27 lipca 2010 Gdy noc uderzy do głów. No cóż.. Mądrego ogłupić nie można, a głupiego nie potrzeba.. Tak ktoś słusznie zauważył i miał rację. Niektórzy nasi europosłowie podróżują do Parlamentu Europejskiego samochodami twierdząc, że najważniejsza jest dla nich niezależność, bo poseł zdany na samoloty czy pociągi nie czuje się swobodnie(!!!). Być może to i prawda, że jak poseł wsiądzie do samochodu, ten daje mu poczucie, że cokolwiek by się działo, to poseł wsiądzie i dojedzie. Samochodami podróżują do Strasburga między innym pan poseł Zbigniew Ziobro i pan Jacek Kurski. Jak najbardziej jestem za tym, żeby eurposłowie podróżowali bezpiecznie i żeby bezpiecznie dojechali na głosowanie na przykład nad ujednoliceniem sprzedaży eurojajek na wagę, albo na głosowanie dotyczące przymuszania kur do znoszenia jajek pazurami do przodu(????). Wielce to ważne zdarzenia i nie może być tak, żeby nasi wybrańcy demokratyczni i nie pospolici spóźniali się na te arcyważne głosowania demokratyczne.. Ale dość jaj… Powiedzmy sobie po męsku.. Każdy kilometr przejechany do demokratycznego Parlamentu Europejskiego to ryczałt kilometrowy w wysokości 49 eurocentów za każdy kilometr, na szczęście z kasy europarlamentu, chociaż trzeba byłoby przeliczyć ile trafia do kasy europarlamentu z naszej comiesięcznej składki w wysokości jednego miliarda złotych..(!!!!). Czyli około 12 miliardów złotych rocznie. Niezła sumka przeznaczana głównie na marnotrawstwo biurokratyczne.. Ale przecież ciągle się słyszy jak to dostajemy z Unii pieniądze, na to, czy na tamto.. Dociekliwi w tych sprawach dziennikarze, a mniej dociekliwi w innych- obliczyli, że jadąc w podróż do demokratycznego Parlamentu Europejskiego , tam i i z powrotem, można- po odliczeniu kosztów paliwa- zarobić na czysto prawie 4,5 tysiąca złotych (????). Znowu niezła sumka dla europarlamentarzysty, szczególnie, że wiele czasu poświęca on na ujednolicanie naszego demokratycznego życia, uchwala różne potrzebne nam rzeczy niezbędne nam w naszym demokratycznym i prawoczłowieczym życiu.. O tych 49 eurocentach za kilometr europejskiej podróży , poseł Jarosław Kurski, pardon- oczywiście pan poseł Jacek Kurski z Prawa i Sprawiedliwości, bo pan Jarosław – jego brat- nie ma czasu jeździć do Strasburga, bo piastuje wpływową posadę zastępcy naczelnego Gazety Wyborczej, co nie każdemu jest dane- a więc pan poseł Jacek Kurski powiedział:” –To one z powodzeniem rekompensują koszty przejazdu i tak strasznego wysiłku związanego z prowadzeniem pojazdu przez tak długi czas”(????) A może złożyć wniosek o podniesienie ryczałtu z 49 eurocentów- na powiedzmy- 69! Suma większa i bardziej i więcej zrekompensuje „ koszty przejazdu i tak strasznego wysiłku związanego z prowadzeniem pojazdu przez tak długi czas”. Nieprawdaż? To jest dopiero majstersztyk.. Jednego syna- Jacka Kurskiego umieścić w Prawie i Sprawiedliwości- a drugiego- Jarosława- w Gazecie Wyborczej na wysokim stanowisku, tak żeby popierał Platformę Obywatelską.. Obaj po obu stronach pozorowanej barykady Okrągłego Stołu.. I niech się różnią pięknie..
Wszystko oczywiście ma swój koniec, tylko kiełbasa ma dwa.. W tym kiełbasa wyborcza! Z jednej strony Gazeta Wyborcza, z drugiej Prawo i Sprawiedliwość Społeczna. No i demokracja została uratowana. O co obu stronom pozorowanej barykady wyborczej, pardon- demokratycznej- chodzi... A najlepiej kłamstwo i tak udowadnia się za pomocą sofizmatów.. I najlepiej powtarzać je ze sto razy- wtedy najpewniej stanie się prawdą. A jak i to nie pomoże- to przegłosować.. Rzecz jasna demokratycznie i większościowo. Wtedy prawda będzie najprawdziwsza. Bo te 40 000 złotych na czysto miesięcznie po opłaceniu demokratycznych biur to za mało za uchwalanie nonsensów ujednolicających całą Europę.. Istnieje jeszcze możliwość dorobienia sobie na ryczałtach. I jak ONI – demokratyczni socjaliści-nie będą kochać Unii Europejskiej za takie „ darmowe” pieniądze, pobierane za utrudniani nam życia na szczeblu europejskim.? Bo w demokratycznym parlamencie krajowym, utrudniali nam życie, tu na miejscu.. Teraz za większe pieniądze i ryczałt- robią to szczebel wyżej.. Potem już tylko Organizacja Narodów Zjednoczonych. Tam wymyśla się ramowe utrudnianie nam życia globalnie. Taki mózg globalny.. Nasi europalamentarzyści jeżdżą za eurocenty kilometrowe do Strasburga, a nasze kobiety-Polki jeżdżą na saksy do krajów arabskich.. Trzeba przyznać uczciwie, że nie za pieniądze pochodzące z jakiegokolwiek budżetu państwowego. Jeśli już to za pieniądze z budżetu własnego.. I chwała im za to! Ale –jak informują środki masowego rażenia- coraz ich więcej wraca z krajów arabskich z przypadłościami w postaci kiły i rzeżączki(????). Nie wiem, czy obecnie kiła i rzeżączka to” problemy społeczne”, tak jak inne problemy społeczne będące podstawą państwa totalitarnego, ale jest to problem. Szczególnie dla nich.. Jak tak dalej pójdzie to trzeba będzie zorganizować konferencję na temat kiły i rzeżączki, tak jak zorganizowano niedawno w Wiedniu konferencję poświęconą dolegliwością AIDS, na którą przyjechało- uwaga!- 20 000 lekarzy z całego świata, żeby podyskutować o tej dolegliwości. Nie dość, ze takie spotkanie kosztowało wielkie krocie finansowe, to jeszcze te 20 000 lekarzy domagało się jakiś dopłat do walki z AIDS sięgających miliardów dolarów..(???) Podobnie można rozegrać sprawę kiły i rzeżączki- to też mogłoby być źródło niezłych dochodów lekarzy leczących z dolegliwości kiły i rzeżączki.. Ile to dobrego ludziska są w stanie wymyślić, żeby zarobić jakieś konkretne pieniądze.. Jedni na euroentach i kilometrach, inni na leczeniu z AIDS, a jeszcze inni mogą zarobić na kile i rzeżączce.. Wystarczy jeszcze trochę propagandy wymieszanej ze strachem i będzie jak twierdził W. Churchill:” Imperia przyszłości będą imperiami kontrolującymi umysły”(!!!) I nie miał racji były premier, który wygrał wojnę, a przegrał demokratyczne wybory? Oczywiście, że miał.. I nie wiem, czy w ogóle czytał wtedy G. Orwella.. Rzeczywistość przerasta i tak już to co ogarniał Orwell., a co będzie w najbliżej przyszłości? WJR
Klich wiedział, że Tu-154M nie powinien startować Mecenas Rafał Rogalski: Minister obrony w lutym br. wydał decyzję o wydzierżawieniu samolotów Embraer do przewożenia VIP-ów, bo wiedział, że samoloty Tu-154 i Jak-40 nie zapewniają bezpiecznych przewozów najważniejszym osobom w państwie, Czy szef MON Bogdan Klich zrezygnował z lotu tupolewem do Katynia, bo wiedział, że sprawność tej maszyny budzi poważne zastrzeżenia? Trzy miesiące wcześniej złożył podpis pod resortowym dokumentem, z którego jednoznacznie wynika, że 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego ze względu na brak samolotów nie jest w stanie zapewnić bezpiecznych przewozów najwyższym osobom w państwie. Pełnomocnik kilku rodzin ofiar katastrofy pod Smoleńskiem mecenas Rafał Rogalski złożył do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie wniosek o przesłuchanie ministra Klicha w tej sprawie. W złożonym w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie wniosku o przesłuchanie Bogdana Klicha, ministra obrony narodowej, mecenas Rafał Rogalski, działający w imieniu Jarosława Kaczyńskiego, powołał się na decyzję szefa MON nr 40 z 3 lutego br. w sprawie zwiększenia możliwości transportu lotniczego najważniejszych osób w państwie w okresie przejściowym. W ocenie Rogalskiego, z decyzji tej wynika, że 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego już wówczas mógł nie mieć możliwości zapewnienia bezpiecznych przewozów VIP-om. - W tej decyzji wskazano wyraźnie, że flota 36. specpułku utraciła możliwości zapewnienia najważniejszym konstytucyjnym organom państwa bezpiecznych lotów - zaznaczył Rogalski. W decyzji podniesiona została kwestia pilnej potrzeby zawarcia umowy na udostępnienie samolotów Embraer do przewozów przedstawicieli najwyższych władz państwowych. W ocenie pełnomocnika, jeśli szef MON dysponował taką wiedzą, to zasadne jest pytanie, dlaczego nie doszło do zawieszenia działalności specpułku, lub też przekazania jego zadań innym podmiotom. Rogalski zauważył ponadto, że w sytuacji gdy strona rosyjska dotąd nie przekazała polskim śledczym dokumentacji remontowej Tu-154M, protokołu oględzin wraku, a książka pokładowa maszyny uległa zniszczeniu w katastrofie, minister Klich jest osobą, która może pomóc w ustaleniu faktycznego stanu technicznego rozbitego samolotu. - Plan prac samolotu, czyli książka pokładowa, uległ zniszczeniu w katastrofie. Dlatego ustalenie stanu faktycznego może nastąpić tylko w drodze przesłuchań (...). Przy wydawaniu decyzji nr 40 minister Klich być może posługiwał się jakąś dokumentacją - argumentował Rogalski. W jego ocenie, tego typu ustalenia - w czasie kiedy polscy śledczy nie wykluczyli jeszcze żadnej z hipotez dotyczących przyczyn katastrofy - mogą okazać się bardzo cenne w śledztwie. Po wystąpieniu mecenasa Rafała Rogalskiego decyzję MON mediom przedstawił poseł Antoni Macierewicz, szef Zespołu Parlamentarnego ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej. Jak zaznaczył, w piśmie tym minister Klich, "mając na względzie aktualną sytuację floty 36. SPLT, w oparciu o którą nie ma możliwości zapewnienia na wymaganym poziomie przewozów i bezpieczeństwa realizacji zadań przez konstytucyjne organy państwowe", polecił przeprowadzić postępowanie mające na celu zawarcie umowy dotyczącej wynajęcia embraerów. - Minister Klich w sposób bezsporny, jednoznaczny, nieulegający żadnej wątpliwości stwierdza, nie przypuszcza, nie snuje dywagacji, ale stwierdza, że 36. SPLT znajduje się w takiej sytuacji, która nie zapewnia bezpieczeństwa lotów konstytucyjnych organów państwa polskiego - zaznaczył Macierewicz. Poseł zgodził się z mecenasem Rogalskim, iż takie stwierdzenie wymaga postawienia pytania, na jakiej podstawie minister Klich zgadzał się (po wydaniu decyzji) na dalsze działanie 36. SPLT w zakresie przewozu osób najwyższych organów państwa polskiego i czy nie narażał ich w ten sposób na niebezpieczeństwo. Zdaniem Macierewicza, decyzja szefa MON to kolejny przykład, że mówienie o politycznej odpowiedzialności rządu za katastrofę ma swoje uzasadnienie. W tym jednak przypadku, gdyby stawiane wątpliwości znalazły swoje uzasadnienie, konsekwencje prawne mogłyby być bardziej dotkliwe. Z taką interpretacją decyzji nr 40 nie zgadza się MON. Jak zaznaczył Janusz Sejmej, rzecznik ministra obrony, mecenas Rogalski, odczytując dokument, dopuścił się nadużycia. W jego ocenie, w decyzji nie było mowy o "bezpieczeństwie lotów", ale chodziło o zwiększenie możliwości transportu najważniejszych osób w państwie we współpracy z narodowym przewoźnikiem, czyli o "bezpieczeństwo realizacji zadań" nałożonych na konstytucyjne organa państwa. Na razie nie wiadomo, czy dojdzie do przesłuchania Klicha. Jak zaznaczył płk Ireneusz Szeląg z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wniosek zostanie rozpoznany przez prokuratorów prowadzących postępowanie i to oni podejmą ostateczną decyzję. Szef MON - jak zapewnił Sejmej - będzie do dyspozycji prokuratury. Umowa dotycząca czarteru samolotów Embraer 175 dla najważniejszych osób w państwie została podpisana przez MON i EuroLOT na początku czerwca br. Maszyny - latające w barwach narodowych - obsługiwane są przez cywilne załogi. Obowiązuje ona do końca 2013 roku, ale zaznaczono, że można ją skrócić lub przedłużyć. Obecnie w dyspozycji 36. SPLT pozostają wyłącznie samoloty Jak-40, których resursy nie będą już przedłużane. Prawdopodobnie w sierpniu - z 1,5-miesięcznym opóźnieniem - do kraju z remontu w zakładach w Samarze wróci drugi z samolotów Tu-154M. Nie wiadomo jednak, czy będzie on jeszcze wykorzystywany do przewozów VIP-ów. Marcin Austyn
CZY KTOŚ PRZEŻYŁ MOMENT KATASTROFY? W akcie zgonu co najmniej jednej z ofiar katastrofy W Smoleńsku widnieje godzina 8.50-9.00 czasu polskiego - pisze "Nasz Dziennik". Wynikałoby stąd, że jedna z ofiar katastrofy smoleńskiej zmarła od 10 do 19 minut po zderzeniu Tupolewa z ziemią. Potwierdza to niepokojące informacje "Gazety Polskiej". Ze stenogramu moskiewskiego MAK wynika, że katastrofa polskiego Tupolewa na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj, w której nikt nie przeżył, nastąpiła o 8.41 czasu polskiego. Tymczasem w dokumentacji medycznej sporządzanej przez rosyjskich patomorfologów czas zgonu co najmniej jednej ofiary określony jest na godz. 8.50 do 9.00 czasu polskiego. Co działo się w tym czasie - przez 19 minut? Kłamie MAK czy rosyjscy lekarze sądowi? Ale jeśli godzina zgonu została określona prawidłowo, to znaczy, że pasażer przeżył zderzenie z ziemią i zmarł po 19 minutach, nie doczekawszy pomocy ratowników? - pyta "Nasz Dziennik". Według niepotwierdzonych informacji, jakie już w maju dotarły do „Gazety Polskiej” od osoby, która była na miejscu tragedii i potem rozmawiała z rodzinami ofiar, przynajmniej jeden z pasażerów chwilę po katastrofie jeszcze żył i zaraz po rozbiciu się maszyny wykonał lub próbował wykonać połączenie telefoniczne (więcej szczegółów w najbliższym wydaniu papierowym "GP"). Nie udało nam się tego oficjalnie potwierdzić, dlatego dotąd o tym nie pisaliśmy. Obecnie sprawą połączeń telefonicznych pasażerów Tu-154 z osobami spoza samolotu zajmuje się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, więc, jeśli nie była to informacja fałszywa, może pomóc ABW w wyjaśnieniu okoliczności katastrofy. Leszek Misiak Grzegorz Wierzchołowski
CZY MINISTER BONI CZYTAŁ MARKSA? No i wyszło szydło z worka. Pan minister Boni w końcu zadał sobie „pytanie, czy ubytki w dochodach budżetowych, wynikające z wcześniejszej obniżki podatków i składki rentowej, w wysokości 2-3 proc. PKB, nie powinny zostać odrobione?” Jak widać, zespół bardzo strategicznych doradców pana premiera Tuska znalazł w końcu dla polskiej gospodarki „strategiczne” rozwiązanie. Nazywa się ono „odrabianiem ubytków z obniżek”. Jako że „jesteśmy w momencie przygotowania budżetu na 2011 rok, tego lata musi być nakreślona perspektywa związana nie tylko z rokiem 2011, ale i latami 2012 i 2013”. Co prawda „nie ma jeszcze decyzji w tej sprawie”. „Pierwsze muszą zostać wykonane bardzo dokładnie wszystkie analizy. Dopiero wtedy może to się stać przedmiotem większej debaty publicznej”. A jako że „zgoda buduje”, a „Polska jest najważniejsza”, to może dla dobra Polski wszyscy, którym będą miały być podwyższone podatki, wyrażą na to zgodę. Żeby jednak nie drażnić niektórych wyborców, lepiej będzie, żeby większość z nich wyraziła zgodę na podwyższenie podatków „bogatszej” mniejszości. Politycznie jest to dużo prostsze. Kłopot tylko w tym, że najbogatsi nie płacą podatków w Polsce. Jakby byli na tyle nieroztropni, żeby płacić progresywne podatki dochodowe w Polsce (okresowo nawet 45 proc.) to nie byliby bogaci. Więc są rezydentami podatkowymi w rajach podatkowych (dla „bogacza” to nie problem: wystarczy mieć dom w takim raju i jeździć tam na weekendy, latem miesiąc spędzić gdzieś na Hawajach, a zimą dwa tygodnie na nartach w Alpach i już po kłopocie, bo się w Polsce przebywa krócej niż 183 dni w roku) albo są dyrektorami w spółkach cypryjskich prowadzących interesy w Polsce i ich dochód jest zwolniony od opodatkowania w Polsce na podstawie polsko-cypryjskiej umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania, albo osiągają zyski kapitałowe, od których płacą jedynie „podatek Belki”, a nie progresywny podatek dochodowy. Legalnych sposobów unikania płacenia podatków jest wystarczająca liczba, żeby „sprawiedliwie” starczyło ich dla wszystkich chętnych. „Niesprawiedliwe” jest tylko to, że trzeba mieć parę ładnych milionów, żeby w taką „optymalizację” zainwestować. Wysokie podatki płacą ludzie niezamożni, którzy na weekendy, zamiast do „raju podatkowego”, mogą sobie pojechać co najwyżej do „raju” w pracowniczych ogródkach działkowych. Niektórzy, jak już z jakichś powodów muszą płacić progresywne podatki dochodowe w Polsce (np. bankowcy), to tak sami sobie ustalają wynagrodzenia, żeby satysfakcjonująca była dla nich kwota netto – po opodatkowaniu. A żeby mieć z czego zapłacić podatek, podnoszą ceny swoich towarów lub usług (np. opłaty za przelewy, które za prowadzenie konta muszą uiszczać biedni, lub oprocentowanie kredytów). Podatki są bowiem przerzucane. Płacą je nabywcy. Pisali o tym już klasycy: Smith, Say, Ricardo, a w Polsce międzywojennej Rybarski i Krzyżanowski, który zauważył, że „bezpośrednim odruchem opodatkowanego jest zamiar podniesienia ceny towaru lub usług, które sprzedaje, co najmniej o wysokość straty wywołanej podatkiem”. We współczesnych społeczeństwach demokratycznych fakt przerzucalności podatków nie jest jednak zbyt eksponowany, a wręcz skrywany. Bo jakby wyborcy się zorientowali, że głosując na polityków obiecujących podwyższenie podatków „najbogatszym”, zachowują się jak karpie przed Wigilią chcące ją przyspieszyć, musieliby zasadniczo zrewidować swoje preferencje wyborcze. Pewnego pocieszenia dostarcza lektura dzieł Marksa i Engelsa. Strategiczni doradcy pana premiera Tuska pewnie ich nie czytają, sądząc po ich pomysłach, więc jeszcze raz podzielę się swoją wiedzą na ten temat. Engels we Wstępie do Walk klasowych we Francji Marksa napisał, iż „wzrost wydatków państwa doprowadza podatki do takiej wysokości, która popycha uboższe masy ludowe w objęcia socjalizmu”!!! W Manifeście komunistycznym obaj panowie zalecili „wysoki podatek progresywny” obok „wywłaszczenia własności ziemskiej” i „zniesienia prawa dziedziczenia” jako jeden ze środków, które „ekonomicznie wydają się niedostateczne i nieuzasadnione”, ale mogą znaleźć zastosowanie jako „środki przewrotu w całym sposobie produkcji”. Ciekawe, czy współcześni zwolennicy podwyższania podatków są kryptokomunistami, którzy chcą, aby ich działania „popchnęły masy ludowe w objęcia socjalizmu”, czy też, jak mawiał Lenin, „pożytecznymi idiotami”, którzy nie zdają sobie sprawy z celu, dla którego Marks z Engelsem domagali się podwyższania podatków? Więc może niech podwyższą podatki. Skoro w kapitalizmie wyższe podatki, choć „nieuzasadnione ekonomicznie”, „popychają” masy ludowe w objęcia socjalizmowi, to może w socjalizmie, w okowach którego w najlepsze tkwimy, wyższe podatki „popchną” lud w objęcia kapitalizmu? Robert Gwiazdowski
W TROSCE O ODPOWIEDNIE WNIOSKI Mając na uwadze dobre wzorce, jakimi kierują się członkowie grupy rządzącej, można być pewnym, że końcowym efektem kampanii dezinformacyjnej będzie teza, iż polscy piloci popełnili rytualne samobójstwo, próbując lądować pod presją Prezydenta, a za śmierć 96 osób odpowiada Jarosław Kaczyński. W ostatniej fazie kampanii dezinformacyjnej dopuszcza się czasem zastosowanie metody równej reprezentacji. Dzieje się tak, gdy cel dezinformacji został osiągnięty w stopniu zadowalającym, a zdecydowana większość odbiorców została już przekonana do fałszywych tez. Można sobie wówczas pozwolić na rzekomo równe zaprezentowanie wszystkich argumentów – za i przeciw fałszywej tezie oraz ujawnienie całości materiału dowodowego. Czyni się to zwykle w taki sposób, by argumenty za tezą dezinformacyjną były przedstawiane w sposób spektakularny i atrakcyjny, wsparte autorytetem „eksperta”, a argumenty przeciwne zostały przedstawione w nieciekawej, zakamuflowanej, a często niezrozumiałej dla odbiorcy formie. Gdy zatem doszło do sytuacji, w której strona polska ma przedstawić całościowy zapis stenogramu nagrań z kabiny pilotów Tu-154, należało spodziewać się sięgnięcia po sprawdzone metody. Tym bardziej, że od początku, czyli od 10 kwietnia, mieliśmy do czynienia z zastosowaniem innej, podstawowej metody dezinformacji, polegającej na tzw. nierównej reprezentacji. Sprowadzała się ona do ukierunkowania wszystkich głównych przekaźników i rezonatorów na ten sam przekaz, przy jednoczesnym marginalizowaniu, ukrywaniu lub wyszydzaniu przekazów odmiennych. Z tego powodu podstawą niemal wszystkich transmisji medialnych były wyłącznie informacje ze strony rosyjskiej, z których każda (nawet ta propagująca odmienne teorie zdarzeń) powinna być postrzegana jako element dezinformacji. Z tego też względu nie ujawniano opinii publicznej głosów niezależnych ekspertów zagranicznych, marginalizowano publikacje przeczące tezom rosyjskim, a nawet zatajono tak ważne dowody jak zdjęcia satelitarne i ekspertyzy przekazane przez Amerykanów. Powszechne traktowanie wszystkich hipotez dotyczących przyczyn tragedii jako „teorii spiskowych”, a głosów przeciwnych rosyjskim przekazom jako objawów „rusofobii” – było jednym z efektów zastosowania metody nierównej reprezentacji, dość łatwym do osiągnięcia, zważywszy na intelektualną niemoc zwolenników grupy rządzącej i łatwe uleganie medialnym manipulacjom. Podstawowy nacisk położono natomiast na forsowanie tezy o winie pilotów i bezpośrednio – naciskach ze strony prezydenta Kaczyńskiego. Było to rozwiązanie najlepsze z punktu widzenia strategii rosyjskiej, bo obarczające odpowiedzialnością za katastrofę stronę polską, ale też korzystne dla interesów przyjaciół płk Putina z grupy rządzącej. Taki przekaz i związana z nim kampania mógł w całości bazować na funkcjonujących w polskim społeczeństwie kłamstwach dotyczących osoby zmarłego Prezydenta oraz na wszechobecnym „antykaczyzmie” – jako odczuciu integrującym zwolenników rosyjskiej dezinformacji. Rozgrywając ten przekaz od kilku lat, „partia rosyjska” oraz tzw. elity III RP mogły liczyć na masowy odbiór i współuczestnictwo milionów zmanipulowanych obywateli. W każdym innym przypadku i próbie zastosowania innej tezy, Rosjanie mieliby poważny problem z jej społeczną akceptacją, a polskojęzyczne przekaźniki z rozpowszechnieniem. Tylko dzięki temu, że celem kampanii byli znienawidzeni bracia Kaczyńscy, można było zakryć przed społeczeństwem oczywistą prawdę, że narzucone przez Rosję i powielane przez polskojęzyczne media tezy godziły w interesy państwa polskiego i były obelżywe dla każdego Polaka. Spreparowane, zawierające wiele „białych plam” stenogramy z odczytu czarnych skrzynek Tupolewa, przekazane przez Rosjan w okresie wyborczym, posłużyły do zmasowanej akcji ataków na osobę zmarłego Prezydenta oraz pozwoliły rzucić podejrzenia również na osobę Jarosława Kaczyńskiego. Na bazie rosyjskich fałszywek zbudowano przekaz, z którego miało wynikać, że rozmowa telefoniczna braci tuż przed katastrofą miała wpływ na powzięcie przez Lecha Kaczyńskiego przekonania, że Rosjanie będą celowo utrudniać lądowanie w Smoleńsku, a co za tym idzie – wywołała określoną reakcję Prezydenta i naciski na lądowanie. W tym celu, dzień po przekazaniu rosyjskich materiałów pojawił się w mediach apel Lecha Wałęsy o ujawnienie treści rozmowy telefonicznej między Prezydentem a Jarosławem Kaczyńskim, którą prowadzili podczas lotu do Smoleńska. Do akcji włączył się również były szef Wojskowych Służb Informacyjnych gen. Marek Dukaczewski, nawołując do „sprawdzenia dokładnie działania niektórych osób na pokładzie” i wyrażając zainteresowanie – „kiedy ta rozmowa była – czy przed informacją, że jest problem z lądowaniem, czy po? Interesuje mnie, czy prezydent poinformowany o tym, że jest problem, i zapytany, gdzie ma samolot lądować, konsultował z kimś swoją decyzję.” Po przystąpieniu do prac nad „odszumieniem” rosyjskich materiałów byliśmy świadkami kontynuowania kampanii dezinformacji przy pomocy kontrolowanych przecieków, z których każdy potwierdzał fałszywą tezę o naciskach i błędach pilotów. Kulminacja miała nastąpić po odczytaniu wszystkich „białych plam” i publikacji całego materiału. Miała, ale najwyraźniej na przeszkodzie tym planom stanęła sama treść zapisów czarnych skrzynek, z których, nawet przy zaangażowaniu całego potencjału medialnych przekaźników, nie udałoby się zbudować mocnego „dowodu” winy pilotów i polskiego Prezydenta. Dziś zatem dowiedzieliśmy się, że całość zapisu nie będzie ogłoszona publicznie, a z pełnymi wynikami prac ekspertów zapozna się jedynie komisja badająca przyczyny smoleńskiej tragedii. Wyjaśnienie dla tej decyzji podane przez ministra Millera zasługuje na szczególną uwagę. Zdaniem ministra, „zwykły obywatel nie ma wystarczającej wiedzy, by zrozumieć stenogram i wyciągnąć odpowiednie wnioski.” Jak stwierdził, „interpretowanie suchych sformułowań bez kontekstu i wiedzy lotniczej może prowadzić do opacznego zrozumienia tego, co mogło dziać się w kabinie pilotów. Jak ze mną członkowie komisji rozmawiają, to nieraz długo muszą mi coś tłumaczyć, żebym ja, jako nie z branży lotniczej, to dobrze zrozumiał. Nieraz pierwsze wrażenie jest opacznie przyjmowanie”. Minister dodał też, że rosyjski stenogram został upubliczniony tylko dlatego, że ruszyła wówczas lawina spekulacji i niestworzonych hipotez. Zdaniem Millera, publikacja rosyjskich fałszywek przyczyniła się do przecięcia tych spekulacji. Ponieważ wiemy, że posłużyły one głównie do wzmocnienia fałszywej tezy dezinformacyjnej, można domniemywać, że końcowy efekt prac polskich ekspertów musi być sprzeczny z rosyjską koncepcją i ta właśnie okoliczność zaważyła na utajnieniu całości materiałów. Fakt, że Miller był gorącym zwolennikiem ujawnienia tzw. raportu cząstkowego rosyjskiej komisji oraz osobiście jechał do Moskwy po stenogramy zapisów czarnych skrzynek i nalegał na ich natychmiastowe upublicznienie – jednoznacznie wskazuje, że jawność działań grupy rządzącej kończy się wraz z pojawieniem się zagrożeń dla rosyjskiej dezinformacji. Najwyraźniej też, wiara ministra rządu III RP w zdolności percepcyjne polskich obywateli nie sięga tak daleko, by można było przedstawić społeczeństwu całość materiału, bez zawartych w nim „wskazówek” moskiewskich fachowców. Pomocna w tak niezręcznej sytuacji okazuje się jednak tzw. metoda równej reprezentacji. Trzeba przecież wykazać przed Polakami, że grupa rządząca nie ma nic do ukrycia, a rosyjskie materiały w konfrontacji z działaniami polskich śledczych zasługują na wiarygodność. W tym celu szef MSWiA wymyślił, że opinia publiczna pozna jedynie końcowy komunikat z prac ekspertów. Komunikat przedstawiony społeczeństwu nie będzie zawierał tych wszystkich elementów, „które są niezrozumiałe przez osoby bez tych kwalifikacji” – zapowiedział Miller. Oznacza to, że mamy poznać to tylko, co zdaniem owych ekspertów i ministra Millera będzie zrozumiałe dla przeciętnego odbiorcy. Ponieważ można domniemywać, że chodzi tu o przeciętność na poziomie elektoratu grupy rządzącej, właściwie ukierunkowanego i zmanipulowanego – łatwo domyśleć się, jakie treści będzie zawierał końcowy komunikat i jakim językiem będzie sporządzony. Jest to metoda o tyle skuteczna, że przez funkcyjne media zostanie przedstawiona w kontekście troski, jaką grupa rządząca wykazuje w sprawach etyczno–moralnych, by nie ujawniać „danych wrażliwych” i nie urażać uczuć rodzin ofiar smoleńskiej tragedii. Warto przypomnieć, że taką samą troską o „kwestie moralno-etyczne” wykazywała się szefowa rosyjskiej komisji MAK Tatiana Anodina, gdy zapowiadając przekazanie stenogramów z czarnych skrzynek, twierdziła, że drugi z głosów słyszanych w kokpicie samolotu „został już zidentyfikowany, ale ze względów etycznych, z uwagi na rodzinę, informacja, do kogo należał – nie zostanie na razie upubliczniona”. Mając na uwadze dobre wzorce, jakimi kierują się członkowie grupy rządzącej, można być pewnym, że końcowym efektem kampanii dezinformacyjnej będzie teza, iż polscy piloci popełnili rytualne samobójstwo, próbując lądować pod presją Prezydenta, a za śmierć 96 osób odpowiada Jarosław Kaczyński, który na dodatek nie poleciał tego dnia do Smoleńska i nie zechciał zginąć razem ze swoim bratem. Aleksander Ścios
Niezdolność WCzc. Grzegorz Napieralski oznajmił Urbi & Orbi, że w Platformie Obywatelskiej nie ma już prawie w ogóle polityków liberalnych, a także nie istnieje tam żadne lewe skrzydło. JE Donald Tusk zaś pogubił się – i, podobnie, jak jego partia, zatracił swój liberalny wizerunek i ideową tożsamość: stał się politykiem konserwatywnym. Z czego wyszło Mu, że PO nie jest zdolna do przeprowadzenia reform bez pomocy Sojuszu. Hmmmm... Brałem udział w wielu tzw. „debatach oksfordzkich”. Polegają one na tym, że dyskutują ze sobą dwie drużyny (składające się z trzech lub czterech ludzi) – opowiadających się ZA lub PRZECIW jakiemuś twierdzeniu. Jedna z takich debat utkwiła mi w pamięci, gdyż organizatorzy cokolwiek bezmyślnie postawili tezę; brzmiała ona: „Czy uważasz, że państwo polskie przeznacza właściwą ilość pieniędzy na pomoc socjalną?”. W efekcie takiego postawienia sprawy znalazłem się po jednej stronie stołu z... p.Piotrem Ikonowiczem. Zarówno ja bowiem twierdziłem, że państwo polskie nie wydaje na socjal właściwej ilości pieniędzy (bo wydaje ich stanowczo za dużo) – i to samo twierdził p.Ikonowicz, uważając wszelako, że właściwa ilość pieniędzy powinna być znacznie większa. Po przeciwnej stronie siedziała dwójka urzędników i dwójka polityków bezbarwnie twierdzących, że wydaja akurat tyle, co trzeba – a my zapluwaliśmy się atakując ich z przeciwnych stron. Tu mamy dokładnie taką samą sytuację: i p. Napieralski, i ja domagamy się, by PO zrobiła wreszcie jakieś reformy – tyle, że pomysły w tym względzie mamy dokładnie odwrotne. Ja chcę, by III RP zlikwidowała 6/7 wszystkich podatków – a tę 1/7 przeznaczyła w 99% na wojsko i policję, a 1% na administrację; na jakiekolwiek przerzucanie pieniędzy od jednych obywateli do drugich nie wyrażam zgody – bo jest to zwykły rabunek, a z urzędnikami, którzy go dokonują, postąpiłbym tak samo jak biskup krakowski z tow.Janosikiem: powiesił Go za ziobro na Liptovským. Natomiast tow.Napieralski chce by budżet rósł, a urzędnicy żyli – no, może nie „dostatniej”, ale na pewno „stadniej” (bo pogłowie ich stada parokrotnie by wzrosło) – a z tego budżetu chce fundować ludziom za darmo zabiegi in vitro, prezerwatywy, naukę europeistyki, oraz marksizm-leninizm-keyn'sizm-galbraithizm; wszystko z wyjątkiem pierwszego: przymusowo. Oczywiście benzyna byłaby po 10 zł za litr – ale za to wszyscy mieszkańcy miast mieliby darmowe przejazdy autobusami... co ja wygaduję: żadnymi autobusami! Tramwajami! Tramwaje są bowiem ekologiczne – więc po ulicach mknęłyby wyłącznie rowery, tramwaje, piesi oraz, oczywiście, „Lancie” właścicieli III Rzeczypospolitej. Tow. Napieralski zacząłby niewątpliwie od ratyfikacji tego zbrodniczego dokumentu, jakim jest tzw. „Karta Praw Podstawowych”... JKM
Czyżby kanibalizm? Andrzej Wajda reżyser rzeczywiście kontrowersyjny (kręcił ciekawe artystycznie, ale fałszujące historię obrazy jak chociażby „Popiół i diament”, „Lotna”, „Kanał”) zagrał własną rolę w polityce. Deklarując poparcie dla kandydata Platformy Obywatelskiej na prezydenta RP ogłosił, że w Polsce toczy się polityczna „wojna polsko – polska”. Mówił – „To jest wojna domowa, to jest walka o wszystko!” Wojna domowa jest najgorszą z możliwych bo bratobójcza i zawsze okrutna. Wielki teoretyk sztuki wojennej generał Carl von Clausewitz pisał w swym dziele „O wojnie” (pierwsze wydanie 1832 r.): „...wojna, ma narzucić przeciwnikowi określony przez agresora porządek. Pojedynek ten nie może być traktowany jako "gentlemeńska" potyczka, w której pierwsze draśnięcie kończy wymianę ciosów. Wojna jest pojedynkiem toczonym z pełnym zaangażowaniem, do ostatecznego pokonania przeciwka.” Na wojnie są dwie strony, atakujący i broniący się. Broniący się z reguły prowadzi wojnę obronna, sprawiedliwą, zasługuje tym samym na sympatię i poparcie. Atakujący to na ogół godny potępienia agresor. Wg Wajdy agresorem w wojnie polsko-polskiej jest Prawo i Sprawiedliwość. Internetowy zwolennik Platformy Konrad8 w dyskusji na stronie „Polityki” http://szostkiewicz.blog.polityka.pl/ wpis - “PiS jak podpalacze Reichstagu” wyjaśnia: „PiS tak jak NSDAP też jest partią narodowo-socjalistyczną”. A Jarosław Kaczyński: „To taka europejska wersja Czerwonego Khmera” informuje w „Gazecie Wyborczej” internauta antybojar. Cóż z tego, że Kaczyński jest jak mówią obdarzony charyzmą skoro satyryk Marek Majewski wyjaśnia: "Charyzmę zbyt często mają psychopaci". Członkowie PiS są zresztą nie tylko mieszanką nazistów z khmerami, to także ludzie psychicznie chorzy, mówią zwolennicy Platformy. Jakże inaczej wypada strona odpierająca agresora. Specjalista od wtykania narodowej flagi w psie odchody, a jest też „na Powiślu sąsiadem Bronisława Komorowskiego”, udziela wywiadu tygodnikowi „Wprost”: „Ostatnio spędziłem na Mazurach cudowny wieczór i noc z Magdaleną Środą i Januszem Palikotem, dyskutując o Polsce i zdałem sobie sprawę, jacy to są normalni ludzie, że tak sobie wyobrażam elity władzy.” Aż trudno wprost uwierzyć, że taką elitę może wyłonić społeczeństwo „...z tyloma wadami, bo jest homofobiczne, antysemickie, leniwe, głupie, brudne, tandetne, nieufne, rozalkoholizowane, pełne ignorancji politycznej, ignorancji w ogóle, ma poczucie wyższości wobec Rosjan, Czechów...” Polskie społeczeństwo - mówi trefniś - to po prostu dno, a tu nie wiedzieć skąd taka „elita”, Palikot i Środa?
Mamy więc na wojnie polsko-polskiej „agresora”, to są ci nienormalni psychiczni khmero-naziśći, a z drugiej strony „obrońca” Polski - elita i normalni ludzie. W gazetach czytamy różne wypowiedzi na temat niedawnej „pokojowej” polityki prezesa PiS. Wielu twierdzi, że Kaczyński udawał łagodnego, aby wyborców nabrać, a skoro przegrał, to wrócił do dawnej wojowniczej postawy. Europoseł PiS Marek Migalski wyciąga wniosek: "Daliśmy się wpuścić w spór o krzyż, o tragedię smoleńską, zajmujemy się wciąż sobą, a nie rozliczaniem PO. W dniu zakończenia kampanii rozpoczął się dla PiS zły czas. Do 4 lipca zyskiwaliśmy sympatię i poparcie, obecnie je tracimy". Natomiast oponent PiS Jan Lityński samokrytycznie przyznaje: „Dałem się nabrać Jarosławowi Kaczyńskiemu. W trakcie kampanii wyborczej, kiedy wiele osób twierdziło, że przybrał fałszywą maskę, udając przemianę z politycznego awanturnika w polityka spokojnego, gotowego do współpracy, broniłem go. Naprawdę wierzyłem, że ta jego przemiana pod wpływem katastrofy smoleńskiej jest autentyczna. Wydawało mi się, że rozmiar tragedii i szok z nią związany rzeczywiście go zmieniły.” Biadoli Lityński: „Widać wyraźnie, że [Kaczyński] nic nie zrozumiał z lekcji, jaką dostał w wyborach. Ponownie zaczął przemawiać agresywnym językiem...”.
