.. Nie Polski! Chce wysłać nasze F-16 do Libii- jak najprędzej.. Na razie Rosja układa się z Niemcami ponad naszymi głowami.. I szykuje się scenariusz rozbiorowy, a nie mamy armii.. Niemcy - Ziemie Odzyskane, Ukraińcy- aż do Przemyśla, Żydzi 65 miliardów dolarów, a Ruch Autonomii Śląska, tylko autonomię Śląska.. Białorusini część Puszczy Białowieskiej, Czesi- na razie spokojnie, Słowacy- Tatry też są nasze.. Jedynie pan europoseł Konrad Szamański wypowiada się składniej na temat Polski jej losów naprawdę.. Warto było posłuchać pana Tomasza Urbasia, inicjatora ruchu Wolność i Godność, wypowiadającego się bardzo sensownie o polskiej gospodarce, mający kiedyś związki z Unią Polityki Realnej.. Dobra prawicowa i wolnorynkowa szkoła.. A pan Paweł Gruza, prawnik, właściciel kancelarii doradztwa podatkowego, dobrze analizował bezsens systemu podatkowego, ale na końcu powiedział, że istnieje potrzeba utworzenia Rzecznika Praw Podatnika(???) Jak wychodził, zapytałem go, czy to nie będzie nowa biurokracja? Zbył moje pytanie milczeniem.. To są republikanie! Republikanie socjalni i biurokratyczni.. Rozśmieszył mnie jeszcze pan dr Paweł Kowal z Polski, która Jest Najważniejsza, Eurodeputowany.. Mówił o powiatach, myślałem początkowo, że jako ”prawica” chce je zlikwidować.. Ale nie! Chce im dokooptować zadań.. Znaczy się będą nowe posady w powiatach. Jak Polska Jest Najważniejsza obejmie rządy.. No i chce w wyborach tajnych, powszechnych i demokratycznych wybierać… starostów(???). Można w wyborach powszechnych wybierać wszystkich urzędników państwa. I w państwie i w samorządach.. Wybierać premiera, dyrektorów departamentów, ministrów, dyrektorów wydziałów w starostach, starostach urzędników w gminach.. Wszystkich wybierać w wyborach powszechnych.. Członków rad nadzorczych i prezesów.. Jak najwięcej w wyborach powszechnych i demokratycznych? Ile to dobrego dla ludu zdziała demokracja? Wszyscy będą wybierać wszystkich, a no końcu pozostałych przy życiu wybierze policja. Aresztuje tych niewybranych... Oczywiście wszystkich komendantów należy wybierać w wyborach powszechnych, a najbardziej wybrać demokratycznie szefa drogówki.. Tam to dopiero jest kasa. Nad wszystkimi stanowiskami głosować i wybierać. No i w wojsku dowódców niech wybierają demokratycznie mieszkańcy okolicznych wsi.. Żołnierze też niech maja prawo wyboru sobie dowódcy.. Sześciu kandydatów, kto więcej obieca dla żołnierzy - ten niech zostanie generałem.. Jak już wybierzemy wszystkich urzędników w wyborach powszechnych przyjdzie czas na wybieranie demokratyczne biskupów i proboszczów.. To będzie już kompletny koniec cywilizacji niedemokratycznej.. Skąd wiem? Bo Watykan popiera ostatnio demokratyzację Libii(????) Nie wierzyłem własnym uszom, ale była to informacja z Radia Watykańskiego.. Sodoma i Gomora coraz bliżej.. A drugiego potopu nie będzie, bo podobno Panu Bogu nie do końca udał się pierwszy.. Mimo to, w Bogu pokładamy nadzieję.. Pardon „nadzijeję”. Mimo pisowni, Pan Bóg wie, o co chodzi.. Nie uważam swojego pobytu na IV Kongresie Republikańskim za stracony.. Jest w tym gremium kilku wartościowych ludzi.. I to jest nadzieja! WJR
Wolę już nienawiść od pogardy. Nie chcecie wywieszać flag, sięgacie po psychiatrów - nie potępiam tylko się dziwię i smucę Panowie spokojnie PAP „Zamiast robić z nas zdrajców i morderców, kpijcie i dworujcie. Zamieńmy się rolami choćby na tydzień" – apeluje w Gazecie Wyborczej Grzegorz Sroczyński. To odpowiedź Joanny Lichockiej, która na łamach „Rzeczpospolitej" apelowała: „Uszanujcie nas tego dnia. Nie obrzucajcie inwektywami". Nas, czyli ludzi, którzy wywieszą 10 kwietnia flagi, pójdą pod pałac. Nas. Sroczyński dokonuje szczególnego rozróżnienia: my tylko żartujemy, wy nas straszliwie znieważacie. Nie lubię znieważania kogokolwiek i nie sądzę, aby smoleńska historia była dobrą okazją, aby to robić. Ale już pisząc swój dawny tekst o „przemyśle pogardy" przypomniałem stwierdzenie amerykańskiego prezydenta Woodrowa Wilsona: „Ja się nie boję nienawiści, ja się boję pogardy". Jeśli kogoś obrażamy, to oznacza, że traktujemy go poważnie. Czasem może to oznaczać nawet i to, że w jakimś stopniu nam jeszcze na tym kimś zależy. Pogarda jest moim zdaniem najstraszliwszą formą odczłowieczenia wroga, odarcia go z godności. Wiele żartów bywa bardziej okrutnych i zabójczych niż najbardziej zabójcze, ale wygłaszane serio tyrady. Warto o tym pamiętać. Wyborcza o tym nie pamięta, albo pamięta w sposób szczególny. Nad komentarzykiem Sroczyńskiego na drugiej stronie tekst informacyjny pod znamiennym tytułem „Za krzyż z puszek po Lechu pod sąd". Pracuję w mediach od 20 lat i wiem dobrze, czym jakie się wywołuje emocje. To tytuł pełen oburzenia: jak można absorbować sąd takim głupstwem, właściwie czymś pogodnym i sympatycznym. Choć sam nie byłem entuzjastą ciągnięcia na siłę zgromadzenia pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, pamiętam, jaki koszmar zgotowali tamtym ludziom antyklerykałowie, a tak naprawdę nihiliści, amatorzy dowcipów ze zmarłych, jeśli nie gaszenia papierosów na starszych kobietach. Dokładnie w przeddzień pierwszej rocznicy smoleńskiej katastrofy, Wyborcza staje w ich obronie. Staje w ich obronie, a jaki jest jej stosunek do samej rocznicy? Rytualny komentarz na pierwszej stronie, wywiad z prezydentem Komorowskim i tekst Marka Beylina przypuszczający fundamentalny atak na PiS „grający tragedią". Zero wspominek, zero Zaduszek, jest jeszcze wywiad z biskupem Tadeuszem Pieronkiem przypominającym, że żałoba się kończy. Dzień wcześniej, aby o tym przypomnieć, zaproszono psychiatrę, aby delikatnie przestrzegł Polaków: traktujesz żałobę zbyt serio, może jesteś chory. Dominika Wielowieyska ogłosiła zaś, że nie wywiesi narodowej flagi. Ależ zaskoczenie. Można polemizować, można dyskutować, można nawet w niektórych publikacjach czy wystąpieniach strony, którą umownie nazwę „smoleńską”, doszukiwać się przesady, manipulacji, nienawiści. Ale czy koniecznie w ten właśnie dzień? W ten jeden dzień? I jeszcze to wszystko takie strasznie toporne, agresywne, na jedną nutę. Ta ostentacja, z jaką Wyborcza demonstruje:, czym więcej gęgacie o tragedii o żałobie, tym spokojniej my zajmiemy się euro, zbrodniami Kaczyńskiego wobec Śląska, albo pułkownikiem Kadafim. Na koniec wyjaśnienie. Marcin Wojciechowski zarzucił mi w piątkowym numerze Wyborczej, że na łamach Rzeczpospolitej napisałem o Janie Osieckim, jednym z autorów książki „Ostatni lot. Przyczyny katastrofy smoleńskiej", że „po prostu obsługuje rosyjskie interesy". Publicysta Wyborczej żąda dowodów. Napisałem to już kiedyś, pod wrażeniem debaty z Osieckim w TVN 24, kiedy bezpośrednio po ogłoszeniu raportu MAK wyśmiewał się z polskich uwag do niego, a także dowodził, że z rosyjskich nawigatorów (tak zwanych liderów) polskie samoloty przestały korzystać już w latach 90. Było kompletnie inaczej – latał z nimi jeszcze prezydent Lech Kaczyński, wydawało mi się, że taki znawca lotnictwa jak Jan Osiecki powinien to wiedzieć. Ale żeby odpowiedzieć Wojciechowskiemu poważnie, jeszcze raz przejrzałem książkę trzech autorów. I podtrzymuję moją opinię, także odnośnie jej samej. Już same stenogramy sporządzone na podstawie czarnej skrzynki, cytowane są według wersji rosyjskiej, później eksperci komisji Millera wprowadzili tu kilka stosownych a ważnych korekt. Wersja nacisku generała Błasika na pilotów jest uznana za przesądzoną, choć nawet stosowne fragmenty zapisu budzą od razu wątpliwości: zachowały się strzępy, ale nawet na ich podstawie można pytać czy piloci nie rozmawiają ze swym dowódcą lub w obecności swego dowódcy nazbyt familiarnie. Tezy o psychicznym uzależnieniu są wprost przepisane z rosyjskich ustaleń, nawet, jeśli uzupełnione stosownymi, niechby i prawdziwymi historiami z przeszłości. Książce tej przeciwstawiałem inną – „Smoleńsk. Zapis śmierci" Michała Krzymowskiego i Marcina Dzierżanowskiego, choć przecież jest ona bardzo ostrożna i nie satysfakcjonuje zwolenników teorii zamachowych. No właśnie, ale w tej sprawie wolę ostrożność niż wyrabianie sobie nazwiska dzięki rosyjskim – bezpośrednim lub pośrednim – przeciekom. Co charakterystyczne Marcin Wojciechowski uznaje „Ostatni Lot" za najlepsze książkowe podsumowanie smoleńskiej tragedii. To wybór określonej narracji, a Grzegorz Sroczyński zacznie zaraz narzekać, że szukam morderców i zdrajców. W przeddzień rocznicy nie warto. Piotr Zaremba
Nasz wywiad. Zuzanna Kurtyka o usunięciu tablicy: "Świadome upokarzanie ofiar tragedii, ich rodzin, naszego państwa" wPolityce.pl: Zacznijmy tę rozmowę od początku, od tego, kto i kiedy położył pamiątkową tablicę na miejscu katastrofy w Smoleńsku. Tę, którą w nocy z piątku na sobotę potajemnie wywieźli Rosjanie. I skąd się wziął sam kamień? ZUZANNA KURTYKA, wdowa po śp. Januszu Kurtyce, prezesie IPN: Początek to tak naprawdę dzień 10 kwietnia 2010 roku. Zaraz po tragedii dowiedzieliśmy się, że jeden z mieszkańców Smoleńska, sam, z własnej inicjatywy przywiózł tam ten ogromny kamień. To duży głaz, sporo musiało to kosztować wysiłku. Tym większe podziękowania należą się temu anonimowemu człowiekowi. Kiedy pierwszy raz byłam w Smoleńsku, we wrześniu, uderzyła mnie pustka tego miejsca. Żadnego znaku, symbolu upamiętnienia. Wtedy Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010, które współtworzę, postanowiło zadbać by jakiś znak pamięci się pojawił. Przecież przyjeżdżają tam Polacy, przychodzą Rosjanie, ciągle leżą kwiaty. Szczególnie my, rodziny ofiar, jesteśmy zobowiązani by upamiętniać najbliższe nam osoby, które tam zginęły.
I wtedy powstał pomysł tablicy. A strona formalna? Zbadaliśmy to i okazało się, ze na terenie Federacji Rosyjskiej nie ma konieczności zdobywania żadnego zezwolenia na tego typu przedsięwzięcie. Głaz już tam przecież był. Kiedy tablica była, więc gotowa, w listopadzie, pojechaliśmy na miejsce tragedii i postawiliśmy krzyż, przymocowaliśmy tablicę do kamienia.
Byliście tam sami? Nie. Oczywiście, że nie. Byli z nami dziennikarze, cały czas były obecne służby rosyjskie, które bardzo uważnie patrzyły nam na ręce, nie zgłaszając jednak żadnych zastrzeżeń. Nie ukrywaliśmy tego, co robimy, działo to się w dzień. Odprawiono przy krzyżu msze świętą, kręcono film, który ukazał się z krakowskim „Dziennikiem Polskim.
Kiedy dokładnie odbyła się ta uroczystość? Pół roku temu! 13 listopada. Od tego czasu nie było żadnego sygnału, że to się komuś nie podoba. Nikt się z nami nie kontaktował, nie wskazywał na jakiś problem. A przecież, jeśli były zastrzeżenia, można było zgłosić je wcześniej. Nie było jednak, podkreślam, żadnego sygnału. Rzekomo chodzi o to by był tam także napis po rosyjsku. Nawet zakładając, że to prawdziwa intencja, można było to zrobić przykręcając drugą tablicę, z drugiej strony kamienia, ewentualnie obok. Tak zrobiliby ludzie dobrej woli.
Jak zatem pani rozumie to, co się stało? O co chodzi rosyjskim władzom? Kiedy usłyszałam tę informację, byłam zszokowana. Bo takie zachowanie, na dodatek w takim dniu. To forma upokorzenia rodzin, na pewno tych 30 rodzin zrzeszonych w Stowarzyszeniu Rodzin Katyń 2010. Przez to upokarza się tez tych ludzi, którzy zginęli w Smoleńsku 10 kwietnia. To też, przez fakt wyboru takiego a nie innego terminu, pokazanie Polakom, kim dla nich jesteśmy. Jak mało dla nich znaczymy. Jak Rosja widzi rzekome partnerstwo i pojednanie. Bo pojednanie jest dla nich możliwe tylko na ich warunkach, tylko wtedy, kiedy będziemy przyjmować w milczeniu każde możliwe upokorzenie.
Niektórzy komentatorzy twierdzą, że to może być wybryk władz lokalnych. Nie w Rosji. Poza tym sprawa tragedii smoleńskiej, każdy jej szczegół, nie toczy się na poziomie lokalnym, ale centralnym. Rozmowy na temat upamiętnienia tego miejsca trwają między polskim a rosyjskim MSZ od jakiegoś czasu, więc okazji żeby poruszyć temat było sporo. To się wpisuje niestety w całą politykę rosyjską, politykę imperialną, której celem jest, niestety, ale tak to widzę, podporządkowania sobie Polski. To kolejny element w całym procesie testowania naszego kraju. Sprawdzania na ile można sobie pozwolić, jak bardzo można nas upokorzyć. W śledztwie smoleńskim to się zdarza, co chwilę.
Co dalej z tablicą? Jest w końcu waszą własnością. Ta tablica powinna nam zostać oddana. Podejmiemy próbę przywrócenia jej na miejsce. Czy się uda, nie wiem. Tym bardziej, że przecież Rosjanom chodziło o usunięcie napisu mówiącego o Katyniu, o zbrodni ludobójstwa, którą ci ludzie jechali upamiętnić. Tego połączenia, prawdziwego przecież, Rosjanie nie chcą przyjąć. Niestety, współbrzmią z tymi tezami słowa pana Skąpskiego, który, jak przeczytałam, na dzisiejszych uroczystościach powiedział, żeby nie łączyć zbrodni katyńskiej z tragedią smoleńską. Jak można nie łączyć? Czy polska ekipa jechała tam na wycieczkę? (Mówił o tym Roman Skąpski, brat stryjeczny Andrzeja Sariusz-Skąpskiego, prezesa Federacji Rodzin Katyńskich, który zginął w katastrofie smoleńskiej – red. wP.).
Liczy pani na reakcję, wsparcie polskich władz? Mocny protest MSZ, premiera czy prezydenta? Nie liczę.
zespół wPolityce.pl
Jak Brytyjczycy zdobywali zeznania Rudolfa Hessa How the British Obtained The Confessions Of Rudolf Höss
http://www.rense.com/general68/hoss.htm
Dr Robert Faurisson – The Journal for Historical Review, zima 1986, t. 7, s. 389
Rudolf Hess był jednym z trzech komendantów obozu koncentracyjnego Auschwitz. Często nazywany jest „komendantem Auschwitz,” a opinia publiczna zna go z książki opublikowanej pt.: „Commandant in Auschwitz” [Komendant Auschwitz]. W dniu 15 kwietnia 1946 r. stanął przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w charakterze świadka, gdzie jego zeznanie wywołało sensację. Ku zdumieniu oskarżonych i w obecności dziennikarzy z całego świata przyznał się do najbardziej przerażających zbrodni, jakie znała historia. Powiedział, że osobiście otrzymał od Himmlera rozkaz eksterminacji Żydów. Oszacował, że w Auschwitz zamordowano 3 mln ludzi, w tym 2,5 mln w komorach gazowych. Jego zeznania były fałszywe, wymuszone przez tortury, ale wiara w ich prawdziwość trwała aż do 1983 roku, kiedy poznano tożsamość oprawców i rodzaj zadawanych mu tortur. Zeznania Rudolfa Hessa dały podstawę teorii, która podtrzymuje, że systematyczna eksterminacja Żydów, zwłaszcza w komorach gazowych, była faktem historycznym. Te zeznania składają się zasadniczo z czterech dokumentów, które, w porządku chronologicznym, są następujące: Wojna zakończyła się w dniu 8 maja 1945 roku w Niemczech. Hess wpadł w ręce Brytyjczyków, którzy uwięzili go w obozie dla SS-manów. Jako wykształcony agronom, uzyskał przedterminowe zwolnienie. Jego strażnicy nie byli świadomi ważności ich więźnia. Urząd pracy znalazł mu zatrudnienie w rolnictwie na farmie w pobliżu Flensburga, niedaleko granicy duńskiej. Spędził tam osiem miesięcy. Poszukiwała go żandarmeria. Jego rodzinę, z którą udało mu się nawiązać kontakt, bacznie obserwowano i poddawano częstym rewizjom. Rewelacje z 1983 roku o Brytyjczykach, którzy torturowali Rudolfa Hessa. Dawno temu rewizjoniści wykazali, że różne zeznania Rudolfa Hessa zawierały tak wiele poważnych błędów, bezsensownych elementów i niemożliwości wszelkiego rodzaju, że nie można dalej im wierzyć, podobnie jak sędziom w Norymberdze i Krakowie, a także niektórym samozwańczym historykom, bez uprzedniej analizy ich treści i okoliczności, w których je uzyskano. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, Hess był torturowany przez brytyjskich żołnierzy z 92. Sekcji Bezpieczeństwa, ale konieczne było potwierdzenie tej hipotezy. Potwierdzenie to znalazło się w opublikowanej w Anglii książki, podającej nazwisko głównego kata (brytyjski sierżant pochodzenia żydowskiego), oraz opis okoliczności aresztowania Hessa jak i jego przesłuchania 3-go stopnia. Autorem książki jest Rupert Butler. Opublikowano ją w roku 1983 (Hameln). Butler jest autorem trzech innych prac: The Black Angels [Czarne anioły], Hand of Steel [Stalowa ręka] i Gestapo, opublikowanych przez Hameln. Interesująca nas książka jest zatytułowana Legions of Death [Legiony śmierci]. Jej inspiracja jest antyhitlerowska. Butler mówi, że materiały do książki badał w Imperialnym Muzeum Wojny w Londynie, Instytucie Historii Najnowszej i Bibliotece Wiedeńskiej, jak również w innych podobnych prestiżowych instytucjach. Na początku książki wyraża swoją wdzięczność dla tych instytucji, m.in. dwu osobom, z których jedną jest Bernard Clarke, („który złapał komendanta Auschwitz Rudolfa Hessa”). Autor przytacza kilka fragmentów zeznań napisanych lub nagranych przez Clarke’a. Bernard Clarke nie wykazuje żadnych wyrzutów sumienia, wręcz przeciwnie, wykazuje pewną dumę z torturowania „nazisty”. Również Rupert Butler nie znajduje w tym nic, co zasługuje na krytykę. Żaden z nich nie rozumie znaczenia ich rewelacji. Mówią, że Hess został aresztowany w dniu 11 marca 1946 roku i że potrzebne były trzy dni tortur by uzyskać „spójne zeznanie”. Nie zdają sobie sprawy z tego, że rzekome „spójne zeznanie” to nic innego, jak spowiedź lunatyka, podpisana przez ich drżącą ofiarę 14 lub 15 marca 1946 roku o 2:30 rano, co przypieczętowało loss Hessa na zawsze; jest to spowiedź, która nadaje również mitowi ostateczny kształt. Spowiedź ta również zdecydowanie kształtuje mit Auschwitz, rzekomo najważniejszego miejsca eksterminacji Żydów, przede wszystkim z powodu domniemanego wykorzystania morderczych komór gazowych. 11 marca 1946 roku, kpt Cross, Bernard Clarke, oraz czterej inni oficerowie wywiadu w brytyjskich mundurach, większość z nich słusznego wzrostu i o groźnym wyglądzie, weszli do domu pani Hess i jej dzieci.
Sześciu mężczyzn, jak nam powiedziano, byli wprawnymi „praktykantami w bardziej wyrafinowanych technikach długotrwałego i bezlitosnego dochodzenia” (s. 235). Clarke zaczął krzyczeć: „Jeśli nam nie powiesz [gdzie jest twój mąż] oddamy cię Rosjanom, a oni postawią cię przed plutonem egzekucyjnym. Twój syn będzie wysłany na Syberię.” Frau Hess załamała się i ujawniła, mówi Clarke, lokalizację gospodarstwa, gdzie jej mąż się ukrywał, jak również jego przybrane nazwisko: Franz Lang. A Bernard Clarke dodał: Odpowiednie zastraszenie syna i córki dało dokładnie identyczne informacje. Następnie żydowski sierżant i pięciu innych specjalistów w przesłuchiwaniach 3-go stopnia wyszli na poszukiwania Hessa, którego zaskoczyli w środku nocy, śpiącego we wnęce, w pomieszczeniu używanym do szlachtowania bydła w gospodarstwie. Hess krzyknął przerażony na sam widok brytyjskich mundurów. Clarke krzyknął: „Jak się nazywasz?” Po każdej odpowiedzi „Franz Lang”, ręka Clarke’a uderzała w twarz Hessa. Po czwartym razie, Hess złamał się i przyznał się, kim był. Przyznanie nagle rozpętało nienawiść żydowskich sierżantów grupy aresztujących, których rodzice zginęli w Auschwitz w wyniku rozkazu podpisanego przez Hessa. Więźnia ściągnięto z górnego piętrowego łóżka, zdarto z niego piżamę. Następnie został przeciągnięty nago do jednego z rzeźniczych stołów, gdzie Clarke’owi wydawało się, że ciosom i krzykom nie było końca. W końcu wojskowy paramedyk powiedział kapitanowi: „Powstrzymaj ich, chyba, że chcesz zabrać zwłoki.” Na Hessa narzucono koc i wciągnięto do samochodu Clarke’a, gdzie sierżant wlał mu w gardło znaczną ilość whisky. Hess próbował zasnąć. Clarke wsadził szpicrutę pod jego powieki i rozkazał po niemiecku: „Trzymaj swoje świńskie oczy otwarte, ty świnio.” Po raz pierwszy Hess powiedział swoje często powtarzane uzasadnienie: „Dostawałem rozkazy od Himmlera. Jestem żołnierzem tak samo jak wy i musieliśmy wykonywać rozkazy.” Do Heide wrócili około trzeciej rano. Śnieżyca trwała nadal, ale z Hessa zdarto koc i zmuszono go by nago przeszedł przez podwórze więzienia do celi. (s. 237) Bernard Clarke ujawnia, że „zabrało trzy dni, żeby uzyskać [od Hessa] spójne zeznanie” (ibid). To wyznanie potwierdził Ken Jones w artykule w Wrexham Leader (17.10.1986): Ken Jones był wtedy szeregowym w Royal Horse Artillery i stacjonował w Heid(e) w Szlezwiku-Holsztynie. „Przywieźli go do nas, kiedy odmówił współpracy w przesłuchaniu o swoich działaniach w czasie wojny. Było to w zimie 1945/6 i został wprowadzony do małej celi więzienia w koszarach”, wspomina Jones. Dwaj inni żołnierze oraz Jones mieli siedzieć z Hessem w jego celi, by pomóc złamać go przed przesłuchaniem. „Siedzieliśmy z nim w celi dzień i noc, uzbrojeni w rękojeści siekiery. Naszym zadaniem było szturchanie go za każdym razem kiedy zasypiał, żeby przełamać jego opór”, powiedział Jones. Kiedy Hessa zabierano na spacer w siarczysty mróz, zmuszano go by miał na sobie tylko dżinsy i cienką bawełnianą koszulę. Po trzech dniach i nocach bez snu, Hess w końcu załamał się i dokonał pełnej spowiedzi. Zeznanie uzyskane w tych warunkach, opisane przed chwilą przez zbirów z brytyjskiej bezpieki, z brutalnej inspiracji sierżanta-tłumacza Bernarda Clarke’a, było pierwszym zeznaniem Hessa, oryginalnym zeznaniem zarejestrowanym pod numerem NO-1210. Kiedy torturowany więzień zaczął mówić, według Clarke’a, nie można było go zatrzymać. Clarke nie był bardziej świadomy w 1982 czy 1983, niż w 1946 roku, z ogromu wagi tego, że zmusił Hessa do przyznania się; dalej opisuje szereg fikcyjnych okropności, tu przedstawionych, jako prawdę: Hess opowiadał o tym, że kiedy podpalono zwłoki, tłuszcz sączący się z nich wylewał się na inne organy (!). Ocenił, że liczba zmarłych w okresie, gdy tylko był w Auschwitz, wynosiła 2 mln (!); mordy osiągały liczbę 10.000 ofiar dziennie (!). Obowiązkiem Clarke’a było cenzurowanie listów wysyłanych przez Hessa do żony i dzieci. Każdy policjant wie, że prawo do przyznania lub odmowy zgody na to, by więzień mógł pisać do rodziny, stanowi broń psychologiczną. Aby zmusić więźnia do „śpiewania” czasami wystarczy tylko zawiesić lub anulować to pozwolenie. Clarke robi ciekawą uwagę o treści listów Hessa; zwierza się nam: Czasami ściskało mi gardło. W tym jednym człowieku były dwie osoby. Jedna z nich był brutalna, bez szacunku dla ludzkiego życia. Druga była miękka i czuła. (s. 238) Rupert Butler kończy swoją opowieść mówiąc, że Hess nie chciał ani zaprzeczać, ani uchylać się od odpowiedzialności. W efekcie, w sądzie w Norymberdze Hess zachowywał się jakby miał „apatię schizoidalną.” Taka jest opinia amerykańskiego psychologa więziennego, G M Gilberta, który był odpowiedzialny za inwigilację psychologiczną więźniów, którego podsłuchy wspomagały amerykańską prokuraturę. Możemy oczywiście wierzyć, że Hess był „podzielony na pół”! Wyglądał jak szmata, bo zrobiono z niego szmatę. „Apatyczny,” pisze Gilbert na s. 229 swojej książki; „apatyczny”, powtarza na następnej stronie; „apatia schizoidalna,” pisze na s. 239 (Nuremberg Diary [Dziennik z Norymbergii], 1947, Sygnet Book, 1961). Pod koniec jego procesu w Krakowie na wyrok śmierci Hess zareagował obojętnie; Rupert Butler komentuje to w następujący sposób: [Hess] myślał, że alianci mieli swoje rozkazy i że nie może być żadnych wątpliwości, by nie zostały wykonane. (ibid) Nie można było wyrazić tego lepiej. Wydaje się, że Rudolf Hess, tak jak tysiące innych oskarżonych Niemców, był na łasce zwycięzców, którzy byli całkowicie przekonani o własnej dobroci i szybko zrozumiał, że nie miał innego wyboru, niż znosić wolę sędziów, bez względu na to, czy pochodzili z Zachodu, czy ze Wschodu. Następnie Butler szybko przywołuje przypadek Hansa Franka, byłego gubernatora Polski. W tym samym tonie moralnej satysfakcji, opowiada o okolicznościach złapania Franka i jak go później traktowano. Status gwiazdy nie wywarł wrażenia na dwóch kolorowych amerykańskich żołnierzach, którzy aresztowali go i postarali się, by przewieźć go do miejskiego więzienia w Miesbach dopiero wtedy, gdy go brutalnie pobito i wrzucono do ciężarówki. Rzucona na niego plandeka miała ukryć bardziej widoczne oznaki znęcania; dla Franka przykrycie było przydatne, gdy próbował przeciąć tętnicę lewej ręki. Najwyraźniej żadne takie łatwe wyjście nie mogło być dozwolone; amerykański lekarz wojskowy uratował mu życie i stanął przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. (s. 238-239) Rudolf Hess i Hans Frank nie byli jedynymi, którzy byli tak traktowani. Najbardziej znanymi przypadkami, jak wiemy, byli Julius Streicher, Hans Fritzsche, Oswald Pohl, Franz Ziereis i Josef Kramer. Ale przypadek Rudolfa Hessa jest zdecydowanie najpoważniejszy w skutkach. Nie ma dokumentu, który dowodzi, że Niemcy zamierzali przeprowadzić zagładę Żydów. Léon Poliakow przyznał to w 1951 roku: W odniesieniu do koncepcji właściwie nazwanego planu całkowitej zagłady, trzy lub cztery główne podmioty popełniły samobójstwo w maju 1945 roku. Nie przetrwał żaden dokument, a być może nigdy nie istniał (Bréviaire de la haine: Le IIIe Reich et les Juifs [Brewiarz nienawiści: III Rzesza i Żydzi], Calmann-Levy, 1951, Livre de Poche, 1974, s.171). W przypadku braku jakiegokolwiek dokumentu, historycy à la Poliakow wielokrotnie powracali, przede wszystkim, do wątpliwych zeznań takich jak Kurta Gersteina lub Rudolfa Hessa, czasami modyfikując teksty dostosowane do ich potrzeby. Bernard Clarke jest „dziś biznesmenem pracującym w południowej Anglii” (Legions of Death [Legiony śmierci], 1983, s. 235). Można bowiem powiedzieć, że to jego głos słychać było w Norymberdze w dniu 15 kwietnia 1946 roku, kiedy asystent prokuratora Amena czytał, kawałek po kawałku, zaskoczonej i przygnębionej publiczności, rzekome wyznanie Rudolfa Hessa. Tamtego dnia uruchomiono kłamstwo o wymiarach światowych: kłamstwo o Auschwitz. Pochodzenie tego olbrzymiego wydarzenia medialnego to kilku żydowskich sierżantów brytyjskich służb bezpieczeństwa, w tym Bernard Clarke, „obecnie biznesmen pracujący w południowej Anglii.” Zeznanie Moritza von Schirmeistera: W czasie wojny, Moritz von Schirmeister był osobistym attache prasowym Josepha Goebbelsa. W dniu 29 czerwca 1946 r. był przesłuchiwany przed IMT jako świadek obrony Hansa Fritzsche. Jego zeznanie było szczególnie interesujące w odniesieniu do prawdziwej osobowości dr Goebbelsa oraz stanowiska urzędnika niemieckich serwisów informacyjnych wobec powodzi opowieści o okropnościach w obozach koncentracyjnych, rozgłaszanych w czasie wojny przez aliantów. Pod koniec wojny Moritz von Schirmeister został aresztowany przez Brytyjczyków i internowany w obozie w Anglii, gdzie otrzymał zadanie politycznej „reedukacji” współwięźniów. Przed złożeniem zeznań w Norymberdze, przewieziono go samolotem z Londynu do Niemiec. Na początku przetrzymywano go w Minden-on-the-Weser, głównym centrum przesłuchań brytyjskiej żandarmerii. Stamtąd samochodem zabrano (31 marca – 1 kwietnia 1946 r.) do więzienia w Norymberdze. W tym samym samochodzie jechał Rudolf Hess. Moritz von Schirmeister jest właśnie tym „jeńcem wojennym, którego przywieziono z Londynu jako świadka w obronie Fritzsche, o którym Hess mówi w swoich „dziennikach” (patrz wyżej, s. 393). Dzięki kopii dokumentu, którą otrzymałem od amerykańskiego badacza Marka Webera w Waszyngtonie we wrześniu 1983 r. (dokument, którego dokładnego źródła jeszcze nie autoryzowałem by go pokazać), wiemy, że byli w stanie swobodnie rozmawiać w samochodzie wiozącym ich do Norymbergii. W dokumencie tym, nieco dłuższym niż na dwie strony, Schirmeister pisze, odnośnie zarzutów wiszących nad Hessem, że Hess mu się zwierzył: Gewiss, ich habe unterschrieben, dass ich 2 Millionen Juden umgebracht habe. Aber ich hätte genausogut untershrieben, dass es 5 Millionen Juden gewesen sind. Es gibt eben Methoden, mit denen man jedes Geständnis erreichen kann — ob es nun wahr ist oder nicht. ” „Oczywiście, podpisałem oświadczenie, że zabiłem 2.5 mln Żydów. Ale równie dobrze mogłem powiedzieć, że było ich 5 mln. Istnieją pewne metody, przy pomocy, których można uzyskać każde zaznanie, czy prawdziwe czy nie.” Następne zeznanie podpisane przez Rudolfa Hessa: Brytyjscy oprawcy Rudolfa Hessa nie mieli żadnych powodów stosowania jakichś ograniczeń. Po zmuszeniu go do podpisania dokumentu NO-1210 o 2:30 rano, 14 lub 15 marca 1946 roku, uzyskali od niego nowy podpis 16 marca, tym razem pod tekstem w języku angielskim, napisanym ręcznie, z pustym miejscem pozostawionym tam, gdzie powinna być podana nazwa miejscowości. Strażnicy zmusili go do podpisania prostej notatki napisanej w języku angielskim: Oświadczenie sporządzone dobrowolnie w przez Rudolfa Hessa, byłego komendanta obozu koncentracyjnego Auschwitz 16 marca 1946 roku. Zgodnie z rozkazem otrzymanym od Himmlera w maju 1941 roku, osobiście zagazowałem 2 mln osób między czerwcem i lipcem 1941 roku, oraz w końcu 1943 roku, kiedy byłem komendantem Auschwitz. Podpisano Rudolf Höss, SS-Stubhr. Eh. (?) Kdt. v. Auschwitz-Birkenau (nawet wyraz „podpisano” napisany był po angielsku ręcznie).
