Nazistowskie demony nad niemieckimi służbami specjalnymi Kilkanaście tygodni temu w mass mediach ukazała się informacja, że grupa niemieckich neonazistów zamordowała obywateli pochodzących z Turcji i jednego Greka będących na terenie Niemiec. Jednakże najciekawsza w tej sprawie jest kwestia wiedzy, jaką zdaniem mediów posiadał na temat działalności morderców Bundesamt fur Verfassungsschutz (BfV) – Urząd Ochrony Konstytucji, czyli niemiecki kontrwywiad. Nad niemieckimi służbami specjalnymi znowu pojawiły się demony przeszłości, bowiem nie jest tajemnicą, że po II wojnie światowej do tych służb przyjmowano ludzi zaangażowanych w hitleryzm. BfV jest niemiecką służbą kontrwywiadowczą wzorowaną na brytyjskiej Security Service (MI 5). Utworzono ją na mocy ustawy z dnia 27 września 1950 roku o „współpracy federacji i krajów w sprawach ochrony konstytucji” i rozporządzeniu rządu Niemiec Zachodnich z 7 listopada 1950 r. o powołaniu BfV. Zadaniem BfV jest zbieranie i analiza wszelkich informacji oraz danych wskazujących na zamiary likwidacji, zmiany lub szkodzenie konstytucyjnemu porządkowi w Niemczech, czyli ochrona ustroju państwa, jego struktur i organów. BfV zwalcza obce siatki wywiadowcze i szkodliwe wpływy polityczne. W sprawie morderstw na obywatelach pochodzących z Turcji wiele pytań wciąż pozostaje otwartych i wymaga odpowiedzi, jednakże na podstawie dostępnych informacji można pokrótce odtworzyć działalność grupy neonazistów i dwuznaczną rolę niemieckiego kontrwywiadu w tej sprawie.
Neonaziści – pomiędzy policyjnym śledztwem a niemieckim kontrwywiadem Serię okrutnych zbrodni popełnili pochodzący z Turyngii Uwe Böhnhardt i Uwe Mundlos, których wspólniczką była Beate Zschäpe. Początkowo mieli związki z organizacją o nazwie „Thüringer Heimatschutz” (Turyngeńska Ochrona Ojczyzny), należeli też do brunatnej „Wspólnoty Towarzyszy Jena” (Kameradschaft Jena). Gromadzili materiały wybuchowe. W 1998 r. policja zamierzała ich aresztować, jednak wszyscy zniknęli bez śladu. Nie można wykluczyć, że zostali ostrzeżeni, bowiem wiadomo, że stojący na czele Thüringer Heimatschutz Tino Brandt był agentem Urzędu Ochrony Konstytucji – niemieckiego kontrwywiadu. Urząd Ochrony Konstytucji tropi terrorystów i wrogów demokratycznego porządku prawnego. Ma rozbudowaną strukturę – 16 urzędów w poszczególnych landach oraz instytucję federalną w Karlsruhe. O wynikach dochodzeń może informować policję, ale nie ma takiego obowiązku. W latach 1994-2000 prezydentem turyngeńskiego Urzędu Ochrony Konstytucji był Helmut Roewer, o którym mówiono, że osobiście prowadził V-manów. W końcu został formalnie oskarżony o różne machinacje finansowe i pozbawiony stanowiska. Czy Roewer i jego ówcześni współpracownicy dysponują informacjami na temat ucieczki trójki terrorystów? Zdaniem ekspertów, neonaziści w Jenie mają dobre kontakty ze służbami specjalnymi. We wrześniu 2010 r. policja dostała informację, że w tzw. brunatnym domu w Jenie, w którym spotykają się aktywiści NPD, przechowywane są materiały wybuchowe, ale podczas rewizji niczego nie znaleziono. Czy Urząd Ochrony Konstytucji ostrzegł swoich V-manów? Trojga zbiegłych neonazistów nie udało się wytropić. Policja doszła do wniosku, że uciekli za granicę, okazało się jednak, że zostali w kraju. Utworzyli terrorystyczne ugrupowanie „Narodowosocjalistyczne Podziemie” (Nationalsozialistischer Untergrund). Pieniądze na działalność zdobywali, napadając na banki. Władze uważają, że do listopada 2011 r. obrabowali 14 banków, zagarniając 70 tys. euro. Dokonali serii zamachów bombowych, nie wiadomo dokładnie ilu. Z pewnością zdetonowali bombę w Kolonii w 2004 r. Zostały wtedy ranne 22 osoby, przeważnie tureckiego pochodzenia. Terroryści bezlitośnie mordowali imigrantów. Strzelali im w głowę z pistoletu z tłumikiem typu Ceska 83. Czeski producent sprzedał (w Szwajcarii) tylko 24 sztuki tej broni. Nie wiadomo, w jaki sposób sprawcy zdobyli pistolet. Pierwszą ofiarą był 38-letni Enver S., sprzedający kwiaty z samochodu przy drodze w Norymberdze-Langwasser, zabity 9 września 2000 r. 13 czerwca 2001 r. zbrodniarze zastrzelili w Norymberdze-Steinbühl 49-letniego krawca Abdurrahima Ö. 25 lutego 2004 r. 25-letni Yunus T. został zamordowany przy budce z kebabem w Rostocku. Neonaziści urządzili prawdziwe polowanie na ludzi. Ogółem zamordowali ośmiu mężczyzn pochodzenia tureckiego oraz Greka. Jako ostatni śmierć poniósł 21-letni Halit Y., zastrzelony w kwietniu 2006 r. w kawiarni internetowej w Kassel. Jedną z najbardziej zastanawiających kwestii jest fakt, że policja nie dostrzegła politycznych motywów tych zabójstw. Sprawców szukano w otoczeniu ofiar czy wśród tureckiej mafii, mówiono ogólnie o „kebabowych morderstwach”. 25 kwietnia 2007 r. w Heilbronnie neonaziści zastrzelili siedzącą w samochodzie młodą policjantkę Michèle Kiesewetter. Inny policjant został ciężko ranny w głowę i cudem przeżył. Sprawcy zabrali funkcjonariuszom pistolety Heckler & Koch P 200, kajdanki i pojemnik z gazem pieprzowym, jako trofea. Policja dowiedziała się o istnieniu „Narodowosocjalistycznego Podziemia” dopiero 4 listopada 2004 r. Wtedy Uwe Böhnhardt i Uwe Mundlos, otoczeni przez policję po napadzie na bank w Eisenach, popełnili samobójstwo w samochodzie kempingowym, który przedtem podpalili. Beate Zschäpe podpaliła i wysadziła w powietrze swoje mieszkanie w Zwickau, cztery dni później oddała się w ręce policji. W zgliszczach w Zwickau znaleziono narzędzie zbrodni – pistolet Ceska, a we wraku samochodu w Eisenach broń odebraną policjantom w Heilbronnie. Terroryści zostawili też nagrany film na DVD, w którym chełpili się zbrodniami, posługując się postacią Różowej Pantery z filmów rysunkowych; wyszydzali też bezradną policję i ofiary. Policjanci znaleźli listę instytucji i osób, które zapewne miały zostać zaatakowane. Nie można wykluczyć, że trójka neonazistów to tylko wierzchołek góry lodowej i byli wspomagani przez jakąś silniejszą i lepiej zorganizowaną organizację. Wiadomo, iż mordercy mieli wspólników w kręgach neonazistów, którzy zaopatrywali ich w pieniądze i fałszywe dokumenty oraz udostępniali mieszkania. Jeden z podejrzanych, pochodzący z Dolnej Saksonii, został aresztowany. Dlatego musi zastanawiać, że neonaziści mogli uprawiać swój proceder aż tak długo, i to w Niemczech, których sprawna policja szczyci się tym, że wyjaśnia ponad 97 proc. wszystkich morderstw. Przewodniczący Związku Niemieckich Urzędników Kryminalistyki André Schulz twierdzi: „Jako kryminolog nie mogę uwierzyć, że ci ludzie działali przez 13 lat i nikt tego nie zauważył. Tak nieudolnie nie można przecież prowadzić dochodzenia”. W Niemczech istnieją różne służby i organy śledcze, policyjne, wywiadowcze na szczeblu federalnym i w krajach związkowych. Do tej pory panowała opinia, że jeśli zawiedzie jedna instytucja, jej błąd naprawi druga. W przypadku morderców z Turyngii tak się nie stało. Siłą rzeczy pojawiły się podejrzenia, że być może niemieckie służby specjalne miały jakieś układy z neonazistami. Według relacji prasowych, w kawiarni internetowej w Kassel, w której umierał trafiony kulami w głowę Halit Y., obecny był funkcjonariusz heskiego Urzędu Ochrony Konstytucji (nie V-man, lecz pełnoprawny urzędnik państwowy). Część prasy w Niemczech spekuluje, że ten człowiek ma neonazistowskie sympatie. Mimo wezwań policji funkcjonariusz ten nie zgłosił się, jako świadek i został wytropiony dopiero dzięki analizie DNA, które zostawił na klawiaturze komputerowej.
Sierotki po Hitlerze pod amerykańskim parasolem ochronnym W kontekście niejasnej roli niemieckiego kontrwywiadu w sprawie zabójstw na obywatelach pochodzących z Turcji warto przypomnieć, że od pewnego czasu przez europejską prasę przetacza się fala artykułów przypominających o tym, iż po II wojnie światowej podwaliny pod niemieckie służby specjalne kładli tacy ludzie jak generał Reinhard Gehlen czy Alfred Benzinger – były sierżant nazistowskiej policji. Po upadku Hitlera zawiadujący wraz z pozostałymi Aliantami pokonanymi Niemcami Waszyngton powierzył stworzenie nowego niemieckiego wywiadu Reinhardowi Gehlenowi, generałowi Wehrmachtu, który w czasie wojny kierował wywiadem wojskowym na Wschodzie. USA uznały, że doświadczony w rozgrywkach z ZSRR generał może się przydać. W ramach Organizacji Gehlena (Gehlen Organisation) jak nazywano poprzedniczkę BND (Bundesnachrichtendienst – Federalnej Służby Wywiadowczej) powstała też tzw. Agencja 114 – powołana do rozpracowywania radzieckich agentów na niemieckim terytorium. – To właśnie ta komórka stała się furtką do służby w wywiadzie dla byłych nazistów – powiedział „Spieglowi” były pracownik BND, Hans-Henning Crome, który na zlecenie Gehlena prowadził wewnętrzne śledztwo dotyczące nazistów w szeregach wywiadu.
Generał Reinhard Gehlen Kiedy w 1945 roku Reinhard Gehlen przekazał USA mikrofilmy z tajnymi danymi z archiwów radzieckich, otrzymał od amerykańskich władz okupacyjnych zadanie utworzenia wywiadu niemieckiego. Wraz z zaufaną grupą oficerów Gehlen organizował tak zwane „szczurze linie” – trasy, którymi przerzucano do Ameryki Południowej i Środkowej zaopatrzonych w fałszywe dokumenty zbrodniarzy III Rzeszy. Ponad pięć tysięcy nazistów opuściło w ten sposób Europę i uniknęło procesów sądowych. Z pomocą CIA Gehlen zbudował organizację, którą w 1956 roku przejęła Niemiecka Republika Federalna, jako Federalną Służbę Wywiadowczą (BND). Nic więc dziwnego, że wśród jej członków było wielu byłych oficerów SS i członków NSDAP, którzy brali udział w zbrodniach wojennych.
„Alianci przeszmuglowali przez granice pewną liczbę zbrodniarzy wojennych, między innymi oficerów SS, których werbowano później do działań wywiadowczych wymierzonych w Związek Sowiecki i jego satelitów” – pisze Neal Bascomb w książce „Wytropić Eichmanna”. Dodaje, że obie organizacje – CIA i BND – rekrutowały byłych agentów SS, Gestapo i Abwehry, choć oficjalnie temu zaprzeczały. Ich szefowie, Reinhard Gehlen i jego amerykański dobroczyńca Allen Dulles, koncentrowali swoje wysiłki na walce z ZSRR. Szefem Agencji 114 był Alfred Benzinger, znany, jako „Grubas”. To właśnie Benzinger zatrudniał byłych członków Gestapo, SS i SD, jak Konrad Fiebig, oskarżony o mord 11 tys. białoruskich Żydów, czy Walter Kurreck ze szwadronu śmierci SS Einsatzgruppe D, odpowiedzialnego za dziesiątki tysięcy mordów. Według dokumentów CIA Gehlen uznawał zatrudnianie byłych nazistów za „akceptowalne polityczne ryzyko”. Adenauera najwyraźniej bać się nie musiał – według materiałów CIA w 1956 roku niemiecki rząd już nie przejmował się „byłymi nazistami i esesmanami”, a Gehlena łączyły ponadto dobre relacje z szefem sztabu Adenauera, Hansem Globke. – Jeśli niemiecki rząd wykazywał ignorancję, to, dlatego, że nikt nie chciał wiedzieć – pisał w ubiegłym roku „Spiegel”. I przypomniał, że szef wywiadu powiedział niegdyś CIA, że jego agencja zatrudniała procentowo mniej byłych członków SS i SD, niż większość ministerstw. Chodziło mu – podkreśla „Spiegel” – o ministerstwa zachodnioniemieckiego rządu w Bonn. Gdy zimna wojna podzieliła świat na dwa wrogie bloki, Niemcy Zachodnie stały się sojusznikiem Zachodu. Trzeba było „zrehabilitować” także niemiecką armię. Norbert Frei w książce „Polityka wobec przeszłości. Początki Republiki Federalnej i przeszłość nazistowska” przypomina głosy w obronie niemieckich wojskowych. Gdy w 1949 roku w Hamburgu przed Trybunałem Wojskowym rozpoczął się proces feldmarszałka Ericha von Mansteina, Winston Churchill demonstracyjnie ofiarował 25 funtów na jego obronę. Liczni oficerowie Wehrmachtu zajmowali wysokie stanowiska nie tylko w odradzającej się Bundeswehrze, ale także w Narodowej Armii Ludowej NRD (niemal, co drugi oficer wojskowego wywiadu był wyszkolony przez Abwehrę). Funkcjonariuszem NSDAP był, co trzeci członek gabinetu kanclerza Konrada Adenauera, co czwarty poseł w Bundestagu oraz wielu pracowników służby cywilnej i sądownictwa. Dyrektorem kancelarii kanclerza Niemiec został zbrodniarz wojenny Hans Globke, współautor komentarza do ustaw norymberskich. W roku 1951 niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych zatrudniało 59 urzędników państwowych, z czego aż 43 należało w przeszłości do NSDAP, a ośmiu byłych nazistów zostało ambasadorami. Norbert Frei opisuje skandal, jaki wybuchł w 1950 roku. Poseł do Bundestagu Wolfgang Hedler, były członek NSDAP, wygłosił przemówienie, w którym stwierdził, że Niemcy ponoszą najmniejszą winę za wybuch wojny, bojownicy ruchu oporu to zdrajcy ojczyzny, Niemcom zaś wcale nie działoby się lepiej, gdyby mogły dziś korzystać z siły żydowskiego ducha i żydowskiego potencjału gospodarczego. Hedler stanął przed sądem, oskarżony o znieważenie pamięci ruchu oporu i obrazę Żydów niemieckich. Spośród trzech sędziów dwóch należało do NSDAP, Hedler został, więc uniewinniony, a przed gmachem sądu witały go wiwatujące tłumy. – Pora przestać węszyć za nazistami – powiedział w 1951 roku Konrad Adenauer. Niemiecki wywiad nie tylko krył dawnych funkcjonariuszy III Rzeszy przed wymiarem sprawiedliwości, lecz także współpracował ze zbrodniarzami. Pod opiekuńcze skrzydła BND trafił Adolf Eichmann, który po wojnie uciekł do Argentyny. Kolejnym odkryciem historyków był Klaus Barbie, esesman zwany „rzeźnikiem Lyonu”. Po wojnie stał się ważnym agentem w kontrwywiadzie amerykańskich wojskowych służb informacyjnych i pomagał tropić komunistów w okupowanych Niemczech. W 1951 roku dzięki funduszom z USA wyjechał do Boliwii. Według „Spiegla”, w 1966 roku BND zarejestrowało go, jako agenta 43118, nadając mu kryptonim „Orzeł”. Przez wiele lat Barbie pod nazwiskiem Klaus Altmann żył spokojnie w Boliwii, pisząc raporty dla BND. Przez rok dostawał nawet za to pieniądze. Przed sąd trafił dopiero w 1984 roku, gdy nowe władze Boliwii przekazały go Francji. Skazany na dożywotne więzienie, zmarł po czterech latach. Amerykanie dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęli sprawdzać, kogo wpuścili do kraju. Obliczono, że około 10 tysięcy nazistów trafiło do USA, często za wiedzą władz. Niemiecki wywiad BND otworzył natomiast archiwa dotyczące agentów, którzy wcześniej pracowali dla reżimu Hitlera, dopiero w 2010 roku. Ujawnione dokumenty dotyczyły wewnętrznego dochodzenia, które w latach 60 przeprowadził specjalny wydział wywiadu RFN, nazwany Organisationseinheit 85. Opracowany wówczas raport zawierał zarzut, że przez lata BND patrzyła przez palce na zbrodniczą działalność wielu funkcjonariuszy. Przez 45 lat dokument leżał zamknięty w szafie pancernej, zanim na ich odtajnienie zdecydował się szef wywiadu Ernst Uhrlau.
„Późniejsi pracownicy BND, którzy w latach 1933–1945 pełnili rozmaite funkcje – od zwykłego sekretarza policji w gestapo po Oberführera SS – brali udział w zamordowaniu milionów europejskich Żydów, masowych egzekucjach oraz prześladowaniach przeciwników Hitlera. Po powierzchownej denazyfikacji oraz upiększeniu życiorysów zostali oni ponownie wykorzystani w szpiegowskiej wojnie przeciw Związkowi Sowieckiemu. Do ich zatrudnienia dochodziło przeważnie za zgodą bądź milczącym przyzwoleniem amerykańskich tajnych służb” – pisał dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Znaleźli się wśród nich byli funkcjonariusze Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, Gestapo, Służby Bezpieczeństwa i Tajnej Żandarmerii Polowej.
Agencja 114 i operacja psychologiczna „polskie obozy koncentracyjne” Przemilczaną kwestią i praktycznie nieznaną nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie jest fakt, że to właśnie w Agencji 114 ukuto termin „polskie obozy koncentracyjne” i to ta instytucja rozpoczęła operację psychologiczną, w której ten termin powtarzano niczym mantrę. „Odrobina fałszu w historii, po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za Zagładę” – przekonywał Alfred „Grubas” Benzinger. Koncepcja Agencji 114 uzyskała akceptację szefa Gehlen Organisation, bowiem w latach 50. Niemcy, które chciały odbudować swoją pozycję w Europie musiały postawić na gospodarkę i to potęga gospodarcza była dalekosiężnym celem rządzących Niemcami. To właśnie budowie silnej gospodarki podporządkowano wszystkie priorytety państwa i jego instytucji, w tym służb specjalnych. Pod koniec lat 50. Niemcy stanęły przed bardzo trudnym zadaniem poprawy wizerunku na arenie międzynarodowej. Stawką było nie tylko dobre imię nowego państwa, ale przede wszystkim rozwój gospodarczy, bo przez pewien czas po zakończeniu II wojny światowej w krajach dotkniętych wojną nikt nie chciał kupować niemieckich towarów. W łonie zachodnioniemieckich specsłużb powstała koncepcja szeregu działań propagandowych, aby temu zaradzić. Jednym z nich była próba zrzucenia, chociaż części odpowiedzialności niemieckiej za ludobójstwo. Opracowanie planu i strategii działania (dziś użylibyśmy określenia: kampanii reklamowej – PR – owej) Gehlen polecił swoim najbardziej zaufanym ludziom, pracownikom Agencji 114. To oni pod kierownictwem Benzingera opracowali koncepcję, aby posłużyć się semantyczną manipulacją i wprowadzić do obiegu medialnego termin „polskie obozy zagłady”. Zarzuty o manipulację odpierano tłumaczeniem, że taki właśnie termin jest skrótem odnoszącym się do hitlerowskich obozów zagłady w Polsce. W rzeczywistości jednak termin „polski obóz koncentracyjny” w świadomości odbiorców mediów masowych subtelnie, wręcz w niedostrzegalny sposób zmieniał ofiary – w tym wypadku Polaków – w sprawców. Terminem „polskie obozy koncentracyjne” zaczęły posługiwać się opiniotwórcze zachodnioniemieckie media: głównie gazety i stacje telewizyjne. W bardzo sprawny sposób ten termin został przeniesiony do przestrzeni informacyjnej w USA i Europie Zachodniej. Ówczesne władze Polski Ludowej zbagatelizowały sprawę i nie przywiązywały do tych działań w przestrzeni informacyjnej żadnej wagi tak jakby służby przeznaczone do walki informacyjnej w PRL w ogóle nie dostrzegały tej operacji psychologicznej ze strony zachodnioniemieckich specsłużb. Uznały, że jest to jedynie przejaw „imperialistycznej propagandy”. Jak się okazało po 1989 r. działania niemieckich specsłużb rozpoczęte jeszcze w latach 50 ubiegłego wieku odniosły sukces i są ponadczasowe, bowiem kłamstwo rzucone przez byłych esesmanów święci dziś triumfy na łamach wielu gazet zarówno w USA, jak i w Europie Zachodniej. Wszak, co jakiś czas dowiadujemy się z zagranicznych mediów „rewelacji” o „polskich obozach koncentracyjnych”. Czy obecnie za tymi „rewelacjami” stoją niemieckie specsłużby i to one je inspirują? Trudno o jednoznaczną ocenę. Po prostu w latach 50 ludzie Benzingera z Agencji 114 perfekcyjnie przeprowadzili operację propagandową opartą na częstotliwości przekazu określonego hasła – sloganu (w tym przypadku „polskich obozów koncentracyjnych”) bazującego na zasadzie „kropla drąży skałę nie siłą opadania, ale częstotliwości” i to hasło zapisało się w świadomości części ludzi mediów, publicystów i komentatorów na całym świecie, którzy – używając nomenklatury psychocybernetycznej – zostali zaprogramowani przez skuteczną socjotechnikę propagandy niemieckich specsłużb. Teraz działają na zasadzie „pudła rezonansowego” i jest to swoisty medialny „samograj”, który już przez nikogo nie musi być napędzany. Kwestią na osobną analizę jest jak powinno się zachowywać wobec tego zjawiska i jak reagować na nie w przestrzeni informacyjnej państwo polskie, w tym instytucje odpowiadające za realizację polityki historycznej, MSZ oraz służby przeznaczone do walki informacyjnej.
Widmo „Gestapo Boys” nad Niemcami Sprawa brutalnych morderstw na obywatelach pochodzących z Turcji oraz dwuznaczna rola niemieckiego kontrwywiadu przywołała stare demony specsłużb zza Odry. Biorąc pod uwagę fakt, że niemiecki wywiad, kontrwywiad oraz policja po II wojnie światowej w dużej części były budowane na ludziach z aparatu hitlerowskiego i programowane przez nich siłą rzeczy muszą pojawić się budzące niepokój pytania nie tylko o przeszłość, ale też o teraźniejszość i przyszłość. Wszak, jeśli obecne niemieckie służby specjalne były – używając określeń zaczerpniętych z cybernetyki społecznej – programowane przez takich ludzi jak Gehlen czy Benzinger, to zasadne wydaje się być pytanie o kierunki i cele działalności tychże służb. Nie tylko w wymiarze ideologicznym, ale przede wszystkim geopolitycznym i geoekonomicznym. Jednakże jest to kwestia na zupełnie inną analizę.
Tomasz Formicki
„Przekręty szły”, czyli „Oluś zawsze był krętaczem” Choć polskie elity polityczne i dziennikarskie pod względem strojów, fryzur, wiecznie przyklejonych do gęb sztucznych uśmiechów i takiego samego udawanego luzu, doskonale imitują „europejczyków”, a nawet w wielu wypadkach biją na łeb, na szyję oryginał to niestety trzeba zauważyć, że za tymi pozorami w Polsce obowiązują standardy wschodnie, zarówno w uprawianiu polityki, jak i zawodu dziennikarza. Tylko taka postawa gwarantuje sukces na salonach III RP. Dowodów na to dostarcza nam każdy dzień. Ja jednak posłużę się przykładem, dzięki któremu przypomnę czytelnikom pewną wpływową od 1989 roku postać należącą do establishmentu III RP, która w każdym uważającym się za poważne i cywilizowane państwie już dawno powędrowałaby do historycznego lamusa okryta wstydliwym milczeniem i hańbą. Mam tu na myśli Aleksandra Kwaśniewskiego, jednego z najbardziej skompromitowanych polskich polityków, który mimo to trwa na salonach, a dziennikarskie „gwiazdy” z niezmienną namiętnością spijają z jego słodkich ust każde wypowiadane słowo. Nie ma na świecie takiego polityka, który tyle razy pojawiłby się publicznie przed kamerami pijany jak furman. Nawet nieżyjący Jelcyn musiałby Kwaśniewskiemu oddać palmę pierwszeństwa. Aby zrozumieć wyjątkowość Polski wyobraźmy sobie, że prezydent USA, Francji czy Niemiec podczas uroczystości ku czci poległych własnych rodaków, stojąc na cmentarzu nad ich grobami zatacza się pijany i podtrzymywany jest przez towarzyszące mu osoby. Mnie wyobraźni w tym przypadku nie starcza i uważam taką sytuację w normalnych państwach po prostu za niemożliwą. U nas po zbezczeszczeniu w Charkowie grobów pomordowanych Polaków przez głowę państwa, zarówno media jak i politycy uczestniczyli w bezczelnej akcji tuszowania, maskowania i usprawiedliwiania politycznego menela, kiedy w świat poszedł ten kompromitujący Polskę przekaz. Oczywiście pijackich ekscesów TW „Alka” było więcej, ale ja chcę dzisiaj przypomnieć czytelnikom tak zwane taśmy Gudzowatego, na których przy kieliszku, tak charakteryzowali dwukrotnego prezydenta RP, Józef Oleksy i Jan Bisztyga, były pułkownik wywiadu w MSW, ludzie z samego jądra establishmentu III RP. Kluczowe jest to, że obaj panowie podczas rozmowy nie byli świadomi rejestrowania tej pogawędki i dzięki ich szczerości mogliśmy się dowiedzieć w rękach, jakich ludzi znalazła się Polska. Owe cytaty nie wymagają komentarza, lecz zastanowienia się nad naszymi wyborami, które śmiało można określić, jako nieodpowiedzialne, szkodliwe i głupie. Warto je, co jakiś czas przypominać, zwłaszcza, kiedy obserwujemy dzisiaj niezwykłe zbliżenie kliki Tuska z postkomunistami.
Oluś krętacz: Gudzowaty: A wyście robili k.... te... Oleksy: Co myśmy robili?
Gudzowaty: Przekręty głównie. Oleksy: Przekręty szły.
Gudzowaty: W prywatyzacji. Oleksy: Dlatego ci powiem, że jak patrzę na tę (bankową) komisję śledczą. To tak frontalny atak na nią nie jest przypadkowy.
Gudzowaty: A Kwaśniewski brał? Oleksy: Nie odpowiem ci na to pytanie, bo nie byłem przy tym. I jeżeli brał, to nie osobiście.
Gudzowaty: Miał psy spuszczone? Oleksy: Tych zegarków miał od cholery i nosił je kur..., nie wiadomo, po co. (...) Wszyscy się dziwią, że chodzą tam wycieczki i oglądają to jego mieszkanie. To jest 400 metrów kwadratowych.
Gudzowaty : Ale z zewnątrz oglądają? Oleksy: Z zewnątrz. Apartament na rogu, przy samej szosie, bez kawałeczka ogródka, to jest były prezydent.
Gudzowaty: Widocznie Krauze nie miał, komu sprzedać Oleksy: I jaka chodzi wersja? Że dostał w prezencie od Krauzego. Nie miał wyboru i lada moment to sprzeda po prostu. Jego sprawa, ale głupio wybrał, bo musi budzić zdziwienie, że były prezydent bierze ci apartament tak ch... jak ten. Co z tego, że duży, jak niemieszkalny?
Bisztyga: A oni gdzieś budują dom? Oleksy: Podobno w Jazgarzewie. Kupili przecież w Kazimierzu całe wzgórze od Jaśka Wołka. To jest ten artysta. Byłem tam. Piękne. Też nie wiem, na kogo, bo nie na siebie, ale sam Jasio wybierał, przyjaciel mojej żony. Ale ich sprawa, ja nikomu nie zazdroszczę. Tylko, że gdyby ktoś się zawziął, to apartament u Krauzego to jest minimum 4,5 mln zł. Przecież to jest 400 m, tam chodzi po 11 tys. metr, to policz sobie, ile to kosztuje, ten 400-metrowy apartament. Dom w Kazimierzu – nie umiem tego wycenić, ale na pewno jest to droga sprawa. Jazgarzew 6 ha działki z asfaltową drogą zrobioną do samego domu przez pola. I to nie jest wszystko. Ma tego majątku trochę. Jak zderzysz jego wynagrodzenia prezydenckie, a nawet Joli dochody, no to, co z tego, że ona ma 100 tys. za ten program w telewizji (TVN Style), by się wstydziła tam występować.
Gudzowaty: Miesięcznie? Oleksy: Nie, do grudnia. Za całość kontraktu. I robi takie pierdoły, rozumiesz. Raz oglądaliśmy to z Majką i więcej nie oglądam. Siedzi wyfiokowana Jola i gada. Przez 15 minut czy więcej uczy obywateli, jak jeść bezę. Że bezy nie można kroić nożem i widelcem, bo może trysnąć. Że trzeba zdjąć kapelusik od bezy. I to jest k… program pierwszej damy! By się wstydziła takie programy prowadzić. Teraz on (Kwaśniewski) ma dołączyć jeszcze na kolejne 10 tys., ale nie uzbiera, żeby nie wiem jak się naharował, to nie uzbiera tyle, ile potrzebuje na wylegitymizowanie tego. (...) Oleksy: Oluś zawsze był krętaczem, i to małym krętaczem. Za co się brał, zawsze spier.... I to zjednoczenie lewicy też spier...
Gudzowaty: Ale żonę miał ładną. Oleksy: No, ale niestety za dużo tych liftingów.
Gudzowaty: Czego? Oleksy: Liftingów.
Gudzowaty: Liftingi ma? Oleksy: Oczywiście, że ma.
Gudzowaty: To koleżanka, ta z telewizji. Oleksy: Wszystkie baby to mają. Najgorsze jest wiesz, co?
Gudzowaty: A robi się liftingi na cip...? Oleksy: Robi się wszędzie. Najgorsze jest to, że one wszystkie jeżdżą do jednej kliniki w Szwajcarii. A każda klinika ma swoją technologię. Mają podobne naciągnięcia. Podobnie się to przy oczach układa. To jak wejdą trzy, Kulczykowa, Jurkowska czy Kwaśniewska, to od razu widać, gdzie były, w której klinice.
Bisztyga: A skąd mają pieniądze? Oleksy: Nie żartuj, Kwaśniewska nie ma?
O synu Leszka Millera: Oleksy: Miller (junior) zgłosił się miesiąc temu do agencji nieruchomości, w poszukiwaniu domu do miliona dolarów. On się nie boi, a to jest pewna informacja, bo jest od właścicielki agencji, do której przyszedł. Ona zresztą szeptem i przerażona, rozumiesz: w czyim imieniu, w czyim imieniu. W swoim, on w swoim imieniu zlecił poszukiwanie domu czy rezydencji do miliona dolarów. To znaczy, że tupet jednocześnie występuje, że nie boi się. Nie boi się, kur....
O Marku Borowskim: Oleksy: Kasa i tak wypływa partyjna przecież do Borowskiego, do paru innych.
Gudzowaty: Tak? Oleksy: Ale oczywiście! Nie zwróciłeś uwagi, bo co cię to obchodzi, że Borowski wyciągnął koszty kampanii prezydenckiej, pięćset tysięcy, a SLD cztery i pół miliona. Tylko, że Cimoszewicz miał trzy tygodnie kampanii, a Borowski trzy miesiące.
Bisztyga: Kręcił w rozliczeniu? Oleksy: Pewnie! (...)
Gudzowaty: A Borowski, co teraz robi? Oleksy: Bezrobotny!
Gudzowaty: Jak to? Oleksy: On nie pracuje nigdzie.
Gudzowaty: Z czego on żyje? Oleksy: U żony jest zatrudniony. Jego żona Alina, bardzo przedsiębiorcza kobieta.
Gudzowaty: Tak? Oleksy: Sprywatyzowała ten Kopexim.
Gudzowaty: Kopexim? Oleksy: Tak. To stara centrala handlu zagranicznego. Jedna z tych największych. Ona tam była dyrektorem, wicedyrektorem. W wąskim gronie, był taki czas, że można było nomenklaturowo de facto sprywatyzować. Oni to zrobili i ona jest dużym właścicielem tego.: Ale oczywiście! Nie zwróciłeś uwagi, bo co ci to obchodzi, że Borowski wyciągnął koszty kampanii prezydenckiej, pięćset tysięcy, a SLD cztery i pół miliona. Tylko, że Cimoszewicz miał trzy tygodnie kampanii, a Borowski trzy miesiące. kokos26 - blog
AFERA AZEFA [Ktoś mi przesłał ten tekst. Nie potrafię odtworzyć, kto. To wstęp do książki: Józef Kossecki : „Tajniki Sterowania Ludźmi” KAW, Warszawa 1984. Tekst jest bardzo aktualny, jak i obie wymienione książki. Można „wyguglować”. MD] [Opis afery Azefa opracowany został na podstawie pracy B.I. Mikołajewskiego pt. „Azef. Historia podwójnego zdrajcy” - Warszawa 1933.