Nie należałem do ekipy Jarosława Kaczyńskiego. Nie było mnie w „zakonie PC”. Zdarzało się, że w naszych politycznych relacjach iskrzyło. (Prywatnie Jarek jest sympatycznym człowiekiem i osobiste relacje były między nami dobre.) Kiedy po lipcu 2001 r. popadłem w tarapaty, a później PiS rządził Polską, moi przyjaciele prosili polityków PiS o interwencje bowiem sąd przeciągał mój proces. Zależało mi na jak najszybszym SPRAWIEDLIWYM osądzeniu. Prośby były bezskuteczne. Wyrok uniewinniający zapadł, gdy rządziła Platforma. Z przykrością odbierałem wypowiedzi rzecznika rządu premiera Kaczyńskiego dementujące pogłoski, że po uniewinnieniu mogę powrócić do MON. Byłem też niechętnie traktowany przez otoczenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Moja krytyczna opinia o Bronisławie Komorowskim nie była więc „wpisywaniem się” w jakąś kampanię wyborczą jego konkurenta. Była tylko moim protestem przeciwko komuś, kto prezydentem być nie powinien. Wyborcy zdecydowali inaczej. Wspominam o tym wszystkim z tzw. procesowej ostrożności, aby ktoś mnie nie zaczął nagle zaliczać do propagandystów PiS. Tak jak wszyscy myślący o państwie polskim byłem wstrząśnięty katastrofą pod Smoleńskiem. Nie tylko wyjątkowością zdarzenia, w którym poniosły śmierć ważne dla państwa osoby. Było wymowne, że w katastrofie zginęli ludzie różnych opcji politycznych. Zginęli tylko dlatego, że chcieli uczcić pamięć zamordowanych w Katyniu. Zginęli - w katastrofie ginie się, a nie umiera - dlatego, że byli Polakami. Wydawało się, że ta tragedia musi coś zmienić. Powszechne były nadzieje, że co najmniej zmieni się język polskiej polityki, a spór będzie dotyczył spraw naprawdę ważnych. Nie będzie tylko pijarowską grą ogłupiającą ludzi. W kontekście katastrofy pojednawcze zachowanie Jarosława Kaczyńskiego było zrozumiałe i było szczere. Prezes PiS miał prawo sądzić, że po tragicznej śmierci Jego brata wiele poprawimy. Jeśli więc Wajda miał rację w sprawie tej wojny polsko - polskiej, to zachowanie Kaczyńskiego było propozycją zawarcia na honorowych warunkach pokoju. Druga strona nie chciała pokoju. Wyraźnie to zadeklarowano na spotkaniu komitetu honorowego kandydata na prezydenta Komorowskiego 16 maja w Łazienkach Królewskich. To wtedy padły różne oskarżenia i słowa Wajdy o „wojnie”. Kaczyński nie zmienił wymowy swojej kampanii. W Zakopanem (20.05.) przekonywał, że trzeba "skończyć raz na zawsze z polsko-polską wojną”. Mówił: „Ta wojna przyniosła bardzo wiele zła, bardzo wiele nieszczęścia. Polsce potrzebny jest wzajemny szacunek uczestników życia publicznego, rozmowa o polskich sprawach - w wielu miejscach potrzebny jest kompromis”. Apelował lider PiS: „To wezwanie kieruję do wszystkich uczestników życia publicznego - zakończmy polsko-polską wojnę” . Był konsekwentny. Stąd też zapewne wzięły się zaskakujące wypowiedzi Kaczyńskiego pod adresem Józefa Oleksego, Edwarda Gierka i samej SLD. Wielu uważało i uważa, że była to tylko próba zjednania głosów lewicowego elektoratu. Nie podzielam tej opinii. Kaczyński musiał wiedzieć po deklaracjach Cimoszewicza, Jaruzelskiego, że ten elektorat w lwiej części będzie głosował na Komorowskiego. Musiał też zdawać sobie sprawę, że odżegnywaniem się od postkomunizmu osłabia wpływ na swój elektorat. Musiał jednak pamiętać, że w samolocie wraz z jego bratem zginął także Jerzy Szmajdziński kandydat lewicy na prezydenta. Sądzę, że z tego powodu Kaczyński chciał wyciągnąć dłoń także do SLD. Mimo to wojna polsko-polska trwała. Atakowała Platforma. Dowiódł tego Donald Tusk. Na konwencji krajowej PO 27 czerwca premier zaatakował Kaczyńskiego. „Konkurent Bronisława Komorowskiego chce zdobyć władzę na fundamencie kłamstwa” – mówił. Sugerował, że kandydat PiS wykorzystywał w kampanii żałobę po katastrofie pod Smoleńskiem – co było nieprawdą. Dezawuował Kaczyńskiego: „Mam wrażenie, że nie przyświeca mu hasło: Polska jest najważniejsza, lecz: władza jest najważniejsza”. Tym co musiało ostatecznie zdecydować o powrocie lidera PiS „na wojenną ścieżkę” była zdaje się sprawa Smoleńska. Sam byłem zszokowany nieudolnością i zaniedbaniami jakich dopuścili się ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo państwa. Sposób zorganizowania i zabezpieczenie przelotu, zachowanie się po katastrofie w relacjach z Rosjanami, wreszcie sposób prowadzenia postępowania wyjaśniającego były fatalne. Po wyborach i upływie tygodni od zdarzenia nie było widać, aby zmieniło się coś na lepsze. Władze żadnych wniosków nie wyciągnęły. To musiało mieć wpływ na postawę Kaczyńskiego. Ktoś zauważył, że powołanie przez PiS własnego zespołu poselskiego dla wyjaśnienia sprawy smoleńskiej nie jest żadną agresją, a raczej swoistym aktem rozpaczy. To wszystko źle wróży na przyszłość polskiej polityce. Zwłaszcza, gdy czytam taką wypowiedź, kogoś z grona „ludzi normalnych”, a może nawet i z samej „elity”. Z wpisu “PiS jak podpalacze Reichstagu”: Kaźmirz pisze: 2010-07-24 o godz. 09:31 Jeżeli będąca w nieustającym szoku od 100 dni baba chce sobie zrobić ze skarpetek zmarłego męża relikwie, to jej sprawa. Jeżeli dla drugiej baby najważniejsze dla wyjaśnienia katastrofy jest nazwisko lekarza, który robił identyfikacje zwłok i nie może wytrzymać bez tej wiedzy - to jej sprawa. Jeżeli dla trzeciej baby, wyglądającej na faceta, najważniejsze jest wywrzeszczeć do narodu, że po wypadku samochodowym czy lotniczym nie należy przez kilka lat pozamiatać jezdni, czy miejsca lądowania, to ich sprawa. Ale dlaczego ja mam to oglądać w TVN24 ? (...) Czytałem wywiad z Beatą Gosiewską w Polityce. Jako długoletni czytelnik Polityki chętnie bym się dowiedział kto wydelegował pana Cwilucha do tego wywiadu i kto zatwierdził wywiad do druku. (...) Carl von Clausewitz miał jak widać rację także w tym, że wojna nie jest starciem dżentelmeńskim. Trzeba na koniec zacytować św. Pawła – „A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli.”
Romuald Szeremietiew
28 lipca 2010 Biurokratyczne państwo prawa.. Pod naporem chwili uczucia potrafią opanować człowieka silniej niż myśli.. Bo jak pozbyć się emocji jak prawie codziennie zalewa nas fala głupoty, marnotrawstwa, złych informacji, taniej sensacji, dezinformacji i zwykłego kuglarstwa. Niedawno zakończyły się demokratyczne wybory prezydenta demokratycznej III Rzeczpospolitej, w której obecny prezydent obiecywał różne rzeczy, w tym obniżkę obciążeń dla przedsiębiorców, co mogłoby się przyczynić do pchnięcia polskiej gospodarki na nowe tory. I to byłaby prawda. Ale skończyły się demokratyczne werbalne bachanalia i dawaj powracać w stare koleiny rzeczywistości wysokich podatków, rozwoju biurokracji i płodzenia kolejnych zbędnych przepisów. Zanim portrety pana Bronisława Komorowskiego z Platformy Obywatelskiej , jako prezydenta III Rzeczpospolitej Okrągłostołowej zawisną w naszych ambasadach na całym świecie, pan Michał Boni, człowiek o pseudonimie- zresztą mniejsza o pseudonim, w końcu przeprosił publicznie za to, że był donosicielem- ogłosił, że trzeba rozważyć na poważnie problem podniesienia podatków, bo budżet państwa, bo deficyt, bo zobowiązania wobec cywilizowanej Europy, cywilizowanej w obrządku socjalistycznym. Problem deficytu można rozwiązać na dwa sposoby: albo zrezygnować z marnotrawnych wydatków państwa socjalistycznego, wtedy byłby koniec socjalizmu, albo podnieść podatki, żeby zaszlachtować kolejnych pracujących i ledwo łączących koniec z końcem, ale. za to ratujących na kolejną chwilę socjalistyczną- socjalistyczne państwo. Człowiek w socjalizmie się nie liczy.. Liczy się demokratyczny budżet biurokratycznego państwa. On jest ponad człowiekiem. człowiekiem że kolejne kilkadziesiąt tysięcy ludzi straci pracę? A czy to rządzących socjalistów z Platformy Socjalistycznej i Obywatelskiej obchodzi? Zresztą obniżanie wydatków państwa – to wielki problem, bo zaraz podniosą się lamenty wszystkich tych co żyją z państwa, a przecież socjalistyczne państwo trzyma stronę biurokracji- bo taka jest jego istota! A interesy biurokracji nie mogą być naruszone bo demokratyczne nici pozostaną po socjalistycznym państwie, jak biurokracja przestanie w nim grać pierwsze demokratyczno- socjalistyczne skrzypce? W takim na przykład państwowym szpitalu w Kutnie, gdzie jeszcze nie wiszą portrety pana prezydenta, na razie elekta, Bronisława Komorowskiego, a powinny już wisieć, obok portretu pani minister Ewy Kopacz- też robią reformę. Nie podnoszą podatków, bo nie mają takich demokratycznych kompetencji, ale rezygnują z kosztów. I dobrze, bo jak socjalistyczny szpital tonie w długach, to najlepiej pozbyć się z niego zbędnych wydatków.. Tylko kierownictwu państwowego- niczyjego szpitala pomyliły się strony kosztów, bo wzięli się najpierw za zwalnianie… pielęgniarek(???) Pomysł dobry i należy go powielić w pozostałych państwowych szpitalach; pozwalniać pielęgniarki i lekarzy, a zostawić całą szpitalną biurokrację z Narodowym Funduszem Zdrowia i mało tego.. Liczbę biurokratów powiększyć ,no i zmniejszyć liczbę pacjentów.. W końcu państwowy szpital nie musi leczyć pacjentów, bo nie od tego jest już dawno, ale musi być” placówką leczniczą”. Wydaje mi się , że portrety pana prezydenta i pani minister zdrowia powinny wisieć w każdej sali szpitalnej. Dodawałoby to otuchy leżącym tam pacjentom, i nie wpędzałoby ich w stresy związane z państwowym leczeniem.. Portrety pana prezydenta Bronisława Komorowskiego w polskich ambasadach forsuje pan Radosław Sikorki, minister spraw zagranicznych Polski, ale bardziej realizujący politykę amerykańską, niż polską. Ale to nikomu nie przeszkadza, tak jak nie przeszkadzały pełnione funkcje pana Radosława w rządzie Prawa i Sprawiedliwości. Teraz jest związany z Platformą Obywatelską, a jak nastaną rządy Sojuszu Lewicy Demokratycznej- dostanie posadę w rządzie demokratycznego Sojuszu. Dziwnym trafem on ciągle musi być na górze? Czyich naprawdę interesów pilnuje tam na górze? Kiedyś w Afganistanie pilnował amerykańskich po stronie Afgańczyków, przeciwko Rosji.. Teraz popiera nadal amerykańskie przeciwko Afgańczykom. I nadal chodzi o Rosję. Żeby być przeciwko niej.. Powinien zacząć forsować ideę, w której każdy polski żołnierz walczący na wojnie w Afganistanie, zwanej przez propagandę wylewającą się uszami- „ misją”, powinien posiadać przy sobie miniaturowy portret pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, tak jak rozpowszechnione są portrety w Korei Północnej. Ostatni raz portrety były forsowane w poprzednim socjalizmie, zwanym popularnie” komuną”. Pamiętam portrety Cyrankiewicza, Gomułki, wiszące w miejscach użyteczności publicznej.. Oczywiście towarzysza Stalina też wisiały, ale szybko socjaliści je pozdejmowali po ogłoszeniu rewelacji na XX Zjeździe. W Katowicach, zwanych Stalinogrodem, którą to nazwę przeforsował Gustaw Morcinek, też portrety tego wielkiego człowieka, ojca; ludzkości, który „ usta słodsze miał od malin,” zostały pozdejmowane.. I dobrze, bo zrobiono miejsce dla innych.. Gierek chyba też wisiał. Tego już dobrze nie pamiętam, bo wiele rzeczy zaciera się w świadomości.. Tyle jest problemów pokonywanych bohatersko przez socjalistów, które to problemy tworzą - sami socjaliści.. Żeby je pokonywać! Pan Michał Boni nie sprecyzował jeszcze, jakie podatki mają wzrosnąć, ale będzie „ dialog i porozumienie” w tej sprawie, rozumiem pod portretem pana prezydenta Bronisława Komorowskiego w gabinecie pana Boniego.. Akcyza na wyroby tytoniowe na przykład bardzo wpływa korzystnie na przemyt (!!!!). Nawet według Komisji Europejskiej Polska należy do krajów o największym opodatkowaniu produktów tytoniowych- stawka jest o 57% wyższa od minimalnej kwoty akcyzy na tytoń, wymaganej przez Unię Europejską. Oblicza się, że łączna podwyżka akcyzy w latach 2008-2009 spowodowała spadek- do ukochanego przez socjalistów budżetu - o 4mld złotych(!!!!). Ciekawe, jakie podatki podniosą, żeby napełnić wiecznie głodny budżet. W każdym razie biurokracja na tym nie straci- jak zwykle. Uduszą jedynie kolejne małe , drobne firmy, które obecnych obciążeń już nie wytrzymują, a co mówić, o wytrzymaniu - nowych. Powiększy się szara strefa, z którą socjaliści będą walczyć.. Żeby „obywatele” w demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej musieli schodzić do podziemia? Będą bardzo popularne’ poradniki małego konspiratora”. Szkolenia czas zacząć.. We własnym państwie.. Kto by pomyślał, że 30% „obywateli” zasila konspiracyjną szarą strefę.. WJR
Zbrodniarze nie powinni się czuć bezpieczni Sąd Najwyższy zatwierdził uznanie za przedawnioną sprawy Ireneusza K. oskarżonego o śmiertelne pobicie Grzegorza Przemyka w 1983 roku. Oddalono kasację ministra sprawiedliwości od prawomocnego wyroku sądu apelacyjnego, który umorzył sprawę byłego zomowca. Nie tak często się zdarza, by szef resortu sprawiedliwości korzystał z prawa do rewizji decyzji podwładnych i kierowania kasacji od wyroku sądów. Krzysztof Kwiatkowski, choć jest człowiekiem dość młodym, należy do pokolenia, które pamięta aurę bezprawia, z jakiej w czasach komunistycznego terroru korzystały patrole ZOMO. Kierując wniosek o kasację, pokazał też, że jest człowiekiem sumienia. Ktoś może zapytać: w imię czego dziś, dwie dekady po upadku komunizmu, powinniśmy ścigać sprawców politycznych zabójstw z lat PRL? Odpowiedź jest prosta – dla przestrogi. Zbrodnie aparatu represji w państwach totalitarnych, nazistowskich i komunistycznych były wynikiem zorganizowanego systemu bezprawia. Społeczny instynkt samozachowawczy powinien powodować, by sprawcy takich zbrodni nigdy nie czuli się bezpieczni. Przyszłe pokolenia muszą bowiem zapamiętać, że żadne rozkazy nie mogą usprawiedliwiać łamania ludzkich praw. Że w obliczu bandyckiego rozkazu lepsza jest odmowa jego wykonania niż posłuszeństwo, bo kara może przyjść nawet po wielu latach. Sprawą zomowców, których oskarżono o udział w zakatowaniu warszawskiego licealisty, sądy w III RP zajęły się stosunkowo późno. Był to jeden ze skutków polityki grubej kreski i niechęci do rozgrzebywania ponurych mordów z lat PRL. Atmosfera polityczna lat 90. podarowała byłym zbrodniarzom w zomowskich mundurach bezcenny czas. Czas, który dziś używany jest jako argument, aby machnąć ręką na zabójstwa z lat stanu wojennego. Jak szyderstwo brzmią ubolewania Sądu Najwyższego, że przez 28 lat nie udało się osądzić tak poważnej sprawy. Niech sędziowie będą przynajmniej konsekwentni. Albo uznają, że mord na Przemyku był czymś wyjątkowym – ale wtedy trzeba by przyznać, że należy do kategorii niepodlegającej zasadzie przedawnienia. Albo niech stwierdzą, że zbrodnia ta nie była niczym nadzwyczajnym – lecz wtedy zbędne jest narzekanie, iż nie starczyło dwóch dekad na ukaranie winnych. Semka
Jeszcze słabsza Polska Mamy polityczną wojnę o to, kto kogo bardziej upokorzy, a nie o to, kto zrealizuje swoją wizję państwa. Wojnę pustą i wyniszczającą. Po 10 kwietnia 2010 r. zapanował w Polsce specyficzny nastrój – najpierw był wstrząs, przerażenie i smutek, a potem przyszła także refleksja. Nad tym, jak traktowaliśmy człowieka pełniącego najwyższy urząd w państwie, ale także nad tym, jak traktowaliśmy samo państwo. Padło wiele słów o niesprawnej machinie państwowej, pustej polityce i marnych mediach unikających poważnej dyskusji, nastawionych wyłącznie na polityczno-cyrkową rozrywkę. I wydawało się, że przeszliśmy rodzaj jakiegoś katharsis. Zrozumieliśmy, iż zabrnęliśmy w ślepy zaułek, i zaczęliśmy odczuwać potrzebę zmiany. Nie zmiany jednej partii na drugą, ale zmiany jakości życia publicznego. Czy rzeczywiście?
Państwo źle działa W moim najgłębszym przekonaniu to ta właśnie marna, pusta polityka, niekończące się wojny o nic, głupie media, niesprawne urzędy, otępiali urzędnicy, brak zasad i procedur – wszystko to razem wzięte doprowadziło prezydencki samolot do katastrofy. W rzeczywistości zapewne złożyło się na nią ileś mniej lub bardziej brzemiennych w skutki ludzkich pomyłek i zaniechań – zarówno po polskiej, jak i po rosyjskiej stronie. Ale te pomyłki i zaniechania były tylko efektem niesprawności państwa. Katastrofa była ostatecznym efektem tego, że my wszyscy – od zwykłych wyborców poprzez dziennikarzy, urzędników po polityków – sami sobie zbudowaliśmy takie państwo i przez wiele lat pozwalaliśmy na to, by tak źle funkcjonowało. Pozwoliliśmy na to, by aparat sprawiedliwości nie spełniał naszych oczekiwań. By nie można było wyjaśnić podstawowych spraw z naszej historii, by można było nie osądzić win twórców stanu wojennego czy zbrodni dokonanych na Stanisławie Pyjasie, Grzegorzu Przemyku i innych opozycjonistach. By urzędnicy, policjanci, sędziowie budowali własne państwa w państwie, by Krzysztof Olewnik mógł zostać zakatowany, a jego rodzina czuła się bezbronna wobec gangsterów i aparatu państwowego, który tych gangsterów wspierał. By Roman Kluska i inni przedsiębiorcy mogli być niszczeni przez struktury mafijne oplatające państwowe instytucje. I by najważniejsi politycy oraz media mogli pluć na głowę państwa przy rechocie zachwyconej publiki. Dla mnie katastrofa prezydenckiego samolotu stała się symboliczną ilustracją stanu naszego państwa.
Masakrowanie nieżyjącego Po 10 kwietnia przez chwilę mi się wydawało, że wszyscy zaczęliśmy to rozumieć. I że wszyscy chcemy zacząć nasze państwo i siebie samych traktować poważnie. Kampania prezydencka, choć niezbyt treściwa, dawała nadzieję. Kandydaci zaczęli bowiem mówić trochę innym językiem. Deklarowali też chęć uprawiania lepszej polityki. Tak wielką nadzieję mieliśmy chyba jeszcze tylko w 2005 roku. Dziś nikt już co prawda nie liczył na to, że dwa wielkie obozy polityczne zaczną ze sobą współpracować. Ale mieliśmy przynajmniej nadzieję, że zaczną nas, wyborców, traktować poważnie. Mieliśmy nadzieję – ja ją miałem – że media poczują, iż oprócz zarabiania pieniędzy istnieje coś takiego jak misja i odpowiedzialność. Niestety, dziś już wiem, że tak się nie stanie. W październiku 2008 roku napisałem w "Rz" tekst pod tytułem "Zmasakrować prezydenta" . Była to analiza tego, jak Platforma Obywatelska ustami Janusza Palikota, wspierana przez część mediów, dewastuje wizerunek prezydenta RP. Niewiele czasu musiało minąć od śmierci Lecha Kaczyńskiego, by poseł z Lublina z błogosławieństwem swojej partii kończył dzieło niszczenia nieżyjącego już człowieka. Donald Tusk, gdy było mu to na rękę, bez mrugnięcia okiem potrafił wyrzucać ludzi z partii i rządu. Teraz nie kiwnął nawet palcem. Palikot wypowiada się w sposób coraz bardziej przerażający, a Donald Tusk i jego koledzy milczą. Nawet jeśli niektórzy z nich napomykają, że nie bardzo "odpowiada im styl wypowiedzi Janusza Palikota", to nie robią nic, by położyć temu kres. Dlaczego? Bo działalność posła z Lublina jest dla nich wygodna. Za ten stan rzeczy odpowiadają wszyscy członkowie Platformy Obywatelskiej.
Zagubione "miejsca wspólne" Z drugiej strony Prawo i Sprawiedliwość – wbrew deklaracjom prezesa z kampanii wyborczej – postanowiło pójść na wojnę, którą wypowiedział im Palikot. Jarosław Kaczyński zrobił dokładnie to, czego poseł chciał. I co tak bardzo odpowiada Platformie. Warto przypomnieć słowa prezesa PiS z pierwszego wywiadu w kampanii wyborczej udzielonego blogerom z Salonu24: "Zobaczyliśmy to wszystko, co w społeczeństwie jest dobre. Co było zawsze, ale co tym razem zostało pokazane bardzo mocno na zewnątrz. Tym czymś jest poczucie wspólnoty. Jest szansa na to, by sporne sprawy teraz zostały załatwione dzięki porozumieniu. Mam nadzieję, że my wszyscy tej szansy na porozumienie nie zmarnujemy. (...) W tej chwili warunki do współpracy z rządem wynikające ze społecznego nastroju są znacznie lepsze, niż były dotychczas. (...) Teraz w społeczeństwie jest większa potrzeba kompromisu. I musimy do niego dążyć. Ważne jest to, by rozmowy polityczne do tego prowadziły. By ten nastrój społeczny zmienił się w zdolność do uznania argumentów drugiej strony i znalezienia wyjścia z tych wszystkich sytuacji, w których doszło do blokady. A takich miejsc jest sporo".Te słowa u wielu ludzi obudziły nadzieję, co pokazał też bardzo dobry wynik wyborczy Jarosława Kaczyńskiego. Miejsca wspólne szybko jednak zniknęły. Pojawiły się za to oskarżenia i ataki, które nie przybliżą nas do wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, ale na pewno doprowadzą do podniesienia temperatury sporu. Zamiast poszukiwania wspólnych miejsc, mamy stających naprzeciwko siebie Janusza Palikota i Antoniego Macierewicza. Jeden z nich jest bezwzględnym i cynicznym graczem, drugi – umie niemal w każdej sprawie wywołać konflikt, nie doprowadzając jej zresztą do końca. Rozwiązanie WSI nie było majstersztykiem, tak jak nie była nim pamiętna uchwała lustracyjna z czasów rządu Jana Olszewskiego. A proszę pamiętać, że jestem zwolennikiem rozwiązania WSI i przeprowadzenia lustracji. Po trzech miesiącach wróciliśmy zatem do punktu wyjścia. Mamy wojnę o to, kto kogo bardziej upokorzy, a nie o to, kto zrealizuje swoją wizję państwa. Wojnę pustą, wyniszczającą polską politykę i życie publiczne, a na dodatek nieposuwającą żadnej ze spraw do przodu. Wojnę, którą rozpoczęła Platforma Obywatelska, ale którą dziarsko podjął PiS. 10 kwietnia niczego nie nauczył polskich polityków. To smutne. Najbardziej jednak wstrząsające jest dla mnie zachowanie mediów. Tych samych, które po 10 kwietnia umiały odnaleźć godne zdjęcia pary prezydenckiej. Ale kiedy można już było zdjąć czarno-białe fotografie zmarłych, na portalach szybko zagościła dobrze znana – i coraz bardziej ponura – twarz Janusza Palikota. Są takie portale i takie programy telewizyjne, w których poseł z Lublina gości niemal co dzień. I każda taka wizyta jest nagłaśniania. Każda bzdura, każde obelżywe słowo staje się newsem, hitem dnia. Przejmujący jest dla mnie widok maszerującego przez Sejm Palikota i pędzącej za nim bezmyślnej – właśnie tak koledzy dziennikarze: bezmyślnej – sfory młodych mężczyzn i kobiet z mikrofonami w rękach, którzy z jego warg gotowi są spijać każde słówko.
Otwierać szampana Pewien znajomy polityk powiedział mi niedawno: "Polska polityka dziś to stojący naprzeciwko siebie Palikot i Macierewicz. Rosjanie nie mogli wymarzyć sobie lepszej sytuacji". Ten smutny obraz uzupełnia jeszcze gromadka wpatrzonych w nich reporterów. Rosyjskie służby mogą naprawdę otwierać szampana. Taka jest Polska po 10 kwietnia. I będzie taka dalej, bo wszystkim się to opłaca: stacjom telewizyjnym, radiowym, portalom, opłaca się Platformie Obywatelskiej, a pewnie jakoś także PiS (choć dlaczego PiS, tego akurat nie rozumiem). Do następnej katastrofy. Igor Janke
KOŃ TROJAŃSKI ROSJI „Z Polską, gdzie prezydentem jest pan Komorowski, a rządem kieruje pan (Donald) Tusk, będzie się nam udawać, jak sądzę, znajdować punkty styczne i porozumienie znacznie bardziej konsekwentnie i konstruktywnie niż działo się to dotychczas w warunkach stałego współzawodnictwa prezydenta i rządu. Dla Rosji, dla perspektyw naszego współdziałania z Polską i ze zjednoczoną Europą z udziałem Polski wynik wyborów można ocenić na plus” – podsumował wybory prezydenckie w Polsce szef komisji spraw zagranicznych rosyjskiej Dumy Konstantin Kosaczow. Ocena polityka nikogo nie może zaskakiwać, bo Bronisław K. od chwili zgłoszenia jego kandydatury prezydenckiej był niemal naturalnym faworytem rosyjskich mediów i decydentów. Podobnie jak sama Platforma podczas wyborów roku 2007. Dziś już chyba niewielu pamięta, że nadzieję na „poprawę stosunków” z Polską władze Rosji wyrażały natychmiast po zwycięstwie wyborczym Platformy Obywatelskiej. W 2007 roku korespondentka „Izwiestii” Ksenia Fokin donosiła z tryumfem o porażce braci Kaczyńskich tytułując swój artykuł: "Blizniec-krig nie udałsja", co miało stanowić przeróbkę wojskowego terminu "blitz-krieg" w neologizm "blizniec-krieg" czyli wojnę prowadzoną przez bliźniaków. "Porażka PiS ucieszyła nie tylko znaczną część Polaków" –pisała z satysfakcją „Izwiestia” - "ale i kierownictwo Unii Europejskiej. Przez 15 miesięcy swoich rządów bliźniaki zrazili do siebie elektorat, tworząc w kraju atmosferę podejrzliwości, politycznych prześladowań oraz skandali”. Przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Rady Federacji Rosyjskiej senator Michaił Margielow 23.10. 2007 roku oświadczył, że „są nadzieje na normalizacje stosunków między Moskwą a Warszawą”. Margiełow wypowiadał się, jak sam przyznał będąc pod wrażeniem wywiadu udzielonego w przeddzień przez Donalda Tuska dla "Rossijskiej Gaziety", gdzie lider PO zadeklarował: "jedno z najważniejszych zadań polskiej polityki zagranicznej w najbliższym czasie to poprawa relacji pomiędzy Moskwą a Warszawą". I dodał: "Gotów jestem zrobić wiele, aby nasze stosunki stały się znacznie lepsze niż są dzisiaj. Wiedząc, iż po obu stronach przeważają emocje, wierzę, że sygnały o woli poprawy stosunków, które Platforma Obywatelska wysyła naszym sąsiadom, zostaną prawidłowo zrozumiane".
Senator Margiełow skomentował wówczas tę wypowiedź: "Tusk zaznaczył, że będzie to trudne. Rzeczywiście, problemów w stosunkach rosyjsko-polskich przy Jarosławie Kaczyńskim nagromadziło się wiele, a ich likwidacja będzie wymagać czasu”. Likwidacja problemów wymagała rzeczywiście sporo czasu i trwała aż do 10 kwietnia 2010 roku. Przypominam o tych deklaracjach głownie dlatego, by podważyć propagandową tezę, jakoby Platforma Obywatelska powołana przy współudziale ludzi pereelowskich służb, miała być środowiskiem nowoczesnym i liberalnym, działającym na wzór partii zachodnich, skoncentrowanym na sprawach gospodarki i poszerzaniu obszaru wolności obywatelskich. Absurdalność takiej tezy wydaje się szczególnie uderzająca w konfrontacji z postawą polityków putinowskiej Rosji, upatrujących w PO najważniejszego partnera i naturalnego sojusznika. Trzeba byłoby posłużyć się narzędziami kazuistyki, by uzasadnić fakt, że reżim pułkownika KGB odpowiedzialny za ludobójstwo, mordy polityczne, liczne akty cenzury i prześladowań, bazujący na oligarchii i ręcznym sterowaniu gospodarką, dostrzega właśnie w partii „liberałów i demokratów” stosownego partnera. Sformułowaną już w starożytności zasadę prawa przyrody zgodnie z którą, podobne dąży do podobnego, należy również stosować w polityce, o czym wielu obserwatorów życia publicznego zdaje się zapominać. Próba odpowiedzi na pytanie – dlaczego tak się dzieje, dlaczego partia Tuska jest nosicielem rosyjskich nadziei na „współdziałanie”, a z perspektywy tragedii smoleńskiej można ją nazywać „partią rosyjską” - musiałaby dotykać życiorysów niektórych „ojców” Platformy i jej czołowych działaczy oraz istoty samego układu, tworzącego środowisko III RP. Przed dwoma laty w tekstach z cyklu „III RP CZY TRZECIA FAZA” próbowałem odkryć kulisy tych relacji. Zachowanie Platformy po 10 kwietnia przyniosło jedynie potwierdzenie dla ówczesnych ocen. Dziś natomiast można już próbować dostrzec, gdzie w relacjach Rosja – III RP należy szukać „punktów stycznych i porozumienia” ,ale też zrozumieć - do czego płk Putin chce wykorzystać „współdziałania z Polską”? Powiedział o tym wyraźnie cytowany już Konstantin Kosaczow, gdy stwierdził, że 4 lipca: „Polacy dokonali wyboru między orientacją na unijne struktury integracyjne a kierunkiem na maksymalnie ścisły sojusz z USA". I dodał: „Poprzedni prezydent, zmarły Lech Kaczyński, był zwolennikiem drugiego modelu, gdy Komorowski jest zdecydowanym stronnikiem integracji europejskiej i poszukiwania kompromisów z partnerami, a nie konfrontacji Polski z tymi partnerami”. Choć rozgrywanie polskich relacji z UE i USA należy do stałych punktów strategii rosyjskiej i przynosi płk Putinowi doskonałe rezultaty, to troska o integrację europejską i „poszukiwanie kompromisu z partnerami” powinna zaskakiwać w ustach moskiewskiego polityka. Oznacza bowiem, że w procesie zbliżenia Polski i UE Rosja nie dostrzega zagrożeń dla swoich interesów, a przeciwnie – reżim Putina jest zainteresowany jak najściślejszym współdziałaniem Warszawy i Brukseli. Myślę, że jest to ważna wskazówka- w jakim kierunku Rosja pragnie wykorzystać swoje wpływy na „partię rosyjską” w Polsce. Jeśli do tego obrazu dodamy doskonałe notowania partii Tuska w Niemczech i coraz ściślejsze relacje Moskwy i Berlina, można pokusić się o twierdzenie, że rola Platformy ma polegać na reprezentowaniu interesów rosyjskich w strukturach unijnych, przy współdziałaniu z drugim rzecznikiem – Niemcami.
W takiej perspektywie nowego znaczenia nabiera „euroentuzjazm” Bronisława K. i jego pragnienie, by w Unii Europejskiej „zakopać Polskę aż po sam czubek głowy, zakopać razem z tym czakiem ułańskim, razem z czapką krakuską”. Skoro „zakopanie” nie zagraża przyjaźni polsko-rosyjskiej, a nawet może okazać się czynnikiem cementującym tę przyjaźń, głoszenie poglądów prointegracyjnych należy do obowiązków członków „partii rosyjskiej”. Tuż po 4 lipca dziennik "Izwiestia" pisał, że "liberał Komorowski ma image elastycznego i pragmatycznego polityka", a prof. Irina Kobryńska z Rosyjskiej Akademii Nauk stwierdziła odważnie, że "Tusk i Komorowski to wyważeni i porządni politycy, którzy nie będą kierować się jakimiś osobistymi motywami w dialogu z Niemcami czy Rosją.”
Najpełniej intencje Rosji wyraził tzw. ekspert Fiodor Łukianow, który uznał, że "jeśli nie będzie dużych błędów z rosyjskiej strony, to stosunki między Rosją i Polska będą co raz bardziej pragmatyczne. To jest wygodne dla Rosji gdyż Polska przez długi czas była główna przeszkodą dla realizacji europejskiej polityki Rosji". Podstawowym elementem tej polityki jest oczywiście ekspansja Gazpromu na rynki europejskie. W ślad za nim podążają zawsze zastępy rosyjskich agentów i przedsiębiorców, powiązanych ze służbami specjalnymi FR. Swoiste „homagium” w postaci kontraktu gazowego, uzależniającego nas na 27 lat od dyktatu Rosji daje Putinowi gwarancję, że znajdzie w Polsce rzecznika swoich gazowych interesów. O wpływy agenturalne premier Rosji nie musi się obawiać. Już w latach 80. zadbał o nie rezydent KGB płk Witalij Pawłow, a okres ostatniego dwudziestolecia tylko je umocnił. Ale projekty rosyjskich strategów idą znacznie dalej, niż tylko w kierunku podbojów energetycznych. Na początku czerwca br. rzeczniczka prezydenta Rosji oświadczyła w kuluarach szczytu Rosja-Unia Europejska w Rostowie nad Donem, że Kreml liczy na zmianę stanowiska Polski w sprawie współpracy Federacji Rosyjskiej z UE. - „Mamy nadzieję, że stosunki z Polską, jakie ukształtowały się w ostatnim czasie, doprowadzą do zmiany stanowiska Warszawy również w kwestii współpracy Rosji z Unią Europejską” - oznajmiła i dodała, że "strona rosyjska otrzymuje takie sygnały". Sam Miedwiediew oświadczył wówczas, że relacje z Unią Europejską są najważniejszym elementem polityki zagranicznej jego kraju, a Federację Rosyjską i UE łączą relacje długofalowego partnerstwa strategicznego. Pierwszym krokiem na drodze do owego „partnerstwa” było podpisanie porozumienia o ochronie informacji niejawnych, co według Miedwiediewa, będzie „sprzyjać ściślejszej współpracy FR i UE w sferze bezpieczeństwa”. Kolejnym, ma być porozumienie o wzajemnym zniesieniu wiz, które już znalazło orędownika w osobie ministra Sikorskiego. "Krok taki scementowałby strategiczne partnerstwo Rosji i Unii Europejskiej, a także ułatwił życie milionom osób po obu stronach granicy" – stwierdził Miedwiediew. Porozumienie o wzajemnych stosunkach między Rosją, a UE miało zostać podpisane już w ubiegłym roku. Na przeszkodzie stanęło jednak twarde stanowisko Polski, głównie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Powodem sprzeciwu były wydarzenia w Gruzji, stosowany przez Rosję szantaż energetyczny oraz polityka podporządkowania państw byłego Związku Sowieckiego. Po 10 kwietnia ta przeszkoda została usunięta. Nie znamy szczegółów planowanego porozumienia, można jednak przypuszczać, że dotyczy ono również środków unijnych przeznaczonych na modernizację Rosji oraz otwarcia przed nią rynków europejskich. Z całą pewnością efektem porozumienia będzie umocnienie obecnego reżimu płk Putina i potwierdzenie podziału Europy, według nowej strefy wpływów. Grupa rządząca w Polsce ma pełnić rolę adwokata putinowskich planów i zadbać o ich realizację na forum UE. Zbliżająca się prezydencja Polski doskonale ułatwi to zadanie.
Istota tych relacji zadaje się polegać na całkowitym braku partnerstwa, ale też na niemożności zdefiniowania korzyści, jakie miałaby odnieść Polska z roli wyznaczonej jej przez Kreml. Rezygnacja grupy rządzącej z samodzielnej polityki wobec państw bałtyckich, Ukrainy, Gruzji czy Azerbejdżanu, wyraźnie wskazuje, że przyjmuje ona dominację Rosji jako rzecz nie podlegającą dyskusji. Trudno właściwie byłoby wskazać obszar, w którym Polska miałaby odnieść realne korzyści ze współdziałania z reżimem Putina. Chyba, że weźmiemy pod uwagę współpracę w zakresie obronności i służb specjalnych – głównego „produktu eksportowego” Rosji,- którego przyjęcie przez państwa pozostające w sferze wpływów może prowadzić do odbudowy „Układu Warszawskiego – bis”. Już pod koniec czerwca informowano o podpisaniu umowy o współpracy wojskowej, między szefem Sztabu Generalnego Białorusi gen. Tichonowskim, a jego polskim odpowiednikiem gen. Mieczysławem Cieniuchem –mianowanym przez Bronisława K. Przedmiotem współpracy ma być m.in. planowanie, prowadzenie i obserwacja ćwiczeń, a także szkolenie wojsk i dowództw oraz wykorzystanie poligonów.
W lipcu dowiedzieliśmy się, że tuż przed tragedią smoleńską Polska i Rosja negocjowały warunki bliższej współpracy wojskowej. Na przełomie lutego i marca do MON trafiło pismo attache wojskowego rosyjskiej ambasady ws. "wzmocnienia dwustronnej współpracy". Rosjanie proponowali współdziałanie marynarek wojennych obydwu krajów na Morzu Bałtyckim, m.in. w operacjach poszukiwawczych i ratowniczych, nawiązanie wzajemnych kontaktów dowódców i jednostek przygranicznych czy zgrupowań wojskowych oraz organizację nauczania polskich oficerów wysokiego szczebla w rosyjskich ośrodkach szkolenia. Kwestie te były omawiane na spotkaniu przedstawicieli obydwu stron w Moskwie 22-24 marca. Polskę reprezentowali przedstawiciele Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.
