Pomiędzy niebem a ziemią
Katarzyna Jabłońska
Czy Wim Wenders zna wiersz Czesława Miłosza „O aniołach”? Zamieszkujące „Niebo nad Berlinem” anioły Wendersa przypominają te opisane przez poetę: „Odjęto wam szaty białe, / Skrzydła i nawet istnienie, / ja jednak wierzę wam, / Wysłańcy”.
Anioły z „Nieba nad Berlinem” są niewidzialne dla zwykłych śmiertelników, zobaczyć je mogą czasami tylko dzieci. Gdyby były widzialne, i tak nikt nie rozpoznałby w nich istot przynależących do innej rzeczywistości. Bez powłóczystych szat i skrzydeł, zwyczajnie ubrani, niezbyt urodziwi...
szczególny gatunek spojrzenia
Zwraca uwagę jedynie ich spokój, skupienie i wyciszenie, kontrastujące z niepokojem ludzi. Widzą więcej. Nie tylko dlatego, że są niewidzialni i słyszą ludzkie myśli, ale ponieważ potrafią zatrzymać na drugim ten „szczególny gatunek spojrzenia”, o którym pisała Simone Weil: „To spojrzenie jest przede wszystkim spojrzeniem uważnym. Dusza pozbywa się wtedy wszelkiej swej własnej treści, aby przyjąć w siebie istotę, na którą patrzy, taką jaką jest, w całej jej prawdzie. Tylko ten do tego jest zdolny, kto jest zdolny do uwagi”. Słyszą zatem nie tylko myśli, ale także ludzki ból, strach, rozpacz i bezradność.
Są nieustannie w drodze. Podobnie jak ludzie często się spieszą, jest to jednak inny rodzaj pośpiechu. Starają się zdążyć do kogoś, a nie na coś lub po coś. Spieszą, aby położyć rękę na brzuchu brzemiennej kobiety, by uspokoić lęk - jej samej, zatroskanego męża, a może i mającego urodzić się dziecka. Jest to jeden z niewielu momentów, kiedy w oczach ludzi anioł zobaczyć może odbijające się szczęście. Zazwyczaj dostrzec tu można smutek i zwątpienie. To także powód, aby się spieszyć - żeby zdążyć zatrzymać rozpacz, nie pozwolić jej zawładnąć człowiekiem.
Zatrzymać „szczególny gatunek spojrzenia” oznacza po prostu być, położyć dłoń na ramieniu, przygarnąć, milcząco pytać: „Jaka jest twoja udręka?” Tak właśnie pytają anioły. Ich niesłyszalny dla uszu głos można czasami usłyszeć w sobie samym. Miłosz pisał w przywoływanym już wierszu: „Słyszałem ten głos nieraz we śnie / I, co dziwniejsze, rozumiałem mniej więcej / Nakaz albo wezwanie w nadziemskim języku: / zaraz dzień / jeszcze jeden / zrób co możesz”. Słyszy go złamany bezradnością mężczyzna z metra, przy którym przysiada i którego przytula jeden z aniołów Wendersa, noszący imię Damiel. Głos staje się źródłem nieoczekiwanej nadziei i siły, jest wezwaniem - „zrób co możesz”.
U BRAM ŚWIĄTYNI
Greckie słowo „angelos” znaczy - poseł, wysłannik, zwiastun. Milczący, bezimienny mężczyzna z „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego, w którego wcielił się Artur Barciś, wydaje się takim właśnie wysłańcem, choć o tym, kim jest i kto go posłał, prawie w ogóle nie ma mowy. Rola, jaką pełni w wykreowanym świecie pozwala przypuszczać jednak, że jest kimś szczególnym - wysłannikiem, zwiastunem. Jest to bowiem postać należąca do zupełnie innego poziomu rzeczywistości niż pozostali bohaterowie. Ktoś obcy wydarzeniom, chociaż jednocześnie w jakiś dręczący sposób z nimi powiązany. „To nie ja jestem autorem tej postaci - mówił w jednym z wywiadów Kieślowski. - Jest nim Witold Zalewski (...). Przeczytał nasze scenariusze i mówi, że czegoś w nich brak. Próbowałem dowiedzieć się czego? (...). On wtedy opowiedział mi anegdotę o Wilhelmie Machu. Działo się to na jakiejś kolaudacji. Film się skończył, nie było specjalnie o czym mówić. Odezwał się Mach. Powiedział, że bardzo podobała mu się scena pogrzebu, a zwłaszcza moment, kiedy z lewej strony kadru pojawia się mężczyzna w czarnym garniturze. Nastąpiło zażenowanie: Mach budził zawsze duży respekt, ale wszyscy na sali łącznie z reżyserem wiedzieli, że w filmie nie było takiego mężczyzny. Reżyser powiedział: niczego takiego nie nakręciłem. Mach: widziałem bardzo wyraźnie, stał w głębi, podszedł do półzbliżenia, przyglądał się ceremonii. Mach wkrótce po tej kolaudacji umarł. Kiedy Witek Zalewski to opowiedział, zrozumiałem, czego mu brakuje w scenariuszu: tego mężczyzny, którego nie wszyscy widzą. Związanego z tajemnicą, której nie można wyjaśnić. Tak zresztą bywa z tajemnicami”.