Mit o Auschwitz. Od jakiegoś czasu wiedzieliśmy, że mit Auschwitz ma pochodzenie wyłącznie żydowskie. Arthur R Butz odniósł się do tych faktów w książce, ‘The Hoax of the Twentieth Century’ [Oszustwo XX wieku], tak jak Wilhelm Staglich w ‘The Auschwitz Myth’ [Mit Auschwitz]. Głównymi autorami stworzenia i sprzedawania „plotek o Auschwitz” byli, kolejno, dwaj Słowacy, Albert Wetzler (lub Weczler) i Rudolf Vrba (lub Rosenberg lub Rosenthal); potem Węgier, rabin Michael Dow Ber Weissmandel (lub Weissmandl); potem, w Szwajcarii, przedstawiciele Światowego Kongresu Żydów tacy jak Gerhard Riegner, który był w kontakcie z Londynem i Waszyngtonem; i w końcu Amerykanie tacy jak Harry Dexter White, Henry Morgenthau Jr. i rabin Stephen Samuel Wise. W ten sposób powstał słynny Raport Światowej Rady ds. Uchodźców nt. Auschwitz I Birkenau, opublikowany w Waszyngtonie w listopadzie 1944 roku. Kopie raportu umieszczono w dokumentach sędziów i prokuratora głównego kierującego ściganiem Niemców związanych z obozem w Auschwitz. Stanowił on oficjalną wersję historii o rzekomym gazowaniu Żydów w tym obozie. Najprawdopodobniej był wykorzystany, jako punkt odniesienia przez śledczych – katów „komendanta Auschwitz.” Wszystkie wymienione tu nazwiska są żydowskie. Ponadto wiemy teraz, że Bernard Clarke, pierwszy brytyjski kat, był Żydem, drugi brytyjski kat, maj. Draper (?), może też być Żydem. Analogicznie dwaj amerykańscy: psycholodzy: G M (Gustave Mahler) Gilbert i płk. Harlan Amen. Wreszcie, w Polsce, Hess miał do czynienia z polskimi Żydami, którzy traktowali go mniej więcej tak samo. Kiedy pisał swoje „pamiętniki,” to pod nadzorem instruktora sędziego Jana Sehna, który prawdopodobnie również był Żydem. Historycy establishmentu kwestionują to, że Hess był torturowany i przyznał się pod przymusem. Od czasu publikacji książki Ruperta Butlera w 1983 roku, zaprzeczanie nie jest już możliwe. Rewizjoniści mieli rację. Od 1985 roku jest to jeszcze mniej możliwe. W okresie styczeń-marzec 1985 roku, w Toronto (Kanada), odbył się proces Ernsta Zündla, oskarżonego przez żydowskie stowarzyszenie i Koronę za rozprzestrzenianie literatury rewizjonistycznej. Rudolf Vrba zeznawał, jako świadek koronny. (Mieszka obecnie w British Columbia). Stanowczy i pewny siebie tak długo, jak odpowiadał na pytania Korony, doznał spektakularnej rozsypki, kiedy był pytany przez prawnika Ernsta Zündla, Douga Christie. Po raz pierwszy od 1945 roku, żydowski świadek rzekomego gazowania w Auschwitz został poproszony o wyjaśnienie swoich zeznań i danych liczbowych. Rezultat było tak straszny dla R. Vrba, że w końcu Korona dała rodzaj coup de grace swoim kluczowym świadkom. To niespodziewane wydarzenie, oraz inne (np. główny specjalista holokaustu, Raul Hilberg, złapani na gorącym uczynku w swoich kłamstwach) naprawdę z „Procesu Toronto” zrobiło „Proces Procesów Norymberskich.” Niezamierzonym rewelacjom Ruperta Butlera w 1983 roku i nieoczekiwanym rewelacjom „Procesu Toronto” w 1985 roku udało się wreszcie pokazać w całości i jasno, jak w latach 1944 -1947 sfabrykowano mit Auschwitz, a dokładnie od kwietnia 1944 roku, kiedy Rudolf Vrba i Alfred Wetzler rzekomo uciekli z Auschwitz, aby opowiedzieć swoją historię światu, aż do kwietnia 1947 r., kiedy powieszono Rudolfa Hessa po rzekomym opowiedzeniu temu samemu światu swoją historię Auschwitz. Zadziwiające jest to, że od początku do końca, ta historia pochodzi głównie lub nawet może wyłącznie ze źródeł żydowskich. Dwaj żydowscy kłamcy (Vrba i Wetzler) ze Słowacji przekonali, czy wydawało się, że przekonali innych Żydów z Węgier, Szwajcarii, USA, W. Brytanii i Polski. To nie jest zmowa ani spisek, jest to historia narodzin przekonań religijnych: mit Auschwitz, centrum religii holokaustu.
http://www.ihr.org/index.html
Czytaj także: Mit holokaustyczny i jego zadanie:
http://www.polskawalczaca.com/viewtopic.php?f=1&t=3
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Tłumaczenie Ola Gordon
Petelicki ujawnia szokujące fakty Tuż po katastrofie czołowi politycy PO otrzymali SMS-a z instrukcją na temat tego, jak mają się wypowiadać na temat katastrofy. Brzmiał on tak: „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił". Ten i inne fakty ujawnia w wywiadzie dla tygodnika "Wprost" gen. Sławomir Petelicki, twórca jednostki GROM. Gen. Petelicki jest współautorem raportu poświęconego przyczynom katastrofy smoleńskiej przygotowanego przez Zespół Eksportów Niezależnych. Oficer twierdzi, że decyzja o przyjęciu konwencji chicagowskiej, jako podstawy prowadzenia badania katastrofy zapadła w trójkącie Donald Tusk-Tomasz Arabski-Paweł Graś. Tuż po katastrofie czołowi politycy PO mieli otrzymać SMS-a z instrukcją na temat tego, jak mają się wypowiadać na temat katastrofy. Petelicki poznał treść tego SMS-a. Brzmiał on: „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił". Zdaniem Petelickiego, lot do Smoleńska miał status wojskowy i nie podlega to wątpliwości, a odpowiedzialnością za katastrofę nie można obarczać pilotów. Winę za przygotowanie lotu ponosi za to - według twórcy GROM - Kancelaria Premiera. Petelicki zarzuca także rządowi, że przy wyjaśnianiu katastrofy nie poprosił o pomoc NATO. "Tuż po katastrofie tylko Bogdan Klich pamiętał, że Polska jest od 12 lat członkiem Sojuszu i zaproponował, by poprosić NATO o pomoc. Ale premier tego nie chciał, ponieważ gdyby śledztwo toczyło się pod auspicjami NATO raport końcowy byłby miażdżący dla rządu i MON [...] NATO powiedziałoby nam o wiele więcej na temat przyczyn katastrofy niż możemy się dowiedzieć od Rosjan. Rosjanie nie są zainteresowani, by pokazać całą sytuację – np. to, co działo się w baraku na lotnisku smoleńskim, którego nie można nazwać wieżą kontroli lotów. Ale Tusk najwyraźniej też nie jest tym zainteresowany. A przecież zwrócenie się do NATO tuż po katastrofie było obowiązkiem premiera!" - uważa generał. Według Petelickiego, karygodne zachowanie premiera Tuska po katastrofie smoleńskiej doprowadziło do tego, że Polska straciła w NATO wiarygodność. "Efekt? Tuż po katastrofie USA podjęły decyzję o tym, że – wbrew wcześniejszym ustaleniom – nie przekażą nam uzbrojonych zestawów rakietowych Patriot" - twierdzi Petelicki.
Raport przygotowany przez Zespół Ekspertów Niezależnych kończy się następującą konkluzją:, „jeśli po ocenie raportu komisji szefa MSWiA i prokuratury Sejm nie podejmie decyzji o postawieniu Donalda Tuska i Bogdana Klicha przed Trybunałem Stanu będzie to oznaczało, że nawet największa tragedia narodowa w Polsce po II wonie światowej nie jest w stanie nic zmienić, a system bezpieczeństwa państwa będzie ulegał dalszej degradacji".
Kto się boi oświadczenia Obamy w związku z rocznicą smoleńską? - Składam hołd 96 ofiarom Smoleńska. Strata tylu patriotów złamała nam serca. Solidarność Polaków była inspirująca, Polska to jeden z najważniejszych sojuszników - mówi Prezydent Stanów Zjednoczonych w swoim oświadczeniu, które przemilczała telewizja publiczna i które jak meteor przemknęło przez elektroniczne media.
Pełna treść oświadczenia Baracka Obamy "W momencie, kiedy naród polski upamiętnia pierwszą rocznicę tragicznej śmierci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Pierwszej Damy Marii Kaczyńskiej i całej delegacji prezydenckiej, łączę się wraz z narodem amerykańskim, w tym z liczną Polonią amerykańską, aby uczcić pamięć 96 polskich patriotów. Obrazy wraku samolotu w Smoleńsku i śmierć tylu wybitnych przywódców i dowódców wojskowych, którzy prowadzili Polskę do demokracji i dobrobytu, głęboko nami wstrząsnęła. Ale jednocześnie budujące sceny ludzi gromadzących się na ulicach wypełnionych zniczami i kwiatami, zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych, ukazały prawdziwą siłę, wytrwałość i moc polskiego ducha, a także nierozerwalne więzy między naszymi krajami. Polska jest jednym z najsilniejszych i najbliższych sojuszników Ameryki i cieszę, że będę miał okazję do pogłębienia naszych trwałych relacji i kontynuowania pracy tych, którzy zginęli rok temu, w trakcie swojej wizyty w Warszawie w przyszłym miesiącu".
Odpowiedź na tytułowe pytanie jest prosta: Oświadczenia prezydenta Obamy boją się władze i pro-rządowe media walczące przez rok z „nielegalnym” krzyżem, „nielegalnymi” zniczami i z „nielegalnym” Narodem, który nie chce obchodzić rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem z tymi, którzy drwili sobie z prezydenta Kaczyńskiego i z wybitnych przywódców Polski. Oświadczenie prezydenta Obamy ujawnia małość, a nawet anty-polskość organizatorów happeningów na Krakowskim Przedmieściu, wyposażonych w gwizdki lub świętujących urodziny Chuck Norrisa. Oświadczenie Prezydenta USA – to pochwała polskiego ducha, którego moc ostatecznie zatryumfuje.
Kilka refleksji starego prawnika W najmniejszym stopniu nie zamierzam pouczać polskich prokuratorów prowadzących śledztwo smoleńskie czy wytykać im błędy. Jestem przekonany, że znają swój fach, mają doświadczenie i - mam nadzieję - determinację, aby wyjaśnić wszystkie okoliczności katastrofy. Stoją przed nieprawdopodobnie trudnym zadaniem. Między bajki należy włożyć zapewnienia premiera Donalda Tuska o współpracy z rosyjskimi śledczymi. Bez dowodów, którymi dysponują Rosjanie, niewiele da się ustalić. Kaganiec, jaki nałożono na polskich prokuratorów przez przyjęcie konwencji chicagowskiej, jako podstawy prawnej ustalenia przyczyn katastrofy, uniemożliwia przeprowadzenie wielu czynności procesowych. Mimo że upływa rok od smoleńskiej tragedii, tak naprawdę o tym śledztwie wiemy niewiele. Konferencje prasowe Naczelnej Prokuratury Wojskowej dostarczają opinii publicznej skromnej wiedzy o aktualnym stanie prowadzonego postępowania. Co należy jeszcze zrobić, jakie przeprowadzić dowody, kiedy wreszcie poznamy prawdę o smoleńskiej katastrofie? Te pytania zadają chyba wszyscy Polacy. Każde śledztwo podlega ścisłym regułom określonym w kodeksie postępowania karnego i od tych reguł nie może być najmniejszego odstępstwa. Oczywiście sama technika prowadzenia postępowania może być różna, zależy od doświadczenia, wiedzy kryminalistycznej, umiejętności współpracy z innymi organami ścigania, do tego trudności wywołuje liczba wątków koniecznych do wyjaśnienia w sprawie. Nie da się w akademicki sposób ustalić metodologii "wzorca śledztwa". Można jednak wskazać na zagadnienia, które - w takim śledztwie jak smoleńskie - bezwzględnie muszą być wyjaśnione za pomocą środków prawnych przewidzianych w procedurze karnej. Od czego zacząć śledztwo?
Plan śledztwa i organizacja pracy prokuratorów Podstawowe zadania każdego śledztwa wynikają wprost z procedury karnej. Celem postępowania przygotowawczego (śledztwa lub dochodzenia) jest w szczególności:
- ustalenie, czy został popełniony czyn zabroniony i czy stanowi on przestępstwo;
- wykrycie i w razie potrzeby ujęcie sprawcy i ustalenie jego tożsamości;
- wyjaśnienie okoliczności sprawy, w tym ustalenie rozmiarów szkody;
- zebranie, zabezpieczenie i w niezbędnym zakresie utrwalenie dowodów;
- również wyjaśnienie okoliczności, które sprzyjały popełnieniu czynu (art. 297 kodeksu postępowania karnego). Postępowanie przygotowawcze ma również zabezpieczyć interes pokrzywdzonych, a w tej sprawie to wyjątkowo ważny aspekt. Regulamin wewnętrzny urzędowania powszechnych jednostek prokuratury nakazuje sporządzanie planu śledztwa (rozporządzenie ministra sprawiedliwości z 2007 r.). W pierwszej kolejności zadaniem śledczego jest założenie wersji - hipotez, co mogło być prawdopodobnymi przyczynami katastrofy. W komunikacie Naczelnej Prokuratury Wojskowej z 29 kwietnia 2010 r. przedstawiono opinii publicznej cztery wstępne wersje śledcze:
- usterki techniczne samolotu (wady konstrukcyjne, defekt sprzętu - powstały podczas lotu lub wskutek złej obsługi przez personel naziemny);
- błędy załogi (m.in. błąd w technice pilotowania, naruszenie regulaminowych zasad lotu, braki w wyszkoleniu);
- zła organizacja i zabezpieczenie lotu, zarówno po stronie polskiej, jak i rosyjskiej;
- zachowanie osób trzecich - zamach terrorystyczny.
W licznych materiałach prasowych wskazywano na wiele innych pośrednich lub bezpośrednich przyczyn katastrofy, m.in. wymienia się nagłą zmianę pogody - mgła, naciski na pilotów, nieprzygotowanie lotniska na przyjęcie tupolewa.
Ważnym elementem, którego zabrakło w komunikacie prokuratury, jest brak informacji o zagadnieniach prawnych, które będą towarzyszyły śledztwu. Nie chodzi tu tylko o przyjęcie wstępnej kwalifikacji prawnej, ale także, a może przede wszystkim, o te przepisy, które odnoszą się do skomplikowanej materii śledztwa. Plan śledztwa powinien wskazywać, jakie środki dowodowe będą służyły wyjaśnieniu okoliczności katastrofy. W szczególności są to przesłuchania osób, oględziny śledcze, przede wszystkim oględziny miejsca katastrofy, wraku samolotu, oględziny przedmiotów zabezpieczonych na miejscu katastrofy, oględziny zwłok, opinie biegłych, eksperymenty śledcze, badanie dokumentów.
Śledztwo smoleńskie ma szczególny charakter, dlatego plan śledztwa powinien obejmować inne zagadnienia, np.:
- w jakim zakresie korzystać z pomocy prawnej rosyjskich organów ścigania;
- kontakty z parlamentarnym zespołem ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej (zespół Antoniego Macierewicza);
- kontakty z rodzinami ofiar i ich pełnomocnikami;
- kontakty z prasą;
- badanie informacji o katastrofie zamieszczanych w mediach, także zagranicznych.
Plan śledztwa to organizacja pracy prokuratorów i organów z nimi współpracujących. Nie wiem, jak ta współpraca faktycznie obecnie wygląda, ale - moim zdaniem - już w pierwszej fazie postępowania należało powołać zespoły problemowe (prokuratorzy, oficerowie śledczy z udziałem ekspertów). Pracami zespołu powinien kierować doświadczony prokurator. Co pewien czas koordynatorzy zespołów na wspólnych spotkaniach przekazywaliby wiedzę o rezultatach pracy swoich zespołów. Nadzór nad całością postępowania powinien objąć szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej.
Jest oczywiste, że plan śledztwa w trakcie prowadzonego postępowania ulega modyfikacji. Zebrane dowody mogą wskazywać na nowe wątki. Niekiedy praktykuje się wyłączenie części materiałów do prowadzenia odrębnego postępowania. Przewiduje się możliwość stosownego wystąpienia do organów władzy publicznej, organizacji lub instytucji z uwagami mającymi na celu zapobieżenie w przyszłości ujawnionym zaniedbaniom i nieprawidłowościom w ich pracy.
Prawne aspekty śledztwa smoleńskiego Pierwsze dni po katastrofie smoleńskiej wywołały szeroką medialną dyskusję o podstawach prawnych śledztwa. Z oświadczenia premiera Donalda Tuska i innych przedstawicieli rządu wynikało, że okoliczności i przyczyny katastrofy będą badały organy ścigania Rosji, a podstawą takiej decyzji strony polskiej (nie ma oficjalnego dokumentu o takich ustaleniach) będzie Konwencja o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym podpisana w Chicago 7 grudnia 1944 r., ratyfikowana przez Polskę i Federację Rosyjską, a konkretnie załącznik 13 do konwencji. Oznacza to wprost, że rządowy Tu-154M był statkiem powietrznym cywilnym, a badaniem okoliczności zdarzenia zajmie się państwo miejsca katastrofy, tzn. Rosja. Tak zadecydowali Rosjanie przy biernej postawie urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych, którzy - jak sądzę - nie mieli większego pojęcia, o jakie przepisy chodzi. Wystarczyło zajrzeć do art. 3 konwencji, z którego wynika:
- konwencję stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych. Nie stosuje się do statków powietrznych państwowych;
- statki powietrzne używane w służbie wojskowej, celnej i policyjnej uważa się za statki powietrzne państwowe.
Nikt nie może kwestionować, że Tu-154M był samolotem państwowym w rozumieniu konwencji chicagowskiej. Samolot należał do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego Wojska Polskiego. Pilotami byli polscy oficerowie, a w planie lotu samolot uzyskał oznaczenie "M" - Military - wojskowy. Właśnie, dlatego, że samolot był wojskowy, śledztwo w sprawie katastrofy wszczęła Naczelna Prokuratura Wojskowa. Jest, co prawda porozumienie między Polską a Federacją Rosyjską z 1993 r. dające polskiej prokuraturze szerokie możliwości prowadzenia swego śledztwa na terenie Rosji. Oficjalnie ze strony rządu słyszymy, że nie można stosować porozumienia z 1993 r., bo brak przepisów wykonawczych. To całkowicie niewiarygodne tłumaczenie. Dlaczego tak szybko, bez głębszego rozważenia, oddano śledztwo w ręce Rosjan? Na to pytanie trudno odpowiedzieć. Nawet niektórzy Rosjanie byli zaskoczeni decyzją polskiego rządu. Andriej Iłłarionow, były doradca Władimira Putina, pytał:, Dlaczego popełniliście ten błąd? W trakcie prowadzonego polskiego śledztwa pojawia się inny problem, który utrudnia pracę polskim śledczym - to pomoc prawna ze strony Rosjan. Polscy prokuratorzy w kontaktach z mediami niechętnie o tym mówią. Bo faktycznie tę pomoc dostają w mizernym wymiarze. Jest umowa między Rzecząpospolitą Polską a Federacją Rosyjską o pomocy prawnej z 1996 roku. I co z tego? Umowa jest, a konkretnych efektów pomocy prawnej nie widać. Wreszcie przed śledczymi stoi analiza regulacji prawnych określających procedurę lotów najważniejszych osób w państwie. Mowa o porozumieniu z 2004 r. w sprawie organizacji przelotów osób zajmujących najważniejsze stanowiska państwowe przy wykorzystaniu wojskowego specjalnego transportu lotniczego oraz o decyzji ministra obrony narodowej z 2009 r. w sprawie wprowadzenia do użytku w lotnictwie sił zbrojnych RP "Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD". Nie podejmuję próby kwalifikowania czynów o charakterze przestępczym, które ujawni śledztwo, ale nie mam wątpliwości, że będą to przestępstwa opisane w rozdziale XXI kodeksu karnego (przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu w komunikacji) oraz czyny polegające na przekroczeniu uprawnień bądź niedopełnieniu obowiązków służbowych (art. 231 kk).
Najważniejsze czynności śledcze Oględziny śledcze i przeszukanie miejsca zdarzenia W praktyce śledczej oględziny miejsca zdarzenia, zabezpieczenie śladów to jedne z najważniejszych czynności procesowych. Metod kryminalistycznych jest wiele: od prostych opisów, dokumentacji fotograficznej, filmowej, po wykorzystanie nowoczesnych technik laserowych i badań izotopowych. Bada się ślady linii papilarnych, obecność substancji chemicznych i biologicznych, bada się tzw. ślady cieplne powstające w wyniku eksplozji lub pożaru. Tej podstawowej czynności polskim śledczym odmówiono. Jak wyglądało zabezpieczenie rozbitego samolotu i miejsca katastrofy, widzieliśmy w telewizyjnych doniesieniach. Zdjęcia rosyjskich żołnierzy niszczących łomami i tnących elektrycznymi piłami fragmenty samolotu budziły przerażenie. Niszczono podstawowy dowód, a przecież zacieranie dowodów jest w rozumieniu polskiego kodeksu karnego przestępstwem. Żadnej reakcji ze strony prokuratorów i rządu premiera Tuska. Bezradność w przeprowadzeniu podstawowego dowodu - oględzin samolotu, jest powalająca. Wrak rozbitego samolotu przez wiele miesięcy jest dostępny dla każdego, tylko nie dla polskich prokuratorów, bo oni na podejmowane czynności śledcze w Smoleńsku muszą otrzymać zgodę Rosji. Aktualne jest od wielu miesięcy pytanie, kiedy to, co pozostało po katastrofie prezydenckiego samolotu, wreszcie znajdzie się w Polsce. Dla mnie ten samolot to kawałek terytorium państwa polskiego. Przypomnę panom Tuskowi, Sikorskiemu, Rasiowi i wielu innym fanom ocieplenia stosunków z Rosją, że elementarnym obowiązkiem Rzeczypospolitej jest obrona niepodległości i nienaruszalności swego terytorium. To cytat z art. 5 Konstytucji RP. Zadziwiające jest w tych warunkach zachowanie Naczelnej Prokuratury Wojskowej, bo oto oficjalnie ogłasza, że odrzuca jedną z wersji katastrofy - zamach terrorystyczny. Na jakiej podstawie, nie wiadomo. Zamachu - zdaniem prokuratorów - nie było i już!!! Dziwna to praktyka, śledztwo niezakończone, a prokuratura swoje wie. A co będzie, jak pojawią się nowe dowody, np. ekspertyza międzynarodowej komisji, która zamachu nie wykluczy. Za wcześnie na taką decyzję, panowie prokuratorzy. Jak was traktują Rosjanie? Że to wy, polscy prokuratorzy, utrudniacie śledztwo. Podobno nie wypełniacie rosyjskich żądań w ramach pomocy prawnej. Oględziny rzeczy znalezionych na miejscu zdarzenia i ich zabezpieczenie do badań laboratoryjnych to kolejna czynność śledcza, której Polakom odmówiono. Tu chodzi o podstawowy dowód - rejestratory parametrów lotu i rozmów w kokpicie, czyli tzw. czarne skrzynki. Do dziś nie mamy ich oryginałów. Jak Rosjanie prowadzili oględziny miejsca katastrofy, jak zabezpieczali dowody, świadczą liczne przedmioty odnajdywane przez polskie pielgrzymki do Smoleńska. "Staranność" rosyjskich służb potwierdzili polscy archeologowie, którzy odnaleźli kilka tysięcy przedmiotów pochodzących z rozbitego tupolewa. Jasne, że pozostały w Rosji. A przecież pani minister Ewa Kopacz zapewniała, iż Rosjanie przekopali na głębokość metra i przesiali ziemię w miejscu katastrofy. Większej hipokryzji nie słyszałem. Wiele rzeczy - w tym osobistych - ofiar katastrofy, m.in. telefony komórkowe, laptopy, broń oficerów BOR, nadal pozostaje w Rosji. Do tej kategorii kryminalistycznej należy przeprowadzenie sekcji zwłok. I tu polscy śledczy trafiają na kolejną przeszkodę. Brak wielu protokołów oględzin i sekcji zwłok ofiar katastrofy w zasadniczy sposób wpływa na realizację założeń postępowania. Jak w takich warunkach, bez podstawowych dowodów, prowadzić śledztwo? Trzeba pytać polskich prokuratorów.