We wrześniu 1908 roku opuścił Kolonię w drodze do Berlina książę Aleksy Aleksandrowicz Łopuchin - były dyrektor carskiego Departamentu Policji. Ledwie komfortowy ekspres ruszył z kolońskiego dworca, gdy w przedziale zajmowanym przez Łopuchina zjawił się niespodziewany gość - Włodzimierz Burcew - znany lewicowy działacz społeczny, publicysta i wydawca. Burcew zajmował się historią ruchu rewolucyjnego w Rosji, starając się przy tym zawsze wyciągać z niej różne wnioski, jakie mogłyby być pożyteczne dla aktualnej walki politycznej. Po rewolucji 1905 roku główną uwagę poświęcał wykrywaniu tajemnic carskiej policji politycznej, a przede wszystkim - demaskowaniu tych jej agentów, którzy przenikali w szeregi organizacji rewolucyjnych. Za odskocznię do tego rodzaju badań służyło Burcewowi redagowanie czasopisma historycznego „Byłoje”, wychodzącego początkowo (w latach 1900 - 1904) w Londynie i w Paryżu, następnie w Petersburgu, a od 1908 roku - ponownie w Paryżu. Aby uzyskać potrzebne materiały, Burcew nawiązał szereg znajomości z różnymi urzędnikami policji, zdobywając od nich wiele cennych informacji. Łopuchina znał już wcześniej i namawiał go był do napisania pamiętników, ale, niestety, bezskutecznie. Tym razem chciał uzyskać odeń potwierdzenie podejrzeń o współpracę z carską policją znanego wówczas działacza partii socjalistów-rewolucjonistów (eserowców) - Jewno Azefa. Burcew wiedział już sporo o działalności Azefa i o jego „zasługach” dla policji, nie miał jednak na to dostatecznych dowodów, których mógł mu dostarczyć właśnie Łopuchin. Burcew był dobrym psychologiem: wiedział, że Łopuchin znajdował się w stanie głębokiej frustracji. Pochodził z jednego najstarszych rdzennie rosyjskich rodów szlacheckich, od dawna noszącego tytuł książęcy; z domu Łopuchiną była caryca Eudokia, małżonka Piotra Wielkiego, ostatnia rosyjska monarchini pochodząca z rodziny rosyjskiej. Kariera samego Aleksandra Aleksandrowicza rozpoczęła się bardzo obiecująco. W 22 roku życia ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Moskiewskim i w 1886 roku został zaliczony do grona osób służących Najjaśniejszemu Panu w Ministerstwie Sprawiedliwości. W ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku z ramienia prokuratury powierzono mu obowiązki kontroli nad czynnościami Moskiewskiego Oddziału Ochrany, którego naczelnikiem był w tym czasie osławiony Zubatow. Zubatow wykazał pełną gotowość wtajemniczenia Łopuchina w metody pracy policji politycznej, a zwłaszcza walki z agitacją rewolucyjną. Naczelnik moskiewskiej „ochrany” planował w tym czasie tworzenie legalnych organizacji robotniczych pod nadzorem policji w celach dywersyjnych przeciw ruchowi robotniczemu, który się wówczas w Rosji rozwijał. Udało mu się nawet wciągnąć do swych działań różnych naukowców i działaczy społecznych. Łopuchin zaznajomił się z metodami organizowania i kierowania tajnej agentury policyjnej, miał nawet bywać w konspiracyjnych lokalach, w których Zubatow odwiedzał swoich anonimowych współpracowników. Zwrotną datę w karierze Łopuchina stanowi maj 1902 roku. Był wówczas prokuratorem Charkowskiej Izby Sądowej, gdy świeżo mianowany minister spraw wewnętrznych W.K.Plehwe przybył do Charkowa, aby zaznajomić się z rozmiarami i charakterem zamieszek chłopskich, które niedawno miały miejsce na południu Rosji. Plehwe poprosił Łopuchina o zreferowanie mu przyczyn tych rozruchów, a przy tym o szczere wypowiedzenie swych sądów. O rozmowie z Plehwem Łopuchin opowiadał później, co następuje: „Zdanie moje sprowadzało się do tego, że niepodobna przeżytych niedawno pogromów dworów szlacheckich rozpatrywać, jako zjawisko wypadkowe, że były to raczej naturalne skutki ogólnych warunków rosyjskiego życia: ciemnoty ludności włościańskiej, straszliwego jej wynędznienia, indyferentyzmu władz w stosunku do duchowych i materialnych potrzeb ludu, a wreszcie natrętnej opieki administracji nad włościaństwem, którą zastąpiono zasadą ochrony interesów ludowych przez samo prawo." Plehwe zgodził się z tym poglądem, stwierdzając, że sam uznaje konieczność reform, łącznie z wprowadzeniem surogatu konstytucji; tylko odpowiednie reformy mogą uchronić Rosję od rewolucji. Oczywiście, oprócz tych liberalno-politycznych wywodów Łopuchin przedstawił Plehwemu bardziej bezpośredni i konkretny program walki z ruchem rewolucyjnym, nakreślony w duchu polityki Zubatowa, znajdując w ministrze płomiennego zwolennika. Po tych rozmowach zaofiarowano Łopuchinowi stanowisko dyrektora Departamentu Policji, wkładając na niego obowiązek pokierowania w skali ogólnorosyjskiej tego rodzaju próbami, które dotychczas były przez Zubatowa prowadzone tylko w Moskwie. Przed Łopuchinem, który wówczas liczył 38 lat, otwarły się wspaniałe perspektywy: stając się kierownikiem jednej z najważniejszych instytucji Cesarstwa, zbliżał się bezpośrednio do szczytów władzy państwowej; ze stanowiska dyrektora Departamentu Policji droga wiodła prosto do teki Ministra Spraw Wewnętrznych. Nic dziwnego, że Łopuchin z radością przyjął oferowane mu stanowisko. W rzeczywistości o żadnych istotnych reformach nikt na szczytach władzy nie myślał poważnie, nawet plany reformy policji nie wyszły poza drzwi gabinetu ministra Plehwego, ale tym się oczywiście policyjno-biurokratyczni liberałowie niewiele przejmowali. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, im trudniej poruszała się naprzód sprawa reform, tym większego znaczenia nabierały zadania czysto policyjne i tylko w tym zakresie program Łopuchina został urzeczywistniony w pełni. Departament Policji przeobraził się ostatecznie w „ochranę wszechrosyjską”, odnowiono jego personel kierowniczy, z Zubatow został bezpośrednim kierownikiem całej procedury śledczej. Postawiono wszystko na jedną kartę - rozwój tajnej agentury wewnątrz organizacji rewolucyjnych. Nie żałowano na ten cel pieniędzy, wyczerpując w ciągu ponad dwu lat cały zapasowy kapitał Departamentu, dochodzący do 5 milionów rubli. Główny nadzór nad całą sprawą spoczywał w rękach Łopuchina, który m.in. kierował teraz rozbijaniem liberalnych ziemstw, podpisywał nakazy zesłania na Syberię wielu umiarkowanych liberałów, których główną winę stanowiły podobne marzenia o konstytucji, jakim przedtem dawał wyraz sam Łopuchin, tyle, że oni uzewnętrzniali je „w nieodpowiedniej formie”. „Liberalizm” Łopuchina znalazł teraz sobie teraz inne ujście - uprzedzony o zamierzonym pogromie ludności żydowskiej w Kiszyniowie, nie przedsięwziął skutecznych środków zaradczych, a do organizatorów pogromu odniósł się niezwykle wspaniałomyślnie. W ramach rozwijania agentury policyjnej w organizacjach rewolucyjnych Łopuchin, za aprobatą ministra Plehwego, jesienią 1902 roku zezwolił Azefowi - długoletniemu agentowi policji w partii socjalistów-rewolucjonistów, na wstąpienie do Organizacji Bojowej tejże partii. Oczywiście, zarówno Łopuchin, jak i Plehwe, sądzili, że potrafią utrzymać w swoich rękach Azefa, a przezeń - całą Organizację Bojową. Tymczasem Azef bardzo szybko został szefem bojówki, (o czym wcale nie poinformował swoich policyjnych przełożonych), zaczął przygotowywać i realizować udane zamachy na carskich dygnitarzy, aż wreszcie, w lipcu 1904 roku, zorganizował udany zamach na samego ministra Plehwego. Śmierć Plehwego była pierwszym, okrutnym ciosem dla biurokratycznej kariery Łopuchina, zaczęły się dla niego ciężkie czasy. Zakulisowe intrygi snuł Raczkowski - wybitny działacz policyjny, mający stosunki na dworze carskim, którego przed dwoma laty wyrzucił z urzędu Plehwe. Teraz, kiedy zabrakło Łopuchinowi oparcia w Plehwem, intrygi Raczkowskiego stawały się bardzo groźne. Ostatecznie zabójstwo wielkiego księcia Sergiusza Aleksandrowicza, dokonane 17 lutego 1905 roku przez Organizację Bojową kierowaną przez Azefa (o czym wówczas Łopuchin nie wiedział), przesądziło o karierze Łopuchina, który musiał podać się do dymisji, a wszystkie jego nadzieje rozpadły się w gruzy. We wrześniu 1908 roku, w przedziale ekspresu jadącego z Kolonii do Berlina, zdymisjonowany dyrektor Departamentu Policji dowiaduje się, że głównym sprawcą jego nieszczęść był hołubiony przezeń agent o pseudonimie „Raskin”. Burcew wiedział o tym agencie bardzo dużo, ale nawet miejsca jego tajnych spotkań z urzędnikami z tajnej policji. O tym wszystkim opowiadał teraz swojemu towarzyszowi podróży. Słuchając tej opowieści Łopuchin powziął podejrzenie, że „Raskin” był narzędziem w rękach jego przeciwnika Raczkowskiego, który po usunięciu Łopuchina objął śledztwo policyjne - a jak wynikało z opowieści Burcewa, właśnie od tego czasu przestały się udawać zamachy socjalrewolucjonistów. Były dyrektor Departamentu Policji wiedział dobrze, że w walce o władzę carscy biurokraci byli zdolni do wszystkiego, nawet do posługiwania się rękami terrorystów do usuwania swych konkurentów. Kończąc swą opowieść Burcew zwrócił się do Łopuchina:
- Będąc dyrektorem Departamentu nie mógł pan nie znać tego prowokatora. Jak pan widzi, zdarłem zeń maskę ostatecznie, ośmielam się, więc prosić pana, Aleksy Aleksandrowiczu, abyś pozwolił mi rzec, kto ukrywa się pod pseudonimem „Raskina”. A panu pozostanie tylko odpowiedzieć mi: czy mam słuszność, czy się mylę.
Łopuchin zdecydował się i sam oświadczył:
- Żadnego „Raskina” nie znam, ale inżyniera Jewno Azefa widziałem kilka razy.
Oświadczenie Łopuchina odsłoniło ostatecznie twarz Azefa, podwójnego zdrajcy, który w istocie oszukiwał zarówno socjalrewolucjonistów, jak i policję, robiąc na tym znakomity interes. Zanim został zdemaskowany, prowadził swoją podwójną grę przez piętnaście lat. Jefno Azef urodził się w 1869 roku w Łyskowie - miasteczku należącym do ówczesnej guberni grodzieńskiej, w rodzinie bardzo biednego krawca - Fiszla Azefa. Kiedy Jewno liczył pięć lat, rodzinie Azefów udało się zdobyć zezwolenie na przekroczenie wyznaczonej przez rząd carski strefy osiedlania się dla Żydów, dzięki czemu Azefowie przenieśli się na stałe do Rostowa nad Donem. Tu też, w 1890 roku, Jewno Azef ukończył gimnazjum. Na początku 1892 roku, wziąwszy na sprzedaż od jakiegoś mariampolskiego kupca większą ilość masła, wyjeżdża za granicę. Po zainkasowaniu za sprzedany towar 800 rubli, nie rozliczając się z łatwowiernym kupcem, pojechał w głąb Niemiec, by zapisać się na politechnikę w Karlsruhe. Już wówczas, więc młody Jewno wykazywał wielką miłość do pieniędzy i brak skrupułów w wyborze sposobów osiągania zysków. Suma 800 rubli przedstawiała wówczas dużą wartość nabywczą, ale nie mogła starczyć na długo, a w Karlsruhe perspektyw zarobkowania prawie nie było, toteż Azef po pewnym czasie zaczął biedować. W Karlsruhe zaczął się obracać w kołach rosyjskiej młodzieży studiującej w Niemczech i został członkiem rosyjskiego socjalistyczno-demokratycznego kółka. Bardzo szybko wpadł na pomysł, że mógłby zarobkować, sprzedając rosyjskiej policji sekrety rewolucjonistów. 4 kwietnia 1893 roku napisał swój pierwszy list do Departamentu Policji, przytaczając znane mu fakty na temat działalności rosyjskiej młodzieży rewolucyjnej za granicą i podając swój adres, na który policja mogłaby pisać do niego, gdyby podane przezeń informacje okazały się dla niej interesujące. Przyjmowanie nowego agenta na służbę w Departamencie Policji było wówczas bardzo zawiłe – list Azefa przedłożono wicedyrektorowi Departamentu, od niego poszedł do kierującego właściwym wydziałem, naradzano się, zbierano informacje, wreszcie 16 maja odpowiedziano, żądając podania bliższych danych o sobie (w pierwszym liście ostrożny Azef nie podał swego prawdziwego nazwiska) oraz zaznaczając, że policja jest gotowa płacić za informacje. Azef zaraz odpowiedział, żądając za swe usługi 50 rubli miesięcznie. Nawiasem mówiąc, równocześnie ze swoją ofertą wysłaną do Departamentu Policji, na wszelki wypadek (żeby się przypadkiem jego dobra wola nie zmarnowała) wysłał Azef analogiczny list do Zarządu Żandarmerii w Rostowie, który szybko go zidentyfikował, zebrał o nim informacje i wystawił charakterystykę, w której stwierdzono: „Jewno Azef jest człowiekiem niegłupim, nader szczwanym, mającym szerokie stosunki wśród zamieszkałej za granicą młodzieży żydowskiej, a stąd może przynosić istotną korzyść; należy spodziewać się, że przez chciwość i wobec swojej biedy będzie cenił mocno swoje obowiązki”. Te wielkie zalety moralne Azefa przesądziły sprawę decyzji Departamentu Policji. Uznano, że Azef może być źródłem cennych informacji, a jego cechy osobiste predysponują go do zaszczytnej służby w szeregach tajnej agentury. Decyzja zapadła już 10 czerwca 1893 roku i w tymże miesiącu nadesłano Azefowi pierwszą pensję. Po rozpoczęciu pracy dla policji nastąpiła przemiana ideologiczna Azefa. O ile na początku swego pobytu za granicą wypowiadał się w sposób bardzo umiarkowany, występował przeciwko skrajnym metodom walki i łączył się raczej z socjaldemokratami, o tyle zostawszy informatorem policji szybko przesunął się „na lewo”. Już w latach 1894 - 1895 zdobył sobie opinię konsekwentnego zwolennika terrorystycznych metod walki. Podkreślał, że nie jest „teoretykiem”, nie lubił przemawiać na zebraniach, ale chętnie brał się do załatwiania różnych spraw technicznych, umiejętnie rozszerzając koło swoich znajomych. Wprawdzie już w Rostowie nie był uważany za człowieka, który może być dobrym i pewnym przyjacielem; potrafił zaobserwować i zapamiętać ludzkie słabostki, lubił z nich drwić, był mściwy i złośliwy. Wielu ludzi uważało go za człowieka zdolnego do wszystkiego dla osiągnięcia zysku. W rosyjskich kołach studenckich zagranicą potrafił sobie jednak pozyskać wielu ludzi, zająć trwałą pozycję i korzystać z powszechnego szacunku. Był właścicielem dobrze dobranej biblioteki nielegalnych wydawnictw, z której pozwalał korzystać młodym studentom za umiarkowanym wynagrodzeniem. Często powierzano mu obowiązek przewodniczenia na wiecach studenckich, chociaż od publicznych przemówień wolał się uchylać, uważając cale życie, że „mowa jest srebrem, ale milczenie jest złotem”. Ponieważ zabierał glos rzadko, więc jego wystąpienia nie mogły znudzić się słuchaczom i z reguły robiły wielkie wrażenie. Zachowały się z tego okresu listy młodzieży, w których mówi się o Azefie, jako o „świętej indywidualności, która wyróżnia się w sferze studenckiej swoim oddaniem sprawie rewolucji i swoim idealizmem”. Jego przemówienia (podobnie zresztą, jak listy do żony) „były pełne… głębokiego smutku przywódcy ludu i zarazem porywów szermierza, przejętego płomiennym idealizmem”. Zadowolona była też z Azefa władza policyjna, tak, że w 1899 roku podwyższono mu pensję do 100 rubli miesięcznie (oprócz tego dostawał gratyfikacje na Nowy Rok, a w 1899 roku jeszcze i na Paschę). W tymże - 1899 - roku uzyskał Azef dyplom inżyniera elektrotechnika i wyjechał do Rosji obdarzony najlepszymi rekomendacjami - rewolucjoniści polecili go swym przyjaciołom w Moskwie, a Departament - Zubatowowi, naczelnikowi Moskiewskiego Oddziału Ochrany. W tym czasie fala rewolucji zaczęła narastać i zapotrzebowanie na „szczwanych” i „żądnych zysku” agentów było duże. Policja dopomogła, więc Azefowi uzyskać dobrą pracę w jego specjalności, a sam S.W. Zubatow zawarł z nim bliższą znajomość. Zubatow w latach osiemdziesiątych, jako gimnazjalista zbliżył się do kółek rewolucyjnych, ale szybko „zrozsądniał” i nawiązał stosunki z ochraną, zostając tajnym agentem policji. Stosunkowo szybko jego rola została zdemaskowana i wówczas wstąpił do służby w oddziale ochrany, jako pracownik kadrowy. W wywiadzie policyjnym panowała wówczas rutyna, półanalfabeci i urzędnicy mało interesujący się swoim zajęciem pracowali metodami odziedziczonymi po poprzednikach. Zdolny, chwytający prędko istotę rzeczy, szybko orientujący się w zawiłych sytuacjach, dobrze władający piórem, obdarzony darem wymowy, dobry organizator, a przede wszystkim rozmiłowany w procedurze śledczej Zubatow szybko wybija się w sferach policyjnych. Nie minęło dziesięć lat, jak stanął na czele Moskiewskiego Oddziału Ochrany, w którym koncentrowały się sprawy dochodzenia policyjnego niemal połowy cesarstwa. Objawił swe talenty organizacyjne przeprowadzając szereg reform o charakterze technicznym. Wprowadził fotografowanie wszystkich aresztowanych, stosował daktyloskopię, przemyślał i usystematyzował sprawę obserwacji zewnętrznej, po raz pierwszy w Rosji tworząc kadry dobrych wywiadowców wyspecjalizowanych w prowadzeniu obserwacji. Był niewątpliwie tym, który w owym czasie podniósł technikę śledztwa policyjnego w Rosji na poziom zachodnioeuropejski. Kiedy rozpoczęły się w Rosji masowe ruchy robotnicze, Zubatow postawił sprawę walki z rewolucją, jako problem polityczny, którego nie da się rozwiązać wyłącznie policyjnymi środkami? W sytuacji, gdy ruch stał się masowy, niepodobieństwem było - zdaniem Zubatowa - zwyciężać go wyłącznie za pomocą represji. Strategia rządu w walce z ruchem rewolucyjnym polegać winna, według Zubatowa, na umiejętnym rozdzieleniu sił przeciwnika, przez sianie rozdźwięków między inteligencją rewolucyjną, stawiającą sobie cele polityczne o charakterze republikańskim, a masami robotniczymi, które w pierwszym etapie szły z rewolucjonistami, dlatego, że ci współdziałali z robotnikami w walce o poprawę ich bytu materialnego. Zgodnie z taką oceną rzeczy, Zubatow z jednej strony występował, jako zwolennik prawodawstwa pracy, często popierał robotników w ich konfliktach z przedsiębiorcami, o ile nosiły one charakter czysto ekonomiczny, a nawet wyjednywał dla robotników zezwolenia na tworzenie pod osłoną policji legalnych organizacji dla obrony wyłącznie ekonomicznych interesów. Z drugiej strony, rad był narastaniu skrajnie rewolucyjnych nastrojów w środowisku inteligencji, a nawet je podsycał. „Skusimy was do podjęcia terroru – oświadczył– a potem zgnieciemy”. Ten plan Zubatowa był ambitny, ale zdradzał całkowite niezrozumienie mechaniki procesów społecznych. Aby skutecznie wykonywać swe zamiary, główną uwagę zwracał Zubatow na rozwój wewnętrznej agentury w stowarzyszeniach rewolucyjnych. Była to jego ulubiona dziedzina pracy policyjnej. Umiał werbować agentów, potrafił nimi kierować, zabezpieczać przed „spaleniem” i uczyć sztuki przechodzenia na wyższe szczeble hierarchii rewolucyjnej. Swoim pomocnikom, młodym oficerom żandarmerii i urzędnikom ochrany, którzy mieli utrzymywać kontakty z agentami, dawał takie nauki: „Powinniście panowie patrzeć na tego rodzaju współpracownika, jak na ukochaną kobietę, z którą jesteście w tajnym stosunku”. Wszakże strzeżcie miłośnicy, jak źrenicy oka. Jeden krok nieostrożny – a wydacie ją na hańbę”. Takimi morałami urabiał żandarmską młodzież. Z tych wszystkich „kochanek” Zubatowa przybyły z zagranicy Azef stal się szybko istotą „najukochańszą”. Nawiązał stosunki z moskiewskim Związkiem Socjalistów Rewolucjonistów. Zachowywał się mądrze i ostrożnie. Oświadczył, że jest sympatykiem, nie narzucał się ze znajomością, nigdy o nic nie rozpytywał, nie okazywał podejrzanej ciekawości. W rozmowach nie ukrywał, że zapatruje się sceptycznie na możliwość stworzenia potężnej, masowej partii do działalności rewolucyjnej w Rosji, podkreślając przy tym siłę represji policyjnych. Cenił tylko jedną metodę walki - terror. Dzięki Azefowi Zubatow prędko poznał skład Związku Socjalistów Rewolucjonistów, ale nie spieszył się z ich aresztowaniem, wolał pozwolić organizacji „dojrzeć”, szczegółowo wyjaśniał sobie jej rozgałęzienia i dopiero potem nakazywał masowe aresztowania, uważając, aby przy tym jego agent nie „wpadł”, ale przeciwnie, aby mógł przecisnąć się wyżej po drabinie hierarchii rewolucyjnej. Uważał, że lepiej jest pozostawić na wolności kilku rewolucjonistów, niż stracić jednego użytecznego agenta. Podczas śledztwa z reguły ukrywał przed przesłuchiwanymi stopień uświadomienia władz, w taki sposób, aby na agenta nie padł nawet cień podejrzenia. Kiedy dzięki informacjom uzyskanym od Azefa, została przez policję zlikwidowana drukarnia socjalrewolucjonistów w Tomsku, na kierowników Związku padł strach, nie wątpili, że wkrótce przyjdzie na nich kolej. Chodziło im tylko o to, aby z ewentualnego pogromu uratować, chociaż resztki organizacji, postanowili, więc wszystkie nici oddać w ręce człowieka, który nie jest jeszcze skompromitowany wobec policji i dzięki temu nie ulegnie aresztowaniu. Za takiego potencjalnego zbawcę uznali Azefa, który według wspomnień jednego z przywódców socjalrewolucjonistów, Argunowa, „…wziął gorący udział w naszym nieszczęściu. Nasz smutek był jego smutkiem. Zaszła w nim zmiana. Z biernego przeobraził się w czynnego członka naszego Związku. Nie było uroczystego wstępu, wszystko nastąpiło samo przez się”. Kiedy się wyjaśniło, że Argunow mianuje Azefa swoim zastępcą, Zubatow nakazał przerwać obserwację i wywiadowcy przestali deptać po piętach konspiratorom. Azef uprzedził Argunowa, że ma wyjechać za interesami za granicę i zaproponował mu swe usługi celem urządzenia spraw Związku poza krajem. Usługi te zostały przyjęte. Argunow napisał na ten temat: „Azefowi przekazaliśmy wszystko, jak spadkobiercy na łożu śmierci. Opowiedzieliśmy mu o naszych hasłach, o wszystkich bez wyjątku stosunkach - literackich i organizacyjnych – wyjawiliśmy wszystkich ludzi, ich nazwiska i adresy, i poleciliśmy go zaocznie swoim przyjaciołom. Miał zjawić się za granicą z całkowitym od nas pełnomocnictwem, jako przedstawiciel Związku razem z M. Seljuk. Obdarzaliśmy go uczuciami więcej niż towarzyskimi – uczuciem przyjaźni. Jego aktywne włączenie się w dniach naszej niedoli uczyniło go przyjacielem”. Zubatow w pełni triumfował - wszystkie nici związku były w jego ręku, mógł rozpocząć likwidację grup socjalrewolucyjnych w całej Rosji, ale wolał ciągnąć grę dalej, popychając Azefa do samego centrum wszechrosyjskiej organizacji. Pozycja Azefa wśród socjalrewolucjonistów szybko rosła, a wraz z tym rosła też jego gaża policyjna - od stycznia 1900 roku pobierał 150 rubli miesięcznie, a po aresztowaniach tomskich podwyższono mu pensję od razu do 500 rubli na miesiąc. W dwa tygodnie po wyjeździe Azefa policja aresztowała Argunowa.
Za granicą Azef, wraz z działaczką socjalrewolucjonistyczną M. Seljuk, która wyjechała wraz z nim, nawiązał kontakt z przedstawicielami różnych pokrewnych ugrupowań. Ostatecznie doszło do założenia partii socjalistów-rewolucjonistów (eserów). Funkcje głównego organizatora-praktyka nowej partii legły na barkach G.A. Gierszuniego, który kiedyś w młodości wpadł w ręce Zubatowa i napisał dlań „pokutne wyznanie swoich błędów”. Nikogo wprawdzie wówczas nie wydal, ale była to skaza na życiorysie rewolucjonisty. Gierszuni odczuwał nienawiść do systemu, który go do czegoś takiego zmusił i ta nienawiść uczyniła zeń namiętnego apostoła – propagandzistę odrodzenia walki terrorystycznej. Posiadał przy tym niezwykłą moc sugestywnego oddziaływania na ludzi, z którymi się stykał. Jądro polityczne nowej partii stanowiła trójka – G.A. Gerszuni, M.Z. Gotz i W. M. Czernow; Azef pozostawał w ścisłych stosunkach z tą trójką. Zwłaszcza zbliżył się bardzo z Gierszunim, z którym wspólnie rozszyfrowywał nadchodzące z Rosji tajne komunikaty dotyczące spraw organizacyjnych. Miał, więc, o czym pisać do Departamentu Policji. W styczniu 1902 roku, gdy Gerszuni wybierał się do Rosji na objazd miejscowych grup, Azef zakomunikował policji datę jego wyjazdu i planowaną marszrutę. Policja postanowiła pozwolić Gierszuniemu odbyć tę interesującą podróż po Rosji, aby wyjaśnić, z kim będzie się spotykał, a potem dopiero przystąpić do aresztowań. Ale doświadczony konspirator Gierszuni, gdy tylko zorientował się, że jest śledzony, zmylił policję i „urwał się” spod obserwacji. Minister spraw wewnętrznych Sipiagin zapłacił za to głową. Gierszuni triumfowal, mówił: „…na początku był czyn!... Terror jest dowiedziony. Rozpoczęty. Spory są zbędne. (…) Pora, aby wystąpiła młodzież. Niechaj sobie grzeszy przeciw konspiracji. Czas nie czeka”. Zabójstwo Sipiagina rozpoczęło nowy rozdział w historii ruchu socjalrewolucyjnego – od tego właśnie momentu rozpoczęła istnienie Organizacja Bojowa SR. Przebywający za granicą Azef zaczął w tym czasie wobec policji prowadzić podwójną grę – w swych raportach dla Departamentu zaczyna ukrywać wiele istotnych szczegółów - systematycznie ukrywa wszystko, co dotyczy działalności bojowej Gierszuniego. Dowiedziawszy się o roli tego ostatniego w zabójstwie Sipiagina, zataja to wobec policji. Jak długo Gierszuni przebywał w Rosji, Azef starał się wmówić Departamentowi Policji, że nie miał nic wspólnego z tym zamachem. Dopiero, gdy Gierszuni znalazł się za granicą, Azef przekazał policji prawdziwe informacje o jego udziale w przygotowywaniu i przeprowadzaniu zamachu, które jakoby dopiero wówczas zdobył. Cała pozycja Azefa w partii opierała się wówczas głównie na przyjaźni z Gierszunim, aresztowanie tego ostatniego mogło nań rzucić cień, a nawet pozbawić pozycji i łatwego zarobku (nie mówiąc już o niebezpieczeństwie dla życia), nic, więc dziwnego, że starał się go ochraniać, że w swych raportach dla Departamentu pomniejszał jego rolę w Organizacji Bojowej (faktycznie Gierszuni w tym czasie jednoosobowo kierował działalnością tej organizacji), informując policję, że głównymi kierownikami terroru są jacyś „nieznani mu, nielegalni rewolucjoniści”. Gierszuni dopuścił Azefa do narad dotyczących planów dalszej działalności terrorystycznej. Azef poczuł się niepewnie i napisał do Departamentu, że chciałby osobiście omówić sprawy ze swoimi przełożonymi. Departament uznał słuszność postulatu Azefa i w lipcu 1902 roku zaproszono go do Petersburga. W tym właśnie czasie nastąpiły tam wielkie zmiany: dyrektorem Departamentu Policji został Łopuchin, który do kierownictwa wywiadem politycznym wciągnął Zubatowa i jego najbliższych współpracowników. Postanowiono postawić głównie na rozwój tajnej agentury. Sprawę zreferowano samemu ministrowi Plehwemu, który zażądał, aby Azef, nie licząc się z żadnymi przepisami obowiązującymi dotąd tajnych agentów Departamentu, postarał się wedrzeć do samego centrum partii eserowskiej i Organizacji Bojowej. Ostatecznie, więc Azef dostał polecenie policji wstąpienia do Organizacji Bojowej eserów. Stal się on jednym z najbliższych współpracowników szefa OB. – Gierszuniego, ale nadal nie o wszystkim informował policję; pomocników Gierszuniego – Krafta i Mielnikowa podawał za najniebezpieczniejszych terrorystów, a samego Gierszuniego za ich pomocnika. Po pewnym czasie policja zorientowała się, że Azef przemilcza pewne rzeczy, o których wie, a gdy sprawa Gierszuniego nabrała dla Departamentu dużej wagi, Zubatow „wsiadł” na Azefa, żądając odeń pomocy w tej sprawie. Azef zgodził się, ale zażądał za to zawrotnej sumy 50 tysięcy rubli. Zubatow nie był skłonny tyle zapłacić. Aby oddziałać na Azefa, zorganizowano jego spotkanie z Łopuchinem, ale i to nie pomogło. Ostatecznie postanowiono odkomenderować Azefa za granicę. Na początku 1903 roku Gerszuni podczas swego pobytu za granicą pozostawił u swego stałego pełnomocnika Gotza szczegółowy schemat organizacyjny Organizacji Bojowej i dyspozycje, aby na wypadek jego uwięzienia kierownictwo OB objął Azef. Kiedy w maju 1903 roku Gierszuni został aresztowany, Azef stanął na czele organizacji bojowej. O ile dawniej głównym źródłem dochodów Azefa była kasa Departamentu Policji, o tyle teraz, gdy stanął na czele Organizacji Bojowej, sytuacja zmieniła się radykalnie. Szef Organizacji Bojowej dysponował kasą tej organizacji, przez którą przechodziły tysiące rubli. Nie musiał się nawet szczegółowo rozliczać z tych pieniędzy. Z kasy Organizacji Bojowej można było wyciągnąć dochody znacznie większe niż te 500 rubli na miesiąc, które płaciła Azefowi policja. Dawniej rewolucyjna kariera była mu potrzebna tylko w takim stopniu, w jakim stanowiła element i warunek jego kariery policyjnej, teraz, kiedy mógł dysponować kasą Organizacji Bojowej, myśl o utrzymaniu tej kasy zaczyna dominować. Niezbędnym warunkiem utrzymania kontroli nad kasą rewolucyjną było utrzymanie na odpowiednim poziomie działalności Organizacji Bojowej. Aktem terroru, który mógł zapewnić Azefowi odpowiednią pozycję w partii eserowskiej, miało się stać zabójstwo ministra spraw wewnętrznych Plehwego. Przygotowanie i wykonanie takiego zamachu wymagało skomplikowanej pracy organizacyjnej. Musiała być w tę sprawę zaangażowana cała grupa ludzi. Obserwacje prowadzili specjalni wysłańcy grający rolę dorożkarzy, sprzedawców gazet, drobnych handlarzy-kolporterów itp., inni ludzie musieli „obsłużyć technikę” – przygotować materiały wybuchowe, wykonać bomby; istotną rolę odgrywali też działacze, którzy koordynowali pracę poszczególnych elementów organizacji. Sam bezpośredni akt zamachu był tylko ostatnim ogniwem całej roboty przygotowawczej. Podstawowe kadry oddziału, który miał działać przeciw Plehwemu, rekrutowały się głównie spośród studentów usuniętych z wyższych uczelni za udział w ruchawkach studenckich w latach 1899 – 1902. Surowość, z jaką rząd potraktował te czysto studenckie rozruchy, doprowadziła do tego, że kadry wszystkich organizacji, które prowadziły walkę przeciw caratowi w okresie rewolucji 1905 roku, rekrutowały się w dużej mierze z uczestników tych wydarzeń. Członkowie grupy bojowej, która miała dokonać zamachu na ministra, nie mieli żadnego doświadczenia. Jedynym ich faktycznym kierownikiem był Azef, który osobiście zaznajamiał się z każdym członkiem oddziału, każdego szczegółowo badał i następnie wyjaśniał mu szczegóły planu i jego miejsce w akcji. Powtarzał przy tym spokojnie:, „Jeżeli nie będzie prowokacji, Plehwe będzie zabity”.