Ten milczący, bezimienny mężczyzna pojawia się wówczas, kiedy bohaterowie stają wobec ostatecznego, zjawia się nie po to jednak, aby ingerować. Poza przypadkiem, kiedy usiłuje zatrzymać taksówkę z katem i ofiarą („Dekalog, pięć”), nie podejmuje więcej takich działań. Dostrzegalny, przeczący ruch głowy i cyfra pięć na przyrządzie mierniczym, który trzyma w ręku, to jakby milczące „Nie zabijaj”. Podobnie jest z aniołami z filmu Wendersa - oni także są świadkami, a w pewnym tylko stopniu uczestnikami historii ludzi, do których zostali posłani. Bardzo dyskretni, nigdy bezpośrednio nie ingerują w wydarzenia. Pozostają zawsze pół kroku za człowiekiem, ustępują mu miejsca, nigdy nie wyręczają go w podejmowaniu decyzji. Szanują ludzką wolność, nawet jeżeli oznacza ona sprzeniewierzenie się dobru albo krzywdę wyrządzoną samemu sobie. Nie oznacza to wcale, że zło i cierpienie są im obojętne. Nie są. Nie opuszczają człowieka także wówczas - współcierpią z nim. Cassiel, jeden z aniołów Wendersa, płacze, ponieważ nie zdołał odwieść człowieka od samobójstwa.
Rzeczywistość wykreowana w filmowym „Dekalogu”, a także - chociaż nieco inaczej - w „Niebie nad Berlinem”, została przedstawiona w bardzo realistyczny sposób. Opowiedziano w nich o zdesakralizowanym świecie, w którym uobecnia się tajemnica, spotykają się sacrum i profanum. Oto w wielkiej berlińskiej bibliotece, pełnej zaczytanych ludzi i towarzyszących im aniołów, usłyszeć można - odczytany w języku hebrajskim - fragment Księgi Rodzaju: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”. W przejmującej scenie z pierwszej części „Dekalogu”, rozgrywającej się w kościele - do którego trafia zrozpaczony utratą dziecka ojciec - skapująca na obraz Madonny stearyna zastyga jakby w łzy, a lód, który przykłada do czoła mężczyzna, ma kształt hostii. Znaków sacrum, zwłaszcza w „Dekalogu”, nie jest zbyt wiele, a jeśli pojawiają się, są zazwyczaj zaszyfrowane. One i obecność aniołów pozwalają jednak postrzegać i opisywać rzeczywistość profanum nie jako świat „bez świątyni”, ale raczej jako świat „przed świątynią” (takie jest zresztą znaczenie słowa „profanum”). Anioły ze wspomnianych filmów próbują delikatnie podprowadzać do jej drzwi.
Wim Wenders wybrał dla swoich aniołów niebo podzielonego murem Berlina (film powstał w 1987 roku). I chociaż obraz wolny jest od politycznych aluzji, to jednak przypatrując się smutnym berlińczykom i towarzyszącym im aniołom trudno o Murze zapomnieć. Jego upadek nie unieważnił symboliki, chociaż dzisiaj zyskuje ona nieco inne znaczenie. Przypomina o innym murze, tym, który wznoszony jest w ludzkich sercach - mówił o nim Jan Paweł II podczas ostatniej pielgrzymki do Polski. A także o murze oddzielającym TU od TAM, wznoszonym przez człowieka i kulturę, którą wydaje się dzisiaj bardziej interesować umacnianie go niż kruszenie.