Przesłuchanie świadków Zeznania świadków to wyjątkowo cenny materiał dowodowy. Zdarzenie opisują osoby, które były bezpośrednimi obserwatorami lub posiadają wiedzę, która może przyczynić się do ustalenia stanu faktycznego. Okoliczności do zbadania w śledztwie smoleńskim jest ogromna ilość, a wynika to z konieczności wyjaśnienia wielu wątków tej sprawy. Przesłuchania widziałbym w takich grupach:
- osoby przebywające na lotnisku Siewiernyj w chwili katastrofy (m.in. pracownicy Kancelarii Prezydenta);
- osoby podejmujące akcję ratunkową (strażacy, służby medyczne), w szczególności osoby kierujące akcją - to byli świadkowie, którzy przy rozbitym samolocie pojawili się jako pierwsi;
- osoby przeprowadzające wstępne oględziny i zabezpieczające dowody oraz osoby zabezpieczające lotnisko po katastrofie - funkcjonariusze Wydziału Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego, Federalnej Służby Ochrony;
- osoby, które przebywały na lotnisku Siewiernyj po katastrofie, m.in. uczestnicy polskich pielgrzymek;
- osoby odpowiedzialne za organizację wyjazdu prezydenta do Smoleńska (urzędnicy Kancelarii Prezydenta i premiera oraz Ministerstwa Spraw Zagranicznych, przedstawiciele Biura Bezpieczeństwa Narodowego);
- osobne grupy będą stanowiły osoby związane z technicznym przygotowaniem lotu do Smoleńska, lotniska Siewiernyj i oceną zawodowego przygotowania pilotów;
- osoby odpowiedzialne za techniczne przygotowanie TU-154 oraz personel służb meteorologicznych;
- obsługa lotniska Siewiernyj (kontrolerzy lotu, przedstawiciele wojskowego dowództwa lotniska);
- przedstawiciele 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego odpowiedzialni za szkolenie pilotów.
Kolejna grupa świadków to osoby bliskie ofiar katastrofy. O tyle jest to istotne, że osoby te w śledztwie mają status pokrzywdzonego, co umożliwia ich bezpośrednią aktywność w prowadzonym postępowaniu. W takiej sprawie nie można też wykluczyć przesłuchania tzw. świadków - ekspertów, których specjalistyczna wiedza ułatwia prowadzenie postępowania. Ta lista świadków podana jest przykładowo. Wielokrotnie zachodzi potrzeba przesłuchania innych osób, niebranych pod uwagę we wstępnej fazie śledztwa.
Dowody z dokumentów i opinie biegłych W tym śledztwie zapewne zebrano tysiące dokumentów o różnej wartości dowodowej. Podam dla przykładu. W pierwszej kolejności to korespondencja między kancelariami prezydenta i premiera oraz korespondencja z Ministerstwem Spraw Zagranicznych dotycząca organizacji wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 roku. Teksty dokumentów regulujących zasady odbywania lotów najważniejszych osób w państwie. W aktach sprawy powinna - moim zdaniem - znaleźć się odpowiedź na interpelację poselską podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Adama Rapackiego w sprawie lotów najważniejszych osób w państwie. Dokumentacja lotu PLF 101 z Warszawy do Smoleńska. Materiały dotyczące charakterystyki Tu-154 (stan techniczny, przeprowadzane przeglądy). Informacje o innych katastrofach tupolewa. Dokumenty zawierające informacje o przygotowaniu lotniczym polskiej załogi (liczba przelatanych godzin, opinie przełożonych, odbyte dodatkowe kursy, szkolenia). Opis lotniska Siewiernyj, jego wyposażenie, szczególnie wieży kontrolnej. Polskie i rosyjskie komunikaty meteorologiczne. Procedury lądowania. Protokoły oględzin miejsca katastrofy, zabezpieczonych przedmiotów. Rezultaty badań laboratoryjnych, m.in. rejestratorów parametrów lotu. Wyniki kontroli NIK badającej między innymi przygotowanie pilotów i organizację lotów VIP-ów. Zdjęcia satelitarne i wykonane na miejscu katastrofy, filmy. Prokurator niewiele ma do powiedzenia w sprawach technicznych. Decydują eksperci, biegli. Co najwyżej może pewne ustalenia weryfikować, powoływać nowych biegłych. W sprawie smoleńskiej mamy raport MAK, a niebawem pojawi się raport Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Do tego zapewne dojdzie raport sejmowego zespołu Antoniego Macierewicza i szereg dołączonych do sprawy ekspertyz i opinii. Ocena materiału dowodowego należy do prokuratora, to on musi odpowiedzieć na pytanie, czy w przygotowaniach do lotu, w pracach służb naziemnych kierujących lotem można dopatrzyć się naruszeń prawa kwalifikujących się do odpowiedzialności karnej.
Śledztwo smoleńskie a NATO W katastrofie smoleńskiej zginęli dowódcy Polskich Sił Zbrojnych - oficerowie Paktu Północno-Atlantyckiego. Dlaczego NATO nie reaguje? Bo nie ma odpowiednich zapisów w pakcie waszyngtońskim czy może, dlatego, że Polska chce pomocy w śledztwie. Wydaje się, że to drugie. Włączenie się do śledztwa natowskich ekspertów źle wpłynęłoby na "ocieplenie" stosunków polsko-rosyjskich. To nieco dziwna postawa, zważywszy, że telefon komórkowy Lecha Kaczyńskiego (niezwrócony przez Rosjan) mógł zawierać informacje niejawne i dostęp do systemu łączności NATO. Zapowiadanej przez premiera idealnej współpracy polskich i rosyjskich śledczych jakoś nie widać. Polskie śledztwo stoi w miejscu i wszystko wskazuje na to, że bez międzynarodowej komisji badania przyczyn katastrofy się nie obejdzie.
Śledztwo smoleńskie w mediach Katastrofa smoleńska zajmuje szczególne miejsce w mediach. Trudno się temu dziwić. Takiej narodowej tragedii jeszcze nie było. Dziennikarze prowadzą swoje śledztwa i niekiedy rezultaty ich pracy są zaskakujące. Słowa szczególnego uznania należą się "Naszemu Dziennikowi", który informuje Czytelników o kolejnych ważnych dowodach w sprawie katastrofy. Internauci mogą śledzić przebieg dziennikarskich ustaleń, a nawet obejrzeć filmy z miejsca katastrofy. Ostatnio zyskał popularność film "List z Polski". Media rosyjskie przez pewien czas zajmowały się Smoleńskiem głównie po to, by wypromować wersję o pijanym gen. Andrzeju Błasiku i nieudolności polskich pilotów, sprawcach katastrofy ("Izwiestia", "Kommiersant", "Komsomolskaja Prawda"). Zadziwiający był brak reakcji ze strony rządu. Jestem zdania, że z tej ogromnej liczby medialnych doniesień prokuratorzy wyłowią takie informacje, które mogą okazać się przydatne w ich śledztwie. Nie wiem, czy jest specjalnie oddelegowany prokurator do czytania prasy, ale doniesień prasowych pomijać i lekceważyć nie można. Oczekiwałbym większej aktywności ze strony prokuratury w kontaktach z prasą. Opinia publiczna oczekuje wiedzy o stanie śledztwa. Różnego rodzaju "przecieki" nie mogą zastąpić informacji z wiarygodnego źródła. Na zakończenie chciałbym zapewnić Czytelnika, że nie miałem zamiaru krytykować polskich prokuratorów. Zdaję sobie sprawę, w jakich warunkach pracują. To tylko kilka refleksji i uwag starego prawnika, któremu przez chwilę się wydawało, że będzie prowadził smoleńskie śledztwo.
Mecenas Wiesław Johann
Bez wmawiania kłamstw W panoramie Warszawy końca XIX wieku dominowały kopiaste, a raczej cebulaste wieże cerkwi, których głównym zadaniem nie było zaspokojenie religijnych potrzeb (wyznających prawosławie szacowano wówczas na ponad 50 tysięcy), ale manifestowanie potęgi Rosji i jej panowania nad Polską będącą częścią carskiego imperium. Tam, gdzie stały cerkwie, do których chodziło głównie wojsko, panowała Rosja i Rosjanie. W centrum miasta, na placu Saskim, stanęła największa w Polsce cerkiew, sobór pod wezwaniem św. Aleksandra Newskiego, przy którym jedna z dwóch cerkwi, jakie ostały się w Warszawie, pod wezwaniem św. Marii Magdaleny na Pradze, wygląda jak miniaturka. Niepodległe państwo polskie nie chciało i nie mogło być częścią Wschodu, symbolizowanego przez cerkiewne baniaki. Rozbiórka soboru na placu Saskim trwała dwa lata (1924-1926). Na jej przeprowadzenie zaciągnięto nawet państwową pożyczkę. Ktoś musiał przecież płacić wozakom wywożącym tysiącami furmanek gruz. Nie wszystkim jednak pomysł wysadzenia soboru się podobał. Senator Wiaczesław Bohdanowicz przestrzegał: “Dopóki on stoi, jest najlepszym pomnikiem dla przyszłych pokoleń, uczącym je, jak można szanować i strzec swojej ojczyzny; rozebrany - będzie haniebnym pomnikiem nietolerancji i szowinizmu!”. Ostrzeżenie to brzmi dziś bardzo współcześnie, jakby nawet trochę postmodernistycznie. Dalszy los senatora, trzymanego w Berezie Kartuskiej aż do 17 września 1939 roku (za występowanie przeciwko niezależności lokalnych kościołów) był dość typowy. Aresztowany przez NKWD został wywieziony do gułagu w głąb Rosji. Zamarł podczas transportu, ale są też źródła mówiące o tym, że rozstrzelano go w więzieniu w Wilnie tuż po aresztowaniu. A wydawałoby się, że los senatora będzie zupełnie inny. Zapatrzony na Wschód i jego kulturę, sympatyzujący z Rosją, nie przewidział, że sentencja wyroku kryła się w metryce jego urodzenia. Jako syn prawosławnego księdza na Wileńszczyźnie, w dodatku były polski senator, był największym wrogiem klasowym bolszewickiej Rosji. Nie miał prawa żyć. Tak jak polscy przedwojenni komuniści, tak jak żołnierze sowieccy powracający z niewoli do kraju po II wojnie światowej. Dawna i dzisiejsza Rosja kieruje się własną logiką dziejów. Szukanie oryginalnych analogii do innych krajów, innych rządów, systemów, zachowań władzy jest zwykłą naiwnością, bo rosyjską specjalnością, jak pisał prof. Feliks Koneczny, jest nihilizm. Ten wciąż przemilczany historyk, twórca nowej nauki o cywilizacjach, pisząc historię Rosji “Dzieje Rosji od najdawniejszych do najnowszych czasów”, jeden z podrozdziałów zatytułował “Państwo poza społeczeństwem”. Dla istnienia tego państwa i rozwoju (a pisał o Rosji w latach 1725-1762) “obojętnym jest stosunek do społeczeństwa”. Machina państwowa w Rosji jest zdolna do funkcjonowania poza swoim społeczeństwem, dopóki trzy czynniki trzymają się razem. Cóż to za czynnik? Biurokracja cerkiewna, cywilna i wojskowa – odpowiada Feliks Koneczny, ale pod jednym tylko warunkiem, że te trzy czynniki mają zapewniony dobrobyt. “Oto tajemnica ustroju państwa rosyjskiego” – stwierdza Feliks Koneczny, oto “uzbrojony biurokrata, generał-czynownik – symbol tego państwa” - dodaje.
Program Premia Z punktu widzenia dzisiejszej rzeczywistości, prace naukowe krakowskiego uczonego nie są brane pod uwagę. Niektórzy nawet twierdzą, że Koneczny szerzył poglądy błędne, sprzeczne z naukową metodologią. Wielka szkoda, gdyż w jego opisie dawnej Rosji możemy znaleźć wiele dowodów na to, że pod wieloma względami pozostaje ona do dziś niezmienna. Oligarchia, administracja z gubernatorami dysponującymi majątkiem wielkości miliardów dolarów, kompleks tzw. siłowy: wojsko i milicja, a także duchowieństwo - to te same, co dawniej warstwy rządzące, decydujące dziś o państwie bez społeczeństwa. Milicja będzie się wkrótce nazywała Policją, ale to ten sam zabieg leninowski, który nakazywał głosić na, zewnątrz, że rząd i jego organy są oddzielone od partii i Biura Politycznego. Poszukiwanie porozumienia z Rosją Putina powinno tę rosyjską historyczną i współczesną specyfikę uwzględniać. Odnoszę jednak wrażenie, że rządzący obecnie Polską nie dostrzegają tych okoliczności albo tylko udają, że ich nie ma.
Z tego punktu widzenia śledztwo smoleńskie skazane było od samego początku na porażkę. Raport rosyjskiego MAK nie mógł być inny niż ten, jaki przedstawiono, gdyż leży to w interesie Rosji. Jak jednak wytłumaczyć decyzję prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, która wyklucza wersję zamachu bez zbadania czarnych skrzynek i wraku tupolewa? Jak mawiał Lenin, będący nadal dla Rosjan największym bohaterem pozytywnym i autorytetem moralnym, “mówienie prawdy jest małostkowym przesądem burżuazyjnym, podczas kiedy zamierzony cel często usprawiedliwia kłamstwo”. Tymczasem nadzieją Zachodu, jak pisał inny Rosjanin, Vladimir Volkoff, jest nauczyć się żyć bez pozwalania na wmawianie sobie kłamstw. Wojciech Reszczyński
Jak pilnujemy swoich interesów w relacjach z Rosją?
1. Prezydent Bronisław Komorowski i Premier Donald Tusk w zasadzie w każdej wypowiedzi poświęconej naszym relacjom z Rosją podkreślają, że stosunki z naszym wschodnim sąsiadem są coraz lepsze. Nie bardzo wiadomo, co jest kryterium tej oceny, bo w sprawach gospodarczych wyraźne korzyści osiąga przede wszystkim strona rosyjska, co więcej coraz częściej dowiadujemy się, że Rosja jest gotowa nawet szkodzić naszym interesom na Wschodzie.
2. Zupełnie niedawno niezależne rosyjskie pismo „Nowaja Gazieta” za słynnym portalem Wikileaks opublikowało depesze z amerykańskich ambasadorów w Wilnie i Moskwie na temat zablokowania przez rosyjskiego wicepremiera Igora Sieczina dostaw ropy naftowej z Rosji do rafinerii Możejki na Litwie. Rzecz miała miejsce w lipcu 2006 roku, tuż po nabyciu akcji rafinerii Możejki przez polski Orlen (maj 2006) wtedy, kiedy czekano jeszcze na zatwierdzenie tej transakcji przez Komisję Europejską. Amerykańscy dyplomaci twierdzą, że rosyjski wicepremier zakazał rosyjskiej firmie Transnieft dostaw ropy naftowej do rafinerii i pod koniec lipca Rosjanie poinformowali rafinerię w Możejkach o awarii ropociągu „Przyjaźń”, którym dostarczano do niej surowiec. Awaria trwa do tej pory, co potwierdza, że brak dostaw tą najtańszą drogą przesyłania surowca, był decyzją polityczną i z najwyższym zdumieniem można tylko odnotować, że ani Prezydent Komorowski ani Premier Tusk podczas licznych swoich kontaktów z przywódcami Rosji nie domagali się od Rosji normalnych zachowań handlowych. Nie było także naszych interwencji w tej sprawie ani w Komisji Europejskiej ani na posiedzeniu Rady UE, choć obydwie te instytucje wypowiadały się ostatnio w sprawie przystąpienia Rosji do WTO, nie zgłaszając w tej sprawie żadnych zastrzeżeń.
3. Od momentu zmiany drogi dostaw ropy, efektywność inwestycji Orlenu na Litwie uległa znacznemu pogorszeniu. Rafineria nie wykorzystuje swoich zdolności przetwórczych i pracuje ze stratą, choć ostatnio jest z tym coraz lepiej.
Na jesieni 2010 roku został przez Orlen bank Nomura, który ma sprawdzić możliwości i opłacalność sprzedaży całości albo części akcji Możejek. Do tej pory tego raportu nie ma, bo i ewentualni nabywcy to tylko i wyłącznie rosyjskie firmy naftowe. Orlen do tej pory zaangażował w inwestycję na Litwie około 3,5 mld USD (koszt nabycia akcji i koszty modernizacji rafinerii), a według znawców rynku naftowego sprzedając ją obecnie nie uzyska więcej niż 1 mld USD. Wygląda na to, że rząd Tuska jest gotów zaakceptować stratę rzędu 2 mld USD, aby tylko nie upominać się u Rosjan o wywiązywanie z dobrych praktyk handlowych i nie używania dostaw surowców, jako narzędzi uprawiania polityki. Co więcej tą ewentualną transakcją w najwyższym stopniu zaniepokojona jest Litwa, której rząd w 2006 zawarł porozumienie z polskim rządem w sprawie tej transakcji po to tylko, żeby już wówczas Możejek nie nabyli Rosjanie. Jeżeli rafinerię w Możejkach kupią od Polaków Rosjanie nasze stosunki z Litwą, które i tak z innych względów nie są najlepsze, ulegną dalszemu pogorszeniu.
4. Ponieważ pakiet kontrolny Orlenu w dalszym ciągu posiada Skarb Państwa, sprawa braku reakcji rządu na polityczne szykany Rosji wobec Orlenu Możejki, powinna być omówiona na posiedzeniu sejmowej Komisji Skarbu. Pozostawienie tej sprawy bez żadnych konsekwencji będzie oznaczało, że polski rząd akceptuje polityczne zachowania Rosji wobec polskich przedsiębiorstw i nawet nie próbuje przeciwdziałać, ponoszonym przez nie z tego powodu, stratom. Jest to szczególnie bulwersujące w sytuacji, kiedy Premier Tusk swoimi publicznymi wypowiedziami wręcz zachęca rosyjskie firmy naftowe do zainteresowania się nabyciem pakietu większościowego koncernu petrochemicznego Lotos S. A. Wygląda na to, że w czasie rządów Tuska, Rosjanie mogą robić interesy w Polsce, (bo nie możemy przecież dyskryminować żadnego kapitału), a Polacy nie mogą prowadzić takich interesów na Litwie, bo nie podoba się to Moskwie. Zbigniew Kuźmiuk
Będzie „kłamstwo smoleńskie”? Cóż za przedziwny zbieg okoliczności! Pan Andrzej Seremet, Prokurator Generalny podał, iż prokuratura wojskowa, badająca przyczyny katastrofy samolotu wiozącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i inne osobistości, wykluczyła „czyn o charakterze terrorystycznym”. W porządku, – ale dlaczego ogłosił to akurat w Prima Aprilis 2011 roku? Można by uznać to za przypadek, ale pamiętamy przecież, że ś.p. ksiądz Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie powtarzał, iż „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Zatem już choćby przez pietyzm dla pamięci tego wybitnego kapłana powinniśmy rozebrać sobie z uwagą wiadomość podaną przez pana prokuratora Seremeta, tym bardziej, że okoliczności towarzyszące śledztwu prowadzonemu przez wojskową prokuraturę również skłaniają do wielkiej ostrożności w ocenie rezultatów. Jak pamiętamy, hipoteza „czynu o charakterze terrorystycznym” została przez stronę rosyjską wykluczona już w pierwszych minutach po katastrofie, a niektórzy twierdzili, że nawet wcześniej, to znaczy – na kilka minut przed katastrofą. Charakterystyczne było również, że nie tylko pan minister Radosław Sikorski, ale i osobistości publiczne, informujące „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, co akurat myślą, uwierzyły w te zapewnienia z tak ostentacyjną, że aż podejrzaną skwapliwością. Nie tylko uwierzyły, ale również z tą samą podejrzaną skwapliwością pryncypialnie chłostały każdego, kto ośmieliłby się wystąpić z jakimikolwiek wątpliwościami. A wystąpił na przykład Mirosław Dakowski, bądź, co bądź profesor nauk fizycznych. Zatem tupet, z jakim dyletanci wynajęci lub skierowani przez Siły Wyższe do telewizji na chłopaków i dziewuchy do pyskowania traktowały wątpiących, musiał być dla każdego normalnego człowieka podejrzany, a co najmniej – zastanawiający. Wszystko wyjaśniło się znacznie później, podczas gospodarskiej wizyty rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa w Warszawie. Na pytanie, czy dopuszcza możliwość, by rezultaty polskiego śledztwa różniły się od rezultatów śledztwa rosyjskiego, prezydent Miedwiediew odparł, że w żadnym wypadku możliwości takiej nie dopuszcza. W świetle tej deklaracji wybór akurat 1 kwietnia na ogłoszenie wykluczenia możliwości „czynu o charakterze terrorystycznym” można potraktować, jako dodatkową informację ze strony pana Prokuratora Generalnego – rodzaj aluzji, że i on jest – jak mówi Ewangelia – „człowiekiem pod władzą postawionym”, chociaż oczywiście „mającym pod sobą żołnierzy”. Wygląda to prawdopodobnie tym bardziej, że prokuratura wojskowa – disons franchement – znaczną część swoich solennych ustaleń siłą rzeczy musiała oprzeć na wróżeniu z fusów, ponieważ – jak powszechnie wiadomo – nie mogła nawet powąchać dowodów rzeczowych, które Rosjanie zatrzymali aż do skończenia śledztwa, co może być równoznaczne ze skończeniem świata zwłaszcza, gdyby pogłoski, iż ma się to stać najpóźniej w roku 2013 okazały się prawdziwe. W tej sytuacji takiego ostentacyjnego wykluczenia możliwości „czynu o charakterze terrorystycznym” niepodobna potraktować inaczej, jak tylko w kategorii przygotowań do obchodów pierwszej rocznicy smoleńskiej katastrofy. Zresztą pan Prokurator Seremet pokazał, że można na nim polegać już wcześniej, kiedy wydał swoim podkomendnym rozkaz bardziej „poważnego” traktowania przestępstw na tle antysemickim i ksenofobicznym. Uważam, że jest to padgatowka do wzięcia wszystkich tubylców za mordę w perspektywie podjętej przez rząd bezcennego Izraela i Agencji Żydowskiej decyzji o rozpoczęciu od maja br. szlamowania wszystkich krajów Europy Środkowej pod pretekstem „rewindykacji” majątkowych. Wprawdzie minister Sikorski teraz stawia się Amerykanom, a nawet Żydom pozornie z odwagą desperata, ale jestem pewien, że wszystko to zostało ukartowane gwoli przysporzenia Platformie Obywatelskiej sympatii ze strony Polaków autentycznie zaniepokojonych perspektywą rychłego rabunku naszego nieszczęśliwego kraju – to znaczy – tubylczych podatników – a po wyborach, kiedy już nie będzie trzeba o żadne głosy zabiegać, wszystko zostanie w podskokach uregulowane do ostatniego srebrnika. Wtedy właśnie podwładni pana Prokuratora Generalnego zaczną „poważnie” traktować wszelkie objawy niezadowolenia, czy protestu. Kto wie, czy nie zostanie wprowadzony nadzwyczajny przepis, penalizujący podważanie zasadności owych „rewindykacji” – analogiczny do „kłamstwa oświęcimskiego”? Bo skoro mamy już „kłamstwo oświęcimskie”, blokujące każdą możliwość weryfikacji wersji podanej do wierzenia przez starszych i mądrzejszych – dodajmy – podanej nie bezinteresownie, bo przecież organizacje wiadomego przemysłu, nie mówiąc już o bezcennym Izraelu, ciągną z tego grubą rentę – to cóż powstrzyma naszych Umiłowanych Przywódców przed wprowadzeniem penalizacji „kłamstwa smoleńskiego”, to znaczy – wszelkich wątpliwości względem ustaleń poczynionych przez Rosjan – zwłaszcza, gdy zażądają tego nie tylko strategiczny partnerzy, ale i nasi sojusznicy – od 19 listopada ub. roku strategiczni partnerzy obydwu strategicznych partnerów? W tej sytuacji wykluczenie możliwości „czynu o charakterze terrorystycznym” akurat 1 kwietnia może stanowić nie tylko wspomnianą aluzję, ale również – niezamierzony efekt komiczny, który niestety może stać się potwierdzeniem przysłowia, że „miłe złego początki”. Dopiero na tym tle lepiej rozumiemy zapowiedź wyłączenia wątku ewentualnych zaniedbań ze strony opłacanych przez Rzeczpospolitą urzędników MSZ, Kancelarii Premiera i pomniejszego płazu przy przygotowaniach podróży prezydenta do Katynia. Z dotychczasowych informacji wynika, że balansowali oni na granicy sabotażu, a być może tę granicę wielokrotnie przekraczali, – kto wie, czy nie w porozumieniu z ośrodkami zagranicznymi? Jeśli tedy dojdzie do penalizacji „kłamstwa smoleńskiego”, to gwoli stworzenia wrażenia symetrii, a i skierowania podejrzeń w kolejną ślepą uliczkę, można będzie poświęcić kilku murzyńskich chłopców, którzy potem, na otarcie łez, dostaną w Brukseli jakąś trafikę w arendę. W końcu nie mamy chyba wątpliwości, że sprawą ręcznie sterują pierwszorzędni fachowcy? SM
Zbycho w stanie niewinności „Policmajster powinność swej służby zrozumiał” – i umorzył postępowanie w tak zwanej aferze hazardowej, – ale żeby nikt nie zarzucił mu rażącego niedbalstwa – bardzo się przy tym napracował. Rezultaty tego mozołu zostały zgromadzone w 18 tomach akt głównych i 37 tomach akt pomocniczych - ale już choćby z konferencji prasowej można było wyciągnąć wniosek, że prokuratorzy własnymi słowami opowiedzieli tam to, co przekazał im do wierzenia Zbycho, Miro, no i oczywiście – Rycho. Nie jest to zresztą jedyny wniosek, jaki można z tego wyciągnąć. Drugi wniosek, jaki w związku z tym się nasuwa to ten, że można się korumpować, byle według rangi, czyli – jak mówią Rosjanie – „po czinu”. Akurat musimy się „pojednać” z Rosją, więc nic dziwnego, że wśród naszych Umiłowanych Przywódców z szybkością płomienia szerzy się rosyjski obyczaj. Jak mawiał kapitan Ryków – „wszystko można lecz ostrożnie”. Ostrożnie – więc właśnie – po czinu – żeby nawet w korupcji panował porządek, a hierarchia była uszanowana. Trzeci wniosek, to ten, że - ponieważ wybuch afery hazardowej miał na celu skarcenie premiera Tuska za próbę poluzowania zależności od Sił Wyższych, polegającą na aresztowaniu Petera Vogla i nadziei, że dzięki jego zeznaniom można będzie przynajmniej część razwiedki trzymać w szachu – Siły Wyższe zastosowały amnestię. Inaczej zresztą nie można, bo jakże bez takiej amnestii zaaranżować jesienią rząd koalicji Platformy Obywatelskiej z SLD, w której SLD byłby kierownikiem politycznym? O takich przygotowaniach możemy wnioskować również stąd, że z wiosną obudził się cały SLD-owski park jurajski, a panowie Miller i Oleksy znowu są pełni wigoru i planów na przyszłość. Kwarantanna po Rywinie się skończyła i odtąd każdy będzie chodził, jak w zegarku. Czwarty wniosek, to ten, iż mimo rozdzielenia funkcji prokuratora generalnego od ministra sprawiedliwości, prokuratura nie została pozostawiona samopas, tylko po staremu, podobnie jak i wszyscy ministrowie, podlega stosownemu pionowi tajniaków, sprawujących nad naszym nieszczęśliwym krajem prawdziwą władzę. SM
Dr Jonkill i p. Ohydek To felieton o jednym z moich znajomych; nie będę Go krytykował po nazwisku, bo to, w gruncie rzeczy, poczciwy chłop. Dr Jonkill jest dobrym człowiekiem. Lekarzem średnim zapewne, – ale zawsze znajomemu receptę wypisze, na grypę coś poradzi, wskaże, do jakiej placówki „służby zdrowia” się udać – i jeszcze sam do niej zadzwoni, by dopatrzeć, czy wszystko w porządku. Bardzo uczynny gość. Skąd wiem, że jest lekarzem, co najwyżej średnim? Stąd, że pracuje w jakimś NFZ czy Ministerstwie Zdrowia. Gdyby był dobrym lekarzem – otworzyłby prywatną praktykę i zarabiał znacznie więcej, niż na urzędniczej, choć dość wysokiej, posadzie. Skąd wiem, że to poczciwy człowiek? Cóż: pokaż lekarzu, co masz w garażu... Gdyby, jak liczni jego koledzy, brał łapówki, to żyłby tak, jak oni. A on pomaga znajomym umieszczać się w przychodniach i sanatoriach bez ‘interesownie. I żyje z pensji. Sporej, – ale przy cenach w Warszawie... Przemiły dr Jonkill. Jednak codziennie rano przemiły dr Jonkill przekracza próg swojego biura – i zamienia się w Mr.Ohydka. On tam nie leczy – tylko urzęduje. A to odmówi dania pieniędzy na jakąś operację wątroby. A to, mając dwóch pacjentów potrzebujących płuco-serca, wybiera jednego, drugiego skazując na śmierć. Czyli działa jak dr Józef Mengele na rampie w Oświęcimiu: ten przeżyje, a ten – nie! Straszna praca selekcjonera. Dr Jonkill jest przy tym absolutnie przekonany, że jego praca jest nie tylko potrzebna i ważna, – ale i niezbędna. Potrzeby są nieograniczone – a środki finansowe: tak. Więc ktoś musi umrzeć – by ktoś inny mógł przeżyć. Mr.Ohydek to nieodzowna druga twarz lekarza. Jest to nieprawda. W normalnym społeczeństwie maszynę płuco-serce wynajmuje się za pieniądze – i o śmierci pacjenta decyduje to, że nie miał lub nie chciał wydać odpowiedniej sumy pieniędzy. Lekarz nie ma tu nic do gadania, – więc ma czyste sumienie. Przy tym systemie – normalnym systemie przecież –umiera, rzecz jasna, tyle samo chorych. Ale tylko przez miesiąc. Ceny wynajęcia płuco-serca są bardzo wysokie, więc ich zakup i zainstalowanie stają się bardzo opłacalne – i po miesiącu tych maszyn jest dwa razy tyle, po dalszym miesiącu cztery razy tyle – i w końcu zaczynają pojawiać się pewne nadwyżki mocy przerobowej... i ceny spadają; i nikt nie musi prosić p. Ohydka o pieniądze. Niestety: w tym systemie nikt również nie zapłaci mu pensji. Dr Jonkill – i wszyscy lekarze zatrudnieni w „służbie zdrowia” musieliby pójść leczyć pacjentów. A to czynność trudna, odpowiedzialna... O wiele lepiej siedzieć i urzędolić! I brać łapówki. A z kim mamy obowiązek skonsultować każdą ustawę dotyczącą zdrowia? Z drem Jonkillem? Nie – to by było pół biedy; z Mr. Ohydkiem. To i mamy takie ustawy, jakie mamy... JKM
Kolejna wpadka Brunatnych Kolor brunatny powstaje z pomieszania Zielonych z Czerwonymi. Taka koalicja rządziła w australijskim stanie Wiktoria. Brunatni maja hyzia na punkcie "energii odnawialnej” – głównie wiatraki, energia słoneczna, – ale broń Boże: atomowa. Więc gdy rządzili w Wiktorii wydali masę pieniędzy podatnika na wprowadzenia zachęt do odkupywania energii słonecznej w takiej ilości, aby stanowiła ona do roku, 2020 co najmniej 5 proc. całkowitej wykorzystywanej w Wiktorii energii elektrycznej. Policzyli koszty, przepchnęli ustawę… a dziś Audytor Generalny wykazał, że koszty były 3–5 razy wyższe od planowanych. Niestety: zamiast wsadzić kierownictwo tej całej "Partii Pracy” razem z "Zielonymi „do kryminału, Australijczycy uznali to za "wypadek przy pracy „i "błąd w dobrych intencjach”. Ale pytanie brzmi:, po co w ogóle rząd ma do czegoś "zachęcać” (czytaj: „subwencjonować”), zamiast pozwolić prywatnym producentom sprzedawać ludziom energię na rynku, jak szczypiorek? JKM
BY SIĘ BALI... „Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na „zdradę o świcie” i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu „niezastąpionych”. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo”. Dziś, po roku od ich napisania, powtórzę te same słowa – nie możemy być razem. Nie możemy, bo to, co nas podzieliło trwa nadal i przybrało postać granicy nieprzekraczalnej. Zebrało kolejne ofiary i czyha na następne. Tragedia smoleńska nie rozbiła nas na „dwie Polski”, nie przecięła linią „politycznych podziałów”. Obnażyła to tylko, co ukrywano przez dziesięciolecia i odsłoniła prawdę, której bano się wykrzyczeć. Nie nazwę rodakami tych, którzy na niej zbudowali władzę, którzy z niej drwili i jednali się z katem. Nie nazwę rodakami siewców nienawiści i fałszerzy pamięci. Są tylko bękartami w granicach mojej ojczyzny. Apatrydami i ludźmi bez ziemi. Nie możemy być razem, bo nie wolno zapomnieć, że doprowadzili nas pod mur, za którym nie ma drogi. Dzieląc nas nienawiścią do ludzi prawych, drwiąc z naszych wartości i z naszych marzeń. Postawili nas pod murem obojętności na zło, przyzwolenia na rządy miernot i kanalii, wymagając zgody dla rzeczy niegodnych i fałszywych. Na kłamstwie o 10 kwietnia, na rezygnacji z dochodzenia prawdy zbudowali swoje dzisiejsze pozycje. Śmierć mojego Prezydenta, ofiary życia dziesiątków Polaków – pozwoliły im utrzymać władzę i zachować marne przywileje. Groby smoleńskich ofiar są miara ich „politycznego sukcesu”, a ich język nienawiści, – to język śmierci.