Oczywiście, sam Azef nie miał zamiaru ryzykować. Wyjechawszy w lecie 1903 roku za granicę, przeszedł właśnie pod kierownictwo L.A. Ratajewa, mianowanego krótko przedtem szefem rosyjskiej policji politycznej za granicą. Był to stary pracownik Departamentu Policji, znał dobrze technikę śledztwa policyjnego, ale wywiadem interesował się tylko z obowiązku. Ze stanowiska kierownika śledztwa politycznego w Cesarstwie został wydelegowany na placówkę zagraniczną jakby na honorowe zesłanie, czuł się też w związku z tym obrażony i skrzywdzony. Wszystko to ułatwiało Azefowi dezinformowanie policji, bez narażania swej osoby. W pierwszych miesiącach swego ówczesnego pobytu za granicą Azef nie dawał Ratajewowi żadnych wiadomości, tłumacząc to tym, że nie zdążył się jeszcze rozejrzeć i utrwalić swych stosunków. Potem zaczął przesyłać informacje o życiu grup emigranckich, wreszcie – już po wysłaniu oddziału bojowego przeciw Plehwemu – przyjechał do Paryża, serwując różne informacje, ale mówił o wszystkim, tylko nie o zamachu na ministra. Natomiast w rozmowie z Ratajewem starał się wybadać, co policja wie na temat przygotowań do zamachu. Ratajew miał do Azefa zaufanie, jako do starego współpracownika policji i opowiedział mu o pewnych informacjach, które na ten temat miał Departament. Azef mógł się z tego zorientować, że policja nie ma żadnych ścisłych informacji o prowadzonych przez niego przygotowaniach. Wkrótce potem nadarzyła się Azefowi nie byle jaka gratka. W kołach kierowniczych partii eserowskiej nie wszyscy byli zadowoleni z przejścia OB pod kierownictwo Azefa. Serafina Klitczogłu, która wspomagała Organizację Bojową jeszcze za czasów Gierszuniego, stworzyła właśnie niewielką grupę terrorystyczną, która miała zamiar urządzić zamach na Plehwego. Była to niebezpieczna konkurencja dla Azefa. Gdy więc uzyskał pierwsze informacje o planach Klitczogłu, natychmiast przekazał je Ratajewowi, namawiając go przy tym, aby pojechał z nim razem do Petersburga celem wykrycia tego terrorystycznego przedsięwzięcia. W ten sposób Azef wzmacniał swoją pozycję w oczach policji, a zarazem, mając pod ręką Ratajewa, łatwiej mógł wyrobić sobie alibi. W Petersburgu grupa Klitczogłu została szybko wykryta przy pomocy Azefa, który zastrzegł sobie jednak, aby policja nie aresztowała Klitczogłu w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca jej spotkania z nim. Ale Petersburski Oddział Ochrany prowadził intrygę przeciw Ratajewowi i nie dotrzymał umowy, aresztując Klitczogłu niemal zaraz po jej spotkaniu z Azefem. Ten ostatni bez ceremonii oświadczył, że w tych warunkach praca z policją staje się bardzo trudna. Jego bezpośredni szef, Ratajew, zgodził się z nim i poparł go w pertraktacjach z Departamentem. Powstał swego rodzaju związek „obrażonego” Azefa z „obrażonym” Ratajewem przeciw tym, którzy złamali obietnicę - tj. Departamentowi i Petersburskiemu Oddziałowi Ochrany. Dla podwójnej gry Azefa była to wymarzona sytuacja: Ratajew nie wszystkie wiadomości otrzymane od Azefa komunikował Departamentowi, a ten ostatni nie wszystkie, które otrzymywał, przekazywał Oddziałowi. Nie trzeba dodawać, że Azef z kolei najważniejsze informacje dotyczące zamachu na Plehwego ukrywał przed Ratajewem. W swoich raportach mieszał elementy prawdy i kłamstwa. Donosił Ratajewowi o tajemniczych terrorystach, którzy pojawiali się u niego z zagranicy, nie podając przy tym żadnych informacji, które by mogły naprowadzić policję na trop, ale rysopisy terrorystów podawał zgodnie z faktycznymi rysopisami członków bojówki, tak, aby w potrzebie móc zmienić front i zasłonić się tym, że przecież informował policję o tym, co wiedział. Był tak ostrożny, że po podjęciu decyzji o wykonaniu zamachu na ministra Plehwego, poszedł do Łopuchina i doniósł mu o rzekomym planie zamachu właśnie na niego. Podał przy tym prawdziwe szczegóły dotyczące planowanego zamachu na Plehwego (bez szczegółów, które mogłyby naprowadzić na ślad zamachowców), zmieniając przy tym nazwisko ministra na nazwisko Łopuchina. Był nawet tak bezczelny, że przy okazji napomknął o sprawie podwyżki swej pensji. Po rozmowie z Łopuchinem Azef opuścił Petersburg, umawiając się z bojowcami w Dyneburgu. W końcu pojechał do Paryża. Tym razem jednak zamach na Plechwego nie doszedł do skutku, gdyż jednemu z bojowców wydało się, że śledzą go wywiadowcy, po czym zszedł z posterunku i popsuł szyki całej organizacji. Azef przekonał w Paryżu Ratajewa, że musi odwiedzić w Rosji swą chorą matkę. Przyjechawszy do Rosji odwiedził swych bojowców i zaczął ich ustawiać do ponownego działania. Sawinkow stwierdza w swych wspomnieniach:
„Naleganie, spokój i pewność siebie Azefa podniosły ducha organizacji. Bez przesady rzec można, iż Azef ją przeobraził: przystąpiliśmy do dzieła, postanowiwszy dopiąć swego celu – zabicia Plechwego”. Azef poinformował też bojowców o nieufności niektórych członków kierownictwa partii w stosunku do Organizacji Bojowej: z jednej strony miało to być dla nich dopingiem do działania, a z drugiej - stanowiło długofalową intrygę, której celem było sianie niechęci u bojowców względem kierownictwa partii i tym mocniejsze wiązanie ich z jego własną osobą. Azef dopilnował osobiście organizacji zamachu; pierwszy termin wyznaczono na 21 lipca, nie doszedł on jednak do skutku z powodu spóźnienia się jednego z bojowców. Następny termin wyznaczono na 28 lipca. Tym razem udało się: 12-funtowa bomba rzucona przez Sazonowa zabiła ministra Plehwego. Tegoż dnia wieczorem wiadomość ta dotarła do Szwajcarii, gdzie odbywał się właśnie zjazd zagranicznej organizacji socjalrewolucjonistów. Uczestnicy zjazdu szaleli z radości. Oczywiście, po zamachu wzrósł niesłychanie autorytet Azefa w partii eserowskiej. Stał się on od razu bohaterem partii, w Genewie oczekiwało go uroczyste powitanie, zamilkły glosy niechętnych. Zaczęła się tworzyć legenda Azefa, w czym największy udział mieli członkowie Organizacji Bojowej. Zaraz po otrzymaniu wiadomości o udanym zamachu, Azef wyjechał kurierem z Warszawy (gdzie oczekiwał na wiadomości) do Wiednia, skąd nadał depeszę do Ratajewa, by stworzyć sobie alibi. Tymczasem w Departamencie Policji zapanował popłoch. Przedtem przypuszczano, że w razie przygotowań do zamachu Azef o wszystkim się dowie i uprzedzi policję. Gubiono się w domysłach, wreszcie, gdy się przekonano, że zamachu dokonała OB socjalrewolucjonistów, wezwano do wyjaśnień Ratajewa, który stwierdził, że „Azef swoją niewiedzę w danym wypadku wyjaśnił tym, iż Departament Policji nie dość oględnie traktuje jego informacje, nazbyt prędko korzysta z nich dla uprzedzenia różnych zamierzeń socjalistów – rewolucjonistów, stąd ci, strwożeni niepowodzeniami, stali się tak ostrożni, iż on sam stracił dostęp do źródła wiadomości akurat w najniebezpieczniejszym czasie”. Łopuchin przyjął do wiadomości to tłumaczenie. Azef rozbestwił się wskutek tego jeszcze bardziej i nadal wyzyskiwał swoją pozycję agenta policji do osłaniania kierowanej przez siebie Organizacji Bojowej. Wykorzystując swą pozycje w partii eserowskiej, która wzmocniła się po zamachu na Plehwego, Azef doprowadził do faktycznego uniezależnienia Organizacji Bojowej od kontroli ze strony kierownictwa partyjnego. Formalnie OB była kierowana przez Komitet Trzech, w skład, którego wchodzili Azef, Sawinkow i Maksymilian Schweitzer, ale faktycznie decydującą rolę odgrywał w niej Azef, który również zarządzał kasą Organizacji Bojowej. Centralny Komitet partii nie miał nawet prawa kontroli nad tą kasą, miał to prawo tylko Komitet OB, ale praktycznie zeń nie korzystał(a przez kasę przepływały dziesiątki tysięcy rubli). Nawiasem mówiąc, Departament Policji trzymał Azefa nadal na „skromnej” 500-rublowej pensji. Azef pogardzał teorią partii, stwierdzał, że nie wierzy w masy i w ruch masowy, za jedyną skuteczną formę walki rewolucyjnej uważał terror. Do Pieszechonowa powiedział wręcz:
„Jak to?... Pan wierzysz jeszcze w socjalizm?!... Oczywiście, jest to potrzebne dla młodzieży, dla robotników – ale nie dla mnie i dla Pana...” Azef stał się przywódcą spiskowo-terrorystycznego skrzydła partii, mając przy tym główne oparcie w Organizacji Bojowej. Rekrutacja nowych członków OB była w ręku Azefa. Jego poprzednik, Gierszuni, spotykając się z ochotnikami zagrzewał ich do walki, płomiennymi mowami agitował do wstąpienia w szeregi terrorystów. Azef przeciwnie, najpierw starał się kandydatowi wybić z głowy jego zamiar, próbował go zastraszyć, podkreślał trudności i niebezpieczeństwa działalności terrorystycznej, doradzał wybrać spokojniejsze formy działalności. Nie dowierzał gorącym frazesom wygłaszanym przez kandydatów na terrorystów i dopiero, gdy przekonał się, że egzaminowany dobrze przemyślał swoją decyzję, a nie ulega chwilowym porywom, decydował się przyjąć go do OB. Nowo przyjętym członkom Organizacji Bojowej okazywał wiele troskliwości. Członkowie OB stwierdzali, że Azef był wobec nich „uważny, wrażliwy, nawet czuły”. Zenzinow stwierdził później, że „...wszyscy pracujący z nim w terrorze towarzysze nie tylko poważali go bezgranicznie, ale nawet kochali go serdecznie”. Azef nie tylko starał się przywiązać bojowców do siebie osobiście, ale również systematycznie wszczepiał im lekceważenie wszystkich innych – poza terrorem – rodzajów roboty partyjnej. Trzymał też mocno Organizację Bojową w swoim ręku. Rozbudował znacznie OB i zaczął planować nowe zamachy – m.in. na dwóch stryjów cara – wielkich książąt Sergiusza i Włodzimierza. W swych referatach pisanych dla policji donosił szczegółowo o wszelkich pertraktacjach eserów z innymi partiami, nie oszczędzając tajemnic tych innych partii. Natomiast na temat eserowskiej działalności terrorystycznej dawał policji informacje nieprawdziwe, naprowadzając ją na fałszywy trop, zwłaszcza wskazując swych oponentów w partii, różnych starych działaczy, którzy od OB stali bardzo daleko. Jeżeli natomiast chodzi o najbliższych współpracowników Azefa z OB, to starał się on w swych raportach dla policji odsunąć od nich wszelkie podejrzenia odnośnie działalności terrorystycznej. Jeżeli zaś policja otrzymywała na ich temat jakieś prawdziwe informacje z innych źródeł, wówczas Azef podważał w oczach policji wiarygodność tych źródeł, a także starał się kierować podejrzenia na fałszywe tropy. Tylko w wypadkach, gdy okazywało się, że policja już bez niego posiadała zupełnie pewne informacje, ograniczał się do ich potwierdzenia; tak właśnie było w przypadku Sawinkowa. Można właściwie powiedzieć, że w tym czasie faktycznie Azef posługiwał się policją do wykańczania swych przeciwników i konkurentów w partii, natomiast starał się wszelkimi siłami ochraniać Organizację Bojową. Tymczasem w Rosji na przełomie lat 1904 – 1905 zaczął narastać masowy ferment rewolucyjny. Nastroje mas oddziaływały silnie na bojowców, którzy marzyli o zamachu na samego cara. Zaczęto wzywać Azefa, który przebywał w Paryżu, aby koniecznie przyjechał do Rosji i pokierował akcją. Azef wpadł w panikę, obawiał się, że tym razem podwójna gra z policją może się nie udać, a że był wielkim tchórzem, więc podwójnie bał się wyjazdu do Rosji, starając się go za wszelką cenę odwlekać. Ostatecznie, w krytycznym momencie młodzi dowódcy oddziałów OB pozostawieni zostali sami sobie. Mimo to potrafili jeszcze przeprowadzić udany zamach na wielkiego księcia Sergiusza Aleksandrowicza. Bomba rzucona ręką Kalajewa w dniu 17 lutego 1905 roku zabiła księcia. Ale potem przestało się wieść Organizacji Bojowej. Agent, który w odróżnieniu od Azefa nie prowadził żadnej podwójnej gry wobec policji, naprowadził ją na trop bojowców, nastąpiły aresztowania. Tymczasem rewolucyjny ruch masowy rozwijał się na wielką skalę. Przez kraj szła fala strajków, demonstracji, rozruchów chłopskich, różnych buntów. W szeregach carskiej policji rozpoczęły się „czystki”, wielu jej pracowników z jednej strony zagrożonych redukcją, a z drugiej obawiających się, że rewolucja może w końcu zwyciężyć, zaczęło się zastanawiać jak zabezpieczyć swój byt; niektórzy z nich doszli do wniosku, że najlepiej będzie dla nich, jeśli zaczną zdradzać rewolucjonistom tajemnice policji. Jednym z takich właśnie pracowników Departamentu Policji był L.P. Mieńszczykow, który powiadomił Centralny Komitet Partii SR o policyjnej działalności Azefa. 8 września 1905 roku do jednego z członków petersburskiego komitetu eserów, Rostkowskiego, przybyła tajemnicza kobieta, wręczając zapieczętowaną kopertę, w której znajdował się list z ostrzeżeniem, że partie eserów zdradza dwóch poważnych szpiegów – były zesłaniec, niejaki T. oraz inżynier Azijew. Rostkowski był oszołomiony i pokazał ten list Azefowi, który właśnie w tym dniu przypadkiem zjawił się u niego. Azef nie stracił zimnej krwi i odparł krótko: „T. – Tatarow, a inżynier Azijew, to ja. Moje nazwisko jest Azef”. Potem wyszedł. Tego samego dnia Azef zobaczył się z Raczkowskim z Departamentu Policji, któremu opowiedział o całym incydencie. Potem wyjechał do Moskwy, gdzie opowiedział o tym, incydencie członkom CK, a następnie pospieszył do Genewy. List zrobił na członkach Centralnego Komitetu wielkie wrażenie, ale oskarżenie przeciw Azefowi wydało im się tak absurdalne, że nawet nie próbowali badać tej sprawy i nie odsunęli Azefa od spraw partyjnych. Postanowiono natomiast zbadać sprawę Tatarowa. Już pierwsze badania wykryły szereg podejrzanych momentów w jego działalności. Już w pierwszych miesiącach 1905 roku w kierownictwie carskiej policji zaszły wielkie zmiany. Łopuchin musiał podać się do dymisji, jego antagonista Raczkowski został wicedyrektorem Departamentu Policji. Biorąc w swe ręce kierownictwo tajnej agentury, zażądał też od Ratajewa przyjazdu do Petersburga i zdania Agentury. Agentem Raczkowskiego był właśnie Tatarow, któremu udało się wkręcić do Centralnego Komitetu Partii SR. On to odkrył Raczkowskiemu istotną rolę Azefa w ruchu eserowskim. Nad Azefem zawisła wielka groźba. Szybko zorientował się, że jeśli chce się uratować, to musi zdradzać policji rzeczy istotne i tak też zaczął postępować. Dzień 21 sierpnia 1905 roku stanowił ważną datę w życiorysie Azefa – w tym, bowiem dniu wydał Sawinkowa, w tym też dniu otrzymał podwyżkę pensji policyjnej z 500 do 600 rubli. Popełnił też szereg innych zdrad. Tymczasem CK partii eserowskiej wyłonił komisję, która miała zbadać sprawę Tatarowa. Azef bardzo interesował się przebiegiem sprawy, a nawet uczestniczył w naradzie dotyczącej strony technicznej egzekucji na Tatarowie. Podobnie jak swych konkurentów partyjnych wykańczał przy pomocy policji, tak teraz swego konkurenta w działalności policyjnej chciał wykończyć rękami bojowców. W końcu, egzekucji dokonano 4 kwietnia 1906 roku. Nawiasem mówiąc, Tatarow za całą swą policyjną robotę, która trwała efektywnie ok. 8 miesięcy, zainkasował ponad 16 tys. rubli. W 1905 roku wydawało się, że rewolucja bierze górę. Wywarło to istotny wpływ na postępowanie Azefa. Zaczyna namawiać eserowców do wysadzenia w powietrze Oddziału Ochrany. Liczył przy tym na to, że nie tylko zasłuży się rewolucji, ale ponadto ulegną zniszczeniu dowody jego podwójnej gry wobec towarzyszy. Poza tym przez wiele miesięcy po liście Mieńszczykowa nie dostarczał żadnych informacji Departamentowi Policji. Tylko na wszelki wypadek odwiedzał w Paryżu prywatnie starego znajomego Ratajewa i użalał się mu, że został „zdemaskowany” przez rewolucjonistów i nie może pracować dla policji – nie była to prawda, gdyż pozycja Azefa w partii eserowskiej w tym czasie bynajmniej nie uległa zmianie. Prawdą było natomiast, że w tym czasie Azef zaczął stawiać na rewolucję i w związku z tym nie chciał utrzymywać kontaktów z policją. Z wyjazdem do Rosji nie spieszył się specjalnie, wybrał się tam stosunkowo późno, ale to, co zobaczył, ostudziło w nim wiarę w szybkie zwycięstwo rewolucji. W dodatku napadli nań dwaj czarnosecińcy, uderzając nożem w plecy. Na szczęście dla Azefa jego futro było grube i nic mu się nie stało, ale był tak przestraszony, że wywołało to zdziwienie obecnego przy tym jego towarzysza. Dziwiono się potem, dlaczego taki drobiazg mógł tak wzruszyć „nieugiętego głosiciela terroru”. Wszystko to razem spowodowało, że Azef zaczął czynić próby „pogodzenia się” z policją. Jednakże początkowe próby nie dały rezultatu. Był to właśnie okres triumfu reakcji. Na terror reakcji eserowcy postanowili odpowiedzieć własnym terrorem, którego kierownictwo powierzono ponownie Azefowi. Wywiadowcy policyjni prowadzący obserwacje bojowców natknęli się na Azefa. 15 kwietnia został aresztowany na ulicy, gdy szedł samotnie. Po przywiezieniu go do ochrany przedstawił dokumenty na nazwisko inżyniera Czerkasa i żądał natychmiastowego uwolnienia, grożąc ogłoszeniem wszystkiego w prasie. Ale szef Oddziału Ochrany Gerasimow nie przestraszył się tego i doradził aresztowanemu szczerą rozmowę. Azef uchylił się od rozmowy, po czym odesłano go do celi, żeby się namyślił. „Namyślanie się” trwało dwa dni, po czym Azef oświadczył, że będzie mówił otwarcie, ale chce, aby przy rozmowie asystował jego były szef policyjny Raczkowski. Kiedy zadośćuczyniono jego prośbie, Azef zaczął ordynarnie wymyślać Raczkowskiemu, zarzucając mu, że ten rzucił go na pastwę losu po liście, w którym został zdemaskowany wobec rewolucjonistów? Ostatecznie manewr Azefa się udał, został on ponownie przyjęty do służby, jako agent policji. Zapytano go tylko jeszcze, dlaczego brał udział w przygotowaniu zamachu na ministra Durnowo, w związku, z którym został właśnie aresztowany. Azef odpowiedział, że pozostawiony przez Raczkowskiego bez kierownictwa, był zwolniony od służby na rzecz policji i wobec tego uważał, że uprawniony jest do wykonywania swych zajęć zawodowych w partii, jako że był członkiem CK i działał w OB. Rzecz charakterystyczna, że to wyjaśnienie zadowoliło Gerasimowa i Raczkowskiego, którzy najwidoczniej uważali za rzecz całkiem normalną, że ich tajni agenci, o ile zostaną pozbawieni pracy policyjnej, zaczynają zajmować się organizowaniem zamachów na ministrów. Azef rozbestwił się do tego stopnia, że zażądał wynagrodzenia strat, które poniósł wskutek zerwania z nim stosunków przez Departament. Obiecano mu wypłacić 5000 rubli. W zamian udzielił informacji o działalności OB, ale bynajmniej nie powiedział wszystkiego, co wiedział. W gruncie rzeczy przekazane przez niego informacje nie zawierały nic, czego by policja już nie wiedziała na temat zamiarów OB. O pertraktacjach z Azefem Gerasimow poinformował ministra spraw wewnętrznych Durnowo. Tymczasem Azef, nie informując o tym policji, przygotowywał zamach na generał-gubernatora Moskwy Dubasowa. Zamach nastąpił 6 maja 1906 roku, bomba uderzyła w powóz generał-gubernatora, ale Dubasow ocalał. Mimo to zamach wzmocnił reputację Azefa w partii, a była ona osłabiona, gdyż wielu towarzyszy zastanawiało się, czy w ostatnich czasach nie związał się z policją. Moskiewski Oddział Ochrany miał w miejscowym środowisku eserowskim swego starego agenta Zinaidę Żuczenko, która doniosła policji, że organizatorem zamachu na Dubasowa był Azef. Wezwano Azefa przed oblicze Gerasimowa i Raczkowskiego. Raczkowski wskazał na niego palcem wołając: „To jego sprawka w Moskwie”. Na to Azef odpowiedział wyzywająco: „Jeżeli moja, to mnie aresztujcie”. Potem zakomunikował, że organizatorem był nie, kto inny, jak sama Żuczenko. Policja znalazła się w kłopotliwej sytuacji. Ostatecznie skonstruowano następującą wersję... :
„Możliwe jest, że Żuczenko wzięła udział w organizacji tego zamachu, ale nie wyklucza to hipotezy, że wolny od służby w Departamencie w ciągu wielu miesięcy Azef mógł też go organizować z polecenia partii, a potem już nie udało mu się go zniweczyć. Zdaje się, że wiedzieli o nim oboje, ale nie donieśli o tym zawczasu, drżąc o własną skórę, ponieważ na oboje padały już podejrzenia w partii”. Jednakże po tym incydencie Azef zorientował się, że oszukiwanie policji może być dlań na dłuższą metę niebezpieczne i przez pewien czas zaniechał swojej podwójnej gry wobec Departamentu, stając się gorliwym i posłusznym wykonawcą instrukcji swych szefów policyjnych. Po otwarciu Dumy Państwowej zebrała się w Moskwie Rada Partii SR i podjęła decyzje o zaprzestaniu działalności terrorystycznej. Decyzja ta była Azefowi na rękę w nowej sytuacji, chętnie się jej, więc podporządkował, ale równocześnie buntował przeciwko niej bojowców. Kiedy na czele ministerstwa spraw wewnętrznych stanął P. A. Stołypin, działalność szefa ochrany petersburskiej Gerasimowa została wyjęta spod kontroli Departamentu Policji. Gerasimow, podlegając bezpośrednio ministrowi, stał się faktycznym szefem carskiego wywiadu policyjnego. Główną jego troską była organizacja agentury wewnętrznej w partiach rewolucyjnych, jako podstawy walki z rewolucją. Dotychczas według tradycji policji carskiej ideałem tajnego agenta był taki osobnik, który nie wchodził do samego centrum organizacji rewolucyjnej, nie brał bezpośredniego udziału w jej działaniach, a informacje potrzebne policji uzyskiwał dzięki przyjaznym stosunkom z działaczami rewolucyjnymi. Co najwyżej dopuszczano, aby agent wchodził w skład drugorzędnych organizacji rewolucyjnych i wypełniał ich zlecenia, jako podwładny, ale nigdy nie był jednym z kierowników? Oczywiście, w praktyce zdarzały się odstępstwa od tych norm urzędowych (np. Azefowi zezwolono wstąpić do OB), ale policja uważała, że mimo wszystko stanowi to uchybienie przepisom prawnym. Czasami w związku z tym miedzy agentami a ich policyjnymi szefami dochodziło do milczącego układu: agent przenikał do głównej organizacji rewolucyjnej, ale nie donosił o tym szefowi, a ten, chociaż doskonale rozumiał jak sprawy wyglądają, udawał, że o niczym nie wie. Gerasimow uznał, że taki stan rzeczy jest niebezpieczny – kontrolowanie czynności agenta, którego rola w partii rewolucyjnej nie jest policji formalnie znana, było bardzo utrudnione, łatwo też było przy tym o nadużycia, a na domiar złego nie można było w pełni wyzyskiwać faktycznych możliwości takiego agenta. W związku z tym Gerasimow postanowił „zalegalizować” tego rodzaju „tajną chorobę” centralnej agentury. Nie tylko pozwalał, ale nawet starał się sam o to, by agenci wchodzili do centralnych ośrodków kierowniczych organizacji rewolucyjnych, czyniąc ich odpowiedzialnymi przed policją za działalność danej organizacji. Zmienił też taktykę w stosunku do central kierowniczych tajnych organizacji, w których byli agenci policji. Dawniej policja nie aresztowała wszystkich rewolucjonistów, o których działalności miała informacje, a przez pozostawionych na wolności starała się dotrzeć do centrum organizacji, po czym jednym ciosem niszczyła całą organizacje. Taki był system Zubatowa. Gerasimow uważał, że w sytuacji, gdy ruch rewolucyjny przybrał charakter masowy, trudno marzyć o zupełnym zniszczeniu organizacji rewolucyjnych. Postanowił, więc oszczędzać te centra dyspozycyjne organizacji rewolucyjnych, w których miał swych agentów, nie dopuszczając do aresztowania ich członków. Zdaniem Gerasimowa, jeżeli aresztuje się centrale tajnej organizacji rewolucyjnej, gdy ruch jest masowy, zostanie ona łatwo odbudowana. Tymczasem taki areszt stawia agenta w trudnej sytuacji - jeżeli zostanie aresztowany wraz z innymi, policja na pewien czas traci współpracownika, jeżeli zaś pozostawi się go na wolności, mogą nań paść podejrzenia ze strony towarzyszy. Ostatecznie, więc w wyniku aresztu centrali organizacja może działać dalej, a agent znajdzie się poza jej nawiasem. Trzeba wiec będzie szukać nowego, a to wymaga czasu i może być kłopotliwe. Dla uniknięcia tego rodzaju szkód dla działalności policyjnej, Gerasimow postanowił ochraniać przed aresztami te centrale organizacji rewolucyjnych, w których miał dobrze ustawionych informatorów, wykorzystując je, jako źródła informacji, na podstawie, których policja mogłaby zawczasu paraliżować najniebezpieczniejsze przedsięwzięcia tych organizacji, w razie potrzeby aresztując działaczy niższych szczebli. Tylko, gdy jacyś poszczególni działacze ośrodków kierowniczych stają się szczególnie niebezpieczni, należy ich aresztować, uważając jednak, aby nie ucierpiała pozycja agenta. Należy też szczególnie ochraniać działaczy najbardziej zaprzyjaźnionych z agentami, a natomiast usuwać przy pierwszej okazji jego przeciwników. Areszt wszystkich członków organizacji jest dopuszczalny tylko w czasie ostrych kryzysów politycznych. Minister Stołypin dał Gerasimowi carte blanche. Rozpoczęło się stosowanie nowego systemu. Azef stosunkowo szybko pozyskał sobie zaufanie Gerasimowa, dostarczając mu wiele cennych informacji. Swoją skrytość wobec poprzednich kierowników policyjnych wytłumaczył Gierasimowi ich nieostrożnością, która narażała go na zdemaskowanie. Podwyższono nawet Azefowi pensję do 1000 rubli miesięcznie. Głównym zadaniem Azefa było informowanie policji o tym, co się dzieje w Organizacji Bojowej, przy czym Gerasimow był poinformowany o tym, że Azef zajmuje w niej kierownicze stanowisko i w związku z tym Oddział Ochrany obciążył go odpowiedzialnością za jej czyny, a o każdym jej kroku musiał uprzedzać policję zawczasu. W zamian za to Gerasimow obiecał Azefowi, że wszelkie kroki zapobiegawcze w stosunku do bojowców będzie podejmować w porozumieniu z nim, oraz że wiadomości otrzymywane od niego zachowa w tajemnicy przed Departamentem, aby zapobiec możliwej niedyskrecji któregoś z urzędników. Od tego czasu współpraca Azefa z Gerasimowem układała się znakomicie. Nieraz nawet sam minister zapytywał o opinie Azefa w różnych sprawach dotyczących partii eserowskiej. Kiedy po przerwie działalność organizacji Bojowej została wznowiona, Azef stał na jej czele i Gerasimow był przezeń dokładnie informowany? Starano się nikogo nie aresztować, lecz za pomocą Azefa psuto wszystkie rozpoczęte akcje OB. Plan akcji zaproponowany przez Azefa, zatwierdzony przez samego ministra Stołypina, polegał na tym, aby bojowcy pracowali na pełnych obrotach, ale żeby z tego nic nie wychodziło. Miało to doprowadzić do frustracji i wytworzyć przekonanie, że terror w obecnych warunkach jest niemożliwy. Rozpoczęto pracę OB pełną parą, przez kasę organizacji eserowskiej przepływały tysiące rubli, nie żałowano pieniędzy na działalność bojówki, nie wymagano też od jej kierownictwa szczegółowych rozliczeń. W planach Azefa i Gerasimowa leżało osłabienie kasy eserowskiej, przy czym Gerasimow doradzał Azefowi, aby brał z kasy partyjnej jak najwięcej i odkładał sobie na „czarną godzinę”. Azef praktykował to zresztą od dawna. Bojowcy pracowali jak mogli, obserwowali nawet ministra Stołypina, ale nic nie wychodziło, Azef puszczał ich na ślepe tory, a gdy było to niebezpieczne, wywiadowcy Gerasimowa płoszyli bojowców. Azef natomiast coraz natrętniej przekonywał bojowców, że policja widocznie do tego stopnia poznała ich metody pracy, że trzeba z terroru zrezygnować. W międzyczasie rozłamowcy z partii eserowskiej – „maksymaliści” zorganizowali zamach na Stołypina, zginęło kilkadziesiąt osób, ale sam Stołypin ocalał. CK eserów wydał oświadczenie potępiające zamach, a Azef zaczął dla policji zbierać informacje o „maksymalistach”. Stałe załamywanie się akcji OB wywarło wreszcie pożądany przez Azefa skutek. W Finlandii odbyła się narada członków bojówki, na której uznano konieczność przerwania działalności terrorystycznej. CK zaczął nalegać na kierowników bojówki, aby zmienili swą decyzję, ale ci byli nieugięci. Ostatecznie doszło do decyzji CK o rozwiązaniu bojówki, tylko z części jej członków, którzy mimo opinii większości chcieli nadal działać, utworzono Oddział Bojowy przy Centralnym Komitecie. Kiedy Azef przestał być kierownikiem akcji terrorystycznej, zbierał nadal informacje dla policji. Ułatwiło to aresztowania członków nowej bojówki, ale nie została ona całkiem rozbita, a teraz, gdy Azef jej nie mógł paraliżować od środka, stała się groźna – zorganizowała udany zamach na petersburskiego burmistrza – von Launitza. Gerasimow uznał, że bez Azefa nie upora się z terrorem i wezwał go na dawny posterunek. Akurat w tym czasie uciekł z Syberii Gierszuni, który zaczął wzywać Azefa, aby powrócił do organizacji Bojowej. Azef oczywiście udał, że dał się przekonać, powracając do czynnej działalności w CK partii eserowskiej. W tym czasie bojowcy przygotowywali zamach na samego cara, Azef dopomógł policji rozpracować oddział, nastąpiły aresztowania – nocą 14 kwietnia 1907 roku uwięziono 28 osób, Oddział Bojowy został gruntownie rozbity. Ponieważ był to oddział, którym Azef nie kierował, więc aresztowania nie narażały go na podejrzenia ze strony towarzyszy. Gerasimow triumfował, za ocalenie życia carowi został awansowany na generała. W czasie śledztwa nie wykorzystywano żadnych informacji uzyskanych od Azefa, tak, aby był poza wszelkimi podejrzeniami. Po rozpędzeniu drugiej Dumy w partii eserowskiej naradzano się nad ewentualnym zamachem na cara. Ostatecznie jesienią 1907 roku CK Partii eserowskiej postanowiło wskrzesić dawną Organizację Bojową, której głównym zadaniem miało być dokonanie zamachu na cara. Na czele OB mieli stanąć Gierszuni i Azef, przy czym faktycznym kierownikiem miał być ten drugi. Gerasimow dał Azefowi polecenie paraliżowania od wewnątrz działalności OB. Na Azefa i Gierszuniego przelano również kierownictwo specjalnego Lotnego Oddziału Bojowego „Karola”, który zorganizował szereg udanych zamachów. W sprawie oddziału „Karola” Azef zaczął dezinformację wobec policji - nie przyznał się, że został mu on podporządkowany i nie przekazywał wszystkich znanych sobie szczegółów dotyczących jego działalności, tłumacząc policji, że nie zamierza wchodzić z tym oddziałem w stosunki, aby nie narażać się na zdemaskowanie. Dopiero, gdy doszło do starć między nim a kierownikami tego oddziału, którzy otrzymali informacje o pewnych podejrzanych momentach w działalności Azefa, zdecydował się on na przekazanie bardziej szczegółowych informacji Gerasimowi. Tym razem znowu policja służyła Azefowi do utrącania samodzielnych inicjatyw jego przeciwników w partii. W tym okresie zaczęły się w partii gromadzić chmury nad głową Azefa. Wydarzenia rewolucyjne w latach 1905-1906 wstrząsnęły gmachem starego ustroju carskiej Rosji i wniosły także rozstrój do aparatu policji politycznej. Zjawiło się też mnóstwo przysłowiowych szczurów, pragnących umknąć z zagrożonego katastrofą okrętu i w związku z tym coraz częściej znajdowali się ludzie, którzy zdejmowali zasłony z sekretów policyjnego podziemia. Od takich ludzi zaczęły też napływać do partii eserowskiej informacje dotyczące tajemniczego agenta-prowokatora, który wcisnął się do samego centrum partii. Informacje te przesyłane były do Centralnego Komitetu, w którym wszyscy bez wyjątku ufali Azefowi. Myśl, że organizator zabójstw ministra Plehwego i wielkiego księcia Sergiusza może być agentem policyjnym, wydawała się takim absurdem, że na ostrzeżenie przed Azefem nikt w Centralnym Komitecie nie zwracał uwagi. Sawinkow opowiadał później:
„Moja wiara w Azefa była tak wielka, że nie uwierzyłbym w jego zdradę, mając nawet własnoręczny jego donos przed oczyma; przypuściłbym podrobienie pisma”. Taki był właśnie nastrój wszystkich członków CK w tym czasie. Ale na nieszczęście dla Azefa pewien urzędnik do zleceń specjalnych przy Oddziale Ochrany w Warszawie, nazwiskiem Bakaj, zjawił się u Burcewa w redakcji „Byłoje”, oświadczając, że to, co widział podczas swej służby w policji wywołało w nim taką nienawiść do rządu, że teraz chce tylko jednego – pomagać rewolucji. Ten właśnie Bakaj dostarczył Burcewowi obszerny rejestr agentów policyjnych, wchodzących w skład polskich organizacji rewolucyjnych. Wszystkie te informacje były ścisłe. Dostarczył on też informacji o istnieniu tajemniczego agenta policyjnego w samym centrum partii eserowskiej. Bakaj nie znał jego nazwiska, chociaż widział go i znał jego policyjny pseudonim. Podał też Burcewowi szereg szczegółów dotyczących tego agenta. Burcewa zainteresowały te informacje i zaczął szukać dalszych. To był początek końca kariery prowokatorskiej Azefa. W międzyczasie Azef zaczął przekonywać swych towarzyszy, że jedynym aktem terroru, który miałby obecnie znaczenie polityczne, byłoby zabójstwo samego cara. Stwierdzał przy tym, że chciałby taką właśnie akcją zakończyć swą karierę rewolucyjną. Wielu członków Centralnego Komitetu zgadzało się z Azefem, w rezultacie, czego Organizacja Bojowa dostała z kasy Komitetu żelazny fundusz 100 tys. rubli (faktycznie były one do osobistego rozporządzenia Azefa). Azef miał też nieograniczone prawa odnośnie doboru ludzi. Dobierał też sobie ludzi o nieskazitelnej przeszłości rewolucyjnej, rozumując słusznie, że w razie podejrzeń będą oni jego najlepszymi obrońcami; przynależność do kierowanego przezeń Oddziału Bojowego stanowiła, przy nowej taktyce policyjnej, najlepsze zabezpieczenie przed aresztowaniem. Zabezpieczony na wszystkie strony, rozpoczął Azef przygotowania do zamachu na cara. Był to okres, gdy Azef cieszył się całkowitym zaufaniem zarówno ze strony swych kolegów z Centralnego Komitetu, jak i ze strony Gerasimowa, który każdy krok policji - wobec partii eserowskiej rozpatrywał pod kątem „oszczędzania Azefa”. Stąd też o aresztowaniu członków CK czy OB nie było mowy. Jeżeli nawet przypadkiem któryś z członków OB został aresztowany, Gerasimow starał się ułatwić mu ucieczkę, oczywiście w taki sposób, aby nie zorientował się on, że jest obiektem manipulacji. Czasami według wskazówek Azefa dokonywano aresztowań, ale nigdy w centrali partii, uważano też zawsze, żeby nie obudzić podejrzeń wobec Azefa. Nawet, gdy był dokonywany przelew sumy 300 tys. rubli do kasy partyjnej, Gerasimow przymknął na to oko. Stwierdził potem na ten temat: „Wiedziałem przecież, że większa część tych pieniędzy i tak pozostanie w naszym gospodarstwie...”. Nic też dziwnego, że Azef, na ogół tak chciwy, teraz zadawalał się pensją policyjną 1000 rubli miesięcznie i nawet nie dopominał się o podwyżkę... Dobre stosunki z Gerasimowem wykorzystywał Azef do wyjaśnienia stopnia uświadomienia policji o wewnętrznym życiu partii eserowskiej - oczywiście poza informacjami, które sam dostarczał. Równolegle z podwójną grą w stosunku do partii eserowskiej i policji, prowadził też Azef podwójną grę w sferze swego życia osobistego. W kołach partyjnych miał opinię przykładnego męża i ojca, ale potajemnie lubił zawsze różne „przygody na stronie”, które stanowiły zawsze poważną pozycję w jego budżecie. Jego żona - rewolucjonistka o idealistycznym nastroju - nie miała o tym najmniejszego pojęcia, podobnie jak i o jego stosunkach z policją, uważała, że jej mąż jest bohaterem obowiązku rewolucyjnego. Gdyby dowiedziała się o jego zdradach, z pewnością zerwałaby z nim. Perspektywa samotności nie uśmiechała się Azefowi, postanowił się, więc ubezpieczyć i od tej strony. W zimie 1907/1908 roku poznał śpiewaczkę kabaretową, Niemkę z pochodzenia, która wybrała się do Rosji w poszukiwaniu szczęścia i przygód. Ich romans rozpoczął się od pierwszego spotkania. Azef cały swój wolny czas zaczął spędzać ze swą ukochaną, nie żałując przy tym pieniędzy na różne kosztowne rozrywki, których była spragniona. Pokazywali się razem w miejscach publicznych, widywano ich w drogich restauracjach, w drogich lożach w operetce. Zaczęło się to rzucać w oczy towarzyszom Azefa, tłumaczył im jednak, że jest to znajomość nawiązana w interesie wywiadowczej roboty przeciw carowi. Gerasimow niejednokrotnie uprzedzał Azefa o niebezpieczeństwach, które mogą mu grozić w związku z jego nowym trybem życia, ale ten tłumaczył, że nie pozostaje mu nic innego, jak skończyć grę i usunąć się w stan spoczynku. Gerasimow prosił tylko o to, aby przed rezygnacją z działalności doprowadził do końca operację sparaliżowania zamachu na cara. W ramach przygotowań zamachu na cara Azef zbierał informacje, które były potrzebne Organizacji Bojowej; między innymi interesował się marszrutami cara. Gerasimow stwierdził, że Azef był na temat tych marszrut lepiej i prędzej poinformowany niż on sam. Chciał dowiedzieć się od Azefa nazwiska informatora, ale ten odmówił, uzasadniając to względami własnego bezpieczeństwa. Gerasimow przeprowadził w tej sprawie tajne dochodzenie i złapał się za głowę, gdy okazało się, że informatorem był ktoś tak wysoko postawiony, że po naradzie z ministrem Stołypinem postanowiono go nie tykać, gdyż wywołałoby to zbyt wielki skandal. Ta wysoko postawiona osoba świadomie okazywała pomoc terrorystom w przygotowaniu do carobójstwa. Zamach na cara, planowany podczas uroczystości w Rewlu, został przy pomocy Azefa sparaliżowany. Zadowoleni byli i car, i Stołypin i Gerasimow... (...) W czerwcu 1908 roku Azef opuścił Rosję razem ze swą kochanką. Pojechał do Paryża, a następnie do Szkocji, gdzie odbywały się właśnie przygotowania do nowego zamachu na cara. Zamach miał nastąpić podczas przyjęcia budowanego właśnie w Glasgow krążownika „Ruryk”. Azef brał udział w przygotowaniu zamachu i robił wszystko, aby się udał. Oczywiście nie informował rosyjskiej policji o tym, co wiedział. Udany zamach na cara byłby dlań najlepszym alibi wobec rewolucjonistów, zapewniając mu spokój z ich strony. Zamach ostatecznie się nie udał, ale nie z winy Azefa. Tymczasem kampania przeciw Azefowi prowadzona przez Burcewa rozwijała się dalej. Wreszcie Burcew wystąpił wobec jednego z uczestników eserowskiej konferencji partyjnej, która odbyła się w sierpniu 1908 roku w Londynie, z oskarżeniem Azefa o zdradę. Centralny Komitet postanowił powołać Burcewa przed sąd partyjny za to, że „spotwarzył” Azefa. Burcew nie miał wystarczających dowodów winy Azefa, ale właśnie wtedy udało mu się uzyskać potrzebne mu oświadczenie od Łopuchina i to przechyliło szalę. W dodatku po pewnym czasie Łopuchin zgodził się nawet pojechać do Londynu i powtórzyć swoją opowieść przed trzema przedstawicielami partii – Argunowem, Sawinkowem i Czernowem. Łopuchin zapłacił za to procesem i wyrokiem, gdyż policja carska nie przebaczyła mu zdemaskowania swego agenta. Azef został zdemaskowany. 5 stycznia 1909 roku Centralny Komitet zebrał się na naradę, na której postanowiono zabić Azefa, ale temu ostatniemu udało się jeszcze raz zmylić i oszukać towarzyszy i wyjechać nocą na 6 stycznia. Dzięki posiadaniu dobrych paszportów, które dostał od Gerasimowa, mógł pod przybranym nazwiskiem zamieszkać ze swą kochanką w Berlinie i żyć sobie spokojnie aż do wojny, zajmując się grą na giełdzie. Dopiero w 1915 roku został przez policję niemiecką aresztowany, jako szpieg rosyjski. Wyszedł na wolność w grudniu 1917 roku, dzięki rozejmowi po zwycięstwie Rewolucji Październikowej. Nabawił się jednak w więzieniu choroby i 24 kwietnia 1918 roku zmarł. Po zdemaskowaniu Azefa powstało zamieszanie w sferach policyjnych Rosji. Ujawnienie prowokacji organizowanych przez policyjnego agenta, które kończyły się zabójstwami carskich dygnitarzy, spowodowało powstanie różnych podejrzeń pod adresem policyjnych przełożonych Azefa. Zastanawiano się, czy Azef nie był tylko narzędziem w rękach przedstawicieli świata policyjnego. Raczkowskiego wzięto pod nadzór policyjny. Miał też nieprzyjemności Gerasimow. W dodatku młody eserowiec Pietrow, który dla ratowania skóry zgodził się na współpracę z policją, a potem przyznał się do wszystkiego partii i dla odkupienia swej winy zabił pułkownika Karpowa - zastępcę Gerasimowa na stanowisku naczelnika Petersburskiego Oddziału Ochrany, następnie zeznał podczas przesłuchania, że zabił Karpowa za bezpośrednią radą Gerasimowa. Zeznanie Pietrowa było fałszywe, ale po aferze Azefa nastroje rządowych kół rosyjskich były takie, że nie brakło ludzi, którzy byli skłonni mu uwierzyć. Zastanawiano się nawet, czy nie oddać Gerasimowa pod sąd wojenny. Ostatecznie Stołypin nie dopuścił do skandalicznego procesu. Afera Azefa zasiała również jad nieufności wśród eserowców. Poza tym terror, jako metoda walki został skompromitowany. Po tej aferze, nawet gdyby zabito samego cara, ludzie podejrzewaliby, że stało się to wskutek prowokacji. Na temat Azefa pisały gazety, dyskutowano wiele nie tylko w kręgach eserowskich. Ludzie nie mogli sobie wytłumaczyć, w jaki sposób mógł jeden człowiek, na początku swej kariery niedysponujący ani wielkimi wpływami, ani pieniędzmi, przez kilkanaście lat oszukiwał zarówno partię, do której należał, jak i policję, od której pobierał pieniądze, utrzymując zarówno towarzyszy partyjnych, jak i przełożonych policyjnych w przekonaniu, że jest wobec nich lojalny. Na temat działalności Azefa krążyły różne legendy, ludzie snuli przeróżne domysły - byli tacy, którzy sądzili, że działał on w rzeczywistości na rzecz jakiejś potężnej tajnej organizacji, która penetrowała zarówno sfery eserowskie, jak i policyjne w Rosji, starając się wywołać zamieszanie i przygotować grunt pod przewrót rewolucyjny; inni dopatrywali się w samym Azefie wręcz demonicznych właściwości, nie mogąc sobie inaczej wytłumaczyć jego sukcesów. Niemal wszyscy potępiali jego działalność, chyba jedyną osobą, która nie tylko nie zapomniała o Azefie, ale wspominała go z wielką miłością i często chodziła na jego grób, porządkując go i dbając o jego estetyczny wygląd, była pani N., jego dawna kochanka, dawna śpiewaczka kabaretowa, z którą spędził ostatnie dziesięć lat swego życia. Nasuwa się pytanie, czy współczesna wiedza o człowieku pozwala na wytłumaczenie tego rodzaju fenomenów, a także czy dostarcza ona narzędzi, pozwalających w miarę skutecznie rozpoznawać zawczasu osobników, którzy są zdolni do działań, jakie przez piętnaście lat prowadził Azef, jak również czy są sposoby skutecznego zabezpieczania się przed nimi? Odpowiedź ma duże znaczenie nie tylko naukowe, ale także praktyczne, życiowe. Spróbujmy poszukać tej odpowiedzi… Józef Kossecki
Summa Theologiae do odkurzania? Są tacy, którzy Sumę Teologiczną chca postawić obok średniowiecznej zbroi, jak eksponat. Pomysł na takie rozwiązanie w ustawieniu księgozbioru znajdują czasem fizycy i chemicy, którzy ze swoim aparatem poznawczym, siatką pojęć i narzędziami zabierają się za czytanie Summy Teologicznej. I chyba dobrze, że ustawiają tam to średniowieczne dzieło. Zapewne rzadko przywdziewają średniowieczną zbroję, może wcale – niechże podobnie czynią z Sumą teologiczną. Bowiem fizyk, chemik, matematyk, biolog czy medyk nie znajdą w dziele Akwinaty niepowątpiewalnych i niekwestionowalnych informacji ze swej dziedziny. Św. Tomasz, choć posiadał wiedzę rozległą, w tamtym czasie rewolucyjną, to jednak, gdy uczestniczył w uniwersyteckich dysputach albo swym pracowitym sekretarzom dyktował kolejne kwestie swych dzieł to czynił to, jako mnich i magister świętej teologii, a nie matematyk, fizyk czy medyk. Choć prawdą jest, że w tamtym czasie zakresy tych dziedzin pokrywały się ze sobą, a i granice metod przebiegały inaczej niż dziś. Jednakże wartość twierdzeń z dziedziny teologii i metafizyki nie jest w żaden sposób uzależniona od twierdzeń nauk szczegółowych. Wiedza o stworzeniu świata, o przymiotach Boga, o relacjach między Bogiem a światem, a także sposób wyjaśniania tych rzeczywistości nie jest w żaden sposób zależny od hipotez nauk szczegółowych. Podobnie jak wiedza o metafizycznych złożeniach bytu z formy i z materii, substancji i przypadłości, aktu i możności a także istoty i istnienia – nie jest obalalna przez wiedzę, jaką o „strukturze materii” wnoszą nauki szczegółowe. Trzeba pamiętać, że zarówno przedmiot nauk szczegółowych jak i ich metoda jest inna niż przedmiot i metoda filozofii. Obie dziedziny są autonomiczne i odrębne, jeżeli fizyk wygłasza tezy filozoficzne, czyni to, jako fizyk, nie, jako filozof. Owszem, osiągnięcia nauk szczegółowych mogą być inspiracją dla teologa czy filozofa i skłaniać go do twórczych poszukiwań. Tak działo się w czasach św. Tomasza z Akwinu i sam Tomasz wiele tez arystotelesowskiej fizyki poddawał metafizycznej obróbce, niektóre odrzucając, niektórych używając do mądrościowego tłumaczenia świata. Takimi zagadnieniami były choćby te o wieczności materii czy granice kosmosu. Zresztą, zagadnienia te, mimo występowania licznych hipotez wyjaśniających, (spośród których wiele uległo obaleniu) są frapujące poznawczo i dziś, ale hipotezy te nie niweczą dorobku Tomasza, jako metafizyka. To, co Tomasz powiedział o naturze Absolutu, konieczności jego istnienia i przygodności wszystkiego innego – nic nie traci na swej aktualności. Podobnie jest w dziedzinie antropologii filozoficznej i filozofii moralności. To, co Tomasz czy, szerzej, filozofia, mówi o naturze ludzkiej, o jego celu ostatecznym i środkach do tego celu prowadzącym – nie jest weryfikowalne w istotnym stopniu przez psychologię czy inne nauki szczegółowe. Można oczywiście lepiej poznawać mechanizm dramatu ludzkich wyborów, ale kryteria odróżniania dobra od zła, nawet, jeśli są dziś opisane – nie zmieniły się od czasów napisania przez Tomasza Pars Prima Secundae. Te zaś opisane w częściach Summy odnoszących się do ludzkiego działania wciąż są miarą, bez której dziś nie można się obejść. I nie unieważni ich najszybciej galopujący postęp innych nauk o człowieku. Twierdzenia nauk fizykalnych w żaden sposób nie unieważniają trafnych twierdzeń z dziedziny filozofii i teologii, a filozofia i teologia nie starzeje się tak samo, jak starzeją się nauki fizykalne. Te dwie pierwsze zachowują wieczną młodość, choć powstają i upadają kolejne modele kosmosu. Dlatego nie warto Summy Teologicznej skazywać na niedzielne odkurzania ściereczką, tylko czytać, jako dzieło duchowego mistrza, który potrafił w zmieniających się teoriach, koncepcjach i naukowych wizjach odczytywać to, co wiecznotrwałe. Jeżeli ktoś odkłada Summę, jako naukowy zabytek – to znaczy, że nie odczytał z niej tego, co w niej naprawdę cenne.
Arkadiusz Robaczewski
Św. Tomasz z Akwinu, kapłan i doktor Kościoła Św. Tomasz z Akwinu urodził się w miejscowości Rocca Secca, niedaleko Akwinu, w okręgu Neapolu, w latach 1225 – 1227. Kiedy chłopiec miał 5 lat, rodzice oddali go w charakterze oblata do opactwa na Monte Cassino. Świadczy to o klimacie na wskroś religijnym rodziny. Opatrzność wszakże miała inne zamiary wobec młodzieńca. Z niewyjaśnionych przyczyn opuścił on klasztor i udał się do Neapolu, gdzie studiował na tamtejszym uniwersytecie. Tam zapoznał się z niedawno założonym przez św. Dominika († 1221) Zakonem Kaznodziejskim. Rok wstąpienia do tegoż zakonu dominikanów nie jest bliżej znany. Święty miał wtedy ok. 20 lat. Krok ten spotkał się z dezaprobatą rodziny, która wszelkimi sposobami usiłowała skłonić Tomasza do opuszczenia zakonu. Wysłano nawet jego własną siostrę, Marottę, by mu dominikanów „wybiła z głowy”. Święty jednak umiał tak do niej przemówić, że sama wstąpiła do benedyktynek. Przełożeni wysłali zdolnego młodzieńca na studia do Rzymu, a stamtąd około roku 1248 do Kolonii, gdzie wykładał na tamtejszym uniwersytecie głośny uczony dominikański, św. Albert Wielki († 1260). Po chlubnym ukończeniu studiów przełożeni wysłali Tomasza do Paryża, by na tamtejszej Sorbonie wykładał teologię. Był najpierw bakałarzem nauk biblijnych (1252–1253), z kolei wykładał „Sentencje” Piotra Lombarda (1253–1255). Zadziwiał wszystkich jasnością wykładów, wymową i głębią. Stworzył własną metodę, w której najpierw wysuwał trudności i argumenty przeciw danej prawdzie, a potem je zbijał kolejno i dawał pełny wykład. Na skutek intryg, jakie przeciwnicy dominikanów rozbudzili na Sorbonie, Tomasz po siedmiu latach powrócił do Włoch. Na kapitule generalnej został mianowany kaznodzieją (1260). Przez pewien czas prowadził także wykłady na dworze papieskim (1261–1265). W latach 1265–1267 widzimy Świętego ponownie w klasztorze Św. Sabiny w Rzymie. W latach 1267–1268 przebywał w Viterbo, jako kaznodzieja papieski. Kiedy ucichła burza w Paryżu, przełożeni ponownie wysłali swojego czołowego teologa do Paryża ( 1269–1272). Po trzech latach wrócił do Włoch i wykładał na uniwersytecie w Neapolu (1272–1274). W tym samym czasie kapituła generalna zobowiązała go, aby zorganizował teologiczne studium generale dla zakonu. Święty upatrzył sobie na miejsce tychże studiów Neapol. W roku 1274 papież bł. Grzegorz X zwołał do Lyonu sobór powszechny. Zaprosił także św. Tomasza z Akwinu. Dni jednak Świętego były już policzone. Po krótkiej chorobie zmarł w drodze na sobór w opactwie cystersów w Fossanuova dnia 7 marca 1274 roku.
Św. Tomasz z Akwinu, autor: Sandro BotticelliDo chwały świętych wyniósł Tomasza z Akwinu papież Jan XXII 1323 roku. Św. Pius V zaszczycił go tytułem doktora, czyli nauczyciela Kościoła. Papież Leon XIII ogłosił go patronem szkół katolickich. Już współcześni nadali Świętemu tytuł „doktora powszechnego”, a wiek XV przyznał mu tytuł „doktora anielskiego”. Relikwie Świętego dopiero w roku 1368 przeniesiono z Fossanuova do Tuluzy. Wtedy także dokonano ich podziału: prawe ramię Świętego otrzymali dominikanie w Paryżu, a relikwię głowy przekazano do Salerno. Relikwie, zbezczeszczone przez kalwinów (1562) i przez rewolucję francuską (1797), z Tuluzy przeniesiono do St. Sernin, a część podarowano do Fossanuova. W 1974 r. relikwie powróciły do kościoła Jakobinów w Tuluzie, gdzie pozostają do dziś. Dość znaczna część śmiertelnych szczątków św. Tomasza z Akwinu znajduje się również w Priverno. W klasztorze w Neapolu cela Świętego została zamieniona na kaplicę. Można tam zobaczyć dzwonek, którym posługiwał się Święty w czasie wykładów, a przede wszystkim relikwię jego lewego ramienia. Spuścizna literacka św. Tomasza z Akwinu jest olbrzymia. Wprost wierzyć się nie chce, jak wśród tak wielu zajęć mógł napisać dziesiątki tomów. Zadziwia przy tym uniwersalizm podejmowanych zagadnień i głębia ich wyjaśnień. Wyróżniał się umysłem nie tylko analitycznym, a1e także syntetycznym. On jedyny odważył się dać panoramę całej nauki filozofii i teologii katolickiej w systemie zdumiewająco zwartym, któremu nadano nazwę tomizmu. Do najważniejszych jego dzieł należą: Summa contra Gentiles, czyli apologia wiary przeciwko poganom, Kwestie dysputowane, Komentarz do sentencji Piotra Lombarda, Summa teologiczna i Komentarze do niektórych ksiąg Pisma świętego. Wypada również przypomnieć, że Tomasz umiał połączyć niezwykłą wiedzę z niemniej wielką świętością. Powiedziano o nim, że „między uczonymi był największym świętym, a między świętymi największym uczonym”. Wyróżniał się skromnością, pokorą i duchem modlitwy. Był także uzdolnionym poetą. Zostawił piękne teksty liturgiczne do brewiarza i mszału na uroczystość Bożego Ciała. Kilka razy ofiarowanej mu godności biskupiej nie przyjął. Św. Tomasz z Akwinu zgromadził wszystkie wiadomości swego wieku i dokonał dzieła, rozpoczętego przez ludzi wielkich, poprzedzających go w zawodzie naukowym. W ślad za nimi zabrał się do wyjaśniania syntezy teologicznej Piotra Lombarda i filozoficznych pism Arystotelesa; wyjaśniał wiele ksiąg Pisma św., w szczególności zaś wiele listów św. Pawła. W dziele swym Catena aurea zebrał pod formą komentarzy wszystko, co najpiękniejszego powiedzieli Ojcowie Kościoła o czterech Ewangeliach. W swej Summa contra gentiles zbadał wszystkie dogmaty wiary pod względem rozumowym i apologetycznym. Po takim dopiero przygotowaniu przystąpił do napisania, głównego swego dzieła, któremu nadał tytuł: Summa teologiczna. Według św. Tomasza za istnieniem Boga przemawia pięć argumentów, nazywanych drogami (łac. via – droga)
jeśli istnieje ruch, to istnieje pierwszy poruszyciel – Bóg (łac. ex motu)
jeśli każda rzecz ma swą przyczynę, istnieje pierwsza przyczyna sprawcza – Bóg (łac. ex ratione causae efficientis)
jeśli byty przygodne nie istnieją w sposób konieczny (pojawiają się na świecie i przemijają), musi istnieć byt konieczny – Bóg (łac. ex possibili et necessario)
jeśli rzeczy wykazują różną doskonałość, to istnieje byt najdoskonalszy – Bóg (łac. ex gradibus perfectionis)
jeśli celowe działanie jest oznaką rozumności, to ład i porządek w działaniu bytów nieożywionych, lub pozbawionych poznania, świadczą o istnieniu Boga, kierującego światem nieożywionym. (łac. ex gubernatione rerum)
Summa ta jest świetną syntezą całej nauki katolickiej; teologię wykłada podług źródeł najzdrowszej tradycji, a wszystkie ważniejsze zagadnienia filozoficzne rozwiązuje w sposób zgodny z zasadami wiary. To dzieło właśnie zjednało Doktorowi Anielskiemu uwielbienie, jakie wypowiada Leon XIII papież w głośnej encyklice Aeterni Patris z dnia 4 sierpnia 1879 r., przytaczając słowa Cajetana: „Tomasz z Akwinu posiadł w pewnym znaczeniu rozum wszystkich poprzedzających go uczonych. Zgromadził ich nauki w jedną całość, jako rozproszone członki jednego ciała; zestawił jedne z drugimi, przedziwnym sposobem je podzielił i tak dalece wzbogacił, że jego słusznie uważać należy za szczególnego obrońcę i zaszczyt Kościoła”. W dziele tym klasycznym, Summa teologiczną zwanym, znajduje się najpewniejsza, najbardziej metodyczna, najdokładniejsza i najwyraźniejsza synteza nauki poprzednich wieków, a tym samym najdokładniejszy wyraz tradycji, nieomylnie przechowywanych i rozwijanych na łonie Kościoła. Znakomity ten przeto dominikanin stał się mistrzem wszystkich teologów i wszystkich filozofów chrześcijańskich, źródłem, z którego miały czerpać następne wieki tradycyjną naukę Kościoła.
Wiara i Rozum zjednoczone Ale jest jeszcze coś innego, co z Summy tej czyni jakoby kopalnię, w której, w zarodku przynajmniej, znajduje się rozwiązanie licznych zagadnień, jakie poruszano w ciągu wieków, – i jakoby zbrojownię, z której wydobywa się broń dla zwalczenia wszelkich herezji i błędów; tym czymś jest metoda naukowa, jakiej się trzyma św. Tomasz. Polega ona na tym, że uczony ten myśliciel sprowadza zawsze swój wykład do pierwszych zasad, i odróżnia rzeczy, należące do zakresu rozumu naturalnego, od rzeczy należących do zakresu wiary. Wolność prawdziwa, to wolność od błędu niepewności.
Summa Teologiczna „Doktor Anielski, powiada jeszcze Leon XIII, upatrywał przyczyny filozoficzne w przyczynach i w samych pierwiastkach rzeczy, a właśnie obszar tych przesłanek i niezliczone prawdy, jakoby w zarodku w nich zawarte, dostarczają nauczycielom wieków późniejszych olbrzymiego tematu do naukowego rozwoju, jaki się we właściwym czasie wytworzy. Stosując ten sam system przy odpieraniu błędów religijnych, wielki ten myśliciel osiągnął podwójny skutek, że sam jeden odparł wszystkie błędy ubiegłych wieków, i że dostarczył niepokonalnej broni do odpierania tych, jakie przyszłość ujrzeć miała. Co więcej, doskonale i o ile potrzeba odróżniając rozum od wiary, jednocześnie łączy oboje węzłami najściślejszej wzajemnej przyjaźni: zastrzega tym sposobem prawa i przywileje obojga, oraz poręcza godność obojga, tak, iż rozum ludzki, unoszony na skrzydłach Tomasza aż do szczytu natury ludzkiej, wznieść się wyżej nie może, a z drugiej strony wiara z trudnością spodziewać się może od rozumu liczniejszych i potężniejszych pomocy nad te, jakich jej dostarczył Tomasz”.
Tryumf św. Tomasza z Akwinu Toteż niebawem zaczęto Summę teologiczną uważać za najpoważniejszy wykład nauki Kościoła. Mnóstwo też papieży w szczególniejszy sposób polecało naukę Anioła Szkoły, jak papieże: Klemens VI, Innocenty VI, Urban V, Mikołaj V, św. Pius V, Innocenty XII, Benedykt XIII, Klemens XII, Benedykt XIV, Pius IX, Leon XII. Sobory ekumeniczne: Lioński, Vienneński, Florencki, Watykański, czerpały z dzieł jego swe orzeczenia; toż samo czynili Ojcowie Soboru Trydenckiego; co więcej nawet, na czcigodnych swych posiedzeniach soborowych obok Biblii i zbioru kanonów kościelnych umieścili na stole Summę Teologiczną św. Tomasza. Stare wszechnice świata katolickiego ogłosiły Anielskiego Doktora najpewniejszym przewodnikiem nauczania. Statuty większej części zakonów religijnych, jak dominikanów, benedyktynów, karmelitów, augustianów, jezuitów, nakazują członkom swoim badać pisma św. Tomasza i przejmować się jego zasadami. Ta jednogłośna niemal zgodność w uwielbieniu dla św. Tomasza nadaje mu nadzwyczajną, powagę. Nauka kościelna jest nieomylną nie tylko, kiedy ją orzeka uroczystym sądem Najwyższy Pasterz lub sobór ekumeniczny, ale także, kiedy ją nam podaje powszechna zgodność tych, którzy służą Kościołowi za narzędzia i organa w dziele nauczania jego dzieci; jakoż przytoczone wyżej świadectwa dowodzą, że nauka św. Tomasza z Akwinu nie różni się od nauki Kościoła. Rozumie się, że z tego nie wynika bynajmniej, aby każde zdanie św. Tomasza obowiązywało wiernych na sumieniu, ale ponieważ wszystkie punkty jego nauki ściśle są ze sobą złączone i dziwnie piękną przedstawiają jedność, niebezpieczne byłoby, przeto przedsięwzięciem odrzucać całość jego nauczania lub poszczególne nawet zasady, bardzo z bliska dotyczące orzeczeń dogmatycznych, i dlatego też wszystkie zdania św. Tomasza przyjmować należy z największym poszanowaniem. A zatem Kościół zachowaniem się swoim i wielkimi pochwałami dla św. Tomasza nadał ogromną powagę nie tylko zasadom jego teologicznym, ale także zasadom filozoficznym w całości swej uważanym, oraz ogółem wszystkim zasadom św. Doktora, dotyczącym prawd objawionych. Doroczne wspomnienie świętego Tomasza z Akwinu do roku 1969 obchodził Kościół 7 marca, w dzień śmierci Świętego. Reforma liturgiczna z roku 1969 wspomnienie Świętego przeniosła, uzasadniając, że dotychczasowe święto przypadało zawsze w Wielkim Poście. Wybrano dzień 28 stycznia, gdyż wtedy odbyła się uroczystość przeniesienia jego relikwii do Tuluzy (1369). Sanctus.pl
Likwidacja Prus – 25.02.1947 r. Mężczyźni, którzy urodzili się w czasie tamtych wydarzeń odchodzą właśnie na emeryturę a można o nich powiedzieć, że są równolatkami jednego z najszczęśliwszych dla Polski aktów politycznych z pierwszej połowy XX w. Kto dziś pamięta, że 25 lutego 1947 r. Dekretem nr 46 Aliancka Komisja Kontroli wymazała Prusy z mapy Europy? Oto stosowny fragment zaczerpnięty z Officjal Gazette of the Control Counsil for Germany: „Państwo pruskie, które od początku było nośnikiem militaryzmu i reakcji w Niemczech de facto przestało istnieć. Kierowani chęcią zachowania pokoju i bezpieczeństwa narodów i pragnieniem zapewnienia dalszej rekonstrukcji życia politycznego w Niemczech na podstawie demokratycznej, Rada Kontroli postanawia, co następuje:
Artykuł 1. Państwo Pruskie wraz ze swoim rządem centralnym i wszelkimi jego agendami zostaje zlikwidowane. […]”
Pisanie tzw. „historii alternatywnych” to rodzaj popularnej ostatnio literatury, ale doprawdy trudno sobie wyobrazić powojenne dzieje naszej części Europy, gdyby AKK nie podjęła swojej odważnej decyzji. Bowiem Prusy nie były normalnym państwem – dosadnie i celnie określił to Napoleon mówiąc, że Prusy wylęgły się z armatniej kuli. Prusacy byli agresywni wobec wszystkich sąsiadów, ale ich stosunek do Polski był szczególnie nienawistny. Czasy krzyżackie można pominąć, bo wiedza o konflikcie z tym zakonem jeszcze jakoś funkcjonuje w zbiorowej pamięci. Wypada jednak przypomnieć, że lennik Rzeczpospolitej, władca Brandenburgii i Prus Książęcych, elektor Fryderyk Wilhelm, bez skrupułów w czasie „potopu” sprzymierzył się ze Szwedami, łamiąc niedawną, osobiście złożoną, przysięgę. Mało tego, zaangażował się aktywnie w pierwszy, na szczęście nieudany, rozbiór Polski, postanowiony w Radnot 06.12.1656 r. wraz ze Szwecją i Siedmiogrodem. Militarne sukcesy wojsk Rzeczpospolitej zniweczyły ten zamysł. Niestety nasze osłabione państwo nie zdobyło się na właściwą ripostę. A nasz, pożal się Boże, północny „sąsiad” nie zapomniał o „pokusie z Radnot” i cierpliwie czekał. Za Sobieskiego Warszawa i Wilno były jeszcze zbyt silne. Później, mimo „saskiego” rozkładu państwa, Rzeczpospolita połączona unią personalną z Saksonią i pod faktycznym protektoratem Rosji także była jakoś geopolitycznie chroniona. Sytuacja zmieniła się, gdy unia wygasła a Konfederacja Barska ujawniła siłę konfliktu z Rosją, uwikłaną dodatkowo w wojnę z Turcją. Wówczas Prusy, które w międzyczasie zmieniły swój status z elektoratu na królestwo, mogły zaatakować. Inicjatorem pierwszego rozbioru naszego kraju był król pruski Fryderyk II. Jego brat, Henryk, złożył w Petersburgu ofertę poparcia przez Prusy i Austrię Rosji w wojnie na Bałkanach a jako „zapłaty” domagał się Prus Królewskich i Warmii dla siebie oraz Spisza i Galicji Wschodniej dla Austrii. Zresztą już wcześniej wojska pruskie i austriackie rozpoczęły swoje operacje. Po początkowych wahaniach oferta została przyjęta i rozbiór stał się faktem. Nie zaspokoiło to apetytu północnego „sąsiada”, ale znowu, protektorat Rosji stał na przeszkodzie roszczeń Berlina – Petersburg nie myślał dzielić się Rzeczpospolitą, skoro praktycznie miał ja całą. Był to jakiś plus, ale poza tym rosyjskie rządy w Warszawie i Wilnie były dla Polaków niezwykle szkodliwe i upokarzające, bo praktycznie polegały na utrzymaniu naszego kraju w stanie anarchii. Niestety, by temu zaradzić brakowało politycznych narzędzi – skarbu i armii. I tu koło się zamykało, bo na reformę finansów i aukcję wojska zgody nie wyrażali Moskale.