Nie powinna także dziwić informacja, że w obchodach 91. rocznicy powstania polskiej policji weźmie udział Jewgienij Połudień – wiceminister białoruskiego MSW znany szczególnie z wypowiedzi na temat „pozytywnych doświadczeń w rozganianiu demonstracji”.
Wiadomo również, że projekty ustaw w zakresie bezpieczeństwa, w tym dotyczące „walki z terroryzmem” przygotowywane przez grupę rządzącą, są w dużej mierze wzorowane na rozwiązaniach legislacyjnych płk Putina. Niemal bez echa przeszła niezwykle ważna informacja, że po raz pierwszy od czasu rozpadu ZSRS nakłady na wojsko zostały w Rosji zwiększone aż do 4 proc. produktu krajowego brutto. Skala środków, jakie Moskwa chce przeznaczyć na armię jest niespotykana. Rządowy program zbrojenia na lata 2011-2020 wyniesie około 20 trylionów rubli. Planuje się m.in. gruntowną wymianę uzbrojenia armii rosyjskiej. Rząd Putina może przeznaczyć na ten cel tylko 13 trylionów rubli. Nietrudno się domyśleć, że w tej sytuacji Rosja liczy na „strategiczne porozumienie” z UE, dzięki któremu będzie mogła zdobyć brakujące środki, również na rozbudowę swojego potencjału militarnego. „Wprowadzanie” Rosji do Unii Europejskiej wydaje się główną misją zagraniczną, zleconą polskim przyjaciołom płk Putina. Z uwagi na intencje rosyjskich decydentów towarzyszące planom integracji, można uznać, że chodzi bardziej o misję „konia trojańskiego”, niż zadanie służące polskim interesom. Aleksander Ścios
Sprawa śmierci Grzegorza Przemyka ostatecznie przedawniona Kasacja wyroku ws. śmierci Grzegorza Przemyka została oddalona. Chciał jej minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Sąd Najwyższy rozpatrzył kasację ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego od prawomocnego wyroku sądu, który z powodu przedawnienia umorzył sprawę b. zomowca Ireneusza K., oskarżonego o śmiertelne pobicie w 1983 r. Grzegorza Przemyka. Kwiatkowski chciał, by umorzenie uchylono, a sprawa wróciła do sądu II instancji. Dotyczy ona jednej z najgłośniejszych zbrodni aparatu władzy PRL. Jej wątek wobec Ireneusza K. przed różnymi instancjami trwa już ponad 27 lat. 12 maja 1983 r. 19-letni maturzysta Grzegorz Przemyk z kolegą Cezarym F. świętował egzamin na pl. Zamkowym w Warszawie. Był bez dokumentów, wobec czego milicjanci, w tym K., zabrali go na komisariat. Tam dostał ponad 40 ciosów pałkami w barki i plecy oraz kilkanaście ciosów łokciem lub pięścią w brzuch. Przewieziony do szpitala, zmarł po dwóch dniach. Pogrzeb Przemyka, syna opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej, stał się wielką manifestacją przeciw władzom. Prokuratura wszczęła wprawdzie śledztwo w sprawie śmierci Przemyka, ale jednocześnie władze podjęły działania mające uchronić milicjantów przed karą. Winą chciano obarczyć sanitariuszy, którzy wieźli Przemyka z komisariatu do szpitala. W aktach sprawy zachowała się notatka ówczesnego szefa MSW gen. Czesława Kiszczaka: „Ma być tylko jedna wersja śledztwa – sanitariusze”. O tej tezie mówiła oficjalna propaganda, która prowadziła kampanię zniesławiania matki Przemyka i jego otoczenia. Biuro Polityczne KC PZPR powołało specjalny zespół pod kierownictwem odpowiedzialnego za bezpieczeństwo b. szefa MSW gen. Mirosława Milewskiego (nie żyje od kilku lat). „Gdybyśmy chcieli rozprawić się z Przemykiem, wzięlibyśmy fachowców” – mówił Kiszczak na posiedzeniu zespołu latem 1983 r. Realizując wytyczne zespołu, SB zastraszała Cezarego F. [Nazwisko to jest powszechnie znane, chodzi o Cezarego Filozofa - admin], który wraz z Przemykiem był w komisariacie. Próbowano go skompromitować, wcielić do wojska, namawiano do wyjazdu za granicę, otoczono gronem agentów. Istniał nawet niezrealizowany pomysł, żeby upozorować jego wypadek samochodowy. Inwigilowano nawet prowadzących sprawę prokuratorów (ich notatki trafiały do SB), a oskarżonych ws. Przemyka milicjantów i świadków instruowano, jak mają zeznawać. „Ci funkcjonariusze to barany: mówię im, jak mają zeznawać, a oni nic nie rozumieją” – skarżył się – jak wynika z akt – wysoki rangą oficer MO, który instruował milicjantów. Pod zmyślonymi zarzutami aresztowano pełnomocnika Sadowskiej, mec. Macieja Bednarkiewicza, a przeciwko mec. Władysławowi Sile-Nowickiemu wszczęto postępowanie karne, zarzucając mu „poniżanie naczelnych organów władzy państwowej”. Stracił też pracę prokurator, który sprzeciwiał się bezprawnym praktykom MSW. Przynajmniej o części bezprawnych działań – za które Kiszczak ma dziś zarzuty IPN – miał wiedzieć ówczesny przywódca PRL gen. Wojciech Jaruzelski. W lipcu 1984 r., po wyreżyserowanym przez władze procesie, sąd uwolnił od zarzutu pobicia Przemyka dwóch milicjantów – Ireneusza K. (20-letniego wówczas zomowca) i Arkadiusza Denkiewicza, dyżurnego komisariatu. Natomiast na 2 i 2,5 roku więzienia skazani zostali, za nieudzielenie pomocy pobitemu, po wymuszeniu w śledztwie nieprawdziwych zeznań, dwaj sanitariusze, którzy wieźli Przemyka do szpitala. Sprawa wróciła do sądów po przełomie 1989 r., gdy uchylono wyroki wydane w 1984 r. Ireneusz K.,(do niedawna pracował w policji w Biłgoraju) został w 1997 r. uniewinniony przez Sąd Wojewódzki w Warszawie, który zarazem skazał Denkiewicza na 2 lata więzienia (nie odsiedział ani dnia, bo według psychiatrów na skutek wyroku doznał w psychice zmian uniemożliwiających odbycie kary). Oficera KG MO Kazimierza Otłowskiego skazano na 1,5 roku w zawieszeniu za próbę zniszczenia akt sprawy Przemyka w 1989 r. (po apelacji został on uniewinniony). Dziś ma on zarzut IPN, że zasiadając w składzie grupy dochodzeniowo-operacyjnej Komendy Głównej MO w sprawie śmierci Przemyka, „kierował pracami, wydawał polecenia służbowe oraz akceptował działania mające nakłonić do przyznania się sanitariuszy”. Potem sprawa K. zaczęła krążyła między sądami. W kwietniu 2000 r. Sąd Okręgowy w Warszawie trzeci raz rozpoczął proces. W czerwcu 2000 r. K. został uniewinniony z braku dowodów. W styczniu 2001 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie orzekł, że od 1 stycznia 2000 r. sprawa śmierci Przemyka jest przedawniona. We wrześniu 2001 r. Sąd Najwyższy orzekł, że sprawa wraca do SA, a przedawnienie upłynie dopiero w 2005 r. W 2003 r. rozpoczął się kolejny proces. W styczniu 2004 r. SO uniewinnił K. W czerwcu 2004 r. SA ponownie uchylił wyrok uniewinniający. W grudniu 2004 r. ruszył piąty proces. W maju 2008 r. SO uznał Ireneusza K. za winnego i skazał na 8 lat więzienia, zmniejszone o połowę na mocy amnestii. Był to pierwszy wyrok skazujący. Sąd uznał wtedy, że w sprawie nie stosuje się ustawy o IPN, lecz przepis Kodeksu karnego i ustawy o nieprzedawnianiu przestępstw aparatu władzy sprzed 1989 r., w myśl którego czyn taki jak pobicie skutkujące ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu – nie przedawnia się. Wyrok ten uchylił w grudniu 2009 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie, który nie podzielił poglądu SO i uznał, że sprawa przedawniła się 1 stycznia 2005 r., a przepis, na który powoływał się SO i pełnomocnicy ojca Przemyka, nie ma tu zastosowania. Do ustawy o IPN SA nie odniósł się wcale, bo nikt się na nią nie powoływał w apelacji. Kasacja Kwiatkowskiego domaga się od SN uchylenia umorzenia i zwrotu sprawy do SA. „Czyn, którego dopuścił się były zomowiec Ireneusz K. nie przedawnia się” – uznał Kwiatkowski, uzasadniając w lutym br. wniesienie kasacji. Jednocześnie minister zwrócił się do prokuratora apelacyjnego w Warszawie o wyjaśnienie, czemu prokuratura nie apelowała po wyroku I instancji, skoro sąd nie uznał jego czynu za zbrodnię komunistyczną w myśl ustawy o IPN, a prokuratura powoływała się na ten przepis. „Z tego powodu teraz prokurator nie może przywoływać ustawy o IPN w kasacji” – wyjaśniał ówczesny prokurator krajowy Edward Zalewski. „Aprobata prokuratora w tej części zapadłego wtedy orzeczenia pozostawała w sprzeczności – co bardzo mocno podkreślam – pozostawała w sprzeczności ze stanowiskiem Ministra Sprawiedliwości Prokuratora Generalnego zawartego w kasacji z 2001 r., w której domagał on się uznania czynu zarzuconego Ireneuszowi K. za zbrodnię komunistyczną” – dodał Kwiatkowski. „Moim zdaniem, sąd apelacyjny prawidłowo ocenił kwestię przedawnienia i umorzył proces. Było to zgodne z poglądami obrony i takie zdanie będę prezentował przed SN” – mówił mec. Grzegorz Majewski, obrońca Ireneusza K., komentując kasację. Dwa lata temu pion śledczy IPN postawił zarzuty b. milicjantom za utrudnianie śledztwa w sprawie Przemyka oraz zastraszanie Cezarego F. i jego rodziny. Grozi im do 3 lat więzienia. Kiszczak jest zaś podejrzany o przekroczenie uprawnień przez utrudnianie i kierowanie na fałszywe tory w latach 1983-84 śledztwa w sprawie pobicia Przemyka. Podejrzany nie przyznał się i odmówił składania wyjaśnień. Grozi mu do 5 lat więzienia. W sierpniu 2007 r. prezydent Lech Kaczyński pośmiertnie odznaczył Przemyka Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
http://wiadomosci.onet.pl/2203260,11,sprawa_smierci_g_przemyka_ostatecznie_przedawniona,item.html Marucha
Komentarz Andrzeja Szuberta na temat przedawnienia sprawy Grzegorza Przemyka Przedawnienie zbrodni komunistycznej – zabójstwa Grzegorza Przemyka Czyli jak nas obca agentura robi w konia. Me(n)dia podały skandaliczną wiadomość o przedawnieniu sprawy dotyczącej bestialskiego zamordowania przez ZOMO-wców w 1983 roku Grzegorza Przemyka. Nie jest to jedyna tego typu skandaliczna postawa tzw. wymiaru sprawiedliwości polskiego baraku Unii. Ile lat trwało śledztwo ZOMO-wców – morderców z „Wujka” – i jak śmiesznie niskie wyroki dostali? A niemożność ukarania sprawców stanu wojennego? A zamataczone śledztwo w sprawie prawdziwych przyczyn i prawdziwych zleceniodawców zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki? A dziesiątki innych politycznych zabójstw z okresu PRL? A zabójstwa polityczne w tzw. III RP? Od sprawy Michała Falzmana poprzez sprawę gen. Papały po serię podejrzanych „samobójstw” w sprawie Krzysztofa Olewnika? Czy wreszcie kompletne wyciszenie sprawy domniemanego samobójstwa dyrektora generalnego kancelarii Tuska – Grzegorza Michniewicza?
http://www.polskatimes.pl/aktualnosci/201605,nie-zyje-dyrektor-generalny-kancelarii-premiera-grzegorz,id,t.html
Jeśli kontrolowane przez agenturę nowych „strategicznych sojuszników” polskiego baraku media (TVP jest tak samo agenturalna jak GW) nagłaśniają sprawę przedawnienia zabójstwa Grzegorza Przemyka – nie robią tego bez powodu! Ale najpierw musimy znaleźć odpowiedź – czyją agenturą są tak naprawdę „nasze” media? Czy „nasze” media informują nas o stanie zażydzenia USA?
http://dariuszratajczak.blogspot.com/2009/01/amerykaska-pita-kolumna.html
http://judeopolonia.wordpress.com/2010/05/20/usa-pod-okupacja-zydowska-henryk-pajak/
Czy „nasze” media piszą prawdę o zamachach na WTC i Pentagon?
http://www.youtube.com/watch?v=JUpLVnzMsog&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=PZ4BCIJOg1I&feature=related
Czy „nasze” media potępiały i potępiają bandycką agresje NATO na Serbię?
http://grypa666.wordpress.com/category/balkany/
Abo też, czy potępiają zbrodnicze okupacje (pod wyssanymi z palca powodami) Afganistanu i Iraku?
Czy „nasze” media informują nas o trwającym już od wieku największym oszustwie finansowym i okradaniu całego świata, rządów, państw i narodów przez światową lichwę znajdującą się w rękach żydowskich bankierów?
http://video.google.com/videoplay?docid=-1887591866262119830#
Czy „nasze” media informują nas o dorocznych spotkaniach światowej elity w założonych z inicjatywy żydowskich bankierów grupach Bilderberga czy Komisji Trójstronnej?
Czy „nasze” media informują nas o masonach i iluminatach?
http://www.iluminaci.pl/
Czy „nasze” media informują nas, kto za masonami stoi?
http://judeopolonia.wordpress.com/2010/07/23/kabala-a-wtajemniczenie-masonskie/
Czy „nasze” media informują nas o syjonistycznej loży B’nai B’rith serdecznie powitanej przez Lecha Kaczyńskiego? [Dodajmy - i przyjmowanej z honorami przez Jana Pawła II w Stolicy Apostolskiej. - admin]
http://www.prawica.net/node/8458
A także o powiązaniach z nią bliskiego współpracownika Komorowskiego?
http://marucha.wordpress.com/2010/04/29/bliski-wspolpracownik-bronislawa-komorowskiego-kieruje-zydowska-loza/
Czy „nasze” media przyznały kiedykolwiek, że NKWD było narzędziem żydobolszewickiego terroru, a winę za Katyń ponosi żydowsko-gruzińska mafia rządząca w czasach Stalina w ZSRR? Po tych kilku przykładach wyraźnie widać, w czyich rękach „nasze” media faktycznie się znajdują. Wracam do sprawy skandalicznego przedawnienia zabójstwa Grzegorza Przemyka. Najpierw jednak przypomnę kilka istotnych faktów. W latach 1997-2001 rządziła w tzw. III RP AWS. Co zrobiła wówczas rzekomo solidarnościowa Akcja Wyborcza w sprawie procesu morderców Grzegorza Przemyka? NIC!!! A Największy Polski Patriota Lech Kaczyński pełnił wtedy, od czerwca 2000 do lipca 2001, funkcję ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. I co zrobił ten Największy Polski Patriota w tej sprawie? NIC!!! Zasłynął natomiast wstrzymaniem ekshumacji w Jedwabnem, aby żydostwo nadal mogło kolportować jego wersję pogromu! Dalej… Rządy PiS trwały ciut ponad dwa lata – od listopada 2005 do listopada 2007. W tym czasie Jeden Bliźniak był prezydentem, a Zapasowy Bliźniak od lipca 2006 do listopada 2007 był premierem. Co zrobił tandem Największych Patriotów Tysiąclecia w tej sprawie – NIC!!! Nie mieli czasu, bo zajęci byli robieniem dywersji przeciwko koalicjantom z Samoobrony i LPR, aby zgodnie z uzgodnieniami z fundacji „filantropa” Sorosa zepchnąć te partie na margines „wykluczonych”.
http://wsercupolska.org/joomla/index.php/warto-przeczyta/6-warto-przeczytac/2340-jozef-bizo-pis-w-fundacji-batorego-georgea-sorosa.html
Przy okazji rozwaliło PiS WSI usuwając z wojskowego wywiadu wszystkich, którzy nie przeszli na agenturalną służbę u nowych „strategicznych partnerów” – USA i Izrael. Od lat jesteśmy przez polityków z PiS i wielu tzw. niezależnych i patriotycznych publicystów okłamywani i ogłupiani domniemanymi wpływami, pozostającej rzekomo pod kontrolą rosyjskiej razwiedki, agentury SB. Zgodnie z uprawianą przez nich propagandą za panujące zło w Polsce odpowiada agentura SB i kierujący nią z Kremla zimny czekista Putin.
Warunkowo prawdziwy jest jedynie pierwszy człon tego stwierdzenia (za panujące zło w Polsce odpowiada agentura SB). Ale tylko warunkowo – ponieważ już w 1989 roku komuchy przewerbowały się na proeuropejskość i proamerykańskość. Symbolem tego był komuch Kwaśniewski-Stolzman pchający Polskę do NATO i do Unii, popierający antyrosyjską „pomarańczową rewolucję” agenta USA Juszczenki i jeżdżący do USA na wykłady i odczyty. Komuchy gardłowały za traktatem lizbońskim. Nie zaprotestowały komuchy przeciwko „tarczy” wymierzonej przeciw Rosji, ani nie zaprotestowały komuchy przeciwko stacjonowaniu w Polsce amerykańskiej jednostki wojskowej. Przeciwko tajnym więzieniom CIA też komuchy nie protestowały. O przewerbowaniu się agentury SB na proamerykanizm i prounijność świadczą wyraźnie kariery byłych SB-ków i ich agentów. Były SB-ek Czempiński robił karierę w III RP jako szef UOP. Otrzymał też z rąk zbrodniarza Busha wysokie oznaczenia CIA, któremu służył on po przewerbowaniu się ciałem i duszą. Tylko dlatego zresztą mógł być szefem UOP. A były agent SB, Jerzy Buzek, TW „Karol”, przewerbowany na prounijność i proamerykańskość został nawet szefem fasadowego parlamentu faszystoidalnej Unii. Tak wygląda więc nasza unijno-barakowa rzeczywistość – naszym barakiem rządzi agentura USA, Unii i Izraela. Do niej zaliczyć należy, obok nadzorujących nasz barak byłych nieagentów SB także wszystkich przewerbowanych byłych agentów SB jak i przewerbowanych samych SB-ków. Kto się nie przewerbował, nie miał szans na karierę i wypadał z obiegu. Jedną z najważniejszych metod ogłupiania polactfa jest utrzymywanie przez zażydzony PiS i jego miłośników-publicystów fikcji domniemanych wpływów sterowanej z kremla prorosyjskiej agentury. Aby fikcja była wiarygodna celowo i świadomie pozostawiono szereg bulwersujących i oddziałujących na nasze emocje zbrodni bolszewii nie wyjaśnionych, bądź celowo i świadomie nie ukarano sprawców. Zrobiono to – powtarzam – celowo i świadomie! Bo tylko wtedy PiS, oraz żydowska, amerykańska i unijna agentura wpływu wspomagana użytecznymi idiotami (media i publicyści) mogą nam wmawiać, że w naszym niesuwerennym, gnojonym przez Unię baraku rzekomo rządzi Grupa Trzymająca Władzę, kierowana rzekomo przez kiszczakowców i jego przełożonych na Łubiance i na Kremlu. Tylko, gdyby Ruskie rzeczywiście mieli takie wpływy w naszym baraku, to niedobitki naszej armii nie podlegałyby pod NATO, a obcą jednostką wojskową u nas byłaby jednostka rosyjska a nie amerykańska. Mielibyśmy też tajne więzienia KGB a nie tajne więzienia CIA (których sprawę medialna agentura wpływu błyskawicznie wyciszyła). Jeszcze nie raz media nagłośnią tę czy inną skandaliczną sprawę z podtekstem wskazującym na nadal istniejące u nas rzekome wpływy prorosyjskiej agentury. Ogłupione polactfo uwierzy w te grubymi nićmi szyte medialno/polityczne manipulacje. Będziemy pomstować na Ruskich, a żydostwo będzie z zadowoleniem zacierać ręce i dalej będzie bezkarnie szabrować polski barak Unii.
Andrzej Szubert http://fronda.pl/andrzej_szubert/blog/
Admin obiema rękami podpisuje się pod (niejednokrotnie już tu sformułowaną) diagnozą, która w ostrzejszej wersji brzmi: jeśli ktoś uważa, że w Polsce rządzi agentura rosyjska, to albo jest niespełna rozumu, albo jest płatnym prowokatorem agentury judeo-amerykańskiej lub judeo-niemieckiej. Mówić o jakichkolwiek znaczących wpływach agentury rosyjskiej w kraju, który jest całkowicie – politycznie, militarnie i gospodarczo – podporządkowany „Zachodowi”, który został przez tenże Zachód ograbiony i którego ok. 80% praw powstaje w Brukseli, może tylko patentowany dureń albo agent.
Prawda skłóca, ale nie jest to winą szukających prawdy Od pierwszej chwili po smoleńskiej tragedii Donald Tusk nadał jej (i słusznie) charakter polityczny. Zapewnił naród o tym, że zrobi wszystko, aby przyczyny katastrofy zostały wyjaśnione. Szkoda, że nie dodał: a winni zaniedbań poniosą konsekwencje polityczne i prawne. Dziś zamiast
tego mamy bezpardonowy atak na wszystkich, którzy domagają się rzetelnego śledztwa i wskazują na błędy polityczne. Śmieszne byłoby, gdyby nie dotyczyło tragedii, obrzucanie komisji Macierewicza obrzydliwościami i gdyby nie to, że jednocześnie Polacy otrzymują nieustannie informacje od Prokuratury i polityków sugerujące odpowiedzialność za katastrofę Lecha Kaczyńskiego. Czy to tylko marketing polityczny? A może jednak coś więcej? Może strach przed odpowiedzialnością polityczną? Czy nie w taki właśnie scenariusz wpisują się ostatnie wypowiedzi Izabeli Skąpskiej? Nikt nie ma prawa nikomu odmawiać wypowiedzenia własnego zdania i własnej oceny tego, co się wydarzyło. Ma do tego prawo Izabela Skąpska, choć może budzić zdziwienie, że nie zależy jej na śledztwie i wyjaśnieniu do końca przyczyn śmierci jej ojca. Nie ma jednak prawa do zamykania ust innym rodzinom dotkniętym tragedią. Nie ma prawa do zarzucania im, że dają się wykorzystywać politycznie, bo sama to robi. I tak jak w przypadku jej ojca zmusza do zadania pytania. – Robi tak z własnej inicjatywy czy musi? Kiedy o tym myślę, wracam pamięcią do Katynia. Makabryczne odkrycie grobów w lesie katyńskim przez dziesięciolecia było fałszowane, a pamięć przetrwała tylko dzięki determinacji rodzin bestialsko pomordowanych polskich oficerów i woli Polaków. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Katyniu w Zaduszki w swoim parafialnym kościele i powtórzyłam to w domu, oprócz skąpych informacji od rodziców otrzymałam również ostrzeżenie. – Nie mów o tym w szkole, bo tata będzie miał kłopoty w pracy. I tak było przez wiele lat. Aż przyszedł rok 1980. Jak z rogu obfitości posypały się powielane wydawnictwa podziemnej bibuły, zdjęcia i informacje. Nikt już się nie bał, czytano i przekazywano innym. Nawet wojna Jaruzelskiego z narodem nie była w stanie zatrzymać tej lawiny. Nie był to jednak koniec walki o prawdę. Skoro nie dało się jej już w żaden sposób ukryć, władza postanowiła nad tym zapanować. Oprócz sączenia dezinformacji i uporczywego wkładania do głów młodym ludziom, że groby trzeba zostawić na rzecz świetlanej przyszłości, postarano się o skłócenie środowiska Rodzin Katyńskich. Nie było to trudne, skoro prezesem Federacji Rodzin Katyńskich był zarejestrowany przez SB tajny współpracowniko pseudonimie „Igor” Andrzej Sariusz – Skąpski. O zmarłych nie mówi się źle, albo wcale. W świetle ostatnich wyczynów jego córki Izabeli trzeba jednak i o tym pamiętać. W czasach PRL Andrzej Skąpski był dyrektorem paksowskiego zakładu „Inco”, a także przewodniczącym PRON w Białym Dunajcu. Jego kontakty z SB zaczęły się w 1987, a więc na dwa lata przed historycznymi wyborami do Sejmu kontraktowego. Powód był bardzo prozaiczny; chęć wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Z raportów oficera prowadzącego, kpt. Zengel, wynikało, że zwerbowany do współpracy nie miał żadnych oporów w dzieleniu się z SB informacjami na temat nastrojów pracowników jego zakładu, tego, co dzieje się w kołach PAX w Nowym Sączu i Białym Dunajcu czy w zakopiańskim Klubie Inteligencji Katolickiej. SB była zadowolona ze współpracy tak, że nagrodziła TW za dobrą współpracę butelką francuskiej brandy. Do rozwiązania współpracy z „Igorem” doszło we wrześniu 1989 r. Do czego jest nam dziś potrzebna wiedza o niechlubnej przeszłości prezesa Federacji? Bez niej trudno zrozumieć konflikty i różne stanowiska poszczególnych Rodzin Katyńskich wobec działań na rzecz uznania zbrodni w Katyniu za ludobójstwo przez władze Rosji. A także trudno odczytać zaangażowanie jego córki w rozmywaniu śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku. Jeszcze w kwietniu 2009 r. Andrzej Sariusz -Skąpski oczekiwał od Rosji uznania zamordowania polskich oficerów za akt ludobójstwa. Po sławetnym wystąpieniu Niesiołowskiego o zbrodni katyńskiej, które oburzyło i skłóciło Polaków, prezes Federacji zmienił zdanie: W rozmowie w RMF stwierdził, że rodziny katyńskie wcale nie oczekują takiego zdefiniowania mordu. - Ludobójstwem był holocaust czy rzeź w Rwandzie, natomiast Katyń to zbrodnia wojenna. Czepianie się słowa i robienie z tego afery politycznej jest dla mnie obrzydliwe i oburzające. Wywołało to protesty członków organizacji Rodzin Katyńskich oraz zdziwienie rosyjskiego „Memoriału” walczącego przed sądami o uznanie tej zbrodni za ludobójstwo. Andrzej Skąpski, gotów był poświęcić pamięć ojca i skłócić Rodziny Katyńskie dla tzw. pojednania polsko rosyjskiego? Zwolnienia Rosji z odpowiedzialności politycznej i prawnej? Dlaczego? Nie trudno nawet przy zmywaku odpowiedzieć sobie na to pytanie. Przestrzeń pamięci o Katyniu zagospodarował marketing polityczny, a prezes Federacji stanął po stronie Niesiołowskiego i piaru PO obliczonego na wojnę z Prezydentem i PiS. Temu służyły i służą do dziś wszystkie, tragiczne w skutku, szopki wokół obchodów rocznicy ludobójstwa w Katyniu. Właśnie w tę politykę marketingowo słupkową wpisuje się współczesna tragedia w Smoleńsku. Wciąż słyszę, że mieszanie do polityki tragicznie zmarłych jest obrzydliwe. A ja tak sobie na własny użytek myślę, że najbardziej obrzydliwa jest w tym wypadku hipokryzja tych, którzy tak mówią. Niczym innym jak aktem politycznego ludobójstwa Stalina były strzały w tył głowy polskich oficerów, policjantów, urzędników i duchownych. Niczym innym jak taktyką polityczną Zachodu i władz PRL było przemilczanie tej zbrodni. Dokonano jej nie tylko na polskiej inteligencji, ale i na polskim narodzie odbierając mu prawo do własnej historii i jej oceny w imię wyższych, strategicznych celów nie drażnienia sowieckiego sojusznika i okupanta Polski. Mimo upływu lat i wmawiania Polakom, że jesteśmy wolnym i suwerennym krajem, do osób, które miały do tej pory odwagę powiedzieć publicznie prawdę o ludobójstwie w Katyniu, niewielu ważnych polityków możemy zaliczyć. Zrobił to Jarosław Kaczyński w swoim przemówieniu w Sejmie w 2003 r, Marek Jurek, Jarosław Kalinowski oraz rzecznik praw obywatelskich – Janusz Kochanowski. Śp. Lech Kaczyński zwlekał z jednoznacznym określeniem i nie zdążył. W przygotowanym przemówieniu nad grobami w Katyniu miał powiedzieć: „W kwietniu 1940 roku ponad 21 tysięcy polskich jeńców z obozów i więzień NKWD zostało zamordowanych. Tej zbrodni ludobójstwa dokonano z woli Stalina, na rozkaz najwyższych władz Związku Sowieckiego”. Czy miał do tego prawo jako polityk? A może nie powinien, tak jak chciał tego Donald Tusk i Putin, tam lecieć? Może to było „obrzydliwe mieszanie zmarłych do polityki”? Co w takim razie robił premier Polski w Katyniu? Dlaczego nie było go razem z rodzinami pomordowanych tylko ze spadkobiercą zbrodni sowieckiej? Nikt też do tej pory nie zadał podobnego pytania wielkiemu polskiemu „patriocie” – Bronisławowi Komorowskiemu. Dlaczego Marszałek Sejmu Rzeczpospolitej nie był w delegacji lecącej na główne obchody 70 rocznicy w Katyniu? Nie chciał pomordowanych mieszać do polityki? Najtragiczniejsza stacja polskiej Golgoty Wschodu została powiększona o przystanek na lotnisku w Smoleńsku czy to się politykom PO podoba czy nie. I na zawsze już ludobójstwo w Katyniu i katastrofa w Smoleńsku będzie miała wymiar nie tylko ludzki, ale i polityczny. Nie lecieli tam bowiem z prywatną wycieczką. Wybrali się tam jako reprezentacja wszystkich Polaków. Za przygotowanie obchodów rocznicy zbrodni w Katyniu, udziału delegacji z najwyższymi rangą politykami, dowódcami Polskich Sił Zbrojnych, przedstawicielami najważniejszych urzędów w Polsce, organizacji kombatanckich, za bezpieczeństwo lotu odpowiadali konkretni urzędnicy reprezentujący władzę polityczną Polski. Za kierunek i przebieg śledztwa również odpowiadają politycy z premierem rządu na czele. Takie są reguły gry w demokracji i nie pomoże w tym żaden polityczny marketing, ani walka z krzyżem przed Pałacem Prezydenta, zakaz budowy pomników ofiar czy dyskredytowanie komisji sejmowej. Pora, póki nie jest jeszcze za późno, by Donald Tusk i jego rząd wziął na siebie tę odpowiedzialność. Można oczywiście dalej prowadzić żenującą grę i wmawiać Polakom, że „obrzydliwością jest mieszanie zmarłych do polityki”, tak jak przez dziesięciolecia wmawiano nam, że za zbrodnię w Katyniu nie odpowiadają władze sowieckie. Historia prawdy o Katyniu uczy jednak, że można Polaków zmusić do milczenia, ale nie można wmówić im, by uwierzyli w kłamstwa, nawet jeśli przez jakiś czas z różnych powodów będą je powtarzali. Prawda skłóca i dzieli, ale nie jest to winą szukających prawdy, lecz tych, którzy z nią walczą. Katarzyna
Polska na skraju bankructwa finansowego Rząd ogranicza kwotę długu do zaległych i niezapłaconych zobowiązań ze strony instytucji publicznych. Pomija zobowiązania w dłuższym horyzoncie czasowym. Kryzys w Grecji rozpoczął się właśnie od nadmiernego ukrywanego długu publicznego Poprzednio rzadko się zdarzało, aby ważne, lecz niewygodne dla rządu problemy społecznoekonomiczne przebijały się do opinii publicznej. Informacje były zamiatane pod dywan: przemilczane lub bagatelizowane. Tym razem w sprawie zadłużenia publicznego Polski jest inaczej. Fakt istnienia gigantycznego długu publicznego jest dostrzegany oraz szeroko komentowany przez media krajowe i zagraniczne, a to za sprawą opracowania naukowego Janusza Jabłonowskiego z departamentu statystyki NBP oraz Christopha Müllera i Bernda Raffelhüschena z Uniwersytetu we Fryburgu. Problem jest nadzwyczaj poważny. Oszacowany dług publiczny stawia Polskę na krawędzi bankructwa. [Zdaniem admina, Polska jest już od dawna bankrutem. - admin] Opracowanie wspomnianych autorów jest całkowicie wiarygodne, chociaż autorzy zastrzegają się, iż jest ono pomyślane jako materiał do dyskusji. Rozdźwięk między rzeczywistością a obrazem Polski jako “oazą pomyślności”, kształtowanym przez rząd Donalda Tuska, międzynarodowe organizacje finansowe oraz większość mediów, nie może pogłębiać się w nieskończoność. Wreszcie nadszedł moment, że wizerunek ten rozsypuje się jak stłuczone lustro. Zadłużenie publiczne (czyli instytucji publicznych – od rządu poczynając, a na samorządach kończąc) wynosi ok. 3 bilionów złotych, co oznacza, że na jedną polską rodzinę przypada 285 tys. złotych. To zaś przy obecnej kondycji materialnej rodzin, praktycznie pozbawionych dochodów kapitałowych, obciążonych utrzymaniem osób bezrobotnych i posiadających niskie oszczędności, jest nie do udźwignięcia. Nie może być pocieszeniem, że podane kwoty są jedynie szacunkami statystycznymi. Za nimi kryją się realne, obecne i przyszłe ciężary finansowe, od których nikt nas nie uwolni. Ze wspomnianego opracowania wynika, że zadłużenie to ma charakter obciążenia wielopokoleniowego, a więc niejako obecne pokolenie “funduje” następnemu pokoleniu ciężary nie do pozazdroszczenia. Opracowanie koncentruje się na wydatkach i dochodach o charakterze socjalnym, w tym zwłaszcza systemu emerytalnego i służby zdrowia. W tym głównie zakresie jego autorzy formułują wnioski i postulaty, które powinny zostać uwzględnione w polityce finansowej rządu. Jawne (oficjalnie publikowane) dane o zadłużeniu Polski to tylko wierzchołek góry lodowej. To zadłużenie rzędu 45 proc. PKB, podczas gdy zadłużenie ukryte wynosi aż 183 proc. PKB, czyli czterokrotnie więcej. Przypomnijmy, że na ogół przyjmuje się, iż górny pułap bezpiecznego długu publicznego wynosi ok. 60 proc. PKB (co zostało uwzględnione w Konstytucji RP, która nie zezwala na zaciąganie długu publicznego powyżej 3/5 PKB). Jednak z ekonomicznego punktu widzenia sprawy nie są proste. Taki pułap bezpiecznego zadłużenia budzi poważne wątpliwości, gdy odnosi się do krajów słabych gospodarczo, a ściślej – ubogich w kapitał narodowy. Niektórzy obniżają więc poprzeczkę do 20-30 proc. PKB. Czy gospodarka polska po dwudziestu latach “prywatyzacji” jest bogata w kapitał narodowy, który mógłby posłużyć do zniwelowania (konwersji) części zadłużenia? Na pewno nie. Do tego dochodzą poważne wątpliwości, czy w świetle obecnego kryzysu ekonomicznego pogląd o bezpiecznym 60-procentowym pułapie zadłużenia jest w ogóle do utrzymania. Wiele krajów przekonuje się, jak łatwo wpaść w kryzys finansowy mimo takiego zaworu bezpieczeństwa. Opracowanie ma jednak pewne mankamenty, związane z przyjętym świadomie założeniem utrzymywania w dłuższej perspektywie obecnych warunków społeczno-gospodarczych i politycznych w Polsce. Założenie to zostało bowiem sformułowane z myślą: “co będzie, jeśli nic się nie zmieni pod tym względem?” (z wyjątkiem “prywatyzacji”, bo niby co można później prywatyzować). Dlatego pełni ono znakomicie rolę prognozy ostrzegawczej. Jednak z drugiej strony nie bierze pod uwagę “pozasocjalnych”, a zwłaszcza zewnętrznych uwarunkowań kreacji zadłużenia publicznego. Warto poświęcić im kilka zdań, gdyż nie są to uwarunkowania nasycone optymizmem. Nie należy się temu dziwić, zważywszy na najpotężniejszy w czasach nowożytnych światowy kryzys ekonomiczny. Chodzi przede wszystkim o zjawisko określane mianem “efektu kuli śniegowej”. Polega ono na sprzęgnięciu się trzech czynników: wzrostu zadłużenia publicznego, braku wzrostu gospodarczego oraz wysokich stóp procentowych. Sprzężenie to prowadzi do przyspieszonego (i niejako samoczynnego) wzrostu zadłużenia. Obsługa zadłużenia pochłania wówczas coraz większą część wpływów budżetowych, przypominając tykanie bomby zegarowej. Nawet pobieżny przegląd danych statystycznych pozwala zorientować się, że Polska jest w zasięgu sygnalizowanego “efektu kuli śniegowej”. Ważnym czynnikiem, który należy brać pod uwagę, jest mechanizm kryzysu finansowego. Współczesne kryzysy finansowe (z lat 90. ubiegłego wieku, a także kryzys w Grecji) mają z reguły dwie początkowe fazy: wzrostu zadłużenia publicznego oraz ataku spekulacyjnego ze strony międzynarodowych grup finansowych. Wzrost zadłużenia spełnia rolę farby podkładowej, na którą kładzie się czarny kolor drenażu spowodowanego atakiem spekulacyjnym. Choć jest to kwestia dyskusyjna, atak spekulacyjny na Polskę nie jest obecnie czymś niemożliwym.
Konsekwencje pozorowanej polityki Określenie “polityka śmieciowa” służy do ukazania fenomenu działania rządów poprzez aktywność pozorowaną, nie dążących do rozwiązywania problemów społecznych i gospodarczych, nie podejmujących merytorycznej dyskusji, lecz nastawionych populistycznie (schlebiających płytkim gustom i skłonnościom elektoratu politycznego). Nie jest to fenomen wyłącznie polski, choć od kilku lat dominujący w polityce rządu w Polsce i w związanych z nim mediach. Chociaż polityce tej przypisuje się czasem głębsze treści liberalne, w praktyce sprowadzają się one do zaniechania poszukiwania i rozwiązywania problemów społeczno-ekonomicznych. Jest to polityka krótkowzroczna i niebezpieczna. Ważnym elementem tak uprawianej polityki jest brak dialogu społecznego i wypełnianie próżni sieczką propagandową. Autorzy opracowania analizującego dług publiczny sformułowali jednoznaczne oceny i postulaty pod adresem rządu. Co więcej, wskazali na obszary i grupy społeczne, gdzie problemy zadłużenia mają zasadnicze znaczenie (słusznie uznając, że ewentualna lub raczej konieczna reforma musi opierać się na identyfikacji najbardziej wrażliwych obszarów i grup społecznych). Dlatego warto postawić pytanie, jakie były obecne rządowe reakcje na przebicie się informacji o gigantycznym zadłużeniu Polski. Odpowiedź na to pytanie jest niestety bardzo nieprzyjemna, choć niezaskakująca. Rząd konsekwentnie trzyma się dotychczasowego stylu sprawowania władzy poprzez niepodejmowanie wyzwań. Opracowanie Jabłonowskiego, Müllera i Raffelhüschena stara się “przeoczyć” lub zbagatelizować. Premier nadal mówi o Polsce jako oazie sukcesu, chociaż w świetle tego opracowania jest to oczywisty absurd. Minister finansów, na którym spoczywa obowiązek zarządzania długiem publicznym, się nie wychyla. Rząd dobrze wie o dramatycznej sytuacji. Już we wrześniu ubiegłego roku ukazał się (przemilczany) raport Pawła Dobrowolskiego z Instytutu Sobieskiego “Wysokość długu publicznego Polski”, w którym na uwagę zasługiwały dwa elementy. Pierwszy – iż oficjalnie uznawany dług publiczny w Polsce jest mocno zaniżony wskutek manipulacji statystycznych. Drugi – że dług ten wynosi ok. 220 proc. PKB (czyli o 8 proc. mniej niż według szacunków przedstawionych we wspomnianym wyżej opracowaniu). Raport Dobrowolskiego skłonił panią poseł Annę Sobecką do interpelacji poselskiej, na którą otrzymała nie tylko wymijającą, lecz wręcz arogancką odpowiedź. W odpowiedzi podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów Dominik Radziwiłł stwierdził, że “Przedmiotowy raport zakłada kwalifikowanie do PDP [państwowy dług publiczny - przyp. red.] również przyszłych, w pewnej mierze potencjalnych zobowiązań, które ciążyć będą na budżecie centralnym, w szczególności z tytułu przyszłych wydatków na renty i emerytury, opiekę zdrowotną czy oświatę, a które nie stanowią tytułu dłużnego”. Głównym punktem tego wyjaśnienia jest sprzeciw wobec zaliczania do zadłużenia publicznego “przyszłych, w pewnej mierze potencjalnych, zobowiązań”. Radziwiłł stwierdził w imieniu Ministerstwa Finansów, że wszystko jest w porządku, gdyż do tego zadłużenia należy wliczyć jedynie zobowiązania bieżące i wymagalne (czyli niewykonane).