WYRZECZENIE I CZUŁOŚĆ
„Niebo nad Berlinem” i „Dekalog” opowiadają o smutku ludzkiej egzystencji, ale także o jej urodzie i niepowtarzalności. Mimo że opisują świat pełen zła i nieszczęścia, to jednak dostrzec w nich można nadzieję oraz próbę przeciwstawienia się pokusie zwątpienia w sens ludzkich działań. W filmie Wendersa, a także w jawnie dystansującym się od religii „Dekalogu”, odnaleźć można bliskie chrześcijaństwu przesłanie - człowiek jest samotny, ale nie sam. Anioły Wendersa i milczący mężczyzna z „Dekalogu” wydają się jakby „przezroczyste” - wskazują na TEGO, przez kogo zostali posłani. Są znakiem obecności KOGOŚ, komu człowiek z pewnością nie jest obojętny, KOGOŚ, kto odnosi się do niego, jeżeli nie z czułością to z troską. Anioły z „Nieba nad Berlinem” to jakby upersonifikowana czułość Boga.
To, że człowiek sam cierpi i sprawia ból innym, nie oznacza wcale, że jego przeznaczeniem jest cierpienie, a reżyserem losu ślepy przypadek. Wenders i Kieślowski opowiadają wprawdzie o smutku i tęsknocie zarówno człowieka, jak i anioła, w „Niebie nad Berlinem” opowiedziano jednak także o spełnieniu. Pokazano być może oczywistą, ale często trudną do zaakceptowania prawdę, że szczęście oznacza nie tylko zaspokojenie, ale wyrzeczenie. Paradoksalnie to poprzez nie właśnie wiedzie droga do spełnienia. Wydaje się, że Wenders dlatego każe jednemu ze swoich aniołów zakochać się w kobiecie i z powodu tej miłości zrezygnować z własnej nieśmiertelności, by pokazać, jak wielkie bywa niekiedy to wyrzeczenie.
Anioł Wendersa marzy o tym, aby zyskać ludzką naturę, tylko wtedy bowiem będzie mógł doświadczyć ludzkiej miłości, dowiedzieć się, jak smakuje kawa i pachnie powietrze. Człowiek natomiast pragnie wyzwolić się ze swojej skończoności. Marion - kobieta, którą pokochał anioł - wzlatująca na swoim trapezie niczym anioł pod kopułą cyrku, nie jest nim jednak ani wtedy, ani wówczas, kiedy przebiera się w strój anioła. Wydaje się, że jest taki moment, w którym dane jest jej nim być, choć sama chyba o tym nie wie. Dzieje się to wtedy, kiedy przychodzi do kochającego ją mężczyzny, aby - jak określił to ów kochający - „wziąć mnie do siebie”... Być może każdy człowiek ma taką szansę.
Anioły Kieślowskiego i Wendersa to istoty bez historii, stworzone dla człowieka, jakby ze względu na niego. Wydaje się, że ich ojczyzną jest kraina leżąca pomiędzy TU i TAM, miejsce poza czasem i przestrzenią, uobecniające się jednak niekiedy w konkretnym czasie. Być POMIĘDZY, to pozostawać na zewnątrz wydarzeń i uczuć. W POMIĘDZY nie dzieje się „teraz”, tam jest „zawsze”. Prawdziwe spotkanie z Drugim wydarza się natomiast w „teraz”, tam też zaczyna się miłość. Najpierw muszą wydarzyć się one w „teraz”, aby mogły trwać wiecznie, dlatego właśnie anioł z „Nieba nad Berlinem” musiał opuścić krainę POMIĘDZY.
Upadek anioła w człowieka, o którym opowiedział Wenders, to być może nieco przewrotna próba godzenia człowieka z jego śmiertelną naturą, szukanie dowodu na to, że skończoność może nie tylko ograniczać, ale także otwierać - jest etapem w drodze ku wieczności.
Spotkanie z tymi tak zwyczajnie wyglądającymi, a jednak niezwykłymi istotami, o których opowiedzieli Kieślowski i Wenders, pozwala roztapiać „lód nieuwagi”, który oddziela nas od kruchej rzeczywistości świata, od innych i od nas samych, jakby do naszych oczu „na zawsze przywarła łza”. Ich obecność przypomina także, że TAM zaczyna się już TUTAJ.