Nasza sytuacja radykalnie poprawiła się przed sejmem zwołanym na 1788 r. – sejmem zwanym później Wielkim albo Czteroletnim. Rosja uwikłała się w ciężkie wojny z Turcją i Szwecją. Pojawiła się niewielka szansa, by Petersburg zgodził się na rozbudowę sił zbrojnych Rzeczpospolitej a zatem w konsekwencji i na modernizację skarbowości. Prusy zareagowały natychmiast. 13 października poseł Ludwik Buchholtz w imieniu swego monarchy ogłosił w sejmie deklarację, w której zaprotestował przeciwko planowanemu przymierzu polsko rosyjskiemu i zamiarowi udziału Rzeczpospolitej w wojnie z Turcją. Równocześnie złożył propozycję polsko-pruskiego sojuszu. Posłowie, mimo doświadczeń sprzed 20 lat, nie dostrzegli pułapki i 29 marca 1790 r. przymierze polsko-pruskie zostało zawarte. Upokarzająca kuratela moskiewska została ostentacyjnie odrzucona, ale gdy wywikłana z wojen Rosja zaatakowała Rzeczpospolitą, Prusy nie pomogły aliantce tylko agresorowi. Trudno o większe wiarołomstwo: drugi rozbiór stał się faktem. Kadłubek, jaki pozostał po niegdyś rozległej Rzeczpospolitej miał małe szanse przetrwać między agresywnymi sąsiadami. Powstanie Kościuszkowskie przyśpieszyło wypadki – doszło do trzeciego rozbioru, Warszawa została prowincjonalnym, pogranicznym, pruskim miastem a większość ziem etnicznie polskich – Prusami Południowymi. Prusacy włamali się do skarbca na Wawelu, zrabowali insygnia koronacyjne i, co symboliczne, jak prawdziwi barbarzyńcy, przetopili je na złoto. To Prusacy byli siłą sprawczą zaborów i to oni byli ich głównym beneficjentem. Powszechnie jednak za głównego zaborcę uważa się Rosję. Przesądziły o tym następne dramatyczne wydarzenia: Napoleon rozgromił Prusaków a z ich drugiego i trzeciego zaboru utworzył Księstwo Warszawskie, przez samych zwycięskich Polaków powiększone później o trzeci zabór austriacki. Z kolei Napoleon został pobity przez Rosję a tryumfujący car Aleksander na Kongresie Wiedeńskim wywalczył odbudowanie pod swoim berłem Królestwa Polskiego właśnie na ziemiach Księstwa. Określenie „wywalczył” jest jak najbardziej na miejscu, bo Aleksander miał przeciw sobie całą Europę do tego stopnia, że groziło to wojną w obrębie niedawnej anty-napoleońskiej koalicji. W tej sytuacji Berlin wymógł na Petersburgu część wielkopolski z Poznaniem. Tak to na sto lat Warszawa w formie bardziej lub mniej uciążliwej zaczęła podlegać Rosji a rola Prus w zniszczeniu Rzeczpospolitej została wyparta ze zbiorowej pamięci. Oczywiście Dekret nr 46 Alianckiej Komisji Kontroli wydany 25 lutego 1947 r. nie został wydany ze względu na rozbiory Polski, ani późniejsze niegodziwości Berlina wobec Polaków. Wielcy politycy może nawet nie wiedzieli o brutalnej germanizacji Wielkopolski, tępieniu słowiańskiej mowy itd. Truman, Attlee i Stalin uznali, że należy zniszczyć dzielnicę Niemiec, której, od wieków, dominującą cechą był militaryzm. Chcieli raz na zawsze zniszczyć pruski kult przemocy narzucony przez Królewiec i Berlin reszcie państw niemieckich, bo to było groźne dla Europy i świata. Nauczeni doświadczeniem obu ostatnich wojen, ale także wiedzą o wcześniejszych dziejach, wiedzieli, co robią. W dobie, gdy obecne elity berlińskie wydają ogromne środki, by pisać historię na nowo, przedstawić Prusy, jako „sympatyczne” państwo a Niemców, jako ofiary, warto o tym pamiętać. Tym bardziej, że niemieckie instytucje, w tym sądy, znowu zaczęły prześladować polską mowę. Data 25 lutego 1947 r. powinna zagościć w popularnych podręcznikach historii a nie tylko w specjalistycznych opracowaniach. Wszak z tym dniem, pierwszy raz od ponad pół tysiąca lat, od północy nie grozi nam ekspansja, Choćby i ekonomiczna.
Paweł Milczarek
27 stycznia 2012 "Decyzja polityczna rodzi się z niczego" - twierdził Carl Schmitt, teoretyk państwa autorytarnego, współtwórca tzw. teologii politycznej. Chwieją się fundamenty światów, a my żyjemy w medialnej przemocy. Co rusz władza nam coś narzuca, media urabiają, trybunały przyklepują.. Nie wiem, czy na Kubie już jest Trybunał Konstytucyjny, czy jest jaczejka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, ale zmiany idą.. Tak jak swojego czasu u nas.. Pan generał Jaruzelski przygotowywał PRL - do zmian w kierunku europejskim, już w mroku czasu wojennego.. Trybunał Konstytucyjny, Rzecznik Praw Obywatelskich… Jaczejka Helsińskiej Fundacji- to dopiero rok 1990. Na Kubie zaczynają od razu z grubej, postępowej rury.. Komunistyczna Partia Kuby oraz kubański parlament, zalegalizują związki między osobami tej samej płci. (???) Tak od razu? Bez poprzedzającej kampanii przeciw homofobii? Bez posła Biedronia? Bez państwa praw człowieka? Promotorem i pomysłodawczynią takiego projektu wywracającego Kubę do góry nogami, jakby komunizmu przez lata od 1959 roku nie było dość, jest rewolucjonistka rodzinna familii Castro - córka Raula Castro, brata Fidela - Mariela, która obecnie piastuje zaszczytne stanowisko szefa Narodowego Ośrodka Edukacji Seksualnej CENEX. Żeby zdeprawować i wykorzenić normalność - trzeba zacząć „naprawę „państwa od szerzenia pornografii i kultu seksu.. A potem demoralizacja pójdzie sama.. Na Kubie jest o tyle łatwo, że rewolucyjny Fidel doprowadził Kubę i jej mieszkańców, do największego osiągnięcia w historii.. Zrobił z państwa jeden wielki burdel w dosłownym tego słowa znaczeniu.. Bo inni socjaliści, oprócz burdelu moralnego, zrobili ze swoich państw wielki burdel ekonomiczny.. O Fidelu Castro - media głównego propagandowego nurtu ściekowego - wrażają się jakoś ciepło.. Jego wizerunek nie ma nic ze zbrodniarza.. Taki miły, starszy pan, który potknie się podczas skończonego przemówienia, kończącego się słowami ”Socialismo o muerte”. Niektórzy woleli śmierć.. Nowe demokratyczne prawo na Kubie ma zalegalizować związki jednopłciowe, pozwolić im na dziedziczenie i przekazywanie majątku - i uwaga! - na razie nie pozwolić parom na adopcję dzieci. To na razie, bo w przyszłości będzie inaczej. Po myśli tych wszystkich, którzy planują na całym świecie adopcję homoseksualizmu do Nowego Wspaniałego Świata, który nam wybudują.. Niektórzy młodsi mieszkańcy naszego globu doczekają z pewnością czasów, że w państwach rządzących się amoralnością w postaci homoseksualizmu, członkami rządów tych państw będą wyłącznie homoseksualiści.. Dla ludzi normalnych nie będzie miejsca! Oczywiście przybędzie homoseksualistów, bo wielu chce być w rządzie. I dadzą się adoptować nawet za cenę zmiany płci.. W każdym razie, dla potrzeb nowej” religii” trzeba będzie poczynić pewne zmiany propagandowe.. Trzeba będzie spojrzeć wstecz, zastanowić się, co można byłoby zmienić i zaadoptować do potrzeb współczesności. Już mówi się szeptem na Kubie, że Marks i Engels byli gejami.. Nie wiem, nie byłem przy tym, ale parą byli również Lenin z Trockim.. Słuchy chodzą, że nie tylko parą polityczną.. Historycy i psychiatrzy powinni zjednoczyć się w jednym froncie, żeby całość spraw przebadać.. W każdym razie chodzi o to, żeby homoseksualistów w historii było jak najwięcej, a historię oczywiście można pozmieniać- w końcu Orwell dał im przykład, jak to się robi.. Ministerstwa prawdy już wszędzie są- tylko kwestia logistyki i organizacji.. Ciekawe czy Juliusz Cezar był gejem? A potem przebadać papieży.. Papieży szczególnie, bo można jednocześnie uderzyć w największego wroga, który stoi w poprzek budowy Nowego Wspaniałego Świata. A potem przebadać wszystkich konserwatystów w historii.. Bo, że mieli plamy na umysłach - to oczywiste.. Psychiatrów zwolni się z tego obowiązku. Chodzi teraz o sposób, w jaki zaspokajali swój popęd płciowy.. No i wyjdzie szydło z worka.. Przepraszam posłankę Beatę Szydło.. Szydło z worka wyjdzie również przy okazji pomysłu dotyczącego obowiązkowego ubezpieczenia wszystkich turystów, którzy zamierzają wybierać się na wypoczynek w góry. Chodzi pomysłodawcom o takie OC, tak jak dla kierowców i coś” na kształt opłaty klimatycznej”. Żeby, gdy się obowiązkowo ubezpieczą - poczuli się bezpieczniej.. Bo najbezpieczniej czuje się człowiek, gdy jest bezpiecznie ubezpieczony przymusowo. Ma być jakieś stowarzyszenie, tak przynajmniej projektował poseł PO, nie zapamiętałem nazwiska, ale zanim został posłem, pracował w GOPR. Stowarzyszenie to będzie zajmować się obowiązkowo obowiązkowymi, ubezpieczeniami OC dla turystów.. Żeby, gdy stanie się nieszczęście - można było pobrać od niego wynagrodzenie dla siebie i członków stowarzyszenia.. Nie. Przepraszam.. Oczywiście, żeby pomóc poszkodowanemu, gdy ten znajdzie się w potrzebie w górach.. I stanie się ofiarą przyrody, bo akurat zachciało mu się wyjść w góry późnym wieczorem, żeby zdążyć na rano powrócić, a w tym czasie pojawiła się zamieć i spadła temperatura.. Oczywiście każdy powinien mieć prawo iść w góry, kiedy mu się podoba i oczywiście się od tego ubezpieczyć, tak jak ubezpieczyć się od szkody na zdrowiu. Ale dlaczego pod przymusem? Skoro usługa ubezpieczenia dla turysty jest dobra, to wszyscy ludzie, którym jest potrzebna tego typu usługa, kupują ją dobrowolnie.. A nie grupy goprowskiego nacisku narzucają ją wszystkim, bo chcą ich pieniędzy… Żeby - powiedzmy sobie szczerze - poustawiać swoich ludzi w nowym stowarzyszeniu.. Nie ma jeszcze nazwy, ale może być roboczo ”Stowarzyszenie Poszkodowanych przez Góry” Pojawi się problem terytorialny.. Bo, od jakiego miejsca będzie liczyła się opłata przymusowego ubezpieczenia OC od wypadku w górach, gdy poszkodowanemu trzeba pomóc? Czy od Poronina, czy może już od Nowego Targu, a może już od Krakowa? Od wawelskiego wzgórza.. Bo wchodząc na Wawel też człowiek może narazić się na niebezpieczeństwo.. I trzeba będzie ściągać GOPR.. Ochotnicze Pogotowie..(????) To skąd ochotnicy mają pieniądze, żeby ochotniczo iść z pomocą? Czy czasami nie z budżetu państwa? I to się nazywa ochotnik? Funkcjonariusz państwowy na państwowym etacie pomagający potrzebującym pomocy w górach za pieniądze wszystkich podatników, nawet tych, którzy preferują morze? Zróbmy pogotowie profesjonalne i zawodowe i nich jego pracownicy żyją z pieniędzy tych, którzy potrzebują pomocy i niech oni za to płacą, a nie wszyscy przyjeżdżający do Zakopanego, żeby sobie pospacerować po Krupówkach.. Na których też oczywiście może być niebezpiecznie, bo – jak donosi prasa - tamtejszy niedźwiedź- przebieraniec, zaczepia turystów po pijanemu.. Pijany niedźwiedź? Sejm powinien zająć się problemem pijanego niedźwiedzia zaczepiającego turystów na Krupówkach.. Obowiązkowe ubezpieczenie od ataków pijanego niedźwiedzia - jak najbardziej. I jak najwyższe - bo jest bardzo niebezpiecznie.. Najlepsze byłoby obowiązkowe ubezpieczenie nas wszystkich od decyzji rządu.. Na to jedyne przymusowe ubezpieczenie, jako konserwatywny-liberał zgodziłbym się bez żadnych warunków wstępnych oprócz jednego.. Żeby członkowie rządu zapłacili za swoje głupie decyzje naprawdę z własnej kieszeni.. Nie z kieszeni państwowej.. Przeto musieliby pójść do jakiejś pożytecznej pracy i uczciwie zarobić pieniądze. Którymi zapłaciliby odszkodowania wszystkim tym, których poszkodowali.. To by dopiero byłaby sprawiedliwość.. Bo sprawiedliwość to stała i niezłomna wola oddawania każdemu tego, co mu się należy.. Łącznie z więzieniem! Decyzja polityczna może i rodzi się z niczego.. Ale inne decyzje wynikają z pieniędzy. Z pożądania naszych pieniędzy. I to jest istota demokratycznego państwa bezprawia.. WJR
Boni zarzeka się, że ACTA nie zaszkodzi Polsce. "Nie wprowadzimy w życie art.27. ustęp 4." Jeśli w art. 27. ustęp 4 ACTA pojawiają się zagrożenie dotyczące osób prywatnych, internautów, to my na pewno tego nie wprowadzimy do polskiego prawa i będą te przepisy, które istnieją do tej pory - powiedział Michał Boni, minister administracji i cyfryzacji. Podpisanie tego dokumentu, nie oznacza jego funkcjonowania, jako prawa - powiedział dziś w Radiu ZET Michał Boni, komentując wczorajsze podpisanie przez Polskę umowy ACTA. Min. Boni przypomniał, że premier
wyraźnie powiedział, że nie zaczniemy procesu ratyfikacji bez wyjaśnienia wszystkich wątpliwości i bez przeglądu polskiego prawa, tak, aby zobaczyć czy jest tam coś, co zagraża wolności internetowej. 90 proc. dokumentu dotyczy ustawodawstwa i kompetencji europejskiej, 10 proc. dotyczy ustawodawstwa polskiego, w tym obszarze, który dotyczy karania. To było sprawdzane i nikt nie zamierza w Polsce dokonywać żadnych zmian w stosunku do istniejącego prawa, którego nikt nie negował. Przywołując art. 27 ustęp 4. min. Boni zaznaczył, że skoro tam pojawia się to szeroko omawiane zagrożenie, że strona może wprowadzić przepisy, które bardziej ścigałyby osoby prywatne, internautów, to my na pewno tego nie wprowadzimy do polskiego prawa i będą te przepisy, które istnieją do tej pory. Nie wolno nam wejść w procedurę ratyfikacyjną, jeśli nie rozproszymy wszystkich wątpliwości - podkreślił Boni. A jeśli nie będziemy umieli ich rozproszyć patrząc na nasze prawo i tamten dokument, bo nasze prawo nie jest restrykcyjne, a wynikałoby, że Unia jest bardziej restrykcyjna, to wtedy nie powinniśmy tego dokumentu ratyfikować. Ambasador Polski w Japonii Jadwiga Rodowicz podpisała wczoraj w siedzibie MSZ w Japonii umowę ACTA o zapobieganiu handlu podróbkami. Ambasador ten podpisała dokument na mocy upoważnienia udzielonego jej 24 stycznia przez premiera Donalda Tuska. Artykuł 27 ustęp 4. ACTA przewiduje możliwość wydania przez swoje właściwe organy dostawcy usług internetowych nakazu niezwłocznego ujawnienia posiadaczowi praw informacji wystarczających do zidentyfikowania abonenta, co, do którego istnieje podejrzenie, że jego konto zostało użyte do naruszenia praw związanych ze znakami towarowymi, praw autorskich i pokrewnych. ACTA (Anti-counterfeiting trade agreement) to układ między Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i USA, do którego ma dołączyć UE. Jego nazwę można przetłumaczyć, jako "porozumienie przeciw obrotowi podróbkami", dotyczy jednak ochrony własności intelektualnej w ogóle, również w internecie. Zdaniem obrońców swobód w internecie może prowadzić to do blokowania różnych treści i cenzury w imię walki z piractwem. PAP, mall
Polecą głowy za ACTA? Boni złożył już gotowość dymisji, Zdrojewskiemu przygląda się premier Minister administracji i cyfryzacji Michał Boni powiedział dziś w Radiu ZET, że w poniedziałek przedstawił premierowi Donaldowi Tuskowi gotowość do dymisji. Pan premier na razie jej nie przyjął - powiedział minister. Sprawa ma związek z umową międzynarodową ACTA, przeciwko której protestują internauci, zarzucając rządowi m.in. brak konsultacji. Premier Donald Tusk zapowiedział w czwartek, że poprosi Boniego i szefa resortu kultury Bogdana Zdrojewskiego o szczegółowe wyjaśnienia w sprawie konsultacji dotyczących ACTA. Jeśli pojawiały się jakieś wątpliwości, co do sposobu konsultowania (umowy) przez ministra Zdrojewskiego, to na pewno wyciągnę konsekwencje, jeśli to się potwierdzi - powiedział premier. Jak zadeklarował jest gotów do poważnej rozmowy w celu przejrzenia wszystkich przepisów prawa, które upoważniają instytucje państwowe do przesadnych, za daleko idących kompetencji w dziedzinie kontrolowania obywateli. Boni w czwartek w "Trójce" powiedział, że premier był i jest na tym punkcie "wrażliwy". Dlatego - szczerze mówiąc - dostaliśmy burę w ostatnich dniach - mówił Boni. Dodał, że kilka razy przekazywano resortowi kultury sugestie, żeby mocniej konsultowało się ze środowiskami internautów ws. ACTA. Nie chciał jednak powiedzieć, że to Zdrojewski jest odpowiedzialny za to, jak wyglądały konsultacje. Jeśli mam jakieś poczucie niezrealizowania swojego zadania, to właśnie w tym obszarze - dodał. Dzisiejsza "Rzeczpospolita" podała, że wielu członków rządu podważa zasadność podpisania porozumienia ACTA, a nad ministrem kultury zbierają się czarne chmury. Działacze PO mówią, że jeśli ktoś zapłaci stanowiskiem za kryzys wokół ACTA, będzie to właśnie Zdrojewski - pisze gazeta. PAP, mall
Czy CO2 zrobi z Polski drugi Kuwejt? „Paliwo ze spalin” – na pierwszy rzut oka to koncept z gatunku science fiction, ale przecież przyroda wykorzystuje podobny proces od miliardów lat. Rośliny uzyskują energię właśnie ze słońca, wody i ditlenku węgla. Nic dziwnego, że w laboratoriach nad sztuczną fotosyntezą pracuje wiele zespołów badawczych, m.in. w Japonii i Stanach Zjednoczonych. Jak dotychczas wysiłki badaczy rozbijały się o… wydajność. Jednak prof. Dobiesław Nazimek twierdzi, że znalazł rozwiązanie tego problemu. Na razie wszyscy muszą wierzyć profesorowi i jego współpracownikom na słowo, bo ich nowa metoda produkcji paliw, z CO2 czeka na patent. Dopiero po jego uzyskaniu inni specjaliści będą mogli zapoznać się ze szczegółami i rzetelnie zrecenzować odkrycie.
Z prof. Dobiesławem Nazimkiem rozmawia Agnieszka Maderska.
Co takiego rewolucyjnego jest w Waszej metodzie, że udało się Wam niejako przechytrzyć entropię?
Ależ nie – uśmiecha się profesor – na globalną entropię nie ma mocnych, to przecież wartość termodynamiczna. Nam się udało zrobić dobrze dwie rzeczy. Stworzyć warunki do jak najefektywniejszego przebiegu procesu sztucznej fotosyntezy i znaleźć odpowiedni katalizator. Energię do procesu dostarcza wydajne źródło fotonów w zakresie UV, tak więc temperatura barwna reakcji jest odpowiednio wysoka. Rozwiązaliśmy też problem stosunkowo niskiego stężenia CO2 w fazie wodnej. Dzięki tym innowacjom zamiast 0,6 proc. mamy 15 proc. metanolu w odcieku (końcowym produkcie sztucznej fotosyntezy). Takie 15-procentowe „wino” oczywiście nie nadaje się jeszcze do baku. Trzeba uzyskany metanol odseparować od wody, a potem poddać procesowi tzw. MTG (methanol to gasoline, czyli „metanol w benzynę”). Dopiero tu otrzymuje się mieszaninę węglowodorów, z których składa się benzyna i olej napędowy.
I przed Panem nikt na to nie wpadł?
To nie tak. Pierwszą instalację MTG wybudowano w Nowej Zelandii już w 1985 r. Planowana jest budowa kolejnych, m.in. w Chinach i Mongolii. Dlatego śmieszy mnie, jak ktoś mówi, że z alkoholu nie można zrobić benzyny. To się robi na świecie, choć w Polsce nie. No, ale w naszym kraju nie lata się też na Księżyc, a to wcale nie oznacza, że takie loty są nierealne. W końcu 12 ludzi już na Księżycu było. I tu, i tu chodzi głównie o koszty. W Polsce uzyskanie 1 litra metanolu z metanu kosztuje 40 groszy. Warunkuje to cena surowca, czyli gazu ziemnego (to prawie czysty metan). Im droższy gaz, tym droższy metanol. Tymczasem wyprodukowanie 1 litra metanolu naszą metodą kosztuje 9-11 groszy. A tam, gdzie tani metanol, tam i tania benzyna.
Ile mógłby kosztować litr takiego „paliwa ze spalin”? Tego nie wiem, ale cena produkcji jednego litra benzyny niepowinna przekraczać 30-40 groszy. Powiem więcej, gdyby wykorzystać cały ditlenek węgla, jaki produkują polskie fabryki, mielibyśmy nad Wisłą drugi Kuwejt. Z tej ilości surowca dałoby się wytworzyć cztery razy więcej benzyny i oleju napędowego, niż wynoszą potrzeby całej naszej gospodarki. I co ważniejsze, tankując takie paliwo do baku, nie odczułaby pani (a raczej – pani auto) żadnej różnicy. Patrząc na to od strony chemicznej, lewa strona równania jest co prawda inna, bo wprowadzamy inny komponent, ale po prawej otrzymujemy dokładnie taką samą mieszaninę węglowodorów, jaką uzyskuje się w procesie rafinacji ropy naftowej. Źródło powstania metanolu też nie ma znaczenia. Na cząsteczce tego alkoholu nie jest przecież nigdzie napisane „Ja jestem z ditlenku węgla”, a „Ja z gazu ziemnego”.
Długo pracowaliście nad tym wynalazkiem? Pierwsze próby zaczęliśmy robić sześć lat temu. Wykazaliśmy, że proces jest możliwy, ale potem coś się zacięło. Mimo wysiłków otrzymywaliśmy to samo, co inni. Bilans był zniechęcający. Już właściwie postawiłem na tym projekcie krzyżyk. I wtedy, w zeszłym roku, otworzyła mi się w mózgu jakaś klapka. Wiedziałem już, jak spowodować, żeby synteza była nie tylko możliwa, ale i efektywna. Próbki, które wysłaliśmy do akredytowanych laboratoriów, potwierdziły nasze przypuszczenia: mamy sukces!
Dlaczego udało się właśnie Wam w Lublinie? Wydaje mi się, że to dzięki niesztampowemu myśleniu. W nauce bardzo często jak ktoś opublikuje pracę na dany temat, to inni za nim powtarzają badania. Tak wchodzi się w pewne koleiny myślowe, z których ciężko potem „wyskoczyć”. Ja też przez jakiś czas czułem, że zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Nie mogliśmy wykombinować niczego oryginalnego.
Potrzebny był łut szczęścia? W nauce zawsze są potrzebne szczęście i duża doza optymizmu. Inaczej badacz nigdy nic by nie zdziałał. Mało tego – moim zdaniem dobry naukowiec musi być także zarozumiały. To znaczy głęboko wierzyć w siebie i w to, co robi. Między uczonym a artystą różnica jest tylko w środkach wyrazu. I jeden, i drugi tworzy nowe rzeczy, obaj też potrzebują talentu, tak zwanej iskry Bożej. Nam jej nie zabrakło i temu zawdzięczamy sukces. Bo przecież nie weszliśmy do tej rzeki, jako pierwsi; nie my wynaleźliśmy proces sztucznej fotosyntezy. Wielu pracowało nad tym przed nami. Nam udało się „tylko” ustalić dwa parametry: warunki do fotosyntezy i właściwy katalizator. Ale właśnie dzięki temu wyprzedziliśmy innych. Mieliśmy wtedy dwie drogi: albo piszemy artykuł do Science lub Nature, zyskujemy sławę i całemu światu pokazujemy, jak to się robi, albo patentujemy odkrycie i wtedy publikować możemy dopiero za 18 miesięcy. Zdecydowaliśmy się na to drugie.
Kiedy w takim razie będę mogła zatankować swój samochód benzyną wyprodukowaną Pańską metodą?
Wyliczyliśmy, że po to, by zakręcić kołem historii, potrzeba nam trzech lat i 100 mln złotych. W pierwszym roku chcielibyśmy tylko kontynuować badania. Teraz pracujemy na bardzo czystych składnikach. Nie wiemy, jak na przebieg procesu mogą wpłynąć, nieuniknione przecież w warunkach przemysłowych, zanieczyszczenia. Pytanie też, co by się działo, gdyby (tak jak to jest „w naturze”), CO2 był zmieszany z powietrzem. Dane wskazują, że wydajność przekształcania w metanol spada, ale proces biegnie. Aż się prosi, żeby dokładnie przebadać takie funkcje. Rok badań jest konieczny, żeby prawidłowo zaprojektować prototyp instalacji. Trzeba też pamiętać o poprawkach, koniecznych przy każdej zmianie skali badań. To problem uniwersalny przy powstawaniu technologii. Weźmy choćby pani sweterek. Najpierw jego włókno opracowano w laboratorium, potem przetestowano w skali półtechnicznej, a dopiero na koniec zaczęto wytwarzać masowo. Zdajemy sobie sprawę, że po drodze możemy napotkać wiele kłopotów, ale skoro radziliśmy sobie z nimi do tej pory, to nie ma powodu, by nie dać sobie z nimi rady w przyszłości. Zresztą, gdybyśmy nie wierzyli w sukces, nasza metoda nigdy nie wyszłaby z laboratorium.
Pan uważa, że lepiej, aby to był projekt państwowy (rządowy), czy może powinny się tym zainteresować prywatne spółki? Moim zdaniem to powinien być strategiczny projekt rządu, a zarządzanie nim należy powierzyć nam, naukowcom. Oczywiście, to są pieniądze publiczne, społeczeństwo musi wiedzieć, na co są wydawane, ale to nie oznacza, że trzeba ujawniać całą technologię produkcji. Szukanie aprobaty dla naszego pomysłu na „paliwa z recyklingu” można przyrównać do akceptacji zamówień na uzbrojenie dla armii. Możemy powiedzieć: „Mamy pomysł na nowy czołg”, pokazać, jak będzie wyglądał czy objaśnić zasadę działania, ale niekoniecznie musimy ujawniać, jak chcemy go konstruować. To byłoby wysoce nierozważne.
Boi się Pan, że ktoś podkradnie Wasze rozwiązania? Ktoś mądrze powiedział: bogaty kraj mógłby w ogóle nie robić badań, bo może sobie kupić wyniki. Polska do bogatych nie należy, więc musimy wszystko robić sami. Jeżeli poczekamy, aż inni wpadną na to samo (a stanie się tak na pewno, prędzej czy później), wtedy będziemy musieli wyłożyć grube miliony. Jest jeszcze inny, nie mniej ważny aspekt całego zagadnienia: budując nową gałąź przemysłu, naprawdę zwiększamy bezpieczeństwo energetyczne kraju. Stajemy się samowystarczalni, nie musimy nikogo prosić o odkręcenie kurka z gazem czy odblokowanie ropociągu. Naszym „kołem zamachowym” przestaje być ropa. Możemy korzystać z tego, co już mamy, czyli z węgla, a przy tym spełniać nawet najbardziej wyśrubowane normy Unii Europejskiej dotyczące emisji, CO2. W dobie ogólnoświatowego kryzysu warto pamiętać i o tym, że produkcją nowego paliwa nie zajmą się przecież krasnoludki. To wielki przemysł tworzący miejsca pracy. Jak wyliczyli polscy i niemieccy przedsiębiorcy, z którymi się konsultowałem w tej sprawie – rynek pracy będzie wart 20 mld złotych już w trzecim roku realizacji projektu. Ale są też ludzie zainteresowani tym, by energia była jak najdroższa. Spotykałem się z nimi na obradach rządowej podkomisji ds. energetyki i z przerażeniem słuchałem ich wypowiedzi.
Co zatem się stanie, jeśli ministerstwo nie zdecyduje się na zainwestowanie 100 mln złotych? Nawet bez rządowego wsparcia nasze badania będą kontynuowane. Wierzę, że nikt już nie wyleje naszych rozwiązań do ścieku. Jeśli nie uda się stworzyć projektu strategicznego, będziemy próbowali wprowadzać naszą metodę w życie innymi sposobami, np. zawierając prywatne porozumienia z przedsiębiorcami. Uważam jednak, że byłoby to z dużą szkodą dla całej idei. Po pierwsze: będzie więcej kosztować, po drugie, (co bardzo ważne) – będzie dłużej trwać. Nasz zespół nie jest w stanie obsłużyć więcej niż jednego, dwóch projektów jednocześnie. Doba ma tylko 24 godziny, a mnie już nawet pies w domu nie poznaje.
Przecież z takim projektem można chyba z powodzeniem sięgnąć po fundusze unijne? O, tak! Z tym, że jest pewien problem: struktury Unii to najlepszy wywiad gospodarczy świata. Starając się o finansowanie, trzeba dokładnie opisać wykorzystywaną technologię. Oczywiście, każdy recenzent (sam też nim jestem) podpisuje klauzulę, że niczego dla siebie nie wykorzysta. Ale im więcej ludzi się w taki projekt angażuje, tym większe ryzyko przecieku…, Dlatego wiele koncernów swoich kluczowych technologii nawet nie patentuje, tylko zamyka „know-how” w szafie pancernej. Weźmy taką Coca-Colę. Rozlewnie napoju można spotkać w każdym zakątku świata, ale syrop powstaje tylko w jednym miejscu – w Stanach. I po dziś dzień nikomu z zewnątrz nie ujawnia się receptury. W naszym przypadku też chodzi o ogromne pieniądze i technologię, która może zmienić energetyczną mapę świata.