Dla osób słabo poruszających się w tej materii ta wypowiedź może wydawać się przekonywająca. A więc warto zatrzymać się nad jej sensem. Przytoczone stwierdzenie ogranicza kwotę długu do zaległych i niezapłaconych zobowiązań ze strony rządowej (i pozostałych instytucji publicznych). Pomija zobowiązania w dłuższym horyzoncie czasowym. Zarządzanie długiem publicznym musi koniecznie opierać się na ocenach tych zobowiązań w dalszej perspektywie; musi sięgać po przewidywania dotyczące narastania długu publicznego i jego konsekwencji. W przeciwnym przypadku zarządzanie długiem jest absolutnie niemożliwe. Wychodzi na to, że rząd (lub minister finansów) nie zarządza długiem publicznym Polski (lub czynią to pokątnie, czego raczej nie można traktować poważnie). Jednak w ramach “polityki śmieciowej” wydaje się to całkiem logiczne. Co to oznacza? Koncentrowanie uwagi na obecnym stanie zadłużenia publicznego i “obcinanie” długu obciążającego następne lata prowadzi do… silnego wzrostu zadłużenia. Czyli przyczynia się do pogłębienia zapaści finansowej państwa. Chodzi o tzw. grzech fiskalizmu polegający na tym, że taka krótkowzroczność powoduje, iż obciążenia budżetowe rosną w latach dobrej koniunktury, zaś pod presją wysokich kosztów są ograniczane w latach dekoniunktury, czyli przebiegają procyklicznie. To zaś tworzy pułapkę zadłużenia, w którą wpada nie tyle rząd, ile całe społeczeństwo. Pośrednio dłużnikiem jest bowiem nie rząd, lecz społeczeństwo. Dlatego wypada przypomnieć, że obecne standardy zarządzania zadłużeniem publicznym wyraźnie zakładają konieczność ujmowania tego zadłużenia w dłuższym horyzoncie czasowym. Tutaj ograniczę się jedynie do przypomnienia zalecenia MFW i Banku Światowego, iż “głównym celem zarządzania długiem publicznym jest zapewnienie, że potrzeby finansowe rządu i jego zobowiązania płatnicze są spełnione przy najniższych możliwych kosztach w perspektywie średnio- i długoterminowej, zgodnie z zasadą ostrożnego ryzyka”. Trzeba wyraźnie podkreślić: “w perspektywie średnio- i długoterminowej”, a nie doraźnie.
Manipulacje statystyczne Radziwiłł w cytowanej odpowiedzi na interpelację poseł Sobeckiej uspokaja, że stosowana przez rząd definicja długu publicznego “jest zbieżna z definicją stosowaną przez Komisję Europejską w ramach procedury nadmiernego deficytu”. Definicja – tak, ale metody liczenia – nie. Metody liczenia zadłużenia publicznego w Polsce zdecydowanie naruszają unijną metodologię oceny długu publicznego, a ponadto są to naruszenia tendencyjne. Unijna metodologia opiera się na metodzie memoriałowej (czyli ewidencji faktycznych zobowiązań), w Polsce zaś przyjęto dla liczenia zadłużenia metodę kasową znacznie zmniejszającą kwotę tych zobowiązań (polegającą na pomijaniu odroczonych w czasie płatności). To zresztą było właśnie zasadniczym punktem sprzeciwu w raporcie Dobrowolskiego, który przypomina, że “realistyczne opisanie pozycji finansowej bardziej skomplikowanych podmiotów wymaga księgowości memoriałowej”. Czy mamy do czynienia w tym przypadku z “kreatywną księgowością”? Raczej z zalegalizowaniem “kreatywnej księgowości” i wykorzystaniem jej do upiększenia rzeczywistości. W Polsce od dłuższego czasu płyną sygnały o dokonywanych manipulacjach statystycznych. Odpowiedzią rządu na podejrzenia i zarzuty jest odgórne milczenie. Po ujawnieniu tendencyjnego zaniżania długu publicznego Grecji Komisja Europejska (ściślej – Eurostat) zamierza bardziej rygorystycznie przyglądać się rozlicznym manipulacjom statystyczno-księgowym. Jak dotąd rząd Donalda Tuska nic sobie z tego nie robi. A sprawa jest poważna. Bez rzetelnej bazy informacyjnej rząd nie może realizować podstawowych funkcji w zakresie ochrony interesu publicznego. I nie realizuje. Niepokojące wydaje się również to, że także NBP udzielił wyjaśnień dotyczących opracowania Jabłonowskiego, Müllera i Raffelhüschena w podobnym duchu (chociaż nie ciążą na nim zarzuty manipulacji). W niepodpisanym piśmie z 8 lipca br. czytamy, że ich opracowanie dotyczy “obliczenia potencjalnych zobowiązań, które mogą stanowić obciążenie budżetu w przyszłych okresach” (co jest oczywiste). Ale jednocześnie pada stwierdzenie, że to nic nadzwyczajnego, gdyż “podobne obliczenia przeprowadzone dla innych krajów wykazywały wyższy lub podobny poziom luki stabilności”. Czyżby fakt, iż gdzieniegdzie wybuchają pożary, miał posłużyć za usprawiedliwienie zaniechania gaszenia pożaru własnego domu? Czy to coś zmieni? Zdaniem uważnych obserwatorów, ujawnienie rzeczywistej skali zadłużenia publicznego Polski powoduje, że obecny rząd jest już skończony. Jeśli się jeszcze trzyma, to wskutek słabej lub opóźnionej reakcji społeczeństwa. Społeczeństwo dało się poznać jako bardzo słabe pod względem wykształcenia i świadomości ekonomicznej. [Admin określa to dosadniej: społeczeństwo tumanów, zarówno ekonomicznych jak i politycznych. - admin] Wielu ludzi uwiodły neoliberalne hasła, w myśl których o sukcesie decydują wyłącznie indywidualne chęci i ambicje, niezależnie od sytuacji społecznej i ekonomicznej kraju. Ci ludzie stali się, choć najczęściej bezwiednie, sojusznikami pasożytów żerujących na majątku publicznym; zagranicznych i krajowych. Teraz ci ludzie będą płacić za swoją lekkomyślność i brak zrozumienia dobra wspólnego. Chociaż może być jak w Grecji, w której kryzys rozpoczął się właśnie od nadmiernego (ukrywanego) długu publicznego. Rządy Konstantinosa Karamanlisa (przewodniczącego liberalnej Nowej Demokracji w latach 2004-2009, partii podobnej do Platformy Obywatelskiej) doprowadziły do niewypłacalności w sektorze publicznym, wystawiając Greków na atak spekulacyjny ze strony międzynarodowego kapitału finansowego. Teraz Antonio Samaras (nowy przewodniczący Nowej Demokracji) pierwszy zażądał postawienia odpowiedzialnych za kryzys przed Trybunałem Stanu, oskarżając ich o zdradę narodową. W kręgach mających dobre rozeznanie w sytuacji społecznej i ekonomicznej Polski zaskoczenia nie widać. Z jednej strony miały one nadzwyczaj łatwe zadanie, gdyż fakty same wskakiwały im do ręki. Wystarczyła elementarna wiedza metodologiczna z zakresu ekonomii i historii gospodarczej, aby uchwycić rzeczywisty stan gospodarki. Ale z drugiej strony stało przed nimi nadzwyczaj trudne zadanie: skruszyć mur milczenia i arogancji rządu oraz mediów. To drugie przychodziło z trudem. Do czasu kiedy sprawy osiągnęły – niestety – skalę katastrofy. Czyli do dzisiaj. Prof. Artur Śliwiński
Autor jest profesorem doktorem habilitowanym nauk ekonomicznych, pracownikiem naukowym Wyższej Szkoły Handlu i Finansów Międzynarodowych im. Jana Pawła II w Zielonej Górze, wieloletnim wykładowcą analizy koniunktury gospodarczej na Uniwersytecie Warszawskim.
http://www.bibula.com/?p=24868
Ciężkie czasy dla szejków... Ropa z Zatoki Meksykańskiej zamiast do rurociągów trafia do oceanu, prezes BP idzie w odstawkę bo BP straciła $4mld, JE Hugon Chávez obiecuje, że pozbawi Amerykę ropy "choćby wszyscy Wenezuelczycy mieli jeść kamienie" – a sytuację w Nigerii (98% dochodów z exportu stanowi tam ropa) opisałem tak: Długi reżymowego szejka Mój śp. Ojciec zawsze mi wyjaśniał, dlaczego w Polsce nie ma kopalni złota? Bo PRL nie stać, by dopłacać do każdego wydobywanego kilograma. Właśnie przeczytałem [na swoim portalu...], że bankrutuje... „Nigeryjska Narodowa Korporacja Naftowa”. Republiki Nigerii nie stać, by dopłacać do każdego litra wydobywanej ropy.... Reżymowy (nie „narodowy”, oczywiście!) gigant naftowy ma ok. 5 mld US$ długów. Jak podaje „The TIMES of Nigeria”: „Winą za katastrofalną sytuację Korporacji obarcza się brak odpowiedniej kontroli nad rachunkami firmy, zarządzanymi przez skorumpowanych urzędników”. Czy istnieje na to rada? Czytamy: „Władze chcą uzdrowić sytuację poprzez zmianę systemu zarządzania Korporacją, dzięki której będzie ona kierowana w sposób nastawiony na komercyjny sukces”. Na język polski tłumaczy się to tak: „Ci którzy się już nakradli muszą odejść, by zrobić miejsce dla nowych”. Może by UE przyznała jakieś dotacje biednej NNPC?
Rehabilitować apartheid! Słowo „apartheid” jest potępiane chyba bardziej, niż „rasizm” czy „antysemityzm”. Apartheid jest zły – i już! Tymczasem czytam, że w szkołach niemieckich (o czym nie wolno mówić i pisać – bo obowiązuje „polit-poprawność”!) mali muzułmanie nie tolerują małych Niemców - choć ci, wytresowani w polit-poprawności, usiłują schodzić im z drogi. Sytuacja jest przerażająca http://www.wykop.pl/ramka/412937/koszmar-w-niemieckich-szkolach/
– jest znacznie gorzej, niż w polskich „szkołach integracyjnych” dla „niepełnosprawnych”. Wzajemna nietolerancja dwóch kultur jest nieunikniona. Tym niemniej – jeśli Niemcy już sobie ten kłopot, czyli muzułmanów, ściągnęli na głowę – problem można łatwo rozwiązać. Przez wprowadzenie apartheidu. W Polsce przedrozbiorowej – a już na pewno: w Królestwie Polskim (bo w tej „Rzeczypospolitej Obojga Narodów” to już różnie bywało..) - mieszkali obok siebie rzymscy katolicy, prawosławni, żydzi, muzułmanie, Ormianie – i żyli właśnie w apartheidzie. Każda grupa miała własne sądownictwo, własny samorząd, własne prawa – a spotykali się na targu czy w sprawach wspólnych. Spory między przedstawicielami rożnych grup rozsadzały sądy królewskie. I po problemie. Tu problemem są szkoły. Trzeba zadać sobie pytanie: „A niby dlaczego Niemcy mają chodzić do wspólnych szkól z muzułmanami????” Niech chodzą do osobnych! Mogą być zresztą osobne katolickie, protestanckie, dla świadków Jehowy... Dla Polaków, dla Bawarów, dla Wietnamczyków, dla Libańczyków. Dla chłopców i dla dziewcząt... I problem by nie istniał. Ale cóż: jak powiedział był śp.Stefan Kisielewski, założyciel UPR: "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nie znane w żadnym innym ustroju". A urzędnicy i politycy MUSZĄ mieć problemy; w przeciwnym razie nie mieliby co robić.
Jeszcze o histerii z pedofilią Najpierw proszę przeczytać tekst z pisma „SZTAFETA” - skrócony przez „ANGORĘ”, z której go wziąłem. Istotne dla mnie fragmenty na fioletowo. Wykorzystywali dziewczynkę, bo... sama tego chciała?
Wśród pedofilów był 15-latek Śledczy ustalili personalia kolejnych dwóch mężczyzn i jednego chłopca z podtarnobrzeskiej wsi,
którzy regularnie uprawiali seks z 12-latką. To koniec dochodzenia w tej bulwersującej sprawie. Pierwszy podejrzewany o lubieżne czyny z dzieckiem trafił w ręce policji w lutym. O tym, że prokuratura miała mocne dowody jego winy, świadczy fakt, że kilka miesięcy później 24-letni dziś Marcin C. wyrokiem sądu trafił do więzienia na trzy lata. Skazany 12-latkę poznał w lecie ubiegłego roku na zabawie w jednej z okolicznych miejscowości. Impreza, w głowach zaszumiał alkohol... To tamtego wieczoru dziewczynka po raz pierwszy miała uprawiać seks ze starszym o 11 lat mężczyzną. Na tym jednym razie się nie skończyło. Do podobnych spotkań dochodziło jeszcze kilkakrotnie. Przyzwolenie ze strony dziewczynki, czy wręcz prowokowanie przez nią potajemnych spotkań, dla 23-latka było wystarczającym zapewnieniem, że nie robi nic złego. Przynajmniej tak miał tłumaczyć później przed policjantami, przed prokuratorem. – Skoro sama chciała, to nie było gwałtu – miał mówić. Gwałtu nie, ale był czyn równie ohydny, również karalny. Pedofilia. Czy z tego nie zdawał sobie sprawy? Gdy za Marcinem C. zatrzasnęły się kraty zakładu karnego, policjanci nie przestawali pracować nad sprawą. Śledczy podejrzewali, że ze „znajomości” z dziewczynką korzystali także znajomi 24-latka. Niestety, przypuszczenia okazały się trafne. W pierwszych dniach lipca zatrzymano trzech podejrzanych. Wśród nich – młodszego brata skazanego. 23- i 21-latek po złożeniu wyjaśnień trafili do tymczasowego aresztu. Najmłodszy, 15-latek, został zwolniony. Zajmie się nim sąd rodzinny. W rodzinnej wsi chłopaków ludzie nie są skorzy do rozmów. – To dobre chłopaki, uczynne, spokojne – tłumaczą. Niektórzy nawet próbują usprawiedliwić ich poczynania. – Chcieli sobie kobitki popróbować, to co, od razu do więzienia ich zamykać? Jakby który gwałcił, tobym sam takiemu karę wymierzył, a skoro sama chciała? Dawniej to dwunastolatki za mąż wychodziły – mówi zagadnięty o sprawę mężczyzna, jeden z nielicznych chcący ją skomentować. Mieszkańcami wsi widać bardziej wstrząsnęła wiadomość, że młodzi trafili do aresztu niż powód ich zatrzymania... – Ta mała nie bez winy jest. Bałamuciła chłopaków, a ci teraz przez nią do kryminału pójdą – mówią niemal zgodnie. Winy w zachowaniu dziewczynki nie dopatrują się jednak psycholodzy. Podkreślają, że 12-letnie dziecko nie jest do końca świadome konsekwencji swych czynów. – Nadużyto jej nieświadomości. To, że miała ciało kobiety, nie oznacza, że
i umysł. 12-latka ma umysł dziecka – podkreśla Agnieszka Kapica, psycholog z Tarnobrzega. Nie wątpi, że dziewczynka mogła sama proponować spotkania. – Rozbudzono jej ciało i to ono dawało sygnały. 12-latka, jak to dziecko, robiła to, co czuła – tłumaczy psycholog. – Tę dziewczynkę dotkliwie skrzywdzono. Nie wolno bowiem do pewnego wieku uruchamiać sfer, z którymi w tym wieku umysł nie potrafi sobie poradzić. Dotyczy to też, a może przede wszystkim, sfery seksualności. Badania i obserwacje psychologów dowodzą, że osoby, których cielesność została zbyt wcześnie, zbyt intensywnie rozbudzona, nawet po latach szukają podobnych doświadczeń. Podświadomie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nierzadko balansują na granicy ryzyka, byle zaspokoić drzemiące głęboko potrzeby. Czy skrzywdzona przez mężczyzn dziewczynka zdoła na nowo stać się dzieckiem? Najważniejsze, by teraz otrzymała fachową pomoc. 12-latka już kilkakrotnie trafiała do placówki opiekuńczej. Rodzice nie są w stanie zapewnić jej, jak i jej rodzeństwu, prawidłowej opieki. W urzędniczym żargonie określani są mianem „niewydolnych opiekuńczo”. (...) (jor)
A teraz obiecany komentarz: Otóż zdecydowanie bronię tezy, ze mężczyźni są w tej sprawie absolutnie niewinni. Jak wynika z tekstu, dziewczynka „mała ciało dorosłej kobiety” - i nie znam człowieka, który by w takiej sytuacji żądał od dziewczyny dowodu osobistego czy legitymacji szkolnej! A znam kobiety 40-letnie – też o umysłowości 12-latki... Poznawali ją na zabawach, zakrapianych alkoholem. Kto podejrzewa, że uczęszczają na nie 12-latki??!?Jeśli ta 12-latka miała takie potrzeby seksualne – a oni je zaspokajali – to równie dobrze można pisać, że to ona ich wykorzystywała – do zaspokajania tych właśnie potrzeb. Istnieją 12-letnie morderczynie - dlaczego nie może byc 12-letnich nimfomanek? Skazanie tych ludzi jest SKANDALEM. Społeczeństwo demokratyczne nie toleruje różnorodności, odmienności. Owszem – średnio dziewczęta dojrzewają teraz ok. 14.go roku życia. Jednak Rozkład Normalny jest nieubłagany: są takie, co dojrzewają mając lat 12, 10 – a nawet mniej. I maja ciała dorosłych kobiet... Oczywiście: rodzina powinna takie dziewczynki (to zresztą traktowane jest jako choroba – moim zdaniem: niesłusznie) chronić przed kontaktami z mężczyznami. Ale dlaczego wtrąca się w to prawo? A na zakończenie – charakterystyczne dla Epoki Wielkiej Pupy zdanie: „Czy skrzywdzona przez mężczyzn dziewczynka zdoła na nowo stać się dzieckiem?” A niby dlaczego dobrze byłoby, by ona znów stała się dzieckiem??? W dzisiejszych czasach 12.latek, który uciekłby z domu, zdobył Mt. Everest i odkrył dwa nowe prawa fizyki – zostałby umieszczony w domu dziecka i starano by się przywrócić mu „prawidłowe dzieciństwo”!! Ta dziewczynka już dziewczynką nie jest – i tak trzeba ja traktować! Chociaż według urzędowych druczków ma w tej chwili 14 lat... A swoja drogą - ciekawe: czy gdyby ta 12-latka robiła to nie z kilkoma mężczyznami, lecz z równie przedwcześnie dojrzałym 11-latkiem - to oskarżono by o "pedofilię" ją? Jego? Oboje? Czy żadne z nich? PS. Od razu odpowiadam na kilka pierwszych komentarzy: nie w tym problem, że ludzie ci łamali prawo - lecz w tym: skąd mieli wiedzieć, że ona ma 12 lat???? A w ogóle państwo nie powinno tu ustanawiać sztywnego wieku - od tego jest sędzia, by wyrokował. I od tego jest rodzina, by zboczeńcom dawać po mordzie. Pytanie tylko: czy jakby ojciec tej 13.latki {kawukawu} mają taką pannicę, która juz-już by w płocie robiła dziurę, by się puścić - to czy nie marzyłby, by ją w wieku 13 lat po prostu - tak! - za mąż wydać?
Ja naprawdę nie popieram pedofilii! Ja tylko tłumaczę, że nie powinno się tym zajmować państwo – bo jedynym efektem tego jest, że (a) utworzone w tym celu urzędy zaczynają gorliwie oskarżać o pedofilię winnych i niewinnych – wskutek czego (b) pedofilia zaczyna się szerzyć jak pożar na prerii, staje się wręcz modna. Przy czym molestowani i molestowane stają się dodatkowymi ofiarami, co podkreśla {stach}: „Najgorsze jest to, że tej 14-latce nasr*li w papiery na całe życie... Normalnie, jak nikt by się nie wtrącał, żyłaby z rodzicami albo bez, robiłaby to albo tamto i ponosiłaby tego konsekwencje! Teraz, po „traumatycznych przeżyciach”, „gwałtach”, „molestowaniu przez pedofilów” itp. będzie postrzegana jako skrzywiona umysłowo, a dla miejscowych będzie zwykłą zdzirą. Biedna dziewczyna... Tak się zawsze niestety kończy „pomoc państwa”!!! ” Natomiast przez tysiące lat rodziny, sąsiedzi i w ogóle „społeczeństwo” dawało sobie radę z pedofilią bez „pomocy” urzędników. Traktując pedofilów odpowiednio do stopnia przestępstwa. Zastanowił mnie {Małopolanin} piszący: „To samo myślę - dziwnym trafem ja nigdy "przez pomyłkę" nie stuknąłem 12-latki”. Ciekawe: skąd ma tę pewność? Sprawdza jednak dowody osobiste? Bo naprawdę raz na 50.000 przypadków trafiają się 12-tki o wyglądzie nie do odróżnienia od typowej 19-latki. Dane z USA, gdzie nasycenie kurczaków hormonami większe – ale w Małopolsce zapewne też takie się zdarzają. Przy okazji pozwalam sobie zauważyć, że NIKT nie odpowiedział na moje pytanie, brzmiące: „Trafiają się 12.letnie morderczynie – i nikt nie mówi, że to one są ofiarami zamordowanego; to dlaczego gdy 12.latka sama prowokuje mężczyznę do tego czy owego - nazywamy ją ofiarą?” Bo mężczyźni zawsze są wszystkiemu winni? {namtar} uspokaja: „Jeśli naprawdę nie wiedzieli, że dziewczyna ma tylko 12 lat, to są chronieni przez polski kodeks karny: "Art. 28. § 1. Nie popełnia umyślnie czynu zabronionego, kto pozostaje w błędzie co do okoliczności stanowiącej jego znamię." Skoro zostali skazani, to na pewno przynajmniej RAZ dopuścili się z nią stosunku, WIEDZĄC, że nie ma skończonych 15 lat Ich skazanie w żadnym wypadku nie jest skandalem. Tu się Pan JKM myli."
Obawiam się jednak, że myli się {namtar}. W stosunku do „przestępców seksualnych” (a także w stosunku do „nieuczciwych podatników”!) w krajach okupowanych przez Unię Europejską NIE obowiązuje zasada domniemania niewinności. To oskarżeni musieliby udowodnić, że nie wiedzieli – co jest dość trudne! Az trzech Komentatorów ({Allmanbb}, {Brokulis} i {WilkAlfa}) niemal równocześnie podniosło inny, arcy-praktyczny, wątek: „Rozbawił mnie tekst pani psycholog, która powiedziała, : "– Tę dziewczynkę dotkliwie skrzywdzono. Nie wolno bowiem do pewnego wieku uruchamiać sfer, z którymi w tym wieku umysł nie potrafi sobie poradzić." To po kiego licha serwuje się takim dzieciom (skoro ich umysł "NIE POTRAFI SOBIE PORADZIĆ") wychowanie seksualne? Po co pokazuje się im jak naciągnąć prezerwatywę na banana, gdzie są strefy erogenne, jakie mogą być pozycje, jak to (tfu! ) „gej jest OK”, jak celować, żeby wcelować - i tysięcy innych rzeczy, z którymi ich "umysł nie potrafi sobie poradzić.". Ta banda postępowych oszołomów co i rusz strzela sobie w stopę - a ciemny lud (a raczej postępowy Jasnogród) potakuje jedynie, kiwając głowami jak manekiny...” Jaki tam „postępowy”!? Ciemnota, ulegająca przestarzałym, XX-wiecznym przesądom. {glupi0ludzie} tylko narzeka: „Znowu temat ogórkowy :--... ”. Może i ogórkowy (a kiedy mam poruszać tematy „ogórkowe”?) – ale bardzo ważny! Jednak ma chyba rację {Wojownik} piszący: „Panie Januszu dzisiaj w bardzo zajętym dniu udało mi się trochę zainteresować rozsądnego człowieka Pana poglądami. On zresztą już je trochę zna, ale sprawiał wrażenie chcącego pogłębić wiedzę i może wszedł na Pana portal. Mam obawy, że po poruszeniu takiego tematu, może się zniechęcić. Walić już ten temat. Już lepiej pisać o Żydach:), faszyzmie w UE, martwych Czerwonych, bydlakach, heilować, homosiach, „g**ach”, kobietach, demokracji.... i wszystkich niebezpiecznych i śliskich tematach naraz. Czy nie może Pan zostawić tego jednego tematu? Nikt nie będzie miał Panu tego za złe :) a i Pan pomimo zostawienia będzie miał czyste sumienie. Ja rozumiem, że to wynika z Pana uczciwości, którą podziwiam - jednak ta sprawa jest nie tylko śliska, ale jeszcze śmierdząca (jakbym napisał, że „może być zabójcza” to by to Pana nie zniechęciło). Nie warto się poślizgnąć na tej śmierdzącej sprawie. Ja wiem, że Pan ma różne argumenty, jednak sensowniej zajmować się czymś innym”. OK – kończymy ten temat.
Kosowo a sprawa polska Karol Olgierd Borchardt wspomina, jak to jeden z wykładowców Szkoły Morskiej w Tczewie przemawiał z okazji jakiejś narodowej rocznicy. „Otczizna nasza została podzielona na tri czensti. Jedną wzięli Germańcy, drugą – Awstryjcy, a trzecią – my”. Właśnie Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze ogłosił, że proklamując 17 lutego 2008 roku niepodległość, Kosowo nie złamało prawa międzynarodowego. Trybunał haski zajął się sprawą niepodległości Kosowa na wniosek Serbii, która poprosiła go o niewiążącą prawnie „opinię doradczą”. Po dwóch latach deliberowania Trybunał przez głosowanie ustalił, że jednostronne ogłoszenie niepodległości Kosowa nie pociągnęło za sobą złamania prawa międzynarodowego, ponieważ prawo międzynarodowe nie zabrania proklamowania niepodległości. Proste jak drut. Polska ustami postawionego na czele Ministerstwa Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego uznała niepodległość Kosowa, chociaż wiele innych państw powstrzymało się od tego. Rezerwę zachowały zwłaszcza państwa rozsadzane przez tzw. mniejszości narodowe lub etniczne. Niepodległości Kosowa nie uznała m.in. Rosja, zapowiadając zarazem, iż ten precedens może ułatwić proklamowanie niepodległości uznawanych za sporne części innych państw. I tak się właśnie stało w przypadku Abchazji i Osetii Południowej, które w sierpniu 2008 roku, po wojnie rozpoczętej atakiem Gruzji, ogłosiły niepodległość, którą 26 sierpnia uznała Rosja. Polska niepodległości Abchazji i Osetii Południowej nie uznaje, chociaż niepodległość Kosowa uznała, jak to się mówi, w podskokach. Ale jakże inaczej, skoro niepodległość Kosowa jest kolejnym etapem forsowanej przez Niemcy polityki rozbioru Serbii? Niemcy, ilekroć tylko uzyskiwały swobodę ruchów w Europie, próbowały likwidować Jugosławię, czyli „Wielką Serbię”, uznawaną przez nie za enklawę rosyjskich wpływów w tej części Europy, którą Niemcy uważają za swoją. Ponieważ „Wielka Serbia” zawsze się po takich próbach odtwarzała, Niemcy postanowiły przeprowadzić rozbiór samej Serbii – no i właśnie uzyskały błogosławieństwo w postaci „opinii doradczej” Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze. Warto w związku z tym przypomnieć, że działający w Polsce Związek Ludności Narodowości Śląskiej, w związku z odmową uznania istnienia tej narodowości przez władze państwa polskiego (sąsiednia Republika Czeska narodowość tę uznaje), 17 listopada 2007 roku wystosował skargę do Międzynarodowego Trybunału praw Człowieka w Strasburgu, zarzucając Polsce dyskryminację na tle narodowościowym. Trybunał, jak widać, przyjął w tej sprawie postawę wyczekującą, ale nie można wykluczyć, że gdy strategiczni partnerzy podejmą decyzję o rozpoczęciu realizowania scenariusza rozbiorowego, również Trybunał powinność swej służby zrozumie i uwzględniając skargę Związku Ludności Narodowości Śląskiej oraz nakazując władzom polskim formalne uznanie tej narodowości, nie tylko dostarczy pozorów legalności tym poczynaniom, ale również umożliwi płynne przechodzenie do kolejnych jego etapów. Tymczasem mężykowie stanu piastujący w III RP zewnętrzne znamiona władzy właśnie przekomarzają się w ramach wojny o pokój i nie tylko nie mają głowy do zajmowania się takimi sprawami, ale również, jak się wydaje, pozwolenia ze strony starszych i mądrzejszych SM
Z UPR do PO. Co z tego wynikło? Kilku polityków związanych dawniej z Unią Polityki Realnej obecnie zajmuje eksponowane miejsca w Platformie Obywatelskiej. W ostatnim tygodniu stanowisko szefa klubu parlamentarnego PO powierzono Tomaszowi Tomczykiewiczowi. Jak ludzie związani kiedyś z UPR widzą dziś szansę zrobienia kariery politycznej? Nieustannie pytają mnie o związki z Unią Polityki Realnej. Dziś w radiu „TOK FM” duża część wywiadu była związana z moimi korzeniami – stwierdza Tomasz Tomczykiewicz dzień po wyborze.
UPR to dobra szkoła Szef Klubu Platformy Obywatelskiej w latach 90. działał w UPR. Kolejną organizacją było Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Od 2001 roku związał się z Platformą Obywatelską, w której pełni także funkcję wiceprzewodniczącego partii oraz szefa struktur wojewódzkich. Mandat poselski sprawuje także od 2001 roku. – Myślę, że aby znaleźć dla siebie szansę, trzeba szukać jakiejś innej organizacji. Ale dla młodych ludzi w tym okresie, kiedy ja byłem w UPR, to była dobra szkoła – odpowiada pytany, czy osoby związane z UPR, żeby zrobić karierę polityczną, powinny szukać miejsca w innej organizacji. Młodych ludzi, którzy są związani ze środowiskiem konserwatywnych liberałów zaprasza do młodzieżówek, szczególnie do Platformy. – Takie mocno konserwatywno poglądy są nam potrzebne – stwierdza.
Co z programem? Najważniejsza wydaje się odpowiedź pytanie, czy w ramach innego ugrupowania udaje się wprowadzać jakieś elementy programu, z którymi kandydat utożsamiał się, kiedy jeszcze był w strukturach UPR. – Będąc burmistrzem, próbowałem to robić. Dziś nie da się tak łatwo tego forsować. Takie próby są możliwe przy rozwiązywaniu konkretnych problemów. Wielu polityków PO pochodzi z Unii Polityki Realnej, to chyba jest dowodem, że te poglądy mają znaczenie – opowiada Tomczykiewicz, który pod koniec lat 90. był burmistrzem Pszczyny i tam próbował realizować pewne rozwiązania programowe UPR. Trudno jednak zauważyć, żeby rząd Donalda Tuska wprowadził w ostatnim czasie ustawę w jakiś sposób zbieżną z programem konserwatywnych liberałów. Bardzo dużo kontrowersji wywołała chociażby ustawa „o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”, sankcjonująca instytucję donosu. – Trochę żałuję, że nie zmieniliśmy tytułu tej ustawy. Wtedy byłaby do przyjęcia. Mówił też to obecny prezydent, kiedy ją podpisywał. Tytuł sugeruje, że w rodzinie jest przemoc, a jest ona zazwyczaj tam, gdzie tej rodziny nie ma – komentuje Tomasz Tomczykiewicz.
Podatki Politycy Platforma Obywatelskiej nie realizują także jednego ze swoich zasadniczych punktów programu, który leżał także u podstaw programowych UPR. Chodzi oczywiście o obniżanie podatków. Szef klubu PO przypomina o obniżeniu podatków, które niedawno zostało zrealizowane. – Podejmowaliśmy tę decyzję za rządów PiS, ale jest ona realizowana obecnie przez Platformę. W sytuacji deficytu, długu publicznego powinniśmy nastawić się na obronę przed zakusami na zwiększanie podatków. Od czasu do czasu padają takie opinie. Chcemy obniżać koszty państwa, a nie zwiększać obciążenia – wyjaśnia.
Politycy z UPR Swoje korzenie w Unii Polityki Realnej mają także inni znani politycy PO. Minister infrastruktury w rządzie Donalda Tuska, Cezary Grabarczyk, w 1990 roku przewodniczył łódzkiemu oddziałowi UPR. Lecz już w 1994 roku trafił poprzez Kongres Liberalno-Demokratyczny do Unii Wolności. Od 2001 roku w Platformie Obywatelskiej jako szef jej struktur w województwie łódzkim. Jedną z najbardziej znanych kobiet, które dziś trafiły do pierwszego szeregu działaczek PO, a związane były niegdyś z UPR, jest Julia Pitera. Karierę polityczną zaczęła w Porozumieniu Centrum. Jednak w latach 1994-1998 działała już tylko w Unii Polityki Realnej. Sławę zyskała jako radna Rady Warszawy. Jednak pod koniec sprawowania tej funkcji miała już poparcie ze strony Ligi Republikańskiej. Od 2005 roku posłanka z ramienia Platformy Obywatelskiej. Dodatkową sławę zyskała, angażując się w pracę polskiego oddziału Transparency International – organizacji zajmującej się zwalczaniem korupcji. Rozgłos przyniosło jej sformułowanie zasad działania tzw. układu warszawskiego, za który uznawano władze Warszawy złożone z polityków Unii Wolności i SLD. Jako 18-latek do Unii Polityki Realnej należał Sławomir Nitras, obecnie poseł do Parlamentu Europejskiego. Jednak już w 1993 roku zaczął szukać dla siebie miejsca w innej organizacji. W połowie lat 90. trafił do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, a od 2001 roku reprezentuje Platformę Obywatelską. Zasiada w zarządzie krajowym i przewodniczy organizacji w Szczecinie.