Nawet, gdy zginął mój Prezydent żądali od nas milczenia, wezwali do „pojednania” i narodowej amnezji. Zniewolenie każąc nazywać „pragmatyzmem”, kłamstwo - „polityką pojednania”, a zdradę – „racją stanu”. W obronie zafajdanych życiorysów narzucają nam semantyczne oszustwo i żądają odstąpienia od prawa do żałoby. Chcą dialektyki, w której prawa oprawcy mierzy się zdolnością do deptania grobów ofiar. Mamy jedną broń w walce z „bezkształtem” dławiącym Polskę. Z totalnym zafałszowaniem, - które ofiary czyni winnymi, a łotrów usprawiedliwia. Tą bronią jest moc słowa, nazywania rzeczy po imieniu, bez światłocieni i zabójczych kompromisów. Walka z potworem pozbawionym wymiarów, to walka z cieniem. Trzeba uczynić go widocznym, nazwać prawdziwym imieniem, dotknąć i powalić w bezpośredniej bitwie. Inaczej - "udusimy się bezkształtem" i staniemy mu podobni. Dziś boją się. Tak straszliwie, że chcieliby zabić pamięć o ofiarach, zabić tych, którzy pozostali i tych, którzy będą pamiętać. Wysyłają przeciwko nam policje i tchórzy bez mundurów, straszą głosem medialnych opryczników i grożą prowokacją. Boją się tak, jak może bać się tylko oprawca. "Mimo nakazu milczenia, totalnego zakłamania, fałszowania faktów, wymazywania z historii wydarzeń, cenzury, fizycznego i psychicznego przymusu i całej łżepropagandy (...) Las Birnam idzie, choć odgłos jego marszu jest niedosłyszalny. Idzie w przyszłość (...) Gdyby ten, kto zabija, był zawsze zwycięzcą i nie musiał zdawać sprawy ze zbrodni ani za nią płacić, świat byłby niedorzeczny" –pisał Włodzimierz Odojewski w „Milczący, niepokonani. Opowieść katyńska”. Wiedzą, że bać się powinni. Zbrodnia wymaga kary, a ten świat rządzi się prawem skutku i przyczyny. Choćby dziś zatkali nam usta, zdławili cenzurą i otoczyli szpiclami - las smoleński przyjdzie po nich. Za kilka miesięcy bądź kilka lat. Dopadnie ich za życia lub w godzinę śmierci. Nie będzie miał względu na stanowisko ani szatę. Po równo zażąda zapłaty - od prezydenta, premiera, biskupa. Tylko tego od nich oczekuję. By się bali.
Aleksander Ścios
W nocy, bez porozumienia z kimkolwiek, rosyjskie władze wymieniły tablicę na kamieniu upamiętniającym ofiary 10/04 Mocniejszy policzek wobec Polaków trudno sobie w tych dniach wyobrazić. W nocy Rosjanie potajemnie wymienili tablicę na kamieniu upamiętniającym ofiary tragedii z 10 kwietnia 2010. Kilkanaście minut po godzinie 16 polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zabrało głos w tej sprawie. Na spotkaniu z dziennikarzami rzecznik MSZ Marcin Bosacki mówił, że strona polska oczekuje od Rosjan “większej wrażliwości”. Dodał, że nie wyobraża sobie, żeby pod nową tablicą prezydent Komorowski złożył kwiaty w czasie poniedziałkowego spotkania z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem. Jednak najostrzejsze sformułowanie, na jakie się zdobył, to stwierdzenie, iż “ta zamiana będzie psuła atmosferę tych ważnych dla obu narodów uroczystości”. Polskie ministerstwo zaprosiło na rozmowę ambasadora Rosji, ale jego partnerem będzie nie szef dyplomacji, ale wiceminister Henryk Litwin. Rozmowa, która na dodatek jest poświęcona… całości obchodów rocznicy tragedii smoleńskiej. Bosacki potwierdził, że Rosjanie polską tablice odkręcili bez informowania kogokolwiek: O tej zamianie dowiedzieliśmy się dzisiaj rano. Urzędnicy MSZ mieli rano za zadanie dokonać obchodu i sprawdzenia czy wszystko jest przygotowywane do uroczystości. Wówczas skontaktowaliśmy się z MSZ Rosji, zwracając się do Rosjan o wyjaśnienia. Otrzymaliśmy je tuż przed uroczystościami. Jak państwo wiecie Rosjanie argumentują, że po pierwsze, ta tablica nie była z nikim konsultowana, nie miała potrzebnych zgód, władze rosyjskie nie były konsultowane zarówno, co do faktu jej położenia jak treści na tablicy. Po wtóre, uważają, ze tablica w tak ważnym miejscu powinna mieć napisa także po rosyjsku. Zażądaliśmy od Rosjan zwrotu tablicy, bo jest własnością rodzin, które je położyły. Otrzymaliśmy zapewnienie, że w najbliższym czasie zostanie zwrócona do ambasady polskiej w Moskwie. Marcin Bosacki przekonuje, że od listopada, kiedy tablica została położona, Rosjanie twierdzili, iż jej forma im nie odpowiada. MSZ miało proponować pozostawienie jej do czasu rozstrzygnięcia kwestii pomnika. Dociskany przez dziennikarzy czy ministerstwo zażądało przywrócenia tablicy na miejsce, odpowiedział, że resort jest w trudnej sytuacji: Emocjonalnie solidaryzujemy się z rodzinami ofiar, mimo iż ta tablica została postawiona na miejscu tylko przez część rodzin ofiar tragedii smoleńskiej, to w tej chwili jej usunięcie oburza wszystkich. Natomiast formalnie ta tablica nie była konsultowana nie tylko z władzami Rosji, ale także Polski. Nie jest to, więc tablica w jakikolwiek sposób zatwierdzana. Dlatego nie możemy na przykład wysłać oficjalnie noty protestacyjnej. Ale uważamy ją za bardzo złą, psującą wzajemne stosunku. Czy tablica faktycznie wróci do ambasady? Przedstawiciel władz okręgu smoleńskiego Andriej Jawsiejenko powiedział dziennikarzom TVP INFO, że tablica zostanie przekazana do Muzeum Katyńskiego w lesie katyńskim. Decyzja o tym, że ma być zamontowana nowa tablica pamiątkowa, była planowana dosyć dawna. Decyzję podjęto w przeddzień katastrofy. Wynika ona z tego, ze tablica musi być i po polski i rosyjsku, bo tu przyjeżdżają także Rosjanie. Znamy coraz więcej szczegółów o tym bulwersującym wydarzeniu. Jak informuje reporter TVP.Info wczoraj wieczorem, miejsce zostało zamknięte dla mediów. W tym czasie służby rosyjskie podmieniły tablicę. Starą, ufundowaną przez Stowarzyszenie Katyń 2010, usunęli. Nowa zawiera zmienioną, ocenzurowaną treść. Pamięci 96 Polaków na czele z Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim, którzy 10 kwietnia 2010 r. zginęli w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w drodze na uroczystości upamiętnienia 70 rocznicy sowieckiej zbrodni ludobójstwa w lesie katyńskim dokonanej na jeńcach wojennych oficerach Wojska Polskiego w 1940 r. - brzmiał oryginalny napis na kamieniu. Nowy napis zawiera tylko i wyłącznie informacje o katastrofie, bez wskazania celu wizyty i bez wspomnienia zbrodni katyńskiej dokonanej przez Sowietów, nie ma też oczywiście słowa “ludobójstwo”. Nie ma też na nim krzyża.
Zuzanna Kurtyka, wdowa po śp. prezesie IPN Januszu Kurtyce, komentowała w telewizji TVN 24: Dotarła do mnie jakieś pół godziny temu wiadomość. Zabrano naszą tablicę. Tablicę ufundowało i umieściło na kamieniu stowarzyszenie rodzin Katyń 2010. Została zamontowana w obecności konsula, rosyjskich służb, dziennikarzy. Zabranie tablicy bez jakiejkolwiek próby porozumienia się z nami, bez poinformowania nawet, jest skandalem. Tablica tam była pół roku. To jeszcze jedna forma upokarzania Polaków, rodzin, maksymalnie jak się tylko da, pod każdym względem. To pokazywanie nam, kim my dla Rosjan jesteśmy – jesteśmy po prostu nikim.
Paweł Deresz, wdowiec po Jolancie Szymanek-Deresz, mówił na tej samej antenie: To skandal, posunięcie tych władz smoleńskich jest nie do przyjęcia. Zastanawiam się czy to inicjatywa rosyjska czy tylko władz obwodu. Zastanawiam się czy w poniedziałek prezydent Komorowski nie powinien zrobić wykładu prezydentowi Rosji, o ludobójstwie w Smoleńsku. Czas by ta prawda dotarła do Rosjan.
Małgorzata Szmajdzińska: Jestem zszokowana tym, co się stało, że dowiedzieliśmy się o tym w przeddzień rocznicy… Byłam pełna dobrej woli, wiary, że to będzie inaczej załatwiane przez polskie i rosyjskie władze.
Izabela Saryusz-Skąpska w TVP INFO stwierdziła jednak, że “o sprawie należy rozmawiać spokojnie”: Mówienie o tajemniczości tego, co się stało, moje środowisko odbiera w kategoriach niebezpiecznej prowokacji. Tworzenie dzisiaj złej atmosfery jest bardzo niepokojące i należałoby raczej tonować niż podsycać złe emocje. Tablica poprzednia była nieuzgadniana z nikim, była wyborem jednostronnym. Tym ostatnim słowom przeczą jednak wcześniej cytowane słowa Zuzanny Kurtyki, która mówiła, że zamontowano ją w obecności władz rosyjskich. Już pół roku temu!
Prof. Antoni Dudek, historyk i politolog, stwierdził na antenie Polsat News: Ci, którzy twierdzili, że strona rosyjska wykorzystuje tragedię smoleńską do podsycania konfliktu wewnątrz Polski, mieli rację. Rosjanie mieli dość czasu, żeby zgłaszać zastrzeżenia do treści napisu na tablicy wcześniej. A samo przygotowanie takiej tablicy też zajmuje kilka dni, więc ktoś dużo wcześniej musiał podjąć taką decyzję. Sprawę będziemy nadal monitorować. wu-ka
Rosjanie: zamianę tablicy uzgadnialiśmy z Polską Jak dowiedziało się Polskie Radio od przedstawicieli obwodu smoleńskiego, decyzja w sprawie zamiany tablic na kamieniu pamiątkowym w Smoleńsku miała być wcześniej uzgadniana. Rosjanie twierdzą, że zapadła ona “na wysokim szczeblu władz państwowych polskich i rosyjskich”. Polski MSZ zwrócił się do strony rosyjskiej o wyjaśnienie wymiany tablicy upamiętniającej ofiary katastrofy TU-154M – powiedział IAR rzecznik MSZ Marcin Bosacki. Do wymiany tablicy doszło prawdopodobnie w nocy. Rzecznik MSZ powiedział, że władze rosyjskie tłumaczyły zmianę tablicy tym, że poprzednia została zainstalowana bez jakichkolwiek konsultacji i zgody strony rosyjskiej, A ponadto, że była wyłącznie po polsku a nie jak – jak mówią rosyjskie przepisy – po polsku i rosyjsku. “Polski MSZ uważa, że treść napisu upamiętniającego katastrofę w Smoleńsku powinna być ustalana przez Polskę i Rosję razem z całą koncepcją pomnika upamiętniającego katastrofę” – powiedział Marcin Bosacki. Dodał, że MSZ proponował to już Rosjanom wcześniej. Rzecznik wyraził nadzieję, że niedługo rozpoczną się rozmowy na ten temat. Tekst na tablicy brzmiał: „Pamięci 96 Polaków na czele z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim, którzy 10 kwietnia 2010 r. zginęli w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w drodze na uroczystości upamiętnienia 70. rocznicy sowieckiej zbrodni i ludobójstwa w Lesie Katyńskim, dokonanej na jeńcach wojennych i oficerach Wojska Polskiego w 1940 roku”. Obecna tablica nie zawiera wątku katyńskiego, informuje tylko, że jest umieszczona ku pamięci 96 Polaków, którzy zginęli w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia. IAR/Kresy.pl
Protest przed ambasadą Rosji przeciwko “parodii śledztwa” Około dwóch tysięcy osób manifestowało przed ambasadą Federacji Rosyjskiej w Warszawie. Demonstranci domagali się wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej oraz mordu na polskich oficerach w Katyniu. Obecnemu rządowi nie zależy na wyjaśnieniu przyczyn katastrofy z 10 kwietnia – mówił do zgromadzonych współzałożyciel Stowarzyszenia Katyń 2010 Andrzej Melak, którego brat zginął pod Smoleńskiem. Zaapelował do zebranych o wybranie innych władz podczas zbliżających się wyborów parlamentarnych. Protestujący podpalili kukłę premiera Rosji Władimira Putina morderca krzycząc „morderca”. Część z demonstrantów, którzy zebrali pod ambasadą Rosji, przeszła kilkaset metrów dalej pod Belweder. Demonstranci przynieśli ze sobą polskie flagi oraz transparenty klubów „Gazety Polskiej” i „Solidarności Walczącej”, a także tablice z hasłami: „Pamięci nie gaście. Mord katyński 1949. Mord smoleński 2010”, „Putin morderca, Tusk zdrajca”, „Sopot przeprasza za Tuska”. Manifestację zorganizowała Akcja Alternatywna „Naszość”, a związany z „Gazetą Polską” portal niezależna.pl umieścił ją wśród uroczystości związanych z obchodami pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej. – Będziemy manifestować przeciwko parodii śledztwa rosyjskiego – zapowiedział kilka dni temu Piotr Lisiewicz, lider „Naszości”.
Autor: kaien, pszl; Źródło: IAR, PAP
Rosja nie chce z Polską ani pojednania, ani prawdy – Janusz Wojciechowski Zgrzyt zrywanej tablicy tylko potwierdza brutalną rzeczywistość – Rosja nie chce z Polską ani pojednania, ani prawdy. Zerwaniem tablicy uczciła Rosja pamięć ofiar Smoleńska. Rosja nie może znieść napisu, że Prezydent wraz z innymi ofiarami zginął w drodze na miejsce ludobójstwa w Katyniu. Rosja uznaje neutralny przekaz – ot, leciał sobie prezydent, spadł i się zabił… Zgrzyt zrywanej tablicy tylko potwierdza brutalną rzeczywistość – Rosja nie chce z Polską ani pojednania, ani prawdy. Rosja nie chce z Polską pojednania ani prawdy. Rosja woli w stosunkach z Polską fałsz i lekceważenie. Rosja pielęgnuje fałsz w sprawie zbrodni katyńskiej i fałsz w sprawie wyjaśnienia katastrofy. Jednostronny raport MAK, odmowa wydania wraku, czarnych skrzynek, a teraz zerwanie tablicy – czegóż jeszcze trzeba, żebyśmy w Polsce pozbyli się złudzeń? Do 10 kwietnia 2010 obowiązywała w Polsce doktryna, że to wszystko przez Kaczyńskich, którzy pobrzękują szabelką i niepotrzebnie drażnią w gruncie rzeczy przyjaznego nam niedźwiedzia. Dziś jeden Kaczyński od roku nie żyje, drugi od czterech lat już nie rządzi. Rządzą obejmujący się z Putinem Tusk i obejmujący się z Miedwiediewem Komorowski. I co z tego, skoro Rosja z nas kpi i ostentacyjnie nas lekceważy? Raport MAK-u, rdzewiejący wrak, zerwana tablica i lodowaty uśmiech pani generał Anodiny – to jest dzisiaj symbolika stosunku Rosji do Polski. Gdy żył Prezydent Lech Kaczyński, Rosja złościła się na Polskę, ale miała respekt i przynajmniej z nas nie drwiła. Rosja nie chce z nami pojednania ani prawdy, bo musiałaby jednocześnie uznać naszą pełną suwerenność. Musiałaby się wyrzec zasady – kurica nie ptica, Polsza nie zagranica. A Rosja tej zasady wyrzec się nie chce. Rosja była wielkim imperium i chce nim być ponownie. A Polska zawsze była przeszkodą w budowie rosyjskiego imperium, bo stała mu na drodze do Europy. Budowa rosyjskiej potęgi zawsze wymagała osłabienia Polski, a budowa rosyjskiego imperium wymagała jej podbicia.
Co ciekawe, – choć Rosja wielka, a Polska niby małą, to Rosja sama nigdy Polski nie podbiła. Zawsze musiała mieć do tego spółkę z Niemcami. Dzisiaj słyszę czasem komentarze, polskie komentarze, że mała Polska dla wielkiej Rosji znaczy nic albo prawie nic. Bzdura! Pozycja Polski ma dla Rosji znaczenie kluczowe. W interesie Rosji, odbudowującej imperium leży, żeby Polska była słaba albo zgoła żadna. I Rosja politykę osłabiania Polski realizuje. Polska prokuratura uznała, że nie było zamachu. Może i nie było, choć trudno uznać za wiarygodne takie stwierdzenie, wydane bez zbadania wraku i czarnych skrzynek. Jedno jest wszak pewne – na śmierci Pana Prezydenta Kaczyńskiego Rosja nic nie straciła. Ba, zyskała nawet. Smutek Putina i ten uścisk z Tuskiem był tak wzruszający, że świat się zachwycił, a najbardziej Polska. Najbardziej Polska, w której wybuchła gwałtowna nadzieja, że od uścisku na dymiących zgliszczach nastąpi prawdziwe i szczere pojednanie. O święta naiwności! Rosja miałaby się wyrzec swoich imperialnych celów z powodu śmierci polskiego prezydenta na ich ziemi? Miałaby zrezygnować z polityki prowadzonej konsekwentnie, od co najmniej 400 lat? Prezydent Lech Kaczyński gwarantował, że Rosja sobie Polski nie podporządkuje. Prezydent Komorowski takiej gwarancji nie daje. Gdy czołgi raz jeszcze ruszą na Gruzję lub na inne rubieże dawnego imperium, Prezydent Kaczyński z Wawelu już nie wstanie. A Prezydent Komorowski z pewnością nie pojedzie do Tbilisi, nie poruszy Europy i świata, tylko zażartuje sobie, a potem się zaszyje i nosa nie wyścibi z Ruskiej nomen omen Budy. Zamach może i jest wykluczony, ale motyw – nie. Janusz Wojciechowski
Samoloty z prezydentami nie spadają – wywiad z legendarnym pilotem Dywizjonu 304 O renomie polskich pilotów, rodzącej się w łagrach przyjaźni z prezydentem Ryszardem Kaczorowskim, o błędach MAK i niszczącej Polskę polityce obecnego rządu opowiada w ekskluzywnym wywiadzie dla “Naszego Dziennika” bohater Bitwy o Anglię, jeden z ostatnich żyjących członków legendarnego Dywizjonu 304 Z kpt. Wacławem Rogalewskim (90 lat), jednym z ostatnich żyjących pilotów legendarnego 304 Dywizjonu Bombowego “Ziemi Śląskiej im. ks. Józefa Poniatowskiego” Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii, honorowym członkiem Royal Air Force (RAF), rozmawia Marta Ziarnik
Panie Kapitanie, jest Pan jednym z ostatnich żyjących pilotów – bohaterów legendarnego dywizjonu 304. Mógłby Pan opowiedzieć Czytelnikom “Naszego Dziennika”, w jakich okolicznościach został on utworzony? - 304 Dywizjon Bombowy “Ziemi Śląskiej im. ks. Józefa Poniatowskiego” był pododdziałem lotnictwa bombowego zajmującego się zwalczaniem okrętów podwodnych. Rozkaz powołujący go do życia wydano 22 sierpnia 1940 roku w Bramcote i w pierwszych miesiącach miał on status dywizjonu treningowego. Na początku należał do “RAF Bomber Command”, kryptonim “NZ”. Był to też trzeci z kolei polski dywizjon bombowy w Anglii – po utworzonych wcześniej dywizjonach: 300 “Ziemi Mazowieckiej” i 301 “Ziemi Pomorskiej”. Od maja 1942 roku do czerwca 1945 roku służył on, jako dywizjon obrony Wybrzeża. W emblemacie naszego dywizjonu był rysunek bomby na tle biało-czerwonej szachownicy z dużą literą “V” – od “victory”, czyli “zwycięstwa”. Wśród naszych głównych operacji znalazły się m.in. Bitwa o Atlantyk i ofensywa przez kanał La Manche, a także bombardowanie terytorium Niemiec.
Ilu było pilotów w dywizjonie? - Początkowo w dywizjonie 304 było 181 lotników, w tym 31 oficerów. Większość z nich miała doświadczenie z kampanii wrześniowej i z walk we Francji. Pierwszym dowódcą został ppłk Jan Biały.
Formacja zasłużyła się już w pierwszej akcji… - To prawda. To była spektakularna akcja, którą dowodził kapitan Czetowicz, a którą przeprowadzono w nocy z 24 na 25 kwietnia 1941 roku przy użyciu dwóch vickers wellingtonów. Dywizjon 304 przeprowadził brawurowy atak na niemieckie instalacje i okręty Kriegsmarine w okupowanym porcie Rotterdam. Mimo bardzo silnej obrony przeciwlotniczej wroga polskim pilotom udało się zatopić i uszkodzić kilka niemieckich okrętów i częściowo zablokować na długi czas sam port. Później naloty wykonywały kolejne załogi, które bombardowały wyznaczone cele militarne na terenie Niemiec i krajów okupowanych. Wszystkie te wyprawy odbywały się nocą i każdy bombowiec stanowił samodzielną jednostkę bojową. Pamiętam, że niemal na każdej bombie wymalowany był napis: “Za wrzesień”.
Ten sukces okupiony był jednak krwią wielu pilotów. - Niestety tak. Niemcy bronili się zaciekle, a ich obrona przeciwlotnicza była bardzo skuteczna. Nasze bombowce były atakowane przez myśliwce Luftwaffe, przez co loty te były coraz bardziej niebezpieczne. Po każdej takiej akcji Dywizjon 304 ponosił krwawe straty. Już w maju 1941 roku do bazy nie powróciły trzy załogi. Jednak piloci nie poddawali się i w drugiej połowie 1941 roku Dywizjon regularnie i nieustannie bombardował tereny zajęte przez Niemców. Wykonał wówczas 214 takich misji specjalnych. W ich trakcie zginęło aż 47 naszych kolegów – świetnych polskich lotników. Zginęli, walcząc o wolną Polskę. Kolejne wyjątkowo trudne okazały się pierwsze miesiące 1942 roku, kiedy alianci zintensyfikowali bombardowania Niemiec. Polskie wellingtony podrywały się każdego dnia, bombardując: Kolonię, Dźsseldorf, Frankfurt i Zagłębie Ruhry. Coraz cięższe były również straty Dywizjonu. W kwietniu 1942 roku z misji nie powróciło aż 6 polskich załóg, a swe młode życie oddało za kraj 36 naszych dzielnych lotników. Z pierwszego zaciągu zginęli prawie wszyscy lotnicy, a poległych trudno było zastąpić. Dlatego na pomoc ściągnięto posiłki od generała Władysława Andersa, w których znalazłem się i ja.