Gdzie ma szansę powstać pierwsza fabryka „spalinowego paliwa”? W zeszłym roku prowadziliśmy rozmowy z kilkoma przedsiębiorstwami. Chcieliśmy, żeby udostępniono nam kawałek tzw. boczników gazowych (system oddzielający część gazów od głównego ich strumienia) niezbędnych do postawienia instalacji półtechnicznej. Najbardziej otwarte okazały się Zakłady Azotowe w Kędzierzynie-Koźlu. Tam zapytano nas tylko: jak szybko można to podłączyć. Nie było żadnych pytań w stylu „Czy się uda?”, „Czy warto?”. Dlatego myślę, że Kędzierzyn to prawdopodobna lokalizacja.
Załóżmy, że znajdzie się źródło finansowania i projekt zacznie żyć własnym życiem. Co wtedy? Ma Pan pomysł na kolejne badania? Oczywiście, że tak. Ale niczego nie zdradzę, bo wtedy inni naukowcy też się na to rzucą. A ja znowu chcę być pierwszy.
UWAGA! Youtube i Google szykują od 1 marca krytyczne zmiany! Google idzie o krok za daleko! Od 1 marca szykuje znacznie większe zmiany niż myślisz! Google ogłosił we wtorek, że będzie łączył dane użytkowników tj historię ich e-maili, przeglądanych filmów wideo, aktywności społecznościowych i innych usług, mówiąc, że stworzy to piękne proste i intuicyjne doświadczenie dla użytkowników. W ten sposób Google będzie tworzyło pełen profil użytkowników, sprzedając informacje pod “najbardziej przydatne” reklamy czy namierzając najbliższych internetowych znajomych. Będą zbierane i łączone z kontem dane dotyczące urządzenia (takie jak model sprzętu, wersja systemu operacyjnego i unikalny identyfikator urządzenia, a także informacje o sieci komórkowej, w tym numer telefonu). “Identyfikator urządzenia i numer telefonu mogą zostać powiązane z kontem Google”. Kolejne kwiatki w nowej licencji to zbieranie informacji o:
- szczegółach dotyczących sposobu korzystania z usługi, np. wyszukiwane hasła;
- dane z dziennika połączeń telefonicznych, takie jak numer telefonu użytkownika, numer rozmówcy, numery docelowe przekazywania, daty i godziny rozmów, czasy trwania rozmów, ustawienia przesyłania wiadomości SMS oraz typy połączeń telefonicznych.
- adres IP;
- dane o działaniu urządzenia, m.in. o awariach, aktywności systemu, ustawieniach sprzętu, typie i języku przeglądarki, datach i godzinach przesyłanych żądań oraz odsyłających adresach URL;
- pliki cookie, które mogą jednoznacznie identyfikować daną przeglądarkę lub konto Google.
Google będzie zbierał wszystkie dane z GPSów umieszczonych w urządzeniach, poprzez które używa się usług: „Jeśli użytkownik korzysta z usługi Google, która uwzględnia jego lokalizację, możemy gromadzić i przetwarzać informacje na temat rzeczywistego miejsca pobytu użytkownika, takie jak sygnały GPS wysyłane przez jego komórkę. Możemy również stosować różne technologie, aby określić tę lokalizację, w tym dane z czujników urządzenia, np. dotyczące pobliskich punktów dostępu do sieci Wi-Fi czy stacji bazowych sieci komórkowej.” Google będzie zapisywało unikalne numery aplikacji. “Ten numer wraz z informacjami na temat danej instalacji (takimi jak typ systemu operacyjnego i numer wersji aplikacji) może zostać wysłany do Google, gdy usługa jest instalowana lub odinstalowywana bądź okresowo kontaktuje się z naszymi serwerami (np. w celu automatycznej aktualizacji).” Czy chodzi również o numery seryjne oprogramowań firm trzecich nie zostało określone. Eric Schmidt o prywatności. Wszystkie zmiany, które dziś wprowadza Google już działają tylko Eryk zapomniał wszystkim o tym powiedzieć:
Eric Schmidt był w tym roku na spotkaniu Grupy Bilderberg, grupy, która zrzesza elity rządzące światem zachodnim gdzie dyskutowano problematykę internetu i niezależnych mediów:
Wszystkie zebrane dane będą mogły być udostępnione! Google pisze “Udostępniamy dane osobowe firmom, organizacjom i osobom spoza firmy Google, jeśli w dobrej wierze uznamy, że udostępnienie, wykorzystanie, zachowanie lub ujawnienie informacji jest uzasadnione w związku z:
- zapewnianiem zgodności z obowiązującym prawem, przepisami, procedurą prawną lub prawomocnym żądaniem instytucji państwowej;
- egzekwowaniem obowiązujących Warunków korzystania z usługi, w tym badaniem potencjalnych naruszeń;
- wykrywaniem oszustw i zapobieganiem im, a także rozwiązywaniem innych problemów dotyczących oszustw, bezpieczeństwa i kwestii technicznych;
- ochroną praw, własności lub bezpieczeństwa firmy Google, użytkowników jej produktów oraz pozostałych osób w sposób wymagany bądź dozwolony przez przepisy prawa. Zgromadzone informacje, które nie umożliwiają identyfikacji konkretnej osoby, możemy udostępniać publicznie oraz naszym partnerom, takim jak wydawcy, reklamodawcy i podmiotom obsługującym powiązane witryny. Możemy na przykład opublikować dane, aby pokazać ogólne trendy dotyczące korzystania z naszych usług.” To tylko niektóre ze zmian, które zostaną wprowadzone od 1 marca. Do tego czasu proponujemy szukania alternatywnych wyszukiwarek. Na początek proponujemy www.startpage.com
Prezydent może być szantażowany w kontekście WSI Prezydent Bronisław Komorowski może być szantażowany przez byłych oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych. Mają oni wiedzę dotyczącą jego kontaktów z oficerami Wojskowej Służby Wewnętrznej w latach 80. Dowodem są dwie notatki ze spotkań z Komorowskim, które przechowywane są w zbiorze zastrzeżonym. Na przełomie 2007 i 2008 roku Komorowski starał się poznać treść aneksu do raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, który miał opisywać jego działalność i stawiać mu zarzuty. Próby te uwikłały go w kolejne skandale i uczyniły jeszcze bardziej podatnym na naciski.
Operacja „Kupcy” W listopadzie 2007 r. ABW otrzymała informacje, że dziennikarz Wojciech Sumliński i emerytowany oficer WSI Aleksander L. handlują treścią tajnego aneksu, a także obiecują pomóc w załatwieniu pozytywnej weryfikacji żołnierzom wojskowych służb. ABW rozpoczęła akcję na szeroko zakrojoną skalę, aby uzyskać procesowe dowody; akcja otrzymała kryptonim „Kupcy”. W trakcie zbierania materiałów ABW dowiedziała się, że płk Aleksander L. rozmawiał na temat aneksu z ówczesnym marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim. Sprawy tej ABW nie wyjaśniała. Co ciekawe, równolegle do ABW sprawę przeciwko pułkownikowi i dziennikarzowi prowadziło CBA, kierowane przez Mariusza Kamińskiego. Nigdy nie doszło do połączenia materiału obu śledztw, chociaż CBA nagrywało spotkania dziennikarza i pułkownika. W trakcie operacji „Kupcy” ABW inwigilowała czterech innych dziennikarzy, podejrzewając, że mają dostęp do treści aneksu. Wobec jednego z nich ABW skierowała wniosek do departamentu prawnego o zaopiniowanie przeszukania jego mieszkania. Dokładnie inwigilowano również weryfikatorów: Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka (sporządzono ich charakterystyki, sprawdzono źródła utrzymania, także ich rodzin). Działania ABW wsparła Służba Kontrwywiadu Wojskowego, udzielając jej pomocy w postaci poparcia trojga związanych z nimi dziennikarzy. Mieli oni doprowadzić swoimi publikacjami do sytuacji, w której działania podjęte przeciwko członkom komisji weryfikacyjnej WSI i dziennikarzom zostaną zaakceptowane przez media. Jak się okazało, SKW prowadziła własną inwigilację członków Komisji Weryfikacyjnej. Jeden z dziennikarzy „zabezpieczających” operację „Kupcy” był kilka lat wcześniej wykorzystywany przez WSI w sprawie nagłośnienia nielegalnego handlu bronią. Komorowski rozmawiał na temat aneksu nie tylko z płk. Aleksandrem L. Według „Gazety Polskiej Codziennie”, spotkał się także z tajemniczym Krzysztofem W. Według „GPC”, we wrześniu 2009 roku W. odwiedził Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Twierdził, że Bronisław Komorowski zaoferował mu 100 tysięcy złotych i funkcję podsekretarza stanu (dla wskazanego polityka) za przyniesienie mu kopii fragmentu aneksu do raportu, w którym jest mowa o jego działalności.
Szukanie pretekstu Krzysztof W. to współpracownik polskich tajnych służb, mający dobre kontakty z dziennikarzami śledczymi (w tym ze mną). 28 czerwca 2011 roku został zatrzymany za posługiwanie się fałszywymi dokumentami i próbę wprowadzenia do obrotu papierosów bez cła. Dzień później dokonano przeszukania domu, w którym mieszkał. Zrywano podłogi, (co, jak wiadomo, jest standardową procedurą przy osobach zatrzymanych za posługiwanie się fałszywymi dokumentami), rozpruwano meble, sprawdzano ściany. Znaleziono ostrą amunicję do broni sportowej, kamizelki kuloodporne. Jednak najbardziej zaskakującym znaleziskiem były dziesiątki zapisków, dokumenty i nagrania, które kompromitują wpływowych polityków zarówno koalicji rządzącej, jak i opozycji. Prowadząca sprawę krakowska prokuratura przekazała sprawę do prokuratury lubelskiej, ponieważ współpracowała z Krzysztofem W. i bała się zarzutów o brak obiektywizmu. Jak ustaliliśmy, przeszukujący szukali taśm i innych dokumentów dotyczących spotkań W. i prezydenta Bronisław Komorowskiego. Z Komorowskim W. spotkał się po raz pierwszy jesienią 2007 roku, tuż przed wyborami parlamentarnymi, w jego biurze poselskim. Spotkanie zorganizowała Jadwiga Zakrzewska, posłanka PO. Uczestniczył płk Roman P., były oficer WSI, potem Agencji Wywiadu. Krzysztof W. chciał, aby Komorowski pomógł mu odzyskać od jednego ze szpitali na Mazowszu kilkaset tysięcy złotych za wykonane w 2002 roku prace (chodziło o sadzenie drzewek). „B. Komorowski powiedział, że jak PO wygra wybory, to dostanę zapłatę za wykonaną pracę (…) w ciągu 4-5 miesięcy. Wg B. Komorowskiego gdybym dostarczył jakieś »kwity« na PiS, to bardzo by pomogło w mojej sprawie. Już po wyborach w zimie 2008 r. Marszałek [Sejmu] B. Komorowski spotkał się ze mną w swoim biurze poselskim i potwierdził obietnicę pomocy w odzyskaniu należnej mi zapłaty (…). Ja do tej pory nie dałem żadnym kwitów ani na PiS, ani na inną partię” – czytamy w oświadczeniu W. Prezydent potwierdza fakt spotkań z Krzysztofem W., jednak inaczej przedstawia ich przebieg.
Ryzykowna gra Swoją wiedzą na temat prezydenta W. próbował grać. W sierpniu 2010 roku złożył doniesienie do prokuratury na Komorowskiego, że otrzymał od niego wiedzę o przestępstwach polityka PO (pomagał za łapówki w odrolnianiu ziemi pod inwestycje budowlane) i nic z nią nie zrobił. Do wniosku załączył oświadczenie płk. Romana P. potwierdzające jego wersję spotkania. Sprawę umorzyła prokuratura, a decyzję podtrzymał sąd. W. jednak nie odpuszczał i chodził do biur poselskich polityków PO, chcąc porozmawiać o nagraniach. Po jednej z takich wizyt miałem rozmowę z pracownikiem ABW. – Ile ma wzrostu pan Krzyś? – spytał mnie jeden z oficerów ABW latem 2010 roku. – Około 1,70 odpowiedziałem. – No właśnie, a Wisła ma teraz 7 metrów, więc niech przestanie rozrabiać. Przekaż mu to – usłyszałem. Od zatrzymania W. minęło już pół roku. ABW sprawdza teraz czterech dziennikarzy, z którymi W. miał kontakt, w celu ustalenia, gdzie W. schował taśmę z rozmową z prezydentem. Fakt istnienia taśmy potwierdzają materiały operacyjne ABW. Przyjęto hipotezę, że W. mógł stracić kontrolę nad nagraniem, które przejęli dziennikarze. Odzyskanie tego nagrania jest obecnie priorytetem służby. Rozważane jest nawet przeprowadzenie przeszukania w domach dziennikarzy. Ale to nie jedyny problem Komorowskiego. W materiałach operacji „Kupcy” jest notatka wskazująca, że rozmowę z Komorowskim nagrał płk Aleksander L. Rozmowę, podczas której – co przyznaje sam Komorowski – rozmawiano o aneksie WSI. Płk L. zaś był szkolony w Rosji i był podejrzewany przez nasze służby o szpiegostwo na rzecz tego kraju. W tym kontekście bardzo ciekawie wygląda nieoficjalne spotkanie, do którego doszło 8 lipca 2011 roku. Bronisław Komorowski spotkał się wówczas z byłym szefem rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa – Nikołajem Patruszewem. Biuro Prasowe Kancelarii Prezydenta zignorowało pytania o lipcowe spotkanie prezydenta z Patruszewem. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Służba Kontrwywiadu Wojskowego, które ustawowo powinny zabezpieczać takie spotkanie i powinny zostać o nim powiadomione, odmówiły komentarza w sprawie, zasłaniając się tajemnicą państwową. Informacje o prywatnej wizycie Patruszewa w Polsce i dziwnej koincydencji z wizytą prezydenta Komorowskiego, a także odwiedzającej nasz kraj w tym czasie Angeli Merkel, podał w lipcu br., jako pierwszy portal niezalezna.pl. Patruszew to były oficer KGB, a później szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa (następca KGB), który piastował swoją funkcję w latach 1998-2008. Przypomnijmy, że w tym czasie rosyjskie służby były oskarżane o szereg aktów terroru. Do najgłośniejszych należy zarzut celowego wysadzenia budynków mieszkalnych w Rosji i zwalenia winy na czeczeńskich powstańców, co stało się pretekstem do wywołania drugiej wojny z tą zbuntowaną republiką. Na fali społecznego oburzenia wybrano na prezydenta Władimira Putina. Były oficer FSB, Aleksander Litwinienko, który ujawnił te rewelacje w zakazanej w Rosji książce „Wysadzić Rosję”, został zamordowany w 2006 roku w Londynie. Rosja odmówiła wydania Wielkiej Brytanii byłego oficera FSB podejrzanego o dokonanie egzekucji.
Zakładnik służb Nasuwa się pytanie: czy Rosjanie nie są obecnie właścicielami nagrania rozmowy Komorowskiego z płk. L? Zupełnie niezrozumiałe jest ignorowanie tematu dziwnych kontaktów prezydenta przez media głównego nurtu. Jeszcze gorzej świadczy o prezydencie fakt, że nie odpowiada na pytania dziennikarzy i nie próbuje wyjaśniać swoich działań. Nie dostałem odpowiedzi nie tylko na pytania o spotkanie z Patruszewem, ale także na pytanie o spotkania z oficerami WSW w latach 80. Jak to się dzieje, że marszałek Sejmu, druga osoba w państwie, spotyka się z ludźmi działającymi w „szarej strefie” tajnych służb? Jak to się dzieje, że bez wyjaśnienia tych kontaktów udaje mu się przejść kampanię prezydencką? Charakterystyczne jest, że po objęciu przez niego urzędu prezydenta został poddany ostremu atakowi za gafy i wpadki.
– Ktoś udziela mu lekcji, aby nie był zbyt samodzielny – skomentował jeden z moich znajomych oficerów służb.
Jan Pinski
KRRiT ma swoją parafię KRRiT dokonała diabelnie sprytnej akrobacji. Odmówiono koncesji na multipleksie cyfrowym Telewizji Trwam, ale za to przyznano ją producentowi serialu "Plebania". A w koncesję wszedł znany promotor życia duchowego w Polsce, panamski koncern ITI.Prezes KRRiT, Jan Dworak, jest czlowiekiem wierzacym, ale widac wierzy tylko w swoja parafie. Jan Dworak byl kiedys wspolwlascicielem spolki produkujacej programy telewizyjne - Studio A - rozumie wiec prywatnych producentow telewizyjnych i wierzy w nich. A wiara, jak wiemy, czyni cuda. Spolka Besta Film, Stanislawa Krzeminskiego, krecila w latach 2000-2009 serial "Plebania", dla Telewizji Polskiej SA. Jan Dworak byl prezesem Telewizji Polskiej SA pomiedzy 2004 i 2006. Spolka Besta Film posiada inna spolke, Stavka, ktore jest szczesliwym beneficjentem koncesji cyfrowej KRRiT. Poniewaz swiat wielkich ludzi jest maly, tak sie szczesliwie sklada ze panamska spolka ITI zainwestowala niedawno milion zlotych w spolke Stavka, obejmujac 25% kapitalu. Obie spolki oglosily tzw. "strategiczne partnerstwo", slogan uzywany czesto przez wizjonerow z ITI:
http://iti.pl/userfiles/news/pdf/2011_09_01_U-TV_%20i_%20Grupa_%20TVN_pl.pdf
W ten sposob ITI malym kosztem wejdzie w jeszcze jeden kanal na naziemnej platformie cyfrowej.
To ze ITI ledwo zipie finansowo i przetrwalo koniec roku ksiegowego 2011 tylko dzieki infuzji kasy od Vivendi / Canal Plus, poprzez slynna juz paryska "pozyczke" (link 1 ponizej) widac nie niepokoi Jana Dworaka i kolegow z KRRiT. Wazne ze KRRiT, Stavka i ITI sa z tej samej parafii.
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/45322,paryska-pozyczka-iti
Stanislas Balcerac
ACTA i TV Trwam Ograniczanie wolności wypowiedzi oraz ograniczanie wolności gospodarczej taki jest ukryty sens porozumienia ACTA. Ograniczanie, wręcz dyskryminacja praw do wolności słowa polskich katolików, taki jest sens nieprzyznania TV Trwam miejsca na multipleksie cyfrowym. Rząd premiera Tuska wyraża w najpełniejszym stopniu antywolnościowe i antydemokratyczne tendencje w łonie postkomunistycznej oligarchii. Jest przeciwnikiem wolności. Jest spadkobiercą PRL-owskiej kultury, w której wychowali się działacze PO. Czy młodzi internauci zdają sobie sprawę, że powinni – niezależnie od tego czy są czy nie są katolikami – także walczyć o prawa katolików? Czy zdają sobie sprawę, że w obu przypadkach podpisania porozumienia ACTA i nieprzyznania TV Trwam miejsca na multipleksie, mamy do czynienie z elementarnym pogwałceniem prawa do wolności? Więcej, że w przypadku TV Trwam to prawo jest gwałcone w sposób o wiele brutalniejszy, niż w przypadku porozumienia ACTA? Moim zdaniem obowiązkiem internautów jest protestowanie przeciwko cynicznej decyzji KRRiT. Być może ktoś uzna, że byłby to sojusz przedziwny, ponieważ wśród internautów kwitną postawy antykatolickie, często ci, którzy są aktywnymi przeciwnikami ACTA zamieszczają w Internecie wulgarne filmiki antypapieskie. Jednak zarówno internauci jak i telewidzowie TV Trwam walczą o wolność w Polsce i to nas łączy. Istnieją także przesłanki czysto informatyczne, które powinny skłaniać młode pokolenie internautów do poparcia TV Trwam. Otóż cywilizacja medialna nie powstałaby – o czym nikt w tej chwili nie pamięta – bez poparcia Kościoła Katolickiego dla malarstwa i innych sztuk plastycznych. To tradycja katolicka doprowadziła do rozkwitu w Europie rozmaitych obrazów do bogactwa sztuk plastycznych. Przedstawię w skrócie makietę tego – zapomnianego dzisiaj – problemu.Jak wiadomo święto Ortodoksji obchodzone w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu od roku 843 potwierdza przyzwolenie na przedstawienie Boga i kult świętego obrazu. W rezultacie sztuka ikony, niemal unicestwiona przez ruch obrazoburczy, rozkwita na Zachodzie na nowo. Przypomnijmy, że w Bizancjum zawsze istniał kierunek wrogi wobec obrazów, który nasilił się w VIII wieku wśród wielu biskupów i teologów, aż w końcu przerodził się w „ikonoklazm”, czyli niszczenie obrazów.Religijną część oddawaną obrazom odrzucał on, jako pogańskie bałwochwalstwo, powołując się przede wszystkim na starotestamentowy zakaz sporządzania obrazów. Na Zachodzie, kluczowym tekstem, wyjaśniającym kwestię przedstawiania Boga jest niewątpliwie list papieża Grzegorza Wielkiego z roku 600, adresowany do biskupa Marsylii Serenusa, który kazał zniszczyć obrazy w episkopalnym mieście. Obraz jest przydatny, pisze papież, ponieważ uczy niepiśmiennych prawd wiary i rozbudza w nich pobożność. Inaczej mówiąc, zamiast stawiać kwestie obrazu na płaszczyźnie metafizycznej – tak, jak to było w Bizancjum – papież stawia ja na gruncie retoryki i pedagogiki. Jak pisze Alain Besancon:
„Wynikają z tego trzy podstawowe skutki. Przede wszystkim obraz nie jest przedmiotem świętym. Jest jedynie pomocniczym dodatkiem do prawdziwych środków zbawienia, czyli sakramentów i Pisma Świętego. Następnie, pełniąc właściwą sobie funkcje, obraz może korzystać ze wszystkich metod i sposobów sztuki starożytnej, zawsze przykładowej, żeby uczyć, przekonywać i podobać się.” Innymi słowy nie ma sztuki specyficznie chrześcjańskiej. Malarz, artysta może używać rozmaitych środków żeby sztukę uprawiać. Nie wymaga się od niego nawet cnoty Może być grzesznikiem, podczas gdy jego kolega malarz ikon, musiał przed rozpoczęciem pracy przystąpić do modlitwy i oczyszczenia się. Artysta zachodni jest wolny, nie ciążą na nim teologiczne zakazy i nakazy. Właśnie na tym polega zdumiewająca płodność sztuki zachodniej: na wolności wobec teologii. Kościół Katolicki uwolnił wyobraźnie i geniusz artystów i w połączeniu z przekonaniem, – tym razem teologicznym -, ze wszystko, co stworzył dobry Bóg jest piękne, przyczynił się do powstania symbolizmu. W tym miejscu warto podkreślić fakt, że chrześćjaństwo stanowi w Europie najbardziej uderzający i znamienny przykład doświadczenia przekazywania symbolicznego, metody ewangelizacyjne są wczesnym świadectwem geniuszu w sferze kompresji, grafiki, i literatury a stąd wniosek, że nośniki ewangelizacyjne wczesnego chrześćjaństwa są pierwszym odpowiednikiem paradygmatów elektronicznych mediów. Bowiem podstawowymi pojęciami opisujacym funkcjonowanie „nowych mediów”, jest pojęcie „wariacyjności”, które oznacza, ze obiekt nowych mediów nie jest czymś ustalonym raz na zawsze, ale raczej czymś, co istnieje w wielu odmiennych od siebie wersjach, oraz pojęcie „miksacji” polegające na mieszaniu różnych stylów a także mieszaniu tworzyw z różnych sztuk n.p fotografii z kreskówką, czy poezji z plakatem. Te paradygmaty szczególnie „miksacja” są ulubiona metodą chrześćjańskich misjonarzy, którzy w swej codziennej akcji odciążają przekaz z treści logicznych i teologicznych, aby zaprezentować warstwom niepiśmiennym zbiór symboli wiary chrzęśćijańskiej w formie emblematów: Krzyż, monogramy, JHS (Jezus Hominum Salwator), ryba – co Ligia rysowała na piasku Wincjuszowi? – baranek, szopka Bożo Narodzeniowa itd. Te „wizualizacje” jakby powiedział dzisiejszy specjalista od reklamy – zapewniają transnarodowy przekaz (chciałoby się napisać telewizyjny) zrozumiały lub raczej odczuty i zrozumiały przez niepiśmiennych. Niektórzy badacze np. R. Debray uważają, że Komunia Święta, czyli dogmat rzeczywistej obecności ciała Chrystusa w maleńkim plasterku chleba jest eucharystyczną „kompresją” będącą odpowiednikiem współczesnej techniki plastycznej zwanej „kompresją kierowaną”. Twórca mediologii twierdzi także, że:
„Tajemnica Wcielenia (Chrystus, jako pierwszy mediator) wyróżnia się niczym największa rewolucja intelektualna w historii dwóch minionych tysiącleci. Dzięki niej trwa era chrześćjaństwa /…/. Dzięki temu dogmatowi-matrycy na monoteistycznym Zachodzie istnieją obrazy, podczas gdy dwa pozostałe monoteizmy je wykluczają; możliwe stało się figuratywne wstawiennictwo wobec boskości. Dzięki Wcieleniu staliśmy się cywilizacją malarstwa, kina a dziś wideo (Hollywood narodził się na II soborze Nicejskim w 787 roku).” Francuski filozof stwierdza fakt ewidentny dla wszystkich badaczy współczesnych mediów dysponujących wykształceniem teologicznym i filozoficznym, jednocześnie jednak ta zależność jest po prostu niezauważana przez postmodernistyczna kulturę. Ale to nie wszystko TV Trwam jest fenomenem światowym; funkcjonująca tylko dzięki swoim słuchaczom jest prawdziwym medium społecznym – powtarzam – jedynym tego typu medium na świecie. Powinniśmy być z tego dumni, a nasza władza chce TV Trwam zlikwidować Jest to akt barbarzyński. Niekiedy wydaje mi się, że żyjemy w Rzymie w czasach najazdów Hunów. Jeżeli społeczeństwo chce przeprowadzić referendum w sprawie porozumienia ACTA to nie widzę żadnych przeszkód by w tym samym referendum znalazłó się pytanie o TV Trwam. Piotr Piętak
Rząd traci nawet na łupkach USA wyprzedziły Rosję w produkcji gazu, ponieważ zwiększyły jego eksploatację z łupków. Dzięki temu amerykański gaz jest coraz tańszy (od 2009 r. potaniał blisko 3-krotnie), oscylując wokół kwoty 70-90 dolarów za 1000 m3, podczas gdy rosyjski gaz drożeje. Polska płaci za niego już ok. 450 do 500 dolarów za 1000 m3. To nie żarty! Sytuacja dobitnie pokazuje, jak ogromne znaczenie geopolityczne ma produkcja gazu łupkowego i jak wielkie przynosi zyski. Dziś nikt już tego nie kwestionuje. Dlatego też podejrzenia o korupcję przy przyznawaniu polskich koncesji na poszukiwania gazu łupkowego odbiły się szerokim echem w świecie węglowodorowego biznesu, szczególnie rozwijanego w naszym kraju. Dotyczy to pośrednio lub bezpośrednio niemal wszystkich gigantów w tej branży, zarówno tych, którzy mogą działać na naszą korzyść, jak i tych, których działania mogą być Polsce wrogie. Korupcja i inne utrudnienia inwestycyjne sprzyjają wrogim przejęciom koncesji, bo oczywiście wrażliwsze na konotacje korupcyjne są podmioty, których obecności bardziej sobie życzymy. Skoro cień podejrzeń o korupcję to wymierne straty na giełdzie i w sprzedaży, to należy się wycofać nawet ze stratami, (choć na koncesjach w Polsce chyba nie sposób stracić). Konotacje korupcyjne firm globalnych mogą spowodować, że straty, np. w USA, znacząco przewyższą zyski w Polsce. Innymi słowy - najbardziej pożądani się wycofają.
Powolny wyścig gigantów Polska dla wielu jawi się nie tyle, jako zielona wyspa, co ciemna otchłań. O niepewnej sytuacji politycznej w Polsce, a tym samym w środowisku inwestycyjnym świadczyć może zaskakująco mała aktywność w zakresie poszukiwań gazu. Warto zaznaczyć, że wydano znacznie więcej koncesji, niż robi się rocznie odwiertów. Firmy posiadające koncesje w Polsce chcą w tym roku wykonać ich tylko 18. Rzecz jasna, można zauważyć pewien postęp, bo w ubiegłym roku firmy wykonały 13 odwiertów, z czego po jednym Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (Wejherowo), które ma 15 koncesji, oraz Orlen Upstream (Wierzbica). Jednakże, aby oczekiwać szybkiej eksploatacji, należałoby wykonać ponad 100, a może i 300 odwiertów. Ich liczba, co roku powinna być wielokrotnością liczby podmiotów poszukiwawczych. Co to za firma poszukiwawcza, która nie prowadzi eksploracji? A nie prowadzi, bo inwestowanie poważnych kwot w poważne badania wymaga poważnych warunków do inwestowania, to zaś wymaga poważnego rządu, kompetentnie tworzącego stabilne i przejrzyste środowisko organizacyjno-prawne w państwie.
W ciągu ostatnich 4 lat cofnęliśmy się znacznie pod tym względem. Brak zaufania do państwa, niestety słuszny, spowodował dodatkowe trudności wywołujące eskalację napięć społecznych w regionach, w których zostały przyznane koncesje. Notabene o bezpieczeństwo środowiskowe i interesy lokalnej społeczności mieli dbać powołana przeze mnie Komisja Geoekologii i Metod Analitycznych oraz geolog powiatowy związany strukturalnie z Polską Służbą Geologiczną (PSG) i przez nią wspierany. Rząd PO - PSL komisję rozwiązał, a powołania PSG i wsparcia geologów powiatowych zaniechał. Załóżmy, że za kilka lat rozwiniemy eksploatację i pozyskiwanie gazu z łupków: nie należy się spodziewać, że nasz rodzimy gaz będzie tani. Przecież trudne inwestycje wiążą się z dramatycznym wzrostem kosztów poszukiwań i późniejszej eksploatacji (ryzyko, ubezpieczenia, przestoje, negocjacje, oceny...). Za to muszą zapłacić odbiorca gazu (obywatel) i Skarb Państwa (poprzez obniżone opodatkowanie). Firmy poszukiwawcze nie tyle boją się zbyt dużych obciążeń fiskalnych, ile niestabilności i niejasności polityczno-prawno-organizacyjnej państwa, w którym inwestują. Tymczasem premier Donald Tusk zaskoczył w exposé zapowiedziami podatków od kopalin. Tylko szaleniec w tej sytuacji podjąłby ryzyko wierceń, nie znając żadnych konkretów. Należało albo milczeć, albo pokazać gotowy plan z konkretnymi propozycjami taksacji, choćby w zarysie, w określonych ramach. Poprzez takie wypowiedzi premier już podniósł cenę gazu łupkowego, który będzie wydobywany za 5 czy 10 lat. Osoba pragnąca być nazywana mężem stanu tak nie postępuje. Jeśli dołożymy do tego fatalne nowe Prawo geologiczne i górnicze uchwalone w zeszłym roku wyłącznie głosami koalicji, to mimo zaskakującej świat w 2006 roku pionierskich koncesji i perspektywy wydobywania gazu łupkowego w Polsce, dziś w realizacji poszukiwań ledwo powłóczymy nogami. Skoro rząd potęguje na każdym kroku niepewność zwiększającą ryzyko poszukiwań, to nie należy się spodziewać ani szybkiego sukcesu w poszukiwaniach, ani taniego gazu.
Rejestr utraconych korzyści Takiego rejestru nie ma, ale czas, by powstał. Możliwe, że spółki posiadające kapitał mniejszy niż koszt przygotowania aplikacji o koncesję (rzędu 100 tys. zł) lub opłaty koncesyjnej (ok. 400 tys. zł), otrzymały w ekspresowym tempie koncesje na poszukiwania gazu w łupkach. Wartość takiej spółki natychmiast rośnie o rynkową wartość koncesji: warta jest kilka tysięcy (!) razy więcej, niż wynosił jej początkowy kapitał. Rzecz jasna, założyciel spółki musiał mieć pewność, że spółka koncesję dostanie - mamy, więc pole do korupcji w systemie, jaki utrzymywała koalicja PO - PSL. Podsumowując, firmy traktują koncesje w Polsce, jako inwestycję ulokowaną na najlepszym na świecie oprocentowaniu, bo kupioną za ułamek promila jej wartości rynkowej. Czekają na innych, to nie kosztuje, ceny koncesji rosną z dnia na dzień, a frycowe zapłacił Skarb Państwa (mówiąc żartem, dla takiego frycowego należałoby znaleźć inny termin, np. donkowe, od angielskiego słowa "donation" - darowizna). Pierwsze koncesje w zasadzie nie są nic warte, bo obciążone są największym ryzykiem inwestora, następne powinny drożeć w miarę wzrostu szans na odkrycie złóż gazu. Ile są więc dziś warte koncesje na poszukiwania gazu w łupkach w Polsce, tego państwo polskie raczej nie wie - wszyscy wiedzą, tylko nie rząd, który wydaje koncesje. Gdyby rząd w jakikolwiek sposób się tym interesował, to nie wydawałby przecież koncesji zgodnie ze starym Prawem geologicznym i górniczym oraz bez powołania kompetentnego organu państwa (służba, urząd, agencja - coś, co byłoby merytorycznym organem rządowym). Jeśli nie powstanie nowy organ państwa o kompetencjach takich jak opisano w projekcie ustawy Klubu Parlamentarnego Solidarnej Polski, o powołaniu Polskiej Służby Geologicznej (niezależnie od postulowanego przeze mnie powołania ministerstwa oraz sejmowej komisji surowców i energii), to poszukiwania będą powolne, mało obiecujące, symulowane itd., a zysk Polski upokarzająco niski, malejący z każdym dniem zwłoki. Można się pokusić o aktualną wycenę koncesji na poszukiwanie gazu w łupkach na przykładzie PGNiG, które ma ich 15. Przyjmując, że wzrost wartości tej firmy wyłącznie poprzez posiadanie tych koncesji wyniósł, co najmniej 5,5 mld zł, to jedna koncesja w obrocie giełdowym (gdyby taki był) powinna kosztować nie mniej niż 366 mln złotych. Obrót ukryty może koncesje wyceniać wyżej. Rzecz jasna, są one więcej warte z uwagi na inne okoliczności. Jeśli przewiduje się, że w rozwiniętym przemyśle wydobywczym gazu z łupków w USA przybędzie jeszcze do 2015 r. ok. 870 tys. nowych miejsc pracy, a do 2030 r. wpłyną jeszcze dodatkowe 933 mld dolarów z tytułu podatków, to w sytuacji, gdy ten przemysł będzie się dopiero w Polsce tworzył, dynamika powinna być wielokrotnie większa. Stąd ceny koncesji na poszukiwania w Polsce będą rosły, tym bardziej, że przy łupkach jest też ropa naftowa. Od kilku lat wzrost wydobycia gazu z łupków w USA powoduje wzrost wydobycia ropy naftowej, jako kopaliny towarzyszącej, (gdy mówiłem w 2006 roku, że możemy mieć sporo gazu, a przy tym ropę w łupkach, towarzyszył temu wybuch śmiechu). Dodatkowo Francja i Bułgaria blokują poszukiwania, co czyni z Polski niemal regionalnego monopolistę, który mógłby dyktować ceny koncesji, gdyby je jeszcze miał.