Dlaczego odeszli? W zakulisowych rozmowach byli członkowie UPR, którzy przeszli do Platformy Obywatelskiej, stwierdzają, że dziś już nie wygrywają partie ideologiczne. – Trzeba nastawić się na rozwiązywanie konkretnych problemów – stwierdza poza nagraniem jeden z polityków PO. – Mnie zniechęciły kłótnie i kontrowersyjne wypowiedzi lidera tuż przed wyborami. To nas dyskwalifi kowało, a przecież inwestowaliśmy własne pieniądze – tłumaczy. Jednym z najbliższych współpracowników obecnego szefa klubu Platformy jest Wojciech Saługa. Do Unii Polityki Realnej należał w latach 1994-1998. Podobnie jak inni, swoich szans w polityce szukał poprzez Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. W ten sposób trafił na stanowisko wiceprezydenta Jaworzna w 2002 roku. W 2004 roku w wyborach uzupełniających został wybrany na senatora. Posłem został w 2005 roku, ale już z ramienia Platformy Obywatelskiej. Na swojej prywatnej stronie internetowej do związków z UPR jednak się nie przyznaje, podobnie jak wielu jego kolegów. Popularnym senatorem z Warszawy wybranym z listy PO jest Marek Rocki, przez dwie kadencje rektor SGH. Związany ze stowarzyszeniem KoLiber, zbliżonym do Unii Polityki Realnej. Działacze Platformy wywodzący się z UPR czasami nawiązują do swojej politycznej przeszłości. Jednak doskonale wiedzą, która organizacja dała im możliwość wejścia „na salony”. Zapłacili za to niemałą cenę. Musieli pójść na pewien kompromis. Widać przecież, jak trudno przenieść pewne założenia programowe dawnej organizacji i wdrażać je w ramach nowego, dominującego na scenie politycznej ugrupowania Rafał Pazio
Korwin Mikke: Nie mam zamiaru ukrywać swoich poglądów Janusza Korwin Mikkego poprosiliśmy o ustosunkowanie się do dwóch wypowiedzi byłych działaczy UPR (obecnie pod szyldem PO), którzy nad tzw. partie ideowe przedkładają działalność w “partiach zadaniowych”, a jako powód porzucenia ruchu konserwatywno liberalnego podały wyborcze dywersje (głównie) słowne Prezesa.. Rafał Pazio: Panie prezesie, byli członkowie UPR, którzy znaleźli sobie miejsce w Platformie Obywatelskiej, twierdzą, że nie ma dziś miejsca dla partii ideologicznych, tylko zadaniowych, dlatego takie partie jak UPR mają małe szanse. Jak Pan traktuje taki pogląd? Korwin Mikke: Ja nie rozumiem, co to jest „partia zadaniowa”? Rozumiem, że jest to „partia powołana do wykonania jakichś zadań”, ale kto czy co te zadania wyznacza? W partii ideologicznej wyznacza je ideologia. Jeśli nie ma ideologii, musi je wyznaczać JE Donald Tusk, JE Barack Hussein Obama lub też te „zadania” powstają w trakcie, na życzenie L**u – np. część L**u chce podwyżki podatku, a część obniżki – i, czysto losowo, jedna partia podejmuje się „zadania obniżenia”, a druga „zadania podwyższenia” podatków. Jeśli nie ma ideologii, znika drogowskaz. Partia musi codziennie robić badania opinii publicznej i kierować się ich wskazaniami. A ponieważ „opinia publiczna” jest głupia jak but z lewej nogi, to i skutki widać. PO, zamiast obniżką podatków, zajmuje się kastracją rzekomych pedofilów. Akurat tak się składa, że o czymś podobnym piszę w 31-32 numerze NCZ! (jako e-wydanie dostępny tutaj)
A ja – cóż, wolę z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć. Nie mam zamiaru ukrywać swoich poglądów, więc gdy mnie przed wyborami o coś pytają, mogę co najwyżej nie odpowiedzieć. Co i tak nie pomoże, bo przecież dziennikarze moje wypowiedzi znają…
Rafał Pazio: Przedstawiciele Platformy, którzy byli kiedyś w UPR, twierdzą, że odeszli z partii, gdyż tuż przed wyborami padała jakaś kontrowersyjna wypowiedź lidera, co miało obniżać szanse wyborcze. Jak Pan to skomentuje? Korwin Mikke: Na przykład Pan Tomasz Tomczykiewicz w komentarzu cytowanym przez „Gazetę Wyborczą” jako przykład takiej „kontrowersyjnej wypowiedzi” podał twierdzenie: „Kobieta przesiąka poglądami człowieka, z którym sypia”. Otóż jaka to „kontrowersja”? To banalna obserwacja, znana KAŻDEJ w miarę doświadczonej kobiecie…
O nową świecką tradycję 17 lipca kto tylko mógł uciekał z Warszawy, po której paradowało podobno aż 8 tysięcy osobników płci obojga, cierpiących na różne zboczenia płciowe. To znaczy – twierdzących, że z tego powodu wcale nie cierpią, tylko odczuwają dumę, ale to chyba nieprawda, bo skąd w takim razie ta obsesja? Za moich czasów w kołach wojskowych krążył dowcip o kapralu, któremu nawet biała chusteczka jednoznacznie się kojarzyła, więc i seksualni dewianci ostentacyjnym demonstrowaniem swojej „dumy” próbują kurować sobie kompleksy. Gdyby takie kuracje odbywały się w klinikach, wszystko byłoby w jak najlepszym porządku. Niestety za sprawą żydokomuny, która w dążeniu do obalenia znienawidzonej cywilizacji łacińskiej, próbuje rozmaitego armatniego mięsa w postaci zastępczego proletariatu, sodomici ze swoimi kompleksami jednym susem wskoczyli do centrum polityki. Zaczyna to przynosić smutne rezultaty, co widać na przykładzie posła Tadeusza Iwińskiego. W latach 60-tych, podczas napięć w stosunkach sowiecko-chińskich dowcipkowano, że Józef Cyrankiewicz, uchodzący nie bez kozery za największego filuta-koniunkturalistę, hoduje sobie na łysinie warkoczyk. Poseł Iwiński takiej ostentacji na razie unika, ale już zdążył skrytykować panią Hannę Gronkiewicz-Waltzową za to, że na czas parady sodomitów wzięła sobie urlop. Ale nikt przecież nie powiedział w tej sprawie ostatniego słowa. Przywódca paradujących sodomitów, pan Krystian Legierski zdradził się z zamiarem kandydowania na prezydenta Warszawy. Gdyby mu się udało, to pan poseł Iwiński podczas następnej parady pewnie nie potrafiłby postawić żadnych granic swemu poświęceniu. Ach – zobaczyć i umrzeć! Oczywiście same kompleksy nie zapewniłyby sodomitom takiego napędu. To już nie te czasy, kiedy prole szlachtowali się nawzajem oszołomieni podsuniętą im przez żydokomunę wizją cudnego raju. Pan Legierski pewnie nam nie zdradzi szczegółów, ale wystarczy popatrzeć na listą sponsorów parady, żeby się zorientować, iż złotem sypnięto hojnie. Na czele sponsorów uplasował się koncern IBM, sprzedający w Polsce systemy i serwery, oprogramowanie, pamięci masowe, terminale kasowe itp. Zatem każdy, kto kupuje jakikolwiek produkt IBM, zostaje zmuszony do opodatkowania się na rzecz sodomitów. Innym sponsorem jest Star Alliance, grupująca różnych przewoźników lotniczych, wśród nich Polskie Linie Lotnicze „LOT”, stanowiące własność Skarbu Państwa i Regionalnego Funduszu Gospodarczego. Kto pozwolił na trwonienie publicznych pieniędzy na sodomskie parady? Miejmy nadzieję, że Najwyższa Izba Kontroli wytropi sodomskie lobby dojące spółki Skarbu Państwa. Nie wiem, czy bojkot ekonomiczny sponsorów warszawskiej parady przyniesie jakieś rezultaty, ale przynajmniej warto spróbować. Oczywiście to nie wystarczy, bo wśród sponsorów mamy też ambasady Królestwa Niederlandów, Królestwa Danii i Królestwa Szwecji. Jaki interes mają te trzy królestwa w propagowaniu zboczeń seksualnych w Polsce? Pan minister Sikorski, który ostatnio, w związku z kolejnymi blamażami państwa, którego jest urzędnikiem, ma coraz mniej zajęć, może by nam to wyjaśnił? Bo żadnego wyjaśnienia nie wymaga obecność wśród sponsorów Fundacji imienia Róży Luksemburg. Patronka Fundacji, rewolucyjna jamnica, była znakomitym przykładem żydokomuny, próbującej popchnąć niemieckich proli na rewolucyjne barykady. Teraz Niemcy się wycwanili i w symbiozie z żydokomuną, rozkładają społeczeństwa Europy Środkowej w ramach realizacji projektu „Mitteleuropa” z roku 1915 – bo państwa poważne nigdy nie odstępują od pomysłów, które raz uznały za korzystne. Tymczasem, kiedy Nasi Umiłowani Przywódcy zwarli się w uścisku w ramach wojny na symbole, właśnie wygraliśmy historyczną rekonstrukcję bitwy pod Grunwaldem. W ogóle w tym roku możemy uważać się za wyjątkowych szczęściarzy, bo niezależnie od 600 rocznicy bitwy pod Grunwaldem, którą – jak wspomniałem – właśnie wygraliśmy, wkrótce odniesiemy jeszcze jedno zwycięstwo – 15 sierpnia, w 90 rocznicę odparcia najazdu bolszewickiego. Oczywiście wygramy tylko historyczną rekonstrukcję, bo w rzeczywistości o żadnym militarnym sukcesie nie możemy nawet marzyć, dysponując stoma tysiącami urzędników, dla niepoznaki poprzebieranych w wojskowe uniformy. Ale kiedy się już nacieszymy zwycięstwami pod Grunwaldem i Warszawą, 1 września nieubłaganie nadejdzie kolejna rocznica – 71 rocznica wybuchu II wojny światowej, po której nie możemy się pozbierać do dnia dzisiejszego, a co najgorsze – nie możemy nawet wygrać historycznej inscenizacji. Dlatego, w ramach poprawy koordynacji, Fundacja im. Róży Luksemburg powinna następną paradę sodomitów w Warszawie zasponsorować na dzień 5 października, kiedy po udanym zakończeniu kampanii w Polsce Adolf Hitler w Alejach Ujazdowskich przyjmował defiladę. Wtedy defilowało wojsko, ale dzisiaj jesteśmy podbijani przy pomocy sodomitów, więc słuszne i sprawiedliwe jest, by to oni tego dnia tam przedefilowali. Poza nawiązaniem do tradycji termin ten ma tę dodatkową zaletę, że nikt nie będzie mógł się wymigać żadnym urlopem. SM
Obamienie Ameryki Nadchodzą ostatnie lata – może nawet: ostatnie miesiące – obrzydliwego ustroju, w którym żyjemy. W Europie zbudowano ten euro-socjalizm w oparciu o pieniądze z Planu Marshalla i późniejsze pożyczki – pod hasłem: „Trzeba zatykać masom pyski szmalem i socjalem – bo jak nie, to zechcą wybudować Związek Sowiecki! Skąd ten szmal? A – Amerykanie dadzą! Na odepchnięcie komunizmu? Dadzą zawsze!”. Tyle, że w Ameryce też jest d***kracja – i Amerykanie, widząc, że w Europie można żyć bez pracy i nic się nie zawala – zaczęli wprowadzać to i u siebie. Tyle, że na horyzoncie nie widać drugiej Ameryki, która by ratowała Amerykę przed komunizmem. Owszem: Chińczycy wykupują Amerykańskie obligacje – ale nie bezinteresownie... W efekcie Ameryka tonie. Nie: nie chodzi o Potop spowodowany GLOBCiem (tzw. „ekolodzy” straszą tym naiwnych) – lecz o to, że „Rząd” federalny zwiększa ostatnio zadłużenie do rozmiarów nie widzianych od czasów śp.Franklina D. Roosevelta. Z tym, że wtedy to było podczas wojny.... Rzut oka na deficyt Wuja Sama pokazuje – ku zdumieniu prostodusznych – że to Republikanie, a nie Demokraci zadłużali państwo. Dług publiczny najniższy poziom osiągnął za p.Kubusia Cartera - a Wyścig rozpoczął śp.Ronald Reagan. Trzeba pamiętać, że odziedziczył państwo, które już uprzednio obiecywało i obiecywał. I, niestety: trzeba było obiecane wypłacać – a z kolei nie mógł obniżyć poniżej Punktu Laffera, bo Demokraci w Kongresie czuwali. Dalej już poszło: gdy złodzieje przekonają się, że kradzież jest bezkarna, a pierwszy złodziej powszechnie chwalony – to czemu nie kraść? Dług zwiększali wszyscy Republikanie, trochę go zmniejszył p.Wiluś Clinton – po czym drastycznie powiększył p.Jerzy W.Bush Jr. - a obecnie jeszcze bardziej drastycznie powiększa – i zapowiada, ze będzie go powiększał - JE Barak Hussein Obama. Pamiętacie Państwo może filmy z Edziem R. Murphym? Gra On po prostu siebie – czyli Murzyna. Człowieka sympatycznego, wesołego, beztroskiego – co to: „Chodźmy się teraz zabawić – o tym, co będzie jutro pogadamy jutro!”. Mającego przy tym dobre serce, gotowego oddać przyjacielowi wszystkie pieniądze. A jutro kogoś okraść – bo jak potrzeba, to należy sobie radzić. Wszystko ze szczerym uśmiechem. P.Obama jest Mulatem – i ma mniej-więcej połowę tych cech. I tylko w połowie jest sympatyczny, jak Eddie – ale jest. I w Ameryce prawie połowa nadal Go kocha – i liczy, że rozwiąże ich problemy. Niestety: jak słusznie zauważył Ronald Reagan: „Rząd nigdy nie rozwiązuje problemów; rząd je stwarza”. I sam stworzył problem zadłużenia. My tu w Polsce trapimy się, że „nasz” tzw.Rząd drastycznie zwiększa zadłużenie (to znaczy: motłoch się nie trapi – motłoch się cieszy, że są pieniądze!) - a „Rząd” się trapi, że w Konstytucji jest formuła (Art. 216 p.5) zakazująca powiększania deficytu budżetu powyżej 3/5 PKB i już jesteśmy na tej granicy. Niech się nie martwi: w 1917 roku Kongres USA przyjął „The Second Liberty Bond Act” zakazujący powiększania deficytu ponad ustalony pułap. Ten pułap po prostu się podnosi – ostatnio 12-II-2010 , kiedy Izba Reprezentantów obamiona przez Prezydenta podniosła go do 14,3 biliona dolarów. „Nasi” też podniosą. Po prostu zmienią Konstytucję. Skoro potrafili to zrobić w tak skandalicznej sprawie jak zmiana Art 55 (zakazującego wydawania polskich obywateli obcym rządom) – to zmienią i to... Tylko po co wtedy Konstytucja – skoro tak łatwo ją zmienić? Proszę zauważyć, że uwzględniając liczbę ludności jesteśmy w zadłużaniu daleko ZA za Stanami. To USA są w gorszej sytuacji, niż III Rzeczpospolita. Co nie oznacza, że należy im pożyczać pieniądze. Rząd Zimbabwe się trzyma, choć za pudełko zapałek (o ile można je kupić) zapłacić trzeba 5 miliardów. Tyle, że tam bank na polecenie prezydenta drukuje pieniądze i o nic nie pyta, bo krokodyle też są głodne. W Stanach na razie jest inaczej – ale afrykanizacja i tam czyni postępy. Jak widać. JKM
Wywiad z prof. Bartyzelem *Politycy i partie, którzy teraz włączyli się w obronę krzyża, powinni także w sferze realnej, już nie symbolicznej, walczyć o to, co wynika z identyfikacji z chrześcijaństwem. *Kościół w Europie prześladuje się, wykorzystując ustawodawstwo, a nie fizyczną przemoc. *Prawdziwa walka o krzyż w Europie odbywa się obecnie przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w związku ze sprawą krzyża we Włoszech. Jednak ani rząd polski i partia rządząca, ani największa partia opozycyjna nie czynią starań, by poprzeć Włochy w tej kwestii. Z prof. Jackiem Bartyzelem, kierownikiem Katedry Hermeneutyki Polityki na Wydziale Politologii i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, rozmawiają Piotr Czartoryski-Sziler i Małgorzata Rutkowska Przedstawiciele PO twierdzą, że nasycenie przestrzeni publicznej pomnikami, symbolami wiary rozbija narodową wspólnotę. Czy nie jest odwrotnie – to brak symboli, z którymi może utożsamiać się Naród, prowadzi do jego atomizacji? - Oczywiście. W Polsce na szczęście nie brak i miejsc, i symbolicznych znaków, które pozwalają się odnaleźć w tym poczuciu wspólnotowości i tożsamości. Prezydent Lech Kaczyński został przecież jednak pochowany na Wawelu, a więc w miejscu najbardziej intensywnie przepojonym tą symboliką narodową. W sporze o krzyż na Krakowskim Przedmieściu wyróżniłbym dwie płaszczyzny, które się na siebie nakładają. Pierwsza z nich to płaszczyzna zasadnicza, ogólna, którą moglibyśmy nazwać za św. Tomaszem tezą, a dotyczy kwestii obecności krzyża w sferze publicznej w ogóle. Druga to hipoteza, czyli sprawa tego konkretnego krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Na płaszczyźnie pierwszej odpowiedź chrześcijanina jest oczywista – krzyż nie tylko ma prawo być obecny w sferze publicznej, ale obowiązkiem nie tylko osób prywatnych, ale i wspólnoty narodowej, politycznej jest uznawać w ten sposób królowanie Chrystusa, nie tylko w ludzkich duszach, ale i w społeczności. Ta ogólna teza została tutaj włączona w pewien bardziej doraźny, polityczny kontekst. Krzyż postawiony na Krakowskim Przedmieściu był znakiem jakiegoś wyjątkowego przeżycia, związanego z konkretnym wydarzeniem i z konkretnymi osobami.
Przyniesionym z potrzeby serca… - To prawda, dlatego traktowałbym jego obecność w tym miejscu jako stację, etap do czegoś. Najlepszym rozwiązaniem wydaje się być umieszczenie przed Pałacem Prezydenckim tablicy upamiętniającej tragedię smoleńską. Krzyż w ogóle jest symbolem odkupicielskiej męki Jezusa Chrystusa, natomiast ten konkretny krzyż upamiętnia tragiczne wydarzenie.
Pomniki-krzyże w Gdańsku, w Gdyni, w Poznaniu – polska pamięć wyraża się w połączeniu symboliki religijnej ze znakami narodowymi. Dlaczego ten związek jest tak silny? - To jest spontaniczny zrost, który wyrasta z idei artysty i z oczekiwań zbiorowego mecenasa, czyli Narodu. Bylibyśmy zdziwieni, gdyby pomnik upamiętniający osobę czy jakieś wydarzenie tego nie uwzględniał. On wyraża naturalne przekonanie, że nie można polskości zrozumieć bez Chrystusa.
Tym bardziej bolą wypowiedzi negujące sens umieszczenia znaku krzyża w pomniku ku czci ofiar katastrofy… - To wręcz świadczyłoby o jakiejś dziwnej cenzurze czy nakładanym kagańcu, gdyby pomysł upamiętniania miał inny charakter, tym bardziej że wiąże się z tragizmem śmierci. W czasie żałoby, ogólnonarodowych pogrzebów pojawiło się kilka głosów ze strony środowisk laickich czy wojująco antyreligijnych, że w Polsce nie ma symboliki laickiej, która pozwalałaby żegnać wysokich rangą urzędników państwowych. Nie ma, i to jest oczywiste. Żal, złość tych środowisk świadczą o ich kompletnej alienacji od tego, czym żyje, co czuje wspólnota. Widać, jak ci ludzie nie potrafią współodczuwać z nami. Niektórzy zwracali uwagę, że ta wściekłość jest wyrazem bezdennego smutku ateizmu.
W jaki sposób można wykorzystać potencjał, który uwidocznił się w Narodzie po 10 kwietnia? - Ten potencjał powinien przełożyć się na pewne działania, jakiś ruch, który konsekwentnie broniłby i podnosił sprawy rzeczywistej obecności w prawie, obyczajach, w życiu publicznym tego, co wynika z nakazów Ewangelii. Ostatnio była okazja ku temu, by bardziej zmobilizować się przeciwko bezczeszczeniu przestrzeni publicznej przez takie imprezy, jak parada homoseksualna. Z obroną krzyża wiążą się rzeczy, które mają nie tylko charakter symboliczny, ale jak najbardziej realny. Wolałbym więc, żeby ci politycy czy te partie, które teraz włączyły się w obronę krzyża, także w sferze realnej, już nie symbolicznej, walczyły o to, co wynika z tej identyfikacji z chrześcijaństwem. Tu jednak bywa bardzo różnie, przykładem może być ustawa o ochronie życia sprzed dwóch lat czy obecnie kwestia in vitro. Tutaj ich stanowisko jest dwuznaczne, niekonsekwentne. Prawdziwa walka o krzyż w tej chwili odbywa się w Europie przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu w związku ze sprawą krzyża we Włoszech. Ani jednak rząd polski i partia rządząca, ani największa partia opozycyjna nie czynią starań, by poprzeć Włochy w tej kwestii. To byłaby w pełni szczera i konsekwentna obrona krzyża.
Chrystofobia to zjawisko zataczające w Europie szerokie kręgi. Czym charakteryzują się środowiska walczące z krzyżem? - To właśnie one wykorzystały spór o krzyż przed Pałacem Prezydenckim do tego, żeby przenieść kwestię krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego z pułapu Tomaszowej hipotezy na płaszczyznę tezy ogólnej. Spór ten umożliwił podniesienie ich stałego postulatu walki z krzyżem, czyli domagania się laicyzacji i wyrzucenia symboliki chrześcijańskiej ze sfery publicznej. Ta sprawa dała im oręż do tego, żeby wyartykułować swoją wrogość do krzyża i chrześcijaństwa. Ze sporu o ten konkretny krzyż, który ma być w tym miejscu lub innym, robi się spór o to, czy w ogóle krzyż ma „kłuć w oczy” w miejscach publicznych.
Jest to wygodne dla Platformy, która usiłuje przyciągnąć do siebie lewicowy elektorat. - Wydaje mi się, że przede wszystkim aktywne są tutaj środowiska nowolewicowe. Natomiast Platforma Obywatelska zajmuje stanowisko typowe dla XIX-wiecznych liberałów, którzy znajdowali się pomiędzy katolikami a siłami rewolucji. Jak pisał wówczas katolicki myśliciel Donoso Cortés, gdyby liberał był na dziedzińcu palatium Piłata w Jerozolimie i miał stawać przed wyborem: czy ukrzyżować Chrystusa czy Barabasza, to powiedziałby, żeby tę złożoną kwestię odłożyć do następnej sesji parlamentarnej. Liberał bowiem najchętniej zamiata pod dywan niewygodne dla niego kwestie, żeby nie mieć problemu. Nie chce wybierać między Chrystusem a Barabaszem. Ulubione jego słowo to kompromis, konsensus. Szuka pośredniego rozwiązania. Ale w fundamentalnych sprawach nie da się znaleźć nic pośredniego. Liberał oszukuje więc sam siebie. Czasami uda się odwlec jakieś rozstrzygnięcie, ale zawsze przyjdzie chwila, kiedy trzeba będzie dokonać wyboru. I wtedy okazuje się, że nie istnieje trzecie stanowisko, czyli typowo liberalne.
We Francji walka z krzyżem trwa od czasów rewolucji 1789 roku. - Jak prześledzimy historię Francji, to zobaczymy, że ta walka jest trochę jak sinusoida, która w pewnych momentach się nasila, a w pewnych słabnie. Walka z krzyżem zaczęła się oczywiście od rewolucji 1789 roku, później trend ten trochę osłabł. Następnie mamy znów bardzo intensywny okres terroru Komuny Paryskiej i bardzo silny antykatolicyzm III Republiki z kulminacją w postaci ustawy o separacji Kościoła od państwa w 1905 roku. Osłabło to trochę po I wojnie światowej. Jednak przez cały wiek XIX siły katolickie i antykatolickie we Francji mniej więcej się równoważyły, natomiast po II wojnie światowej katolicyzm francuski nieomal zanikł, a Francja stała się krajem faktycznie zdechrystianizowanym. Opór przeciwko takiemu stanowi rzeczy jest tam bardzo słaby, bo właściwie większość katolików francuskich wychowana jest w przekonaniu, że państwo powinno być laickie. To oczywiście ułatwia siłom antykatolickim, które wciąż przyznają się do masonerii, walkę z krzyżem. Jeszcze w XIX wieku katolicyzm francuski był dużą siłą, dzisiaj autentyczną siłą religijną jest tam islam. To też popycha często katolików do obrony laickiego status quo, żeby nie dopuścić do odgórnej islamizacji. W gruncie rzeczy nie ma tam dziś formalnej walki z zorganizowanym – tak jak w XIX wieku – katolicyzmem, który bronił tradycji Francji, „najstarszej córy Kościoła”, bo takiego katolicyzmu jako realnej siły społecznej nie ma dziś we Francji, jest natomiast konsekwentne usuwanie w cień pozostałości pamiątek tego duchowego dziedzictwa.
Dlaczego głos katolików został tak zmarginalizowany? - Owszem, bywa, że katolicy protestują czy występują w jakiejś poszczególnej kwestii, np. obrony wolnej szkoły, ale nie ma katolicyzmu jako zorganizowanej siły, która by stawiała postulaty stricte katolickie. Są tylko jakieś drobne środowiska w przestrzeni metapolityki, które reprezentują tradycję kontrrewolucyjną, ale stanowią one w życiu politycznym zupełny margines. Nominalni katolicy, zarówno laikat, jak i hierarchia, w gruncie rzeczy pogodzili się z laickim charakterem republiki, który opiera się na rozdziale Kościoła od państwa, i to w bardzo rygorystycznej wersji. W efekcie we Francji nie można np. postawić krzyża przy drodze publicznej. Im słabsza skala oporu katolików, tym bardziej metody walki z Kościołem mają charakter administracyjny, a nie krwawych represji. W czasie rewolucji księży gilotynowano, spławiano w dziurawych barkach, jak w Wandei. Dziś, gdy są inne realia społeczne, Kościół prześladuje się, wykorzystując ustawodawstwo, a nie fizyczną przemoc.
Dziękuję za rozmowę.
MŚ: są koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego, nie na wydobycie Są koncesje na poszukiwanie gazu niekonwencjonalnego – łupkowego, lub zaciśniętego – a nie wydano jeszcze żadnej na jego wydobycie - tłumaczył w środę podczas obrad senackiej komisji gospodarki wiceminister środowiska Jacek Jezierski, główny geolog kraju. Senacka komisja gospodarki rozmawiała w środę o możliwościach wydobycia tego gazu i planowanych zmianach w prawie geologicznym i górniczym, związanych z zasobami łupków potencjalnie zawierających gaz. „Jeśli ktoś mnie pyta, ile mamy gazu łupkowego w Polsce, jako główny geolog kraju odpowiadam – zero. Dopóki nie zostaną przedstawione dokumentacje geologiczne, potwierdzone zasoby – nie ma takiego gazu w Polsce” – powiedział. W jego ocenie pierwszych wyników badań można się spodziewać za 3-5 lat. Jezierski przypomniał, że od stycznia 2002 r. nie wydaje się łącznych koncesji na poszukiwanie i wydobycie surowca. Na 1 lipca obowiązuje 445 koncesji wydanych przez ministra środowiska na poszukiwanie, rozpoznawanie i wydobycie złóż gazu ziemnego i ropy naftowej w Polsce. Z tej liczby 224 to koncesje na wydobywanie, a 221 na poszukiwanie i rozpoznawanie złóż węglowodorów, w tym gazu łupkowego i zaciśniętego. [Czy mamy wyjaśnić, jak w prosty sposób można obejść taki zakaz wydawania łącznych koncesji? - admin] Takich koncesji na gaz niekonwencjonalny wydano 62, pozostało jeszcze kilka obszarów potencjalnego występowania łupków, w których mogą być zasoby gazu. „Prowadzimy jeszcze rozmowy z potencjalnymi zainteresowanymi na te pozostałe kilka koncesji poszukiwawczych” – powiedział Jezierski. Okres koncesji to przeciętnie 5 lat. „Osobną sprawą są koncesje na wydobycie surowca. Jeśli takie złoża zostaną odnalezione w naszym kraju, to będziemy rozmawiać o udzieleniu koncesji z zainteresowanymi i o opłatach, które trzeba będzie wnieść” – mówił senatorom. Poinformował, że przeciętna opłata za koncesję na jeden cały obszar poszukiwania, to ok. 500 tys. zł, cała kwota za udzielone już przez ministra środowiska koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce, to 22 mln zł. „To koncesje na poszukiwanie – nie chcemy na nich zarabiać [sic!], chcemy zarabiać, na tym, kiedy te złoża będą odkryte. Gdy firmy, które zaangażują wielkie środki w poszukiwania gazu, odnajdą go – przechodzimy na etap koncesji wydobywczych. Tam będzie miejsce na zyski dla Skarbu Państwa” – mówił. Na etapie wydobycia pobierane będą różne opłaty, m.in. opłata środowiskowa – eksploatacyjna, która w 60 proc. trafi do gmin, a w 40 proc. zasili Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. „Na tej opłacie państwo też nie będzie zarabiać, ona ma zrekompensować straty w środowisku wynikające z jego użytkowania” – wyjaśnił. Admin jest wręcz wzruszony społeczną wrażliwością Głównego Geologa, który nie chce zarabiać na koncesjach na poszukiwanie, nawet od zagranicznych podmiotów gospodarczych. Przez uprzejmość nie tłumaczymy sobie tej filantropii w inny sposób. Marucha
Socjalizm został przywrócony „Video meliora, proboque deteriora sequor” (widzę i pochwalam lepsze, podążam za gorszym) - te słowa przypisuje Owidiusz w „Metamorfozach” Medei wahającej się między miłością do Jazona, a lojalnością wobec ojca Ajetesa, władcy Kolchidy. Jak pamiętamy, Jazon przybył do Kolchidy na czele Argonautów, wśród których był m.in. Herakles, Tezeusz, Peleus, Kastor i Polideuks, Meleager, Nestor i apolliński śpiewak wszechczasów Orfeusz. Król Ajetes niby to nie wzbraniał Jazonowi złotego runa, ale postawił takie zaporowe warunki, że Jazon, chociaż heros, nie byłby w stanie im sprostać. A jednak mu się udało za sprawą Medei, która – zakochawszy się w nim – podarowała mu balsam cudowny, dzięki któremu nie tylko stał się odporny na wyziewy potworów, ale zyskał siłę stokrotną. Wszyscy byli oczarowani czynami Jazona - jeden tylko Herakles spenetrował prawdę, że dokonał tego nie bohaterstwem tylko czarami, uzależniając się wskutek tego od Medei. Z tego samego powodu wzgardził Jazonem nasz poeta Sebastian Klonowic, który we „Flisie” takie oto zasyła mu uszczypliwości: „Czarownica to Medea sprawiła / Że go tą złotą wełną nabawiła / Rozkoszny Jazon bywszy bohatyrzem / Został kusznirzem.” Nawiasem mówiąc Jazon trochę Medei się obawiał. Jak się okazało – słusznie, bo nie cofała się ona nigdy przed niczym. Kiedy wreszcie Jazon, poznawszy królewnę koryncką, która nie miała w sobie niczego z ponurego demonizmu Medei, wyznał czarownicy, że już jej nie kocha, zaś zawarty w Kolchidzie ślub jest w Grecji nieważny, ta przyjęła to niby spokojnie, prosząc tylko, by pozwolił podarować ukochanej suknię i diadem. Kiedy Kreonówna włożyła na siebie dary, te zaczęły palić ją żywym ogniem i skonała w męczarniach. Następnie Medea zamordowała synów, których urodziła Jazonowi i odleciała do Aten na wozie Heliosa, którego była wnuczką. Stąd aż do dzisiaj w psychiatrii funkcjonuje kompleks Medei, polegający na wrogości matki wobec własnych dzieci, na których mści się ona za rzeczywiste lub urojone krzywdy, jakich doznała od ich ojca.
A przypomniała mi się ta sentencja Medei na widok wynurzeń Leszka Balcerowicza, który w dzienniku „Dziennik” słusznie prawi, że trzeba zreformować finanse publiczne, że państwo, które dzisiaj cierpi na chroniczną „biegunkę legislacyjną” powinno wycofać się z regulowania gospodarki, słowem – trzeba położyć kres „dalszemu doskonaleniu” socjalizmu, tylko wprowadzić kapitalizm. Święte słowa, zwłaszcza, gdy zwrócić uwagę, kto je wypowiada. A wypowiada je sam Leszek Balcerowicz, wicepremier i minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego od 12 września 1989 roku do 23 grudnia 1991 roku – a potem w rządzie charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka – od 31 października 1997 roku do 8 czerwca 2000 roku. Potem, to znaczy od 10 stycznia 2001 roku do 10 stycznia 2007 roku, był prezesem Narodowego Banku Polskiego, który też ma spory wpływ na politykę gospodarczą, a przede wszystkim – na finanse publiczne. Można zatem bez żadnej przesady powiedzieć, że Leszek Balcerowicz współtworzył, a nawet więcej – że stworzył istniejący model państwa, który nazywam kapitalizmem kompradorskim – bo rządy tworzone w latach 1993-1997 i w latach 2001-2005 przez SLD modelu tego w zasadzie nie zmieniły, a tylko wykorzystały do własnych celów. W ogóle warto zwrócić uwagę, że faktyczna pozycja Leszka Balcerowicza była znacznie większa od jego rangi urzędowej. Wprawdzie był on w różnych rządach tylko wicepremierem i ministrem finansów, ale tak naprawdę, to właśnie wokół jego osoby rządy te były obudowywane i ich szefowie śpiewali i tańczyli według tego, jak im Leszek Balcerowicz zagrał. On był skałą, o którą rozbijały się różne bałwany – mniejsza o nazwiska.
I dopiero na tym tle najciekawsze jest, że gdy Leszek Balcerowicz rządził, nigdy kapitalizmu kompradorskiego nie tylko nie krytykował, ale go udoskonalał – między innymi poprzez mnożenie regulacji w drodze „biegunki legislacyjnej”. Na przykład, o ile na gruncie ustawy o działalności gospodarczej, zaprojektowanej w 1988 roku (weszła w życie 1 stycznia 1989 roku) przez Mieczysława Wilczka, ministra w rządzie Mieczysława Rakowskiego, koncesje zostały ograniczone do kilku przypadków, których wspólnym mianownikiem było ryzyko sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego, to pod koniec pierwszego wicepremierostwa Leszka Balcerowicza zaczyna się przywracanie koncesji (m.in. na obrót paliwami płynnymi). Ten proces nie został zahamowany przez rządy tworzone z udziałem SLD i PSL. Przeciwnie – w 10 lat po wejściu w życie ustawy o działalności gospodarczej, koncesjonowaniem były objęte już 202 obszary działalności gospodarczej. Krótko mówiąc – w wyniku „dalszego doskonalenia” poprzez „biegunkę legislacyjną” socjalizm został przywrócony. Rząd charyzmatycznego premiera Buzka, w którym Leszek Balcerowicz znowu był wicepremierem i ministrem finansów, wprowadził 4 wiekopomne reformy, które sprowadzały się do powstawiania w zewłok Rzeczypospolitej mnóstwa klamek, na których mogliby uwiesić się mężykowie stanu, jako, że na wszystkich istniejących wcześniej klamkach uwiesili się konfidenci razwiedki, no i członkowie zaplecza politycznego SLD i PSL - i żadna siła nie była w stanie ich od nich oderwać. A co do „biegunki legislacyjnej”, to warto odnotować, że ustawa Wilczka liczyła 54 artykuły, a ustawa na ten sam temat z roku 2004 – już 111 artykułów.
Kiedy zaś Leszek Balcerowicz nie rządził, to albo pisał felietony na tematy gospodarcze do „Wprost”, albo wygłaszał różne odczyty, albo ogłaszał artykuły w prasie. I w tych felietonach, odczytach i artykułach głosił może nie tyle zupełnie coś innego, niż wprowadzał jako wicepremier i minister, ale w każdym razie były to poglądy wyraźnie odbiegające od gospodarczej, politycznej i legislacyjnej rzeczywistości, w której tworzeniu – jak starałem się to pokazać – Leszek Balcerowicz miał nieproporcjonalnie wielki udział. „Video meliora proboque deteriora sequor” – te słowa Medei mogłyby być mottem działalności publicznej Leszka Balcerowicza jako wicepremiera i ministra finansów – bo felietony, odczyty i artykuły – ot, choćby ten ostatni w dzienniku „Dziennik” – pokazują, że Leszek Balcerowicz doskonale wie, gdzie są „meliora” i na czym polegają. W tej sytuacji warto zastanowić się, dlaczego jako wicepremier i minister miał taką skłonność do podążania za „gorszym”. Warto się zastanowić tym bardziej, że Leszek Balcerowicz nawet i dzisiaj sprawia wrażenie, jakby był namaszczony czarodziejskim balsamem, który Jazona czynił niewrażliwym na wyziewy potworów i tak zwielokrotniał jego siły. Kto go tym balsamem smaruje i w jakim celu? SM
Seremet: Prokuratorzy nie zdążyli na sekcje do Moskwy Polskim ekspertom udało się odcyfrować z zapisów czarnych skrzynek prezydenckiego tupolewa kilkadziesiąt słów więcej niż rosyjskim - poinformował wczoraj prokurator generalny Andrzej Seremet. Dodał, że będą one miały znaczenie dla śledztwa. Opowiedział się też za ujawnieniem tych materiałów. - Potwierdzam to, o czym była mowa wcześniej, że biegłym specjalistom udało się odcyfrować kilkadziesiąt słów, których część będzie miała znaczenie dla śledztwa - mówił na wczorajszym briefingu Seremet. Indagowany, jakich okoliczności dotyczą te nowe fragmenty, uchylił się od odpowiedzi. - Nie zamierzam żądać od Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie szerszej informacji w tym zakresie - stwierdził. Podkreślił natomiast, że będzie sugerował ujawnienie w całości tego materiału po zakończeniu ich prac, co ma nastąpić w październiku. Szef MSWiA Jerzy Miller mówił kilka dni wcześniej, że tylko część materiału zostanie ujawniona. - Nie znam tego wystąpienia, ja pozostaję przy swoim zdaniu - skwitował Seremet. - Jest to wyjście naprzeciw oczekiwaniom opinii publicznej - dodał. Pytany, w jakiej formie zostanie ujawnione nowe nagranie, powiedział, że w takiej, aby była ona "czytelna" dla odbiorcy. Seremet potwierdził wcześniejsze informacje prokuratury, że polski prokurator był obecny tylko przy sekcji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Natomiast pozostałe zostały przeprowadzone, zanim polscy prokuratorzy przyjechali do Moskwy. Dodał, że przy pewnych czynnościach, m.in. przy zalutowywaniu trumien, byli obecni polscy specjaliści z odpowiedniej jednostki Wojska Polskiego. Prokurator generalny powiedział, że prokuratorzy nie wydawali zgody na pochówek, ponieważ oparli się na informacjach o tym, że sekcje zwłok zostały dokonane w Rosji, wówczas wystarczył wystawiony tam akt zgonu. - Trzeba mieć na uwadze, że w podobnych sytuacjach prokuratura nie wydaje zgody na pochówek - stwierdził. - Mówię o tym, bo zostały złożone wnioski o ekshumację, w których podnosi się rozmaite zastrzeżenia co do postępowania prokuratury, co do zgody na pochówek bez własnych badań sekcyjnych - powiedział Seremet. Prokurator odniósł się również do informacji niektórych rodzin ofiar katastrofy o wpisywaniu przez rosyjskich specjalistów różnych godzin śmierci, zazwyczaj między 10.50 a 11.00 czasu rosyjskiego. - Nie dysponowano wówczas dokładną godziną katastrofy - stwierdził Seremet. Według pełnomocnika rodzin ofiar mecenasa Rafała Rogalskiego, mógł to być przejaw "niechlujstwa". Protokoły sekcji zwłok mają się znaleźć w kolejnej serii akt przekazanych przez rosyjską prokuraturę. Zgodnie z zapowiedziami, 10 tomów akt ma trafić do Polski w sierpniu. W przygotowaniu jest już szósty wniosek o pomoc prawną. Andrzej Seremet jest natomiast zaniepokojony brakiem postępów w sprawie porozumienia odnośnie do szybszego przekazywania dokumentów. - Oczekujemy na odzew ze strony rosyjskiej. Do tej pory odzewu nie ma i jest to kwestia, która napawa mnie lekkim niepokojem - przyznał. W ramach polskiego śledztwa wojskowa prokuratura zgromadziła 40 tomów akt i przesłuchała 204 świadków. Planowane jest przesłuchanie kolejnych 100 osób, głównie w sprawie wątku dotyczącego organizacji lotu do Smoleńska. Wczoraj w prokuraturze wojskowej zaznania składał Jarosław Kaczyński. Przez trzy godziny odpowiadał na pytania śledczych. - To było przesłuchanie, jakiego można było się spodziewać - powiedział po wyjściu z prokuratury. - Nic podczas przesłuchania, ani trudnego, ani niezwykłego, się nie zdarzyło - stwierdził. - Przesłuchanie było wyczerpujące, a świadek miał pełną swobodę wypowiedzi - poinformował jeden z pełnomocników Kaczyńskiego, mecenas Piotr Pszczółkowski. - Nie mogę zdradzić, jakie pytania padły, bo obejmuje to tajemnica śledztwa - dodał. - W świetle złożonych zeznań należy stwierdzić, że rozmowa ta w żaden sposób nie dotyczyła samego przelotu, miejsca lądowania czy też kwestii warunków pogodowych - powiedział płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Mecenas powiedział tylko, że zadano wiele pytań ważnych z punktu widzenia śledztwa smoleńskiego, ale również związanych z pewnymi insynuacjami dotyczącymi np. rozmowy telefonicznej z bratem tuż przed katastrofą. - Jakiekolwiek spekulacje w sprawie wydawania poleceń przez prezesa PiS prezydentowi w kwestii lądowania są nie na miejscu i świadczą o złej woli tych, którzy tak sądzą - ocenił drugi pełnomocnik, mecenas Rafał Rogalski. Przesłuchanie miało dwie części, w pierwszej Jarosław Kaczyński odpowiadał na pytania polskich prokuratorów, w drugiej - na pytania przesłane przez stronę rosyjską. Zenon Baranowski
CO ROSJANIE ZNALEŹLIBY W LOCKERBIE? Śmierć prezydenta RP pod Smoleńskiem badają: polscy śledczy, zmuszeni przez własny rząd do pracy na spreparowanych stenogramach; Rosjanie, którzy od razu wykluczyli zamach; i kilkunastu dziennikarzy uważanych przez niektórych kolegów po fachu za „oszołomów”. Gdyby tak wyglądało śledztwo w sprawie głośnej katastrofy boeinga nad szkockim Lockerbie w 1988 r., do dziś nie wiedzielibyśmy, że samolot strącili terroryści. Po katastrofie w Smoleńsku niektóre z głównych mediów zamiast prowadzić własne śledztwa, na co dzień oskarżały o „nienawiść”, „mroczne pasje”, „obsesje” i „podłe myśli” każdego, kto ośmielił się stawiać hipotezy o celowym zniszczeniu samolotu z prezydentem Polski na pokładzie (wszystkie te określenia z jednego tylko tekstu Piotra Stasińskiego z „Gazety Wyborczej”). Ofiarami tego medialnego terroru padli zarówno politycy (głównie PiS), jak i dziennikarze oraz blogerzy, którzy pozostali sceptyczni wobec raportów rosyjskich śledczych i zapewnień rządu RP o polsko-rosyjskim pojednaniu.