W jaki sposób trafił Pan do armii gen. Andersa? - Urodziłem się w 1921 roku w Białymstoku. We wrześniu 1939 roku, czyli gdy miałem 18 lat, zostałem pojmany przez wojska sowieckie, gdy przedzierałem się do Rumunii, skąd zostałem wywieziony wraz z tysiącami rodaków na Syberię. Nigdy nie zapomnę drogi do Moskwy i tortur w więzieniu na Łubiance, po których skazano mnie na wieloletnią zsyłkę do łagru na Syberii. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki ukazywał się naszym oczom, gdy Rosjanie gnali nas do Kołymy. Wzdłuż szlaku szliśmy przez tzw. aleję trupów. Był to straszliwy widok; widok martwych, których rosyjscy żołnierze wbijali prosto w śnieg wzdłuż drogi. Tych jednak, którzy przeżyli tę straszliwą drogę, czekała wcale nie lepsza przyszłość. Pracowaliśmy przy wyrębie lasów przy srogim mrozie, o głodzie. Z tego piekła wybawił nas dopiero gen. Władysław Anders, z którym opuściłem ten kraj, po czym zostałem przez niego skierowany do Anglii, gdzie walczyły polskie dywizjony lotnicze.
W ten właśnie sposób został Pan pilotem? - Tak. Od razu, gdy przybyłem do Anglii, dołączyłem do RAF, gdzie po badaniach lekarskich przeszedłem szkolenia na pilota. Los sprawił, że – ku mojemu, jak się później okazało, wielkiemu szczęściu – trafiłem do stacji lotniczej w Brighton, która była dużą bazą lotniczą. Tam na początku naszym głównym zajęciem była nauka języka angielskiego, gdyż angielscy piloci absolutnie nie znali języka polskiego. Aby więc zdopingować nas do mówienia po angielsku, stosowali różnego rodzaju system nagród. I tak, kiedy ktoś z nas samodzielnie kupił np. bilet do kina lub pojechał autobusem i zapytał o drogę do bazy, dostawał od przełożonych w nagrodę przepustkę. Właśnie na jednej z takich przepustek poznałem moją wielką angielską miłość – sanitariuszkę Eddy, z którą po wojnie się pobraliśmy i z którą do dziś żyjemy szczęśliwie w Hove [niedaleko Brighton, Wielka Brytania - przyp. red.].
Co się później z Panem działo? - Po dwóch tygodniach szkolenia w Brighton podzielono nas na grupy według specjalności. Ja trafiłem do grupy tzw. Flight Officers, gdzie wraz z kolegami poznawaliśmy sprzęt lotniczy oraz specjalistyczne słownictwo i procedury. Lataliśmy na dwusilnikowych bombowcach Vickers Wellington, których używali głównie polscy piloci w Wielkiej Brytanii. Następnie zostałem przeniesiony do Benbecula – Hebrides, gdzie należałem do Coastal Command (“QD”, ochrony nadbrzeża). Latałem już wówczas na wellingtonach nowszej generacji – R1413J i R1716L. Pamiętam, że nadal w ekspresowym tempie wkuwaliśmy angielskie słówka i regulamin RAF, a co najważniejsze – musieliśmy bardzo szybko i bardzo szczegółowo poznać nasze bombowce i sposoby działania wroga.
Jaka była rola polskich pilotów w Coastal Command? - Po otrzymaniu przydziału do Coastal Command moje zadanie polegało na ochronie nadbrzeża przed łodziami podwodnymi i ewentualnymi nalotami wroga. Od maja 1942 roku dywizjon stacjonował na wysepkach Tiree i Benbecula w archipelagu Hybrydy, u wybrzeża Szkocji, skąd patrolowaliśmy ocean w poszukiwaniu niemieckich okrętów podwodnych, zwanych U-Bootami. Były to loty mniej niebezpieczne niż misje bombowe nad Niemcami i Francją, ale o wiele dłuższe, po 10-12 godzin, i tym samym bardziej męczące. Ale i w tym przypadku zagrożenie było olbrzymie z uwagi na obecność niemieckich myśliwców nadlatujących do osłony ich konwojów i łodzi podwodnych z baz we Francji. Przeciw nam rzucono ich najnowsze myśliwce ME-110 i Junkersy JU-88. Do tego ryzyka w powietrzu dochodziły także skrajnie złe warunki bytowe, jakie panują w tym rejonie. Cały czas wiał zimny wiatr i padały ulewne deszcze, a my mieszkaliśmy w blaszanych barakach, które z uwagi na makabryczne warunki nazywaliśmy “beczkami śmiechu”. Była też zasada, że po trzech miesiącach lotów u wybrzeży Szkocji, ze względu na bardzo ciężkie warunki klimatyczne, dywizjony przebazowywano do Walii lub Kornwalii. Tak samo było w przypadku naszego Dywizjonu 304, który po trzech miesiącach zaczął patrolować Zatokę Biskajską.
Jak wyglądały Pana pierwsze misje? - Od samego początku rzucono nas, młodych pilotów, na głęboką wodę. Pamiętam jedną z takich pierwszych misji z sierpnia 1942 roku, podczas której udało nam się za pomocą starszych maszyn zlokalizować i wytropić dwie niemieckie łodzie podwodne. Pierwszy okręt wroga wytropiła i zatopiła załoga kpt. Zarudzkiego. Ja zaś miałem szczęście wykonywać misję z kpt. Nowickim. Nagle wynurzył się niemiecki U-Boot osłaniany przez konwój z powietrza. Szybko jednak zrzuciliśmy na niego bomby, skutecznie go zatapiając. Za ten wyczyn otrzymaliśmy Order Virtuti Militari IV klasy i Krzyż Walecznych oraz brytyjski Medal Zasługi. Dowództwo RAF nagrodziło też całą załogę pamiątkowymi złotymi zegarkami z monogramem RAF. Po jakimś czasie, w marcu 1943 roku, nasz Dywizjon cieszący się coraz większą sławą otrzymał nowe, ulepszone wellingtony. Te maszyny były już wyposażone w najnowsze urządzenia radiolokacyjne do wykrywania łodzi podwodnych oraz silne reflektory do oświetlania w nocy wykrytych U-Bootów.
Pamięta Pan, ile takich zadań bojowych przeprowadził? - Ile takich akcji wykonałem ja sam, dokładnie niestety nie pamiętam. Wiem jednak, że od 1940 do 1945 roku polski Dywizjon 304 przeprowadził łącznie niemal 1,9 tys. lotów bojowych, skutecznie utrudniając działanie wroga.
Jak zaczęła się Pańska przygoda z Dywizjonem 304? - Po niespełna kolejnym miesiącu treningów trafiłem wraz z pozostałymi wyselekcjonowanymi chłopcami z łagrów do słynnego Dywizjonu 304, który – jak już wspomniałem – poniósł wcześniej straszliwe straty i został dosłownie zdziesiątkowany. Z tych ocaleńców gen. Andersa skompletowano w sumie sześć lub siedem takich załóg. Do dziś mam też świadomość, że niebiosa nade mną czuwały. Ogromnym szczęściem było to, że zostałem skierowany właśnie do Anglii, ponieważ ogromna część Polaków została skierowana do walk o Monte Cassino. Wszyscy też moi koledzy z pierwszego zaciągu do Dywizjonu 304, który nastąpił tuż po maturze, po odbyciu dwóch tygodni szkolenia zginęli w akcji.
Na jakim typie samolotów Pan latał? - Jak już wspomniałem, latałem głównie na samolotach Vickers Wellington, które były podstawowymi brytyjskimi maszynami dalekiego zasięgu, wykorzystywanymi podczas nocnych zadań i podstawowymi bombowcami używanymi w lotnictwie polskim w Wielkiej Brytanii. Wielokrotnie latałem także na maszynach Avro Anson, które były już nowszymi samolotami wielozadaniowymi. Były to też pierwsze produkowane seryjnie dolnopłaty z wciąganym podwoziem wprowadzone do RAF. Podczas wojny na tych głównie samolotach szkolili się i trenowali polscy nawigatorzy, radiotelegrafiści i strzelcy pokładowi z dywizjonów bombowych.
Którą z akcji zapamiętał Pan najlepiej? - Jest wiele takich przykładów. Ale nigdy nie zapomnę czerwca 1942 roku, kiedy nasz Dywizjon został przeniesiony do południowej Walii na lotnisko Dale. Wówczas nowym dowódcą Dywizjonu został mój serdeczny kolega – kpt. Kazimierz Czetowicz, który zaprosił nas do kantyny na herbatę i kufel piwa, aby uczcić swój awans. I kiedy tak świętowaliśmy razem z nim, usłyszeliśmy nagle komunikat Radia BBC, które informowało, że jeden z polskich pilotów myśliwca zestrzelił nad Kanałem Angielskim (English Canal) dwa niemieckie myśliwce Messerschmitt ME-110 i po wystrzeleniu amunicji bezbronny wracał do bazy. W drodze powrotnej spotkał jednak kolejną niemiecką maszynę i nie mając amunicji, doprowadził do celowego zderzenia, by ją tylko unieszkodliwić. W konsekwencji oba myśliwce runęły do morza. Byliśmy wówczas bardzo dumni, i choć przez łzy, to cieszyliśmy się takim walecznym rodakiem, którego postawy gratulowali nam wszyscy nasi koledzy Anglicy. Wieczorem nasz dowódca odebrał telefon od dowództwa RAF, po którym bardzo zbladł i osunął się na ziemię. Tym bohaterskim pilotem okazał się jego młodszy brat, pośmiertnie odznaczony orderem Virtuti Militari.
W jaki sposób Anglicy podziękowali Panu po wojnie? - Na zachowanie Wielkiej Brytanii nie mogę narzekać. Za moje dokonania brytyjski rząd odznaczył mnie licznymi medalami zasługi. Nadal też jestem honorowym członkiem RAF i przysługuje mi godziwa emerytura.
A Polska? Ktoś Panu podziękował, odwiedza Pana, zaprasza na uroczystości? - Jeśli chodzi o postawę polskiego rządu, to sprawa wygląda niestety zgoła inaczej. Co prawda w Ojczyźnie też dostałem medal za zasługi na rzecz obrony kraju, jednak na tym się skończyło. Pyta mnie pani, czy ktoś z reprezentantów polskiego rządu odwiedza mnie w Hove, gdzie obecnie mieszkam? Otóż nie. Polski rząd nie zajmuje się – w przeciwieństwie do innych krajów – swoimi kombatantami. Jesteśmy przez niego tak jakby wyłączeni ze społeczności. Podobne, jeśli nie gorsze przejścia miał też mój starszy o rok brat Henryk, który walczył w Armii Krajowej, biorąc udział w zadaniach bojowych na terenie Białegostoku i który w 1944 roku jako kapral podchorąży zajmował się wraz z oddziałem ochroną radiostacji nadającej i odbierającej informacje i zadania z Londynu. Również Henryk, który zmarł przed siedmioma laty, po wojnie był poszukiwany i przesłuchiwany, i przeszedł naprawdę wiele cierpień za swoją walkę dla Ojczyzny. Za swoje poświęcenie służbie dla Polski został odznaczony dopiero chwilę przed śmiercią, wcześniej latami cierpiąc samo zniewagi.
Dlaczego po zakończeniu wojny nie wrócił Pan do Ojczyzny? - To bardzo złożone. Otóż w latach 60., podczas pobytu w Polsce, zostałem zatrzymany przez SB w Hotelu Europejskim w Warszawie pod zarzutem szpiegostwa w powiązaniu z działalnością niepodległościową w AK mojego brata Henryka. Odmówiłem wówczas składania wyjaśnień i wyszedłem po tygodniu tylko dzięki interwencji rządu brytyjskiego. Dlatego po tym incydencie postanowiłem wyjechać z kraju. Zamieszkałem w Wielkiej Brytanii, skąd pochodzi moja żona. To był mój pierwszy i ostatni przyjazd do Polski. Od tego też czasu już nie zobaczyłem więcej mojego ukochanego Białegostoku, mojej Ojczyzny i rodziny. Po upadku reżimu na przyjazd do kraju nie pozwalało z kolei już zdrowie. Obecnie moją osłodą jest jeszcze czytanie polskiej prasy, w tym głównie “Naszego Dziennika”, i słuchanie Radia Maryja, w którym często słyszę piękne polskie pieśni patriotyczne i wojskowe. Dzięki temu moja dusza się raduje i chce mi się jeszcze żyć.
Dlaczego, Pana zdaniem, umniejsza się rolę polskich pilotów w zwycięstwie nad Niemcami? W czasie wojny obronnej 1939 roku straty niemieckiego lotnictwa były tak duże, że w późniejszej inwazji na Zachód całą produkcję musieli przestawić na wyrównanie strat poniesionych w Polsce. Bardzo mało mówi się na ten temat. - Nie tylko o tym zwycięstwie Polaków się nie mówi. Ale to jest widocznie element jakiejś bardziej skomplikowanej gry. Jedno jest pewne – wrogowi zależało, by nasza odwaga i bohaterstwo nie ujrzały światła dziennego, by tym samym nie podbudowywać kolejnych młodych ludzi.
Jak zareagował Pan na informację o katastrofie polskiego samolotu rządowego z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie, który wraz z 95-osobową delegacją leciał do Katynia złożyć hołd pomordowanym przed 70 laty polskim oficerom? - To była straszna informacja, długo nie mogłem w nią uwierzyć. Bardzo nad tą katastrofą ubolewam, to jest największa od 70 lat tragedia dla naszego Narodu i jedna z najbardziej bolesnych tragedii w całym moim długim życiu. Porównywalny ból odczułem tylko w przypadku tragedii Powstania Warszawskiego i śmierci gen. Władysława Sikorskiego w Gibraltarze, wszyscy, jako polscy żołnierze na emigracji płakaliśmy z żalu. 10 kwietnia zginął w drodze do Katynia nie tylko nasz prezydent Lech Kaczyński, ale również elita niepodległościowa i najwyżsi dowódcy polskich Sił Zbrojnych. Razem z nimi zginął także mój wspaniały przyjaciel – prezydent Ryszard Kaczorowski.
Poznał Pan prezydenta Kaczorowskiego w Wielkiej Brytanii? - Nie, z przyszłym prezydentem RP poznaliśmy się dużo wcześniej, w czasie naszej zsyłki na Sybir. Spotkaliśmy się w jednym z punktów werbunkowych gen. Andersa. Ale w Anglii rzeczywiście mogliśmy po latach znów się spotkać i odnowić naszą znajomość. Prezydent Ryszard Kaczorowski był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Nigdy nie zapominał o znajomych i przyjaciołach, których odwiedzał w miarę możliwości. Pamiętam, że specjalnie przyjechał do mnie do Hove także na mój jubileusz 80-lecia, by osobiście złożyć mi życzenia. Był to naprawdę cudowny człowiek i bardzo boleję nad tym, że poległ pod Katyniem, gdy leciał oddać hołd naszym kolegom zamordowanym przez NKWD – on, były więzień łagrów, jeniec sowiecki i bohaterski żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Wspomniał Pan też o tym, jak bardzo przeżył śmierć gen. Władysława Sikorskiego. Znał go Pan osobiście? - Tak. Generał Sikorski wielokrotnie odwiedzał nasz Dywizjon i zawsze te wizyty odbywały się w serdecznej atmosferze. Był bardzo dumny z naszych dokonań, a my kochaliśmy go jak ojca. Do dziś nie mogę zapomnieć tego momentu, gdy dowiedzieliśmy się o jego śmierci. Pamiętam też pogrzeb pana generała, w którym brałem udział, jako reprezentant Dywizjonu 304, a którego pochowaliśmy na polskim cmentarzu wojskowym w Newark pod Londynem. Dziś wiemy już, że gen. Sikorski zginął w zamachu przeprowadzonym z udziałem Sowietów, którzy nie mogli zapomnieć wodzowi nagłaśniania sprawy Katynia.
Jak Pan, jako doświadczony pilot, ocenia oskarżenia rzucane na pilotów tupolewa? - Serce mi zamiera, gdy wyobrażam sobie ostatnie chwile tych pilotów. Wbrew temu, co się mówi, ci młodzi ludzie byli utalentowanymi pilotami, oficerami i z pewnością dzielnie walczyli do końca. Byli jednak bezsilni wobec okrutnych okoliczności, które tak nagle na nich spadły. Ze stenogramów rozmów z odczytu rekorderów widać jasno, że podjęli manewr odejścia. Nie zamierzali, więc – jak się to nam wmawia – lądować. Widać też na tych stenogramach, że byli fałszywie naprowadzani przez rosyjskich kontrolerów z wieży “Korsarz”. Największym świństwem jest, więc obarczanie przez Rosjan winą za tę katastrofę polskich pilotów i dyskredytowanie ich umiejętności lotniczych. Powiedzmy sobie w tym momencie jasno, że polscy piloci mają w świecie ugruntowaną, znakomitą markę. Wystarczy tylko przypomnieć Battle of Britain i chwalebny w niej udział Polaków. Sam Winston Churchill powiedział, że Anglia zawdzięcza wiele polskim pilotom i wielokrotnie publicznie nam dziękował, stawiając naszych lotników za wzór waleczności i kunsztu lotniczego. Przypomnę też zwycięskie podniebne walki Dywizjonu 303, “Cyrk Skalskiego” i innych dywizjonów, w tym naszego Dywizjonu 304. W dowód uznania Anglicy postawili też na cześć naszych pilotów wiele pomników.
Dziś każdy pilot na świecie zna też tak wielkie nazwiska jak Żwirko i Wigura. - Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura to byli legendarni lotnicy, których nazwiska rzeczywiście znają wszyscy piloci na świecie. I nie możemy zapominać, ile zwycięstw i tytułów mistrzów świata zdobyli polscy szybownicy, akrobaci i piloci sportowi! Nieporównywalnie więcej niż np. Rosjanie. Jak więc ci ostatni mają czelność zarzucać naszej załodze Tu-154M brak umiejętności?! Poza tym jak można być tak podłym, by oczerniać przed światem generała Andrzeja Błasika, że rzekomo był pijany?! Kiedyś, po powrocie z Polski, zadzwonił do mnie śp. prezydent Ryszard Kaczorowski, którego zapytałem o wrażenia. Odpowiedział mi wówczas, że był pod wrażeniem lotu do Gdańska na uroczystości państwowe, który odbył na pokładzie samolotu rządowego. Poza uznaniem dla kunsztu pilotów powiedział mi także, że na pokładzie obowiązywał zakaz podawania alkoholu VIP-om. I tak jest na całym świecie, chyba jedynie z wyjątkiem Rosji. Wszyscy pamiętamy, bowiem kompletnie pijanego prezydenta Borysa Jelcyna, jak po wylądowaniu w Irlandii przewracał się, kiedy wychodził z maszyny.
Analizował Pan stenogram CVR sporządzony przez MAK? - Tak, analizowałem go z pomocą mojej żony i przyjaciół lotników. Kiedy wspólnie analizowaliśmy ten stenogram, rzucił mi się w oczy zwłaszcza fakt, że Rosjanie bardzo manipulowali przy taśmach.
Na jakiej podstawie może Pan to stwierdzić? - Chociażby po tym, że jest długa przerwa po komendzie kapitana “odchodzimy”. Tymczasem, jako pilot wiem, że niemożliwe jest, żeby nie było w międzyczasie kolejnych komend. Poza tym rosyjska wersja o utracie skrzydła na wątłej brzózce i rzekoma “półbeczka” na wysokości kilku zaledwie metrów – dla każdego lotnika od razu jest oczywiste, że jest to ewidentna bzdura i wierutne kłamstwo. Są to bzdury obliczone na zmanipulowanie prymitywnego, masowego odbiorcy i czysta propaganda w klasycznym moskiewskim stylu. Taka sama bzdura jak to, że to Niemcy zamordowali w Katyniu naszych kolegów. Rosjanie od samego początku rozpoczęli tę oszczerczą kampanię mającą na celu wmówienie Polakom i światu, że winni są nasi piloci. Taką wersję podali już kilkanaście minut po katastrofie, choć nie mieli nawet czarnych skrzynek, które zlokalizowano dopiero po godzinie 16.00. Wszystko to wskazuje na to, że Rosjanie za wszelką cenę ukrywają prawdziwe przyczyny katastrofy.
Co, Pana zdaniem, doprowadziło do tej tragedii? - Nie chciałbym się w tej kwestii zbytnio wypowiadać. Jako były pilot uważam jednak, że zaistnieć musiało wiele czynników, np. takich jak pogoda, które do niej doprowadziły. Zawiodła albo sowiecka maszyna, albo wrogi akt obecnych władz rosyjskich, w których aż roi się od byłych czekistów. I żeby tę tragedię wyjaśnić, potrzeba naprawdę bardzo wnikliwego i niezależnego śledztwa. Liczę też na to, że opinia międzynarodowa – w tym także brytyjska – wyjaśni przyczynę tej straszliwej tragedii. Prywatnie uważam też, że w pojawiających się informacjach o zamachu może być nieco prawdy.
W jakim sensie? - Nikt rozsądny, kto zna się na lotnictwie i poznał dobrze Sowietów – tak jak ja i moi koledzy żołnierze gen. Andersa – nie ma cienia wątpliwości, że to nie był zwykły wypadek lotniczy. Samoloty z prezydentami na pokładzie nie mają prawa się rozbić. Gdyby to była wina polskiej załogi – tak jak mówią Rosjanie – to ci nie kradliby tzw. czarnych skrzynek, nie niszczyli dowodów, nie miażdżyli i cięli na kawałki wraku samolotu. Tak samo nie lutowaliby trumien i od razu dopuściliby do śledztwa polskich i zagranicznych ekspertów. Tymczasem kluczowe dla tego śledztwa dowody nadal są w rękach Rosjan. A przecież skrzynki i wrak stanowią suwerenną własność Polski. Dlaczego ich nie zwracają, mimo że MAK zakończył już badania i wydał swój raport, który poszedł w świat?!Spotkał się Pan kiedykolwiek z podobnym przypadkiem zawłaszczenia? - Zawłaszczenie wraku i czarnych skrzynek to zwykłe bezprawie! To jest przypadek bez precedensu w historii katastrof lotniczych. Nie pamiętam żadnego innego takiego przypadku.
W jaki sposób Pana przyjaciele i sąsiedzi odebrali informację o katastrofie pod Smoleńskiem? - Reakcja moich angielskich sąsiadów i przyjaciół była bardzo charakterystyczna. Zaraz po informacji BBC o tej tragedii w moim domu rozdzwoniły się telefony od naszych znajomych, którzy składali nam naprawdę szczere wyrazy współczucia. Anglicy, znani z tego, że są bardzo oszczędni w słowach, mówili, że podejrzewają Rosjan o spowodowanie tej katastrofy i że to jest “drugi Katyń”. Za możliwością zamachu przemawiać mógłby także fakt, że Rosjanie mieli wyjątkową okazję, aby za jednym zamachem zlikwidować całą polską kadrę dowódczą i znienawidzonego przez nich prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Takiej okazji Rosjanie z reguły nie przepuszczają. Według mnie, zaplanowali sobie, że zastąpią ich generałami o orientacji ugodowej i prorosyjskiej.
Jak ocenia Pan postawę rządu Donalda Tuska w sprawie dochodzenia i śledztwa smoleńskiego? - Naprawdę zdumiewa mnie fakt dziwnej i niezrozumiałej bierności ze strony polskiego rządu. Podobnie jak zdumiewa to moich znajomych Anglików. Oddanie na początku śledztwa Rosjanom było niewybaczalnym błędem. Radziłbym polskim politykom, aby wybierając się do Moskwy, przeczytali sobie tzw. raport sowieckiego profesora-akademika Burdenki o Katyniu i by koniecznie zobaczyli ponury gmach Łubianki, gdzie więziono polskich przywódców niepodległościowych (tzw. proces szesnastu), gen. Andersa oraz zwyczajnych Polaków, takich jak np. ja. Może wtedy uświadomią oni sobie, że czekiści i ich obecni następcy w Rosji stanowią obecnie jedyne niebezpieczeństwo dla niepodległego bytu Polski i że oni nigdy nie zrezygnują z chęci dominacji nad Polską. Aż wierzyć się nie chce, że polski rząd, tak jak za czasów PRL, znów stosuje ugodową politykę wobec Rosji! Że jest tak bardzo pasywny i nawet nie stara się bronić honoru polskich pilotów ani godności munduru polskiego generała lotnictwa. Przy okazji najserdeczniej pozdrawiam małżonkę śp. gen. Andrzeja Błasika i łączę się z nią w bólu za te wszystkie niesprawiedliwe obelgi, jakie od kwietnia spotykają jej śp. męża, który tak bardzo przysłużył się swoją pracą na rzecz Ojczyzny. Z bólem i wstydem patrzę, jak polski rząd karnie milczy, gdyż – najwyraźniej – boi się narazić Rosji. To poważny błąd. Wierzyć się nie chce, że w wolnej Polsce wciąż w życiu politycznym działają postkomuniści i byli agenci, potencjalni sprzymierzeńcy Moskwy itp., podczas gdy tyle tysięcy naszych bohaterskich rodaków ginęło m.in. w Tobruku, Narwiku, w bitwie o Monte Cassino, Falaise, Bitwie o Anglię, podczas zdobywania Berlina itp., walcząc o wolną i suwerenną Polskę.
Premier Tusk po wymianie uścisków z Władimirem Putinem zapewnia, że współpraca z Rosją układa się wspaniale. - To jest naprawdę zdumiewające, że premier Donald Tusk ściska się z byłym czekistą, zamiast skorzystać z pomocy zachodnich sojuszników z NATO, by powołać międzynarodowy zespół w sprawie tej katastrofy. Przez tego typu zachowania Rosjanie ponownie wyczuli słabość nie tylko Polski, ale także Zachodu i USA. Poczuli, że mogą zrobić, co zechcą. Dlatego też kontrolerzy ze Smoleńska na rozkaz Moskwy sprowadzali samolot z prezydentem Kaczyńskim do śmiertelnej pułapki, twierdząc, że ten jest “na ścieżce i kursie”, choć ewidentnie na nich nie był. I jak tylko piloci rozpoczęli manewr odejścia, z samolotem stało się coś złego. Tupolew nagle widocznie utracił sterowność. Wielka szkoda, że prezydent i generalicja lecieli do Katynia jednym samolotem, w dodatku rosyjskim, który dopiero co przeszedł remont w Rosji. Moim zdaniem, powinni lecieć osobno i do tego CASĄ, która jest dużo bardziej bezpieczna i która posiada osłonę antyrakietową. Poza tym nurtuje mnie jeszcze jedno pytanie, a mianowicie: gdzie w tym czasie był nasz kontrwywiad wojskowy i jak można było dopuścić do tej sytuacji? Pozostaje więc tylko nadzieja, że kiedyś w Polsce powstanie odważny rząd, który ujawni prawdę o zbrodni smoleńskiej. Tego życzę mojej Ojczyźnie i sobie. Polska winna jest to swoim synom, którzy w jej obronie poświęcili własną młodość i życie, którzy cierpieli i przelewali za nią swoją krew. Dziękuję za rozmowę.
Widziałem, jak Rosjanie ich wykańczają – wywiad z Władimirem Bukowskim Władimir Bukowski powiedział mi, że postanowiliśmy pojednać się z Rosją na bazie filmu Wajdy i kilku uścisków dłoni, a przy okazji sprzedaliśmy całą sprawę katyńską i smoleńską. Rosjanie zrobili z nami wszystko, co chcieli – mówi Mariusz Pilis, twórca filmu „List z Polski”. W jaki sposób narodził się pomysł „Listu z Polski”? Nazwałby to Pan bardziej potrzebą serca czy raczej rozumu? Jeśli miałbym określać precyzyjnie, to był moment, w którym usłyszałem prognozę brytyjskich meteorologów o pyłach wulkanicznych znad Islandii. Okazało się, że nie przekroczyły jakichś norm, a mimo to odwołano loty nad Europą. Nie dotarli niemal wszyscy, którzy powinni znaleźć się w Krakowie na pogrzebie polskiej pary prezydenckiej. Dla mnie to była kropla przepełniająca czarę goryczy. Zdecydowałem: robię dokument na kanwie tragedii smoleńskiej.
Miał Pan też sporo osobistych doświadczeń związanych z Rosją, mechanizmami funkcjonowania polityki Kremla wobec innych państw czy narodów. Ten bagaż zebrałem w ciągu kilkunastu lat pracy. W tym czasie obserwowałem Rosję i jeździłem po miejscach, gdzie angażowała się i wciąż zresztą robi to nadal w cudze sprawy. Militarnie, ale także w sposób niejawny, z użyciem służb specjalnych. W czasie tych zawodowych wypraw zjeździłem Czeczenię, Gruzję, Tadżykistan, Azerbejdżan. Całe południowe pogranicze Rosji, gdzie jej konflikty z narodami aspirującymi do wolności i niepodległości widać było jak na dłoni. Można było je obserwować w skali łatwej do ogarnięcia. To są przecież niewielkie narody. Stosowane przez Rosjan mechanizmy postępowania dotyczyły dosłownie kilkuset, czasami wręcz kilkunastu osób. Szczególnie wyraziście widziałem to w Czeczenii, gdzie poznałem wszystkich przywódców i najważniejszych komendantów polowych. Jeździłem tam od 1995 r. nieprzerwanie przez kolejnych dziesięć lat, czasami po kilka razy w roku. Mogę powiedzieć, że zajmowanie się czeczeńskim ruchem niepodległościowym to było moje pierwsze poważne doświadczenie zawodowe.
Pańskie najważniejsze obserwacje z tamtego okresu… Widziałem, jak Rosjanie ich wykańczają. Byłem świadkiem fizycznej likwidacji narodu, likwidacji w sposób bezpardonowy. Obserwowałem też cały arsenał gier, jakich rosyjskie służby specjalne używały wobec Czeczenów. Najkrócej mówiąc, przedstawiciele tych służb wykazywali się pewnymi dobrymi intencjami tylko po to, żeby potem móc bez przeszkód zabijać. Wcześniej bardzo podobnie działali w czasie funkcjonowania przyjaznych sobie rządów w Gruzji, Azerbejdżanie czy Tadżykistanie. Dlatego po 10 kwietnia poczułem niezwykle emocjonalnie, że sprawy, o których mówiłem w swoich filmach przez te wszystkie lata, są nagle gdzieś bardzo blisko mnie i zaczynają dotyczyć mojego kraju. Przyzna pan, że trudno o bardziej jednoznaczne skojarzenia: Rosja, samolot, dziwna katastrofa i niejasne przyczyny od początku budzące poważne wątpliwości.
Wróćmy jeszcze na chwilę do tamtych dramatycznych chwil podczas krakowskiego pogrzebu. Coś się musiało wtedy w Panu przełamać? Stałem z dziećmi na Rynku Głównym w Krakowie. W tłumie, daleko od VIP-ów czy innych oficjeli. Ludzie komentowali fakt, że na pogrzeb nie przyjechał nikt z ważnych przywódców świata zachodniego. Patrzyli w niebo i mówili: taka piękna jest dzisiaj w Krakowie pogoda, a tych ważnych ludzi tutaj nie ma! To niewątpliwie obudziło we mnie refleksję, dokąd właściwie zmierzamy, jako Polacy, w jakim miejscu swojej historii dzisiaj się znajdujemy?
Można powiedzieć, że tam, w czasie pogrzebu śp. Lecha i Marii Kaczyńskich, zaczął powstawać „List z Polski”? Stałem wówczas z głową pełną pytań, pojawiających się już z każdym kolejnym dniem w przestrzeni publicznej. Jak do tego doszło, co się naprawdę stało? Kompletnie niezrozumiałe było zachowanie polskiego rządu, który ni stąd, ni zowąd zaczął nagle głosić miłość do Rosji, oddając jej dosłownie wszystkie argumenty. Zacząłem zastanawiać się nad naszymi sojusznikami i wrogami, próbowałem jakoś to sobie poukładać, a potem opowiedzieć ludziom. Chciałem dotrzeć z filmem jak najszerzej, dlatego w momencie, gdy pojawiła się informacja o pyle wulkanicznym, po prostu zadzwoniłem do moich przyjaciół w Holandii. Współpracowałem z nimi od wielu lat i zrobiłem kilka filmów, m.in. w 2010 r. o Afganistanie, który stał się ważnym elementem dyskusji publicznej, czy Holendrzy mają stamtąd wycofać swoich żołnierzy.
To był telefon z propozycją zrobienia filmu? Tak i chciałem zrobić film na temat czegoś, czego kompletnie nie rozumiałem, jako Polak, jako obywatel. Bo rzeczywiście nie rozumiałem tego, co się stało w Smoleńsku. Ani tego, co się stało po katastrofie – zachowania zachodnich przywódców i polskiego rządu, który nie przejął się kompletnie tą absolutnie nadzwyczajną sytuacją.
Przyjął Pan bardzo interesującą formułę filmu. Narracji prowadzonej przez Polaka zatroskanego, wstrząśniętego niezwykłą tragedią i zaniepokojonego losami swojej ojczyzny w najbliższej przyszłości. Ten Polak zwraca się do przyjaciół w wolnym, zachodnim świecie. Zastanawiam się jednak, dlaczego swojego listu nie „napisał” Pan do przyjaciół tu i teraz? Choćby robiąc film dla TVP. Miałem pełną świadomość, że jedynym miejscem, w którym mógłbym pomyśleć o zrobieniu takiego filmu, była TVP. Przyznam jednak, że nie podchodziłem do tego zbyt poważnie. Telewizja Polska, co stanowi jej stałą cechę, jest poddana takim grom, naciskom, wpływom politycznym. Wszystko to, niestety, dyskwalifikowało tę firmę, jako miejsce poważnej dyskusji na temat „Listu z Polski”.
Obaj mamy bogate doświadczenia z pracy w telewizji publicznej i nie musimy się przekonywać, jak funkcjonują labirynty na Woronicza. Ale proszę przybliżyć własne „obciążenia” w tej dziedzinie. W TVP z dużymi przerwami pracowałem od 1993 r., gdy pojawiłem się po raz pierwszy w ośrodku regionalnym, jako reporter newsowy. Przeszedłem w praktyce przez wszystkie stanowiska merytoryczne, od reportera właśnie, aż po dyrektora anteny. Przypomnę, że byłem jednym z twórców TVP Info i pierwszym jej dyrektorem. Mogę nieskromnie powiedzieć, że na temat tego, jak pracuje się w telewizji publicznej, wiem właściwie wszystko. I dlatego pewnie uznałem, że rozmowa o mojej produkcji z TVP byłaby, niestety, stratą czasu.
A oceniając tamtą decyzję z perspektywy roku, który minął? Uważam, że się nie myliłem. Przecież TVP do tej pory nie zrobiła ani jednego filmu na temat katastrofy smoleńskiej!
Jest nawet dużo gorzej, bo jedynym wyemitowanym filmem okazała się rosyjska produkcja „Syndrom katyński”, typowo propagandowy produkt z Moskwy. Proszę powiedzieć, w jaki sposób dobierał Pan rozmówców do „Listu z Polski”? Moje doświadczenie zawodowe wskazywało, że są różne rodzaje filmów dokumentalnych. Z jednej strony takie, które nazwałbym zbalansowanymi, poszukującymi złotego środka, prezentującymi wszystko, co za, i wszystko, co przeciw. Są też inne, które o istotnych rzeczach tego świata opowiadają z perspektywy pierwszej osoby, narratora, którym jest dziennikarz poszukujący jakiejś prawdy.
Gdyby próbował Pan balansować film o tragedii smoleńskiej, niewiele mogłoby z tego wyjść. Mam takie samo wrażenie. Trudno szukać złotego środka w sytuacji, w której dochodzi do tak niesłychanej katastrofy, rodzi się tyle znaków zapytania. Zdarza się, że ludzie po obejrzeniu mojego filmu pytają: dlaczego nie szukałem drugiej strony? Po pierwsze, zastanawiam się, gdzie miałbym jej szukać. Po drugie – z czasem zaczęła docierać do mnie pewna bolesna oczywistość. Przecież tą drugą stroną jest to wszystko, co na temat Smoleńska przekazuje tak zwany medialny mainstream, to jest naprawdę druga strona! Postanowiłem opowiedzieć tę historię z pozycji człowieka niezgadzającego się na wyłączny przekaz oficjalny i medialny, z którego wynika, że wszystko jest jasne: polska wina, alkohol, niewyszkoleni piloci czy brak papierów dotyczących warunków pogodowych na rosyjskim lotnisku. Dlatego nie zdecydowałem się na pozycję człowieka poszukującego obiektywnej prawdy, bo mógłbym doprowadzić do sytuacji, w której z mojego filmu nic nie wynika.
Wróćmy do listy rozmówców, z których wypowiedzi wynika naprawdę aż zbyt wiele… Starałem się wyrazić wątpliwości, które przecież dzieliłem z milionami Polaków. Ich nie przekonywało to, co głosiły mainstreamowe media, nie mogli uwierzyć w tę obowiązującą wersję. Jeżeli więc szukałem możliwości zbudowania całkowicie innego obrazu, musiałem znaleźć innych rozmówców. Takich, którzy mieli podobne wątpliwości, zadawali sobie podobne pytania. Udało mi się ich odszukać, to byli ludzie mający określony stosunek do relacji polsko-rosyjskich. Rozmowy z nimi uważam za największą wartość swojego filmu w założonej formule.
Które z tych rozmów zrobiły na Panu największe wrażenie, szczególnie utkwiły w pamięci? Najbardziej chyba zaskoczyła mnie rozmowa z Władimirem Bukowskim, choć wiadomo, że to człowiek, który potrafi jednoznacznie, w sposób niezwykle klarowny wyrażać swoje poglądy. Mimo to uderzył mnie stopień pragmatyzmu w opiniach na temat Smoleńska, a może jeszcze bardziej w diagnozowaniu własnego państwa, jaki zaprezentował. Bukowski ma zupełnie nieprawdopodobny dystans do władz na Kremlu i stać go na wyjątkowo przenikliwe oceny. Potrafi też z tej perspektywy spojrzeć na zachowanie rządu Tuska po 10 kwietnia. Powiedział mi dosłownie, że sprzedaliśmy polską tragedię za czapkę gruszek. Postanowiliśmy pojednać się z Rosją na bazie filmu Wajdy i kilku uścisków dłoni, a przy okazji sprzedaliśmy całą sprawę katyńską i smoleńską. Rosjanie zrobili z nami wszystko, co chcieli. Drugim niezwykłym spotkaniem była rozmowa z Wiktorem Juszczenką. W filmie tego nie ma, ale rozmawialiśmy o próbie otrucia go, co potwierdziło kilka międzynarodowych ekspertyz. Opowiedział mi też bardzo wiele o mieszaniu się Rosji w sprawy Ukrainy przez ostatnich kilka lat. Trudno nie dostrzec podobieństw, jakie przyniosły i nam konsekwencje smoleńskiej katastrofy. Niewiarygodne, jak bardzo w sumie obliczalnie Rosja rozgrywa swoje sprawy na obszarze, który znajduje się w polu jej zainteresowania.
„List z Polski” stanowi prawdziwy fenomen. Wypchnięty poza oficjalny obieg, żyje w tym drugim, powiedziałbym – używając rosyjskich doświadczeń – samizdatowym. Rzeczywiście w Polsce spotkało go niesłychane przyjęcie. A ja przecież nawet nie przypuszczałem, że mój film tu w ogóle wróci. Robiłem „List z Polski” na rynek zachodni, chcąc prostować wydostające się z Rosji i Polski oficjalne kłamstwa, manipulacje na temat katastrofy, później śledztwa. Już dzień po emisji filmu w stacji holenderskiej w zadziwiający dla mnie sposób przeniknął on do polskiego internetu. To działało jak wirus, jakaś niesłychana liczba osób zaczęła sobie mój film polecać. Przecież „List z Polski” nigdy nie miał żadnej promocji! Tymczasem do dzisiaj widziało go około miliona osób w sieci. Od początku istnienia internetu w Polsce „List z Polski” na liście „ulubionych” zajmuje 23. miejsce.
Co to wszystko dla Pana oznacza? Przecież jeździ Pan też z filmem po Polsce. Na spotkania organizowane przez kluby „Gazety Polskiej” przychodzi po kilkaset osób. Zastanawiam się oczywiście, dlaczego tak jest. Zastanawia mnie jeszcze coś innego, dlaczego milczą o tym polskie media? Mój film odpowiada na pewne zapotrzebowanie społeczne, z którego wynika, że nie mamy wiedzy, co się stało w Smoleńsku, a każdy z nas chce ją mieć i wie, że mieć ją powinien. To leży w interesie każdego Polaka. Sądzę, że nic nie jest w stanie zdusić i stłamsić potrzeby wiedzy o 10 kwietnia. Stąd bierze się zainteresowanie „Listem z Polski”. Niestety, tego fenomenu nie zauważają mainstreamowe media. Żadne z nich nie próbuje się do tego nawet przymierzyć i w jakikolwiek sposób przeanalizować.
Chyba że „Gazeta Wyborcza”, której wściekłe ataki mają zniechęcić „sale pełne wyznawców zamachu”, jak napisała jedna z reporterek od Michnika. Ataki zdarzyły się w Opolu, po spotkaniach na tamtejszym uniwersytecie i w jednym z liceów. Przeżyli taką sytuację również studenci z koła historyków Uniwersytetu Warszawskiego. We wszystkich przypadkach środowiska, które film prezentowały, były zmuszone zaprotestować, a jednocześnie prostować kłamliwe informacje podawane przez „Gazetę Wyborczą”. Te kłamstwa z reguły opierały się na doniesieniach anonimowych: studentów, rodziców, uczniów, źródeł… Na przeciw stoją relacje zapisane na taśmie i ludzie, którzy nie wstydzą się swoich nazwisk, poglądów. Moja refleksja jest jedna – publikacje „Wyborczej” pojawiają się i stają agresywne w momencie, gdy film dociera do osób poniżej czterdziestki. W chwili, gdy zainteresowanie nim okazują ludzie młodzi, zaczynają się ataki i rzekome protesty. Warto byłoby zanalizować, dlaczego. Osobiście zakładam, że „Wyborcza”, jako organ misyjny chce rządu dusz i wychowania nowego człowieka. Poszerzanie debaty publicznej jest niemile widziane, zwłaszcza, jeśli skutkuje wykształceniem w młodym pokoleniu cech otwartości i samodzielnego myślenia. Dlatego trzeba to zwalczać.
Za nic mając nawet elementarną przyzwoitość. Warto chyba, żeby opowiedział Pan o reakcji jednego z internautów na stronie „Gazety Wyborczej” po spotkaniu w Opolu. Ten człowiek użył słów, które trudno nawet nazwać dosadnymi. Stwierdził, że wobec oglądających mój film na tamtejszym uniwersytecie „puszka z gazem cyklon B załatwiłaby sprawę”. Wytropiono go i okazało się, że był to urzędnik państwowy z Lubuskiego, który swoje groźby wysyłał ze służbowego komputera w czasie pracy. O ile wiem, został dotkliwie ukarany. Użył groźby karalnej, która jest podżeganiem do popełnienia przestępstwa. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” wymyśliła sondę, czy w przypadku ukarania tego człowieka nie doszło do złamania wolności słowa. Czy taka sonda nie była sama w sobie podżeganiem do popełnienia przestępstwa? Zupełnie kuriozalna sytuacja!
Za: niezalezna.pl (" Widziałem, jak Rosjanie ich wykańczają")
Trybunał Stanu dla Tuska i Klicha
1. Sobotnia Rzeczpospolita w dodatku Plus Minus publikuje raport Zespołu Ekspertów Niezależnych (ZEN), który tworzą: Marcin Gomola - były wiceprzewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, dr Przemysław Gula- były Szef Rządowego Centrum Antykryzysowego, gen. Sławomir Petelicki - były dowódca jednostki GROM, prof. Krzysztof Rybiński - były prezes NBP, gen. Waldemar Skrzypczak- były dowódca Wojsk Lądowych. Są to eksperci, którzy w swoich życiorysach mają paroletnią odpowiedzialność za duże obszary bezpieczeństwa naszego państwa (kryzysowego, finansowego, militarnego), więc ich ustalenia trzeba traktować z najwyższą powagą. Raport jak zaznaczają eksperci, nie jest polemiką z technicznymi ustaleniami specjalistów polskich i rosyjskich, ale jego konkluzje są miażdżące dla Premiera Tuska i kilku jego ministrów.
2. Pierwsze ustalenie dotyczy kwestii niezakupienia samolotów dla VIP mimo zaleceń NATO. Mimo przygotowania i co ważne rozstrzygnięcia przetargu przez Ministra Aleksandra Szczygłę, Minister Klich w 2009 roku przetarg ten unieważnił z powodu jak twierdził braku środków finansowych, choć MON bez przetargu ,kupił w tym samym czasie 12 samolotów Bryza za 635 mln zł, a na modernizację przestarzałych Tupolewów w ostatnich latach wydano kolejne setki milionów złotych. Eksperci twierdzą, że na przeszkodzie zakupu samolotów dla VIP-ów, stanęły także podejrzane zobowiązania wobec producentów samolotów Embraer. Te samoloty wprawdzie nie spełniały warunków przetargu (bez międzylądowania nie mogą dolecieć do USA, czy Afganistanu), ale ich producenci doprowadzili do tego, że ich konkurenci także ostatecznie go nie wygrali.
3. Drugie ustalenie to, że niewyciągnięcie wniosków przez Premiera Tuska wobec szefa MON mimo 3 kolejnych katastrof samolotów wojskowych (CASY, – w której zginęło 16 osób, prawie całe dowództwo lotnictwa wojskowego Bryzy-zginęła 4 osobowa załoga tego samolotu, śmigłowca Mi-24- zginął pilot), a także polityczna bezkarność Ministra Bogdana Klicha, piszą eksperci, przyczyniły się do katastrofy smoleńskiej. Trzecie to niezabezpieczenie lotniska ani przez BOR (poprzedniego dnia oficerowie BOR nie zostali wpuszczeni na lotnisko w Smoleńsku, o czym poinformowany był szef tej służby) ani przez Służby Kontrwywiadu Wojskowego, rezygnacja z rosyjskiego lidera przez MON (wcześniej to on naprowadzał polskie samoloty na rosyjskie samoloty wojskowe) i brak lotnisk zapasowych dla tego lotu (jedno wymieniane przez MON, jako zapasowe było tego dnia zamknięte). Kolejne to nietraktowanie 36. Pułku lotnictwa Transportowego WP, jako rzeczywiście elitarnego. Nieustanne, coraz głębsze oszczędności, niefrasobliwość w dysponowaniu publicznymi pieniędzmi w MON, spowodowały, że pilotom nie stworzono odpowiednich do rangi wykonywanych przez nich obowiązków, warunków do pracy, życia i treningu.
4. Także decyzje rządu Tuska (albo tylko niektórych jego członków), które zapadły po katastrofie czyniące z Polski bezbronnego petenta wobec niezbyt przychylnego nas mocarstwa w sytuacji, kiedy od 12 lat jesteśmy członkiem NATO, zdaniem ekspertów, są wręcz porażające. Polski Premier ośmieszył nas przed cywilizowanym światem, oddając śledztwo Rosjanom i próbując wmawiać Polakom, że nasza prokuratura może prowadzić równoległe śledztwo bez posiadania czarnych skrzynek, wraku samolotu i dostępu do miejsca katastrofy. Wybór przez Premiera konwencji chicagowskiej to bezprawie, bo konwencja ta dotyczy wyłącznie samolotów cywilnych, a w przypadku tego lotu wszystko było wojskowe (samolot, piloci, procedury wg, których odbywał lot i lądowanie, a także lotnisko docelowe). Jeżeli te wszystkie ustalenia piszą eksperci, nie doprowadzą do postawienia Premiera Tuska i Ministra Klicha przed Trybunałem Stanu, to będzie to oznaczało, że nawet największa narodowa tragedia po II wojnie światowej, nie jest w stanie nic w Polsce zmienić. Mocna to konkluzja, ale tylko ona daje nadzieję na lepszą przyszłość naszego kraju.
Zbigniew Kuźmiuk
Skąd się biorą "teorie spiskowe" na temat Smoleńska?
Idee Syntetyczna lista przydatna w polemice ze zwolennikami beztroskiego życia na trupach poległych za ich kraj w Katyniu i Smoleńsku:
1) Ze statystyki tzn. listy ofiar - nigdy katastrofa o takiej skali nie miała miejsca w historii świata
Statystyka Smoleńsk
prezydenci 2
generałowie 10
parlamentarzyści 17
szefowie instytucji i organizacji 15
2) Utajnienia przebiegu śledztwa mimo śmierci 44 osób kluczowych w państwie
3) Przekazania wszystkich oryginalnych dowodów głównym podejrzanym w Rosji
4) Zyskach, jakie osiągnęli oponenci polityczni w Polsce i Europie przejmując stanowiska poległych np. swoboda rozgrywania państw Europy Wschodniej przez Rosję bez wsparcia dla nich ze strony Polski oraz zapychanie dziury budżetowej bez sprzeciwu prezydenta naszym kosztem w podatkach i mniejszych emeryturach
5) Wykluczeniu zamachu i awarii samolotu w pierwszych godzinach po katastrofie i podawanie wielu fałszywych informacji o przebiegu katastrofy np. 4 lądowania, a było tylko jedno podejście
6) Pocięcie i zniszczenie wraku samolotu, które praktycznie nie pozwala już wykluczyć właśnie zamachu lub awarii, ponieważ nie da się już tego najprawdopodobniej zbadać
7) Przebieg śledztwa i kłamliwy raport MAK - pominięcie kluczowych słów o "odejściu" kapitana Protasiuka tzn. przerwaniu podejścia do lądowania
8) Wszystkie okoliczności wizyty delegacji prezydenckiej w rządowym samolocie były wcześniej znane i ułatwiały zaplanowanie jej likwidacji i przebiegu śledztwa
9) Brak rzetelnych informacji w telewizji państwowej i komercyjnej wspierających panujący reżim, który próbuje z Polski stworzyć drugą totalitarną Rosję mordującą niezależnych dziennikarzy na początek zwalniając ich z pracy
10) Zeznaniach świadków w filmie 10.04.10, którzy mówią o płonącym ogonie samolotu zanim ten zderzył się z ziemią i ilości fragmentów, na jakie się rozpadł liczonych w tysiące mimo małej wysokości, z jakiej spadał Synteza - blog
Wywiad zniknął, bo gen. Petelicki krytykował rząd? Dlaczego musiało dojść do katastrofy W sobotę we wczesnych godzinach porannych na portalu Wprost 24.pl opublikowano wywiad z generałem Sławomirem Petelickim, twórcą GROM i członkiem Zespołu Ekspertów Niezależnych. Petelicki mówił w nim m.in o zaniechaniach rządu, które doprowadziły do katastrofy smoleńskiej. Po kilku godzinach wywiad z nim został jednak usunięty ze stron Wprost24.pl
- Byłem jeszcze umówiony z dziennikarzami na ustalenia dotyczące zdjęć. Nagle dostałem telefon, że przynajmniej do poniedziałku nic z tego, bo wywiad został usunięty- mówi "Rz" gen. Sławomir Petelicki. Zespół Ekspertów Niezależnych, w skład, którego obok gen. Sławomira Petelickiego wchodzą m.in dr Przemysław Guła, były szef Rządowego Centrum Antykryzysowego i Marcin Gomoła, były wiceprzewodniczący KNF przygotował raport przedstawiający fakty i wskazania, co należy zrobić, aby zacząć odbudowywać rozbity system bezpieczeństwa Polski. Mowa jest też w nim o błędach i zaniechaniach członków rządu i osób odpowiedzialnych za lotniczy transport najważniejszych osób w państwie, które w efekcie doprowadziły do katastrofy smoleńskiej. "Rz" przedstawiła raport w sobotę. Pytany o ustalenia ZEN dotyczące katastrofy smoleńskiej gen. Petelicki w rozmowie z Wprost24.pl powiedział m.in., że nie ulega wątpliwości, że lot 10 kwietnia do Smoleńska miał status wojskowy, a odpowiedzialność za jego przygotowanie ponosi Kancelaria Premiera Donalda Tuska. Mówił też, że zachowanie premiera Tuska tuż po katastrofie spowodowało, iż Polska - zdaniem Petelickiego - straciła wiarygodność w NATO. "Efekt? Tuż po katastrofie USA podjęły decyzję o tym, że – wbrew wcześniejszym ustaleniom – nie przekażą nam uzbrojonych zestawów rakietowych Patriot" - mówił w nim Petelicki. Były szef GROM w rozmowie z Wprost24.pl ujawnił również, że tuż po katastrofie smoleńskiej czołowi politycy PO otrzymali esemesy z instrukcją na temat tego, jak mają się wypowiadać na temat katastrofy. Mieli mówić, że katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. "Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił".
- Podejrzewam, że właśnie wypowiedź o ememesach powstałych w trójkącie Donald Tusk - Tomasz Arabski - Paweł Graś kogoś bardzo zabolała. Do tego stopnia, że zadecydowano o usunięciu wywiadu - mówi "Rz" gen. Petelicki. I dodaje, że według jego wiedzy na skasowanie ze stron internetowych Wprost 24.pl rozmowy z Petelickim miał naciskać, choć formalnie nie kieruje portalem, naczelny tygodnika "Wprost" Tomasz Lis.- To jest właśnie "lisia wolność słowa"- komentuje gen. Sławomir Petelicki Z Tomaszem Lisem nie udało nam się skontaktować. Rzeczpospolita
Okupacja Każdy, kto zna, choć trochę historię II wojny na ziemiach polskich wie, że okupacja niemiecka nie zaczęła się od holokaustu. Ale ja piszę przede wszystkim dla tych, którzy nie wiedzą. Omówię trzy miejsca, – bo te znam najlepiej. Bardzo uważając, żeby pochopnie nie uogólniać. Zacznę od Gostynina, bo w tym niewielkim mieście i jego okolicach przyszło mi żyć przez całą okupację, dorzucając po kilka lat przed wojną i po niej. Niemcy wkroczyli do Gostynina w dniu 16 września i od razu ulicę, którą weszli, nazwali ulicą 16 Września. Pierwszą rzeczą, którą zrobili – to wyprowadzenie z plebanii księdza proboszcza – Apolinarego Kaczyńskiego. Ksiądz w wieku 72 lat był bardzo schorowany. Kazano mu na rynku myć niemieckie samochody. Nikt nie miał prawa mu pomagać. „Pomogła” interwencja miejscowej Niemki. Poszła ona do dowódcy znajdującego się w mieście oddziału i zrobiła awanturę. Księdza natychmiast zwolniono do domu, a do mycia samochodów zapędzono Żydów z rabinem na czele. Następnym posunięciem było zamknięcie na trzy dni w pięknym, niedawno zbudowanym, neogotyckim kościele około 1000 zakładników – Polaków i Żydów. Wprawdzie nie dano im nic do jedzenia, ale również nie wypuszczano w celu załatwiania potrzeb fizjologicznych. Potem wszystkich wypuszczono, ale do sprzątania kościoła wyznaczono tylko Żydów. W pobliskim Gąbinie na trzy dni wstawiono do kościoła konie niemieckiej armii. Nie wiem, kto sprzątał kościół, ale po trzech dniach okupant rozstrzelał czterech Polaków: trzech kolejarzy i policjanta. W podgostynińskich wsiach za pomoc polskim żołnierzom rozstrzelano dziesięciu rolników. W powiecie od kilku pokoleń mieszkało wielu Niemców. Przed wojną kilkunastu zajmowało się szpiegostwem, inni byli funkcjonariuszami gestapo, a podczas walk wrześniowych tworzyli grupy dywersyjne. Po wkroczeniu wermachtu stali się panami sytuacji. Niemal natychmiast zaczęli przejmować polskie i żydowskie sklepy, zabierać Żydom i Polakom, co lepsze mieszkania. To miejscowi Niemcy doprowadzili do tego, że powiat został włączony do Rzeszy, a nie do Generalnej Guberni. Tuż przed wojną ojciec mój, dyrektor szpitala psychiatrycznego w Gostyninie został powołany do wojska. Służył w 12 szpitalu ewakuacyjnym pod dowództwem płk. prof. Zawadowskiego. Szpital wraz z frontem przesuwał się na wschód i tak pod koniec września dotarł do Chełma. Tam już byli bolszewicy. Ponieważ oddział psychiatryczny 12tego szpitala był pusty, ojciec odmeldował się u dowódcy. Zdobył cywilne ubranie i zawrócił w stronę Niemców. Miał swoje powody. 21 lat wcześniej służył, jako ochotnik w korpusie Dowbora Muśnickiego – doskonale wiedział, co sowieci robią z jeńcami i że są pamiętliwi. Matka czekała na ojca w majątku dziadków pod Tarczynem. Ojciec spieszył się do swojego „osieroconego” szpitala i tak wszyscy razem w początkach października zjawiliśmy się w Gostyninie, a raczej pod Gostyninem, bo szpital został wybudowany w lesie, cztery kilometry od miasta. W kilka dni później ktoś przywiózł furką ciężko rannego pana Wawrowskiego – głównego mechanika szpitala. W pierwszej wojnie służył w POW, miał już swoje lata i mobilizacja go nie obowiązywała. Poszedł na ochotnika. Jeszcze później wrócił dr Mikulski – zastępca dyrektora. Miał przydział mobilizacyjny do stacjonarnego szpitala polowego rozwiniętego w Sokółce. Tam też zagarnęli go sowieci. Uciekł z transportu, w okolicach Smoleńska. Wrócił piechotą. Przez cały miesiąc walk szpital psychiatryczny w Gostyninie, mimo istotnego uszczuplenia personelu i braku jakichkolwiek dochodów, funkcjonował poprawnie dzięki posiadaniu fermy rolnej i dokonaniu zbiorów, w czym pomagali pacjenci. Nie tylko funkcjonował psychiatrycznie – jeszcze przyjmował rannych z bitwy pod Kutnem. Mimo wszystkich okropności we wrześniu, o których Państwo mogli przeczytać choćby w moim blogu w opowieści pana Stanisława Witkowskiego, uważam, że swoje wampirze kły okupanci niemieccy pokazali dopiero po zakończeniu działań wojennych a właściwie na początku listopada. Przenieśmy się na pewien czas na wybrzeże. Po samobójstwie płk. Dąbka w dniu 19 września i zakończeniu działań wojennych, w Gdyni i okolicach zaczęły się fale aresztowań bardzo podobnych do tych w Gostyninie, tyle, że skala była nieporównywalna. Na wybrzeżu brano setki, czy nawet tysiące zakładników przetrzymywano ich w kościołach, kinach, a nawet w jednej kawiarni po kilka dni, puszczano i z powrotem wyłapywano. Egzekucje w tym okresie można uznać za sporadyczne. Zagospodarowano za to obóz w Stutthofie, gdzie zaczęto zabijać. Można sobie wyobrazić ówczesne „przesłanie” okupanta do Polaków z wybrzeża. „Zachciało się wam Polaczki morza – no to macie swoje morze.” Masowa eksterminacja polskiej inteligencji, – wśród której byli i Żydzi zaczęła się w dniach zbliżonych do daty 11 listopada – na wybrzeżu w Piaśnicy, gdzie zamordowano kilkanaście tysięcy ludzi, pod Gostyninem – w Woli Łąckiej, w Łódzkiem – w okolicznych kompleksach leśnych i na strzelnicy n Brusie. We wszystkich tych akcjach „przesłanie” jest absolutnie jednoznaczne. „zachciało się wam Polaczki niepodległości – no to ją będziecie mieli.” Ja tych „przesłań” nie wymyśliłem ja je tylko niejako zacytowałem. "FrankfurterAllgemeine Zeitung" z 14 czerwca 1925 napisało: "Tak czy inaczej musi Polska wyjść z wojny celnej śmiertelnie ranna, a z jej krwią odpłyną jej siły, a wreszcie jej niepodległość" Przypomnę: w 1925 roku na to, że Hitler obejmie w Niemczech władzę dopiero się muchy goniły – i to nieliczne. Ogółem od połowy września 39 do wiosny 1940 w trzystu kilkudziesięciu miejscowościach Pomorza zamordowano ok. 60.000 Polaków w tym w Piaśnicy ok. 12.000. W sumie – wstrząsający wynik w Województwie Pomorskim – więcej niż dwie zbiorowe egzekucje dziennie. Piaśnica ma jednak swoją cechę szczególną. Otóż poza inteligencją, urzędnikami państwowymi i przede wszystkim wyróżniającymi się postawą patriotyczną ludźmi innych zawodów sprowadzono do lasów piaśnickich całe rodziny Polonii z głębi Rzeszy, i, o dziwo, ok. 2000 rdzennych Niemców również z Rajchu – tyle, że umysłowo chorych. W tym ostatnim doborze ofiar dopatruję się pewnego symbolicznego znaczenia, mimo, że mordowanie pacjentów szpitali psychiatrycznych zaczęło się w Niemczech już przed wojną. Jeśli nawet ktoś moje pochylanie się nad symbolami uzna za niepoważne to i tak musi sobie chyba zadać pytanie, po co przewożono tych nieszczęsnych ludzi nieraz po kilkaset kilometrów tylko po to, żeby ich zabić razem z Polakami. Na Pomorzu odsetek zamordowanych obywateli polskich pochodzenia żydowskiego był niewielki, bowiem w tym rejonie Polski Żydzi stanowili mniej niż 1% ludności. Taki komunikat – bezsprzecznie prawdziwy – nie wyczerpuje jednak zagadnienia. Wróćmy do Gostynina. Tu – w samym mieście – żyło przed wojną bodaj 40% Żydów. Aresztowania zaczęły się pod koniec października. Wśród zatrzymanych procent Żydów nie przekraczał 10. A było ich znacznie powyżej stu osób W dniu 10 listopada sięgnięto znowu po księdza Kaczyńskiego. Chorego wyciągnięto z łóżka i poprowadzono przez całe miasto do budynku pocerkiewnego, gdzie spędzano aresztantów. Wśród nich znalazł się również mój ojciec. Jedno z pierwszych pytań, które gestapowcy zadali głośno wszystkim zgromadzonym było:, „kto brał udział w wojnie?” Kiedy ojciec zaczął się przepychać przez tłum, żeby się przyznać, inni próbowali go zatrzymać? „Co pan robi – szeptali – przecież pana rozstrzelają”. Ojciec wzruszył ramionami – „przecież to tutejsi, oni to doskonale wiedzą”. – No i wystąpił, a za nim jeszcze trzech oficerów rezerwy. Po kilku minutach gestapowcy zabrali wszystkich czterech i zaprowadzili do innego budynku – po drugiej stronie ulicy. Po trzech dniach pozwolono nam ojca odwiedzić. Była to jakaś sala widowiskowa, ale w stanie – rzekłbym – agonalnym. Zastaliśmy panów siedzących na scenie i grających w brydża. My staliśmy przy drzwiach, bo nas dalej nie wpuścili obecni na sali uzbrojeni wartownicy. Ojciec do nas podszedł. – Gieniu, kiedy cię wypuszczą – zapytała matka. – Nie wiem – szepnął, – ale byłoby dobrze, żeby jak najprędzej. Pan (tu padło nazwisko) gra w brydża fatalnie. Tych czterech oficerów wypuszczono po kilku dniach. W sąsiedniej cerkwi, nazwanej w tym czasie przez Gostynian „maglem”, trwały nadal przesłuchania, a o żadnych widzeniach prawie nie było mowy. Przetrzymywano tam ciągle sto kilkadziesiąt osób. Wypuszczono jedynie księdza Kaczyńskiego, bowiem trzech młodych wikarych zgłosiło się, – że będą za niego zakładnikami. Niemcy się zgodzili. W dniu 1 grudnia 30 osób wywieziono ciężarówkami do lasu i tam zabito. Był wśród ofiar burmistrz Gostynina, trzech wspomnianych już wyżej księży, czterech nauczycieli, poseł na sejm, czterech kupców, dwóch kowali, felczer, dyrektor banku, kilku urzędników i kilku rolników… W tym tragicznym zespole było czterech Żydów. Wcześniej powiązano ich wszystkich drutem kolczastym, po czym mordowano strzałem w tył głowy. Tylko jednemu z księży ucięto głowę. Z pozostałych stu aresztantów osadzonych w „maglu” nikt nie odzyskał wolności. Na drugi dzień po opisanej już egzekucji wywieziono ich do Inowrocławia i rozdzielono po różnych obozach koncentracyjnych. Wiadomo, że wojnę przeżyły 33 osoby. Aresztowania i wywózki do obozów trwały dalej. W „maglu” przez pierwsze dwa lata stale przetrzymywano jakąś grupę więźniów. Inteligencję w całym powiecie przetrzebiono w sposób okrutny, ale ciągle znajdowano jeszcze jakąś nauczycielkę, czy młynarza, byle tylko była to Polka czy Polak. Księdza kanonika Kaczyńskiego aresztowano jeszcze dwukrotnie, raz go już nawet postawiono pod murem, ale w końcu zmarł w obozie w Inowrocławiu. W Łodzi i pod Łodzią również w tym pierwszym okresie niszczono inteligencję polską. Wprawdzie w tym wielkim mieście była to dość cienka warstwa, ale liczba miejsc kaźni wskazuje, że egzekucji było dużo i ofiar również ( 5 kompleksów leśnych wokół Łodzi i tereny na Brusie – strzelnica). Kiedy rozłoży się przed sobą mapę okolic Łodzi i rozpozna miejsca straceń, nieodparcie rodzi się myśl, że ten oficer niemiecki, który planował egzekucje łódzkie miał wręcz makabryczny zamysł. Mianowicie otoczył Łódź wieńcem śmierci ze wszystkich stron: od północy, wschodu południa i zachodu, a samą akcję mordów 1939/40 nazwał Intelligenzaktion. Ponieważ w 1944 roku Niemcy zaczęli zacierać ślady swoich zbrodni, więc grobów w większości nie ma. Zacieranie polegało, bowiem na wykopywaniu zwłok, paleniu ich, wrzucaniu szczątków do glinianek wypełnionych wodą względnie rozrzucaniu po lesie. Osobiście oceniam liczbę ofiar akcji „inteligenckiej” na ok.7.000, co stanowiło ok. 1% liczby wszystkich mieszkańców miasta. Za pierwszy okres represji wobec ludności polski pod okupacją niemiecką bardzo wyraźnie odróżniający się od następnych, uważam okres do późnej wiosny 1940 roku. Skąd biorę tę cezurę czasową?. Ano po pierwsze: do czerwca 1940 na zachód od Niemiec istniała nietknięta wojną Francja ukryta za linią Maginota i bezpieczna za kanałem Anglia. Po drugie: Polskę należało dobić, żeby nikomu „nad Wisłą” nie przychodziło do głowy przeszkadzanie w wojnie z tymi państwami. Po trzecie: Ktoś z niemieckich myślicieli jeszcze przed Hitlerem powiedział: „zabierzcie im ich inteligencję, a skończy się problem polski. I oni w to uwierzyli. No i uderzono w inteligencję. Potraktowano ją bardzo szeroko. Od maturzystów poczynając, na uniwersyteckich profesorach kończąc. A kogóż tam jeszcze po drodze nie było… Następnym palącym problemem było oczyszczenie ziem przyłączonych do rzeszy z elementu polskiego. No i zaczęły się przesiedlenia. Z Pomorza, Kujaw, Wielkopolski, ziemi łódzkiej, ze Śląska przesiedlono ogółem w tym czasie do GG około miliona Polaków. Osiągnięto przez to efekt dodatkowy – dezintegrację społeczeństwa. Napływający z zachodu Polacy, na ogół lepiej wykształceni, znający najczęściej jeszcze dobrze język niemiecki byli na Mazowszu, Kielecczyźnie czy na Lubelszczyźnie jakby trochę podejrzani. Jeszcze dwadzieścia lat wcześniej byli pod innym zaborem, a w I wojnie walczyli, jako żołnierze w wojsku niemieckim. W oczach miejscowej ludności – często to nie byli wysiedleńcy – to byli nasiedleńcy, dla których jakieś miejsce znaleźć się musiało, bo okupant sobie tego życzył. Znam ten problem w skali jednostkowej. Powiat gostyniński wprawdzie znalazł się w rzeszy, ale było to szczere Mazowsze. Przed I wojną, tak jak i Łódź – pod zaborem rosyjskim, teraz przyłączony do rzeszy (Warthegau). Na terenie szpitala psychiatrycznego pojawił się nauczyciel gimnazjalny z Pomorza. Znał doskonale język niemiecki i był bardzo potrzebny, bo okupanci nakazali prowadzenie dokumentacji szpitalnej w tym języku. Ze dwa lata minęły, zanim tubylcy zaczęli mu ufać, mimo, że naszej rodzinie przyznał się – prosząc o dyskrecję, – że jest instruktorem harcerskim. Pokazał nam krzyż harcerski, z którego wynikało, że jest harcmistrzem a mimo to – był… obcy! Jednocześnie z Gostynina i okolic wysiedlono do Generalnej Guberni ok. 10.000 Polaków, a dwa tysiące wywieziono na roboty do Rzeszy. Wszyscy siedzieliśmy na walizkach. Jest to czas, w którym Żydów gnębiono przede wszystkim psychicznie i ekonomicznie. Jak już pisałem zabierano im sklepy i warsztaty pracy, domy i mieszkania. Z domów wyrzucano tak, że w kilka, czy kilkanaście minut było po wszystkim. Najczęściej z zasiedleniem domu czekano. W tym okresie jeszcze nie organizowano getta. Natomiast wysiedlonych Żydów zostawiano ich na ogół gdzieś w pobliżu. Rodzina żydowska pozbawiona środków do życia przeprowadzała się do mieszkających w pobliżu przyjaciół, gdzie czekała, aż ich, już wszystkich razem znowu gdzieś wyrzucą. Opuszczony dom był pułapką. Niemcy traktowali niemal, jako pewnik, że ktoś tam wróci nie tylko, żeby zabrać niezbędne rzeczy codziennego użytku, ale przede wszystkim, żeby „wykopać skarb” Zdesperowany właściciel nie mógł dugo czekać, wiedział, że prędzej czy później pojawi się, jakiś Niemiec, aby przejąć schedę jego życia i wtedy to już zupełna klęska. Wracał, więc do swojego domu, a tam już czekali na niego umundurowani i uzbrojeni Übermensche i cała próba kończyła się na ogół jednym, lub kilkoma strzałami w zależności od tego, jak szybko wskazał, gdzie zakopał swoje mienie. Takie tło w tym pierwszym okresie okupacji miała większość pojedynczych morderstw dokonywanych na Żydach. Przypuszczam, że opisany proceder był stosowany dość często. W tym samym czasie wysiedlano Polaków, z tym, że Polaków niemal natychmiast wywożono do GG, podczas gdy Żydów zostawiano na miejscu, w każdym razie tam, gdzie okupanci zamierzali założyć getto. Getta zaczęto zakładać dopiero jesienią 1940, kiedy było już po Francji i związanych z nią nadziejach. Nie zmienia to postaci rzeczy, że działała u Niemców wszechpotężna nienawiść do Żydów, jako do przyczyny wszelkiego zła – wpojona przez partię i propagandę nazistowską. Niemniej Niemcy byli przekonani, że ze strony Żydów nie grozi im żadna znacząca akcja zbrojna w przypadku, gdyby Francja i Anglia zaczęły nagle mieć sukcesy na froncie. Tymczasem o Hubalu wiedzieli wszyscy – nawet w Gostyninie. Od późnej jesieni 1939 zaczęto wywłaszczać właścicieli ziemskich. Pewnego dnia w porze obiadowej pokazała się nagle w drzwiach naszego mieszkania jedna z córek zaprzyjaźnionej rodziny ziemiańskiej. Jej wygląd wróżył wszystko, co najgorsze. Pobiegliśmy ok. 300 metrów do szpitalnej bramy. Na furze załadowanej rozmaitymi, zabranymi w pośpiechu rzeczami siedziała cała rodzina. Żandarmi niemieccy, którzy ich wysiedlili, a teraz konwojowali zachowali się humanitarnie. Nie tylko – ze względu na czwórkę dzieci – dali im całą godzinę na spakowanie, ale jeszcze pozwolili na kontakt z nami w drodze na gostyniński dworzec. Nasi przyjaciele wyjeżdżali do Warszawy. Zobaczyliśmy się dopiero po wojnie.
Andrzej Wilczkowski - blog
Smoleńsk rok później. Teoria non grata. Polska prokuratura i rosyjscy „śledczy” muszą oficjalnie informować, że hipoteza na temat zamachu w Smoleńsku została wykluczona z powodu braku dowodów. Inaczej doszłoby do gigantycznego skandalu międzynarodowego ze szkodą dla nich i dla polskich władz. Nie ma przesłanek uzasadniających tezę o zamachu, więc ta hipoteza śledcza została wykluczona – powiedział w piątek na konferencji prasowej prokurator generalny RP Andrzej Seremet. W ten sposób szef polskich śledczych odpowiedział na pytanie, czy są jakieś przesłanki przemawiające za tym, że prezydent Kaczyński został zamordowany. Według Seremeta, jest to niemożliwe, bo nie ma na to żadnego dowodu. Rzecz jasna, nie można w sposób wyczerpujący tego uzasadnić, bo akta są wciąż chronione tajemnicą śledztwa. Jak na ironię, konferencja odbyła się 1 kwietnia, co można odczytać jako primaaprilisowy żart i kpinę ze społeczeństwa.
Kłamstwo goni kłamstwo Co takiego zrobiła prokuratura nadzorowana przez Andrzeja Seremeta, aby dojść do prawdy? W książce „Zamach w Smoleńsku” (wyd. Bollinari Publishing House, 2011) przedstawiłem to dokładnie krok po kroku (dostępna tutaj). Z ciekawszych faktów warto przypomnieć, że pierwszym problemem prokuratury było to, że w Ministerstwie Sprawiedliwości i w Prokuraturze Generalnej nie było pieniędzy przeznaczonych na wypadek nagły, a z konta resortu nie można było pobrać pieniędzy, bo bank w sobotę był nieczynny, zaś karty umożliwiającej wypłatę z bankomatu nie było w resorcie… ani jednej (sic!). W końcu prokuratorzy musieli pojechać do Smoleńska, używając własnych, prywatnych pieniędzy i prywatnych kart kredytowych. Gdy wrócili, musieli niepotrzebnie tracić czas na załatwienie formalności umożliwiających ubieganie się o zwrot pieniędzy. Na miejsce tragedii polscy prokuratorzy dotarli wieczorem – wcześniej się nie udało przybyć. Z kolei prokurator Marek Pasionek – najbardziej doświadczony spośród polskich śledczych – część czasu w Rosji spędził na zwiedzaniu Moskwy, ponieważ przełożeni spóźnili się z wysłaniem do Rosji dokumentów poświadczających, że jest oficjalnym przedstawicielem strony polskiej. Podobnych przykładów „rzetelności” polskiej prokuratury były dziesiątki.Transmisję konferencji prasowej prokuratora Seremeta z pewnością oglądali najbliżsi Przemysława Gosiewskiego i Zbigniewa Wassermanna, którzy od wielu miesięcy nie mogą wymóc na prokuraturze, by dokonała ekshumacji zwłok, o którą wnioskowali już latem. Z pewnością dla tych krewnych słowa Seremeta brzmiały niezwykle „wiarygodnie”.
Sposób weryfikacji Jestem ciekaw, w jaki sposób weryfikowano wersję o zamachu. Kilka miesięcy temu, po jednym z artykułów w „NCz!” zostałem przesłuchany w wojskowej prokuraturze, jako świadek w sprawie katastrofy. Przesłuchująca mnie prokuratorka chciała dowiedzieć się, dlaczego forsuję tezę o zamachu. Tłumaczyłem, że wynika to z logicznych przesłanek, z polityki imperialistycznej Rosji, z zachowania samych Rosjan po katastrofie, wreszcie z tego, co wydarzyło się w Polsce, kto przejął później władzę i jak układają się relacje z Rosją. Padło, więc pytanie, kto miałby zabić prezydenta. Odpowiedziałem, że moim zdaniem rosyjskie służby specjalne. Wtedy padło kolejne pytanie: czy świadek widział lub słyszał rozmowę lub był obecny na spotkaniu, w trakcie, którego wydano wyrok śmierci na Kaczyńskiego lub był świadkiem jakiegokolwiek innego zdarzenia wskazującego na organizację zamachu (sic!!!). Zgodnie z prawdą, od-powiedziałem, że nie. Wówczas postraszono mnie odpowiedzialnością karną za składanie fałszywych zeznań itp., Jeśli cała hipoteza zamachu była weryfikowana w taki sam sposób, jak wyglądało przesłuchanie mojej osoby, to nic dziwnego, że prokurator Seremet mógł w piątek niefrasobliwie tę tezę wykluczyć, patrząc prosto w oczy telewizyjnych kamer.
Niewygodna teza Trzeba wziąć pod uwagę, że prokurator Seremet musiał być obarczony politycznym pragmatyzmem. Ten zaś wymusza dzisiejsza rzeczywistość. Po 10 kwietnia niepodzielnie sprawująca władzę Platforma Obywatelska zapowiadała nowy rozdział w historii polsko-rosyjskich stosunków. Polega on na tym, że Polska ustępuje Rosji we wszystkim, a Rosja w rewanżu nie daje Polsce nic. Po 10 kwietnia przetrzebiono i częściowo spalono archiwa przejęte po byłych Wojskowych Służbach Informacyjnych i zdeponowane w Pałacu Prezydenckim. Umożliwiło to zlikwidowanie materiałów kompromitujących ludzi związanych z WSI, co z kolei tamtemu środowisku bardzo pomogło. Od 10 kwietnia ludzie dawnej WSI trafiają znów na atrakcyjne posadki w instytucjach podległych prezydentowi (m.in. w BBN), co pomaga Rosji kontrolować jedną swoją agenturę przy pomocy drugiej agentury. Polska zdecydowała się również na umorzenie Gazpromowi ponad 1,2 mld złotych długu, w zamian, za co podpisano nową umowę gazową, jeszcze bardziej niekorzystną dla Polski niż poprzednia. Polska przestała również popierać aspiracje niepodległościowe Gruzji i wycofała się z odbudowy suwerenności energetycznej. Ten sposób rozumienia „dobrych” relacji polsko-rosyjskich jest dla nas perspektywą zgubną, ale wymusza to, by o wschodnich sąsiadach wypowiadać się zawsze w samych superlatywach.
Bez wyjścia Prokurator Andrzej Seremet nie miał, więc innego wyjścia niż powiedzieć, że nie ma żadnych oficjalnych przesłanek uwiarygodniających tezę o zamachu. Takie stanowisko oczywiście świadczy o prokuratorze generalnym jak najgorzej. Tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę, że część dowodów uwiarygodniających tezę o zamachu znajduje się w depozycie tajnym wojskowej prokuratury. Są tam m.in. wyniki ekspertyz aparatów telefonicznych pasażerów tupolewa. Wynika z nich, że co najmniej z kilku telefonów zarejestrowano połączenie wychodzące w czasie zbliżonym do katastrofy lub bezpośrednio po niej. Przykładem może być choćby telefon należący do śp. Zbigniewa Wassermanna, włączony na terenie Rosji 10 kwietnia nad ranem. Utajniono również ekspertyzę fonoskopijną wykonaną w Laboratorium Kryminalistycznym ABW, która wykazała, że tajemnicze odgłosy zarejestrowane na filmie nagranym w Smoleńsku telefonem komórkowym to wystrzały z pistoletów typu Makarow – używanych bardzo często przez rosyjskich milicjantów i funkcjonariuszy tajnych służb. Te i inne ekspertyzy opatrzone zostały klauzulami „Tajne” lub „Ściśle tajne”. Zgodnie z ustawą takimi gryfami mogą być opatrzone jedynie dokumenty zawierające informacje, „których ujawnienie spowodowałoby istotną szkodę dla bezpieczeństwa państwa”. Czy naprawdę ujawnienie, że telefon Zbigniewa Wassermanna został włączony po oficjalnym momencie katastrofy, to informacja, która może wywrócić Polskę do góry nogami?
Skandal dyplomatyczny Wyobraźmy sobie sytuację, że prokurator Seremet i prokurator Parulski odpowiedzieliby inaczej: hipoteza zamachu jest nadal weryfikowana. Oznaczałoby to, że dwóch najważniejszych polskich prokuratorów oficjalnie przyznaje, że nie wykluczono jeszcze wersji zakładającej, że polski prezydent mógł zostać zamordowany przez Rosjan. Jaka byłaby reakcja? Ambasador rosyjski musiałby złożyć formalny protest wobec działań polskiego rządu. Sprawa wywołałaby skandal dyplomatyczny na arenie międzynarodowej, bo zostałoby to odebrane, jako oficjalne oskarżenie Rosji przez urzędnika państwa polskiego.
Bez precedensu Sprawa byłaby o tyle precedensowa, że w najnowszej historii nie jest znany przypadek, aby jedno państwo oskarżało drugie o zabójstwo swojego prezydenta. Wyjątkiem są republiki lub terytoria aspirujące do niepodległości (np. Czeczeni oskarżają Rosjan – zupełnie zresztą słusznie – o zabójstwo prezydenta Dżochara Dudajewa). Gdyby, więc prokurator Seremet lub prokurator Parulski stwierdzili, że doszło do zamachu, byłaby to rzecz absolutnie niebywała. Mogłoby to, bowiem zostać odebrane, jako oficjalne oskarżenie Rosji o morderstwo polityczne na głowie suwerennego teoretycznie państwa. Trudno sobie wyobrazić, aby pozostało to bez reakcji. Rosjanie musieliby odpowiedzieć ostro, potem zaczęłyby się sankcje i międzynarodowa awantura. Ponieważ i Polska, i Rosja należą do ONZ, organizacja formalnie byłaby zobowiązana do wyjaśnienia sprawy. To można byłoby zrobić tylko w jeden sposób: powołując specjalną komisję do jej wyjaśnienia. Taki pomysł podchwyciłyby państwa rywalizujące z Rosją (USA, Chiny, Japonia, Indie). Działanie jakiegokolwiek tworu oczywiście musiałoby obnażyć prawdziwą rolę Rosjan, ale pokazałoby też katastrofalną nieudolność polskiego rządu i polskiej prokuratury. Prawda byłaby, więc niewygodna zarówno dla strony polskiej, jak i rosyjskiej. Tym bardziej, że samego Tuska postawiłoby to w dwuznacznym świetle w oczach rosyjskich mocodawców. Temu wszystkiemu zapobiegło jedno zdanie wypowiedziane przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Co będzie dalej, łatwo przewidzieć. Zaczną się dalsze oskarżenia strony polskiej i dalsze obarczanie winą Bogu ducha winnych pilotów. Będzie też utrwalanie serwilizmu wobec Rosji, nazywanego „przyjaźnią” lub „dobrymi stosunkami”. Matuszka Rossija po wypowiedziach Seremeta może być spokojna. W końcu sam Tusk nazywał tego ostatniego człowiekiem godnym zaufania… Leszek Szymowski
Pamięć Smoleńska – prof. Andrzej Nowak Wiem, że jeśli za 50 lat nikt nie będzie pamiętał o katastrofie smoleńskiej, to nie będzie tutaj Polski. Przynajmniej tej, jaką znamy od tysiąca lat: wiernej Krzyżowi. “Za pięćdziesiąt lat nikt o tym nie będzie pamiętał”. Tymi słowami minister Władysław Bartoszewski skwitował znaczenie katastrofy smoleńskiej. Powiedział tak zaledwie kilka dni po niej. Teraz mija pierwszy rok. Jeszcze pamiętamy. Czy nasze dzieci, wnuki będą pamiętały za lat 49? Co będą pamiętały? “Pamięć jest tajemnicą władzy” – głosi mądrość Talmudu. I można z takiej perspektywy patrzeć na kwestię pamięci o Smoleńsku. Tak zapewne patrzy minister Bartoszewski i partia, której służy. Co w sferze publicznej upamiętniamy, co przypominamy w edukacji, co wpisujemy skutecznie w sferę masowej wyobraźni – to ma oczywiście istotne znaczenie polityczne. Podobnie jak to, co udało się zatrzeć w pamięci, zamącić, zabić. Jest polityka pamięci i jest polityka zapomnienia. Wiedzieli o tym ci, którzy na wieczną rzeczy niepamięć zasadzili nad dołami katyńskimi las. Im chodziło o władzę, o fundament swojej władzy nad Polską, ale także nad Rosją, nad całą Europą Wschodnią, a nawet – w pewnej mierze – nad wciągniętymi w kłamstwo zapomnienia o Katyniu elitami politycznymi mocarstw zachodnich. Dla tych, którzy wiedzieli lub domyślali się przynajmniej, co się stało z polskimi oficerami, milczenie było właśnie współuczestnictwem w kłamstwie. A to daje wielką siłę temu, kto ów krąg kłamstwa zorganizował, kto go mógł w pewnym sensie kontrolować. Inni, nieświadomi, mieli się po prostu nie dowiedzieć, nie interesować, ostatecznie splunąć na to, co się stało z elitą ich Narodu. I zaakceptować nową “elitę” jako jedyną, oczywistą. To jest polityka zapomnienia.
“Prawda” silniejszego Ale przecież byli też ci, którzy upominali się przez 50 lat o prawdę o losie współbraci z Kozielska, Starobielska, Ostaszkowa. Czy robili to z powodów politycznych przede wszystkim? Bo chcieli “dokuczyć” Moskwie? Wylać w ten sposób swoją “rusofobię”? Chyba jednak nie. Obowiązku pamięci nie da się sprowadzić tylko do polityki. To był, to jest także obowiązek moralny – wobec ofiar. Niekiedy wysuwano przeciw temu obowiązkowi argumenty polityczne właśnie, jak robił to jeszcze w roku 1986 profesor Marcin Król, który pisał wtedy: “Jak zmusić silniejszego, żeby przyznał się do kłamstwa, skoro mu się nie chce? I po co? Można by napisać całą rozprawę na temat okazji, kiedy ten moralistyczny pęd do prawdy historycznej utrudniał lub wręcz uniemożliwiał Polakom polityczne kontakty z Rosjanami. Szkodliwość podejmowania tragicznej sprawy Katynia dla polskiej polityki – jakże mnie korci, by o tym napisać”. Silniejszy ma zawsze rację? Taka jest logika polityki. Obrońcy tamtej pamięci – pamięci o Katyniu – nie ulegli sile tej logiki. Trzy lata po słowach Marcina Króla “silniejszy przyznał się do kłamstwa”. Bo prawda jest ostatecznie potrzebna także silniejszemu. Prawda była potrzebna także Rosji – prawda o sowieckich, stalinowskich zbrodniach, których Katyń był i jest symbolem. Pół wieku uporczywej walki o pamięć okazało się, przynajmniej na chwilę, skuteczne. Ta pamięć pozostała potrzebna Polakom, byśmy wiedzieli, że polskość, z której możemy cieszyć się w wolności, coś kosztowała, że do czegoś nas zobowiązuje. Ta pamięć zachowała także, niestety, swój sens polityczny. Kiedy w moskiewskim centrum władzy zaczęło wracać potężną falą marzenie o odbudowie imperialnej kontroli nad słabszymi sąsiadami. I zaczęły wracać kłamstwa mające usprawiedliwić przemoc nad nimi. Także tę przemoc w Katyniu.
Obowiązek pamięci Na to nie zgadzała się polska pamięć i polska racja stanu. Realizował ją, może nieco kulawo, prezydent Aleksander Kwaśniewski. Podjął ją, o ileż godniej, prezydent Lech Kaczyński. Nie tylko swoją niezwykle konsekwentną (przyznają to, a raczej zarzucają mu, nawet jego wrogowie) polityką pamięci o pokoleniach bohaterów, których walka i ofiara pozwoliła Polsce pozostać sobą. Nie tylko uporem w trosce o to, by świat, by Rosja, by Polacy lekcji Katynia nie zapomnieli. Czynił to także przecież w najważniejszym chyba momencie swej prezydentury, kiedy to jego inicjatywa skupiła przywódców państw – właśnie słabszych sąsiadów Rosji – w geście solidarności z Gruzją, zagrożoną bezpośrednią inwazją. Wtedy, 12 sierpnia 2008 roku, w Tbilisi powiedział te słowa: “Po raz pierwszy od dłuższego czasu nasi sąsiedzi z północy, dla nas także ze wschodu, pokazali twarz, którą znamy od setek lat. Ci sąsiedzi uważają, że narody wokół nich powinny im podlegać. My mówimy “nie”! Ten kraj uważa, że dawne czasy upadłego niecałe 20 lat temu imperium wracają, że znów dominacja będzie cechą tego regionu. Otóż nie będzie. Te czasy skończyły się raz na zawsze”. Tydzień później, już w Warszawie, przy okazji podpisywania umowy o instalacji tarczy antyrakietowej, prezydent dodał słowa o politycznym znaczeniu pamięci: “Dramatyczne wydarzenia z ostatniego tygodnia były okazją, by przypomnieć światu, że Polska jest krajem odważnym, a jednocześnie skutecznym, by przypomnieć światu, że hasło przodków “za naszą i waszą wolność” jest nadal żywe w polskich sercach” (oba cytaty za: Lech Kaczyński, “Wystąpienia, listy, wywiady: 2008, wybór”, Warszawa 2009, s. 82-83 i 88-89).
Misja prezydenta i jej wrogowie Moralny obowiązek pamięci i polska racja stanu – tak rozumiana, związana z poczuciem współodpowiedzialności za losy naszej części Europy – łączyły się w misji, jaką było oddanie hołdu ofiarom zbrodni katyńskiej w jej 70. rocznicę. Tragedią tych obchodów było już to, że polski premier zgodził się podjąć grę zaproponowaną przez Władimira Putina: grę w wykluczenie głowy państwa polskiego z tego hołdu. To już była tylko polityka – polityka Putina, który ośmielił się powiedzieć 7 kwietnia nad grobami polskich oficerów, iż Polaków i Rosjan zebrał tutaj “wspólny wstyd”, a potem – na konferencji prasowej w Smoleńsku tego samego dnia dodać, że przecież Polacy odpowiadają za śmierć “32 tysięcy” jeńców “rosyjskich” z wojny 1920 roku (a więc faktycznie Katyń jeszcze nie wyrównuje rachunków…). Polskie media nie zauważały tych wypowiedzi, nie protestował przeciw nim polski premier – znów obowiązywała logika: “Nie drażnić silniejszego”. Nie drażnić upominaniem się o prawdę. Polski prezydent leciał do Smoleńska trzy dni później, by o tę prawdę upomnieć się – nie tylko dla Polaków, dla polskich ofiar sprzed 70 lat, ale także dla Rosjan – tych Rosjan, którzy tę prawdę pomagali odkryć i którzy współcześnie chcieli więcej prawdy o zbrodniach stalinowskich nad swoim narodem. Pamięć o Katyniu była dla tej prawdy, tak potrzebnej Rosji, swego rodzaju taranem. To była wielka misja. I tylko tak powinniśmy myśleć o tych wszystkich, którzy wsiedli do rządowego samolotu 10 kwietnia. Lecieli z wielką misją. Bardzo wielu z nich miało tej misji pełną świadomość – niemal bili się o miejsca w tym samolocie, w tej misji. To nie prezydent ich “zmusił”. To przecież marszałek Komorowski pisał do prezydenta z prośbą, by zarezerwował miejsca dla licznych posłów i senatorów wszystkich klubów, którzy chcieli być w tym symbolicznym dniu w Katyniu. Z tą misją lecieli polscy generałowie, (dlaczego rząd nie mógł “wygospodarować” dla nich dodatkowego samolotu?), z tą misją lecieli piloci i cała obsługa lotu do Smoleńska. Z tą misją lecieli, obok prezydenckiej pary, najgorętsi polscy patrioci, jak choćby Anna Walentynowicz, prezydent Ryszard Kaczorowski, Janusz Kurtyka, Stefan Melak, Tomasz Merta, Janusz Kochanowski, Sławomir Skrzypek, Władysław Stasiak, Bożena Łojek – i tylu, tylu innych… Lecieli ci, co najbardziej w ostatnich dekadach z “[Polski] robili nazwiska/Pacierz, co płacze i piorun, co błyska”.
Smoleńskie memento, Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że tragedia 10 kwietnia nie przerwała ohydnej, politycznej gry w niszczenie polskiej pamięci. Lot prezydenckiego samolotu zaczął być niemal natychmiast przedstawiany, jako nieodpowiedzialna “wycieczka”, jakiś kaprys “małego Kaczyńskiego”. To zaś oznaczało faktycznie opluwanie pamięci każdej z ofiar tej tragedii: nie dość, że zginęły, to zginęły tak “głupio”, w jakiejś “prywatnej awanturze”…, Ale to także było i jest opluwanie pamięci ofiar Katynia, pamięci całej polskiej historii walki o niepodległość, o polskie państwo – pamięci, której zwycięska mogiła w katyńskim lesie jest jednym z najważniejszych symboli. Dlaczego ta mogiła jest zwycięska? – ktoś zapyta. Dlatego, że nie zapomnieliśmy o niej przez 50 lat – i na prawdzie o Katyniu budowaliśmy nową niepodległość. Chcieliśmy na niej budować także nowe, bezpieczne, dobre dla Polaków i dla Rosjan stosunki z naszą wielką wschodnią sąsiadką. Tyle, że niepodległości i zarazem wolności w szerszej niż Polska strefie Europy Wschodniej nie buduje się łatwo i nie da się jej osiągnąć raz na zawsze. Trzeba o te wartości zabiegać stale. O tym przypominał Katyń. Teraz przypomina Smoleńsk. I o tym chcą zapomnieć ci, którzy chcieliby uwierzyć, że historia się skończyła. Że oni i ich osobisty sukces zamykają historię Polski przynajmniej. Niegdyś Andrzej Wajda w swoim tak sugestywnie pokazanym “Popiele i diamencie” walkę o polską niepodległość, walkę z komunistycznym okupantem przedstawił, jako głupią właśnie, bezsensowną ofiarę, która kończy się na śmietniku. Śmietniku historii. Dziś znowu chodzi o pokazanie bezsensu, głupoty polskiej historii. Chodzi o wyszydzenie tragedii smoleńskiej, o wyrobienie odruchu znużenia, zniechęcenia do pamięci o niej. Bo czy warto pamiętać o “jakimś wypadku lotniczym”? To może sprawa prywatna rodzin indywidualnych ofiar. Niech nie wciągają do tej żałoby Polski, nas, spokojnych, cieszących się życiem obywateli… Takie sugestie, takie komentarze czytam wciąż.
Polski wtedy nie będzie Czy naprawdę nie chcecie zrozumieć, że to demokratycznie wybrany prezydent RP, konstytucyjny symbol suwerenności Polski, wraz z najgodniejszą reprezentacją leciał w najbardziej symboliczne miejsce z walką o tę suwerenność związane, by to miejsce, rocznicę i pamięć polską uszanować? Że chodzi o całą naszą wspólnotę? Że ta tragedia musi obchodzić każdego, kto czuje się obywatelem RP? Czy wolno wobec tej tragedii szydzić z krzyża, który ją upamiętnia? Tak, w Polsce wolno szydzić z krzyża, cały patos tragedii i zwycięstw naszej historii, które Smoleńsk roku 2010 tak poruszająco przywołał – wolno opatrzyć szyderczą ironią. Wolno, bo chcą tego, a przynajmniej zgadzają się na to ci, którzy mają w Polsce dzisiejszej władzę. Ale czy mają władzę także nad historią, nad pamięcią, nad jej przyszłością? O sensie znaku krzyża z niezwykłą (a może dla siebie zwyczajną właśnie) przenikliwością napisał w ostatniej książce Benedykt XVI: “W walce z kłamstwem i przemocą prawda i miłość nie mają w gruncie rzeczy żadnej innej broni poza świadectwem cierpienia” (“Jezus z Nazaretu”, cz. II, Kielce 2011, s. 60). Tę myśl, tak głęboką i prostą w swym chrześcijańskim przesłaniu, ośmielam się dedykować niektórym polskim biskupom. Rozumieją ją, może instynktownie, ci, którzy pod znakiem krzyża czczą pamięć smoleńskich ofiar. 10 kwietnia 2010 roku przypomniał światu i Polakom nasze wielkie cierpienie. Cierpienie Katynia. Prawda o Katyniu, a przez to o zbrodniczej naturze sowieckiego systemu, mogła dopiero po 10 kwietnia dotrzeć także szerzej do milionów Rosjan. Upór w walce o pamięć o Katyniu przyniósł nawet, choć bez mocy prawnej, pierwszą uchwałę Dumy rosyjskiej potępiającą tę zbrodnię, jako jedną ze “zbrodni stalinowskich”. Wierność trwania pod krzyżem smoleńskim także może kiedyś oczyścić pamięć Rosji – i pamięć Polski. Może oczyścić z kłamstwa i medialnej przemocy, której ofiarami padają miliony naszych współobywateli i naszych sąsiadów. Nie możemy tylko pozwolić sobie wmówić, że powinniśmy już zapomnieć, że na pewno zapomnimy, że nie warto zabiegać o prawdę, – bo “cóż to jest prawda”? Może za 50 lat, może nie my, ale nasze dzieci czy wnuki, będą mogły skosztować owoców tego uporu: wierności ofiarom. Może ten czas nadejdzie szybciej? Nie wiem, ale wiem, że jeśli za 50 lat nikt nie będzie pamiętał o katastrofie smoleńskiej, to nie będzie tutaj Polski. Przynajmniej tej, jaką znamy od tysiąca lat: wiernej Krzyżowi. Prof. Andrzej Nowak
Układanka Znowu wyrażam wdzięczność i gratulacje MMarioli za znalezienie tego materiału. Zacytuję kilka fragmentów wypowiedzi W. Cegielskiego z 10 Kwietnia z wieczornego programu TVP Info (linki pod postem). Można je, sądzę, uznać, za kolejne przełomowe relacje, jeśli chodzi o sytuację na Okęciu i zamach dokonany na polskiej delegacji. Gdyby nie nadgorliwa prezenterka „pilnująca nastroju żałoby w mediach”, Cegielski powiedziałby wtedy więcej: Cegielski: „Myśmy, mówię tu o grupie dziennikarzy, mieli lecieć tym samym samolotem (co delegacja prezydencka – przyp. F.Y.M.), ale ponieważ kancelaria prezydenta otrzymała bardzo dużo zgłoszeń od Rodzin Katyńskich, które chciały również polecieć samolotem, nie tylko pojechać tym pociągiem specjalnym (…). Kancelaria prezydenta podjęła decyzję, że wszystkich dziennikarzy, całą trzynastkę dziennikarzy, którzy byli w składzie delegacji z prezydentem Kaczyńskim, zostanie ta trzynastka przeniesiona do innego samolotu. Koniec końców dzisiaj o 5 rano, o piątej wystartowaliśmy z lotniska Okęcie samolotem jak-40. Wtedy, kiedy wchodziliśmy do tego samolotu tu 154m już, jak mówią piloci, grzało silniki. (...)”
http://www.youtube.com/user/stanislaw10042010#p/u/43/Or5-0bnonmY od. 8'00''
„(po pytaniu: „Kiedy wylądowaliście to też były takie fatalne warunki atmosferyczne?) Nie, nie, lądowaliśmy zupełnie bez problemu. Ja zwróciłem uwagę tylko na niską podstawę chmur. Chmury były dość nisko w stosunku do ziemi, do gruntu, ale nie było... (Prezenterka przerywa)...To jest wszystko strasznie dziwne, bo z jednej strony samolot jak jest samolotem, który jest... to jest samolot bez wspomagania, innymi słowy wszystko zależy od siły w rękach pilota. Ten samolot oczywiście nie spadnie, ale jest dużo bardziej podatny na podmuchy wiatru, na różne inne czynniki (…) Dzisiaj było to, jak mówią piloci, lądowanie na kreskę. Tam nie było żadnego problemu z tym lądowaniem. Nic nie wskazywało na to, że coś może się stać. Z drugie strony my widzieliśmy, kiedy odjechaliśmy, z pasa do lądowania przejechaliśmy na pas do kołowania, widzieliśmy przez szybę transportowego iła, o którym już też mówiliśmy wiele razy, który próbował wylądować, przechylił się lekko, w związku, z czym pilot podjął decyzję o tym, żeby podnieść się i spróbować wylądować jeszcze raz. To wszystko jest o tyle dziwne, bo my nie mieliśmy żadnego problemu z lądowaniem. Ten ił miał problemy z lądowaniem i tak na logikę to wszystko, to wszystko nie jest spójne, jeśli chodzi o przyczynę tej katastrofy(tu znowu prezenterka się wtrąca ze swoimi mądrościami o tragicznych warunkach do lądowania (!) i konieczności zamknięcia lotniska) Jeśli są trudne warunki, bo tutaj my nie mieliśmy ani mgły tak naprawdę, bo to nie była mgła a chmury, nie mieliśmy też żadnego poważnego wiatru, nie padał deszcz, przez te chmury prześwitywało słońce. Każdy inny normalny dzień wyglądałby tak samo (prezenterka znowu o tragicznych warunkach, o nakłanianiu polskiej załogi do lądowania w Mińsku na zapasowym lotnisku, o niezamykaniu lotniska – przyp. F.Y.M.)” „...To lotnisko w Smoleńsku to tak naprawdę baza wojskowa – jest może nie tyle pozamykana na cztery spusty, co lotnisko jako takie rzadko funkcjonuje, ono tak naprawdę zostało otwarte na potrzeby dwóch wizyt – niedawnej wizyty premiera Tuska i tych dzisiejszych uroczystości i tam nie ma żadnego sprzętu do lądowania. Z drugiej jednak strony samolot tupolew jest wyposażony w sprzęt, więc pilot, nawet nie mając żadnych przyrządów na ziemi, jest w stanie tak naprawdę wylądować, używając przyrządów w samolocie. Zresztą Arek, który był pierwszym pilotem, wiele razy lądował w Afganistanie w warunkach bardzo trudnych, gdzie lotnisko wygląda tak, że jest po prostu pas asfaltu, kawałek drogi i na tym się ląduje, używając przyrządów z samolotu. To też jest kolejna rzecz, która w tej całej układance nie gra. (…)Jak na laickie oko, które się trochę lataniem interesuje, to warunki były świetne.”
(http://www.youtube.com/watch?v=Or5-0bnonmY&feature=related 11'46'')
http://www.youtube.com/watch?v=-FnmkA5rZ-8
Pytanie: czy polska załoga jaka-40 została zmuszona do składania fałszywych zeznań dotyczących mgły? Jeśli tak, to przez kogo? Czy dziennikarze także dostali „po katastrofie” rozkaz konsekwentnego mówienia o mgle? Jeśli tak, to od kogo? O której lądował jak-40, skoro wyleciał z Okęcia o godz. 5 rano?
P.S. (tu jeszcze Cegielski, tylko trzeba mowę gajowego przewinąć)
http://www.youtube.com/user/stanislaw10042010#p/u/41/MA9FDVCph1E
FYM
"Tylko jedna strona w tym sporze ma rację" Pogodzenie się Polaków jest dziś możliwe na gruncie prawdy, rozsądku, przywiązania do swojego kraju i wartości moralnych – mówi socjolog, profesor Zdzisław Krasnodębski. Fronda.pl: Mija właśnie rok od katastrofy smoleńskiej. W Pana ocenie dokonała ona nowych podziałów w polskim społeczeństwie czy pogłębiła tylko istniejące? Prof. Zdzisław Krasnodębski: Sądzę, że ona dokonała jednego i drugiego. Z jednej strony katastrofa wyostrzyła to pęknięcie, które jest obecnie w polskim społeczeństwie od dawna. Widzieliśmy je choćby w sporach, które się toczyły przed 10 kwietnia, oraz niewybrednych atakach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. One były przecież bardzo ostre od 2005 roku. Konflikt w Polsce ma oczywiście dużo głębsze przyczyny, szukając ich moglibyśmy się cofać bardzo daleko w przeszłość. Po katastrofie coś się chyba jednak zmieniło. Po „Smoleńsku” konflikt w Polsce stał się zdecydowanie bardziej fundamentalny i emocjonalny. Ludzie, którzy do tej pory przyglądali się mu z dystansem, nie uczestniczyli w nim, poczuli się zmobilizowani, żeby zabierać głos. W tej chwili mamy do czynienia z procesem niezwykle ciekawym – z rodzeniem się społeczeństwa obywatelskiego. Powstaje wiele inicjatyw spontanicznych, organizowane są np. obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej. To wszystko powstaje oddolnie. To jest zjawisko nowe. My mamy obecnie już nie do czynienia z konfliktem politycznym, między dwoma partiami. Moim zdaniem widzimy silny pokojowy ruch protestu, który jest zwrócony przeciwko rządzącym, ale również spiera się z szerokimi grupami, które wspierają obecną władzę. Czy w tym sporze po katastrofie smoleńskiej aktywność wykazuje tylko strona walcząca o prawdę o katastrofie smoleńskiej? Oczywiście – jak zwykle – w tym sporze są dwie strony konfliktu. Strona przeciwników pamięci o katastrofie smoleńskiej uaktywniła się po raz pierwszy podczas protestów związanych z pochówkiem Pary Prezydenckiej na Wawelu. Ona również próbowała niszczyć pamięć o ofiarach katastrofy. Ta strona zawsze istniała, dominowała w mediach. W ramach kampanii, która toczyła się przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu, wmówiono ludziom, że mamy fatalnego prezydenta. Potem udało się to pogłębić, upowszechnić czarną legendę Lecha Kaczyńskiego. Ona obecnie trochę przyblakła. Jednak swego czasu narracja, mówiąca o „mordzie na Barbarze Blidzie”, „prześladowaniu doktora G.”, była dominująca. Ten typ opowieści przemawiał do ludzi. Udział w tym brali dziennikarze, politycy, satyrycy. To się stało rzeczą modną, wyśmiewanie i drwina stały się bronią polityczną. Janusz Palikot stał się animatorem tego typu ruchów. To było bardzo widoczne i dominowało w oficjalnym życiu publicznym. Jak na ludzi popierających ten sposób narracji wpłynęła katastrofa smoleńska? Ta atmosfera wokół prezydenta Lecha Kaczyńskiego i nagonka na niego były pewnym tłem katastrofy smoleńskiej. One przyczyniły się do tej tragedii. Po 10 kwietnia przyszła kontrreakcja ludzi. Oni zaczęli przychodzić na Krakowskie Przedmieście. Większość to byli ludzie, którzy czuli, że ta kampania godziła w ich godność, bo oni popierali prezydenta, głosowali na niego. Jednak przed Pałacem Prezydenckim pojawili się także ci, którzy poczuli się oszukani przed media. Nagle okazało się bowiem, że prezydenta można było przedstawiać inaczej, że nie był on tylko „małym człowiekiem”, „obiachowym”. Lech Kaczyński stał się po śmierci symbolem Polski odepchniętej, lżonej, czy ośmieszanej. Po katastrofie smoleńskiej strona atakująca prezydenta na chwilę się wyciszyła.
Konflikt rozgorzał jednak szybko na nowo Tak, i dodatkowo ogarnął nowe obszary – sprawę śledztwa smoleńskiego oraz pamięć o ofiarach tragedii. Mamy obecnie z jednej strony tych, którzy tę pamięć chcą zatrzeć, sprowadzić katastrofę do jednego z wielu wypadków. Ci ludzie byliby gotowi poświęcić śledztwo, zatuszować je. Z drugiej strony znajdują się ci, którzy zgodzić się na to nie chcą. Rządzący obierają zaś stronę tych, którzy chcą wyciszyć sprawę. Świadczą o tym słowa o końcu żałoby, które pojawiły się już miesiąc po katastrofie. Te hasła wywołują oburzenie.
Pana zdaniem „Smoleńsk” wytycza nową linię podziału społeczeństwa? Dotychczas mieliśmy podział na stronę postsolidarnościową i postkomunistyczną, mieliśmy również spór III z IV RP. Dziś trudno jednak znaleźć adekwatną nazwę. Ten spór dotyczy czegoś innego, chodzi o zupełnie elementarne sprawy. Ten ruch smoleński, rozumiany bardzo szeroko, jako konfederacja wolnych Polaków, zgodzić się nie może na to, co dzieje się wokół Smoleńska. I to jest źródło konfliktu obecnego w Polsce po katastrofie smoleńskiej.
Dlaczego w Pana ocenie Polacy tak łatwo zmienili odczucia związane z katastrofą? Dlaczego tym ludziom, którzy tłumnie przychodzili na Krakowskie Przedmieście, tak łatwo było wmówić, że ta sprawa już została wyjaśniona i jest nieistotna? Kategoria charakteru narodowego jest obecnie krytykowana przez naukowców. Więc mówię to z zastrzeżeniem, ale sądzę, że jest pewien profil wspólny Polaków. Niemcy, których obserwuje, na co dzień, są zdecydowanie mniej emocjonalni, bardziej systematyczni, kierują się regułami, zasadami. Tymczasem Polacy, – jako zbiorowość - są bardziej emocjonalni, reagują uczuciowo na ważne wydarzenia. Mniej są natomiast przywiązani do reguł, dalekosiężnych celów, systematycznych działań. W związku z tym, naturalną reakcją na katastrofę smoleńską, były emocje. Polacy oddawali, więc cześć ofiarom. To ma oczywiście również związek z religijnością, podejściem do śmierci. W zmianie, o którą Pan pytam, ważne jest przejęcie kontroli nad niemal wszystkimi instytucjami życia publicznego przez jedną opcję polityczną. Jeszcze nigdy w Polsce po 1989 roku nie było tak, by władza była tak skoncentrowana. To dotyczy również mediów. W nich nastąpił właściwie całkowity zanik pluralizmu. W prywatnych go nie było, a w publicznych się skończył, po czystkach, jakich dokonały nowe władze. Usunięto tych, którzy starali się ważyć racje obu opisywanych stron.
Powstała gigantyczna machina perswazyjna Oprzeć się tego rodzaju bombardowaniu i systematycznym dążeniom do wpływania na opinię publiczną jest bardzo trudno. W dodatku ta władza i te media w sposób bardzo zręczny odwołują się do negatywnych emocji Polaków. Koncentrowanie obecnie wszystkiego na Jarosławie Kaczyńskim, któremu poświęca się dużą część większości programów informacyjnych, też ma na celu wytworzenie wrażenia, że za cały konflikt odpowiada jeden bardzo zły człowiek – właśnie prezes PiS. To się wprost wmawia Polakom.
Oni zdają się to łatwo kupować... To umożliwia im często wyjście z poczucia własnej winy moralnej. Ten, kto się wyśmiewał z „głupiego, obciachowego Kaczora”, ten musi odczuwać wyrzuty sumienia i je stłumić w sobie. On musi sobie tłumaczyć, że za katastrofę smoleńską odpowiada nielubiany przez niego polityk. Dlatego moim zdaniem udało się te tłumy obecne po 10 kwietnia przed Pałacem rozproszyć. Jednak udało się to zrobić tylko częściowo. Bowiem oprócz emocjonalności Polacy cechują się również umiejętnością samoogranizowania się w sytuacjach krańcowych. W sytuacji kryzysu ludzie często mówią: dość, to nasze państwo, my nie pozwolimy, by tak postępowano! To doprowadziło do powstania ruchu obywatelskiego, który obserwujemy obecnie. On jest szeroki, używa nowych mediów i jest wyrazem cech, które uaktywniały się w czasach PRLu. Polacy wbrew władzy, mediom, większości ośrodków opiniotwórczych ptrafią walczyć o swoje racje.
Jaka jest szansa na przełamanie podziałów istniejących obecnie w Polsce? Co musi się stać, by one zniknęły? Należy pamiętać, że podziały to coś normalnego. Od kiedy ja żyję Polska zawsze była podzielona. Tak było za czasów komuny. Przecież dwa miliony Polaków było członkami PZPR. Ludzie różnie reagowali na wprowadzenie stanu wojennego, na powstanie „Solidarności”. Były podziały dotyczące Okrągłego Stołu. Podziały, odbywające się w instytucjonalnych ramach zakładając pewną wspólnotę minimalną, są czymś normalnym. W Polsce chodzi jednak o coś więcej. Chodzi o kwestie zasadnicze, podstawy państwa. Ten obecny przypomina trochę czasy komunizmu i stanu wojennego, choć oczywiście warunki są inne.
Można wyjść z takiego podziału? Proszę pamiętać, że w czasie stanu wojennego mieliśmy dużo ostrzejszy podział. Wtedy bito ludzi i wsadzano do więzień. A jednak jakoś udało się ten podział przezwyciężyć. I z obecnego podziału również da się zapewne wyjść. To się stanie, gdy – upraszczając sprawę – uda się jednej stronie przekonać do swoich racji większość społeczeństwa, czyli wygrać. Kiedyś nie było symetrii między stronami konfliktu, prawda nie była, pośrodku, lecz po jednej stronie. Tej symetrii nie ma również dziś. Bowiem czego – w sporze o Smoleńsk – można bronić? Sposobu reagowania na Lecha Kaczyńskiego przed 10 kwietnia? Ataków posła Palikota czy Niesiołowskiego? Oddania śledztwa Rosjanom? Przygotowania wizyty polskiego prezydenta w Katyniu? Nie. Tutaj żadnej symetrii nie ma.
Dlaczego Pan tak uważa? Niezależnie od tego, jakie były bezpośrednie przyczyny katastrofy smoleńskiej każdy uczciwy człowiek, po namyśle, musi dostrzec, kto i za co odpowiada. Nawet, jeśli przyjmiemy wersję lansowaną przez Rosjan – o naciskach na pilotów i złym przygotowaniu załogi – to chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że wizytę polskiego prezydenta należy przygotować tak, jak zrobiono to w 2010 roku, i, że on w taki sposób powinien lecieć w oficjalną podróż. Nikt zdrowy nie powie, że tak należy prowadzić śledztwo, że tak należy działać w stosunku do Rosji. Nikt nie powie, że spotkanie prezydenta Bronisława Komorowskiego i Dmitrija Miedwiediewa w Smoleńsku jest tym, czego oczekujemy. Ja uważam, że pogodzenie się Polaków jest możliwe na gruncie prawdy, rozsądku, przywiązania do swojego kraju i wartości moralnych. Bowiem dziś, tak samo jak przed 1989 rokiem, tylko jedna strona ma rację. Spór zakończy się wtedy, gdy tym, którzy dziś się organizują w proteście, uda się przekonać większość Polaków, żeby poszła z nimi. Rozmawiał Stanisław Żaryn