W USA koncesje drożeją W wycenie można się odnieść również do tego, co dzieje się na świecie. Gaz w Europie jest bardzo drogi, stąd potencjalne zyski z gazu w łupkach mogą być większe niż w USA, gdzie występuje nadprodukcja tego surowca. Inna sprawa, że mimo to koncesje tam drożeją. Na przykład w rejonie Utica (Ohio i Pensylwania) w ciągu pięciu tygodni cena koncesji wzrosła z około 1 tys. 500 do blisko 15 tys. dolarów. Wzrost cen dotyczy szczególnie tych koncesji, których przyznania nie poprzedzała wystarczająca liczba badań umożliwiających oszacowanie zasobności złóż - tzn. takich jak w Polsce. To mogą być spekulacje, ale pokazują, ile Polska miałaby szansę zarobić na wydawanych koncesjach - niestety nie zarobi, bo niemal wszystkie koncesje zostały wydane za ułamek promila ich wartości rynkowej. Inny przykład: firma Marathon Oil zapłaciła w Polsce za koncesję (nie licząc mniej istotnego użytkowania górniczego) wykupioną od Skarbu Państwa niewiele ponad 200 zł za 1 km2 (100 ha), a ostatnio zapłaciła w USA za działkę sąsiadującą z Hilcorp Resources Holdings grupy KKR & Co. 21 tys. USD za 1 akr (0,4 ha), czyli ponad 150 tys. zł za 1 ha, czyli 15 mln zł za 1 km2. Jeśli jedna koncesja w Polsce dotyczy obszaru kilkuset km2 (maksimum 1200 km2), to oznacza, że mogłaby być warta ok. 1 mld złotych. Podstawą tych oszacowań są wcale nie najwyższe stawki, ponieważ ostatnio japońska spółka Marubeni zapłaciła jeszcze więcej, bo 25 tys. dolarów, za 1 akr części złoża Eagle Ford w Teksasie należącego do Hunt Oil Co. Nawet, jeśli koszty działek obejmują koszty wierceń, to te stanowią ułamek opłaty za koncesję. Jeśli moje szacunki są słuszne, to niewiele się myliłem, mówiąc pół roku temu, że Polska na koncesjach na poszukiwania straciła około 100 mld zł i straci wielokrotnie więcej na koncesjach na eksploatację, jeżeli nic się nie zmieni. Kiedy mówimy o złożach niekonwencjonalnych, musimy podejść niekonwencjonalnie, także do metod prawnych regulujących kwestię ich poszukiwania i wydobycia. Czy przyczyną obecnego stanu była zła intencja, niekompetencja - czy jedno i drugie naraz - coś jakby intencyjna niekompetencja? Prof. Mariusz-Orion Jędrysek
Wybrańcy nowej ery Dopiero, co przed kilkoma tygodniami rozpoczął się rok 2012, a już można przewidzieć, jakie słowa będą w nim najchętniej powtarzane przez ludzi mediów i polityków: piractwo w sieci, cenzura w internecie, przejrzystość. Słychać je wszędzie. W Ameryce po fali protestów jak na razie zablokowano przegłosowanie dwóch projektów ustaw dotyczących internetu - SOPA (stop piractwu internetowemu) i PIPA (ochrona praw autorskich). W Europie uformował się szeroki ruch oporu przeciwko wypracowanej przez USA, Japonię i Europę ustawie ACTA służącej zahamowaniu niezgodnego z prawem wykorzystywania w internecie chronionych prawami autorskimi danych.
Niektóre akcje przybierają charakter masowy i spektakularny, tak jak w Polsce, gdzie anonimowi hakerzy, chcąc zaprotestować przeciwko zbyt dużej kontroli i ograniczeniom w sieci, zablokowali nawet na jakiś czas strony internetowe rządu i prezydenta. Niezwykle trudno jest zrozumieć wszystkie intencje i ideały uwikłanych w ten spór grup i osób. Przestają już nawet wystarczać stare polityczne wzorce, jak lewica i prawica, liberałowie i konserwatyści.
Partia Piratów Dowodów na to dostarcza rzut oka na nową, ale odnoszącą sukcesy wyborcze niemiecką partię, tzw. piratów. Odkąd osiągnęli zaskakująco dobre wyniki w wyborach parlamentarnych w Berlinie w październiku 2011 r., stali się pupilkiem krajowych mediów i w pewnym sensie występują, jako pars pro toto dla globalnego oburzenia internetowych aktywistów. Piraci to młodzi ludzie, wśród nich jest wielu studentów, którzy nie mają żadnego politycznego doświadczenia i odpowiednio do tego amatorsko się prezentują. "Na ten temat nie mamy jeszcze zdania" - to typowe zdanie wypowiadane przez tych politycznych dyletantów. Ale Niemcy to lubią. To takie mile widziane urozmaicenie dla dotychczasowego układu politycznego, gdzie każdy ma natychmiast odpowiedź na każde pytanie. Nawet, jeśli nic nie wie. Ale piraci nie tylko utrzymują atmosferę kultury protestu - w przypadku "polityki rodzinnej" domagają się zgodnego z modnym ruchem gender "wolnego samostanowienia płciowej i seksualnej tożsamości, względnie orientacji, a przede wszystkim prowadzą agresywnie zdigitalizowany styl życia. Ich ekstremalnie krótki program (zajmuje jedynie 23 strony!) w zasadzie ogranicza się do tematu internetu. I tak w "dziesięciu tezach" piratów znajduje się interesujące zdanie odnośnie do "polityki sieciowej": "W sieci rozstrzygają się losy świata materialnego".
Życie w sieci Jak słusznie stwierdził w katolickim dzienniku "Tagespost" Stephan Meisel - były polityk CDU i autor książki "Internet i demokracja", taki "program uzdrowieniowy" pociąga za sobą, co najmniej dwie drastyczne konsekwencje: "Po pierwsze, traktując Internet, jako centralny punkt odniesienia, liczy się tylko to, co ma miejsce w cyberprzestrzeni; świat offline (poza siecią) schodzi na drugi plan. Po drugie nie wolno ingerować w świat Internetu, ale powinien on być chroniony, jako centralny punkt "losów świata materialnego"". Tak, więc kto nie należy do internetowego świata, nie jest jednym z "wybrańców nowych czasów" (Eisel), ten jest poza. Nie jest równowartościowy. Obraz ludzkiej różnorodności z perspektywy chrześcijańskiej podnosi kwestie etyczne. Tak samo praktykowany publicznie kult społecznego środka komunikacji, jakim jest internet, stylizowany jest przez "Piratów, & Co. na przestrzeń nieograniczonej wolności". Jednak decydującym celem ideologicznym zorientowanych na internet aktywistów wolnościowych i opozycyjnych ze wszystkich krajów jest walka z prawami autorskimi. Odnosząc się do piratów, Eisel pisze: "Partia Piratów propaguje "darmową kulturę w sieci" w połączeniu z dowolnością użytkowania i powielania. Piraci odrzucają ochronę własności umysłowej. Udaremnienie nielegalnego kopiowania w sieci traktują, jako niedopuszczalne naruszenie wolności". I nie dostrzegają żadnej sprzeczności w tym, że jednocześnie oburzają się na popełnianie plagiatów naukowych. Do tego dochodzi kolejna charakterystyczna cecha niemieckich piratów, czyli opowiadanie się za całkowitą transparentnością. I tak Marina Weisband, której rezygnacja z funkcji przewodniczącej Partii Piratów w tym tygodniu była sporym zaskoczeniem, a która swego czasu na Twitterze opowiadała się za rozdziałem Kościoła od państwa, dopiero, co przed kilkoma dniami w wywiadzie dla tygodnika "Der Spiegel" domagała się internetowej transmisji na żywo z posiedzeń rady ministrów. "Jeśli każde posiedzenie klubów parlamentarnych i każde posiedzenie rządu będzie jawne, wtedy obywatele będą mogli się przekonać, że politycy są całkiem normalnymi ludźmi. Będą oni wówczas postrzegani, jako ludzie, którzy również nie wiedzą wszystkiego, popełniają błędy, krzyczą, a czasem nawet się obrażają".
Cyfrowa demokracja Czy to antropologiczna naiwność, czy polityczne, utopijne marzenia? A może jedno i drugie? Za tymi pełnymi empatii słowami w gruncie rzeczy czai się bezwzględność. Według niemieckiego eksperta internetowego Saschy Lobo oraz Christiana Stöckera, autora książki "Nerd Attack!" [nerd - negatywne określenie pasjonata informatyki lub gier komputerowych, izolującego się i nieprzystosowanego do życia - przyp. red.], którzy w styczniu na Uniwersytecie w Poczdamie dyskutowali o przejrzystości w polityce, mamy obecnie do czynienia z czymś na kształt walki pomiędzy gospodarczym i politycznym establishmentem z jednej strony a cyfrową "silną antyopinią społeczną" z drugiej. Obydwie strony toczą ze sobą bój o nowe reguły gry w demokracji cyfrowej. "Musimy to sobie wyobrazić, jako walkę, w której raz jedna, a raz druga strona jest górą" - twierdzi noszący na głowie barwnego irokeza Lobo.
Patrząc z tej perspektywy, łatwiej zrozumieć, dlaczego tak potajemnie prowadzono dyskusje nad ACTA (antypiracką umową handlową). ACTA ma na celu silniejsze pociągnięcie do odpowiedzialności providerów internetowych [dostawców usług internetowych - przyp. red.], a tym samym zahamowanie rozprzestrzeniania się nielegalnych kopii w internecie. Co ciekawe, ustawę tę w połowie grudnia 2011 r. przyjął nie, kto inny, tylko unijni ministrowie Rady ds. Rolnictwa i Rybołówstwa? Odbyło się to bez kamer dużych stacji telewizyjnych. Natomiast polska ambasador w Japonii podpisywała ją w czwartek z dala od demonstrujących w kraju internautów. Także w Ameryce obydwie ustawy - SOPA oraz PIPA - chciano szybko i bez rozgłosu przeprowadzić przez Kongres. Ta próba jednak się nie powiodła. Z pewnością również z tego powodu, że anonimowi hakerzy potrafili udowodnić, że co najmniej jeden ze zwolenników SOPA i PIPA sam niezbyt przejmuje się prawami autorskimi: jeden z deputowanych Kongresu z Kanady opublikował na swojej stronie internetowej zdjęcie bez podania informacji o prawach autorskich. Teraz rządzący politycy wiedzą, że kto zbyt głośno opowiada się za regulacjami w internecie, ten może zostać ośmieszony w oczach opinii publicznej przez internetowych aktywistów i wirtualne kolektywy. Tak jak w Polsce, kiedy pod groźbą publikacji wrażliwych materiałów próbuje się (lub próbowało) zapędzić w kąt niektórych ważnych polityków. I od własnego punktu widzenia zależy to, czy będzie się to nazywało wymuszeniem, szantażem czy też transparentnością. Takie mamy cyfrowe reguły gry.
Koncerny a piractwo Jednakże pomiędzy tymi frontami znajdują się nieliczni, których nie da się jednoznacznie zaszeregować. Na przykład koncerny technologiczne takie jak Google, Yahoo, eBay lub Facebook. Wprawdzie oficjalnie są one przeciwko piractwu w sieci, ale nie są też zagorzałymi zwolennikami SOPA, PIPA lub ACTA. Po której stronie, więc stoją? Jak informował ilustrowany tygodnik "Stern", medialny magnat Rupert Murdoch, który w ubiegłym roku z powodu skandalu z podsłuchami trafił na czołówki gazet, niedawno za pośrednictwem Twittera zarzucił operatorom wyszukiwarki Google, że są liderami w łamaniu praw autorskich? „Google jest liderem piratów" - stwierdził Murdoch. "Udostępnia za darmo filmy oraz sprzedaje miejsca reklamowe wokół nich". Na dowód tego osiemdziesięciolatek polecił wpisać do wyszukiwarki tytuł filmu "Mission Impossible", co według niego skutkuje wyświetleniem się bezpłatnych linków wideo, wokół których umieszczone są przynoszące korzyści finansowe reklamy. Dodatkowo Murdocha oburzył fakt, że taką formę piractwa internetowego popiera prezydent USA Barack Obama. Rzeczywiście, w poprzednich tygodniach Biały Dom zrobił unik, dystansując się od wyrażonego wcześniej poparcia dla SOPA i PIPA. Mając na uwadze kampanię wyborczą, prezydent Obama obecnie dostrzega niebezpieczeństwo związane z cenzurą w internecie i ograniczeniem swobody wypowiedzi. Proszę poprawić projekty - stwierdzono w komunikacie wystosowanym do Kongresu.
Jednak o tym, że piracka bandera nie zawiśnie na Białym Domu, świadczy fakt, że prawie jednocześnie ze zmianą stanowiska Baracka Obamy amerykańskie organy ścigania aresztowały Kima Schmitza oraz zamknęły platformę internetową do przechowywania danych Megaupload, której Schmitz jest założycielem. Przez niektórych użytkowników platforma Megaupload była wykorzystywana do rozpowszechniania pirackich kopii - filmów, oprogramowania lub muzyki. Jak poinformowała amerykańska agencja informacyjna AFP, amerykańskie organy ścigania zarzucają menedżerom Megaupload, że prowadząc kryminalną działalność, zarabiali pieniądze ze szkodą ponad pół miliona dolarów dla właścicieli praw autorskich? Jednakże międzynarodowe badania naukowe pokazują, że użytkownicy internetu pieniądze zaoszczędzone na darmowym pobieraniu danych nadal wydają na konsumpcję związaną z rozrywką. Czy uda nam się przetrwać tę walkę o cyfrową władzę interpretacji, a więc coś więcej niż tylko walkę między establishmentem a internetowymi aktywistami? Czy rzeczywiście chodzi o zredefiniowanie kulturowej tożsamości w epoce sieciowych technologii? Przy całej swojej sympatii dla niekonwencjonalnego stylu uprawiania polityki Sascha Lobo i Christian Stöcker patrzą sceptycznie na marzenia Partii Piratów o całkowitej transparentności. "Nie jestem pewien, czy transparentność jest pomocna w każdym przypadku" - mówi Stöcker w "Der Spiegel". "Gdyby każda rozmowa między politykiem a lobbystą przebiegała jawnie, zawsze byłoby to z korzyścią dla tych, którzy potrafią się zaprezentować, a niekoniecznie dla tych, którzy przedstawiają lepsze, mądrzejsze argumenty". Podobnego zdania jest Sascha Lobo. Okazuje się, że łatwo znaleźć proste wytłumaczenie nagłego wycofania się "nadpirata" Mariny Weisband: nie jest to prowadzenie samochodu służbowego pod wpływem alkoholu, plagiat pracy doktorskiej ani wyłudzanie kredytów. Według Twittera, młoda dama postanowiła poświęcić się swojej pracy doktorskiej z psychologii. Zupełnie transparentnie.
tłum. Bogusław Rąpała
"Korsarz" bez taryfy ulgowej O tym, że ostatnie słowo w kwestii już nawet nie lądowania, ale samego podejścia do lotniska Siewiernyj, należało do Rosjan, świadczy korespondencja radiowa wieży na Siewiernym z załogą samolotu Tu-154M. Wyraźnie z niej wynika, że załoga uzależniła swoje postępowanie od decyzji Rosjan. I tak o 8:24:53,8 WS1 (IES zidentyfikował cztery osoby na wieży, oznaczając je w stenogramach jako WS1, WS2, WS3, WS4) podał komunikat: "Temperatura plus dwa, ciśnienie siedem czterdzieści pięć, siedem, cztery, pięć. Nie ma warunków do przyjęcia". W tej sytuacji dowódca załogi nie poinformował wieży, że i tak będzie podchodził, ale poprosił o wyrażenie zgody na taki manewr: "Y, dziękuję. Ale jeśli można, to spróbujemy podejść, y, ale jeśli nie będzie, y, pogody, to wtedy odejdziemy na drugi krąg". Na to WS2 zapytał tylko o stan paliwa: "Jeden-zero-jeden, y, po próbnym podejściu wystarczy wam paliwa na zapasowe?". Dowódca zapewnił: "Wystarczy". Komunikat WS2 potwierdził słowami: "Zrozumiałem was". Chwilę później dowódca statku poprosił o pozwolenie na zniżanie: "Proszę o pozwolenie na dalsze zniżanie". WS1 podał parametry: "Jeden-zero-jeden, z kursem, a, czterdzieści stopni, zniżanie tysiąc pięćset". Dalej samolot został sprowadzony na tzw. krótką prostą, po czym o 8:39:40,4 od WS4 padł komunikat: "Pas wolny", oraz słowa WS1: "Lądowanie dodatkowo sto dwadzieścia trzy metry", a następnie kolejne błędne zapewnienia WS3 "na kursie i ścieżce" oraz spóźnione "horyzont".
- Dla mnie głównymi winnymi katastrofy samolotu Tu-154M są rosyjscy kontrolerzy. Gdyby zakazali lądowania, nie doszłoby do tragedii. A jacy to byli kontrolerzy, widać było już po próbie sprowadzenia rosyjskiego Iła-76. W tym zawiera się cały obraz, jakości ich pracy. Niestety, komisja ministra Jerzego Millera ledwie "dotknęła" tematu kontrolerów, czemu się dziwię, a Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) zupełnie pominął ich rolę - mówi doświadczony wojskowy, wieloletni nawigator strefy lądowania. Jak tłumaczy nasz rozmówca, próba obarczenia winą polskich pilotów, twierdzenie, że nie powinni lądować albo nawet startować, to rozdrabnianie sprawy i zastępowanie kluczowych kwestii sprawami mniej ważnymi.
- Nasi piloci nie ponoszą tu żadnej winy. Ktoś, kto pracował w lotnictwie wojskowym, kto zna przepisy: regulamin służby nawigatorskiej, regulamin wykonywania lotów, które mówią wyraźnie, kto ponosi odpowiedzialność za samolot, na jakim etapie lotu, widzi ewidentną winę wieży smoleńskiej. Nie ma tu żadnej taryfy ulgowej. Rosyjscy kontrolerzy są głównymi winowajcami. To, że doszło do katastrofy, to pochodna złej pracy kontrolerów - dodaje. Zdaniem nawigatora, padające uwagi o tym, że kontrolerzy na swoim wskaźniku ścieżki zniżania nie mogli zobaczyć wysokości samolotu, to absurd. - Kiedy słyszę takie oceny, to nasuwa mi się pytanie, po co ten wskaźnik tam był. Ba, po co w ogóle na Siewiernym byli kontrolerzy? - mówi.
10 kwietnia 2010 r. podczas podejścia do ladowania na Siewiernym obowiązywały procedury wojskowe, takie jak te stosowane w Polsce jeszcze w latach 80. za czasów Układu Warszawskiego. - Pamiętam, jak obligatoryjnie wykonywane były raz na kwartał loty w języku rosyjskim. To były czasy Układu Warszawskiego i w Polsce obowiązywały procedury takie, jak do dziś funkcjonują w Federacji Rosyjskiej. I lotnisko w Smoleńsku właśnie tak pracowało 10 kwietnia 2010 roku. W takiej sytuacji nie było możliwości, aby pilot pozwolił sobie na dowolność: będę lądował albo nie. Tam decydowała wieża. I to trzeba mocno podkreślić - zaznacza żołnierz. Regulamin służby nawigatorskiej jednoznacznie mówi, że jeżeli "wieża" nawiąże kontakt z załogą samolotu, podaje załodze komendy, parametry, podaje kierunek na lotnisko, kurs, wysokość, to od tego momentu aż do chwili lądowania na pasie jest odpowiedzialna za bezpieczeństwo samolotu. - Tłumaczenie, że dowódca załogi może podjąć taką czy inną decyzję, jest nieprawdą. Pilot lecący samolotem we mgle jest ślepy i słucha komend z wieży - mówi. I przypomina, że z ujawnionych niedawno nagrań Edmunda Klicha wynika, iż ten jeszcze w kwietniu 2010 r. stał na stanowisku, że to Rosjanie ponoszą odpowiedzialność za tragedię smoleńską, bo choć zobowiązywały ich do tego procedury, nie zamknęli lotniska z uwagi na panujące warunki atmosferyczne. To wtedy minister obrony narodowej Bogdan Klich miał zakazać Edmundowi Klichowi formułowania obciążających Rosjan wniosków. Akredytowany narrację zmienił, a niedługo potem, bo 3 maja 2010 r., wraz z wiceprzewodniczącym MAK Aleksiejem Morozowem podpisał dokument sugerujący, że winę za katastrofę smoleńską ponoszą polscy piloci. W ocenie naszego rozmówcy, w takiej sytuacji do przewidzenia było, że po publikacji stenogramów IES premier nie powoła nowej komisji, a członkowie komisji Millera nie staną się sędzią we własnej sprawie. - To jednak nie oznacza, że nie ma, czego wyjaśniać. Potrzebna jest nowa komisja, która musi składać się zarówno z cywilów, jak i wojskowych, którzy nie będą politycznie uwiązani. To muszą być fachowcy. W tym gronie musi znaleźć się ekspert od spraw związanych z pracą nawigatorów strefy lądowania, kontrolerów, ale nie beletrysta, nie teoretyk, lecz człowiek z doświadczeniem w lotnictwie - kwituje nawigator. Marcin Austyn
Ludzie honoru Oficerowie, którzy najczęściej sami zgłaszali się do naszej redakcji, nie mieli cienia wątpliwości, że oskarżenia rzucane jak kamienie po katastrofie smoleńskiej na dowódcę Sił Powietrznych miały być spoiwem służącym do wykreowania fałszywego obrazu zdarzeń. Jednym z filarów tej opowieści miała być teza naciskowa i domniemanie obecności generała Błasika w kokpicie. Rozmówcy "Naszego Dziennika" podkreślali, że obraz ich dowódcy, kolegi i przyjaciela, konsekwentnie deformowany przez dziennikarzy przy milczącej aprobacie generalicji i przyzwoleniu polityków obozu rządowego, nie miał nic wspólnego z prawdą. Przez studia telewizyjnych stacji przewijały się tabuny samozwańczych ekspertów lotniczych zachłystujących się własnymi hipotezami, które - jak czas pokazał - zostały negatywnie zweryfikowane. Tomasz Białoszewski, Jan Osiecki, Robert Latkowski czy Stefan Gruszczyk snuli - według oficerów, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", a którzy dobrze znali generała Błasika - najbardziej nieprawdopodobne i fantastyczne wizje z udziałem jego osoby na pokładzie Tu-154M. Ich słowa podchwytywali szybko dziennikarze m.in. "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej" czy "Wprost", indukując karykaturalny obraz dowódcy Sił Powietrznych: furiata, despoty i karierowicza, działającego na szkodę Sił Powietrznych.
- Rosjanie przyjęli zasadę, że człowiek, który nie żyje, nie ma prawa głosu. To, co starano się przypisać generałowi Błasikowi, każdemu można było przypisać. Jednak dowódca rodzaju Sił Zbrojnych to jest poważna persona w naszym państwie i tutaj powinna być szczególna ostrożność w ferowaniu zarzutów. Przykład Andrzeja pokazuje, że każdego w naszym państwie, bez względu na zasługi, szarżę, jeżeli tylko się chce, można zgnębić i zniszczyć mu reputację. Ja jednak znałem dobrze Andrzeja i od początku mówiłem, że dla mnie jest to nieprawdopodobne, co mu zarzucano. Polskie władze powinny się inaczej zachować po ogłoszeniu raportu MAK, bez względu na wszystko, swojego obywatela państwo powinno chronić i dbać o jego dobre imię - podkreśla mjr rez. pil. Mieczysław Widyński.
Przyjaciela poznaje się w potrzebie Przekaz o pijanym dowódcy Sił Powietrznych, który doprowadził do tragedii, wygenerowany po opublikowaniu raportu MAK, mimo oburzenia w polskim społeczeństwie, rzucił jednak cień na generała Błasika. Wielu, którzy go znali, jak chociażby Bogdan Klich, były minister obrony narodowej, po pogrzebie generała Błasika zapewniający wdowę, że będzie bronił jego honoru, nie stanęło w obronie dowódcy Sił Powietrznych. Szarganiu dobrego imienia generała przyglądali się biernie przez prawie dwa lata zarówno prezydent Bronisław Komorowski, jak i premier Donald Tusk, którzy nie zrobili nic, by przerwać spiralę oskarżeń. "Czuję się zdradzona, opuszczona. Mąż oddał całe życie dla Ojczyzny i co go spotyka po śmierci? Rosjanie obrażają honor żołnierza polskiego i nikt nie reaguje! To skandal! Gdzie my żyjemy? Zostaliśmy skrzywdzeni, cała nasza rodzina. Zhańbiono polskiego generała" - mówiła w jednym z wywiadów Ewa Błasik.
- Jako rodzina generała Błasika jesteśmy wdzięczni wszystkim, którzy zabrali głos w jego obronie, gdy trwała nagonka na niego. Odważyli się publicznie powiedzieć prawdę o nim, a przecież nie każdy wtedy się na to decydował. Niektórzy, mimo że znali Andrzeja, ze strachu o własne stanowisko woleli jednak milczeć, gdy lansowano fałszywe tezy na jego temat. Tym bardziej doceniamy tych, dla których prawda o Andrzeju była ważniejsza niż obawa przed utratą pracy czy nadwątleniem pozycji zawodowej, wiadomo, bowiem, jak wrogo nastawiony do generała Błasika był gen. Lech Majewski, obecny dowódca Sił Powietrznych - mówi Jarosław Buczyło, brat Ewy Błasik.
- Nie miałam już zaufania do nikogo. Przełomem po katastrofie i raporcie MAK był dla mnie telefon "Naszego Dziennika" z prośbą o wywiad. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś w czasie tej potężnej, wściekłej fali bezpodstawnych ataków na męża, w sytuacji braku nawet strzępu dowodu przeciwko niemu, jest gotów podjąć się obrony jego honoru. I konfrontować się z tezami lwiej części dziennikarzy oraz koniunkturalizmem lotniczych pseudoekspertów, zarabiających na tezie "Andrzej Błasik w kokpicie" - mówi Ewa Błasik.
- Cykl "Honor 2010/2011. Solidarni z generałem Andrzejem Błasikiem, Dowódcą Sił Powietrznych", który pan tworzył, miał dla mnie ogromne znaczenie, przynosił otuchę w najtrudniejszych chwilach. Dziękuję za to panu i całej redakcji "Naszego Dziennika" - podkreśla wdowa. - Wszyscy oficerowie, którzy bronili na łamach "Naszego Dziennika" honoru mojego męża, zarówno w rezerwie, jak i w służbie czynnej, nie tylko w kraju, ale i za granicą - nie zapomnę tu oświadczenia Zarządu Skrzydła Warszawa Stowarzyszenia Lotników Polsko-Kanadyjskich w obronie mojego męża - to są prawdziwi żołnierze i ludzie honoru. Ogromnie im wszystkim dziękuję za słowa prawdy o moim mężu, za to, że wykazali się prawdziwą odwagą - dodaje generałowa.
Zrehabilitować generała Lista osób, które wystąpiły z otwartą przyłbicą w obronie generała Andrzeja Błasika, jest długa i nie były to osoby przypadkowe. Wypowiadali się ludzie, którzy byli najbliżej dowódcy Sił Powietrznych, najlepiej go znali i mieli najwięcej do powiedzenia na jego temat. Cykl "Naszego Dziennika" był wyszydzany w przeglądach prasy i komentarzach innych redakcji posiłkujących się wciąż tymi samymi nazwiskami ekspertów od bicia piany.
Jak bardzo się skompromitowali bywalcy telewizyjnych studiów, obarczając winą generała Błasika, udowodniła ostatnia konferencja prokuratorów prezentujących ekspertyzę IES.
- Z satysfakcją odebrałem to, co powiedziano na tej konferencji. Sprawdziły się tylko moje słowa, które wcześniej powiedziałem na łamach państwa gazety, że nie wierzę w żadne naciski ze strony Andrzeja. Nawet gdyby był w kabinie, to nie wierzyłbym w to, że takowe naciski by były. W tej chwili okazało się, że nie ma w ogóle dowodów na to, że tam był, ponieważ żadne rejestratory dźwięku nie zarejestrowały jego głosu - mówi mjr rez. inż. Andrzej Kotwica. - Znam wielu z tych tzw. ekspertów lotniczych i wiem, jakimi są, a raczej nie są fachowcami. Mają jednak przebicie medialne i dlatego opowiadali bzdury o generale Błasiku. Dziś wielu ludzi, którzy w sposób niewłaściwy odnosili się do pani Ewy Błasik, powinno ją przeprosić. Głos powinno zabrać również Dowództwo Sił Powietrznych i oczyścić dobre imię Andrzeja - dodaje major. Podobne zdanie ma ks. Błażej Woszczek, honorowy kapelan lotników. - Według mnie, przede wszystkim powinni zabrać głos ci, którzy stawiali tezę stuprocentowo pewną, że generał Błasik był w kokpicie i naciskał na załogę, jak również strona rosyjska, która ewidentnie kłamała, jeżeli chodzi o obecność jego ciała w danym miejscu. Wszyscy ci ludzie, którzy rzucali te oszczerstwa, powinni zebrać się na odwagę i stanąć przed panią Ewą Błasik i jej dziećmi i prosto w oczy powiedzieć im: "Przepraszamy, nie mieliśmy racji". A Siły Powietrzne powinny wreszcie skończyć z utrzymywaniem stanu sztucznej amnezji w sprawie generała Błasika, bo jego nazwisko, mimo że był człowiekiem wielkiego honoru, nie pojawia się na uroczystościach czy wystąpieniach wojskowych. Dziś mamy już ewidentny dowód na to, że zachowywał się tak, jak się zachowywać powinien na pokładzie tupolewa - kwituje kapelan pilotów. Dobrego imienia gen. Andrzeja Błasika broniło na łamach "Naszego Dziennika" ponad trzydzieści osób, w tym ponad dwudziestu wysokich rangą oficerów Sił Powietrznych, rodzina generała Błasika i jego przyjacieleListę otwiera dwóch generałów: gen. dyw. rez. Krzysztof Załęski, zastępca generała Błasika, który czasowo pełnił po katastrofie smoleńskiej obowiązki dowódcy Sił Powietrznych, oraz były dowódca Sił Powietrznych gen. broni w st. spocz. pilot Stanisław Targosz, którego wychowankiem był Andrzej Błasik. O tym, jaką naprawdę osobą był generał, opowiadali: płk rez. pilot Wojciech Stępień, były szef Oddziału Szkolenia Lotniczego - Szefostwa Wojsk Lotniczych Dowództwa Sił Powietrznych, płk Andrzej Kołodziej, były szef Oddziału Transportu Lotniczego Szefostwa Wojsk Lotniczych Dowództwa Sił Powietrznych, płk rez. inż. Lech Kownacki, były szef logistyki 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu, płk rez. dr Stanisław Ligęza, szef Wydziału Nawigacji - Służby Nawigatorskiej w Dowództwie Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej w latach 1995-2001, płk rez. Jerzy Głowala, były szef Sztabu 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu i Oddziału Operacyjnego Dowództwa Sił Powietrznych, płk rez. pil. Tomasz Pietrzak, dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, płk rez. dr Bogdan Chraplak, były szef Służby Zdrowia Dowództwa Sił Powietrznych, kpt. rez. pil. Grzegorz Kieda, uczeń gen. Andrzeja Błasika, kpt. rez. pil. Krzysztof Zgorzałek, kpt. w st. spocz. Stanisław Hałaczkiewicz, prezes Lotniczego Koła Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych w Warszawie. Wśród naszych rozmówców znaleźli się też przyjaciele gen. Błasika: mjr rez. inż. Andrzej Kotwica, mjr rez. pil. Marek Gąsior, mjr rez. pil. Marian Wojciechowicz, mjr rez. pil. Mieczysław Widyński, mjr rez. Sławomir Kusewicz, były zastępca dowódcy ds. szkolenia 40. Pułku Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego w Świdwinie, płk rez. pil. Jan Smolarek, prezes Stowarzyszenia Seniorów Lotnictwa Wojskowego Rzeczypospolitej Polskiej w Białej Podlaskiej, płk dypl. pil. rez. Lesław Dubaj, dowódca 33. Bazy Lotnictwa Transportowego w Powidzu w latach 2007-2010, zastępca dowódcy 4. Skrzydła Lotnictwa Szkolnego w Dęblinie w latach 2010-2011, płk rez. Mirosław Tomaszewski, były dowódca 40. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Świdwinie i były szef Oddziału Użytkowania i Prób w Locie Statków Powietrznych w Dowództwie Sił Powietrznych, płk rez. pil. Wojciech Krupa, były dowódca 31. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu-Krzesinach, prowadzący w Grupie Akrobacyjnej "Żelazny", kpt. Stanisław Błasiak, pilot PLL LOT (loty na Tu-154M oraz Boeingu 767), ks. płk Józef Srogosz, były dziekan Wojsk Lotniczych, ks. mgr Błażej Woszczek, honorowy kapelan pilotów. W obronie honoru generała Błasika wypowiadali się również: Tadeusz Zemuła, prezes Stowarzyszenia Lotników Polski Południowej im. mjr. pil. Karola Pniaka, dowódcy 308. Krakowskiego Dywizjonu Myśliwskiego, Leszek Klamecki, budowniczy pierwszych hangarów dla F-16, Jacek Kotas, wiceminister obrony narodowej w rządzie PiS, prof. por. Zbigniew Dybczak, na stałe mieszkający w Montgomery w USA. PCz
"Nikomu nie ufałam"
- Dzień dobry. Mówi Piotr Czartoryski-Sziler z "Naszego Dziennika". Rozmawiam z panią Ewą Błasik? - Tak, ale ja nie udzielam wywiadów żadnym dziennikom. Sam pan wie, jak media nie dają mi przeżywać tej żałoby, szarpią nazwisko mojego męża po śmierci.
- Właśnie, dlatego chcielibyśmy pozwolić Pani powiedzieć, kim naprawdę był pan generał. - Tylko, że ja już nie mam do nikogo zaufania, naprawdę.
Tak przebiegała moja pierwsza telefoniczna rozmowa z panią Ewą Błasik 20 lipca 2010 roku. Była zmęczona i przygnębiona, nie tylko faktem utraty kochanej osoby, ale również z powodu lawiny medialnych spekulacji i oskarżeń pod adresem męża. Wiele osób - jak mi później powiedziała - na które liczyła, że będą bronić honoru generała - zawiodło. Tę listę otwiera minister obrony Bogdan Klich. Co prawda były telefony i SMS-y z wyrazami współczucia, ale publicznie nikt nie miał odwagi wystąpić. Dwa miesiące przed moją rozmową z panią Błasik do mieszkania ojca generała wdarł się dziennikarz "Super Expressu". Nie miał świadomości, że jest nagrywany i ktoś robi mu zdjęcia. Efektem najścia była czołówka w "SE": "Eugeniusz Błasik: Mój syn nie zabił Prezydenta!". Rodzina generała bardzo to przeżyła. Pani Ewa Błasik miała, więc powody, żeby mi również nie ufać. Zapewniłem, że nie szukam taniej sensacji. I tak powstał pierwszy prasowy wywiad z żoną generała Andrzeja Błasika opublikowany 24 lipca 2010 r. "Czas na zegarku generała Błasika zatrzymał się na godz. 8.38". Później był cykl "Honor 2010/2011. Solidarni z generałem Andrzejem Błasikiem, Dowódcą Sił Powietrznych RP" - odważna demonstracja niezgody na publiczne poniewieranie dobrego imienia dowódcy Sił Powietrznych. Warto w tym miejscu szczególnie podkreślić: żaden pilot, a rozmawiałem z kilkudziesięcioma, nie powiedział o generale ani jednego złego słowa, nie potwierdził żadnej z kolportowanych w przestrzeni medialnej tez, choć na przełom 2010 i 2011 r. przypadło apogeum teorii spiskowych. I tak generał miał mieć wyjątkowo trudny charakter, wyrzucać zza sterów pilotów i zajmować ich miejsce, zmuszać do lądowania w warunkach poniżej minimów meteo, a tuż przed wylotem do Smoleńska miał zrugać majora Protasiuka etc. O alkoholu we krwi i fantasmagorii, w której Błasika usadowiono za sterami tupolewa w fazie podejścia na Siewiernyj, nie warto już wspominać. Wszyscy moi rozmówcy zgodnie podkreślali: prawdziwy generał Andrzej Błasik z figurą wykreowaną na użytek mediów miał wspólne tylko jedno - nazwisko. Piotr Czartoryski-Sziler
ACTA podpisane Polska ambasador w Tokio podpisała wczoraj w nocy porozumienie ACTA. Jeśli wejdzie ono w życie, może to oznaczać cenzurę internetu, a nawet problemy z zakupem zamienników leków i części zamiennych. Niedawno Niezalezna.pl i „Gazeta Polska Codziennie” ujawniły, że rząd kłamał w sprawie ACTA. Minister administracji i cyfryzacji Michał Boni jeszcze przed podpisaniem porozumienia przekonywał, że trzeba to zrobić i że „wszystkie kraje europejskie to zrobiły”. Okazało się to nieprawdą. Dopiero w nocy ze środy na czwartek razem z Polską zrobiła to większość członków UE. Od podpisania powtrzymały się Cypr, Estonia, Słowacja, Niemcy i Holandia. Najbardziej kontrowersyjnym postanowieniem ACTA jest to, które przewiduje nakaz ujawnienia danych internauty, co, do którego zachodzi podejrzenie, że „jego konto zostało użyte do naruszenia”. Kłóci się to z zasadą domniemania niewinności. Inna regulacja mówi o możliwości zastosowania środków tymczasowych bez wysłuchania drugiej strony. Co więcej, ACTA dotyczy nie tylko internetu. Jeden z punktów porozumienia mówi, że sprzedaż części zamiennych (np. do samochodów), które nie pochodzą od oryginalnego producenta, jest ryzykowne ze względu na „możliwe sankcje karne”. Problem może się także pojawić w przypadku tańszych zamienników drogich lekarstw. Mimo podpisania ACTA przez większość krajów Unii w listopadzie 2011 r. negatywną decyzję w sprawie jednego z postanowień porozumienia wydał Europejski Trybunał w Strasburgu. Uznał on, że nie można zmuszać dostawców internetu do instalowania systemu zapobiegającego nielegalnemu pobieraniu plików z internetu. Jeśli wyrok zostałby utrzymany, porozumienie prawdopodobnie nie weszłoby w życie. W sprawie ACTA zdumiewa postawa rządu. Równolegle z brakiem komentarza na temat kłamstw ministra Boniego Kancelaria Premiera usunęła ze swojego profilu na Facebooku prawie 8 tys. nieprzychylnych komentarzy. Zdecydowana większość z nich nie była wulgarna, a jedynie wyrażała krytykę działań rządu. Wczoraj okazało się też, że w ubiegły czwartek minister Boni spotkał się z organizacjami społecznymi, które wyraziły zaniepokojenie niektórymi regulacjami porozumienia. Tego samego dnia rząd poinformował jednak, że Polska podpisze ACTA 26 stycznia. Prawo i Sprawiedliwość chce referendum w sprawie podpisania przez Polskę porozumienia ACTA. – W najbliższym czasie w Sejmie znajdzie się wniosek o przeprowadzenie referendum w tej niezwykle kontrowersyjnej sprawie – powiedział na konferencji prasowej Jarosław Kaczyński. – Minister Boni powinien ponieść konsekwencje, ale nie poniesie – mówi „Codziennej” poseł PiS Przemysław Wipler. – Niech się obywatele zastanowią, ile było spraw, w których nie byli tak dobrze poinformowani i nie protestowali, a w których tracili wolność i uprawnienia. To jest lekcja dla wszystkich Polaków – dodaje. Wtóruje mu poseł SLD Tadeusz Iwiński. – To jest rząd partaczy i nieprofesjonalistów – oburza się. – Donald Tusk nie wie, co robić. Miota się od euroentuzjazmu do popierania Węgrów – jakaś huśtawka. SLD skieruje ACTA do luksemburskiego trybunału – mówi w rozmowie z „Codzienną”.
Wojciech Mucha
Tusk złamał procedury bezpieczeństwa Donald Tusk login i hasło do swojego służbowego laptopa ma przyklejone obok klawiatury na małej kartce. Jeden z najważniejszych komputerów w kraju jest, więc praktycznie niezabezpieczony. Były szef ABW w rozmowie z portalem Niezależna.pl tłumaczy, że taka sytuacja ośmiesza służby specjalne i premiera Tuska. Dostęp do komputera premiera może uzyskać każdy. Nie potrzeba do tego nawet umiejętności hakerskich. Login i hasło do komputera przyklejone na kartce obok klawiatury uwiecznił na zdjęciu fotoreporter PAP. Zdjęcie zostało wykonane w sali przed posiedzeniem rządu. Z ustaleń portalu Niezależna.pl wynika, że tego typu sytuacja jest skandaliczna i niedopuszczalna w żadnej poważnej firmie oraz instytucji. Złamane zostały wszelkiego rodzaju standardowe procedury bezpieczeństwa. Jest oczywiste, że praktycznie niezabezpieczony komputer szefa rządu stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Znajdują się tam poufne dokumenty i korespondencja. W sytuacji, gdy w grę wchodzi zabezpieczenie jednego z najważniejszych komputerów w kraju, inne państwa korzystają z tokenów – generatorów kodów jednorazowych, które posiadają jeszcze dodatkowe zabezpieczenie w postaci specjalnego systemu haseł.
- Po pierwsze należałoby sprawdzić, czy laptop, o którym mowa, jest wykorzystywany do posiedzeń Rady Ministrów, czy jest to jedynie komputer, z którego premier korzysta np. podczas konferencji prasowych. Jeśli jest to komputer wykorzystywany do posiedzeń Rady Ministrów, na pewno znajdują się tam dane niejawne wykorzystywane w pracach rządu. Sytuacja, w której tego typu sprzęt nie jest odpowiednio zabezpieczony, ośmiesza premiera oraz instytucje zajmujące się ochroną w sferze teleinformatycznej. Ogólną odpowiedzialność za bezpieczeństwo teleinformatyczne kraju ponosi ABW, jednak nie bez wpływu pozostają także odpowiednie struktury w Kancelarii Premiera. Sytuacja, w której dostęp do służbowego laptopa premiera nie jest zabezpieczony z całą pewnością zagraża bezpieczeństwu państwa, ponieważ osoby niepożądane mogą przejąć znajdujące się tam materiały poufne i niejawne, a następnie wykorzystać te informacje w celach wywiadowczych i biznesowych. Wiedza o planowanych poczynaniach rządu jest w tym przypadku niezwykle cenna – tłumaczy w rozmowie z portalem Niezależna.pl były szef ABW Bogdan Święczkowski. Były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego podkreśla, że gdy on był szefem Agencji, nie było możliwości, żeby kierownictwo służb i państwa wykorzystywało sprzęt mogący zawierać informacje niejawne do prywatnych działań.
- Takie urządzenia znajdowały się w chronionych pomieszczeniach, nie mogły być wynoszone i mogły być używane tylko w tym miejscu. Oczywiście cały sprzęt był odpowiednio zabezpieczony. O szczegółach zabezpieczeń oczywiście nie mogę mówić, ale oczywiste jest, że nie były to tylko hasła, które stanowią najprostszy, podstawowy rodzaj zabezpieczeń. Zasada była taka, że nikt nie mógł wykorzystywać sprzętu służbowego do celów pozasłużbowych. Sytuacja, w której dostęp do komputera premiera może mieć praktycznie każdy, po prostu ośmiesza służby specjalne i Donalda Tuska – tłumaczy w rozmowie z portalem Niezależna.pl Bogdan Święczkowski. Piotr Łuczuk
Unicestwianie KGHM
1. Ledwie Rada Ministrów przyjęła projekt ustawy o dodatkowym podatku od wydobycia miedzi i srebra, a już projekt znalazł się w Sejmie i wprawdzie nie zostanie uchwalony podczas jednego posiedzenia, ale tylko, dlatego, że kończą się właśnie prace nad projektem budżetu na 2012 rok. Wczoraj w godzinach nocnych odbyło się pierwsze czytanie tego projektu i jak można się domyślać, rządząca koalicja PO-PSL, staje za tym projektem murem, choć jego konstrukcja poważnie zagraża przyszłości KGHM. Żeby było jasne posłowie klubu Prawa i Sprawiedliwości są za tym, aby Skarb Państwa osiągał dodatkowe dochody z tytułu wydobywania kopalin, szczególnie, że w perspektywie mamy wprowadzenie podatku od wydobycia gazu łupkowego, ale zaproponowana przez rząd konstrukcja podatku od wydobycia miedzi i srebra może po prostu unicestwić KGHM.
2. Przypomnę tylko, że od 18 listopada 2011 roku, kiedy Premier Tusk w swoim expose zapowiedział wprowadzenie dodatkowego podatku od wydobycia miedzi i srebra, czyli kopalin, które w Polsce wydobywa tylko KGHM S.A, cena akcji tej spółki spadła z prawie 190 zł do niewiele ponad 100 zł. W samym miesiącu grudniu 2011 roku wartość akcji spółki KGHM S.A. zmniejszyła się o ponad 8 mld zł, co oznacza poważne zmniejszenie wartości udziałów, jakie ma w tej spółce Skarb Państwa posiadający 32% akcji. Ucierpiały także wartości jednostek rozrachunkowych OFE (oszczędza w nich 15 mln Polaków), które regularnie nabywały akcje miedziowego giganta, uznając je za niezwykle perspektywiczne i stabilne papiery wartościowe. Oczywiście trudno mówić o stratach posiadaczy akcji KGHM do momentu, kiedy nie pozbędą się tych walorów po obecnych niskich cenach. Większość z nich ze względu na strategiczny charakter takich kopalin jak miedź i srebro liczyło, że zawirowania wokół tej firmy będą miały przejściowy charakter. Okazało się jednak, że po prezentacji rządowego projektu ustawy dotyczącej dodatkowego opodatkowania wydobycia miedzi i srebra i algorytmu określającego sposób obliczania tych obciążeń, perspektywa ponownego wzrostu cen akcji KGHM jest dosyć iluzoryczna.
3. Są także poważne zastrzeżenia do konstrukcji tego nowego obciążenia podatkowego. Związkowcy KGHM zwracają uwagę, że zaproponowana wielkość obciążeń jest kilkakrotnie wyższa niż w innych krajach wydobywających rudy miedzi (w tym roku podatek ten ma przynieść 1,8 mld zł wpływów budżetowych, w następnych latach przynajmniej 2,2 mld zł), a poza tym niemożność wliczenia tego opodatkowania w koszty uzyskania przychodów stanie się „przysłowiowym gwoździem do trumny”polskiego górnictwa rud miedzi. Wreszcie związkowcy sugerują, że proponowany podatek powinien być pobierany od sprzedanych produktów, a nie półproduktu i powinien być wprowadzony przy vacatio legis ustawy wynoszącym 3 lata. Przynajmniej część tych postulatów związkowych zasługuje na poważne potraktowanie, ponieważ w tej sytuacji, w jakiej po zapowiedzi Premiera Tuska znalazł się KGHM, jeszcze konflikt ze związkami zawodowymi, który może skończyć się strajkiem, spowoduje utratę przez tę firmę perspektyw rozwojowych.
4. Są także protesty samorządowców z tamtego regionu, przynajmniej kilka kilkudziesięciotysięcznych miast z regionu jest opartych na istnieniu i dobrym funkcjonowaniu KGHM. Ta firma jest również znaczącym dostarczycielem podatków do budżetu samorządu województwa dolnośląskiego. Samorządowcy piszą wręcz, że zaproponowane przez rząd obciążenia podatkowe KGHM uderzą w możliwości rozwojowe dużej części województwa dolnośląskiego i z regionu, który należy do czołówki polskich województw uczynią, region bez perspektyw na przyszłość. Wydaje się, że Premier Tusk wpisując ten podatek do swojego expose, nie przewidział wszystkich negatywnych skutków, jakie on przyniesie nie tylko spółce KGHM, ale także całemu regionowi dolnośląskiemu. Zbigniew Kuźmiuk
Tatuś się czołga i jeszcze dopłaca Jeszcze IV Rzesza nie powstała, przynajmniej oficjalnie - a nie wiadomo nawet, czy nie rozleci się jeszcze przed powstaniem - a już pokazuje wilcze kły i pazury. Widok francusko-niemiecko-żydowskiego śmierdziela, sławnego niechluja, zresztą takiego samego, jak i ten nasz, czyli Daniela Cohn-Bendita, wymyślającego węgierskiemu premierowi Wiktorowi Orbanowi, wezwanemu na dywanik do „cygańskiego obozu” - jak Władimir Bukowski słusznie nazywa bajzel zwany patetycznie Europejskim Parlamentem - byłby tylko obrzydliwy i skandaliczny. Ponieważ jednak za śmierdzielem stoi nie tylko Nasza Złota Pani Aniela ze swoim francuskim kolabem Mikołajem Sarkozym, ale przede wszystkim - międzynarodówka finansowych grandziarzy, to taki widok jest groteskowy, z przewagą elementów tragicznych - bo nie wiadomo, czy Węgry nie ugną się przed dyktatem tych wszystkich Józików Barrosów, których tylu wyjrzało z rozporka. Okazuje się, że nie tylko demoniczni dyktatorzy, jak wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, czy kondotierzy, jak Hermann Goering stosują takie metody. Bezbarwni biurokraci są może jeszcze gorsi, bo - jak zauważył Leopold Tyrmand - „sztafaż obojętnej pospolitości, czy chamstwa wcale nie brzmi zabawnie, gdy siedzi się tam, przeciwnie, wzmaga wulgarną potęgę maszynerii”. Bo w gruncie rzeczy chodzi o to samo: zgodę na uczynienie z całego węgierskiego narodu na wieki wieków niewolników lichwiarskiej międzynarodówki, tak samo, jak w marcu 1939 roku chodziło o to, by czeski prezydent Hacha przyłączył Czechy i Morawy do Rzeszy, czyniąc z Czechów i Morawian niewolników Hitlera. Lichwiarska międzynarodówka najwyraźniej na tym etapie dziejowym popiera budowę IV Rzeszy w nadziei, że Nasza Złota Pani ze swoim francuskim kolabem Mikołajem Sarkozym zapewni im możliwość bezproblemowego eksploatowania 400 milionów europejskich niewolników. Dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć ponurą konsekwencję, z jaką żydowska gazeta dla Polaków „niepokoi się” o przyszłość „demokracji” na Węgrzech. Okazuje się, że trybalizm w Europie wcale nie jest żadnym przeżytkiem, przeciwnie - w sytuacji programowego odrzucania, czy wręcz zwalczania więzi narodowych - a takiej właśnie operacji poddawane są dzisiaj europejskie narody - połączona z przywilejem swoistej nietykalności więź trybalistyczna daje lobby żydowskiemu niezwykłą siłę i skuteczność w doprowadzaniu europejskich narodów do stanu bezbronności. Nic, zatem dziwnego, że Wiktor Orban, który miał odwagę podjęcia próby wyzwolenia narodu węgierskiego z niewoli lichwiarskiej międzynarodówki, a także zahamowania jego ześlizgu do stanu bezbronności, stał się obiektem nienawiści ze strony grandziarzy, którym w podskokach wysługują się europejscy łowcy synekur. Dlatego nie ma, co po doktrynersku dzielić włosa na czworo, zwłaszcza, że - na co zwrócił uwagę pan prof. Gwiazdowski - Orban w gruncie rzeczy przeciwko doktrynie nie wykracza, a jeśli nawet przykręca śrubę, to przecież po to, by zahamować przyrastanie, a w konsekwencji - spłacić dług publiczny i w ten sposób zrzucić węgierskiemu narodowi kajdany. Weźmy koronny zarzut, jaki kieruje pod jego adresem brukselska łobuzeria, wspierana przez wspomniana żydowską gazetę w Warszawie: likwidację niezależności banku centralnego. W przypadku Węgier chodzi tak naprawdę o zmiany personalne, dzięki którym bank będzie wykazywał większe zrozumienie dla zamiarów rządu. Tymczasem, gdy premier Tusk, w nadziei, że w ten sposób zasłuży sobie u Naszej Złotej Pani na jakąś trafikę w Brukseli na stare lata, ogłosił, że przekaże Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu prawie 7 mld euro z rezerw walutowych NBP, nikt nie pisnął słówkiem, że to zamach na niezależność centralnego banku - chociaż jego prezes Marek Belka podobno dowiedział się o wszystkim z gazet. Od razu widać, że te oskarżenia, to tylko preteksty - bo tak naprawdę chodzi o próbę wydobycia się z domu niewoli - co mogłoby podziałać zaraźliwie na inne zniewolone narody europejskie, które nie tylko przerwałyby w ten sposób etap nasiąkania a kto wie - może nawet przeszłyby do etapu wyciskania? W tej sytuacji bardzo dobrze, że 21 stycznia w Warszawie i innych miastach Polski odbyły się demonstracje solidarności z Węgrami - ale oczywiście nie tymi, którzy pod wodzą komucha Gurcsanyi’ego, co to doprowadził Węgry do zapaści, a teraz liczy, że brukselska łobuzeria ponownie wystawi go na fasadę za cenę wtrącenia Węgrów w babilońską niewolę, demonstrowali przeciwko Orbanowi - tylko z węgierskimi patriotami, którzy szanują „Świętą Koronę” i uznają „niezbędną potrzebę duchowej odnowy”. Tymczasem nasi Zasrancen - akurat odwrotnie. Premier Tusk włóczy się po Europie próbując skaptować zwolenników dopuszczenia przedstawicieli naszego nieszczęśliwego kraju do gabinetu, gdzie naradzają się starsi i mądrzejsi w charakterze obserwatora bez prawa głosu - bo widać nawet i on poczuł się urażony w miłości własnej, kiedy za jego skwapliwą gotowość do zapłacenia frycowego kazano mu czekać pod drzwiami. Podobno Włosi już mu obiecali, że wstawią się za nami u Naszej Złotej Pani i jej francuskiego kolaba - bo co im szkodzi obiecać? - w związku, z czym minister Sikorski nadyma się nad skutecznością swojej „dyplomacji”, zapoczątkowanej hołdem pruskim w Berlinie. O żadnej „duchowej odnowie” oczywiście nie może być mowy, przeciwnie - „od ósmej do trzeciej Tatuś się czołga” i w dodatku - jeszcze do interesu dopłaca, jak nie Funduszowi Walutowemu, to Żydom. Ale wszystkich przelicytował biłgorajski błazen. Najpierw odgrażał się, że zapali w Sejmie „jointa”, ale oczywiście zmiękła mu rura i tylko zabździał kadzidełkiem. Nie tylko błazen, ale i cienki Bolek - bo przecież nikt by mu nic nie zrobił nie tylko z uwagi na immunitet, ale przede wszystkim - na protekcję razwiedki, dzięki której niezawisłe sądy puszczają mu płazem finansowe tricki jako „filozofowi”, co to ma „poglądy”, a niezależne prokuratury w podskokach umarzają śledztwa w sprawie finansowania kampanii wyborczej przez biednych studentów, emerytów a podobno nawet - nieboszczyków. Biłgorajski błazen urasta do rangi symbolu moralnego i politycznego upadku naszego narodu - bo popatrzmy, jakie zmartwienia mają Węgrzy, a jakie - nasi Zasrancen. Tamci próbują wydobyć się ze stanu politycznej i duchowej bezbronności, podczas gdy ten chciałby zepchnąć Polaków na jeszcze niższy poziom równi pochyłej - żeby zabździani od rana do wieczora nawet nie zauważyli, że państwa już nie ma. SM
Figuranci i atrapa Sposób, w jaki rząd premiera Tuska narzuca Polsce porozumienie ACTA, jest kolejnym dowodem nie tylko na marionetkowy charakter konstytucyjnych organów, tych wszystkich prezydentów, premierów, ministrów i Umiłowanych Przywódców, ale również na utratę suwerenności samego państwa. Premier Tusk nadyma się, że „nie ulegnie szantażowi”, ale przecież gołym okiem widać, że w podskokach i bez gadania wykonuje rozkazy rządzących Polską bezpieczniackich watah, które z kolei wysługują się państwom poważnym, do których się przewerbowały. Bo nie jest żadnym problemem brak „konsultacji społecznych” - na co ze zgrozą zwracają uwagę postępackie eunuchy. Nawet gdyby takie „konsultacje” się odbyły, to nie zmieniłoby to ani na jotę faktu, że porozumienie ACTA ma charakter kagańcowy, a ochrona własności intelektualnej jest tylko pretekstem, pozorem moralnego uzasadnienia tej uzurpacji. Cóż w ogóle znaczą owe „konsultacje”? Jeśli bandyta oświadczy: zaraz cię obrabuję - i co ty na to? - to znaczy, że się skonsultował - ale przecież nie zmienia to istoty rabunku. Ale obrabowanemu nie robi specjalnej różnicy, czy został uprzednio skonsultowany, czy nie - podobnie jak zastrzelonemu jest obojętne, czy broń miała przepisowy kaliber. Zatem nie w konsultacjach rzecz - tylko w tym, że porozumienie ACTA jest zamachem na podstawowe wolności ludzkie. Tylko, bowiem postępackie eunuchy mogą zgodzić się na sytuację, że jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu człowiekowi, to musi prosić trzeciego o pozwolenie. Żaden normalny człowiek nigdy się z tym nie pogodzi. Tymczasem porozumienie ACTA wyrasta właśnie z takiego uzurpatorskiego przeświadczenia - i dlatego powinno być bezwzględnie odrzucone i napiętnowane, jako zamach na podstawowe wolności - zaś każda forma oporu przeciwko niemu - za moralnie usprawiedliwioną. Kiedy bandyci próbują doprowadzić swoją ofiarę do stanu bezbronności, to nie ma ona żadnego obowiązku zachowywać się sportowo. A właśnie generał Stanisław Koziej, który przez p/o prezydenta marszałka Komorowskiego został mianowany szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego następnego ranka po katastrofie w Smoleńsku i w tym charakterze przejął „Aneks” do „Raportu o rozwiązaniu WSI”, dzisiaj grozi wszystkim wprowadzeniem stanu wyjątkowego. Pewnie liczy na to, że w stanie wyjątkowym łatwiej będzie nie tylko pozbawić nas podstawowych praw, ale i obrabować z mienia. To jeszcze III Rzeczpospolita zrobić może - bo na nic innego poza oprymowaniem i rabowaniem własnych obywateli, już jej nie stać. Mimowolnie wygadał się o tym minister Bogdan Zdrojewski stwierdzając, porozumienie ACTA będzie obowiązywało w naszym nieszczęśliwym kraju nawet, jeśli Sejm go nie ratyfikuje. Zatem nie tylko na najwyższych stanowiskach w państwie mamy marionetki podstawione i nakręcane każdego ranka przez rządzącą soldateskę, ale i samo państwo jest już tylko atrapą. SM
Za, a nawet przeciw „W dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej niektórzy próbują uwędzić własne półgęski ideowe” - napisał w 1967 roku charakterystycznym dla siebie stylem nadworny poeta Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, Józef Ozga-Michalski. Właśnie pani ambasador Jadwiga Rodowicz, w imieniu naszego nieszczęśliwego kraju podpisała w Tokio porozumienie ACTA, na podstawie, którego Umiłowani Przywódcy, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom sponsorujących ich finansowych grandziarzy, uzurpowali sobie prawo kneblowania Internetu i represjonowania każdego, kto podpadnie establishmentowi. Rządzące naszym nieszczęśliwym krajem i wodzące się właśnie za łby bezpieczniackie watahy, najwyraźniej zostały trochę skonfundowane skalą protestów, bo poleciły konfidentom ulokowanym w mediach głównego nurtu perswadowanie protestującym, że nie tyle oburza ich próba ograniczania swobody wypowiedzi i komunikacji, co brak „konsultacji społecznych”. Że gdyby tylko premier Tusk ich uszanował i się ich przedtem poradził, to zgodziliby się nie tylko na ACTA, ale nawet - na obcięcie języków. I tak właśnie konfidenci nawijają - aż miło posłuchać i popatrzeć. Ale skala protestów została też zauważona przez Umiłowanych Przywódców, którzy zwęszyli okazję uwędzenia własnych półgęsków ideowych. Oto prezes Jarosław Kaczyński domaga się referendum w sprawie ACTA, chociaż pożałował nam referendum w sprawie traktatu lizbońskiego, który dla niepodległości i suwerenności Polski jest nieporównanie groźniejszy. Oto Solidarna Polska wypowiada „wojnę” rządowi, chociaż przewodniczący Solidarnej Polsce europoseł Zbigniew Ziobro, podobnie jak inni Umiłowani Przywódcy, głosował za przyjęciem ACTA. Znaczy - są „za, a nawet przeciw” - niczym były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju. Z kolei poseł Palikot próbuje przykleić się do protestujących, nawołując do podkradania i kopiowania - chociaż sam niedawno nie odważył się zapalić skręta w Sejmie, mimo posiadania immunitetu i zapewniającej mu bezkarność protekcji bezpieczniaków. Przypomina to zachowanie Mariana Krzaklewskiego, który jako lider Akcji Wyborczej „Solidarność” forsował wiekopomne reformy charyzmatycznego premiera Buzka, a jako przewodniczący „Solidarności” później stawał na czele demonstracji protestacyjnych przeciwko nim. - Panie doktorze - powiedział pacjent - tracę pamięć. - Od kiedy? - zapytał doktor. - A co: od kiedy? SM
Wariacje "Ósma godzina z minutami, jedzie pociąg z wariatami" - śpiewało się w piosence popularnej wśród moich rówieśników z dzieciństwa. Przypomniało mi się to, kiedy na antenie Polskiego Radia słuchałem rozmowy między posłami na temat ACTA. Poseł PiS, które w tej sprawie się "pomyliło", dyskutował z posłem z PO, który w pewnym momencie użył argumentu z autorytetu - że mianowicie niemożliwe jest przecież, by ci wszyscy dygnitarze z różnych państw, które podpisały ACTA, byli wariatami. Zapewne miało z tego wynikać, że skoro wariatami nie są, a twierdzą, że ACTA niczyjej wolności nie zagraża, to znaczy, że ci, którzy się tego obawiają... no nie, wariatami też może nie są, ale są źle poinformowani. Tak w każdym razie uważa pan minister Radosław Sikorski - że młodzież została "niepotrzebnie" nastraszona. Warto się nad tym chwilę zatrzymać. Po pierwsze, dlatego, że nie ma najmniejszego dowodu, że wśród przywódców państw nie ma wariatów. Już łatwiej byłoby dostarczyć przykładów przeciwnych, świadczących o tym, że w tym środowisku od wariatów nie tylko się roi, ale również, że są to wariaci bardzo niebezpieczni. I żeby było jasne - wcale nie dotyczy to tylko przeszłości. Wystarczy oglądać telewizję, by się przekonać, że nawet wśród naszych Umiłowanych Przywódców, którzy przecież żadnej władzy nie mają, a tylko służą za parawan, za którym naszym nieszczęśliwym krajem rządzą rozmaite bezpieczniackie watahy, nie brakuje ludzi albo o zszarpanych nerwach, nadających się w sam raz na pacjentów dla weterynarza, albo wariatów w sensie medycznym, cierpiących na manię wielkości. Skoro tak, to cóż dopiero musi się dziać w krajach o większym politycznym ciężarze gatunkowym od naszego? Tam siła przyciągania wariatów musi być jeszcze większa, a skoro tak, to i odsetek wariatów też. O ile mi wiadomo, żeby zostać zawodowym kierowcą czy nawet policjantem, trzeba najpierw przebadać się również pod kątem zdrowia psychicznego. Tymczasem Umiłowanym Przywódcą zostaje się bez żadnych tego rodzaju badań, a przecież jest to trampolina, z której można zrobić karierę ministra, premiera, a nawet prezydenta. Nic, zatem dziwnego, że potem Antoni Słonimski opisuje, jak to austriacki generał Potiorek w ramach swoich zainteresowań naukowych badał ciężar gatunkowy żołnierzy, których w tym celu w pełnym oporządzeniu zanurzał w beczce z wodą, a potem zapisywał, wiele wody wypierają. I nikomu to nie przeszkadzało, dopóty nie zapragnął zbadać tą samą metodą ciężaru gatunkowego oficerów swego sztabu. Wówczas odwieziono go w plecionce do infirmerii - ale przedtem dowodził dywizją czy nawet korpusem w sposób niezwracający niczyjej uwagi. Zresztą po cóż przytaczać jakieś przykłady, kiedy najlepszym dowodem zaburzeń psychicznych jest widoczne wśród Umiłowanych Przywódców niepohamowane pragnienie rządzenia innymi? Tymczasem Franciszek książę de La Rochefoucauld zauważa, że "trudniej jest nie dać rządzić sobą, niż rządzić innymi". Zatem jest bardzo prawdopodobne, że wśród naszych Umiłowanych Przywódców nie tylko musi być mnóstwo wariatów, ale w dodatku wariatów idących na łatwiznę. W tej sytuacji młodzież, która usiłuje nie dopuścić, by wariaci przejęli nad nią pełnię władzy, zasługuje nie tylko na szacunek, ale i na naśladowanie. Tylko czy minister Radosław Sikorski jest jeszcze w stanie to zrozumieć? Dowodzi on, że mnóstwo kagańcowych i kneblujących praw zostało już wprowadzonych i ACTA niewiele tu zmienia. Czy to jednak ma świadczyć o złym poinformowaniu młodzieży, czy raczej o tym, że wreszcie poznała się na łajdactwie? SM