Mroczne pasje zachodnich dziennikarzy Zajrzeliśmy do amerykańskich i brytyjskich gazet z lat 1988–1989 i początku lat 90. Wynika z nich, że od dnia tragedii nad Lockerbie własne śledztwa prowadziło dziesiątki dziennikarzy z Europy Zachodniej i USA, m.in. z „Time”, „Die Zeit” czy „Washington Post”. „Mroczne pasje” i „obsesje” zachodnich żurnalistów przejawiały się w starannym dokumentowaniu okoliczności katastrofy, przepytywaniu setek informatorów ze służb specjalnych i naocznych świadków zdarzenia, krytyce prowadzonego śledztwa oraz stawianiu najrozmaitszych, często zupełnie nieprawdopodobnych hipotez. O strącenie amerykańskiego samolotu dziennikarze podejrzewali m.in. terrorystów z Libanu, bojowników palestyńskich, syryjskich handlarzy narkotyków, władze Iranu, radykałów z Libii (do tej wersji przychylili się brytyjscy i amerykańscy śledczy), agentów Stasi, szpiegów Mossadu, a nawet CIA. Niektóre z tych hipotez były oczywiście określane mianem „teorii spiskowych”, ale nikomu nie przyszłoby do głowy nazywać ich „piekielną kampanią”, „sabatem czarownic” czy efektem „mrocznych pasji” – tak jak uczynił to wspomniany już Piotr Stasiński wobec podejrzeń, że za katastrofą w Smoleńsku stali Rosjanie. Do dziś zresztą w angielskich i amerykańskich środkach masowego przekazu pojawiają się filmy i artykuły prasowe, podważające oficjalne ustalenia śledczych (zwłaszcza wartość dowodów przeciw oskarżonym przez prokuratorów Libijczykom) czy ujawniające nowe szczegóły tragedii sprzed 22 lat. Mimo że część z nich uderza w dawną administrację George’a Busha i konserwatywny rząd Margaret Thatcher, nikt nie zarzuca ich autorom politycznej gry trumnami czy wywoływania wojny amerykańsko-amerykańskiej lub brytyjsko-brytyjskiej.
Rosyjskie „standardy” Śmierć prezydenta RP pod Smoleńskiem badają: polscy śledczy, zmuszeni przez własny rząd do pracy na fałszywych stenogramach; Rosjanie, którzy od razu wykluczyli zamach; i kilkunastu dziennikarzy uważanych przez swoich kolegów po fachu za „oszołomów”. Gdyby tak wyglądało śledztwo w sprawie Lockerbie, poprzestano by zapewne na wersji, że przyczyną katastrofy były mewy, które wleciały do silnika (w Szkocji stawiano i takie hipotezy), a w najgorszym przypadku usterka techniczna amerykańskiego samolotu. Różnice widać w każdym aspekcie śledztwa. Sami szkoccy detektywi w ciągu roku od rozbicia się boeinga odwiedzili w poszukiwaniu prawdy 13 państw i przesłuchali ponad 15 tys. osób (!). Dla porównania: prowadzący dochodzenie w sprawie śmierci prezydenta RP i najwyższych polskich dowódców Rosjanie nie przesłuchali jeszcze nawet całej obsady wieży lotów z tragicznego 10 kwietnia (chodzi – uwaga – o trzy osoby). W amerykańskim dzienniku „Newsday” z 3 kwietnia 1989 r. czytamy, że w Szkocji aż 11 tys. policjantów i żołnierzy brytyjskich przeszukiwało tereny, na których mogły znajdować się szczątki samolotu (był to obszar 2 tys. km kw.!). Towarzyszyły im helikoptery wyposażone w specjalistyczne termowizory. Każdy drobny odłamek (a znaleziono ich grubo ponad 10 tys.) został oznaczony, osobno zapakowany i odwieziony w miejsce, gdzie znaleziska poddawano prześwietleniom promieniami rentgenowskimi i chromatografii gazowej (w celu znalezienia ewentualnych pozostałości po materiałach wybuchowych). Dziś wiemy, że tylko dzięki tak drobiazgowym badaniom odnaleziono nadpalony skrawek materiału, który po wnikliwym śledztwie naprowadził prokuratorów – poprzez Niemcy, Czechosłowację i Maltę – na trop terrorystów z komunistycznej Libii. Maszyna, która po eksplozji bomby rozerwała się na trzy części i spadła z wysokości 9 km, została zrekonstruowana w 80 proc. i do dziś jest przechowywana w miejscowości Lincolnshire. Tymczasem w Rosji już teraz słychać głosy, że wrak polskiego Tu-154 należałoby przetopić. Brytyjscy i amerykańscy śledczy bardzo poważnie podeszli też do sprawy obdukcji i zbadania ciał pod kątem kryminalistycznym. W książce Geraldine Sheridan i Thomasa Kenninga pt. „Survivors: Lockerbie” (1993 r.) czytamy, że po katastrofie wiele ciał ofiar wciąż leżało w ogródkach miasteczka. Nie był to jednak oczywiście wynik niechlujstwa lub złej woli policji (jak w przypadku Smoleńska), lecz działanie dla dobra śledztwa: leżące przed domami zwłoki były szczegółowo fotografowane i oznaczane, aby po porównaniu z rozkładem miejsc w samolocie ustalić dokładną siłę i kierunek ewentualnego wybuchu bomby na pokładzie. W Rosji, gdy polski Tu-154 został rozerwany na strzępy po upadku z kilku metrów, analizy takiej nie przeprowadzono, gdyż jeszcze w dniu katastrofy rosyjskie władze ogłosiły, że wersja zamachu nie jest przez nich brana pod uwagę.
Bierność Tuska i Komorowskiego Amerykański Boeing 747 spadł na szkockie miasteczko Lockerbie 21 grudnia 1988 r. Natychmiast po tragedii (w której zginęło 270 osób) wszczęto śledztwo, prowadzone wspólnie przez szkocką policję i prokuraturę oraz amerykańskie FBI. Wystarczy powiedzieć, że jeszcze zanim przystąpiono do wydobycia z kokpitu ciał pilotów, na miejscu katastrofy pojawili się eksperci z USA, którzy weszli do roztrzaskanej, znajdującej się w niewielkim kraterze kabiny. Pod Smoleńskiem to Rosjanie zabezpieczyli teren, wrak i szczątki ofiar, a w mediach obowiązującą wersją stał się błąd pilotów. „Gospodarze” śledztwa jeszcze tego samego dnia dali do zrozumienia, że hipoteza celowego spowodowania katastrofy w ogóle nie będzie rozpatrywana, a awaria rosyjskiej maszyny jest w zasadzie wykluczona. Tezom tym, jak pamiętamy, od początku sekundowały główne polskie media i rząd RP.
Zupełnie inaczej było po wydarzeniach w Lockerbie. Spowodowały one błyskawiczną reakcję najważniejszych polityków brytyjskich i amerykańskich. Premier Margaret Thatcher wsparła lokalną policję i prokuraturę ogromnymi kwotami, sprawiając, że prowadzone w Lockerbie dochodzenie zamieniło się w jedno z największych śledztw w historii Wielkiej Brytanii. Zarówno „żelazna dama”, jak i brytyjski minister transportu Paul Channon osobiście nadzorowali postępowanie, a nawet spotykali się z zajmującymi się katastrofą dziennikarzami (np. w marcu 1989 r. premier Thatcher przekazała pięciu reporterom pierwsze poufne informacje o natrafieniu na trop domniemanych sprawców). Amerykanie także potraktowali sprawę niezwykle prestiżowo, bo własne postępowania wszczął Departament Sprawiedliwości i CIA, a oficerowie FBI odegrali wiodącą rolę w amerykańsko-brytyjskim śledztwie. Dla przykładu: ekspertem, który wykonał niemal wszystkie najważniejsze badania kryminalistyczne w sprawie Lockerbie, był Thomas Turman z FBI. To tak, jakby najbardziej istotne dla smoleńskiego śledztwa analizy wykonywał jako pierwszy wysoki oficer lub specjalista z Komendy Głównej Policji. Trzy miesiące po katastrofie w Szkocji, a więc jeszcze przed odnalezieniem dowodów, które posłużyły potem w procesie zamachowców, ówczesny prezydent elekt USA George Bush zapowiedział „surowe ukaranie” sprawców tragedii. Mimo tych zapewnień i działań administracji USA media zarzucały amerykańskiemu przywódcy... bierność i „wyciszanie” śledztwa. Rząd polski Donalda Tuska i prezydent elekt Bronisław Komorowski nie zrobili jak do tej pory nic, by śledztwo podjęła komisja międzynarodowa.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
29 lipca 2010 Po obu stronach pozorowanej barykady... Mam na myśli oczywiście Barykadę Okrągłostołową, którą rządzący Polską od dwudziestu lat, wznieśli na niby, że tak naprawdę się różnią w czymkolwiek, a tak naprawdę mamy do czynienia z kontynuacją rządów. Jedni przychodzą i wyzyskują „ obywateli” poprzez podwyżki podatków, rozbudowę socjalistycznego państwa i płodzenie niesamowitej liczby przepisów. Po nich przychodzą następni okrągłostołowcy i dawaj robić to samo. Przy tym organizując pozorowane kłótnie, których celem jest zahałasowane przykrycie ważnych spraw, ważnych dla nas i dla naszego kraju. Jak to mówił śp. Stefan Kisielewski, jeden ze współzałożycieli Unii Polityki Realnej:” wiele hałasu o nic, zawsze opłaca się robić, żeby sprawy ważne załatwić w ciszy”. No i w ciszy załatwiają.. Natomiast na co dzień karmią nas głupotami rozdymanymi do granic absurdu.. Mam przed sobą wypowiedź pana Antoniego Macierewicza, kiedyś członka Komitetu Obrony Robotników, o poglądach tak naprawdę trockistowskich, który w dniu 3.03. 2008 w sprawie Traktatu Lizbońskiego powiedział tak:” …Czym innym jest Traktat Lizboński w sytuacji, w której u władzy był rząd Jarosława Kaczyńskiego(…), a czym innym jest sytuacja, kiedy Traktat Lizboński ma wejść w życie, gdy na czele rządu stoi pan Donald Tusk i Platforma Obywatelska”(?????!!!!!!??????) Do jasnej Okrągłostołowej Cholery! Jak można wygadywać takie głupstwa.. To znaczy ma rządzić prawo, czy mają rządzić ludzie olewając to prawo.. Czy pod rządami pobożnych socjalistów będzie Traktat Lizboński o innym kształcie prawnym, niż pod rządami socjalistów bezbożnych? Wiem oczywiście, bo sam premier o tym mówił, że Traktatu Lizbońskiego nie czytał, ale może chociaż początek, w którym socjaliści europejscy ustanawiają nowe państwo o osobowości prawnej międzynarodowej o nazwie Unia Europejska, w którym to państwie pod przewodnictwem Niemiec i Francji, Polska zepchnięta zostanie do roli prowincji, która musi wykonywać dyrektywy płynące z Biura Politycznego Unii Europejskiej, czyli Komisji Europejskiej, czy tego chce- czy nie. Inaczej będzie płacić finansowe kary.. Socjalizm europejski i biurokratyczny musi być budowany i już. Już teraz zalewa nas powódź wszelkich europejskich programów, rozbudowy sektora budżetowego i marnotrawnego, rozrost wpływu biurokracji na nasze życie i uzależnienie , firm i „ obywateli” od państwa – Unii Europejskiej. A pan Macierewicz twierdzi, że piekło, do którego wepchnął nas Jarosław Kaczyński, jego brat Lech Kaczyński, będzie różne od piekła do którego wepchnął nas pan Donald Tusk z kolegami, czy piekła Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego? To również oznacza, że przepisy na przykład prawa karnego obowiązujące w Polsce będą różne pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, a inne pod rządami Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej? Co do pewnego stopnia jest oczywiście prawdą.. Bo jak rządzi Platforma Obywatelska stara się ukręcić sprawy swoich ludzi, a jak rządził PiS- ukręcić swoich.. W sprawach bardzo poważnych oba ugrupowania się dogadują. Umowa Okrągłego Stołu umową – i trzeba jej dotrzymywać. My nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych.. I wszystko gra! Wszystkie te ugrupowania odpowiedzialne są za tworzenie państwa biurokratyczno- demokratyczno- marnotrawnego, w którym okazji do kradzieży jest bez liku, bo decyzji urzędniczych jest bez liku. A co za tym idzie możliwości mataczenia, interpretacji, widzi mi się prokuratorów, którzy często wróżą z fusów, albo nie zajmują się sprawami, którymi zająć się nie chcą. Na przykład do tej pory nikt nie zajął się sprawą śp. Bronisława Geremka, który nie złożył oświadczenia lustracyjnego kandydując do EuroParlamentu..” Normalnemu” europarlamentarzyście groziłaby utrata mandatu… O takiej groźbie wobec Bronisława Geremka nikt nie wspomniał.. Może dlatego, że w demokratycznym państwie prawnym są równi i równiejsi? Jak u Orwella! Również wobec pana Mariusza Kamieńskiego, szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego, nie prowadzi się śledztwa, w którym powinna być wyjaśniona sprawa fałszowania dokumentów w sprawie pana Andrzeja Leppera, który na wówczas był ministrem rolnictwa.. Owszem- Centralne Biuro Antykorupcyjne ma prawo sfałszować dowód osobisty czy paszport do celów operacyjnych( inna sprawa czy to ma sens!), a czym innym jest fałszowanie dokumentów dotyczących danej sprawy, w celu na przykład wykończenia przeciwnika politycznego. Bo pan Andrzej Lepper, co by o nim nie powiedzieć jako człowieku lewicy narodowej, przy Okrągłym Stole nie był. Tak jak nie był pan Roman Gierych, który również nie brał udziału w tej magdalenkowej maskaradowej zmowie zorganizowanej perfekcyjnie przez gen. Kiszczaka, pana Urbana, gen Pożogę, pana Cioska i innych, a która jest fundamentem III Rzeczpospolitej.. I to na te ugrupowania była wielka medialna nagonka podczas rządów Prawa i Sprawiedliwości.. Aż do rozwalenia ich dokumentnie! I znowu na placu pozorowanego boju pozostały same ugrupowania okrągłostołowe.. Bo jedyne o co się biją okrąglostołowcy - to władza, która daje olbrzymie wpływy w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Bo w demokratycznym państwie prawnym górą jest biurokracja. I to ona rządzi! Wyobrażam sobie co by się działo, gdyby prawdziwa prawica zdobyła ze sto mandatów w Sejmie.. Zobaczylibyście państwo jakby bili nas niczym w bęben.. Codziennie, metodycznie, wszystkie tytuły prasowe, stacje telewizyjne i radiowe.. Byłby zgiełk nie do opisania, większy od obecnego, bo obecny odbywa się w sprawach pozorowanych, a wyimaginowany przeze mnie wymysł- odbywałby się w sprawach ideowo- fundamentalnych.. Władzy raz zdobytej, Okrągłostołowcy nigdy nie oddadzą.. Tak jak twierdził tow. Gomułka na Kremlu do Mikołajczyka.. I nie oddali. Podzielili się dopiero nią w 1989 roku z tzw. opozycją demokratyczną wywodzącą się z KOR.. No i mamy skutki porozumienia z lewicą laicką i trockistwską.. Socjalizm- tak, ale tylko wypaczenia – nie! Ale jest coraz więcej wypaczeń, bo socjalizm ma to do siebie, że w sposób naturalny się wypacza.. I nic nie pomoże wieczne naprawianie go, w dialogu i porozumieniu, ponad czy nie ponad – podziałami.. I nie pomogą te dwa karabiny snajperskie, które pan Mariusz Kamieński zakupił dla potrzeb Centralnego Biura Antykorupcyjnego, za niewielkie pieniądze, po 160 000 złotych każdy(!!!) Pół biedy , że zakupił, ale, że prawie wcale ich nie używał, tylko leżały sobie w piwnicznym magazynie.. Przejęła je policja.. I słusznie- bo jej może się przydać. I do tego 20 000 sztuk amunicji.. Kiedy można wystrzelać, zakładając, że ktoś będzie się szkolił- 20 000 sztuk amunicji z karabinu snajperskiego, który trafia precyzyjnie z odległości 1000 metrów i strzela pojedynczymi pociskami? Czy się przypadkiem nie przeterminują? I jeszcze zakupiono jakieś specjalistyczne liny, które w żaden sposób nie przydały się w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym.. Bo co może być potrzebne do aresztowania lekarza Mirosława G.? Specjalistyczne liny i karabiny snajperskie najwyższej klasy? Tak bawią się dzieci w piaskownicy.. Duże dzieci bawią się państwem polskim.. W kabarecie jest śmiesznie- ale taka jest rola kabaretu. W państwie polskim jest śmiesznie… Ale czy to musi być kabaret? WJR
Tusk podnosi podatki aby zapewnić siłe robocza Niemcom Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle. Tak źle, że rząd i sam Słońce Peru Tusk we własnej osobie musi nałożyć nowe haracze na Polaków . Jak wielkie , to jeszcze nie wiadomo. Tusk i reszta jego dworu bada stopień wytrzymałości tubylców na nędzę . Bo tylko nędza może wygnać miliony z ojczyzny w poszukiwaniu chleba. Być może powód dla którego Tusk podniesie podatki jest prozaiczny. Tusk chce być na liście rekordów Guinessa . Polska ma już zaszczytne 73 miejsce na liście krajów sprzyjających przedsiębiorczości , gdzieś koło Mozambiku. Tusk być może chce podnieść podatki tylko z powodu tej księgi rekordów , chce aby Polska skoczyła na miejsce najzaszczytniejsze na tej liście, miejsce ostatnie. Tusk może mieć jeszcze jeden powód. Przecież nie mógłby sobie spojrzeć w lustro gdyby dotrzymał jakiejś obietnicy wyborczej. Najsłynniejsze oszustwo wyborcze Tuska i Platformy to obietnica okręgów jednomandatowe do Sejmu . Teraz dojdzie do innych oszustw wyborczych obietnica nie podnoszenia podatków. Ale nie psychologii ,czy nawet psychiatrii , nie o naturze patologicznego Pinokio Tuska Wyborczego chciałem napisać. Ofiarą wysokich podatków Tuska i Platformy padną głównie dzieci i rodziny . Dzieci już poszły na pierwszy ogień. Depopulacja , coraz modniejszy termin , oznacza że ludzi nie stać na posiadanie dzieci. Wykluczam lumpów, również tych z Sejmu i okolic, którzy zakochani w coraz to innym modelu dzieci „najuczciwiej w świecie „ porzucają . Prawdziwy robotnik, inteligent, matka muszą zastanowić się , czy dziecko to kaprys taki jak kupienie psa, czy obowiązek , w tym zapewnienia podstawowych warunków. Wysokie haracze nakładane przez gangi polityczne uniemożliwiają stworzenie minimalnych trzymających się standardów warunków do rozwoju dziecka. Wysoki podatki to zmniejszenie wzrostu gospodarczego, ograniczenie praw człowieka, wzmocnienie świata przestępczego, oraz przestępczości urzędniczej . Ale co ciekawe dokręcanie śruby podatkowej przez Tuska i Platformę i ubożenie społeczeństwa zbiegają się z terminem otworzenia niemieckiego rynku pracy dla robotników z Polski . Niemcy zaczynają podejmować zasadnicze reformy fiskalne, w tym zrównoważenie budżetu w 2015 roku. Oznacza to wzrost gospodarczy i zapotrzebowanie na tanią siłę robocza. Berlin aby uzyskać status gospodarczej i politycznej stolicy Europy, musi gwałtownie zacząć się rozwijać. Dopiero kilkunastomilionowa metropolia może warzyć jako hub cywilizacyjny na mapie świata i przytłoczyć gospodarki peryferyjne Niemiec . Marek Mojsiewicz
Czy śledczy wiedzą, co wyciekło z Tupolewa? Polski samolot przeleciał bardzo nisko. Strumień gorącego powietrza dosłownie zwalił mnie z nóg i odrzucił na bok. Usłyszałem uderzenie o brzozę, widziałem, jak drzewo się łamie. Pobiegłem na miejsce upadku, ale teren był już obstawiony. Działka, na której rosła brzoza, była zalana jakimś płynem, być może z układu hydraulicznego samolotu
Z Siergiejem Amielinem, docentem z Katedry Elektroniki i Technik Mikroprocesowych smoleńskiego oddziału Moskiewskiego Instytutu Energetyki, dziennikarzem i fotoreporterem, autorem zdjęć i trajektorii lotu Tu-154M, rozmawia Marta Ziarnik Był Pan w momencie katastrofy polskiego Tupolewa w Smoleńsku? - Mieszkam i pracuję w Smoleńsku. W momencie tragedii przebywałem w mieście. Na miejsce katastrofy 10 kwietnia nie pojechałem. Byłem pewien, że nie uda mi się nic zobaczyć - miejsce katastrofy było szczelnie otoczone przez żołnierzy i milicję. Nikogo nie dopuszczano w pobliże.
Kiedy już jednak Pan dotarł na miejsce, co można tam było zobaczyć? - Na miejsce katastrofy lotniczej przyjechałem 13 kwietnia. Właśnie wtedy wykonałem fotografie, które zamieściłem w internecie. W tym czasie żołnierze nie dopuszczali tylko do tego miejsca, gdzie leżały szczątki. Sam zaś odcinek, nad którym przelatywał samolot, był dostępny. Można było swobodnie obserwować drzewa ze ściętymi gałęziami, a nawet je fotografować. Wcześniej nie pozwalali tego robić.
Jak wyglądało to miejsce? - Na trajektorii lotu samolotu można jeszcze było dostrzec drobne części jego poszycia - małe kawałeczki. Później wszystkie je zebrali. W miejscu, gdzie leżały szczątki samolotu, pracowali jeszcze oficerowie śledczy i ratownicy; nikogo tam nie wpuszczali.
Widział Pan wrak polskiego Tu-154M? - Szczątki samolotu widziałem tylko z daleka, przez gałęzie krzaków. Po dwóch dniach wszystkie zostały jednak wywiezione na plac strzeżony przez żołnierzy, na który nikogo nie wpuszczają. Tam pracują jedynie oficerowie śledczy.
Słyszał Pan od naocznych świadków, jak wyglądała katastrofa? - Rozmawiałem z właścicielem działki rolnej, na której znajduje się brzoza. Właśnie o nią samolot złamał skrzydło. Ten człowiek odmówił podania imienia i nazwiska. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jest emerytem i 10 kwietnia był na swojej działce letniskowej. Opowiadał mi, że tego dnia była tak silna mgła, iż źle widział nawet wierzchołek brzozy. Nie dostrzegł też zbliżającego się samolotu, słyszał jedynie jego dźwięk. Powiedział, że samolot przeleciał bardzo nisko i że to działo się tak szybko, iż nie zdążył nawet zorientować się, o co chodzi. Strumień powietrza zwalił go z nóg i odrzucił na bok. Mężczyzna usłyszał tylko uderzenie o drzewo i widział, jak brzoza się połamała. Kiedy już zdołał się podnieść, pobiegł w stronę miejsca, gdzie roztrzaskał się samolot. Myślał, że może pasażerowie będą potrzebować pomocy. Ale od jego działki do miejsca upadku samolotu jest dość daleko, bo ponad 500 m po prostej, a drogą jeszcze dalej. Dlatego znalazł się na miejscu jednocześnie ze strażakami, którzy go tam nie wpuścili. Ten człowiek powiedział mi też, że na jego działce znajdowały się niewielkie szczątki skrzydła, a ziemia była zalana jakimś płynem. Myślę, że pochodził on z układu hydraulicznego. Przy uderzeniu w brzozę nie tylko odłamała się część skrzydła, być może został uszkodzony układ hydrauliczny. Dodatkowo sterowanie częściowo lub całkowicie odmówiło posłuszeństwa i maszyna w sposób niekontrolowany zaczęła się obracać wokół własnej osi, ostatecznie upadając podwoziem do góry.
Minister Siergiej Szojgu mówił, że samolot był przełamany na dwie części. - Jak już mówiłem, szczątki samolotu widziałem z daleka. Ale uważnie przestudiowałem wszystkie fotografie i materiały wideo, jakie udało mi się zrobić osobiście bądź dostać od innych osób, a na których wyraźnie widać, że samolot rozpadł się nie na dwie, ale na kilka części! Duże szczątki to ogon samolotu, dwa kawałki skrzydeł z podwoziem i fragment kadłuba. Cała reszta rozpadła się na drobne kawałeczki. Nie widziałem kokpitu. Te kawałeczki są dobrze widoczne na fotografiach wykonanych na placu, gdzie leżą szczątki.
Jak zabezpieczano miejsce katastrofy? - Przez pierwsze dni po katastrofie całe miejsce wypadku było otoczone, nikogo tam nie wpuszczano. Ochronę na miejscu katastrofy zaczęto ustawiać po 15 minutach od tragedii. Ściągnięto milicjantów, kursantów szkoły milicyjnej, Akademii Wojskowej Obrony Przeciwlotniczej znajdującej się w Smoleńsku, jak również żołnierzy z jednostek wojskowych ze Smoleńska.
Od osób, które były w Smoleńsku, wiadomo jednak, że zabezpieczenie tego miejsca w późniejszych dniach pozostawiało wiele do życzenia. - Rzeczywiście, nie obeszło się bez ekscesów. Media ujawniły fakt przywłaszczenia rzeczy osobistych osób, które zginęły w katastrofie lotniczej. Kilku żołnierzy, którzy stali w okrążeniu, zrabowało z miejsca zdarzenia kartę płatniczą i dzięki niej wypłacili z konta pewne sumy. Jak poinformowała prokuratura Rosji, żołnierze ci zostali zatrzymani i obecnie prowadzone jest śledztwo w sprawie kradzieży. Oni już przed rozpoczęciem służby wojskowej byli karani. Złodziei interesowały głównie kosztowności należące do ofiar katastrofy. Ale na miejscu były też podzespoły techniczne samolotu mogące wpływać na wyniki śledztwa.
A Pan znalazł coś szczególnego w tym miejscu? - Kiedy sam byłem (zresztą kilkukrotnie) na miejscu katastrofy, żadnych kawałków samolotu czy osobistych rzeczy ofiar nie widziałem. Znalazłem tam za to pozostałości pudeł z taśmy filmowej i same kawałki taśm. Z tego, co wiem, w samolocie przewożono filmy, które miały być później pokazane na festiwalu filmów w Moskwie. Jeden z kadrów z tej taśmy filmowej sfotografowałem. Jednak nie wykluczam, że inni na miejscu katastrofy mogli znaleźć więcej rzeczy.
Mieszkańcy Smoleńska przeszukiwali teren, który już nie był w żaden sposób chroniony? - Tak, to prawda. Przez pewien czas - mniej więcej od 20 kwietnia do 1 maja - miejsca upadku samolotu faktycznie nikt nie ochraniał. I tam rzeczywiście można było chodzić i szukać rzeczy. Dopiero na początku maja na miejscu katastrofy postawiono posterunek milicji. Od tej pory milicjanci przebywają tam całą dobę i nie pozwalają niczego wykopywać; zabraniają również podchodzić do lotniska. Miejsce upadku samolotu znajduje się właśnie na granicy lotniska.
A Pańscy koledzy, rosyjscy dziennikarze, którzy byli na miejscu, widzieli coś więcej? - Wszyscy przybyli na miejsce katastrofy już wtedy, kiedy do szczątków nikogo nie dopuszczano. Jeden z moich znajomych pracował bezpośrednio na miejscu katastrofy, robił zdjęcia i nagrywał dla Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych Rosji. Ale on nie może udzielać żadnych komentarzy do czasu zakończenia śledztwa, ponieważ jest pracownikiem ministerstwa.
Co o katastrofie mówili sami mieszkańcy Smoleńska? - Świadków tej katastrofy jest bardzo mało. Do tragedii doszło rano, była zła pogoda, większość mieszkańców miasta przebywała jeszcze w domach. Także ci, którzy mieszkają obok lotniska, nic nie wiedzieli o żadnej katastrofie lotniczej i dowiedzieli się o niej dopiero z wiadomości. Samolot widzieli w zasadzie tylko jadący w tym czasie szosą, którą przeciął. Ale oni widzieli go zaledwie kilka sekund. Z ich relacji wynika, że leciał bardzo mocno przechylony na jedno skrzydło i że spadł praktycznie od razu po tym, jak przeleciał nad szosą. Wszystko to rozegrało się niesamowicie szybko.
Zna Pan kontrolerów Pawła Plusnina i Wiktora Ryżenkę? - Osobiście Plusnina nie znam. Rozmawiałem jedynie z człowiekiem, który zna go od kilku lat, ponieważ również pracował na lotnisku w Smoleńsku. Według jego słów, Plusnin to doświadczony dyspozytor. Wiem, że snuto domysły, że dyspozytor nie pracował na smoleńskim lotnisku i nie znał jego. To jednak nieprawda. Plusnin służył na lotnisku Siewiernyj w czasie, gdy znajdował się tam pułk lotnictwa wojskowo-transportowego, i dobrze je znał.
Jakim sprzętem nawigacyjnym dysponuje lotnisko Smoleńsk Siewiernyj? - Na ile mi wiadomo, część sprzętu z lotniska została zdemontowana jesienią 2009 roku. Wtedy był rozformowany pułk lotnictwa wojskowo-transportowego, który miał bazę w Smoleńsku. Jednakże loty na to lotnisko wciąż się odbywały, dlatego dysponuje ono sprzętem nawigacyjnym.
Jaki radar jest na lotnisku? - Na lotnisku Siewiernyj znajdował się radar RSP-6. Radiolokacyjny system lądowania RSP-6 jest przeznaczony do regulowania ruchu na dalekich i bliskich podejściach do lotniska, a także do późniejszego naprowadzenia samolotów (już poza widocznością ziemi) na pas startowy lotniska i kontroli ich zniżania się do wysokości 150-200 m w trudnych warunkach meteorologicznych za pomocą głosowego przekazywania przez kierownika lotów komend dla załóg samolotów przez stacje radiowe łączności. RSP-6 bardzo często jest wykorzystywany na rosyjskich lotniskach wojskowych. Ponadto blisko lotniska znajdują się radiolatarnie z dalekim i bliskim zasięgiem. Żadnej innej nawigacyjnej aparatury na lotnisku nie ma. Ten sprzęt znajduje się tam na stałe.
Dlaczego wieża w Smoleńsku wygląda jak barak w slumsach? - Punkt zarządzania, czyli wieża lotniska wojskowego Siewiernyj, wyraźnie różni się od wieży z lotnisk cywilnych. Z racji konieczności zachowania tajemnicy mają one niewielką wysokość i maskującą farbę. Widziałem fotografie wieży lotniska Siewiernyj zrobione kilka lat temu. Wtedy ona wyglądała dokładnie tak samo jak obecnie. Inaczej wygląda już wieża smoleńskiego lotniska Jużnyj, który był cywilnym portem lotniczym i teraz nie funkcjonuje.
Czy lotnisko w Smoleńsku jest przystosowane do przyjmowania chociażby takich samolotów jak Tu-154M, które wymagają specjalnych warunków? - W Smoleńsku jest tylko jedno czynne lotnisko - Siewiernyj. Wcześniej było jeszcze jedno, o którym przed chwilą wspominałem - Jużnyj, ale obsługiwało ono tylko loty pasażerskie odbywające się na małe odległości. Nie funkcjonuje już jednak wiele lat. Regularne loty skończyły się tam w 1991 roku. Ale na lotnisku Jużnyj Tu-154M mimo wszystko nie mógłby wylądować, ponieważ tam jest krótki pas. Lotnisko było przeznaczone dla samolotów Jak-40 i An-2. Obecnie w Smoleńsku samoloty mogą lądować tylko i wyłącznie na wojskowym lotnisku Siewiernyj. Może ono przyjąć Tu-154, ale tylko przy dobrych warunkach pogodowych.
Jak wygląda ścieżka podejścia na Siewiernym? - Obecnie istnieje tylko jeden kierunek lądowania na lotnisku Siewiernyj - ze wschodu na zachód. Jednak dodatkowy sprzęt, który zabezpieczał możliwość wylądowania w kierunku ze wschodu na zachód, został zdemontowany jesienią 2009 roku.
Gdzie obecnie znajduje się wrak Tupolewa. Kto ma do niego dostęp? - Szczątki samolotu znajdują się na placu smoleńskich zakładów lotniczych, które zlokalizowane są obok lotniska Siewiernyj. Plac ten ogrodzony jest betonowym płotem i jest dobrze strzeżony. Dostęp do szczątków mają jedynie śledczy z prokuratury, specjaliści z Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego, jak również pracownicy Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych Rosji.
Co sami Rosjanie mówią o prowadzonym śledztwie? - Śledztwo w sprawie katastrofy było aktywnie omawiane w pierwszych dniach po tragedii. Potem kolejna fala zainteresowania pojawiła się po publikacji wstępnego sprawozdania MAK. Teraz w zasadzie o śledztwie się głośno nie mówi. Dotychczasowe informacje są niewystarczające do analizy różnych wersji katastrofy.
Czy wie Pan coś o tym, by kiedykolwiek doszło do sytuacji, w której wieża celowo podałaby błędne komunikaty meteorologiczne, ażeby "zniechęcić" do lądowania? Do tego przyznał się przecież ostatecznie Plusnin. Czy w Rosji stosuje się podobne praktyki? - Nie posiadam wiarygodnych informacji na tematy związane z tym, jakie były realne dane na temat widoczności na lotnisku i jakie dane przekazywał dyspozytor na pokład samolotu.
Co Pan myśli o przesądzaniu o winie polskich pilotów? - Nie uważam, by przyczyną awarii było błędne działanie pilota. Być może to automatyka błędnie zadziałała. Najbardziej prawdopodobny jest tragiczny zbieg okoliczności. Myślę, że podczas schodzenia do lądowania coś musiało się zdarzyć. Być może zaczęło się oblodzenie i to odbiło się na niesterowności samolotu. Być może samolot wpadł w granicę warstwy inwersji (granicę zimnego i ciepłego powietrza) i to doprowadziło do utraty prędkości? Tu-154M to ciężko sterowny samolot. Dziękuję za rozmowę.
1. Minister Siergiej Szojgu mówił, że Tupolew był przełamany na dwie części. Uważnie przestudiowałem wszystkie fotografie i materiały wideo, na których wyraźnie widać, że samolot rozpadł się na kilka części. Duże szczątki to ogon, dwa kawałki skrzydeł z podwoziem i fragment kadłuba. Cała reszta rozpadła się na drobne kawałeczki. Nie widziałem kokpitu.
2. Złodziei interesowały głównie należące do ofiar katastrofy kosztowności. Ale na miejscu były też podzespoły techniczne samolotu, mogące wpływać na wyniki śledztwa.
3. Ziemia na działce, na której rosła brzoza, o którą zahaczył tupolew, była ochlapana jakimś płynem. Myślę, że był to płyn z układu hydraulicznego samolotu.
4. Wiem, że pojawiały się domysły, że dyspozytor nie pracował na smoleńskim lotnisku i nie znał jego właściwości. To nieprawda. Paweł Plusnin służył na lotnisku Siewiernyj w tym czasie, kiedy znajdował się tam jeszcze pułk lotnictwa wojskowo-transportowego, i dobrze znał to lotnisko.
5. Na lotnisku Siewiernyj pracuje radiolokacyjny system lądowania RSP-6, popularny na rosyjskich lotniskach wojskowych, przeznaczony do regulowania ruchu na dalekich i bliskich podejściach, a także do naprowadzania samolotów (już poza widocznością ziemi) na pas startowy i kontroli ich zniżania do wysokości 150-200 metrów. W trudnych warunkach meteorologicznych samoloty naprowadzane są za pomocą głosowego przekazywania komend przez szefa lotów.
Bez reform grozi nam tragedia grecka Gdyby w polskim Sejmie miała być powołana jakakolwiek nowa komisja śledcza, to powinna ona badać rzeczywiste zadłużenie państwa polskiego Z Andrzejem Sadowskim, ekonomistą, wiceprezesem Centrum im. Adama Smitha, rozmawia Mariusz Bober Ile według Pana wynosi rzeczywiste zadłużenie Polski? Niektórzy eksperci oceniają, że mogą to być nawet 3 biliony złotych... - Trudno mi potwierdzić takie szacunki, ale jest to na tyle poważna sprawa, że gdyby w polskim Sejmie miała być powołana jakakolwiek nowa komisja śledcza, to powinna ona badać rzeczywiste zadłużenie państwa polskiego. Z problemem nadmiernego zadłużenia zmagamy się od lat ze względu na ucieczkę rządzących od decyzji o reformie finansów publicznych. Dlatego m.in. o niektórych długach instytucji rządowych dowiadujemy się znacznie później...
Chce Pan powiedzieć, że władze Polski nie wiedzą, na ile naprawdę nasze państwo jest zadłużone? - Niestety, tak. Bo w obecnym systemie nie da się - tak jak w krajach, które dokonały gruntownej reformy finansów publicznych - poznać za naciśnięciem jednego klawisza stanu wszystkich zobowiązań państwa. Przykład z naszą służbą zdrowia pokazuje, że około wiosny, czyli kilka miesięcy po uchwaleniu nowej ustawy budżetowej, poznajemy realną wielkość wydatków na ten cel w roku poprzednim, które zwykle przekraczają poziom zapisany w ustawach budżetowych. Dlatego zadłużanie rządowych szpitali wynikało z jednej strony z niedoszacowania kosztów funkcjonowania służby zdrowia, a z drugiej - z tego, że jednostki rządowej służby zdrowia mogą łamać tzw. dyscyplinę budżetową, czyli dodatkowo się zadłużać. Były to rokrocznie miliardy dodatkowego długu.
Polską racją stanu jest więc dziś poznanie prawdy o naszym zadłużeniu. - Dalsze samo tylko manipulowanie wielkością deficytu i długu publicznego Polski doprowadzi nas wcześniej niż później do sytuacji takiej jak w Grecji. Ponad dekadę temu ówczesny minister finansów Jarosław Bauc podawał urealnione informacje na temat deficytu i już wtedy były one alarmujące. Efektem tego ostrzeżenia były naprędce składane deklaracje przez wszystkie siły polityczne i wcześniej, i później rządzące Polską, że reforma finansów jest bezwzględnie potrzebna. Problem leży w tym, co tak naprawdę znaczy reforma finansów publicznych w rozumieniu polityków.
A co powinna oznaczać? - Powinna oznaczać likwidację wydatków skierowanych do różnych, niemających uzasadnienia instytucji, które tak naprawdę są luksusowymi przytułkami dla zaplecza politycznego partii rządzących. Bynajmniej nie chodzi tu o cięcie tzw. wydatków sztywnych, czyli do ZUS, KRUS czy na emerytury służb mundurowych, które próbuje się uczynić wyłącznie odpowiedzialnymi za złą sytuację finansów publicznych.
Z raportu Instytutu Sobieskiego wynika, że największą część z tego niewykazanego długu stanowią należności z tytułu ubezpieczeń społecznych, m.in. dla sfery budżetowej... - Bez wątpienia to jest znacząca część wydatków publicznych i również przyszłych zobowiązań. Jednak gdyby w odpowiednim czasie przeprowadzono ogłoszone zmiany, to wydatki byłyby sensowniejsze i pod większą kontrolą. Na przykład obecna partia rządząca zapowiadała uwłaszczenie podatkowe samorządów, tzn. zmianę sposobu ich finansowania, tak by zatrzymywały dla siebie większość środków na realizację ich zadań, co radykalnie zwiększyłoby właśnie efektywność tych środków i kontrolę nad nimi. Dziś najpierw pieniądze trafiają do Warszawy i dopiero stamtąd w dużej mierze "po uważaniu" przekazywane są do samorządów. To jest biurokratyczny mechanizm o znacznym poziomie marnotrawstwa. Chodzi o to, by pieniądze podatników nie były tak bezsensownie marnowane i źle wydawane, jak to jest obecnie, przez centralną biurokrację. Niewprowadzona reforma oznaczałaby fundamentalną zmianę modelu rządzenia państwem - ze skrajnie scentralizowanego na zdecentralizowany, w którym obywatele w dużo większym stopniu decydują o wydawaniu lub nie publicznych funduszy pochodzących przecież z ich podatków.
Może wynika to z faktu, że władze centralne odpowiadają za większość największych inwestycji infrastrukturalnych oraz reformę służby zdrowia, czyli te najbardziej kosztowne projekty... - Niezupełnie. To, co dziś już widać w USA, po podpisaniu przez prezydenta Baracka Obamę reformy tamtejszej służby zdrowia, pokazuje, że ten sam efekt, ale całkiem niższym kosztem, można było uzyskać, doprowadzając do konkurencji ubezpieczycieli między poszczególnymi stanami USA. Mimo że ten sam ubezpieczyciel działał w kilku stanach, to mieszkaniec stanu Massachusetts nie mógł wykupić lepszego pakietu tej firmy oferowanej dla mieszkańca stanu Teksas.
Czy do dzisiejszego długu należy zaliczać należności z tytułu przyszłych wypłat, np. emerytur dla obecnie pracujących? - Trzeba znać koszty zobowiązań nie tylko w czasie swojego sprawowania władzy. Na pewno koszty będą rosły, co wynika ze starzenia się naszego społeczeństwa, tzn. relacji ludzi pracujących do otrzymujących emerytury. Rządzący zapominają, że dodatkowe środki można pozyskać ostatecznie tylko z realnej gospodarki. Dlatego aby zniwelować te konsekwencje, należy odblokować gospodarkę, tzn. znieść bariery, które od lat spowalniają jej rozwój, i przywrócić wolność gospodarczą. Wówczas rząd dzięki większym wpływom z podatków od szybciej rozwijających się przedsiębiorstw i zamożniejszych obywateli będzie miał wreszcie pieniądze na rosnące zobowiązania i rozpoczęcie spłaty wcześniejszych długów.
Tymczasem rząd ustami ministra Michała Boniego nie wyklucza podniesienia podatków i składki rentowej. - Jeżeli nie zmienia się nieefektywnego systemu podatkowego, to próbuje się ekstensywnie eksploatować gospodarkę i społeczeństwo, zwiększając opodatkowanie. Raport rządu z 2006 r. pokazywał, że na ponad 90 mld zł wpływów z tytułu podatku VAT blisko 40 mld zł stanowiły koszty jego poboru! Jak widać, jest to system w Polsce bardzo nieefektywny i kosztowny. Dotychczasowe rządy korzystały z wielu szczęśliwych zbiegów okoliczności, że nie mamy u siebie jeszcze scenariusza greckiego czy węgierskiego. Ale kiedyś to "szczęście" się skończy...
Właściwie wszystkie rządy od 1990 r. wprowadzały albo planowały reformę finansów publicznych... - Jedyną rzeczywistą reformą, jakiej dokonano, jest likwidacja na początku lat 90. niemal wszystkich instytucji parabudżetowych z czasów PRL. Ale wkrótce rządzący znowu zaczęli to wszystko odbudowywać i tworzyć agencje i fundusze, które znów przepuszczają znaczącą część środków publicznych tak naprawdę bez kontroli. Także propozycje obecnego rządu niewiele zmieniają.
Musimy się liczyć z gorszymi jeszcze konsekwencjami? Ograniczeniem wysokości emerytur? - To, co robi dziś Grecja, czyli właśnie zamrożenie wzrostu emerytur i rent, pokazuje, że nie są one czymś świętym i nienaruszalnym. Jeśli zachodzi taka potrzeba, to rząd je zmniejsza, i tak się w Polsce prędzej czy później bez znaczących reform stanie. Na pewno dojdzie też w ramach obecnego systemu do wydłużenia wieku emerytalnego.
To jest zmiana reguł w trakcie gry. - Tak, ale niemoralne jest również, by dzisiejsze decyzje wpływały na poziom życia i zobowiązania przyszłych pokoleń. Obecnie poszczególne rządy prowadzą antyrodzinną politykę, ponieważ doprowadziły do tego, że nawet rodzące się dziecko dostaje "w prezencie" od rządu do zapłacenia blisko 20 000 zł długu. Jaka to prorodzinna polityka, nawet jeśli ten czy inny rząd przyznaje tzw. pomoc w wysokości 1000 złotych?
Dzisiejsi pracujący muszą się liczyć z tym, że otrzymają z ZUS niewielkie emerytury. Powinni pomyśleć o dodatkowym zabezpieczeniu? - Niestety, tak. Bo jeśli w budżecie nie będzie pieniędzy, żadna gwarancja konstytucyjna nie pomoże. Jedynym "funduszem emerytalnym" najskuteczniejszym do tej pory była własna rodzina. Jednak instytucja ta została zniszczona przez iluzję rządowego systemu emerytur. Ludzie bowiem myślą, że dostaną na starość pieniądze od rządu, więc rodzina nie jest im potrzebna... To jest zasadniczy mechanizm kryzysu demograficznego.
Co jeszcze można zrobić, by ograniczyć i zmniejszyć zadłużenie? - Należy zmienić całkowicie system finansów państwa również pod tym kątem, by politycy nie mogli bezkarnie nas zadłużać. Dziś poprzez emisję obligacji rząd może dowolnie powiększać zadłużenie tak naprawdę poza kontrolą społeczną. Samo wprowadzenie progów ostrożnościowych w naszej Konstytucji nie jest wystarczającym - jak widać - zabezpieczeniem. Prowadzi to do tego, że zamiast zmieniać nieefektywne struktury i system, rządzący zwiększają zadłużenie, by utrzymać status quo. Hazard zadłużeniowy trwa w najlepsze. Dziękuję za rozmowę.
* Dalsze samo tylko manipulowanie wielkością deficytu i długu publicznego Polski doprowadzi nas wcześniej niż później do sytuacji Grecji.
* Ograniczenie wydatków publicznych nie oznacza cięcia tzw. wydatków sztywnych, czyli do ZUS, KRUS czy na emerytury służb mundurowych, które próbuje się uczynić wyłącznie odpowiedzialnymi za złą sytuację finansów publicznych.
* Likwidacji powinno ulec przede wszystkim finansowanie z publicznych środków niemających uzasadnienia instytucji, które są luksusowymi przytułkami dla zaplecza politycznego rządzących partii.
* Jedynym "funduszem emerytalnym" najskuteczniejszym do tej pory była rodzina. Jednak instytucja ta została zniszczona przez iluzję rządowego systemu emerytur.
* Obecnie poszczególne rządy prowadzą politykę antyrodzinną, ponieważ doprowadziły do tego, że nawet rodzące się dziecko dostaje "w prezencie" od rządu do zapłacenia blisko 20 000 zł długu.
Prezydent elekt na żaglach Żeglarsko-polityczne impresje z kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego na konwencji w Olsztynie oraz niedawny fotoreportaż tabloidu z krótkiego rejsu prezydenta elekta z rodziną po jeziorze Wigry mogły zaintrygować żeglarską brać, do której także należę. Do tej pory wiedzieliśmy o myśliwskich pasjach Bronisława Komorowskiego. Na zdjęciach z rejsu miłe wrażenie sprawia małżonka prezydenta elekta (niewiele kobiet żegluje), która dzielnie wypychała łódkę z szuwarów, gdy w tym czasie on sam pilnował koszyków z prowiantem; niewykluczone, że była tam i długa kiełbasa. Przyszły lokator Pałacu Prezydenckiego jest rozebrany prawie do rosołu, bez koszulki, czapki, boso, w samych tylko... Zważywszy na olbrzymi upał, jaki wtedy panował (35 stopni w cieniu), brak nakrycia głowy i czegokolwiek na grzbiecie to narażenie się na duże ryzyko porażenia słonecznego. Chciałoby się zapytać, czy gdzieś w pobliżu był lekarz. Media donoszą, że prezydent ma chorobę serca. Niebezpieczne jest także przebywanie na jachcie boso, bez odpowiedniego obuwia. Zobaczyliśmy zatem, jak prezentuje się prezydent elekt na żaglach. Wcześniej, w czasie konwencji w Olsztynie, marszałek Komorowski, niczym stary wilk morski, snuł portowe opowieści o "wietrze historii", szybkim kursie "na motyla", docieraniu do portu pod nazwą "dobrobyt". Jednym z absolutnych autorytetów w dziedzinie żeglarstwa był Stefan Wysocki, muzyk, żeglarz, dziennikarz radiowy i telewizyjny, autor bardzo cenionych i poczytnych także dzisiaj książek o żeglarstwie. W jednej z nich, zatytułowanej właśnie "Żeglarstwo", pisał, że istnieje wielu zwolenników chodzenia boso po jachcie, ale on tego absolutnie nie poleca. Można się łatwo skaleczyć czy zranić, a to już poza przykrością osobistą, jest dużym utrudnieniem technicznym w żegludze. Chodzenie po jachcie bez butów Stefan Wysocki podsumowuje krótko: "To ujęcie sporego procentu sprawności żeglarzowi". Wyglądowi i postawie załogi jachtu Stefan Wysocki poświęcał szczególne wiele miejsca w swoich książkach. Jego marzeniem było, aby żeglarze nosili jednolite stroje: granatowe marynarki żeglarskie, białe lub szare spodnie, czapki z daszkiem, a na kurtce lub marynarce w lewej klapie emblemat klubowy. Co do butów, to obowiązkowe są tenisówki czy trampki z podeszwą dobrze trzymającą się na mokrym pokładzie. Pięknie czyta się o wszystkim, co u Stefana Wysockiego dotyczy etykiety jachtowej, czyli ustalonego i - jego zdaniem - obowiązującego żeglarzy zbioru zwyczajów i obyczajów. Warto przypomnieć, że Stefan Wysocki, którego matka była hrabianką (jej rodzina osiadła na stałe w Nicei i tam właśnie zdobywał on pierwsze szlify żeglarskie), otrzymał nienaganne wychowanie w rodzinnym domu i muzyczne wykształcenie (fortepian) w warszawskiej "Szkole Umuzykalnienia", prowadzonej przez jego ojca, także Stefana Wysockiego. Ukończył gimnazjum im. Stefana Batorego, a tuż przed wojną kurs artylerii w podchorążówce we Włodzimierzu Wołyńskim. We wrześniu 1939 roku został ciężko ranny. Jest kawalerem orderu Virtuti Militari. Na konwencji wyborczej w Olsztynie Bronisław Komorowski mówił obrazowo: "Wieje wielki, piękny wiatr historii, marzymy dzisiaj o dopłynięciu z tym wiatrem do portu 'dobrobyt'. Jak to na żaglach, trzeba uważać, komu daje się do ręki rumpel, i patrzeć, czy nie płyną z nami ci, którzy chętnie żagle poprują, odetną linki czy przedziurawią dno, a ster złamią na każdym kamieniu. Najważniejsza jest na jachcie taka załoga, która potrafi ze sobą współpracować, a nie awanturować się". Słuszne słowa! Tak rzeczywiście powinno być. A jak opisuje postawę załogi Stefan Wysocki? Podobnie, ale jakoś inaczej. Sternik i załoga tworzą "zespół żeglujący", który wspólnie jest odpowiedzialny za cel i bezpieczeństwo rejsu. Nie zmienia to jednak faktu, że istnieje zasadniczy podział kompetencji i odpowiedzialności między kapitanem a załogą. Kapitan odpowiada za wszystko, co dzieje się na jachcie, a załoga ma go słuchać. Ale, jak pisze Stefan Wysocki, jest tu pewna dodatkowa trudność: "Umiejętność takiego wydania rozkazu przez kapitana, by był on posłuchany i wykonany natychmiast - i to bez oporów wewnętrznych załogi". Tok myślenia Stefana Wysockiego, który potwierdza, że załoga musi słuchać kapitana, jest uzupełniony pewnym istotnym zastrzeżeniem. Takim mianowicie, że dowodzący na statku musi podejść do podwładnych tak, by słuchali go chętnie i z zaufaniem. Wysocki pisze: "Zaufanie jest najlepszą gwarancją szacunku dla swojego przełożonego, a zaufanie buduje się autorytetem, i to wszechstronnym. W sprawach zarówno fachowych, żeglarskich, jak i moralnych lub etycznych". Prawdziwe żeglarstwo to - jak pisał Stefan Wysocki - "sztuka o randze życia i życie o randze sztuki". Czy podobnie nie mogłoby być z polityką? W przypadku Bronisława Komorowskiego odpowiedź jest przecząca. Gdy w 2005 r. Lech Kaczyński wygrał wybory prezydenckie, ówczesny poseł PO Bronisław Komorowski skomentował ten fakt: "To fatalna wiadomość dla Polski". Przez cały okres urzędowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego poseł, a potem marszałek Sejmu Komorowski kwestionował "kapitańskie" prerogatywy prezydenta w państwie. Kto wtedy "pruł żagle", "odcinał linki", "dziurawił dno"? Dlaczego wówczas Komorowski nie chciał być częścią załogi jachtu pod nazwą "Rzeczpospolita"? Dlaczego nie szanował "kapitana jachtu", którym wtedy był Lech Kaczyński? Czy sądzi, że teraz on jako kapitan będzie szanowany? Może by i był, gdyby starał się być dowódcą całej polskiej załogi. Bo zgoda na pokładzie nie polega na wyrzuceniu za burtę połowy zespołu. Jaki kurs założył sobie prezydent elekt? Gdzie jest ten bezpieczny port pod nazwą "dobrobyt", o którym mówił na konwencji wyborczej w Olsztynie? Wojciech Reszczyński
ROŻNE ODCIENIE PURPURY Otrzymaliśmy ostatnio trzy wymowne znaki od Opatrzności: tragedię smoleńską, powódź i wyniesienie na ołtarze ks. Jerzego. Żaden nie został wykorzystany w duszpasterskim przesłaniu Kościoła. W ubiegłym tygodniu Kuria Metropolitalna Warszawska zaangażowała się w akcję przeniesienia krzyża spod Pałacu Prezydenckiego. Fakt uczestnictwa Kurii w usuwaniu krzyża skądkolwiek przejmuje mnie, kapłana tego Kościoła, smutkiem. Mnie krzyż przed Pałacem Prezydenckim nie razi. Niechże angażują się w tę wyraźnie polityczną akcję politycy, ale Kościół, moim zdaniem, w żadnej sytuacji nie powinien tego robić. Po pierwsze dlatego, że nie instytucje kościelne ustawiły tam krzyż, po drugie teren ten nie stanowi własności Kościoła i po trzecie – najważniejsze – misją Kościoła jest – powtórzę za św. Pawłem – „chlubić się krzyżem”. Kościół powinien bronić krzyży, również tego, który stoi przed Pałacem Prezydenckim. Przynajmniej do czasu godnego upamiętnienia na tym miejscu ofiar katastrofy pomnikiem, w którym znalazłby się również symbol krzyża. Choć nawet wówczas ten historyczny już, drewniany krucyfiks, moim zdaniem, nie powinien nikomu przeszkadzać. Czyżbyśmy zapomnieli słowa tak uwielbianego za życia, uznanego za niekwestionowany autorytet, kandydata na ołtarze, Jana Pawła II? 6 czerwca 1997 r. Ojciec Święty celebrował Liturgię Mszy Świętej pod Wielką Krokwią w Zakopanem. Na Mszy, do zgromadzonych blisko 350 000 wiernych, Jan Paweł II powiedział: „Brońcie krzyża, nie pozwólcie, aby Imię Boże było obrażane w waszych sercach, w życiu rodzinnym czy społecznym. Dziękujmy Bożej Opatrzności za to, że krzyż powrócił do szkół, urzędów publicznych i szpitali. Niech on tam pozostanie! Niech przypomina o naszej chrześcijańskiej godności i narodowej tożsamości, o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, i gdzie są nasze korzenie”. Krzyż znajduje się w Sejmie, który, podobnie jak Pałac Prezydencki, jest miejscem o charakterze świeckim, państwowym. Krzyże wiszą w szkołach publicznych. Czy kiedy zostanie już usunięty krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego, przyjdzie kolej na tamte krzyże?
Kogo kole w oczy krzyż? Należę do pokolenia, które pamięta krzyż ułożony z kwiatów na placu Zwycięstwa (dziś plac Piłsudskiego), a następnie krzyż na dziedzińcu warszawskiego kościoła akademickiego św. Anny. Pierwszy z tych krzyży upamiętniał miejsce Mszy papieskiej z 2 czerwca 1979 r. i pogrzebu Prymasa Tysiąclecia z 31 maja 1981 r., drugi – wobec prac remontowych na placu Zwycięstwa – był kontynuacją pierwszego. Obydwa krzyże ogniskowały uczucia religijne i patriotyczne. Symbolizowały wszystko, czego nas pozbawiono po wprowadzeniu stanu wojennego. Gdyby ktoś próbował usunąć te krzyże, tłumacząc, że przecież jest dostatek krucyfiksów w kościołach, poczytany byłby za osobę pozbawioną dobrej woli. Te krzyże miały sens nie tylko dlatego, że były krzyżami, ale że znajdowały się w konkretnych, pełnych symboliki miejscach (3 czerwca 1979 r. Jan Paweł II celebrował Eucharystię przed kościołem św. Anny). Podobnie jest z krzyżem przed Pałacem Prezydenckim. Jest on wymownym znakiem wiary i dlatego – co możemy obserwować od kilku miesięcy – ludzie gromadzą się przy nim na modlitwie, ale jest on także znakiem sprzeciwu. Ci, którzy odwiedzają regularnie to miejsce, mówią, iż nie brakuje tam tych, którzy „czuwają” w złej wierze, by wartości uosabiane przez krzyż opluwać, krytykować. Parafrazując sławne powiedzenie św. Pawła: „Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska”, można powiedzieć, że ponieważ rozlewa się tam łaska, jak cień towarzyszy temu miejscu grzech nienawiści ze strony pewnych środowisk. Szkoda, że ludziom Kościoła (pracownikom Kurii Warszawskiej) brakuje wyczucia tego prawidła ekonomii zbawienia i swoimi decyzjami opowiadają się po stronie tych, którzy próbują usunąć krzyż. Już bł. Jerzy Popiełuszko, mając na myśli zachowanie jednego z hierarchów warszawskich, napisał: „Arcybiskup zapomniał, że paktować z diabłem nie można”. Ponadto krzyż przed Pałacem Prezydenckim, obok wymiaru religijnego, ma także wymiar narodowy. Jest pomnikiem Domowników Pałacu, śp. Lecha Kaczyńskiego i jego Małżonki. Umieszczenie go w kaplicy kościoła akademickiego, skądinąd bardzo szlachetne, spowoduje jednak, że krzyż będzie tylko symbolem religijnym, krucyfiksem jednym z wielu, a nie będzie już pomnikiem pary prezydenckiej. Żeby nim pozostał, musi stać tam, gdzie stoi. Nie pozbawiajcie zatem nas – drodzy włodarze Kościoła warszawskiego – monumentu, który upamiętnia Osoby Drogie, ważne dla narodu, zasługujące, aby je uczcić także w sposób materialny. Nie fundujcie „jałowego spokoju”, o którym mówił bł. ks. Jerzy, przy dźwiękach chocholego tańca bez ideowości i bez pamięci.
Spadkobiercy Prymasa Tysiąclecia W Polsce nie brakuje duchownych, którzy w mniejszym lub większym stopniu mogą być uznani za moralnych spadkobierców nauki Prymasa Tysiąclecia, Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Są hierarchowie, którym nurt patriotyczno-narodowy jest bliski i dają temu wyraz, jak metropolita przemyski arcybiskup Józef Michalik czy ordynariusz kielecki Kazimierz Ryczan. Jakże poruszającą, piękną homilię wygłosił 3 maja br. biskup Ryczan. Kaznodzieja ocenił sytuację polityczną w Polsce. Bp Ryczan – w przeciwieństwie do abp. lubelskiego Józefa Życińskiego – nie twierdził, że Armia Czerwona przyniosła nam wolność, lecz nazwał okupację sowiecką po imieniu. Wskazał też na zagrożenia ze strony współczesnej Rosji. Warto przytoczyć fragment tej homilii: „Niepokoimy się, bo Rosja bez Ukrainy nie jest mocarstwem, ale Rosja z Ukrainą, do czego zmierza, stanie się hegemonem. Prosimy Cię, Królowo, o mądrego prezydenta Polski, który będzie służył narodowi, a nie pragmatyzmowi partii. Maryjo, Królowo Polski, przychodzimy przed Twój tron smutni. Zginął nasz prezydent i dowódcy wojskowi, zginęli pierwsi synowie narodu, zginęli patrioci walczący o wolność i suwerenność. Nie żyje symbol walki o wolność narodów wschodu – Litwy, Łotwy, Estonii, Ukrainy, Azerbejdżanu. Nie żyje prezydent, który walczył o pozycję Polski w Unii Europejskiej. Kochał Polskę z jej historią i z jej kulturą (...). Siły rozłamu nie uszanowały żałoby narodowej, nie uszanowano bólu narodu; nad trumną ofiar wypadku prasowe hieny rozpoczęły swój niszczący proces. (…) Cofamy się bardzo szybko. Już IPN nie będzie bronił prawdziwej pamięci narodowej, przerażeni funkcjonariusze zakłamania z PRL mogą spać spokojnie – nie zagraża im wytykanie prawdy, dziennikarze, wyżsi urzędnicy i profesorowie mogą się kryć za swoimi tytułami. Mieliśmy nadzieję, że walka toczyć się będzie o Polskę bogatą, dostatnią, wiarygodną i praworządną. Tymczasem od nowa musimy walczyć o duszę narodu, którą zatruwają polskojęzyczne środki masowego przekazu”. Zaiste, mocne i jakże ważne to słowa.
Wskazywali, na kogo głosować Są jednak, niestety, także inni hierarchowie. Jak ocenić zachowanie krakowskiego kardynała Stanisława Dziwisza, wieloletniego sekretarza Jana Pawła II, który kilka dni przed pierwszą turą wyborów przyjął na osobistej audiencji kandydata Platformy Obywatelskiej na urząd prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego, co można było widzieć w mediach? Nie widzieliśmy natomiast, czy podobne spotkanie odbyło się z Jarosławem Kaczyńskim. Jak zrozumieć metropolitę warszawskiego abp. Kazimierza Nycza, który na spotkaniu z kapłanami w przeddzień Niedzieli Palmowej w jednej z parafii podwarszawskich przekonywał (wiem to od jednego z warszawskich księży), że najlepszym kandydatem na prezydenta jest Bronisław Komorowski? Kiedy przed wyborami zapytałem jednego z kleryków warszawskich, czy seminarzyści przeczuwają, któremu z kandydatów na prezydenta sprzyja arcybiskup Nycz, usłyszałem odpowiedź, że alumni nie muszą przeczuwać – oni doskonale wiedzą z wypowiedzi arcybiskupa, że sprzyja kandydatowi Platformy Obywatelskiej. Zastanawia mnie, dlaczego Komunikat z obrad Episkopatu Polski w dniach 18–20 czerwca br. (tuż przed wyborami prezydenckimi) mówiący, że metoda in vitro jest niezgodna z prawem Bożym i naturą człowieka, a osoby stosujące tę procedurę są zagrożone popełnieniem ciężkiego grzechu, nie został rozesłany do parafii w Archidiecezji Warszawskiej? A właśnie kandydat na prezydenta, Bronisław Komorowski, opowiedział się za stosowaniem in vitro. Do tej pory wszystkie komunikaty Episkopatu Polski były obligatoryjnie czytane w kościołach parafialnych, a jeśli zdarzyło się, że nie były – zawsze przesyłano je w formie drukowanej do wykorzystania jako pomoc duszpasterska. W tym przypadku nic nie przyszło do parafii. Może ktoś w Kurii zapomniał?
To tylko dwa przykłady, że nie wspomnę tu znanych z podobnych poglądów biskupów: Józefa Życińskiego, Tadeusza Pieronka. Być może do tego grona, po ostatniej wypowiedzi dla Katolickiej Agencji Informacyjnej, można włączyć drugiego polskiego ex-prymasa, Henryka Muszyńskiego. W końcu czerwca br., przed spotkaniem Episkopatu, prymas senior powiedział KAI, że biskupi zbierają się po to, aby dać ludziom religijne motywy pojednania polsko-rosyjskiego. Pojednanie jednak, hierarcha zapomniał dodać, nie jest możliwe bez stanięcia w prawdzie i przyjęcia postawy skruchy, a tego po stronie Rosjan, wydaje się, brakuje. Pojednanie, podobnie jak rozgrzeszenie, może zaistnieć wyłącznie po wyznaniu win i zadośćuczynieniu. Tymczasem w Moskwie umorzono, już po katastrofie prezydenckiego Tu-154, śledztwo katyńskie, nie wiadomo też jeszcze, czy Rosjanie nie mieli związku z katastrofą smoleńską. Wybory prezydenckie A.D. 2010 wraz z poprzedzającą je kampanią przeszły do historii. Problem polega na tym, że niektórzy bardzo znani hierarchowie Instytucji, której służę, a której nazwę przez szacunek zawsze piszę wielką literą, mimo deklarowanej apolityczności, zaangażowali się w kampanię, dając tym samym znak, na kogo kapłani i wierni mają głosować.
Kościół powinien być polityczny Jestem księdzem w jednym z miast centralnej Polski. Zawsze uważałem, że twierdzenie o rzekomej neutralności politycznej Kościoła nie ma pokrycia w rzeczywistości. Duszpasterze są wprawdzie pasterzami wszystkich ochrzczonych owieczek, a nawet są posłani do tych spoza trzody, więc nie powinni utożsamiać się z jedną partią, ale kierując się zdrowym rozsądkiem, przydzielonym im przez Stwórcę, obserwacją życia oraz wrodzonym instynktem samozachowawczym nie mogą mówić, że jest im wszystko jedno, czy głosowanie wygra formacja, której działanie i program są bardziej czy mniej korzystne dla kraju. Nie mogą więc duszpasterze mówić, że jest im obojętne, która ekipa sprawuje władzę. Zresztą sam termin „polityka” pochodzi od greckiego słowa polis, oznaczającego miasto-państwo, i od wyrazu „etyka”. Rzec można, że polityka to etyka w odniesieniu do społeczności. Etyka sprawowania władzy. A do czego powołany jest Kościół, jak nie do tego m. in., by oceniać rzeczywistość, także tę społeczną, z punktu widzenia etyki chrześcijańskiej? Kościół – w takim znaczeniu – jest i powinien być polityczny!
Nieliczni, lecz najbardziej słyszalni W praktyce ci hierarchowie, którzy głoszą swoją apolityczność, są najbardziej zaangażowani w politykę. I to głos tych, którym bliskie wydają się wartości liberalne, staje się najbardziej słyszalny, choć nie stanowią dominującej grupy w Kościele. W najnowszej historii Ojczyzny i Kościoła można odnaleźć podobne tony. Były co prawda zazwyczaj odosobnione, ale słyszalne i nie można udawać, że ich nie było. 14 lutego 1945 roku w Katowicach biskup Stanisław Adamski wydał w Środę Popielcową list pasterski, wyrażając Sowietom (i polskim żołnierzom) wdzięczność za wyzwolenie i witając przedstawicieli Rządu Tymczasowego z nadania moskiewskiego. Podobnie zachował się pasterz Kościoła częstochowskiego Teodor Kubina, dziękujący krasnoarmiejcom za... uratowanie Jasnej Góry! (w przeszłości to Matka Boża Jasnogórska ratowała przed podobnymi „wyzwolicielami”). Można jeszcze wspomnieć biskupa pomocniczego łódzkiego Kazimierza Tomczaka, celebrującego Mszę św. z okazji pierwszej wizyty w tym mieście Bieruta i Żymierskiego 26 lutego 1945 r. Podobnym „patriotyzmem” wykazał się bp Walenty Dymek, podejmując kolacją sowieckiego generała. Odsyłam tu do opisującej te zdarzenia świetnej książki Jerzego Pietrzaka „Pełnia prymasostwa. Ostatnie lata prymasa Polski Kardynała Augusta Hlonda 1945–1948”, wydanej w ubiegłym roku w Poznaniu. Mało świetlana postawa była także udziałem niektórych hierarchów w 1953 r. po aresztowaniu Prymasa Wyszyńskiego. Niemal wszyscy podpisali wówczas lojalkę wierności Polsce Ludowej. W tym czasie Prymas i mnóstwo duchownych, w tym biskupów, siedziało w więzieniach bądź było pozbawionych możliwości sprawowania posługi. Hierarchowie po uwolnieniu kardynała murem stanęli za Prymasem Tysiąclecia. I ostatecznie nie udało się komunistom wbić klina między Stefana Wyszyńskiego a episkopat. Na niczym spełzły także próby funkcjonariuszy partyjnych, aby poróżnić ze sobą obu polskich kardynałów. Kościół hierarchiczny przemawiał jednym głosem. Mówi się, że Pan Bóg przemawia do nas przez znaki. Tyle że znaki, żeby spełniły swoją rolę, muszą być odczytane i zrozumiane. Pisał o tym Tomasz Terlikowski. Jeżeli tragedia smoleńska postrzegana jest w kategoriach znaku (tak mówiono z ambon w kwietniu br.), to znak ten zasługuje na odczytanie, zinterpretowanie i wyciągnięcie wniosków. A któż bardziej jest powołany do tego jak nie Kościół, który przecież uczestniczy w prorockiej misji Zbawiciela? W ostatnim czasie otrzymaliśmy trzy niezwykle wymowne znaki od Opatrzności: tragedię smoleńską, powódź i wyniesienie na ołtarze ks. Jerzego Popiełuszki. Żadne z tych wydarzeń nie zostało „wykorzystane” duszpastersko! W przypadku Mszy narodowej na pl. Piłsudskiego, a następnie krakowskiego pogrzebu pary prezydenckiej polscy pasterze zadowolili się odczytanym tekstem przemówienia zagranicznego purpurata, który był kurtuazyjny, nudny i niczego nie wnosił do świadomości narodowej Polaków. Jedynie przewodniczący Komisji Episkopatu Polski, abp Józef Michalik, próbował powiedzieć coś od siebie na zakończenie Mszy św., ale wierni, zmęczeni upałem, zaczęli się już rozchodzić do domów.
Milknący pasterze Prymas Muszyński był nieobecny, gdy trumna z ciałem śp. Prezydenta przyleciała na Okęcie. Może nie wiedział, że prymasi w I Rzeczpospolitej, po śmierci monarchy, pełnili rolę interrexa (w Rzeczpospolitej Obojga Narodów interrex był to dostojnik kościelny pełniący rolę króla w okresie bezkrólewia – red.). Można było wejść w taką rolę, przynajmniej w aspekcie moralnym i duchowym. Ks. prymas zabrał głos dopiero w czasie Mszy odprawianej w archikatedrze św. Jana w Warszawie. I wówczas, patrząc na trumny z ciałami pary prezydenckiej, na pogrążonego w bólu Jarosława Kaczyńskiego i najbliższych krewnych, postawił w kazaniu znak równości między śp. Lechem Kaczyńskim a Lechem Wałęsą i Tadeuszem Mazowieckim… Jeszcze słowo o beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki. Żaden z dostojników Kościoła nawet przez moment nie wspomniał, że przesłanie bohaterskiego Kapłana-Męczennika jest aktualne także dzisiaj. Trzeba się w nie tylko odpowiednio wmyśleć, wsłuchać. To, co robił ks. Jerzy, czego nauczał, za co był prześladowany i ostatecznie zamordowany, powinno mieć wpływ na styl życia dzisiejszych Polaków i na to, jakich dokonują aktualnie wyborów. Także politycznych. To należało powiedzieć i pokazać, tego jednak nie uczynili hierarchowie Kościoła i to napawa mnie smutkiem. Konkluzją, jaką z całej uroczystości wyciągnął metropolita warszawski Kazimierz Nycz, był adresowany do władz i parlamentu postulat dalszego dofinansowania budowy Świątyni Opatrzności. Dlaczego zabrakło odważnych, jednoznacznie brzmiących słów na temat wartości, którym hołdowali bł. Jerzy i śp. Prezydent Kaczyński? Dlaczego takie słowa mógł wypowiedzieć ks. infułat Józef Wójcik nad trumną śp. Przemysława Gosiewskiego w warszawskim kościele pw. Wszystkich Świętych, a nie potrafił ich wygłosić żaden z prymasów, kardynał czy metropolita? Na to pytanie nie znajduję odpowiedzi. Infułat Józef Wójcik, co warto przypomnieć, jako młody kapłan wsławił się „wykradzeniem” kopii Wizerunku Jasnogórskiego z miejsca internowania obrazu w klasztorze paulinów jasnogórskich w roku 1972. O kapłanach, którym brakuje determinacji, by pełnić rolę herolda, pisał przed wiekami święty papież Grzegorz Wielki. Przyrównał wówczas milknących pasterzy do niemych psów, niezdolnych, by strzec owczarni przed zagrożeniami ze strony wilków. Czyżby ta dramatyczna ocena była aktualna także w dzisiejszych czasach? Ks. Mariusz Sękalski
Stara – nowa koalicja medialna Książę Salina – bohater znakomitej książki Giuseppe Tomasiego di Lampedusy “Lampart” – mawiał, że trzeba bardzo wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu. Miał na myśli tak zwane rewolucyjne zmiany po przyłączeniu Sycylii do jednoczących się Włoch. Niby porządek polityczny i społeczny się wówczas zmienił, ale pozostały te same mechanizmy władzy i ludzkie zachowania. Spostrzeżenie Saliny jest uniwersalne i pasuje jak ulał do ostatnich zmian w mediach w Polsce. Jak ćwierkają wróble na dachu, powstała nowa-stara koalicja medialna PO – SLD – PSL. Trwają jeszcze targi, ale już mniej więcej wiadomo, jaki będzie nowy skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a niedługo wejdzie w życie nowelizacja ustawy, która umożliwi zmianę rad nadzorczych oraz zarządów w mediach publicznych, czyli ich depisyzację. Uzależnienie mediów od polityków jest możliwe dzięki niezmiennej od zarania III RP – mimo wielu nowelizacji – filozofii ustawy o radiofonii i telewizji. Jej istota polega na stworzeniu układu, który obrazowo można porównać do klocków domina. Wprawiony w ruch pierwszy klocek (decyzja prezydenta, Sejmu i Senatu o tym, kto ma zasiadać w KRRiT, a więc przeniesienie do tego gremium parytetów partyjnych) popycha drugi klocek (wyłonienie rad nadzorczych w mediach publicznych), ten zaś następny klocek (ukształtowanie zarządów w telewizji i spółkach radiowych) i następny (dyrektorzy odpowiedzialni za program). Zasada domina w majestacie prawa legitymizuje praktykę upartyjniania mediów publicznych. To dzięki zasadzie domina w latach dziewięćdziesiątych i na początku obecnej dekady doszło do dominacji w obszarze regulacji rynku medialnego w Polsce osób kojarzonych z trzema partiami: z Lewicą, Unią Wolności i PSL. Te środowiska, korzystając ze wsparcia okopanych od czasów PRL fachowców, tworzyły system medialny w III RP zgodnie z własnymi interesami partyjnymi, politycznymi i biznesowymi. Dzieliły się wpływami w mediach publicznych, miały decydujący wpływ na proces koncesyjny i rozdział częstotliwości.
W grudniu 2005 roku dokonano zmian, które umożliwiły wejście do KRRiT osób utożsamianych z ówczesną koalicją rządzącą, czyli z PiS, Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. Wówczas “stara” koalicja medialna i zaprzyjaźnione z nią media okrzyknęły to zamachem na media publiczne. Trzeba przyznać, że ten okres dla Telewizji Polskiej nie był najlepszy: oznaczał chaos organizacyjny, brak spójnej koncepcji programowej i kilku prezesów na przestrzeni ostatnich 5 lat oraz wiele przetasowań, a ostatnio nawet koalicję z lewicą. Gdy jednak roztropni ludzie przestrzegali polityków PiS przed koalicją z SLD, padało Makiaweliczne stwierdzenie: “cel uświęca środki”, gdyż chodziło o dysponowanie telewizją na czas ważnych kampanii. Wybory prezydenckie nie zostały wygrane, a reputacja partii programowo walczącej z “układami” została bardzo nadszarpnięta. Od początku było wiadomo, że Lewica dzięki sojuszowi medialnemu z Prawem i Sprawiedliwością lewaruje swoją pozycję względem PO i prędzej czy później dogada się z partią rządzącą oraz weźmie aktywny udział w podziale tortu medialnego. Tym bardziej że już niedługo w Polsce nastąpią zmiany technologiczne (cyfryzacja), które na nowo określą podział stref wpływów. Już gołym okiem widać, że po okresie “burzy i naporu” wszystko “wraca do normy”. Została odbudowana stara koalicja medialna tworzona przez osoby kojarzone z niegdysiejszą Unią Wolności (dziś PO), SLD i PSL. Sojusz, który najwięcej skorzystał na PO-PiS-owej wojnie, wspomoże Platformę w odbijaniu mediów publicznych, ale oczywiście nie za darmo, tylko za dwóch członków KRRiT. W ramach kontraktu nastąpi podział wpływów w Telewizji Polskiej: TVP 1 dla PO, TVP 2 dla SLD, a część ośrodków regionalnych dla PSL. Wiązany z PiS prezes TVP SA co prawda teraz przestrzega, że nastąpi “stuprocentowe upolitycznienie Telewizji Publicznej”, ale co z tego? Zgodnie z zasadą księcia Saliny trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu.
Jan Maria Jackowski
Jak za Stalina i Bieruta Komorowski zawiśnie w każdej ambasadzie Jeśli tak dalej pójdzie, to już niedługo żadna państwowa uroczystość nie będzie mogła się odbyć bez eksponowania, jak za czasów rządów komunistycznych aparatczyków, olbrzymiego portretu prezydenta Bronisława Komorowskiego. Na razie twarz Bronisława Komorowskiego – z urzędu – „zdobić” ma każdą polską ambasadę. Czy Bronisław Komorowski pozazdrościł Bolesławowi Bierutowi i Władysławowi Gomułce, a może Kim Ir Senowi, którego portrety miały obowiązkowo wisieć w mieszkaniach każdego Koreańczyka z Północy? Pierwszy krok w celu dorównania „wybitnym” budowniczym komunizmu może zostać uczyniony już wkrótce. Od 6 sierpnia, czyli od dnia zaprzysiężenia prezydenta Bronisława Komorowskiego, jego portrety zawisnąć mają w każdej polskiej ambasadzie. Inicjatywę potwierdził na antenie TVP Info minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. – Nowa kadencja to zawsze czas nowych zwyczajów i ustanawiania precedensów – powiedział minister Sikorski. Szef MSZ stwierdził, iż sądzi, że tak jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Norwegia, Niemcy, Hiszpania, czyli „wszystkie te kraje, z którymi się porównujemy, mają taki zwyczaj, że głowa państwa jest eksponowana za granicą”, tak też i my taki zwyczaj powinniśmy wprowadzić. Minister dodał, że kwestia eksponowania portretów prezydenta jest przedmiotem ustaleń między Kancelarią Prezydenta a MSZ. W tej sprawie Sikorski zdaje się już jednak podjął daleko idące działania. Portal internetowy wPolityce.pl opublikował służbową notatkę zatytułowaną „Pilna notatka dla Pana Ministra Radosława Sikorskiego w sprawie wywieszania portretu prezydenta RP w polskich placówkach zagranicznych”. Notatkę 21 lipca wystosował do szefa MSZ dyrektor Departamentu Prawno-Traktatowego w tym resorcie Remigiusz Henczel. Jak wynika z jej treści, notatka powstała w odpowiedzi na wcześniejsze dyspozycje ministra Sikorskiego. Czytamy w niej: „W związku z poleceniem przygotowania propozycji działań dotyczących wyeksponowania w przedstawicielstwach dyplomatycznych i urzędach konsularnych wizerunku głowy państwa, uprzejmie informuję, że w przeszłości oficjalne zdjęcia Prezydenta RP były przekazywane do polskich placówek przez Kancelarię Prezydenta RP, która odpowiada za wizerunek głowy państwa. Przesyłki były rozsyłane do adresatów za pośrednictwem MSZ. Stosowne pismo zawierało prośbę Kancelarii Prezydenta RP o godne wyeksponowanie zdjęć oraz zgodę na ich wykorzystywanie do celów promocyjnych. Sugeruję wykorzystanie powyższej praktyki przy realizacji obecnej inicjatywy”. Dalej dowiadujemy się, że „(…) nie wydaje się konieczne tworzenie zarządzenia Ministra Spraw Zagranicznych dla osiągnięcia zamierzonego celu. Fakt ekspozycji zdjęcia głowy państwa wpisuje się bowiem w statutowe zadania placówek polegające na promocji państwa, w tym na promowaniu wizerunku jego najwyższego organu”. W dalszej części notatki czytamy o kolejnych krokach, które umożliwiają finalizację pomysłu wywieszenia portretów prezydenta w każdej ambasadzie, a więc „MSZ powinno najpierw wystąpić do Kancelarii Prezydenta w celu ustalenia szczegółów dotyczących przygotowania i przekazania do MSZ oficjalnych, oprawionych fotografii prezydenta”, a następnie minister spraw zagranicznych powinien wydać polecenie wywieszenia oficjalnego wizerunku głowy państwa wraz z załącznikiem określającym zasady ekspozycji. Artur Kowalski
Co nowego na froncie walki ze „świńską grypą”? Światowa Organizacja Zdrowia WHO (a konkretnie tzw. Emergency Committee) nie ma żadnych planów, by zalecić odwołanie słynnej „pandemii świńskiej grypy” czy choćby obniżyć wskaźnik zagrożenia tą pandemią. Tak stwierdził rzecznik WHO, Gregory Hartl, w odpowiedzi na zadane mu przez telefon pytanie. Obecnie wskaźnik zagrożenia ową pandemią znajduje się na najwyższym, szóstym poziomie. Oznacza to, iż w ramach walki z pandemią dopuszcza się zarówno masowe, przymusowe szczepienia, jak i przymusową kwarantannę a nawet wprowadzenie stanu wyjątkowego.
http://www.globalresearch.ca/index.php?context=va&aid=14543
Jak pamiętamy, WHO stało się obiektem ostrej krytyki za ogłoszenie stanu globalnej pandemii z powodu mającej łagodny przebieg „świńskiej grypy”. Raport Paula Flynna dla Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy (Council of Europe Parliamentary Assembly) konkludował, iż ogłoszenie pandemii przez WHO odbyło się pod wpływem firm farmaceutycznych, które dzięki temu mogły sprzedać ogromne ilości szczepionek. Dodajmy, że WHO uprzednio zmieniła definicję pandemii, aby móc ją dopasować do świńskiej grypy, że WHO jest subwencjonowana głównie przez wielkie koncerny farmaceutyczne oraz że tzw. szczepionki nie były odpowiednio wytestowane a nawet zawierały szkodliwe dla człowieka substancje. Tymczasem brytyjska agencja rządowa, która zajmowała się problemem świńskiej grypy, zostanie zamknięta – podobnie jak kilka innych agencji powiązanych z planowaniem i kontrolą opieki zdrowotnej. Oficjalnym powodem są oszczędności. Holandia natomiast niszczy ponad 17 milionów szczepionek, których termin ważności zbliża się do końca i których nie można odprzedać. Rząd holenderski zakupił 31 milionów szczepionek przeciwko A(H1N1), z czego zużyto 11 milionów. Za http://birdflu666.wordpress.com/
Ostrzegamy przed stroną http://www.theflucase.com/. To NIE JEST witryna Jane Burgermeister.
Co nowego na froncie walki z globalnym ociepleniem Naukowcy: każda kolejna dekada jest cieplejsza Każda kolejna dekada jest cieplejsza od poprzedniej, począwszy od lat 80 – przekonują naukowcy z USA. Topniejące lodowce, wzrost wilgotności powietrza i inne wskaźniki dowodzą, że nie da się zakwestionować faktu globalnego ocieplenia. W raporcie „Stan klimatu w 2009 roku” Amerykańska Narodowa Służba Oceaniczna i Meteorologiczna powołuje się na prace 330 naukowców z 48 państw. Na tej podstawie podaje 10 wskaźników pokazujących ocieplanie się klimatu: wyższe temperatury na obszarach lądowych; wzrost temperatury nad oceanami; wyższe temperatury w warstwie troposfery (najniższa i najcieńsza warstwa atmosfery), która decyduje o zmianach pogody i klimatu; cieplejsza woda na powierzchni mórz i oceanów; wzrost temperatury wód w głębi mórz i oceanów; wzrost wilgotności powietrza; wyższy poziom wody w oceanach; zmniejszenie powierzchni zamarzania mórz i oceanów; kurczenie się lodowców; zmniejszanie się pokrywy śnieżnej. Raport ukazuje się w chwili, gdy demokratyczna większość w amerykańskim Senacie odsunęła co najmniej do września podjęcie jakiejkolwiek ustawowej próby hamowania zmian klimatycznych. Według agencji Reuters jest mała szansa na to, że tego rodzaju zmiany prawne zostaną wprowadzone w USA w tym roku. (TSz) Za Onet.pl
„Naukowcy z USA” w oczach admina stają się równie wiarygodni, co swego czasu naukowcy radzieccy, krzyżujący ogórka z drutem kolczastym. Niestety, ich bełkot jest powszechnie akceptowany nawet przez ludzi, którzy posiadają maturę i powinni coś tam wiedzieć o okresach geologicznych. – admin
Katastrofa, której nie było W 10 kwietnia 2010, w Smoleńsku nie było żadnej katastrofy samolotu TU – 154M 101 z prezydentem Lechem Kaczyńskim oraz cala tzw „delegacja katyńska” na pokładzie. Załoga samolotu, prezydent, osoby towarzyszące, w sumie – umownie – 96 osób zostało zamordowane lub zaginęły w Polsce, a nie w Rosji. Był to krwawy zamach stanu z ofiarami osób całkowicie postronnych. „Katastrofa smoleńska” była jedynie aranżacją medialną, mającą na celu wykluczenie śledztwa z terenu Polski i urządzenie jakiejś farsy w Rosji. To celem ukrycia tego faktu – zamachu stanu z użyciem siły i masowym skutkiem śmiertelnym postronnych osób. „Katastrofa smoleńska” była jedynie manipulacją „okrągłego stołu” – nowym rozdaniem stołków. Jak za komuny lub później dopuszczano się skrytobójstw mających na celu właściwe uformowanie zestawu osobowego strony opozycji, która w składzie odpowiednich person miała układać się z bandziorami, tak teraz należało dokonać gruntowniejszej korekty tego składu. I tak się stało. Nowością są tylko dwa nowe elementy tej techniki okrągłostołowej: podłączenie do gry Rosji i masowość zabójstw. Rosja jest wyeksponowana w tym zamachu, a nie jest świadectwo jej siły lub roli głównej ale słabości i głupoty. ZSRR nie dał się wmieszać bandycie Jaruzelskiemu w krwawe jatki w Polsce – bo ZSRR był bardziej odpowiedzialny i ludzki niż dzisiejsza Rosja, która jest słaba i chodzi na smyczy „określonych sił na Zachodzie”. Obrazy medialne oraz ogólny charakter informacji nt. rzekomego zdarzenia , którego nie było, zdołały swą olbrzymią nawałą informacji zagłuszyć racjonalne spojrzenie na wypadki związane katastrofą. Do nawały gigantycznego zagłuszania włączono „tydzień żałoby” , gdzie w akompaniamencie ustawicznie nadawanego neurotycznego fragmentu muzyki maglowano w koło fakty będące relacjami z relacji. W trakcie tego zacierano fakty niewygodne, a podrzucano sfabrykowane. Prezydenta przywieziono w zalutowanej trumnie. Pochowano go bez sekcji zwłok w Polsce i identyfikacji ze strony uprawnionych przedstawicieli władzy państwowej. Aby i to kolejne przestępstwo zamaskować, ustalono pochówek na Wawelu, który swymi kontrowersjami w kolejny już raz odwrócił uwagę od istoty problemu. Powiedzmy dobitnie raz jeszcze, tam w „katastrofie smoleńskiej” żadnych faktów „lotniczych” nie ma. Nie ma dowodów na to, że samolot leciał i rozbił się w lesie koło lotniska w Smoleńsku. Tam nie było katastrofy nie było też i zabitych w tej katastrofie.
Należy zauważyć bardzo proste i podstawowe fakty:
1. Nie ma ani jednego dowodu na to, że wypadek miał miejsce w rzeczywistości.
2. Nie ma ani jednego dowodu na to, że ktokolwiek z 96 ofiar rzekomej katastrofy opuścił terytorium Polski żywy.
Ad1.
1.10 Lotu samolotu Tu – 154M 101, na terytorium Rosji, nikt nie widział.
1.11 Próby podejścia do lądowania Tu – 154M 101, w Smoleńsku, nikt nie widział (Wiśniewski nie mówił prawdy twierdząc, że widział samolot, który lądował i natychmiast potem rozbił się – a był to samolot z polska szachownica. Takie spostrzeżenie w warunkach tam opisywanych nie jest możliwe).
1.12 Momentu rozbijania się samolotu, którego fragmenty wraku widzieliśmy, nikt nie widział.
1.13 Na miejscu położenia wraku – krótko po wybuchu, który opisał Wiśniewski – nikogo żywego lub martwego nikt nie widział.
1.14 Czarna skrzynka nie została zabezpieczona w jej oryginale na miejscu rzekomej katastrofy i jako taka nie stanowi dowodu w sprawie.
1.15 Odstępując tu od chronologii wydarzeń podajmy; startu samolotu TU – 154M 101 z lotniska w Warszawie nikt nie widział.
Podkreślmy tu dwa dodatkowe zagadnienia.
- Nie jest znana godzina odlotu samolotu TU – 154M 101 z lotniska na Okęciu.
- Fakt startu samolotu z lotniska w Warszawie nie może być dowodem na, że samolot ten opuścił terytorium Polski jako sprawny statek powietrzy (aerodyna).
Rozróżniamy tu oczywiście sprawnie lecący samolot, od wraku tego samolotu transportowanego w częściach.
1.16 Ślady zniszczeń środowiska – rzekomego miejsca katastrofy – sugerują wręcz eksplozję wielu ładunków wybuchowych, które w ten sposób utworzyły pas zniszczenia lasu – wzdłuż rzekomego tragicznego przebiegu lądowania – wlotu samolot w las. Śladów tych nie mógł dokonać spadający samolot. Zniszczenia podłoża ściółki w lesie, a pokazane na pierwszych ujęciach filmu Wiśniewskiego świadczą właśnie o tym. Odsłaniają one błąd w inscenizacji. Film Koli wykazuje zaś odwrotność, że tamta druga część lasu (wrak podwozia) jest nienaruszona, czym dobitnie świadczy o podrzuceniu tam skrzydeł i podwozia głównego. Gdyby bowiem fragmenty te odpadły od rozbitego samolotu to ślizgając się po podłożu zniszczyłyby to podłoże – tak właśnie jak na na filmie Wiśniewskiego. Też widać tu błąd w inscenizacji. Samolot miał rzekomo nadlecieć od strony kamery Wiśniewskiego a spaść po stronie kamery Koli. Konsekwentnie więc; tak sfilmowane zniszczenia otoczenia powinny narastać a nie maleć. Licząc od kamery Wiśniewskiego do kamery Koli. Samolot bowiem, który leci na trawami bagien nie może tych traw zniszczyć na pasie o szerokości 20 – 40 metrów i długości 100 metrów prawie – co widać u Wiśniewskiego. Fragmenty wraku, ślizgające się po gruncie, muszą zniszczyć wszystko na swojej drodze, zanim się zatrzymają – czego nie widać u Koli. Czyli: film Wiśniewskiego powinien ukazać ograniczoność zniszczenia środowiska – tak ja u Koli. U Koli zaś powinno być widoczne pobojowisko takie jak na filmie Wiśniewskiego. Jest zaś odwrotnie.
1.17 Obrazy pokazywane na miejscu sugerowanego wypadku tupolewa nie bilansują części wraku jako całości samolotu, z którego fragmenty te mogłyby powstać. To dodatkowo bez przesądzania o tym, czy części tego wraku powstały skutkiem wypadku katastrofy lotniczej, czy też pochodziły od samolotu, wcześniej, celowo rozbitego za pomocą maszyn specjalistycznych. Bez przesądzania także o tym, czy fragmenty te pochodziły od jednego samolotu czy od wielu.
1.18 Fotografia składowiska wraku tupolewa 154 pokazywanego przez oficjalna stronę MAK jest prowokacyjna wręcz (nie wiadomo czemu ma to służyć).
- Ukazuje jedynie ok 40% samolotu jako całości.
- Brak tam 80% kadłuba w tym kabiny pilota w 100%.
- Brak foteli w 100%
- Brak podłogi wewnętrznej w prawie 100%.
Zdjęcie ukazuje – tak jak w lasku – marginalne zniszczenia statecznika pionowego co jaskrawo przeczy tezie o lądowaniu na plecach. Dodatkowo statecznik poziomy prawy stawia znaki zapytania co do swego pochodzenia. Cześć ogonowa – podobnie jak statecznik pionowy – nie wykazuje uszkodzeń potwierdzających wersję uderzenia o ziemię. Fragment ten jest tak oddzielony od części kadłuba, że wskazuje dobitnie na działanie sił odrywających (wzdłużnych do osi) – sprzecznych z teza o oderwaniu tej części konstrukcji jako skutku uderzenia w ziemię. Siły wzdłużne do osi mogą być dowodem eksplozji. Tak samo o eksplozji świadczą oderwane materiały termoizolacyjne (na filmie Wiśniewskiego białe kłęby rozrzucone na długo przed szczątkami zalegającymi szczątkami kadłuba i ogona)
1.19 Lądowisko i rozbicie odbyło się w lesie. Podczas kiedy części wraku leża na polanie. Polanę łatwo rozpoznać na zdjęciach satelitarnych z daty przed 10 kwietnia 2010. Co za zbieg okoliczności.
1.20 Części wraku, szokująca poprawność – systematyka – ułożenia:
- cześć ogonowa kadłuba – do góry nogami – tyłem do kierunku lotu
Dodatkowo ogon ten leciał do tyłu co widać po charakterze wbicia się w ziemię.
- część przyogonowa kadłuba – do góry nogami – tyłem do kierunku lotu
- skrzydło lewe (podwozie) – do góry nogami – tyłem do kierunku lotu
- skrzydło prawe (podwozie) – do góry nogami – tyłem do kierunku lotu
- skrzydło prawe (końcówka) – do góry nogami – tyłem do kierunku
1.21 Części kadłuba wykazują wyraźnie efekt – eksplozję, co widać na „wyplutych” zawartościach kabin: okładzin kable etc. Fragmentu wraku autentycznej katastrofy lotniczej są rozrzucone a nie rozdmuchane tak jak to było widać na filmie Wiśniewskiego i kilku fotografiach.
1.22 Rozwleczone fragmenty samolotu i połamane drzewa miały świadczyć o fakcie katastrofy i jej przebiegu. Są jednak dowodem na fikcje katastrofy i jej prymitywną inscenizacje. Samolot nie mógł na tak długiej trasie gubić swe elementy konstrukcyjne, tracić część skrzydła, opadać, lecieć pod górę zbocza, przeskoczyć drogę samochodową przewrócić się na plecy i potem rozbić się – to równocześnie w trakcie jednej i tej samej katastrofy. Podobnie, ułamane wierzchołki drzew, które wciąż wiszą na drzewie – a jest tego wiele przypadków. Jak to możliwe, że uderzenie samolotu z prędkością 250 – 300km/h pozwala na to aby odcięta skrzydłem korona brzozy pozostała na swym miejscu? Normalnie powinna rozpaść się w proch nie do rozpoznania, a tu wisi i ma być dowodem katastrofy lotniczej.
1.23 Elementy podłużnic kadłuba przechodzące z kadłuba na część ogonową – via wręga – są równo odcięte na prawie całym obwodzie przekroju kołowego ogona. Świadczy to sile osiowej , która oderwała ogon od kadłuba – a wiec wybuchu , co wyżej nadmieniano. Dodatkowo wygląd tych uszkodzeń może być podstawą do podejrzeń o to, że podłużnice te zostały przecięte piłą lub podobne.
Ad2.
2.10 Osób wchodzących na pokład tupolewa w Warszawie nikt nie widział. Boarding card (karta pokładowa) nie była podawana osobom mającym wchodzić na pokład tupolewa, a jej oderwany odcinek, jako dowód wejścia na pokład samolotu Tu – 154M 101, nie istnieje.
2.11 Odprawa celno – paszportowa członków delegacji w Warszawie w dniu 10 kwietnia nie miała miejsca. Min Arabski, który organizował odlot do Moskwy rodzin ofiar – po 12 godzinach od czasu ogłoszenia katastrofy nie posiadał „aktualnej listy ofiar”.
2.12 W Smoleńsku nie potrafiono podać nawet godziny uderzenia TU – 154M 101 w ziemie. (Nie ma zatem też mowy o jakimkolwiek świadectwie zgonu jakiejkolwiek osoby – ofiary katastrofy – jako dokumentu spełniającego jakieś normy formalne).
2.13 Nie było jakiejkolwiek pracy ratowniczej nad wyszukiwaniem ofiar.
2.14 Nie było pożaru.
2.15 Władze Smoleńska podały, że samolot rozbił się ze 132osobami na pokładzie. Wszystkie osoby zginęły. Duża cześć ofiar zginęła w ogniu i zwłoki są nie do rozpoznania. Wiadomość podano niemal natychmiast po alarmie.
2.16 Jak nie było akcji wyszukiwania ofiar, które mogły przeżyć katastrofę, to prawie natychmiast zaczęto zwozić trumny.
2.17 Nigdy nie podano, gdzie i jak odnajdowano ciała poszczególnych ofiar.
2.18 Można nawet przypuszczać, że ciała wielu zamordowanych pozostały w Polsce, a do Moskwy wysłano materiał DNA pobrany od rodzin ofiar, który to kod następnie podrzucono do obcych ciał. Kodów DNA ofiar nie wysłano bowiem do Polski celem weryfikacji ale odwrotnie zażądano pobrania takich od rodzin. Jakież są to zatem części wraku, skąd pochodzą? Nie wiemy, a to jest mniej istotne. Chociaż przypuszczalnie jest tu jakiś związek fizyczny lub pojęciowy polskim tupolewem 101. Biorąc pod uwagę ograniczenia czasowe – konieczność nakładu pracy ok 2 – 3 godzin na to aby normalny samolot typu TU – 154M doprowadzić do takiego stanu jak to pokazano w TV – jest całkowicie uzasadnione stwierdzenie mówiące, że samolot z którego sporządzono te szczątki (70 minut lotu) nie mógł znajdować się na lotnisku w Warszawie o godz 7.00 krytycznego dnia. Powtarzając to co podano na wstępie można przyjąć, że:
- szczątki pokazywane w telewizji (Smoleńsk) pochodziły z samolotu bliźniaka, który został przemalowany na samolot 101.
- Alternatywnie: są to szczątki prawdziwego samolotu 101 podczas kiedy bliźniak samolotu 101 znajdował się w Warszawie krytycznego dnia ok godz 7.00 i odleciał z Okęcia do Smoleńska, podczas kiedy prawdziwy samolot 101 był już na miejscu w Smoleńsku, gdzie przerabiano go na wrak upozorowanej katastrofy lotniczej. Tu możliwe jest nawet i to, z Okęcia nie wyleciał jakikolwiek samolot typu tupolew jako typ samolotu. Wystarczy, że coś wyleciało a to zafałszowano na start Tu – 154M 101. Posuwając się dalej można podejrzewać, że samolot taki z Warszawy Okęcie w ogóle nie wystartował – bo go tam – FIZYCZNIE – nie było. Jest jednak wpisany rejestrach startu i lotu. Lub też był i wystartował ale o kilka godzin wcześniej – gdzie zafałszowano jedynie godzinę odlotu. Taka mistyfikacja jest możliwa w czasach techniki digitalnej. Pewne informacje nt. sygnałów lub ich braków można zafałszować droga działań hackerskich. Tego nie da się wykluczyć.
Należy zauważyć i podkreślić: Wszyscy obserwatorzy medialni zgodni są co do tego, że odlot ten z Okęcia jako zupełny wyjątek odbył się bez jakichkolwiek świadków , którzy do tamtego dnia zawsze towarzyszyli odlotowi samolotu z prezydentem na pokładzie. Do dnia dzisiejszego godzina odlotu nie jest nigdzie oficjancie opublikowana. Zachodzi tu pytanie, co zatem stało się załogą i pasażerami? Otóż są przesłanki wskazujące na to, że osoby te zaginęły lub zostały zamordowane przed dotarciem do lotniska, czy samolotu.
Tym tłumaczyć można brak ciał – pierwsze godziny – w Smoleńsku (Wiśniewski, Bahr i inni), tym tłumaczyć można także wielkie mistyfikacje związane z obdukcją i identyfikacją zwłok – konieczność pobrania kodu DNA od członków rodzin. I nie po to, aby na podstawie tych kodów pozytywnie zweryfikować ciała ofiar ale po to aby ten prawdziwy kod DNA podrzucić obcym zwłokom (zmasakrowanym do niepoznania). Niezrozumiałe dla rodzin ofiar warunki obdukcji, przesłuchań. Zwrot osobistych przedmiotów ofiar, które to przedmioty swym stanem zewnętrznym w żaden sposób nie pasowały do totalnie zniszczonych części wraku tupolewa. Podawanie naiwnych wręcz faktów o rozmowach telefonicznych ofiar z pokładu tupolewa, gdzie ofiary te dodzwoniwszy się do kogoś wypowiadały jakąś formułkę powitalną po czym nie odpowiadały na pytanie, bo rozmowa została przerwana. /Np. Jarosław Kaczyński zeznał, że Lech Kaczyński dzwoniąc do niego o godz 6.00 rano poradził mu aby ten się przespał. Radę taką daje się wieczorem, a nie na początku dnia. Może to wskazywać, że właśnie wtedy słowa te były nagrane a prezydent już był w rekach zamachowców i jako poddany działaniom narkotyków – nagrywał frazy, które były mu dyktowane przez zamachowców. Długotrwały brak informacji co do identyfikacji bardzo dużej liczby ofiar wypadku w tym brak ciał pilotów. Brak listy boardingowej u min. Arabskiego aż na kilkanaście godzin po „katastrofie” etc.
Reasumując: W dniu 10 kwietnia 2010, do tupolewa, nikt z członków delegacji katyńskiej nie wsiadał w każdym razie żywy lub przytomny. Zwłoki ofiar dowieziono do Rosji później i to nie wszystkie. Okoliczności startu samolotu są całkowicie niejasne. Katastrofy Tu – 15M 101 w Smoleńsku nie było – widzieliśmy jakieś szczątki samolotu i to nie kompletne. Szczątki te pochodzę z demontażu i podrzucenia do lasku i tam wysadzono to wszystko w powietrze. Zrobiono to bardzo nieudolnie. A co zauważył Shoigu w trakcie rozmowy z Putinem. Shoigu powiedział to do Putina przez zęby ale kamery TV ten moment złapały. Zamach był przeprowadzony po polskiej stronie, a inscenizacja rzekomego wypadku przypadła stronie rosyjskiej. Zaplanowano, że wydarzy się spektakularny wypadek lotniczy na terenie Rosji. To celem – „oddania śledztwa w ręce Rosjan”. W ten sposób cały ciężar dowodowy pochodzi z Rosji, która jest niczym innym jak „pralnia faktów i dowodów”. To na takiej samej zasadzie jak pralnia pieniędzy wśród przestępców. Wielka dumna Rosja praczką brudów polskojęzycznej szumowiny.
Cóż zatem czynić? To proste, należy składać do polskiego aparatu ścigania żądania o wszczęcie śledztwa ws zaginięcia osób ofiar członków delegacji do Katynia w dniu 10 kwietnia 2010 lub dzień wcześniej. Polski aparat ścigania musi wszcząć postępowanie wyjaśniające w sprawie zaginięcia tych 96 osób. Fakt bowiem, że ciała tych ofiar widziano w Rosji nie uzasadnia do mniemania, że osoby te zostały pozbawione życia w Rosji. Jest absolutnie zasadne wymagać aby polska prokuratura udowodniła, że osoby te żywe i z własnej woli opuściły terytorium Polski. Należy zbadać cała drogę osoby zaginionej od momentu rozstania się z bliskimi do momentu opuszczenia terytorium RP. Tu jest ta wielka tajemnica. Poruszenie tego kamienia ujawni prawdę. A to mogą zrobić nawet bliscy ofiar, ważne jedynie aby nie robić tego samotnie a wszelkie dane wykładać natychmiast w sieci.
Krzysztof Cierpisz, http://prawica.net/forum/22804
Admin z wrażenia zapomniał języka w gębie i zamilkł…
MI i porty apelują o wkopanie odcinka gazociągu Nord Stream Jeśli konsorcjum Nord Stream nie wkopie w dno morskie ok. 4 km odcinka gazociągu na północnym torze podejściowym do Świnoujścia, to w przyszłości nie będą mogły wpływać tam statki o zanurzeniu ponad 13,5 metra - powiedział PAP szef portów Jarosław Siergiej. Gazociąg Północny budowany na dnie Bałtyku z Rosji do Niemiec przez konsorcjum Nord Stream ma zacząć pompować gaz pod koniec 2011 roku. Rura będzie przebiegała przez wody terytorialne bądź wyłączne strefy ekonomiczne Rosji, Finlandii, Szwecji, Danii i Niemiec. Wszystkie te kraje wyraziły już zgodę na ułożenie gazociągu. Jak wyjaśnił w czwartek prezes Zarządu Morskich Portów Szczecin i Świnoujście, inwestor wkopie rurę na postulowanym przez Polskę odcinku, jeśli zdecyduje tak niemiecki urząd w Hamburgu; inny ok. 20-kilometrowy odcinek gazociągu – na podstawie decyzji innego urzędu – zostanie wkopany. „Widzę upór lokalnych władz niemieckich w tej sprawie i nie rozumiem go” – zaznaczył Siergiej. Federalny minister transportu i budownictwa Peter Ramsauer powiedział po spotkaniu m.in. z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem, że poprosi o „przedstawienie sytuacji” niemieckie urzędy, a potem zajmie stanowisko. „Pozostawienie rury na dnie spowoduje, że będziemy limitowani maksymalnym zanurzeniem statku na poziomie 13,5 metra i tylko takie jednostki będą mogły wpływać do Świnoujścia. W ten sposób odetniemy sobie drogę dla większych statków.” – podkreślał szef polskich portów. A port w Świnoujściu chce się rozwijać i ok. 2020 roku przyjmować statki o zanurzeniu 14,5 metra. Siergiej wyjaśnił, że Bałtyk jest morzem płytkim i żeby do niego dopłynąć, trzeba przejść przez cieśniny duńskie, gdzie maksymalne zanurzenie statku wynosi ok. 15 metrów. „Mamy, więc »sufit« 15 metrów zanurzenia i mamy obecne warunki 13,2 metra zanurzenia w Świnoujściu, ale porty się pogłębiają i my też chcemy zwiększać zanurzenie dla statków do 14,5 metra” – wyjaśnił. Pytany czy pozostawienie bałtyckiej rury na dnie będzie przeszkadzało gazowcom, gdy w 2014 roku zacznie działać terminal na gaz skroplony LNG w Świnoujściu, odparł: „gazowce w każdym przypadku będą swobodnie wpływały”. Mają one bowiem zanurzenie na poziomie 12,5 metra. Siergiej podkreślił, że tę kwestię trzeba rozważać w perspektywie następnych 50-100 lat. „Spółka Nord Steram ani razu nie odpowiedziała na pytanie, co się stanie z rurociągiem po 50 latach. Są dwa scenariusze: albo go ktoś usunie, albo oceni, że jest to nieopłacalne i pozostawi go na dnie. Jak zapewnił minister infrastruktury Cezary Grabarczyk, jego resort nie tylko popiera port w tej sprawie, ale podejmuje własne działania, „aby nie dopuścić do zamknięcia perspektywy rozwojowej zespołu portowego Szczecin i Świnoujście”. „Nie można powodować sztucznych barier, które utrudnią żeglugę i stworzą zagrożenie. Miały miejsce w przeszłości przypadki, że gazociąg został uszkodzony, a tu mamy zdefiniowaną kolizję toru wodnego i gazociągu” – podkreślił Grabarczyk. „Ta kolizja musi być rozwiązana w sposób gwarantujący bezpieczeństwo żeglugi. Musimy także brać bezpieczeństwo ekologiczne” – dodał. W tym kontekście przytoczył katastrofę ekologiczną związaną z wyciekiem ropy w zatoce meksykańskiej. „Nie chcemy, żeby przy polskim i niemieckim brzegu dokonała się podobna katastrofa” – dodał. Ponadto, jak przypomniał Grabarczyk, zgodnie z dyrektywą UE port w Świnoujściu będzie portem schronienia dla każdego statku, który znajdzie się w niebezpieczeństwie. „Wówczas nikt nie będzie zwracał uwagi na zanurzenie, tylko będzie podejmował działania zmierzające do ochrony ludzkiego życia” – zaznaczył. Polski minister ma nadzieję na porozumienie ze stroną niemiecką w tej kwestii. Niemiecki minister transportu zapewnił, że ma „wielkie zrozumienie dla argumentacji strony polskiej”.
„Poprosiłem właśnie o bardzo szczegółowe wyjaśnienie wszystkich kwestii i mam już pewne rozeznanie co do długofalowych planów związanych z portem w Świnoujściu” – powiedział Ramsauer. „Zobowiązałem się do tego, że poproszę o dokładne przedstawienie sytuacji nasze urzędy i potem zobaczymy, jakie zajmiemy stanowisko” – dodał. Za Onet.pl
Niech Niemcy zakopią rurę Niemcy nie przejmują się dostępem do portów w Szczecinie i Świnoujściu, bo jak na razie ani myślą zakopywać w dnie morskim gazociąg Nord Stream. Spółka zarządzająca rurociągiem uważa, że nie ma takiej potrzeby, a niemiecki rząd próbuje grać na zwłokę. Zarząd portów Szczecin – Świnoujście od dawna apeluje do Niemców i Rosjan, aby na odcinku czterech kilometrów – nad torem podejściowym do portów – gazociąg został wkopany w dno morskie. Inaczej do Świnoujścia nie będą mogły w przyszłości wpływać statki o zanurzeniu ponad 13,5 metra. Na razie taka głębokość toru wodnego jest wystarczająca, ale w przyszłości nasze porty na zachodnim wybrzeżu chciałyby przyjmować statki o większej ładowności i o zanurzeniu około 14,5 metra.
W tej sprawie, jak już wcześniej informowaliśmy na łamach „Naszego Dziennika”, były wysyłane wnioski polskiej administracji morskiej i rządu do odpowiednich urzędów za zachodnią granicą. Ale Niemcy jak na razie nie chcą przystać na nasz wniosek i twierdzą, że gazociąg nie będzie zagrażał żegludze – stanowisko właścicieli rurociągu i urzędników jest identyczne. Na niewiele zdały się też bardzo dobre relacje, jakie łączą rządy polski i niemiecki. Nieoficjalnie słychać opinie, że przy okazji budowy Nord Streamu Niemcy chcieliby osłabić polską konkurencję dla swoich portów, głównie Rostoku. Sprawa utknęła i nie posunęły jej do przodu także rozmowy ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka z federalnym ministrem transportu i budownictwa Peterem Ramsauerem. Grabarczyk przedstawił polskie stanowisko w sprawie budowy gazociągu, ale praktycznie nic nie uzyskał. Minister Ramsauer zadeklarował jedynie, że poprosi odpowiednie niemieckie urzędy o przedstawienie sytuacji związanej z Nord Streamem i na ich podstawie zajmie swoje stanowisko. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że jest to kolejny element gry Niemców na zwłokę, bo jeśli ruszy układanie rury nad torem podejściowym do Świnoujścia, to sprawa będzie już rozstrzygnięta. KL
Za „Naszym Dziennikiem” 30.07.2010
Od admina: Prawda jest taka, że Rosjanie chcieli ominąć Ukrainę i zwrócili się do Polski, aby puścić gazociąg przez terytorium Polski. Nasi mężykowie stanu odmówili, bo chcieli być – szlag mnie trafi – „solidarni z Ukrainą”. Ukraina i tak nas w końcu olała a my, mając nadal możliwość podłączenia się do Nord Stream, zaczęliśmy się stawiać, jak ratlerek buldogowi. W związku z czym mamy wyżej opisany problem.
Rocznica Krwawej Niedzieli Władze państwowe bały się cokolwiek uczynić, ale skonsolidowane organizacje społeczne po raz kolejny dokonały wyłomu w murze milczenia Wstępem do obchodów 67. rocznicy apogeum ludobójstwa na Kresach były prelekcje, które na początku lipca wygłosiłem w liceum księży salezjanów w Lubinie i auli klasztoru ojców franciszkanów w Legnicy. Władzom tych zakonów należą się słowa uznania. Z kolei w niedzielę 11 lipca na frontonie kościoła pw. Świętych Piotra i Pawła w Myszkowie poświęciłem pamiątkową tablicę z napisem “W hołdzie ponad 200 tysiącom zamordowanych Polaków na Kresach Południowo-Wschodnich II RP przez ludobójców z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i tzw. Ukraińskiej Powstańczej Armii w latach 1939-1947 – Rodacy”. Tablica powstała z inicjatywy ks. prałata Jarosława Koczura, który wprawdzie nie ma kropli krwi kresowej, ale z ogromną miłość odnosi się do ziem utraconych, gdyż został wychowany w Bytomiu przez lwowskich nauczycieli. Były poczty sztandarowe i wielu wiernych. To pierwsza tego typu uroczystość w tym rejonie Polski. Na zakończenie odśpiewano hymn narodowy. Spisała się TVP, która sprawozdanie z Myszkowa umieściła we wszystkich serwisach. Jeżeli ktoś będzie w drodze na Jasną Górę, warto skręcić do Myszkowa na ul. Jana Pawła II, aby zatrzymać się przy tym kościele. Tego samego dnia odbyły się podobne uroczystości w pięćdziesięciu innych miejscowościach, w tym m.in. w Dzierżoniowie, Zielonej Górze, Brzegu i Szczecinie. Złożono wieńce i zapalono znicze także przy Krzyżu Wołyńskim w Chełmie i pod pomnikiem ku czci ofiar ludobójstwa na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Na tym pomniku wyryty jest słynny już w całym kraju napis “Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary”. W czasie wakacyjnych wojaży warto odwiedzić te miejsca, aby uczyć swoje dzieci i wnuki prawdziwej historii. Z uroczystościami związany był apel młodych internautów do prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego, wsparty przez redakcje portali Niepoprawni.pl i Blogmedia24.pl. Czytamy w nim: “W związku z 67. rocznicą Krwawej Niedzieli, która miała miejsce 11 lipca 1943, a która jest symbolem wszystkich zbrodni UON-UPA z lat 1939-1947, dokonanych na ludności polskiej, żydowskiej, ormiańskiej oraz ukraińskiej, zwracamy się do Pana Prezydenta z apelem o podjęcie działań mających na celu uznanie zbrodni wołyńskiej za ludobójstwo. Aby tragiczne wydarzenia nie miały już nigdy miejsca, należy stanąć wobec nich w prawdzie i pokorze. “Historia magistra vitae est”. Ta łacińska fraza ma zastosowanie wtedy i tylko wtedy, gdy wydarzenia historyczne są obiektywnie znane i gdy dyskusja o nich jest możliwa w atmosferze otwartości i szczerości. W przeciwnym razie jesteśmy skazani na powtarzanie błędów z przeszłości. Postawę taką należy przyjąć także wobec wydarzeń na Wołyniu, włączając w to ich uwarunkowania i przyczyny. Wierzymy, iż pojednanie, przebaczenie i budowanie prawidłowych relacji między Narodami jest możliwe tylko wówczas, gdy jest oparte na prawdzie. Uważamy, że pierwszym, koniecznym, zdecydowanym krokiem do przezwyciężenia tego balastu zła powinno być uznanie pogromów wołyńskich za ludobójstwo”. Piękne i mądre słowa. Jakże wspaniałą mamy młodzież! Tylko czy Komorowski, wierny uczeń głównych ideologów Unii Wolności, będzie miał odwagę odpowiedzieć na ten apel. Osobiście wątpię. Wątpię również, czy Donald Tusk, tak bardzo owładnięty koncepcją “grubej kreski”, odpowie na apel skierowany do niego. Jest to apel środowisk kresowych, które w przededniu uroczystości zebrały się na konferencji naukowej w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie. Przy okazji słowa uznania także dla władz wojskowych za udostępnienie sali. W apelu tym czytamy: “Sejm RP 15 lipca 2009 podjął uchwałę w sprawie tragicznego losu ludności polskiej na Kresach. Jest to pierwszy i jedyny akt państwowy w tej marginalizowanej dotąd sprawie. Uchwała sejmowa wzywa wszystkie instancje państwa, w tym władzę wykonawczą, by tragedia Polaków na Kresach II RP została przywrócona świadomości historycznej współczesnych pokoleń. Zgromadzenie przedstawicieli 14 organizacji społecznych, zajmujących się tą tragedią Polaków, zwraca się do Pana Premiera z zapytaniem, co powoduje, że Rząd RP nie zainteresował się tym aktem Sejmu. Nie ma dotąd, mimo upływu dwunastu miesięcy, żadnego stanowiska władz odnośnie do tej uchwały. Wiemy wszyscy, że dotychczas społeczeństwo polskie nie było informowane przez instytucje państwowe o stanie wiedzy o eksterminacji Polaków przez nacjonalistów ukraińskich”. Kulminacją uroczystości był apel poległych na skwerze Wołyńskim w Warszawie. Nikt z głównych polskich polityków, niezależnie od opcji politycznej, nań nie przybył. Czy był to znów strach przed ambasadorami obcych państw, czy też tylko zwykła arogancja wobec wyborców? Nie przyszli również sekretarz i przewodniczący Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, czyli Andrzej Kunert i Władysław Bartoszewski. Przybył natomiast ukraiński deputowany Wadim Kolesniczenko, który udzielił portalowi Kresy.pl wywiadu pt. “Bandyci z OUN-UPA nie mieli żadnego związku z utworzeniem państwa ukraińskiego”. Byli też inni goście z Ukrainy. Ich obecność zadaje kłam stwierdzeniem Henryka Wujca i Pawła Kowala, którzy publicznie twierdzili, że jakoby organizatorzy na uroczystości nie zaprosili strony ukraińskiej. Zgrzytem był również fakt, że mniejszość ukraińska pomimo apeli rodzin pomordowanych w tym czasie urządziła huczne imprezy rozrywkowe w Bartoszycach i Przemyślu. Bez komentarza. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski