264

Referat wygłoszony na II Kongresie Kaszubskim w Gdańsku (12-14.06.1992). Tekst opublikowany w dokumentacji: II Kongres Kaszubski "Przyszłość kaszubszczyzny", Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie Zarząd Główny, Gdańsk 1992 Jedną z obsesji państwa totalitarnego była jednolitość. Przez lata likwidowano zawzięcie wszelkie przejawy odmienności, różnorodności - i to we wszystkich dziedzinach życia. Nie tylko gospodarka, w tym celu znacjonalizowana, podporządkowana została centralnemu planiście. Centralne planowanie w komunistycznej utopii obejmować miało całość procesów społecznych. Omnipotencja państwa właśnie w komunizmie osiągnęła apogeum. Centralnie sterowane i skrajnie upaństwowione społeczeństwo - ten cel wymagał niwelizacji, zrównania, jak mawiają Niemcy: zglajszachtowania. Ujednolicono stosunki własnościowe, zlikwidowano wszystkie formy samorządności terytorialnej, homogenizacji uległa kultura. W skrajnych, np. azjatyckich wersjach komunizmu, umundurowano wszystkich obywateli, likwidując niepokornych. W Polsce proces upaństwowienia i ujednolicenia nie zaszedł tak daleko. Gdzieś na marginesie przechowały się inne niż państwowa formy własności, istniały formy spontanicznej aktywności społecznej. W niektórych regionach, głównie na Kaszubach, Śląsku i Podhalu, przetrwały subkultury etniczne i świadomość odmienności. To ta właśnie świadomość regionalnych i lokalnych odrębności stała się jednym z podstawowych fundamentów regionalizmu. W Polsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie towarzyszyła jej jednak refleksja polityczna i społeczna. Również w koncepcjach rodzącej się u schyłku lat siedemdziesiątych opozycji przed solidarnościowej, regionalizm i samorządność terytorialna były praktycznie nieobecne. Wielkie debaty publiczne lat osiemdziesiątych, zarówno podziemne, jak i oficjalne w niewielkim stopniu uwzględniały tę problematykę. Jednym z nielicznych środowisk, gdzie o regionalizmie mówiono i pisano, było Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie. Szczególnie między Sierpniem a stanem wojennym, gdy cenzura była częściowo sparaliżowana, na łamach „Pomeranii”, a także innych czasopism, coraz częściej zabierano głos na ten temat. Nie sposób przy tej okazji nie powtórzyć kwestii wielokrotnie przypominanej: wielkiego znaczenia słowa i działania Lecha Bądkowskiego dla narodzin nowoczesnej idei regionalistycznej. Niezależnie od tego, że publikacje Bądkowskiego - z różnych względów - nie były do końca konsekwentne, że zawierały sporo politycznego archaizmu, one między innymi zdecydowały o silnej obecności idei regionalnej w myśleniu dzisiejszych młodych pomorskich elit politycznych. Z dzisiejszej perspektywy widać, jak nowoczesne w swej istocie było myślenie Bądkowskiego, a także praktyka Zrzeszenia, w zestawieniu z rewolucyjną naiwnością wielu działaczy „Solidarności”. Wówczas bardzo niewielu Polaków rozumiało, że odbudowa samorządności terytorialnej to, obok prywatyzacji gospodarki, dwa główne warunki faktycznego obalenia komunizmu, Dziś nie jest pod tym względem lepiej, choć regionalizm i prywatyzacja uzyskały status programów politycznych kilku istotnych partii, a przez rok rządów Bieleckiego były elementami programu rządowego (przynajmniej sferze werbalnej). Kiedy Lech Bądkowski kończył pracę nad powołaniem ogólnopolskiego tygodnika „Samorządność“, którego zadaniem miało być wprowadzenie w obieg publiczny idei samorządu lokalnego i regionalnego, krystalizowały się w wewnątrz zrzeszeniowych dyskusjach dwa poglądy na kaszubsko-pomorską ideę regionalną. Na użytek tego wystąpienia przyjąłem dla nich określenia: „etniczny“ i „uniwersalistyczny“. Pierwszy z nich zakładał - upraszczając - że kaszubsko-pomorski ruch regionalny jest w pierwszym rzędzie ruchem obrony i wzmacniania kaszubszczyzny jako żywiołu etnicznego o odrębnej kulturze i języku. Drugi podkreślał przede wszystkim znaczenie zmian ustrojowych i gospodarczych i potrzebę procesu regionalizacji, jako elementu reformy całego państwa. Pierwszy miał charakter defensywno-zachowawczy, drugi nastawiony był na zmianę. Oba stanowiska powstawały w ściśle określonym kontekście politycznym i w pewnej mierze wpływały na zachowanie Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, którego władze przez ostatnie dziesięć lat dość skutecznie godziły obie tendencje. Etniczność pomorskiego ruchu regionalnego, wyrażająca się przez pierwszy człon nazwy Zrzeszenia, a przede wszystkim wielki nacisk na kultywowanie języka kaszubskiego i tradycyjnych form kultury i obyczaju, była zarówno jego siłą jak i słabością. Podkreślanie odrębności kulturowej i historycznej tożsaności Pomorza pozwoliło przez dziesięciolecia totalitaryzmu przechować pamięć o idei regionalnej. Wielką zasługą ludzi pokoju Lecha Bądkowskiego i Zrzeszenia jako organizacji było aktywizowanie pomorskich regionalistów, zawsze w ranach rozsądku, w czasach politycznych przełomów. Zdolność kompromisów niezbędnych dla utrzymania statusu legalnej organizacji w czasach, gdy każda zorganizowana niezależność była podejrzana i z reguły eliminowana z życia publicznego, pozwoliła na przygotowanie się do batalii o regionalizację Polski. Dzięki obecności Zrzeszenia, właśnie na Pomorzu, opozycja antykomunistyczna, a szczególnie środowiska gdańskie, wpisały regionalizm w swój pozytywny program. Z drugiej strony trzeba stwierdzić, że koncentracja - po części wymuszona sytuacją obiektywną - na problematyce kulturowo-językowej i historycznej, sprzyjała odpolitycznieniu kaszubsko-pomorskiego ruchu regionalnego. Naturalny dla regionalizmów konserwatyzm sprzyjał defensywności politycznej. Mówiąc najkrócej, starczyło siły, żeby idee regionalną wprowadzić do debaty publicznej, żeby niejako „zarazić“ nią część elit publicznych, ale nie starczyło na stworzenie samodzielnego ruchu politycznego. Jesteśmy dziś raczej suflerem na scenie politycznej, niż aktorem czy reżyserem. Powstaje pytanie, czy istnieją realne przesłanki dla powstania regionalizmu jako samodzielnej siły politycznej, zarówno na Pomorzu, jak i w całej Polsce? Jeśli za punkt wyjścia przyjmiemy odrębności etniczne, a za cel regionalistów ich polityczną instytucjonalizację, to trzeba będzie stwierdzić, że brak takich przesłanek. Wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu lat, a więc zmiany granic i masowe przesiedlenia oraz polityka komunistów nakierowana na rozbicie lokalnych i regionalnych wspólnot, a także procesy cywilizacyjne, spowodowały, że nie ma dziś w Polsce obszarów, w których dominowałyby wielkie grupy rdzennej ludności o oryginalnej świadomości historycznej i kulturowej. Nawet Kaszubi, swoisty fenomen w skali kraju, nie stanowią takiej grupy, co jest szczególnie widoczne w dużych ośrodkach miejskich. Co więcej, w minimalnym stopniu występuje poczucie wspólnego etnicznego interesu w obrębie potencjalnych wspólnot regionalnych. To tylko niektóre z istotniejszych powodów, dla których współczesny polski, w tym pomorski, regionalizm nie będzie ruchem emancypacji wspólnot etnicznych, nie będzie wyrastał z konfliktu między tutejszymi a napływowymi. Nie rezygnując ze wzmacniania poczucia identyfikacji wspólnotowej i upowszechniania myślenia w kategoriach małych ojczyzn oraz podkreślania inności wszędzie tam, gdzie ona występuje (przy założeniu, że odmienność jest fundamentem wszelkiej kultury i nie musi być w nią wpisany konflikt z otoczeniem), powinniśmy zdać sobie sprawę z tego, że nie będzie samorządnego regionu pomorskiego - i żadnego innego - bez zasadniczych zmian ustrojowo-gospodarczych w skali całego kraju. Ich zdynamizowanie i ukierunkowanie to jeden z głównych postulatów regionalistów. Tak więc pierwszym etapem wybijania się Pomorza na samorządność (podobnie jak innych aspirujących do tego regionów) będzie nie bunt prowincji przeciw centrum, ale aktywne uczestnictwo w reformowaniu centrum. Trzeba zrobić wszystko, aby wpływ ruchów regionalnych i samorządowych oraz partii politycznych, dla których regionalizm jest istotnym fragmentem ich programu, na zmiany ustrojowe i gospodarcze był jak największy. Konieczne jest uczestnictwo regionalistów w debacie konstytucyjnej i w pracy nad innymi aktami legislacyjnymi. Tak długo bowiem, jak trwać będzie w Polsce centralistyczny model władzy, jak długo większość decyzji zapadać będzie w Warszawie - marzenie o państwie regionalnym pozostanie utopią. Niezwykle istotna dla powodzenia naszych zamierzeń jest deetatyzacja życia gospodarczego. Bez prywatyzacji nie będzie faktycznej regionalizacji, gdyż jednym z elementów dominacji centrum nad prowincjami jest centralne zarządzanie państwową własnością. To również wymaga obecności ludzi z regionalną wrażliwością na różnych szczeblach władzy wykonawczej. Dość precyzyjnie można określić , którzy politycy i jakie kluby parlamentarne taką wrażliwość posiadają. Nasz region - między innymi dzięki rozsądnej taktyce ZK-P - posiada dość liczną reprezentację parlamentarną o nastawieniu regionalistycznym. Należy wspomagać ją przede wszystkim koncepcyjnie, formułując propozycje inicjatyw ustawodawczych. Organizując i inspirując regionalistyczne lobby w parlamencie musimy mieć świadomość, że pozostajemy tam w mniejszości. Jest wiele sił politycznych, które powołują się na ideę samorządności terytorialnej faktycznie jej nie rozumiejąc. Dlatego też sądzę, że losy regionalizacji rozstrzygnąć się mogą w przyszłych wyborach parlamentarnych oraz, w innej skali, samorządowych. Wielką zaletą Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego była umiejętność szukaniaa sprzymierzeńców wspólnej sprawy. Jest mało prawdopodobne, aby w przyszłych wyborach wyemancypowany ruch samorządowo-terytorialny był w stanie samodzielnie odegrać wiodącą rolę. Ubiegłoroczna październikowa elekcja pokazała bardzo wyraźnie, że słuszna okazała się taktyka łączenia akcji wyborczych związków regionalnych partii politycznych rozpoznawanych jako sprzymierzeńcy. Tak było na Górnym Śląsku i w Wielkopolsce (wspólne listy Związku Górnośląskiego i Unii Wielkopolan z Kongresem Liberalno-Demokratycznym), na Pomorzu zaś Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie skutecznie wspierało swych członków na listach różnych partii i wygrało dla siebie z poparciem tychże partii mandat senatora. W przyszłych wyborach taka współpraca może jednak nie wystarczyć. Powinna nastąpić jakościowa zmiana koncepcji wyborczej, w której idea regionalna musi odegrać główna rolę. Plan przygotowań do tej kampanii powinien zawierać następujące elementy:
1. Intensyfikacja dotychczasowych form działania Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w sferze edukacji regionalnej, propagowanie historii i kultury kaszubskiej, samokształcenie kadr na użytek przyszłych instytucji samorzadowo-regionalnych.
2. Rozpoczęcie szerokiej akcji edukacyjnej, ujawniającej zagrożenia związane z centralistycznym modelem państwa i korzyści płynące z decentralizacji władzy. Wiele wskazuje na to, że inteligentnie prowadzona kampania antybiurokratyczna podnosząca walory samorządności, także w wymiarze finansowym (podatki) powinna być dobrze przyjęta przez szerokie grupy społeczne. Przesadne podkreślanie kaszubskości ruchu regionalnego nie będzie sprzyjało powodzenia tej kampanii.
3. Podjęcie ściślejszej współpracy z innymi związkami regionalnymi i pomaganie nowopowstającym (np. Liga Warmińsko-Mazurska). Ogólnopolski charakter naszych przedsięwzięć, obok innych walorów, oddali zarzut etnicznej irredenty. Doświadczenia wielu z nas dowodzą, że w polskim społeczeństwie wciąż silne są nacjonalistyczne resentymenty i ksenofobie, a regionalizm często obarczany jest publicznie najprzeróżniejszymi grzechami, wśród których antypolskość i filogermanizm pojawiają się najczęściej.
4. Usprawnienie i zwiększenie skuteczności lobbingu w Sejmie i Senacie, a w szczególności pozyskiwanie idei regionalnej poszczególnych posłów z tych klubów, które pozostają obojętne na sprawy regionalizacji.
5. Nawiązanie kontaktów ze środowiskami przedsiębiorców, a w szczególności regionalnymi izbami gospodarczymi i klubami prywatnego kapitału. Coraz więcej tego typu środowisk zainteresowanych jest wzrostem roli samorządu terytorialnego, gdyż decentralizacja daje większe możliwości skutecznej kontroli pieniędzy pochodzących z podatków. Siłą rzeczy sprawa ta ważna jest dla dużych podatników.
6. Praca nad konkretnym, odnoszącym się do realiów i możliwości regionu kaszubsko - pomorskiego programem gospodarczym. Należy tu korzystać z potencjału ekspertów nieźle przygotowanego do takich zadań. Dobrym przykładem jest tu Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową (nota bene prowadzony przez Kaszubę Jana Szomburga). Profesjonalizm prac programowych wymagał będzie nakładów finansowych, podobnie jak przyszłe wybory. Finansowy aspekt odnosi się do wszelkich form aktywności publicznej, o czym dobrze wiedzą działacze Zrzeszenia.
7. Podjęcie przygotowań do kampanii wyborczej wspólnie z partiami politycznymi gotowymi realizować ideę regionalizmu. Na Pomorzu Gdańskim wypróbowanymi partnerami są liberałowie i republikanie, dobrze rokuje współpraca z Unią Demokratyczną - niezależnie od tego, jak ocenimy dotychczasowe efekty współdziałania między tymi partnerami.
Lech Bądkowski wiele razy mówił o konieczności powszechnego przebudzenia się Kaszubów i Pomorzan. Pomorska idea regionalna powoli przestaje być marzeniem, utopią zapatrzonych w przeszłość, rajem utraconym. Staje się politycznym zadaniem dla nas wszystkich, którego realizacja wymaga determinacji, organizacji, siły. Najszlachetniejszy bowiem cel, najrozumniejsza idea bez koncentracji wokół nich energii społecznej nie przeobrazi się w fakty. Regionalizm - jak nigdy dotąd - ma szansę stać się ruchem powszechnym, ponieważ coraz więcej ludzi w Polsce rozumie, że obok rewolucji (przepraszam za słowo) własnościowej właśnie rewolucja regionalna stanowi treść historycznej transformacji ustrojowej naszego państwa. Doświadczenie ostatnich lat pokazuje wyraźnie, że każda zmiana nawet fragmentu rzeczywistości wymaga przyłożenia odpowiedniej siły. Stąd moje przekonanie o konieczności przekształcenia ruchów regionalnych w skuteczne ruchy polityczne. Skuteczne, a więc z powodzeniem ubiegające się o władzę. Dlatego strategia Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego i innych środowisk pomorskich powinna być podporządkowana w dużej mierze wyborom samorządowym i w ścisłym porozumieniu z innymi ruchami regionalnymi - parlamentaryzm. Słabość politycznej konkurencji, zniechęcenie ludzi do zideologizowanych i oderwanych od lokalnych konkretów partii politycznych, to dodatkowe przesłanki do podjęcia tej pracy. Być może regionalna alternatywa będzie jedynym remedium na nastroje apatii i bierności, to może tu leży szansa na zapobieżenie populistycznym rewoltom. Konkludując: postuluję przystąpienie do budowy wielośrodowiskowego, z udziałem organizacji regionalnych, partii politycznych, środowisk przedsiębiorców, ruchu politycznego zdolnego na Pomorzu wygrać dwie najbliższe elekcje. Przy kultywowaniu dotychczasowych form działania, głównie zrzeszeniowego, należy zadbać o profesjonalizację przedsięwzięć politycznych. Chodziłoby przede wszystkim o stworzenie źródeł finansowania, skuteczną akcję edukacyjną, budowę przyszłościowego, ale realnego programu gospodarczego dla Kaszub i Pomorza, inspirowanie zmian legislacyjnych z przygotowaniem projektu nowej konstytucji włącznie. Tak przygotowani moglibyśmy przystąpić do wspólnej akcji w wyborach samorządowych jako liga pomorska, z perspektywą akcji parlamentarnej z podobnie ukształtowanymi ligami regionalnymi w kraju. Czy jest to możliwe? Jeśli coś jest konieczne, to musi stać się możliwe. Donald Tusk

Dowody matactwa katastrofy smoleńskiej Działania rosyjskiej prokuratury nie mają faktycznie na celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy Tupolewa, lecz uwiarygodnienie wersji o błędzie pilotów. Zdobyliśmy rosyjskie dowody, że rosyjska wersja nie pokrywa się z prawdą. Przyczyną upadku Tu-154M był błąd pilota i ekstremalnie trudne warunki do lądowania – tę wersję rosyjski komitet kierowany przez Tatianę Anodinę lansuje jako jedynie słuszną od samego początku śledztwa. Według Anodiny, jej pracowników i rosyjskich polityków, nie istnieją najmniejsze przesłanki uzasadniające tezę o jakiejkolwiek inspiracji rosyjskiej ani o próbie zamachu. Tatiana Anodina i współpracujący z nią rosyjscy prokuratorzy od początku wykluczają też jakąkolwiek winę Rosjan. Co więcej – w swoich komunikatach MAK podkreśla, że strona rosyjska dochowała wszelkich procedur od samego początku. Już po kilku minutach po tragedii na miejscu pojawiła się bowiem rosyjska ekipa ratunkowa, której niestety nie udało się nikomu pomóc, bowiem żaden z pasażerów nie przeżył. Według MAK, Rosjanie dochowali również wszystkich innych procedur: zabezpieczyli zwłoki, zidentyfikowali je, a później przetransportowali do Polski. Zapewnili również opiekę i pomoc dla rodzin ofiar. Ta propaganda zaczęła się w dniu katastrofy i trwa nieprzerwanie czwarty miesiąc. „Najwyższy CZAS!” zdobył dowody, że wersja strony rosyjskiej w całości rozmija się z prawdą. I co ciekawe, są to dowody wytworzone przez stronę rosyjską.

Tajne zdjęcia W ręce dziennikarza „Najwyższego CZASU!” wpadło ponad 100 zdjęć wykonanych w miejscu katastrofy przez funkcjonariusza Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Zdjęcia te zdobył polski wywiad, a naszej redakcji przekazał je znajomy oficer Agencji Wywiadu. Najważniejsze zdjęcie zostało wykonane o godzinie 14.52 czasu moskiewskiego czyli o 12.52 czasu polskiego. Przedstawia zwłoki Lecha Kaczyńskiego leżące wśród szczątków rozbitego samolotu. Zwłoki są w stanie zbliżonym do nienaruszonego. Gdyby nie oderwana noga, Lech Kaczyński wygląda, jakby spał. To zdjęcie obala wiele fałszywych informacji na temat katastrofy. Po pierwsze: dowodzi, że zwłoki prezydenta zostały zidentyfikowane znacznie wcześniej, niż ogłosili to oficjalnie Rosjanie. Bowiem dopiero kilkanaście minut po godzinie 16.00 gubernator obwodu smoleńskiego poinformował opinię publiczną o odnalezieniu zwłok Kaczyńskiego. Omawiane zdjęcie nie pasuje do wersji, którą przedstawili później Maks Kraczkowski i Joachim Brudziński – dwaj posłowie PiS, którzy 10 kwietnia wieczorem towarzyszyli Jarosławowi Kaczyńskiemu w drodze na identyfikację zwłok. – Zwłoki prezydenta były zmasakrowane. Noga i ręka były oderwane od korpusu – wspominał jeden z posłów, odmawiając podania do publicznej wiadomości dalszych szczegółów. Jest absolutnie niemożliwe, aby Jarosław Kaczyński i jego najbliżsi współpracownicy kłamali, mówiąc o tym, w jakim stanie są zwłoki prezydenta. Wyjaśnienie tej zagadki może być tylko jedno: zwłoki Lecha Kaczyńskiego najpierw przez ponad 4 godziny leżały nie pilnowane obok wraku samolotu, a później zostały celowo zmasakrowane przez Rosjan! I w takim stanie zobaczyli je dopiero wieczorem posłowie PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Nasuwa się więc pytanie: czy zwłoki zmasakrowano po to, aby ukryć prawdziwe okoliczności śmierci polskiego prezydenta? Zdjęcie zwłok prezydenta dowodzi również tego, że na miejscu nie ma ani polskich ochroniarzy z BOR, ani nikogo z Rosjan, kto pilnowałby ciała Kaczyńskiego. W oczywisty sposób przeczy to zapewnieniom BOR o dochowaniu procedur (kierownictwo BOR zapewniało, że na miejsce natychmiast przybyli funkcjonariusze BOR, którzy przykryli zwłoki prezydenta marynarką i zapobiegli wykonywaniu zdjęć).

Tajny zapis Na omawianych zdjęciach bardzo dobrze widać poszczególne fragmenty rozbitego Tupolewa. Bardzo dobrze widać silniki i wirniki, które zachowały się w stanie niemal nienaruszonym. Ekspert-pirotechnik, który jako jeden z pierwszych obejrzał te zdjęcia, doszedł do wniosku, że przeczą one wersji MAK o przebiegu katastrofy. W ostatnich sekundach lotu kapitan Arkadiusz Protasiuk otworzył całkowicie przepustnicę i zwiększył ciąg do maksymalnego. Nie zdążył jednak podnieść samolotu. Maszyna uderzyła więc o ziemię na pełnym ciągu. Z danych technicznych tupolewa wynika, że jego turbina pracuje średnio z prędkością 12 tys. obrotów na minutę a w sytuacji całkowitego otwarcia przepustnicy – z prędkością dochodzącą nawet do 20 tys. obrotów na minutę. – Jeśli o ziemię uderzy silnik pracujący z taką prędkością, wirniki i części turbiny muszą rozpaść się na drobne kawałki, które można znaleźć w odległości kilku kilometrów – uważa biegły (prosił, by na razie nie podawać jego nazwiska do publicznej wiadomości). – Tymczasem silniki Tupolewa zachowały się prawie niezniszczone. Według jego ekspertyzy, może to świadczyć tylko o tym, że w momencie uderzenia silnik nie pracował. Tylko ten fakt stanowi jedyne logiczne wytłumaczenie tego, że tuż przed uderzeniem o ziemię samolot nagle zniżył lot. – Zniżył lot, bo silniki nie pracowały i nie było mocy, aby pchać maszynę – mówi biegły. Według niego, ślady barwy popielatej, które zachowały się na wraku silnika, to ślady materiału grafitowego, który zablokował pracę turbiny i wirników, powodując najpierw gwałtowne zejście samolotu, a później uderzenie o ziemię. Zatrzymane silniki, które nie pracowały w momencie uderzenia, nie wybuchły i dlatego pozostały całe. Z oficjalnego komunikatu rosyjskiego komitetu wynika, że samolot zahaczył skrzydłem o drzewo, w wyniku czego odwrócił się na grzbiet i uderzył o ziemię. Tej wersji przeczą zdjęcia, na których widać koła i golenie samolotu (metalowe elementy łączące koła z kadłubem). Są wyraźnie zabrudzone błotem. Jak to się stało, że koła i golenie samolotu wybrudziły się błotem, skoro maszyna uderzyła o ziemię odwrócona? Elementy te mogły mieć co najwyżej ślady zachlapania odpryskami błota, tymczasem ich wygląd (gruba warstwa błota) wskazuje, że samolot uderzył dolną częścią o rozmiękczoną ziemię, przekoziołkował i odwrócił się na grzbiet.

Tajne nagranie Wersji lansowanej przez MAK i rosyjską prokuraturę najbardziej przeczy amatorski film nagrany telefonem komórkowym tuż po katastrofie. Widać na nim sylwetki biegających ludzi i słychać odgłosy strzałów. Film został umieszczony na popularnym serwisie internetowym YouTube kilka godzin po katastrofie. Do jego wykonania przyznał się Władimir Iwanow – 30-letni mechanik samochodowy z wioski Siewiernyj pod Smoleńskiem. Iwanow stwierdził, że na miejscu nie widział żadnych osób, a źródłem strzałów były wybuchy amunicji z magazynków należących do funkcjonariuszy BOR towarzyszących prezydentowi. – Byłem w wojsku, znam się na tym – mówił Iwanow. Okazało się, że wcześniej Iwanow złożył inne zeznanie, w którym stwierdził, że na miejscu widział obce osoby. Co więcej – podał nieprawdziwe dane odnośnie telefonu komórkowego. Aparat telefoniczny, którym, jak twierdził, wykonał film, nie posiada kamery ani funkcji nagrywania! Później okazało się, że Iwanow kłamał jeszcze jeden raz. Źródłem odgłosu strzałów nie mogła być amunicja należąca do funkcjonariuszy BOR. Znalezione przy nich magazynki były bowiem… pełne i nie wybuchły po katastrofie. Faktycznym autorem filmu był niejaki Andriej Mendierej – chłop mieszkający w pobliżu lotniska Siewiernyj. Tego ranka przechadzał się po okolicznych lasach, gdy w pobliżu upadł samolot Lecha Kaczyńskiego. Mendierej chwycił za telefon komórkowy i natychmiast nagrał wszystko to, co się działo. Zdając sobie sprawę z tego, co widział i słyszał, Mendierej natychmiast umieścił film w internecie. Pozostawił po sobie ślady, po których go zidentyfikowano. 14 kwietnia 2010 roku spotkał się z nim oficer Agencji Wywiadu podający się za pracownika śledczego polskiej prokuratury. Z notatki polskiego wywiadowcy („Najwyższy CZAS!” dysponuje jej kopią) wynika, że Mendierej wyraził zgodę na współpracę i złożenie zeznań, jednak poprosił, aby polska prokuratura załatwiła mu prawo pobytu w Polsce i przyznała ochronę. Zeznań złożyć nie zdążył. Następnego dnia został zasztyletowany w Kijowie i kilka godzin później zmarł. Zabezpieczony w internecie film trafił do technika pracującego dla AW i ABW. Po kilku tygodniach ekspert oczyścił film z szumów. Po oczyszczeniu słychać komendy: strielaj, strielaj i rosyjskie zdanie: eta żenszczina żywiot („ta kobieta żyje”). Słychać po polsku prośbę: „Nie dobijajcie nas”. W 37. sekundzie filmu widać mężczyznę w garniturze, który wyczołguje się spod wraku samolotu.

Tajemniczy telefon Nagranie kończy się chwilę po tym, jak na lotnisku włączone zostały syreny alarmowe. Chwilę później na miejscu zjawiły się ekipy ratunkowe, dochodzeniowcy z OMON-u, lekarze i grupy ratunkowe z FSB. Wśród nich był pułkownik Nikita Siergiejewicz Pawlenko – zastępca szefa dochodzeniowców ze smoleńskiego OMON-u. Następnego dnia, w rozmowie z prokuratorem, Pawlenko zeznał, że w sobotę 10 kwietnia miał zaplanowany urlop, ale został wezwany nagłym telefonem przez szefa, który kazał mu jechać na lotnisko Siewiernyj, gdzie rozbił się samolot z polskim prezydentem. Zaskoczenie śledczych wzbudziło to, że z drugiego końca miasta pułkownik przyjechał samochodem w ciągu kilku minut. Polski wywiad postanowił zweryfikować tę relację poprzez biling telefoniczny oficera. Okazało się, że jedyny tego dnia telefon pułkownik Pawlenko otrzymał o godzinie 8.31, a więc wtedy, gdy samolot z Lechem Kaczyńskim na pokładzie był jeszcze w powietrzu. – Okoliczności upadku tupolewa wyglądają coraz bardziej zagadkowo – mówi Beata Kempa z PiS, członek zespołu wyjaśniającego katastrofę. – Im dłużej trwa śledztwo, tym więcej pojawia się pytań i zagadek – dodaje. Wszystkie te niejasności coraz bardziej wskazują na to, że Lech Kaczyński zginął w wyniku zamachu.

Leszek Szymowski

Smoleńsk. Historia amatorskiego wideo Miniony tydzień upłynął pod znakiem dramatycznych doniesień na temat katastrofy smoleńskiej. Najpierw katolicki ksiądz odnalazł na miejscu tragedii szczątki zwłok ofiar. Przy okazji wyszło na jaw, że wrak samolotu wciąż jest niezabezpieczony. Światło dzienne ujrzały również sensacyjne zeznania kontrolerów lotu, które wskazują na to, że piloci zostali wprowadzeni w błąd. „Najwyższy CZAS!” dotarł również do informacji kwestionujących wiarygodność najważniejszych dla sprawy świadków. Im dłużej trwa śledztwo w sprawie smoleńskiej katastrofy, tym mniej wiemy. Kilkadziesiąt minut po katastrofie w pobliżu lotniska Siewiernyj na popularnym internetowym serwisie z krótkimi filmami znalazło się nagranie wykonane telefonem komórkowym przez nieznanego autora. Niewyraźne kadry pokazywały wrak płonącego samolotu, a obok niewyraźne ruchy. Słychać było również kilka głośnych huków i urywane słowa rozmowy. Kolejne głosy zostały zagłuszone dźwiękiem syren alarmowych. Na niewyraźnych kadrach widać także poruszające się postacie. Później film się kończy.

W pogoni za nagraniem Pierwsze nagranie zniknęło z Sieci jeszcze 10 kwietnia. Dlaczego tak się stało – nie wiadomo. Na szczęście wcześniej informacja o filmie rozeszła się szerokim echem i wielu internautów ściągnęło nagranie na twarde dyski. Dzięki nim film po kilku godzinach pojawił się znowu. Użytkownicy Sieci zaczęli pocztą pantoflową wymieniać się linkami do filmu. Nagranie, choć jeszcze kilka razy było blokowane, ostatecznie rozeszło się po internecie. Wieczorem w dzień tragedii w Sieci zaczęły pojawiać się pierwsze analizy wykonywane domowymi metodami przez amatorów. Wszyscy byli zgodni w dwóch kwestiach: po pierwsze – na miejscu widać poruszające się postaci ubrane w czerwone kurtki, które w ostatnim fragmencie nagrania uciekają z miejsca wypadku; po drugie – słychać kilka tajemniczych huków przypominających odgłosy wystrzałów. Jednymi z pierwszych, którzy zabezpieczyli nagranie na twardym dysku, byli technicy FBI – amerykańskiej policji zajmującej się zwalczaniem zorganizowanej przestępczości. Jak ustaliliśmy, kilkanaście sekund po zamieszczeniu w sieci pierwszego nagrania jego autor wysłał e-maila na adresy FBI, które znalazł w internecie. Do maila załączył link do wykonanego przez siebie filmu. W ten sposób kilkadziesiąt minut po katastrofie pracownicy FBI weszli w posiadanie najbardziej oryginalnego nagrania. Specjalna obróbka 12 kwietnia 2010 roku nagranie ze Smoleńska trafiło do Quantico, gdzie mieści się jedno z najlepiej wyposażonych laboratoriów kryminalistycznych na świecie (wykonuje się tam ekspertyzy na polecenie FBI). Tam poddane zostało specjalistycznemu badaniu fonoskopijnemu. Dzięki zastosowaniu dekonwolucji (matematycznej operacji umożliwiającej rozdzielanie połączonych sygnałów), specjalistycznych filtrów dźwiękowych i skomplikowanego systemu algorytmów po wielu tygodniach żmudnych badań udało się wyodrębnić kilka ścieżek dźwiękowych. W ten sposób w połowie lipca technicy FBI oddzielili wszystkie głosy i odczytali treść rozmów nieznanych osób, które znalazły się na miejscu tuż po upadku tupolewa. Równolegle ściągnięty z internetu zapis nagrania trafił do techników wykonujących zlecenia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencji Wywiadu. W lipcu opracowali oni wstępną wersję zapisu filmu, która pokrywa się z tym, co odczytali specjaliści z FBI. Ekspertyzy zajęły wiele tygodni, ponieważ technicy nie poprzestali na odczytaniu nagrań głosowych. Poddali specjalistycznej obróbce i powiększeniu każdą z ponad 1200 klatek filmu. Dzięki temu zobaczyli, że w 37. sekundzie widać, jak spod wraku samolotu wyczołguje się mężczyzna ubrany w jasny garnitur. Niestety nie wiadomo, co działo się z nim dalej, ponieważ autor filmu nie zarejestrował tego. W tej chwili skierował bowiem kamerę w inne miejsce. W 43. sekundzie w pobliżu kół samolotu widać również mężczyznę, który najpierw podnosi ręce do góry, a potem nagle przewraca się na ziemię. Nie wiadomo, czy wstał, bo chwilę później nagranie pokazało inne miejsce.

„Nie dobijajcie nas” Technicy zidentyfikowali siedem głosów. Pierwszy należał do autora filmu (rozpoznano to po tym, że słowa były wypowiadane z najbliższej odległości i inaczej zarejestrowała je kamera). W filmie słychać ponadto trzy różne męskie głosy i jeden kobiecy. Wszyscy mówią po rosyjsku. Dodatkowo słychać dwa inne głosy po polsku. Pierwszy, męski, to jęk: „O Boże, co to jest?!” (28. sekunda). W 50. sekundzie słychać też kobiecy głos po polsku „Nie zabijajcie nas!”. W 31. sekundzie męski głos wydaje polecenie: ubijat’ (ros. „zabijać”). W 43. sekundzie ten sam męski głos mówi: Krugom, dawaj, krugom, on uchodit!, co po rosyjsku oznacza: „okrążaj go, okrążaj, on ucieka”. Na filmie dwukrotnie zarejestrowany jest inny męski głos, wypowiadający słowo palieg, co może oznaczać: „poległ” lub „został zabity”. W 46. sekundzie jeden z mężczyzn zaczyna krzyczeć: dawaj, riebiata, chuja, co po rosyjsku oznacza: „dawaj, zabijamy ch***a”.

Kłamstwa głównego świadka Kilka dni po tym, jak tajemnicze nagranie trafiło do internetu, strona rosyjska ogłosiła publicznie, że zidentyfikowano autora filmu. Miał to być 30-letni Władimir Iwanow – mechanik samochodowy z warsztatu w pobliżu lotniska Siewiernyj. Iwanow ochoczo opowiadał dziennikarzom o tym, że feralnego dnia był w pobliżu, w swoim warsztacie i gdy zobaczył, że samolot upada na ziemię, natychmiast pobiegł na miejsce katastrofy. Szczęściem miał przy sobie telefon komórkowy i wszystko nagrał. Według Iwanowa, w odgłosach wystrzałów nie ma nic dziwnego. Jego zdaniem, wybuchała amunicja funkcjonariuszy BOR, którzy towarzyszyli prezydentowi Kaczyńskiemu. – Byłem w wojsku i znam się na tym – mówił prokuratorom i dziennikarzom Iwanow. – To na pewno wybuchała amunicja. Wersja Iwanowa ma same słabe punkty. Przy zwłokach wszystkich oficerów BOR, którzy zginęli, znaleziono pistolety i pełne magazynki amunicji. Ani jeden pocisk nie wybuchł od ognia. Broń służbowa BORowców i ich amunicja zostały zabezpieczone przez Rosjan i do dziś nie wróciły do Polski. BOR nie chciał sprawy komentować, zasłaniając się tajemnicą. Władimir Iwanow mylił się jeszcze co najmniej dwa razy. Telefon komórkowy, który, jak zeznał, miał przy sobie tamtego dnia, nie ma funkcji nagrywania. Co więcej – precyzyjna analiza filmu wykazała, że nagranie wykonane było z wysokości ok. 160 cm nad ziemią. Jeśli więc Władimir Iwanow (który ma ponad 190 cm wzrostu) byłby faktycznym autorem filmu, musiałby nakręcić go, trzymając aparat niemal na wysokości brzucha. Postać Władimira Iwanowa ma jeszcze wiele innych tajemnic. Warsztat, w którym pracuje, znajduje się ponad pół kilometra od miejsca katastrofy. Autor filmu był na miejscu kilka sekund po upadku samolotu, jeszcze przed włączeniem syren alarmowych (a te włączono niecałą minutę po katastrofie). Jeśli przyjąć wersję Iwanowa, trzeba byłoby uznać, że pół kilometra przebiegł w ciągu niecałej minuty. – Ten człowiek przypomina starego Rosjanina z Katynia, który w 1943 roku zeznawał przed Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem, że widział, jak do polskich jeńców strzelali żołnierze niemieccy – mówi oficer polskich służb, który brał udział w śledztwie. – Jego zeznania są całkowicie niewiarygodne.

Zaskakująca wersja Gdy tajemniczy film przedostał się do opinii publicznej, rosyjska prokuratura postawiła jeszcze jedną hipotezę dotyczącą źródła huków. Według niej, wybuchać miały butle ciśnieniowe znajdujące się na pokładzie Tu-154. W tę wersję nie wierzy pirotechnik BOR, ekspert z dziedziny materiałów wybuchowych (rozmawialiśmy z nim wielokrotnie na temat katastrofy). – Huk od wybuchu butli byłby znacznie głośniejszy niż to, co słyszeliśmy na tym fi lmie. Byłoby też prawdopodobnie widać ślady eksplozji – uważa. Wersja wzięła w łeb, gdy okazało się, że na pokładzie prezydenckiego tupolewa znaleziono całe butle ciśnieniowe. Precyzyjna analiza filmu wykazała, że nagranie zarejestrowało dziewięć dziwnych wybuchów, z czego pierwsze trzy były cichsze. – Moim zdaniem, to były strzały z broni z tłumikiem, a później z broni bez tłumika – mówi cytowany wyżej ekspert BOR. Słowa naszego rozmówcy potwierdza jeszcze inny, bardzo ważny fakt. Otóż technicy i dochodzeniowcy, którzy pracowali na miejscu katastrofy, zabezpieczyli wszystkie przedmioty pozostałe z ocalałego samolotu. Wśród nich były właśnie… butle tlenowe. Nie nosiły najmniejszych śladów uszkodzeń. A przecież trudno przyjąć, żeby butle, które miały wybuchnąć, mogły po kilku godzinach wyglądać na nieuszkodzone.

Wszystko wskazuje na to, że tajemniczy film pomoże odtworzyć to, co działo się w pobliżu lotniska Siewiernyj tuż po katastrofie. Czy będzie to przełom w śledztwie? – To nagranie zostanie przez nas przebadane. Nie możemy zbagatelizować tego filmu – zapewniał niedawno pułkownik Jerzy Artymiak z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Wkrótce potem polska prokuratura wystąpiła do strony rosyjskiej o pomoc w odnalezieniu autora filmu. I w ten sposób odnalazł się drugi człowiek.

Kłamstwa drugiego świadka Drugi rzekomy autor filmu nazywa się Władimir Safonienko i również jest mechanikiem samochodowym pracującym w pobliżu lotniska Siewiernyj. Według jego zeznań (zostały opublikowane), feralnego dnia przechadzał się obok lotniska i gdy zobaczył spadający samolot, natychmiast pobiegł na miejsce i zaczął wszystko filmować. Pytany o tajemnicze odgłosy Safonienko stwierdził najpierw, że wybuchały butle tlenowe. Później powiedział, że istnieje jeszcze jedna możliwość: oto na miejscu znaleźli się żołnierze OMON-u i zaczęli strzelać w powietrze, aby odstraszyć gapiów. Tej wersji przeczy fakt, że strzały mają różny pogłos (pierwsze trzy są bardziej ciche, jakby używano tłumików). Trudno więc uznać, że funkcjonariusze OMON-u przez przypadek znaleźli się na miejscu zaraz po upadku tupolewa i zabrali ze sobą tłumiki. Władimir Safonienko wypowiadał się chętnie dla mediów. Udzielił wywiadu m.in. dziennikarzom telewizji TVN. To o tyle zaskakujące, że dwaj kontrolerzy z wieży w Smoleńsku: Wiktor Ryżenko i Paweł Pliusnin – konsekwentnie odmawiają rozmów z prasą. Gdy tylko ukazał się pierwszy wywiad Władimira Safonienki, technicy porównali jego głos z głosem zarejestrowanym na filmie dostępnym w internecie. Okazało się, że są to dwa różne głosy. Wskazuje to, że również Władimir Safonienko kłamie. Jeśli tak jest, oznacza to, że wciąż nie jest znany faktyczny autor filmu ze Smoleńska. A to z kolei oznacza, że wciąż nie przesłuchano osoby, która widziała, co działo się w pierwszych sekundach po upadku samolotu. Im dłużej trwa to śledztwo, tym więcej jest znaków zapytania, a mniej zweryfikowanych informacji pozwalających poznać prawdę. Leszek Szymowski

Skazani na porażkę Radca prawny Tomasz Tuczapski spędził pół roku w areszcie tymczasowym, do którego trafił w listopadzie 2009 roku. Wcześniej, przez wiele miesięcy opracowywał procedury wymuszające prawidłowość i legalność operacji finansowych dokonywanych w ramach Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo – Kredytowej. – Na tych nieprawidłowościach korzystały służby specjalne cywilne i wojskowe, które poprzez fikcyjne spółki wyprowadzały pieniądze za granicę – opowiada Tuczapski. – Gdy został zatrzymany, funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeszukali jego biuro i zabezpieczyli dokumenty i dyski objete klauzulą tajemnicy adwokackiej. – Funkcjonariuze realizowali polecenia prokuratury – tłumaczy nam rzeczniczka ABW, Katarzyna Koniecpolska – Wróblewska. W efekcie, dziś oprócz śledztwa w sprawie Tuczapskiego toczy się postępowanie w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy ABW oraz w sprawie matactw dokonywanych przez prokuraturę. Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi i może ujawnić dużą aferę na styku biznesu, służb, polityki i wymiaru sprawiedliwości.

Dziennikarze na podsłuchu Dziennikarz Wojciech Sumliński został zatrzymany pod zarzutem płatnej protekcji. Według prokuratury, miał oferować zakup ściśle tajnego aneksu do raportu z weryfikacji WSI. W jego mieszkaniu, funkcjonariusze ABW zabezpieczyli kilka tysięcy dokumentów m.in. protokoły przesłuchań świadków koronnych i tajne dokumenty dotyczące handlu bronią przez Wojskowe Służby Informacyjne. Wcześniej, Sumliński  jako dziennikarz śledczy, badał sprawę legalności przejęcia przez wiceszefa ABW Jacka Mąkę luksusowego, wielkiego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Wyglądało więc na to, że ABW prowadziła śledztwo w sprawie, której stroną był członek jej kierownictwa. Dziennikarz nie trafił do aresztu, akt oskarżenia przeciwko niemu skierowano dopiero ponad półtora roku później, a sąd odmówił jego przyjęcia. W trakcie śledztwa, warszawska prokuratura odmawiała przesłuchania wskazanych przez dziennikarzy świadków. Gdy śledztwo trwało, wyszło na jaw, że Agencja Bezpieczeństwa Wwnętrznego podsłuchiwała telefony dwóch współpracujących z Sumlińskim dziennikarzy: Cezarego Gmyza i Bogdana Rymanowskiego. Po doniesieniu Romana Giertycha (adwokata Sumlińskiego), sprawą musiała zająć się kolejna prokuratura. Sprawa Sumlińskiego nie potwierdziła dotychczas winy dziennikarza (i stawia ją pod coraz większym znakiem zapytania) za to obnażyła nieprawidłowości w działaniach prokuratury i tajnych służb. Co ciekawe jednak: w sprawie nadużyć służb i prokuratorów, śledztwa toczyły się znacznie wolniej.

Śmiertelna wiedza Sprawy Tuczapskiego i Sumlińskiego mają wspólny mianownik. Ich problemy zaczęły się, gdy zdobyli dużą wiedzę o nieprawidłowościach w działaniu tajnych służb. Taka wiedza często prowadziła do dramatów. Pod koniec lat 90. wojskowa prokuratura wszczęła tajne śledztwo w sprawie nielegalnego handlu bronią przez Wojskowe Służby Informacyjne. Na przesłuchania wezwano dwóch oficerów, którzy mieli ogromną wiedzę o sprawie. Obaj niewiele jednak pomogli. Pierwszy zginął w wypadku samochodowym, zanim dojechał na spotkanie z prokuratorem. Drugi popełnił samobójstwo. Według oficjalnej wersji, wyskoczył z okna podczas przesłuchania i zginął. Tyle tylko, że przesłuchanie miało miejsce na parterze, a okno w gabinecie wojskowego prokuratora miało mocne, metalowe kraty. Jeszcze dziwniejsze były losy dwóch ludzi z WSI, którzy po 2000 roku zajmowali się handlem narkotykami. Cała operacja miała dostarczyć pieniędzy, które zasilić miały fundusz operacyjny tajnych służb (jak wykazano później, znaczna część pieniędzy trafiła nie na konta służb, a do kieszeni oficerów). Zaistniało jednak nieporozumienie i tureccy mafiozi, którzy dostarczyli Polakom narkotyki, nie dostali pieniędzy. Rozpoczęli więc pościg, który zakończył się strzelaniną w pobliżu Jeleniej Góry. Jeden z "kurierów" został ranny, drugi musiał zwrócić narkotyki. Dziennikarz ogólnopolskiej gazety, który wpadł na trop wielkiej afery, kilka dni później, jadąc samochodem, nagle uderzył w przydrożne drzewo (na szczęście nie odniósł poważniejszych obrażeń). Okazało się, że pękły mu przewody hamulcowe.

Afera z ministrem w tle W 2008 roku, warszawski Sąd prawomocnie uniewinnił od korupcyjnych zarzutów Romualda Szeremietiewa. Szeremietiew – legenda opozycji demokratycznej (był współzałożycielem Konfederacji Polski Niepodległej) po 1989 roku był dwukrotnie wiceministrem obrony narodowej. Odpowiadał m.in. za zakup sprzętu dla wojska. W 2001 roku musiał podać się do dymisji po tym, jak zarzucono mu, że wzbogacił się na rozstrzyganiu przetargów. Wieloletnie postępowanie sądowe nie potwierdziło tych zarzutów i prokuratura, która domagała się dla b. ministra wielu lat więzienia, na sali sądowej skompromitowała się. W trakcie postępowania sądowego wyszło na jaw, że Szeremietiew – jako wiceminister – popadł w konflikt z oficerami tajnych służb, którzy zarabiali dziesiątki milionów na "ustawianych" zakupach uzbrojenia dla polskiej armii (często zakupy te nie miały nic wspólnego z realnymi potrzebami).

Służby w każdej aferze We wszystkich głośnych aferach w Polsce, główne role odgrywali ludzie służb specjalnych. W latach 1989-1992 wojskowe specsłużby zmontowały najpierw tzw. "operację FOZZ". Pod pozorem niejawnego skupu polskiego długu zagranicznego, do zagranicznych firm-krzaków wyprowadzono z Polski miliardy dolarów. Jedynie drobna ich część posłużyła do faktycznego skupu długu, reszta wróciła do Polski w formie "inwestycji" i posłużyła do przejmowania za bezcen prywatyzowanych przedsiębiorstw państwowych. Jedną z większych inwestycji było przejęcie łódzkiej spółki, której nowymi właścicielami zostali Edward M. (później wymieniany jako domniemany zleceniodawca zabójstwa byłego komendanta Policji Marka Papały) oraz Jeremiasz Barański ps. "Baranina" – słynne gangster. Kontroler NIK, który badał aferę FOZZ zmarł na nagły atak serca, choć cieszył się doskonałym zdrowiem i był człowiekiem młodym (w chwili śmierci miał 33 lata). Kilka miesięcy później w tajemniczym wypadku samochodowym zginął prof. Walerian Pańko - szef NIK, który nadzorował pracę Falzmanna. Kilka dni później Pańko miał przedstawić Sejmowi specjalny raport dotyczący sprawy FOZZ. Śledztwo w sprawie FOZZ toczyło się opornie, a na wydanie prawomocnego wyroku skazującego, sąd potrzebował ponad 15 lat. Skazano tylko głównych wykonawców afery, odpowiedzialnych za przywłaszczenie wielu milionów dolarów. Ich prawdziwych mocodawców nie odkryto. Po 1989 roku w dziwnych okolicznościach ginęli oficerowie tajnych służb PRL, którzy znali kulisy zbrodni komunistycznych. W 1991 roku zmarł Jerzy Gruba -  były komendant katowickiej milicji w czasach pacyfikacji kopalni "Wujek", później szef grupy śledczej odpowiedzialnej za tuszowanie prawdy o zabójstwie Grzegorza Przemyka (Gruba miał zostać przesłuchany w tym śledztwie). W 1997 roku zginął Edmund Perek – w czasach PRL szef katowickiej sekcji "D", odpowiedzialnej za zbrodnicze działania wymierzone w Kościół Katolicki i księży. Jak jednak mówił w wywiadzie dla "NIE" nieznany z nazwiska oficer służb specjalnych: "Za każdą większą aferą w Polsce stoją służby specjalne, ale nigdy tego nie wykryjecie - bo gdyby to groziło, służby uciekną się do gróźb, szantażu, a w ostateczności do fizycznej likwidacji". Leszek Szymowski

Wyścig o życie. Zdążyć przed śmiercią Muszą zmienić adres, twarz i życie Widzieli i wiedzą za dużo. Cały czas podążają za nimi cyngle mafii. Świadkowie koronni to osoby żyjące na granicy życia i śmierci. Wielu z nich ginie w brutalnych okolicznościach. Co robi policja, by ocalić ich przed prawie pewnym wyrokiem śmierci? Do dziś owiana tajemnicą pozostaje śmierć Piotra Skwarskiego ps. "Skwara" – świadka koronnego w sprawie uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. "Skwara" prowadził warsztat samochodowy, z którego korzystali gangsterzy z okolic Płocka i Nowego Dworu Mazowieckiego. W warsztacie tym m.in. "rozbierano" na części i legalizowano skradzione samochody. Ta działalność zaowocowała znajomością "Skwary" z lokalnymi gangsterami. Z hersztem oprawców Olewnika – Wojciechem Franiewskim – Skwarski znał się ze wspólnych grillów w domu bandyty (w trakcie śledztwa okazało się, że bywał tam płocki policjant Andrzej K.) W 2003 roku, w trakcie intensywnego śledztwa dotyczącego uprowadzenia Olewnika, policjanci z Płocka przeanalizowali kartę telefoniczną, z której wykonywane były połączenia do rodziny Olewników. Wyszło wówczas na jaw, że za pomocą tej karty Sławomir Kościuk (porywacz i zabójca Krzysztofa) kontaktował się z Franiewskim i właśnie ze Skwarskim. Prowadzący sprawę aspirant Maciej Lubiński wnioskował o zatrzymanie ich, ale nie zgodziła się na to prokuratura. Później zatrzymano wprawdzie Kościuka, ale zwolniono go po 48 godzinach.

Olewnik w samochodzie Piotr Skwarski został zatrzymany wiele miesięcy później. W zamian za łagodny wyrok zgodził się na współpracę z prokuraturą. Opowiedział śledczym o wydarzeniu, które miało miejsce w jego warsztacie samochodowym, wczesną jesienią 2001 roku. Jednego dnia przyjechał do niego Sławomir Kościuk w towarzystwie innego porywacza. Obaj przyjechali czerwonym peugeotem. Skwarski dostrzegł, że na tylnym siedzeniu leżał związany, żywy człowiek. Kościuk poprosił Skwarskiego, aby przechował samochód z tym człowiekiem, jednak "Skwara" nie zgodził się. Kościuk i jego towarzysz odjechali. Kilka dni później Kościuk przyjechał tym samym peugeotem i poprosił Skwarskiego, aby ten zniszczył samochód. Chodziło o to, aby zniszczyć ślady DNA, krwi i potu Olewnika, które mogły zachować się na tylnym siedzeniu auta. "Skwara" przyjął zlecenie, ale nie wywiązał się z niego. Przekręcił tylko do peugeota tablice rejestracyjne z innego samochodu. Prokuratorzy ze zdumieniem wysłuchali również relacji Skwarskiego o innym wydarzeniu dotyczącym porwania Olewnika. "Skwara" opowiadał, że zawiózł kiedyś Franiewskiego na Dworzec Zachodni w Warszawie. Tam herszt bandy miał spotkać się z Jackiem Krupińskim – przyjacielem i wspólnikiem biznesowym Olewnika. Z relacji gangstera wynikało również, że w spotkaniu uczestniczył również Wojciech K. – policjant z Płocka (jego związki z porwaniem Krzysztofa nadal wyjaśnia prokuratura). W 2007 roku Skwarski miał rozpoznać obie osoby w trakcie tzw. "okazania" przy użyciu lustra weneckiego. Nie doszł do tego, gdyż kilka tygodni wcześniej zmarł na zawał serca.

Przeciek z prokuratury? Późniejsze śledztwo wykazało, że Piotr Skwarski był wielokrotnie zastraszany. Informacja o tym, że zeznaje, przedostała się do gangsterów. "Jak nie przestaniesz gadać to cię zawiniemy" – takie słowa kilka dni po przesłuchaniu usłyszał od dwóch mężczyzn w czarnym BMW. Z czasem zagrożenie narastało. "Skwara" odbierał telefony z pogróżkami, dowiedział się, że jest na niego wydany wyrok śmierci. Innego dnia do jego warsztatu podjechało czarne BMW, a nieznany mężczyzna powiedział mu: "Jeszcze słowo, a cię zaje…my". Całej prawdy Skwarski powiedzieć nie zdążył. Przeszkodził mu zawał serca. - Zupełnie nie rozumiem jak mogło do tego dojść – mówi Jerzy Dziewulski – były szef antyterrorystów na warszawskim Okęciu, dziś ceniony ekspert od spraw bezpieczeństwa. – Jeżeli świadek koronny zeznawał to obowiązkiem prokuratury i policji było zapewnić mu bezpieczeństwo. Jeżeli faktycznie miałby problemy ze zdrowiem, to należało wiedzę od niego pozyskać jak najwcześniej i zapewnić mu dobrą opiekę lekarską. Skwarski miał być jednym z głównych świadków przeciwko Jackowi Krupińskiemu (prokuratura postawiła Krupińskiemu zarzut współudziału w porwaniu). Dziś wiemy, że świadczył już nie będzie. Pozostaje pytanie jak jego niepełne zeznanie potraktuje sąd.

Morderstwo w mieszkaniu W przypadku świadków koronnych sprawdza się powiedzenie: Im mniej wiesz tym dłużej żyjesz – zauważa Dariusz Loranty, były negocjator kryminalny warszawskiej policji, dziś wykładowca akademicki. – Świadek koronny posiada wiedzę, która jest niebezpieczna dla jego dawnych kompanów i nic dziwnego, że ci kompani gotowi są zrobić wszystko, by nie mógł tej wiedzy wykorzystywać przeciwko nim. Przekonał się o tym Jakub T. – gangsterek ze śląskiego półświatka. Jakub T. został zamordowany w swoim mieszaniu w marcu 2006 roku. Ktoś roztrzaskał mu głowę pałką lub kijem baseballowym, a następnie podciął gardło nożem. Z mieszkania Jakuba T. nic nie zginęło, co pozwoliło stwierdzić, że morderstwa nie dokonano na tle rabunkowym.

Jakub T. miał status świadka koronnego. Pomógł policji rozpracować szajkę przestępczą, która wyłudzała pieniadze ze śląskich kopalni, korumpując przy tym urzędników samorządowych i policjantów. Dzięki jego zeznaniom udało się oskarżyć kilkadziesiąt osób zamieszanych w przestępczy proceder. O tym, że Jakub T. zeznaje, szybko dowiedzieli się śląscy przestępcy. I to właśnie mógł być prawdziwy powód jego zabójstwa. Co ciekawe: policja i prokuratur potrzebowały prawie trzech lat, aby zatrzymać w tej sprawie pierwszego podejrzanego.

Śmiertelna wiedza Każdy przestępca, który uzyska status świadka koronnego, ma możliwość uniknięcia lub nadzwyczajnego złagodzenia kary za popełnione przestępstwa. Jeżeli już zostanie skazany na bezwzględne więzienie to otrzymuje do swojej dyspozycji najlepszą i najczystszą celę, w której siedzi sam, oddzielony od reszty gangsterów. W zamian musi jednak powiedzieć wszystko, co wie o przestępstwach popełnianych przez kolegów. Jego zeznania pomagają udowodnić gangsterom winę i przyczyniają się do rozbicia zorganizowanych grup przestępczych. Dla byłych kolegów staje się wrogiem numer jeden. Często przestępcy starają się zamordować niewygodnego świadka w taki sposób, aby upozorować wypadek – ujawnia policjant z CBŚ zajmujący się ochroną świadków koronnych. Przykładem może być Adam Korczak ps. "Dziadek". "Dziadek" widział jak w grudniu 1999 roku w Zakopanem Ryszard Bogucki i Ryszard Niemczyk zamordowali Andrzeja Kolikowskiego ps. "Pershing" – szefa gangu pruszkowskiego. "Dziadek" zawiózł ich samochodem na miejsce zbrodni. Potem wszystko zeznał prokuratorom. W 2005 roku, gdy Ryszard Niemczyk odpowiadał za tą zbrodnię przed sądem, "Dziadek" nagle umarł. Oficjalnie podano, że zgon nastąpił z powodu długotrwałej choroby. "Dziadka" nie udało się przesłuchać na rozprawie. Na szczęście jednak sąd dopuścił jego zeznania złożone w prokuraturze i Niemczyk usłyszał wyrok 25 lat więzienia.

Pod ochroną Ustawa o świadku koronnym zobowiązuje policję do zapewnienia skruszonemu gangsterowi nadzwyczajnych środków ochrony. Jakich? – Procedury ochrony świadków koronnych objęte są tajemnicą – napisało nam Biuro Prasowe Komendy Głównej Policji. Wiadomo, że świadek i jego rodzina wywożona jest do innego miasta, gdzie otrzymuje mieszkanie wybierane spośród lokali przekazanych policji na cele operacyjne. Sam świadek musi też zmienić wygląd i przychodzić do sądu w masce zasłaniającej twarz. Otrzymuje też od policji nowe dokumenty tożsamości na nowe nazwisko. Jak się jednak okazuje, nie zawsze to wystarcza.

Więcej o świadkach koronnych w najnowszym wydaniu tygodnika "Angora" Leszek Szymowski

Weryfikacja koncesjonowana Jako szef resortu spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski mógł przyjmować ludzi do pracy w służbach specjalnych III RP nawet wbrew opinii komisji weryfikacyjnej. Przyjmował tych, którzy wcześniej byli oficerami prowadzącymi najważniejszych działaczy opozycji współpracujących z bezpieką. To sprawa wciąż niezbadana przez historyków dziejów najnowszych. Uchwalona w 1990 r. w pilnym trybie ustawa zakładała utworzenie Urzędu Ochrony Państwa jako nowej służby specjalnej dbającej o niepodległość i bezpieczeństwo kraju. Ustawa nakazywała przeprowadzenie weryfikacji funkcjonariuszy służb peerelowskich i zwolnienie tych, którzy szczególnie aktywnie angażowali się w utrwalanie reżimu – zwłaszcza tych, którzy prowadzili bezprawne działania wymierzone w Kościół i opozycję. Krzysztofowi Kozłowskiemu – ministrowi spraw wewnętrznych, który nadzorował prace komisji weryfikacyjnej, ustawa dawała jednak prawo "w szczególnych przypadkach (…) przyjąć do służby funkcjonariuszy uprzednio zweryfikowanych negatywnie." Te "szczególne przypadki" zachodziły wówczas, gdy danego oficera – ze względu na jego doświadczenie lub znajomość konkretnej sprawy – nie można było zastąpić nikim innym. Krzysztof Kozłowski był ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i pierwszym szefem Urzędu Ochrony Państwa. W praktyce oznaczało to, że minister Kozłowski mógł przyjmować do służby każdego, kogo chciał, według własnego uznania – mówi "Polskiemu Radiu online" pragnący zachować anonimowość były członek komisji weryfikacyjnej. – Wypaczało to sens naszego działania, bo ostateczną decyzję miał i tak sam minister, który mógłby z powrotem przyjąć nawet jednego z zabójców księdza Popiełuszki. Nasz rozmówca przyznaje nieoficjalnie, że często dochodziło do sporów między członkami komisji, a szefem MSW, który nie pytając nikogo o zdanie zatrudniał byłych esbeków skompromitowanych operacjami broniącymi pozycji reżimu. Jak przyznaje nasz rozmówca, pozycję Kozłowskiego podkreślało wówczas poparcie ministra Czesława Kiszczaka. Kiszczak zawsze popierał decyzję Kozłowskiego – opowiada. Generał – wcześniej jego przełożony – był zadowolony, że do UOP przyjmowano esbeków doświadczonych w pracy w III i IV Departamencie.
Teatr Kozłowskiego Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że prace komisji weryfikacyjnej były grą pozorów. Maszyna transformacji ustrojowej odrzucała bezlitośnie esbeków, którzy przed 1989 r. pozyskiwali agentów z tzw. najniższego szczebla: naukowców, pracowników państwowych przedsiębiorstw, nauczycieli, członków zrzeszeń i towarzystw inteligenckich. Byli to ludzie, którzy zgadzali się donosić na kolegów dla awansu, dla pieniędzy lub pod wpływem strachu czy szantażu. Po 1990 r., kiedy zakończyła się inwigilacja społeczeństwa, siatka konfidentów w każdym środowisku nie była już potrzebna. Nie byli więc potrzebni również oficerowie prowadzący takich agentów. I takich właśnie oficerów zwalniano – opowiada nasz rozmówca z komisji weryfikacyjnej. – Jako zaangażowani w rozpracowywanie opozycji, formalnie nie mogli dłużej pracować w służbach, które miały przekształcić się w demokratyczną instytucję.
Rozmowa z Krzysztofem Kozłowskim Oficerowie odchodzili na emerytury. Większość z nich szybko znalazła pracę w prywatnym biznesie, zyskując w ten sposób dodatkowe źródło dochodów. Byli pracownicy MSW bez trudu uzyskiwali koncesje i zezwolenia potrzebne im do działalności gospodarczej. Przedsiębiorcom, którzy nie mogli się pochwalić doświadczeniem pracy w resorcie, uzyskiwanie tych pozwoleń sprawiało wielkie kłopoty. Doszło wręcz do tego, że niektóre gałęzie gospodarcze (jak usługi detektywistyczne czy ochroniarskie) stały się domeną byłych funkcjonariuszy SB. Jedną ze znanych, stołecznych agencji ochrony założył Tadeusz Grunwald – w latach 1980-1982 szef warszawskiej sekcji "D". W branży ochroniarskiej zatrudnienie znaleźli również Adam Wypasek i Tadeusz Czerwiński z krakowskiej sekcji "D". Z kolei Marek Senderowicz – funkcjonariusz antykościelnej grupy z Katowic zdobył licencję na działalność detektywistyczną i dziś jest jednym z najbardziej wziętych prywatnych detektywów na Śląsku. To zaskakujące, bo pierwsze pozwolenia i koncesje wydało im to samo, kierowane przez Krzysztofa Kozłowskiego MSW, które wcześniej pozbyło się ich ze swoich szeregów i oficjalnie objęło anatemą. Zdumiewają również inne fakty: w wielu przypadkach stosowne pozwolenia pomagali uzyskać dawni koledzy, a cała procedura postępowała nadzwyczaj szybko. Precedens stworzyła sprawa weryfikacji kapitana SB Pawła Moltki. Moltka – jako oficer operacyjny gdańskiej bezpieki – nadzorował rozpracowanie opozycji w stoczni i wokół niej. Decydował o inwigilacji opozycjonistów i ich rodzin, podpisywał wnioski o stosowanie wobec nich środków techniki operacyjnej, nadzorował werbunek agentury w środowiskach „Solidarności”. Opinia komisji weryfikacyjnej była jednoznaczna: Moltka zwalczał opozycję, więc nie może być dla niego miejsca w specsłużbach III RP. Nasi rozmówcy wspominają, że w niewielu przypadkach opinia weryfikatorów była tak zdecydowana. Oceniony negatywnie esbek napisał odwołanie, które Kozłowski rozpatrzył pozytywnie. Moltka został oficerem operacyjnym Urzędu Ochrony Państwa.
Od poety do archiwisty Na początku 1990 r. przed komisją weryfikacyjną stanął kpt. Tadeusz Sułkowski – wcześniej zasłużony i zaangażowany w umacnianie komunizmu funkcjonariusz krakowskiej sekcji "D". Przez kilka wcześniejszych tygodni, Sułkowski obserwował jak jego koledzy – po przejściu procedury weryfikacyjnej – zaczynają szukać dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. Płk Zygmunt Majka – do lipca 1989 r. szef IV Wydziału SB w Krakowie odszedł i zaangażował się w prywatny biznes. Potem został szefem fundacji "Panaceum", funkcjonującej przy krakowskim szpitalu MSW przy ul. Galla. Kazimierz Aleksanderek – szef IV Wydziału SB w czasach stanu wojennego – założył prywatną firmę i dziś jest szanowanym, małopolskim biznesmenem. Na jaw wyszło, że Barbara Borowiec i Barbara Szydłowska – funkcjonariuszki IV Wydziału – organizowały prowokację przeciwko księdzu Andrzejowi Bardeckiemu – jednemu z najbliższych przyjaciół Papieża. Z zachowanych w IPN notatek wynika, że cała akcja miała na celu skompromitowanie Jana Pawła II przed jego drugą pielgrzymką do Polski. Takich działań wymierzonych w Kościół, krakowska bezpieka prowadziła bardzo dużo, a grupą zajmującą się tym zadaniem była sekcja "D", której członkiem był Sułkowski. W latach 80. pisał wiersze wyszydzające księży i anonimowe listy, których celem było pogłębienie waśni wewnątrz kurii. Jego szanse na kontynuowanie pracy w specsłużbach wydawały się więc marne. I istotnie – komisja zweryfikowała jego kandydaturę negatywnie. A mimo to, Sułkowski trafił do UOP jako archiwista. Po kilku latach awansował na stanowisko szefa archiwum krakowskiej delegatury UOP. Funkcję tę pełnił do 2003 r. To jest absolutny skandal, mający wręcz charakter prowokacji – ocenia Antoni Macierewicz, były członek komisji ds. służb specjalnych, dziś wiceminister obrony odpowiedzialny za likwidację WSI. Zdaniem Macierewicza, oczywiste jest, że szef archiwum ma dostęp do najbardziej istotnej wiedzy.
Specjaliści od opozycji Przykładów takich skandali, o których mówi Antoni Macierewicz, można by wskazać znacznie więcej. Przykładem może być przyjęcie do pracy w służbach oficerów wywiadu MSW, wcześniej zaangażowanych w najważniejsze operacje przeciwko Kościołowi. Tłumaczy to np. karierę generała brygady Zdzisława Sarewicza, który po 1989 r. był na przemian zastępcą szefa i szefem Zarządu Wywiadu UOP. Burzliwe zmiany na polskiej scenie politycznej nie zaszkodziły pozycji oficera, który po SLD-owskiej reformie służb został szefem Konsultacyjnej Rady Seniorów Wywiadu działającej przy szefie Agencji Wywiadu. Z tego stanowiska w stan spoczynku przesunął go dopiero (w listopadzie 2005 r.) płk Zbigniew Nowek. Kim naprawdę był gen. Zdzisław Sarewicz? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się cofnąć do pamiętnego wieczoru 16 października 1978 r. kiedy kościelni purpuraci zszokowali świat, wybierając na Tron Piotrowy "Papieża z dalekiego kraju". Dla całego Układu Warszawskiego wybór Wojtyły był śmiertelnym zagrożeniem, dlatego polska bezpieka wzmogła działania przeciwko nowej głowie Kościoła. Jak wynika z dokumentów zachowanych w IPN, jednym z głównych oficerów zaangażowanych do tej sprawy był właśnie Sarewicz – pod koniec lat 70. podoficer I Departamentu MSW (wywiad zagraniczny). To właśnie on nadzorował pracę dwóch oficerów wywiadu, którzy zwerbowali i prowadzili ojca Konrada Hejmę – dominikanina, który pracował dla SB jako szef rzymskiego Domu Pielgrzyma. Podobnie wyglądała kariera płk Tadeusza Chętki. Chętko w latach 80. kierował inwigilacją Radia Wolna Europa. Po 1989 r. rozpoczął pracę w wywiadzie zagranicznym UOP. W połowie lat 90. został rezydentem polskiego wywiadu w Pradze, gdzie przebywał do 2003 r. Wówczas oddelegowano go do Niemiec, gdzie dziś jest szefem rezydentury Agencji Wywiadu. Stało się to w wyniku publikacji "Rzeczpospolitej", która opisała prawdziwą przeszłość komunistycznego funkcjonariusza. Cytowanym w tekście informatorem dziennika był Jan Nowak – Jeziorański.
Sprawa Lesiaka Nowe światło na te wszystkie sprawy rzucić może rozpoczynający się właśnie proces płk Jana Lesiaka oskarżonego o bezprawną inwigilację prawicy w latach 90. Jako kapitan SB Lesiak w latach 80. prowadził rozmowy operacyjne z działaczami "Solidarności", w tym m.in. z Jackiem Kuroniem. W 1990 roku został zweryfikowany negatywnie lecz odwołał się. Odwołanie został rozpatrzone pozytywnie i minister Kozłowski przyjął Lesiaka do pracy w UOP. W niedługi czas później, Lesiak pokierował zespołem funkcjonariuszy, którzy rozpracowywali środowiska prawicowe. Z notatek ujawnionych w trakcie śledztwa wynika, że celem działania zespołu była "dezintegracja środowiska prawicowych" jako tych, które "zagrażają konstytucyjnemu porządkowi RP". Główny kierunek działań Lesiaka skoncentrował się wówczas na obozie braci Kaczyńskich i ludziach skupionych wokół Romualda Szeremietiewa. Patrząc na osoby, które mimo negatywnej opinii komisji zostały zatrudnione w specsłużbach, dochodzimy do wniosku, że Kozłowskiemu bardzo zależało na przyjęciu tych funkcjonariuszy, którzy dawniej prowadzili najważniejszych agentów w szeregach opozycji – mówi cytowany wcześniej były członek komisji weryfikacyjnej. Szczególnie łatwo znajdowali pracę ci, których agenci pełnili w III RP bardzo ważne funkcje. Wszystko wskazuje na to, że w ten sposób, dawni podwładni generała Kiszczaka chcieli sobie zapewnić wpływy w postkomunistycznej Polsce. Leszek Szymowski
Rozmowa z Krzysztofem Kozłowskim

Z uzyskanych przez nas informacji wynika, że przyjmował Pan do pracy w UOP negatywnie zweryfikowanych esbeków, jeżeli wcześniej prowadzili ważnych działaczy opozycji. Tak było tylko w jednym przypadku – w przypadku pana Lesiaka. Nie można uogólniać tego do wszystkich oficerów zweryfikowanych pozytywnie.
A pozostali? Moltka, Chętko i inni… Nie pamiętam. Jedyny prawdziwy przypadek o którym Pan mówi to Jan Lesiak. Zresztą zrobiłem to pod namową Jacka Kuronia. Uwierzyłem Jackowi, który mnie przekonywał, że Lesiak to dobry oficer.
Dlaczego przyjął Pan do pracy kapitana Sułkowskiego? Nic mi nie mówi to nazwisko.
Kapitan z sekcji „D” z Krakowa, zaangażowany w zwalczanie Kościoła, późniejszy szef archiwum krakowskiego UOP. Weryfikowaliśmy kilkanaście tysięcy osób, więc z pewnością błędy zostały popełnione. Nie może Pan oczekiwać ode mnie abym pamiętał każdy przypadek – zwłaszcza jeśli dotyczy osoby w stopniu kapitana. Zresztą ja się zajmowałem weryfikacją na szczeblu centralnym, a nie regionalnym.
W takim razie weźmy przypadek ze szczebla centralnego: generał Zdzisław Sarewicz. Czy w strukturach służb III RP było miejsce dla osoby zajmującej się inwigilacją Papieża? To samo już w 1992 r. zarzucał mi Antoni Macierewicz. Jednak przekonałem go do zmiany zdania. Sarewicz był do odstrzału, jednak moim zdaniem powinien był zostać ze względu na swoje zasługi, o których nie mogę mówić. Moją decyzją było to, aby Sarewicza zostawić. Motywów tej decyzji nie będę Panu zdradzał. Proszę mi jednak wierzyć, że Rzeczpospolita skorzystała na tym, że Sarewicz pozostał. Dlaczego? Nie mogę o tym mówić. A płk Tadeusz Chętko? Nie pamiętam tej osoby. Leszek Szymowski

Zbrodnie Okrągłego Stołu najbardziej istotnym momencie dla transformacji ustrojowej, w tajemniczych okolicznościach zginęli trzej katoliccy księża. Żadnego z tych zgonów do dziś w pełni nie wyjaśniono. Mroźny, 22 dzień stycznia 1989 r. był szokiem dla wszystkich Polaków śledzących z uwagą napiętą sytuację polityczną kraju. Rankiem, na plebanii kościoła na warszawskich Powązkach znaleziono ciało proboszcza – księdza prałata Stefana Niedzielaka. Krótki protokół sekcji zwłok stwierdzał, że przyczyną śmierci były obrażenia głowy. Rutynowe dochodzenie zakończone zostało formułką "umorzone z powodu niewykrycia sprawców". Prokuratura odłożyła sprawę do akt i więcej do niej nie powróciła. Tydzień później, 29 stycznia 1989 r. w plebanii przylegającej do kościoła na białostockich Dojlidach księża znaleźli ciało swojego kolegi – wikarego Stanisława Suchowolca – kapelana białostockiej opozycji, jednego z najbliższych przyjaciół księdza Jerzego Popiełuszki. Potem księża mogli tylko patrzeć jak milicjanci i lekarze zabierają na noszach przykryte zwłoki duchownego. Także i w tym przypadku, przeprowadzono rutynowe dochodzenie, które wykazało, że zgon nastąpił wskutek zaczadzenia się dymem z pożaru wywołanego przez niesprawny piec elektryczny. Kilka dni później, po rutynowym dochodzeniu, prokuratura umorzyła sprawę i odłożyła ją do archiwum.
Niepokorni Kim byli obaj zamordowani?

Ksiądz Stefan Niedzielak (ur. 1915) w czasach powstania warszawskiego kapelan Armii Krajowej bywał w najgorętszych miejscach, by pełnić posługę wśród umierających żołnierzy. W czasach PRL-u zasłynął z patriotycznych kazań, w których mówił o miłości bliźniego, potrzebie wiary i modlitwy w trudnych czasach, nawoływał, by nie ulegać złu. Wbrew oficjalnej propagandzie, mówił o ofiarach i sprawcach zbrodni w Katyniu. Odprawiał msze św. dla rodzin pomordowanych tam polskich oficerów. Dlatego nazywano go :kapelanem rodzin katyńskich. Podczas mszy, mówił o tragicznych losach wszystkich tych, którzy cierpieli za wolność ojczyzny. Jego homilie w aluzyjny sposób nawiązywały do prześladowań opozycjonistów przez komunistyczny reżim. Nabożeństwa odprawiane przez księdza Niedzielaka przyciągały do kościoła tysiące wiernych i umacniały w ich sercach wolę walki o wolną Polskę. Stało się to powodem wszczęcia przez SB „działań specjalnych” przeciwko duchownemu i prześladowań, które doprowadziły do jego śmierci.
Ksiądz Stanisław Suchowolec (ur. 1955) przyjaźnił się ze starszym o 8 lat sąsiadem – księdzem Jerzym Popiełuszką. Młodemu wikaremu wychowanemu w rodzinie z tradycjami patriotycznymi (ojciec był oficerem AK prześladowanym po wojnie przez komunistów) bardzo spodobały się msze św. za ojczyznę odprawiane w żoliborskim kościele im. św. Stanisława Kostki. Po śmierci księdza Popiełuszki, 29-letni ksiądz Suchowolec – kierując się jego przykładem – zaczął regularnie odprawiać nabożeństwa w intencji ojczyzny, których głównym przesłaniem były słowa "zło dobrem zwyciężaj". Podobnie jak w Warszawie, także w Białymstoku msze kapłana przyciągały do kościoła tysiące ludzi. Patriotyczne kazania i jawnie demonstrowana przez obu księży niechęć do komunistycznego ustroju wywoływały gwałtowne reakcje władzy i bezpieki. Rozpoczęły się inwigilacja i brutalne zastraszanie kapłanów. Obaj księża byli odwiedzani przez "nieznanych sprawców", słyszeli groźby śmierci jeżeli nie zaprzestaną kazań uderzających w reżim. Ksiądz Suchowolec przez pięć lat był nękany psychicznie: odbierał w nocy telefony z pogróżkami, za wycieraczką samochodu znajdował rysunki z groźbami. "Nieznani sprawcy" wielokrotnie przebijali mu koła, wybijali szyby, rysowali karoserię. Bezprawnymi działaniami wymierzonymi w księdza kierowali ppor. Jacek Michalski* i kpt. Zenon Grochowski*. Po transformacji ustrojowej, pierwszy został cenionym biznesmenem, drugi wieloletnim radnym SLD. Nadzór nad wszystkim sprawował płk Jerzy Michałkiewicz – ówczesny szef białostockiej SB, fanatyczny antyklerykał i zwolennik twardych metod wobec wszelkiej opozycji. Z kolei bezprawne szykany wymierzone w księdza Niedzielaka nadzorował porucznik SB Jerzy Kownacki* - dziś szanowany dyrektor znanej firmy ochroniarskiej.
Zakopać śledztwa Prokuratorzy prowadzący śledztwa popełniali kardynalne błędy. W obu miejscach zbrodni technicy zadeptali ślady. Nie poddano badaniom kryminalistycznym gumowej rękawiczki, w której sprawca zadał śmiertelny cios księdzu Niedzielakowi. Dwaj dochodzeniowcy z Białegostoku, którzy odkryli na ciele księdza Suchowolca rany zadane ostrym narzędziem, nie zostali nawet przesłuchani, a ich notatki nie trafiły do akt dochodzenia. Na sfałszowanych zeznaniach i notatkach oparli swoją opinię biegli sądowi, sporządzający sekcję zwłok. Na tej podstawie powstała wersja, że białostocki wikary zmarł wskutek zaczadzenia. Wszystkie te błędy wpisują się w scenariusz cynicznej gry SB, której celem było zafałszowanie prawdy o sprawcach i inspiratorach morderstw. Przez cały okres PRL-u milicja i bezpieka miały doskonale rozbudowaną sieć konfidentów – także w strukturach przestępczych. To dzięki nim kontrolowano półświatek gangsterski. Dzięki agenturze i coraz lepiej rozwijającej się technice kryminalistycznej, milicjanci prawie zawsze znajdywali sprawców. Zabójcy obu duchownych pozostawili sporo śladów, a o popełnieniu zbrodni mówili swoim znajomym i sąsiadom. I właśnie w tak prostych z punktu widzenia śledczego przypadkach, milicja i bezpieka pozostały dziwnie bezradne i nie potrafiły wykryć sprawców. Śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej z lat 2001 – 2004 wykazało to, czego w 1989 r. nie można było ujawnić: sprawcy i inicjatorzy zbrodni wywodzili się z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a morderstwa były zaplanowanymi zbrodniami. Śledczy, którzy badali sprawę podlegali MSW, zaś nadzorujący ich pracę prokuratorzy współpracującemu z MSW Ministerstwu Sprawiedliwości. A więc główni inicjatorzy tej zbrodni musieli prowadzić śledztwo przeciwko samym sobie. W takiej sytuacji nie można było mówić o wiarygodnym dochodzeniu. MSW nie mogło jednak (jak było to w przypadku zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki) wskazać i osądzić sprawców. Wtedy bowiem – na początku 1989 r.- zaczynała się transformacja ustrojowa. Dojrzewały decyzje o wspólnych rozmowach przy Okrągłym Stole. Kto wówczas miałby odwagę usiąść do rokowań ze sprawcami morderstw na dwóch kapłanach? Czy społeczeństwo zaakceptowałoby układ z zabójcami? Ujawnienie prawdy o zbrodni wstrząsnęłoby całym narodem i mogłoby storpedować kontrolowane przez bezpiekę okrągłostołowe gry. Odważni kapłani, którzy mieli odwagę otwarcie występować przeciwko komunizmowi musieli zginąć, aby nie mogli dłużej krytykować rządzących Polską namiestników Kremla. Dla dobra tych ostatnich, prawda o obu zbrodniach musiała zostać raz na zawsze zatuszowana, aby nie kompromitować negocjacji przy okrągłym stole. W napiętej sytuacji politycznej początku 1989 r., komunistom zależało na tym, aby oddać władzę, zachowując jak najwięcej przywilejów. Wymagało to stworzenia przychylnego klimatu i pozoru uczciwych negocjacji politycznych. To zaś wymuszało konieczność uciszenia wszystkich tych, którzy mogliby podważyć sens i uczciwość okrągłostołowych obrad. Prokuratorzy IPN-u uważają, że śmierć dwóch kapłanów była dla MSW niezbędna z jeszcze innego powodu: była formą zastraszenia rozmówców opozycji. Przedstawiciele „Solidarności” mieli wiedzieć, że kto będzie przeszkadzał w osiągnięciu przy Okrągłym Stole kompromisu korzystnego dla reżimu – ten podzieli los dwóch duchownych. To tłumaczy również dlaczego władza zezwoliła na to, by wiadomości o tych tragicznych wydarzeniach znalazły się na czołówkach mediów. Wszystko wskazuje na to, że ten sam mechanizm zastosowano pół roku później.
Wystawiony 11 lipca 1989 r. późnym wieczorem, dwie młode kobiety znalazły zwłoki mężczyzny w pobliżu dworca kolejowego w Krynicy Morskiej. Zmarłym okazał się ksiądz Sylwester Zych (ur. 1956) – znany z wspierania działalności opozycyjnej, w czasie stanu wojennego więziony za rzekomy współudział w zabójstwie milicjanta. Śledztwo w sprawie śmierci prowadził elbląski prokurator Wojciech Mazurek – po 1990 r. stopniowo awansowany w służbowej hierarchii. Mazurek popełnił rażące błędy w dochodzeniu – najważniejszym było bezzasadne wstrzymanie się z sekcją zwłok kapłana. Według oficjalnej wersji, ksiądz umarł wskutek zatrucia alkoholem. Z opisu śladów ukłuć w okolicach żył wynika, że ktoś wstrzyknął Zychowi alkohol metylowy do żył, powodując w ten sposób jego śmierć. Prokurator Mazurek nie podjął tego wątku w śledztwie i po kilku czynnościach, które do nie doprowadziły do wyjaśnienia morderstwa, zamknął sprawę. Na początku lat 90. tajemniczym zgonem kapłana interesowali się dziennikarze. To właśnie oni dotarli do ludzi, którzy w feralny, lipcowy dzień, bawili się w smażalni ryb w Krynicy Morskiej. Jedna z tych osób widziała księdza wychodzącego z lokalu w towarzystwie Janusza Czarneckiego*. Nie wiadomo co działo się później, aż do momentu znalezienia zwłok kapłana. Dzięki świadkom, do których dotarli reporterzy, udało się ustalić, że zwłoki księdza ubrane były w koszulę należącą wcześniej do Czarneckiego. Nie wiadomo co stało się z koszulą duchownego. Według najbardziej prawdopodobnej wersji, została zniszczona, gdyż zachowały się na niej ślady pozwalające zidentyfikować zabójcę (musieli oni wstrzyknąć truciznę, a potem przenieść zabitego w pobliże dworca, a to musiało pozostawić ślady). Kluczowy dla sprawy świadek – Janusz Czarnecki (dziś ceniony, dolnośląski biznesmen) nie został przesłuchany, a jego prawdziwe nazwisko nie jest podawane do publicznej wiadomości. Czy był Tajnym Współpracownikiem SB, którego rolą było pod jakimś pozorem wyprowadzić kapłana z lokalu i doprowadzić go w umówione miejsce, gdzie oczekiwali zabójcy z SB? Można tak tylko domniemywać, bo teczka księdza Zycha spłonęła w grudniu 1989 r. podobnie jak teczki ewidencji operacyjnej większości innych polskich księży. Wraz z nimi spłonęły również akta operacyjne dotyczące gier SB związanych z przygotowaniem transformacji ustrojowej. Leszek Szymowski

Narkowywiad Wojskowe Służby Informacyjne handlowały narkotykami wspólnie z mafią turecką i polskimi gangsterami. To jedna z najbardziej tajemniczych afer w wojskowych służbach specjalnych. Żołnierzom WSI udało się zorganizować gigantyczny handel narkotykami i czerpać z niego zyski. O niczym nie wiedziały organy mające nadzorować pracę służb. Proceder ten zagrażał bezpieczeństwu państwa. Oficerowie wywiadu zamiast zdobywać informacje o zagrożeniach dla Polski, angażowali się w działalność przestępczą. Robili to we współpracy z mafią turecką i ważnymi, polskimi gangsterami. Wszelkie koszty tego procederu były opłacane z budżetu operacyjnego WSI. Zyski trafiały do kieszeni oficerów - handlarzy. Istnienie mechanizmu ujawniła komisja śledcza badająca aferę Orlenu, jednak nie podjęła tego wątku. Również żadna prokuratura wojskowa nigdy nie podjęła śledztwa w tej sprawie.
"Korek" i "Baranina" A wszystko było możliwe dzięki dawnym agentom wojskowych służb specjalnych, którzy po 1989 roku byli najważniejszymi szefami polskich grup przestępczych. W latach 2000 – 2002 zostały rozbite mafie pruszkowska i wołomińska – sterowane przez ludzi dawniej związanych ze służbami. Schedę po nich przejął Andrzej Horych ps. "Korek" – szef osławionego gangu mokotowskiego. Horych – z wykształcenia spawacz, absolwent warszawskiej zawodówki, jako błyskotliwy, inteligentny gangster został w 1979 r. zwerbowany przez kontrwywiad wojskowy PRL-u. Po transformacji ustrojowej był jednym z najważniejszych współpracowników tajnych służb. Zdaniem naszych rozmówców z policji i służb specjalnych, odegrał on zasadniczą rolę przy organizowaniu gigantycznego handlu narkotykami. "Korek" sprowadzał przez Polskę do Europy tony kokainy z Ameryki Południowej – mówią funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego. - Pomagali mu w tym oficerowie wojskowych służb specjalnych. Jako „ich” człowiek, unikał kontroli, akcji celników, otrzymywał informację o planowanych działaniach służb. Nasi rozmówcy z CBŚ ustalili, że gangsterzy mokotowscy wykorzystywali tajne kanały przerzutowe WSI. - Wszystko wskazuje na to, że w zamian za ułatwienie przemytu, ludzie "Korka" dzielili się zyskami z WSI – przyznaje jeden z oficerów zajmujących się tą grupą przestępczą. - W 2001 r. "Korek" zgodził się na współpracę z DEA i FBI – opowiada w rozmowie z "Polskim Radiem online"” członek gangu pruszkowskiego. – Udzielał im informacji o innych gangsterach działających w Ameryce Północnej i Środkowej. W ten sposób, rękami policji eliminował swoją konkurencję. Nasz rozmówca twierdzi, że amerykańskie służby naciskały na polską policję, aby nie zatrzymywać "Korka", gdyż oznaczałoby to dla nich stratę poważnego źródła. Informację tą udało się nam nieoficjalnie potwierdzić w CBŚ. Inny mechanizm zastosowano w stosunku do Jeremiasza Barańskiego ps. "Baranina". Barański – choć miał mocną pozycję w przestępczym świecie PRL-u – nie był kadrowym oficerem ani współpracownikiem służb specjalnych PRL-u. Pod koniec lat 80. osiadł w Wiedniu, gdzie zajął się działalnością biznesową i przestępczą. Mówiono o nim, że był wiedeńskim rezydentem mafii pruszkowskiej. - W rzeczywistości było odwrotnie. To raczej gangsterzy pruszkowscy byli jego ludźmi, którymi sterował z Wiednia – twierdzi Antoni Macierewicz, były członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych, a dziś wiceminister obrony. "Baranina" kierował gangsterami, ale nim samym kierowały wojskowe służby specjalne – mówi w rozmowie z "PR" oficer Centralnego Biura Śledczego, który jako jeden z pierwszych zajmował się gangiem pruszkowskim. – Zmuszono go do współpracy w typowy sposób: oficerowie znaleźli dowody jego przestępczej działalności i zaszantażowali go. Gdyby nie zgodził się na współpracę, trafiłby do więzienia dużo wcześniej. W ten sposób, od połowy lat 90., najważniejszy polski przestępca za granicą wykonywał polecenia WSI. Barański wymyślił w jaki sposób przewozić do Europy gigantyczne ilości narkotyków z Ameryki Południowej bez ryzyka wpadki. Z pomocą WSI udało mu się objąć stanowisko konsula honorowego Liberii w słowackiej Bratysławie – mówią nasi rozmówcy z Centralnego Biura Śledczego. Dzięki temu miał status dyplomaty. Nie wolno było sprawdzać jego bagażu, kontrolować jego pojazdów, ani przeszukiwać należących do niego pomieszczeń. Barański wykorzystywał to do działalności przestępczej. Kupił jacht, który nie mógł być poddawany kontrolom celnym. Na jachcie tym przewoził broń i narkotyki. Cały proceder kontrolowały Wojskowe Służby Informacyjne. Z ustaleń sejmowej komisji do spraw służb specjalnych wynika, że do kontaktów z "Baraniną" oddelegowanych było z ramienia WSI kilku wysokich rangą oficerów. Najważniejszym łącznikiem był płk Andrzej Kaźmierczak ps. "Siwy", który po śmierci Barańskiego jako agent WSI zaangażował się w nielegalne interesy paliwowe. Dziś Kaźmierczak jest prezesem zarządu warszawskiej spółki zajmującej się handlem paliwami. Prezesem Rady Nadzorczej po jej założeniu w sierpniu 2005 roku został Marek Ungier – do listopada 2005 sekretarz stanu w kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego.
Droga wiodła przez Cieszyn Jak wynika z ustaleń sejmowej komisji ds. służb specjalnych, od 2001 r. WSI nadzorowały szlak narkotykowy z Turcji przez Bałkany do Polski i Niemiec. Wyszło to na jaw, gdy w 2002 r. w pobliżu Cieszyna czeska policja zatrzymała dwóch Polaków przewożących heroinę. Obaj trafili do aresztu. Śledztwo w tej sprawie podjęła Prokuratura Rejonowa w Cieszynie. Z przeprowadzonego przez nią śledztwa wynika, że głównym sprawcą przemytu był Adam Chmielewski – oficer WSI, które nadzorowało cały przerzut. Polscy prokuratorzy odkryli, że setki kilogramów heroiny pochodziło od mafii tureckiej. Potwierdziło to śledztwo w Turcji, po jednej z większych akcji tamtejszej policji przeciwko dealerom. -WSI przemycały narkotyki na dwa etapy. Chmielewski dostarczał towar do Polski i przekazywał go innym osobom zaraz za granicą – mówi Polskiemu Radiu jeden z cieszyńskich prokuratorów, który zajmował się sprawą. Przyznaje, że śledztwo w tej sprawie toczyło się bardzo opornie: potrzebne dokumenty nie docierały na czas, ludzie bali się zeznawać, były naciski, aby umorzyć postępowanie. W kluczowym dla sprawy momencie Chmielewskiemu nie przedłużono aresztu tymczasowego. Agent opuścił celę i zajął się biznesem paliwowym. W podwarszawskiej Kobyłce założył firmę "Konsorcjum Victoria", która uzyskała wyłączność na produkcję komponentów, z których wytwarza się paliwo. Załatwił to Paweł Pruszyński – późniejszy wiceszef ABW (w zamian otrzymał od Chmielewskiego dowody na to, że dwaj młodzi ludzie z otoczenia Janusza Tomaszewskiego sprzedają tajne dokumenty służb specjalnych). Spółka miała rozpoznawać rynek paliw i informować ABW o nieprawidłowościach. W styczniu 2005 r. funkcjonariusze ABW odkryli, że "Victoria" działa pod przykrywką WSI i wykorzystuje ABW do eliminowania konkurencji. Chmielewski i jego wspólnik trafili do aresztu, gdzie siedzą do dziś.
Mafioso i gwałciciel Jak wynika z ustaleń prokuratur w Cieszynie, Wrocławiu i Jeleniej Górze, za granicą polsko-czeską w Cieszynie, cały ładunek heroiny tureckiej w umówionym miejscu (lokal operacyjny) przejmowała druga grupa agentów. Ich zadaniem było dostarczenie narkotyku za granicę niemiecką. Ze śledztwa prokuratorskiego wynika, że głównym przemytnikiem odpowiedzialnym za "polski odcinek" był oficer WSI nazwiskiem Wiesław Strózik. Ten człowiek to zwykły mafioso – mówi o nim koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann. Strózik – formalnie przedsiębiorca z Zabrza – od końca lat 90. był jedną z kluczowych postaci dolnośląskiej mafii paliwowej. Danuta Gaszewska – właścicielka spółki "Dansztof" opowiada, że Strózik pomógł paliwowym gangsterom zastraszać ją i nielegalnie przejąć jej spółkę (potwierdzają to protokoły zeznań Gaszewskiej znajdujące się w aktach wrocławskiej prokuratury). Tą samą wersję przedstawia Andrzej M. Czyżewski – ukrywający się w Niemczech b. szef rady nadzorczej "Dansztofu", prokurator w stanie spoczynku. Oboje opowiadają, że Strózik wymuszał w tamtym czasie od spółek dolnośląskich datki na fundację, w której władzach zasiadał. Ustaliliśmy, że chodzi o fundację „Serce”, której szefem był prof. Zbigniew Religa(Strózik zasiadał w radzie nadzorczej fundacji). Wersję Gaszewskiej i Czyżewskiego potwierdziło śledztwo sejmowej komisji ds. PKN Orlen, przed którą zeznawał również sam Strózik. Próbowaliśmy o tym wszystkim porozmawiać z Wiesławem Strózikiem, jednak nie wyraził zgody na spotkanie. Zajmujący się sprawą prokuratorzy odkryli, że w 2002 r. gangsterzy tureccy w ramach rozliczeń zażądali zwrotu pieniędzy i części heroiny. Polscy przemytnicy odmówili i podjęli walkę o towar. W pobliżu Jeleniej Góry doszło wówczas do strzelaniny, w której ranny został wspólnik Strózika – Włodzimierz Kuligowski. Odkryła to warszawska Prokuratura Okręgowa, badająca narkotykowe interesy gangu mokotowskiego. Wiele zagadek budzi przeszłość tego człowieka. Włodzimierz Kuligowski w 1985 r. został skazany za udział w gwałcie zbiorowym na żonie milicjanta. Bardzo szybko opuścił więzienie i wyjechał z Polski. Śledczym nie udało się ustalić gdzie potem przebywał i czym dokładnie się zajmował. Kuligowski wrócił do Polski w pierwszej połowie 2005 r. i został prezesem zarządu Niezależnego Wydawnictwa Polskiego, wydającego tygodnik "Gazeta Polska" (ustąpił po 2 miesiącach). Dotychczas ani on, ani Strózik nie zostali oskarżeni o przemyt narkotyków. Zdaniem Zbigniewa Wassermanna WSI w kształcie sprzed reformy były strukturą patologiczną. Koordynator specsłużb zapowiada, że po utworzeniu nowych służb wojskowych, aferzyści z WSI zostaną ukarani. - Przyczyną patologii w WSI było poczucie bezkarności. Sprawcy afer muszą za swoje czyny odpowiedzieć przed sądem – uważa minister. Wydaje się, że ukaranie skorumpowanych oficerów będzie niezwykle trudne, bowiem przez ostatnie lata prokuratorzy, którzy wyjaśniali afery w wojskowych służbach, wykazywali się zdumiewającą opieszałością i bezradnością. W tym czasie wiele akt operacyjnych WSI zostało zniszczonych, zaś funkcjonariusze zamieszani w przestępstwa pobierają wysokie emerytury lub zajęli się biznesem. Leszek Szymowski

Wzrost VAT bardziej dokuczliwy Po zapowiedzi rządu o podwyżce podatku VAT poznajemy coraz więcej szczegółów tej operacji. Okazuje się, że wzrost o 1 proc. stawki podstawowej to nie wszystko. W kilku dziedzinach podwyżki będą o wiele większe. Dotkną one takich produktów jak żywność, materiały budowlane i książki. Różne koszty pośrednie wprowadzenia nowych stawek podatkowych także obciążą konsumentów. Po nowym roku Polacy będą musieli głębiej sięgnąć do portfeli.
Na razie o 1 proc., ale może być więcej
Rząd nie skorzystał z innych możliwości naprawy sytuacji budżetu państwa, takich jak np. zmiany w systemie OFE, i postanowił o podwyżce stawki podstawowej podatku VAT z 22 do 23 proc.. Na razie przejściowo, na trzy lata. Ale w wieloletnim planie finansowym państwa gabinet Donalda Tuska zapisał jednak, że jeśli w 2011 r. relacja długu publicznego do PKB przekroczy 55 proc., nastąpią dodatkowe dwie podwyżki stawek VAT, każda o kolejny punkt procentowy. Pierwsza z nich od lipca 2012 r., kolejna od lipca 2013 r. W przypadku, gdy relacja długu publicznego do PKB przekroczy poziom 55 proc. dopiero w 2012 r., podwyżki te przesuną się odpowiednio na początek lipca 2013 r. i początek lipca 2014 r. Wszystkie będą na trzy lata. Może się więc okazać, że ostateczna podwyżka będzie wynosić 3 proc. i za trzy lata będziemy płacić VAT w wysokości 25 proc. Na razie minister finansów uspokaja, że nie przewiduje sytuacji, w której dług publiczny przekroczy 55 proc. PKB, i że dodatkowe podwyżki zapisał w planie tylko “na wszelki wypadek”. Ale biorąc pod uwagę, że rząd nie spieszy się z innymi zmianami naprawiającymi sytuację budżetu, a przede wszystkim w zakresie systemu emerytalnego, można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że te podwyżki nastąpią.

Żywność zdrożeje, ale nie wiadomo o ile Największe zamieszanie szykuje się z cenami żywności. Obecnie produkty te objęte są dwiema stawkami podatku VAT. Za żywność nieprzetworzoną płacimy 3 proc., a za przetworzoną 7 proc. Od nowego roku ma być jedna wspólna stawka w wysokości 5 proc. Teoretycznie więc takie produkty jak owoce, warzywa, jaja, surowe mięso i ryby powinny podrożeć o 2 proc., a wędliny, sery, dżemy powinny stanieć o tyle samo. W praktyce należy się jednak spodziewać powszechnego wzrostu cen żywności. Producenci bowiem więcej zapłacą za środki do produkcji, bo nie od każdego składnika można odliczyć VAT. Dodatkowo na rynkach światowych ceny są zaburzone przez różne anomalie pogodowe. Dotyczy to zwłaszcza zboża. Dodatkowo ceny podbiją zawsze występujące w takich sytuacjach działania spekulacyjne. Eksperci sygnalizują, że ceny mąki i produktów pochodnych, jak chleb, makarony, ciasta wzrosną do końca roku o ok. 10-20 proc. Podwyżka VAT tylko spotęguje te zjawiska i będzie wygodnym pretekstem do podnoszenia cen przez producentów.

Podatek na książki i prasę specjalistyczną wzrośnie o 5 proc. Pewna jest też podwyżka VAT na książki i prasę specjalistyczną. Wynika to z naszych zobowiązań wobec unijnych. Do tej pory w Polsce była w odniesieniu do tych produktów stawka 0 proc. Ponieważ przepisy UE wymagają od krajów członkowskich co najmniej stawki 5 proc. przy przystępowaniu naszego kraju wynegocjowano okres przejściowy. Stawkę preferencyjną 0 proc. mogliśmy stosować do 2007 r. Wtedy rząd Jarosława Kaczyńskiego podjął kolejne negocjacje z Komisją Europejską i wydłużył ten czas do końca 2010 r. Obecna ekipa już specjalnie o to nie zabiegała i od 1 stycznia 2011 r. książki zostaną obłożone 5 proc. podatkiem VAT. Podobnie prasa specjalistyczna, czyli niskonakładowe periodyki poświęcone wybranej problematyce, w tym niektóre czasopisma religijne, historyczne, techniczne. Polska Izba Książki szacuje, że ceny tych produktów wzrosną o ok. 10 proc., gdyż podwyżka ogólnej stawki VAT podniesie koszty szeregu usług i surowców składających się na produkcję książek. Konsekwencją będzie dalsze ograniczenie czytelnictwa.

Budowa domu i remont mieszkania o 15 proc. Drożej Nieprzyjemnym zaskoczeniem jest informacja, że rząd przygotowuje się do likwidacji prawa zwrotu części VAT za materiały budowlane. Dotyczyć to będzie osób fizycznych samodzielnie budujących dom lub remontujących mieszkanie. Po wejściu Polski do UE, ze względu na obowiązywanie jednolitej stawki w całej Unii, podniesiono u nas stawkę podatku VAT z 7 proc. do 22 proc. Po to, aby rodziny nie ponosiły dodatkowych ciężarów związanych z członkowstwem Polski w UE oraz, aby nie podcinać skrzydeł budownictwu jednorodzinnemu, zdecydowano, że tę różnicę państwo będzie zwracać. Dzięki temu można było odzyskać 15 proc. z kosztów zakupu materiałów budowlanych. Oczywiście do pewnego pułapu. W ostatnich latach Polacy z tego tytułu odzyskiwali ok. 1 mld zł rocznie. Rząd planuje likwidację tego prawa, a uzyskane stąd pieniądze chce przeznaczyć na budownictwo socjalne. Nie wiadomo jednak w jakiej wysokości i w jaki sposób. Prawdopodobnie znaczna część tych pieniędzy pójdzie na łatanie dziury budżetowej. Jedyną pociechą jest to, że odpowiednie zmiany prawa nie będą gotowe do końca roku i jeśli wejdą w życie to ze znacznym opóźnieniem. W ten sposób przynajmniej ci, którzy już rozpoczęli inwestycje zaciągając często na nie duże kredyty będą mogli je dokończyć i odzyskać 15 proc. VAT-u.

Koszty dodatkowe wprowadzenia nowych stawek Stowarzyszenia przedsiębiorców wyliczyły, że koszty wprowadzenia nowych stawek podatku VAT, które poniosą przedsiębiorstwa, wyniesie ok. 250 mln zł. Przedsiębiorstwa będą musiały wprowadzić nowe stawki VAT do swoich systemów informatycznych, zmienić cenniki, zmienić setki tysięcy metek z cenami, przeszkolić personel, opłacić serwisantów kas fiskalnych. Najwięcej tego typu kosztów będzie w handlu. Poniosą je zarówno supermarkety i małe sklepiki. Oczywiście przerzucając te koszty na klientów przez podniesienie cen. To koszty jednorazowej podwyżki. Jeśli podwyżek będzie więcej, koszty się zwielokrotnią. Podwyżka podatku VAT nie będzie więc drobnym, prawie nieodczuwalnym zabiegiem, jak zapewniał premier i minister finansów. Będzie to operacja odczuwalna dla gospodarki, a zwłaszcza gospodarstw domowych. Dlatego tak ważne jest poszukiwanie innych rozwiązań. Dopóki prezydent nie podpisze stosownych ustaw opinia publiczna powinna domagać się zmiany tych planów. Bogusław Kowalski

Jak zginął Shere Khan? Gdy jeden z zapaśników jest pewny siebie, leniwy, ociężały - a drugi rozwścieczony i pełen zapału - to ten drugi niemal zawsze wygrywa. Dlatego właśnie, obserwując zapał, z jaki WCzc. Jarosław Kaczyński objeżdża Polskę popowodziową, a JE Donald Tusk powtarza zgrane PRowskie numery pokazując się przy ofiarach jakiejś katastrofy autobusowej - to obstawiam tego pierwszego. Dlatego tak ważne jest, by już w tych wyborach Ruch Wyborców JKM przynajmniej w Warszawie wyraźnie wyprzedził PiS - i bym to ja stanowił wzorzec Prawicy - a nie Jarosław Kaczyński! Bo ktoś musi przecież zebrać głosy ludzi rozczarowanych do rządów PO.

Lewoskrętność Z kilku źródeł doszły mnie głosy, że ludzie nie rozumieją, dlaczego ja protestuję przeciwko „zakazywaniu skrętu w lewo na rondzie”.? Gdzie ktoś coś takiego widział? Mikkemu chyba coś się ubrdało – przecież na rondzie skręca się w prawo?

Nie. W prawo (lekko) skręcamy wjeżdżając na rondo – i zjeżdżając z ronda. Jeśli chcemy po rondzie pojeździć, cały czasy skręcamy w lewo. Jednak ludzie nie po to wjeżdżają na rondu, by jeździć w kółko – lecz albo chcą przejechać je na wprost, albo skręcić na nim w prawo – albo w lewo. Czasem – zwłaszcza we Wrocławiu i w Szczecinie - wybór jest większy Wydawałoby się: sprawa prosta. Niestety: NIE! W Warszawie w Wydziale Ruchu Drogowego siedzą jacyś nienawidzący kierowców maniacy, którzy potrafili ten skręt w lewo utrudnić!! Wyobraźmy sobie, że wjeżdżam na centralne w Warszawie rondo im. Romana Dmowskiego; Alejami Jerozolimskimi od mostu ks. Józefa Poniatowskiego. Chcę skręcić w lewo, więc trzymam się lewego pasa, wjeżdżam na rondo,,,...i tu stop! Umieszczono osobny słup z czerwonym światłem! Jak się domyślam chodzi o to, że CZASEM jakiś niezdyscyplinowany kierowca skręcając w lewo zapcha rondo - i zablokuje przejazd jadącemu na wprost tramwajowi. By tego uniknąć, NA STAŁE wyłączono z ruchu ćwierć ronda!!! Samochody na lewym pasie stoją na paręset metrów wstecz – a na rondzie miejsce, na którym zmieściłoby się kilkanaście aut, przez czas jakiś stoi PUSTE! Rozumiem, że kierowcom z innych miast nie przychodzi do głowy, że warszawskim ruchem ulicznym rządzą idioci – więc nie rozumieją, o co chodzi. Tak jednak jest NAPRAWDĘ! Oczywiście niektórzy kierowcy już się, jak to warszawiacy, wycwanili: jadą środkowym pasem, omijają stojące na lewym pod czerwonym samochody, skręcają w lewo - i z niewątpliwą korzyścią i dla siebie, i dla płynności ruchu, spokojnie zajmują wolne miejsca przed zjazdem z ronda. Przypominam tu przy okazji, że w całej Polsce obowiązuje zmieniony Kodeks Drogowy. Poprzedni rozsądnie nakazywał opuszczenie skrzyżowania tak szybko jak to jest możliwe. Obecny pozwala Władzuchnie ustawić na zjeździe z ronda czerwone światło – i kierowcom nie wolno z ronda zjechać, choćby nikomu to nie przeszkadzało. I Władzuchna uliczna z tego prawa oczywiście korzysta. Nie wiem, czy z czystej głupoty, czy bierze w łapę od tych, co ustawiają czerwone światła – ale korzysta. Tym samym dodatkowo zapycha się rondo i zmniejsza płynność jazdy. Obydwa te rozporządzenia (i wiele innych) łączy jedno: totalny brak zaufania do kierowców. Zdaniem Wladzuchny kierowcy nic tylko myślą jak tu wepchać się pod tramwaj albo dać się zabić zjeżdżając z ronda pod rozpędzone samochody z prawej. Zapewniam niniejszym Władzuchnę, że jest to nieprawda. I chciałbym Jej uświadomić, że człowiek, który nie boi się nagłej smierci na miejscu przy zjeżdżaniu z ronda, nie boi się również ewentualnego mandatu. Tylko przy zjeżdżaniu z ronda wbrew przepisom - kawałek uwagi poświęca niepotrzebnie rozglądaniu się, czy gdzieś nie stoi jakiś umundurowany Przedstawiciel Władzuchny. I właśnie TO miewa tragiczne skutki! JKM

LICZNIK BIJE Profesor Leszek Balcerowicz wpadł na świetny pomysł umieszczenia w Warszawie, na wzór Nowego Yorku,  wielkiego licznika pokazującego zadłużenie Polski. (Jest polski licznik długu Zadłużenie Polski przyrasta w tempie 100 tys. zł na minutę, 6 mln zł. na godzinę, ponad 150 mln zł na dobę. Profesor Leszek Balcerowicz, były prezes Narodowego Banku Polskiego uroczyście uruchomił licznik polskiego długu, który znajduje się w ścisłym centrum Warszawy u zbiegu ulic Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich. W momencie jego uruchomienia dług wynosił ponad 724 mld zł, co oznacza, że każdy z nas Polaków obarczony jest długiem przekraczającym 19 tys. zł - Polska nigdy nie będzie tygrysem gospodarczym z takim garbem fiskalnym - stwierdził Balcerowicz. - Mamy potencjał, mamy szanse dogonić pod względem rozwoju gospodarczego Niemcy, ale potrzebne są reformy. Profesor dodał, że publiczne pokazanie, jak przyrasta zadłużenie naszego kraju ma zmobilizować rząd do działania, zwiększyć presję na polityków, aby nie siedzieli bezczynnie. - Jeśli ktoś obiecuje cud gospodarczy, to musi się zabrać za naprawę finansów publicznych - dodał profesor.

Inicjatywa "Koalicji na rzecz Zmniejszenia Długu Publicznego" nie jest odosobniona, podobne liczniki od lat działają na świecie. Ogromny telebim wisi np. w Nowym Jorku na Times Square. Licznik ustawił w 1989 roku deweloper Seymour Durst, żeby zwrócić uwagę na zadłużenie rządu federalnego, wynoszące wtedy 2,7 biliona dolarów. Dług w USA przyrasta w tak szybkim tempie, że już dwa lata temu skończyła się na liczniku skala - szybko znaleziono doraźne rozwiązanie - wykorzystano pole, w którym dotąd wyświetlany był symbol amerykańskiego dolara. Podobny licznik działa również w Berlinie, zaś mobilny licznik mają też Brytyjczycy w Londynie.). Może Pan Premier Tusk go przypadkiem zauważy i spyta swoich specjalistów od wizerunku co to za słupek tak szybko rośnie. 

Każdy z dzisiejszych noworodków otrzymuje w prezencie od rządu swoiste „becikowe”. Nie jest to jednak czek, tylko weksel. Na 19 tys. zł. do zapłacenia. Bo tyle przypada długu publicznego na każdego statystycznego Polaka z noworodkami włącznie. Niestety, jest to weksel trasowany. Wystawca weksla (trasant – którym jest jakby rząd) zobowiązuje się bezwarunkowo, że inna osoba (trasat – którym jest jakby każdy obywatel) dokona na rzecz odbiorcy weksla (remitenta – którym są wszyscy rządu wierzyciele) zapłaty określonej sumy pieniężnej. Ale trasat, jak dorośnie, będzie mógł wyjechać i nie płacić w Polsce podatków. I to może spędzać sen z powiek klasie politycznej nie tylko w Polsce, bo inne kraje też są zadłużone. Trwają więc prace konceptualne nad utworzeniem rządu ogólnoświatowego - żebyśmy nie mieli gdzie uciec.  Kiedy Pan  Premier Donald Tusk ogłosił w jednym z wywiadów, że PO nie ma z kim przegrać wyborów – krytyka jest dopuszczalna. Trzy lata temu moje  kolejne złośliwości pod adresem  polityki gospodarczej rządu (a dokładniej jej braku) były postrzegane w „towarzystwie” jako wielkie faux-pas porównywalne do  jedzenia ryby nożem. Gwoli sprawiedliwości trzeba więc przypomnieć, że Pan Jacek Rostowski nie jest pierwszym ministrem, który finansował fanaberie rządu zwiększaniem naszego zadłużenia. Robili to wszyscy. Minister Rostowski robił to tylko z większym animuszem – jakby chciał pokazać, że przerósł mistrza. Gwiazdowski

Zegar długu publicznego: mobilizacja czy tylko ozdoba? W Warszawie już niczym w Nowym Jorku na Times Square. Przechodzący obok mieszkańcy Warszawy są katowani i molestowani ciągle powiększającą się kwotą zadłużenia publicznego. Ale żeby to tylko pokazywało zadłużenie państwa, to zawsze można by powiedzieć, że to nie ja jestem zadłużony, tylko państwo. Ale nie, zegar bezczelnie pokazuje, że zadłużenie państwa to także zadłużenie każdego z nas. Obecnie dzięki temu, że zadłużone jest państwo, to zadłużony jest każdy z nas, jako utrzymujący to państwo, na prawie 20 tysięcy. Człowiek się tu stara, nie bierze kredytów, rachunki opłaca na czas, ciuła, oszczędza a tu nagle ciach, okazuje się że i tak jest 20 tysięcy w plecy, jak nic. Inicjatorem zamontowania takiego zegara w stolicy był nie kto inny jak Leszek Balcerowicz. Przy okazji były szef NBP dodał, że obecny rząd nic nie robi w sprawie przyhamowania zadłużenia, łącznie z zaniedbaniem reformy finansów publicznych. O ile pamiętam, to ten rząd rządzi m. in. dzięki wysiłkom prof. Balcerowicza i związanych z nim środowisk. Czyżby więc prof. Balcerowicza zaczynały gryźć wyrzuty sumienia? Zatem powinien stanąć przed narodem i głośno powiedzieć: „Drodzy Państwo, spieprzyłem sprawę, postawiłem na szkodników, to ja Wam zafundowałem ten zadłużający Polskę rząd, bardzo przepraszam. Przejrzałem na oczy, teraz pomóżcie mi to naprawić”. Niestety skrucha Balcerowicza ma chyba bardzo ograniczone działanie, bo wystarczyła jedynie na zamontowanie zegara ze wzrastającym długiem publicznym. Niestety, praca nad reformą finansów publicznych to zadanie wymagające wytężonej pracy, wielu poświęceń, pomysłowości i przede wszystkim dobrej woli. Tej niestety obecnemu rządowi wyraźnie brakuje, bo każdy ruch, który mógłby skutkować spadkiem notowań, jest przez ten rząd na starcie eliminowany. Jedynym więc sposobem na to, by zmobilizować rząd do działań na płaszczyźnie naprawy finansów publicznych, jest wyraźna wola narodu, który walnie pięścią w ten rządowy stół i powie „weźcie się w końcu do roboty”. Ale tego nie dokonają migające cyferki, które na nikogo mobilizująco w żaden sposób nie działają i obawiam się, że ów zegar rosnącego długu publicznego będzie po prostu jeszcze jedną świecącą i migającą ozdobą stolicy. Ostatnie sondaże wciąż pokazują duże poparcie dla PO i tylko nie wiadomo, czy to poparcie to kredyt zaufania, który ma zmobilizować rząd do działań w sferze naprawy finansów publicznych czy jednak to jest nagroda, że oni z tym nic nie robią. Powiedzmy sobie szczerze: Naprawy finansów nie dokona ktoś, kto jest zakładnikiem wysokich notowań, bo wprowadzanie oszczędności nigdy nie będą cieszyć się poparciem. Na nic więc tutaj wysiłki instytucji, osób zrzeszonych i niezrzeszonych, dziennikarzy i ekonomistów, póki nie zechce tego zrobić jedyne gremium, które jest w stanie cokolwiek tutaj dokonać, czyli Rada Ministrów na czele z premierem. Na chwilę obecną więc można powiedzieć, że zegar z ciągle wzrastającym długiem publicznym stanął w Warszawie, zrobiono wokół niego dużo szumu, wypowiedziały się mądre głowy wszelkiej maści, po czym za tydzień dym opadnie, oczy mieszkańców stolicy do zegara owego przywykną i nawet pies z kulawą nogą nie zainteresuje się długiem publicznym, póki państwo się na dobre nie rozkraczy. Odpowiadając więc na pytanie zawarte w tytule, odpowiadam: Panie Profesorze, dziękuję w imieniu mieszkańców stolicy za jeszcze jedną świecącą i migającą ozdobę miasta. Piotr Cybulski

David Irving, Treblinka i skuteczność manipulacji Po Polsce podróżuje właśnie brytyjski autor książek historycznych David Irving, którego opisuje się jako „negacjonistę”. Termin „negacjonizm” funkcjonuje w publicystyce światowej od końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i oznacza kogoś, kto publicznie mówi, że uznana powszechnie historia hitlerowskiej zagłady Żydów jest w części lub w całości mitem medialnym. U nas takie twierdzenia nazywa się w prasie „kłamstwem oświęcimskim” (choć nie zawsze dotyczy ono Auschwitz). David Irving siedział w austriackim więzieniu za swoje poglądy. W Polsce za głoszenie tez rewidujących oficjalną historię Holokaustu grozi mu kara do trzech lat więzienia. IPN ogłosił, że będzie śledził wypowiedzi Irvinga, by podjąć przeciw niemu odpowiednie kroki, jeśli się odważy powiedzieć coś niezgodnego z prawem. Irving może więc znowu pójść do więzienia, jeśli nie będzie uważał.

Akcja i reakcja Polskie prawo nie precyzuje, co można a czego nie można kwestionować w tzw. oficjalnej historii: „kto publicznie i wbrew faktom zaprzecza zbrodniom [nazistowskim] podlega karze” itd. Jest to przepis bardzo ogólny, który nie odnosi się szczególnie do Zagłady Żydów. Na tym ogólnym poziomie właściwie żaden z tzw. kłamców oświęcimskich (jak i David Irving) nie zaprzecza istnieniu zbrodni nazistowskich. Przyjmuje się więc na ogół, że kłamstwem oświęcimskim jest kwestionowanie skali tych zbrodni w organizowanych przez hitlerowców obozach dla cywilów, bądź zaprzeczanie, że masowe stosowanie tam niektórych narzędzi zadawania śmierci (szczególnie komór gazowych) było faktem. Publikacje negacjonistów są wykluczone z debat publicznych z dwóch głównych powodów: po pierwsze powszechnie przyjmuje się, że są oni złymi (nierzetelnymi, kłamliwymi bądź pomylonymi) historykami, a po drugie, że są ludźmi złej wiary, gdyż motywem ich działalności jest rasizm (antysemityzm), tj. istotna cecha hitlerowców. Klasyczne przykłady sposobów publicznego traktowania takich osób można znaleźć w niemal całej prasie. Jeśli na przykład ograniczyć się do samego Newsweeka Polska, ukazały się tam dwa charakterystyczne artykuły: „ Irving! Won, kłamco!” Aleksandra Kaczorowskiego, który wzywa do zamknięcia przed Brytyjczykiem polskiej granicy i „Patrzmy Irvingowi na ręce” Tomasza Stawiszyńskiego, który nazywa go „mendą” (wszą) i „ordynarnym manipulatorem”.

Liczby konsensualne Warto od razu zaznaczyć, że o negacjonizm w kwestii skali zbrodni nie można oskarżyć kogoś, kto podaje liczbę ofiar wyższą od tzw. liczby konsensualnej (liczby powszechnie przyjętej w mediach lub pracach historycznych uznawanych za rzetelne). W tym sensie Aleksander Kaczorowski, który w swoim artykule podaje, że w Treblince zamordowano 900 tys. ludzi nie jest oczywiście żadnym kłamcą, choć aktualna liczba konsensualna dla Treblinki wynosi 800 tys. Są historycy, którzy podają liczbę np. 700 tys., ale oni też nie zostaną określeni jako kłamcy, gdyż przyjmuje się, że podawanie liczby o ok. 15% – 17% niższej od konsensualnej mieści się w granicach tolerancji. Dopiero podawanie liczby niższej kilkukrotnie czy nawet kilkunastokrotnie przez nierzetelnego publicystę czy historyka złej wiary należy do sfery karygodnego kłamstwa. Aleksander Kaczorowski cytuje w swoim artykule radzieckiego powieściopisarza Wasilija Grossmana, który pierwszy opisał horror Treblinki. Warto dodać, że Grossman był też autorem pierwszej liczby konsensualnej dotyczącej tego obozu. I teoretycznie Aleksander Kaczorowski mógłby dawno temu zostać uznany za karygodnego kłamcę, gdyż Grossman rozpropagował liczbę 3 milionów. Liczby konsensualne są po prostu zmienne historycznie. Właściwie wszystkie uległy stopniowo kilku lub nawet kilkunastokrotnemu zmniejszeniu (np. Auschwitz z 4 milionów do aktualnie 1,1 miliona, w tym 960 tys. Żydów, Majdanek z 1,5 miliona ofiar do aktualnie 78 tysięcy, w tym 59 tys. Żydów). Stało się to częściowo pod wpływem hałasu wokół prac negacjonistów (którzy wolą nazywać się rewizjonistami, gdyż uważają, że „rewidują” tzn. sprawdzają historię oficjalną [dopuszczalną prawnie]).

Irving i Treblinka Oczywiście te oficjalne rewizje historyczne nie odbywały się bezboleśnie. Autor aktualnej liczby konsensualnej dla obozu Auschwitz, historyk Franciszek Piper, był również głośno oskarżany o rewizjonizm, negację  i antysemityzm, i być może uniknął kłopotów tylko dlatego, że polski przepis przeciw „kłamstwu oświęcimskiemu” jeszcze nie istniał. Jego liczba weszła do konsensusu, gdyż w czasach „dziury prawnej” został on ostatecznie zakwalifikowany jako rzetelny badacz i człowiek dobrej wiary. Jak się można spodziewać, rewizjoniści nie podzielają tych ustaleń. Dlaczego David Irving chciał pojechać właśnie do Treblinki? Liczba konsensualna dla tego obozu jest najstarsza ze wszystkich. Od kilkudziesięciu lat ani razu nie przeszła oficjalnej rewizji „wielokrotnej”, co grozi pojawieniem się poważnych sprzeczności w oficjalnej historii. Właściwie pewne zaskakujące konstatacje już mogą mieć miejsce. Jeśli porównać niektóre dane z dozwolonych prawnie prac historycznych wyszłoby, że to nie Auschwitz, ale właśnie Treblinka była największym miejscem zagłady Żydów w czasie drugiej wojny światowej. Świata mediów ten problem nie dotyczy, gdyż obowiązuje w nim zasada, że liczby konsensualne nie wpływają na oceny ogólne (np. oficjalne, „wielokrotne” obniżenie szczegółowych liczb konsensualnych nie wpływa na konsensualną liczbę ogólną 6 milionów zamordowanych Żydów).

Wersja oficjalna Tym niemniej sprawa Treblinki jest szczególnie delikatna, bo w historyczno-medialnym dyskursie oficjalnym mieści pewne ryzyko obrazy pamięci ofiar (paradoksalnie nie ma takiego ryzyka w wersji nieoficjalnej). Oficjalna wersja współczesna (tylko tej się trzymamy) mówi, że w czasie wojny Treblinka była oficjalnie obozem przejściowym, z którego miano kierować więźniów do obozów pracy, a nieoficjalnie (tj. w ukrywanej rzeczywistości) obozem śmierci, niezwykle skuteczną fabryką masowego zabijania.

Załoga obozu była dużo mniejsza niż w Auschwitz: było tam ok. 30 esesmanów i ok. 100 strażników, prawdopodobnie Łotyszy, Litwinów i Ukraińców, którzy mieli do pilnowania 17 hektarowy teren obozu i ok. 1000 stałych żydowskich więźniów, którzy sortowali bagaże i kosztowności przybyłych, dezynfekowali ich ubrania, golili im głowy, obsługiwali komory gazowe, wywozili ciała i grzebali je w masowych grobach (a później wygrzebywali je i palili). Żydzi z transportów byli natychmiast gazowani w trzech komorach o łącznej powierzchni 42 metrów kwadratowych. W ciągu dwóch-trzech miesięcy początkowej działalności fabryki zabito w ten sposób co najmniej ćwierć miliona ludzi – od 5 do 14 tysięcy dziennie.

Maskarada Jak to się stało, że przez cały rok istnienia tego procederu idący na śmierć nie podnieśli najmniejszego buntu, choć w kolejce do komór potrafiło czekać jednorazowo wiele tysięcy sprawnych mężczyzn? Otóż hitlerowcy każdego dnia odgrywali przed nimi rodzaj przedstawienia teatralnego, dokonywali masowej, zawsze skutecznej manipulacji: informowali, że przed wyjazdem w dalszą drogę wszyscy, po oddaniu bagaży za pokwitowaniem (mieli je pozostawić w Treblince), muszą obciąć włosy i wziąć kąpiel w łaźni, która była faktycznie komorą gazową. Złudzenie było kompletne, bo „łaźnie” miały instalacje wyglądające jak prysznice, ale zamiast wody tłoczyły gaz spalinowy z silnika wyjętego z radzieckiego czołgu, zainstalowanego obok budynku. Żeby maksymalnie uprawdopodobnić swoją manipulację hitlerowcy kazali zbudować odpowiednie dekoracje (jak fałszywy budynek stacji kolejowej) a teren za komorami kazali systematycznie maskować gałęziami, żeby idący do „łaźni” nie widzieli wynoszenia ciał. Po kilku miesiącach polecili też więźniom zbudować nowe, większe komory gazowe. Mieściły się one w budynku fałszywej synagogi „w stylu polskim”. Nad wejściem umieszczono gwiazdę Dawida a przed nim posadzono kwiaty, by wszystko wyglądało „normalnie”.  Był tam też fałszywy lazaret (służył do zabijania) z flagą czerwonego krzyża na dachu i nawet (prawdziwe) ZOO. Po ośmiu miesiącach działalności fałszywego obozu przejściowego Niemcy, którzy już jesienią 1942 roku byli pewni, że przegrają wojnę, postanowili całkowicie zatrzeć ślady swoich zbrodni – dlatego dziś brak na nie materialnych dowodów. Kazali więźniom wykopywać setki tysięcy zwłok i palić je na stosach, polewanych benzyną. W 1943 roku spalili wszystkie budynki, kazali zaorać pola pełne popiołów i zasiać tam łubin, a cale miejsce ucharakteryzowali na zwykłe gospodarstwo rolne. Tyle mówi oficjalna historia. Okoliczni chłopi jeszcze długo znajdowali w okolicach Treblinki pożydowskie kosztowności.

Komory Część kalkulacji liczb ofiar w niemieckich obozach oparto na maksymalnej „przepustowości” krematoriów. W Treblince nie było krematoriów. Rewizjoniści kwestionowali „przepustowość” komór i techniczne możliwości hitlerowskiej inscenizacji. W czasie udowodnionych hitlerowskich eksperymentów w ciężarówkach, w których zabijano gazem z rury wydechowej, okazało się, że ten system ma co najmniej dwie znaczne wady: ludzie wewnątrz walczyli o życie – często uszkadzając znacznie wnętrze, a kiedy je w końcu otwierano dobywał się stamtąd straszliwy odór. Ofiary wymiotowały, w środku było pełno krwi i kału. Czyszczenie ciężarówek zabierało bardzo dużo czasu, co sprawiało, że system nie był efektywny. Amerykanie, którzy wynaleźli komory gazowe, by zabijać więźniów skazanych na śmierć, przywiązywali swoje ofiary i – mimo silnych systemów odsysających – czekali kilka godzin przed usunięciem zwłok. Historia Treblinki wyjaśnia, że – dla potrzeb zafałszowania prawdziwego przeznaczenia łaźni – w rurach tłoczących gaz z radzieckiego silnika znajdowały się specjalne filtry, które sprawiały, że gaz był bezwonny. Można się też domyślić, że więźniowie, którzy usuwali zwłoki, błyskawicznie czyścili wnętrza komór za pomocą odpowiednich środków chemicznych, tak, by setki wchodzących niczego nie podejrzewały.

Świnie, szczury, wszy i barany Psychologia mówi, że ludzie w sytuacjach agresji często poniżają swoje ofiary porównując je do zwierząt. Jest to znane ogólnie zjawisko dehumanizacji, która – jeśli nie zatrzymuje się na wyrażeniu pogardy – ułatwia dalszą agresję. Hitlerowska propaganda porównywała Żydów najczęściej do szczurów i wszy. W Polsce Niemcy nazywali Polaków „świniami”. Polacy z kolei, pod wpływem szczególnej interpretacji historii hitlerowskich obozów nazywali pomordowanych Żydów „baranami”, bo zawsze „grzecznie” szli na śmierć dając się nabierać na „teatr” za każdym razem. W Treblince w końcu wybuchł krótki bunt, ale zorganizowali go wyłącznie więźniowie stali – bez angażowania przyjezdnych, którzy nigdy nie zostali ostrzeżeni, co ich czeka naprawdę. Być może działały tu mechanizmy znane z eksperymentów Zimbardo: niewolnicy, którym da się okazję zostać panami (bądź uprzywilejowanymi), będą najwierniej służyć prawdziwym panom. Porównanie ofiar Treblinki do bezmyślnych zwierząt rzeźnych nie było wyłącznie domeną Polaków, funkcjonowało również wśród innych narodów, co po części było perwersyjnym rezultatem oficjalnej historii obozu. W naszych czasach działa ona nieco inaczej, jak np. w książce znanego rzecznika wegetarianizmu Charlesa Pattersona Wieczna Treblinka, który wykorzystał „zwierzęcy stereotyp” w celu obrony losu zwierząt i krytyki ich traktowania przez ludzi. Mimo jego szlachetnych intencji i wielkiego współczucia dla ofiar Treblinki, doszło do wielu protestów.

Metafora Można jednak oficjalnej historii Treblinki przypisać inną metaforę, skoncentrowaną na świecie ludzi. Skuteczna manipulacja na masową skalę może być przeprowadzona przez garstkę osób wyposażonych w środki przymusu. Rola tych środków jest właściwie drugorzędna. Masowa manipulacja jest kombinacją zastraszenia i fałszywej obietnicy, ale funkcjonuje przede wszystkim dzięki systemowi atrap i kilku przepisów porządkowych. Opiera się na złudzeniu ofiar, wywoływanemu prostymi technikami kłamstwa, wykorzystującymi ludzką wiarę i nadzieję. Tłum niewolników da się zmanipulować, obrabować i nawet spokojnie zabić, jeśli totalny „system czarowania” odpowiednio wykorzysta część z nich, przeciągając ich na swoją stronę. Ale stop: gdyby to była metafora i odnosiła się do współczesności – to co właściwie by reprezentowała? Boję się to powiedzieć. Wolę wierzyć, że wszystko jest w porządku. Jerzy Szygiel

David Irving: "W Auschwitz nie było komór gazowych" W wywiadzie udzielonym włoskiej stacji telewizyjnej SKY TG24 News, historyk brytyjski David Irving powiedział, że w obozie koncentracyjnym Auschwitz nie było komór gazowych. “W Auschwitz nie było komór gazowych, a co najmniej nie ma dowodu na ich istnienie, który przekonałby mnie.” KOMENTARZ BIBUŁY: Każdy szanujący się historyk powienien wiedzieć o wypowiedzianych w 1992 roku słowach samego b. kierownika Działu Historyczno-Badawczego Muzeum Auschwitz-Birkenau Franciszka Pipera, którzy przyparty do muru przyznał, że: “[...] Zatem po wyzwoleniu obozu, [ta] była komora gazowa wyglądała jak schron przeciwlotniczy. Celem przywrócenia wcześniejszego wyglądu [...] tego obiektu, ściany wewnętrzne zbudowane w 1944 roku zostały wyburzone, a otwory w suficie zostały stworzone na nowo. [...] Dzisiejsza komora gazowa [czyli ten obiekt pokazywany turystom] jest bardzo podobna do tej, która istniała w latach 1941-42, ale nie wszystkie detale zostały odtworzone, zatem nie ma w nich, na przykład, gazoszczelnych drzwi, a dodatkowe wejście od strony wschodniej [pozostało] tak jak to było w 1944 roku. Zmiany te zostały dokonane po wojnie celem odtworzenia wcześniejszego wyglądu tego obiektu.

Otóż za stwierdzenie prawie tego samego, czyli stwierdzenie, że pokazywane dzisiaj turystom obiekty jako “komory gazowe” są powojenną rekonstrukcją, David Irving został w maju 1992 roku skazany w przez sąd w Monachium. (Co ciekawe, właśnie sam Franciszek Piper został przez obrońców Davida Irvinga wezwany na świadka, ale “niezależny” sąd niemiecki, odrzucił wniosek obrony.) Jak widać, tylko niektórym osobom wolno wypowiadać się na niektóre drażliwe aspekty II Wojny Światowej, a pozostałej reszcie za publiczne powtarzanie tego samego, grozi oskarżanie o “antysemityzm” i “negowanie Holokaustu”. A przecież każdy rzetelny historyk powienien mieć swobodę zbadania np. na ile rekonstrukcja powojenna odpowiada rzeczywistości wojennej. Badaczy i historyków nie powinny krępować żadne przepisy zabraniające swobodnego docierania do dokumentów, krytycznego ich oceniania, badania ich autentyczności, okoliczności powstania, itp. To wszystko należy do warsztatu każdego prawdziwego historyka i w swej pracy nie powinien być krępowany uwarunkowaniami polityczno-ideologicznymi. Nakładanie kagańców w postaci przepisów o tzw. negowaniu Holokaustu, jest właśnie zadawaniem gwałtu na nauce historycznej. BIBUŁA

Ukraińska spółka paliwowa odmawia transportu gazu do Polski Ukraińska państwowa spółka paliwowa Naftohaz na życzenie rosyjskiego Gazpromu odmawia transportowania gazu do Polski - napisał w poniedziałek, ukazujący się w Kijowie, dziennik "Kommiersant" z powołaniem na źródła w ukraińskim ministerstwie ds. paliw i energetyki. Gaz, którego transportu mają odmawiać Ukraińcy, powinien dostarczyć Polsce niemiecki koncern E.ON Ruhrgas. Chodzi o dostawy 300 mln m sześc. paliwa do końca 2011 roku - poinformowało w ubiegłym tygodniu Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (PGNiG). W październiku ub.r. PGNiG zawarło z tą firmą warunkową umowę na dodatkowe dostawy. Warunkiem było uzyskanie przez E.ON Ruhrgas zgody na transport gazu do Polski przez terytorium Ukrainy, jednak spółka ta do tej pory nie zawarła umów transportowych z ukraińskimi operatorami. Rosyjski monopolista stara się w ten sposób przejąć kontrolę nad polskim odcinkiem gazociągu Jamał-Europa, jednak w razie udzielonej Warszawie odmowy przesłania gazu (...), Kijów może się liczyć z konsekwencjami ze strony Wspólnoty Energetycznej, do której wstąpił zaledwie w ub. piątek - czytamy w dzienniku. Rzeczniczka PGNiG Joanna Zakrzewska powiedziała w poniedziałek PAP, że "PGNiG jest bardzo zainteresowany realizacją umowy z E.ON Ruhrgas". Przypomniała, że w środę polska spółka gazowa podpisała kolejny aneks do umowy z niemieckim dostawcą. Firmy zdecydowały o wydłużeniu czasu na uzyskanie zgód na transport gazu do Polski do 29 października. "E.ON Ruhrgas oraz polska spółka energetyczna PGNiG osiągnęły porozumienie co do kontraktu na dostawy gazu do Polski. (...) Nie możemy komentować szczegółów kontraktu dopóki kwestia transportu gazu nie zostanie rozwiązana" - poinformował w poniedziałek PAP Kai Krischnak z działu komunikacji E.ON Ruhrgas. Ukraińcy twierdzą, że mogliby przesłać swoimi gazociągami paliwo Ruhrgasu do Polski, jednak potrzebują zgody Rosjan na jego tranzyt. Według szacunków ministerstwa ds. paliw i energetyki w Kijowie pozwoliłoby to Ukrainie zarobić dodatkowych 90 mln dolarów. "Gazprom jednak jest główną stroną, przesyłającą paliwo przez terytorium Ukrainy (...), a na dodatek staramy się obecnie (Ukraińcy) przekonać Gazprom do rezygnacji z budowy Gazociągu Południowego (South Stream). W takiej sytuacji konfrontacja (z Rosjanami) wywołana kwestią przesłania 3 mld m sześc. gazu do Polski nie jest nam potrzebna" - powiedział anonimowy rozmówca "Kommiersanta". Zdaniem cytowanych przez gazetę ekspertów E.ON Ruhrgas, Polska może uzyskać zgodę Ukrainy na transport gazu na podstawie umowy o Wspólnocie Energetycznej, do której przyłączył się Kijów. "Rosja nie podpisała tego dokumentu, ponieważ jedną z jego podstawowych zasad jest równy dostęp do systemu transportu gazu. Uważam, że Unia Europejska przez Wspólnotę Energetyczną albo zmusi Ukrainę do udzielenia E.ON Ruhrgas prawa tranzytu, albo wykluczy ją ze wspólnoty, co będzie poważnym ciosem w wizerunek (ukraińskiego) państwa" - oświadczył w rozmowie z "Kommiersantem" analityk Maksym Szein. W ub. czwartek wiceminister skarbu Mikołaj Budzanowski powiedział, że zgoda strony ukraińskiej na finalizację umowy między PGNiG i E.ON Ruhrgas w sprawie dostaw gazu do Polski przez Ukrainę ułatwiłaby rozwiązanie problemu deficytu gazu w Polsce. PGNiG prowadziło w ub. roku rozmowy na temat dostaw gazu z wieloma firmami, m.in. z E.ON Ruhrgas. onet.pl/RWW

Piszę dobrze o Sejmie! Słowo daję! Coś z sensem Po raz pierwszy od dawien-dawna Sejm Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zrobił coś z sensem: przywrócił święto Trzech Króli - a jednocześnie zlikwidował zasadę, że jeśli jakieś święto przypada w dniu wolnym od pracy, to pracownikowi należy się za to dzień wolny. Przy tym wszystkim PT Posłowie wdali się w jakieś szczegółowe rachunki, z których wynika, że przez 20 lat dzięki temu gospodarka zyska (czy straci) jeden dzień roboczy. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Ważne jest, że przywrócono święto tradycyjne (w tym dniu przypada też prawosławne Boże Narodzenie!), które obchodzi się na początku zimy, kiedy praca jest mało efektywna. A za to ludzie będą częściej pracować wtedy, kiedy warunki do pracy są lepsze.

Nasz kalendarz potrzebuje jednak jeszcze jednej, zasadniczej reformy, dotykającej edukacji: przesunięcia wakacji na okres upałów (połowa czerwca-połowa sierpnia) i ferii zimowych ponownie na okres między 24-XII a 6-I. Właśnie: "Od św. Anki zimne wieczory i ranki". Natomiast już w maju młodzieży coraz mniej chce się uczyć... Natura! W Polsce mamy, jak nie wszyscy wiedzą, SZEŚĆ pór roku:

Zimę - od połowy grudnia do połowy lutego

Przedwiośnie - od połowy lutego do połowy kwietnia

Wiosnę - od połowy kwietnia do połowy czerwca;

Lato - od połowy czerwca do połowy sierpnia

Polską jesień albo "babie lato": od połowy sierpnia do połowy października i

Szarugę jesienną - od połowy października do połowy grudnia.

I pora z tego wyciągnąć wnioski.

Nb. szaruga chyba już się zaczyna... Wcześnie...

PS. Te "połowy" to podaję cum grano salis: klimatolodzy przesuwają te daty - różni różnie zresztą. Tu podaję taki "strój temperowany" - równe odstępy

Świat zmienny jest Przed tygodniem przypominałem, że czasy się zmieniają – i ten, kto widzi świat taki, jaki był 50 lat temu, z konieczności popełnia błędy. Czasem małe – czasem duże. Czasem śmieszne – czasem tragiczne. Np. Polak słyszy, że Pakistan coś-tam – i wzrusza ramionami: „co tam jakiś Pakistan?”. Pakistan uważany jest w Polsce za kawałek Indyj – a Indie – wiadomo: garstka brytyjskich żołnierzy radziła sobie z tymi hinduistami... Tymczasem dziś Pakistan jest krajem trzy razy ludniejszym od Polski, ma pięć razy silniejszą armię – uzbrojoną w bomby atomowe i rakiety średniego, a nawet i dalekiego zasięgu. A wojna z Polską zajęłaby Pakistanowi trzy dni; gdyby, oczywiście, graniczył z Polską. Dziś Polacy czytają ze zdumieniem, że Moskwa chce za wszelką cenę pozbyć się JE Aleksandra Łukaszenki. Ze zdumieniem – bo kretyni z reżymowej prasy i zafajdani „politycy” tłumaczyli, że p. Łukaszenka to „pachołek Putina” – i trzeba Go jako takiego zwalczać. Gdy sześć lat temu w wyborach prezydenckich usiłowałem w telewizji wytłumaczyć, że to jest błąd, że p. Łukaszenka jest jedynym gwarantem niepodległości Białej Rusi, prezenter potraktował mnie jak idiotę – i podsumował: „No, ale wszyscy myślimy, że jest odwrotnie”. Oczywiście nikt mnie za to nie przeprosi. I teraz „polska” dyplomacja ma problem: popierać Moskwę przeciwko p. Łukaszence – czy popierać p. Łukaszenkę przeciwko Moskwie? I tak źle – i tak niedobrze... z punktu widzenia propagandy. JKM

Te dwa słowa; „agent wpływu” i „pożyteczny idiota” robią dziś w Polsce zawrotną karierę. O agentach wpływu głośno się mówiło przy okazji wojny w Gruzji. Fora rozgrzały się wówczas od zajadłych dyskusji. Ile w tym było sterowanych argumentów rosyjskiego wywiadu? Jeszcze dziś można w Internecie poszperać i sprawdzić. Teraz nawet łatwiej zorientować się w intencjach piszących, bo wraz z zamrożeniem konfliktu niektórzy zapalczywi dyskutanci czy właściciele stron, blogów po prostu zniknęli. Zadanie wykonali, ale nie wiemy, kim byli i kto ich szkolił. Możemy snuć domysły, możemy odsiewać propagandę od faktów, ale cel został prawie osiągnięty. Rosji wprawdzie nie udało się obalić prezydenta Gruzji, ani doprowadzić do uznania niepodległości Osetii Południowej, ale postrzeganie jej jako państwa silnego, któremu wiele ujdzie na sucho w opinii międzynarodowej, zostało umocnione. Konflikt gruziński ujawnił też słabość władz Polski, która wówczas nie umiała mówić jednym głosem. Na ile to zasługa agentów wpływu, a na ile pożytecznych idiotów?

Kim są pożyteczni idioci, czym się różnią od agentury wpływu? Najdobitniej pozorną różnicę zdefiniował prof. Wojciech Roszkowski w filmie dokumentalnym New Poland 2010 PL, którego 4 odcinki na You Tube  http://www.youtube.com/watch?v=OgCryl2Rocs&feature=youtu.be&a każdy Polak, chcący o agenturze wpływu dyskutować, powinien obejrzeć. Właściwie poza jedną, różnicy nie ma. Agent wpływu i pożyteczny idiota spełniają tę samą rolę; urabiają opinię społeczną do przyjęcia określonych działań politycznych. Tylko agent robi to świadomie i bierze za to pieniądze, a pożyteczny idiota robi to za darmo. Konsekwencje nie są jednak już takie wesołe, bo w przypadku Polski kosztowały one tragedię setek tysięcy deportowanych w głąb Rosji, zamordowanych w łagrach, enkawudowskich i ubowskich więzieniach, rozstrzelanych w dołach Golgoty Wschodu, utratę niepodległości na długie lata, kiedy Europa lizała rany powojenne i obrastała w dobrobyt.

Jak dalece tę lekcję zapamiętaliśmy? Jeszcze w przypadku referendum dotyczącego przystąpienia do UE nawet przeciwnicy tej struktury politycznej potulnie głosowali - za, a głównym ich argumentem było uzyskanie bezpieczeństwa przed zaborczą polityką Rosji. Z tego samego powodu cieszyliśmy się, kiedy przyjęto nas do NATO.

Czy pamiętamy to dziś? Nie mam żadnych badań na potwierdzenie moich obserwacji. Ale wydaje mi się, że młode pokolenie zostało skutecznie uśpione. Z rozbrajającą naiwnością przykłada demokratyczne struktury do sposobu działania  władz rosyjskich i z oburzeniem reaguje na niepokojące doniesienia o matactwach rosyjskiej MAK w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej.

O ile wielu z nich można uznać za pożytecznych idiotów, o tyle wypowiedzi niektórych polityków nie są już tak wesołe.

Jeśli reprezentant strony polskiej w komisji rosyjskiej mówi o tym, że szczątki samolotu niczego istotnego nie mogą wnieść do śledztwa,  rzecznik rządu całą sprawę bagatelizuje i sprowadza do konfliktu partyjnego, a minister spraw zagranicznych  proponuje stronie rosyjskiej pokrycie kosztów osłonięcia wraku samolotu w chwili, kiedy ta ogłasza, że śledztwo zamyka, to czy jeszcze można mówić o działaniu pożytecznego idioty czy już o wpływach agentury na polskich polityków? Nie jest to, niestety, jedyny przykład, który powinien wszystkich Polaków otrzeźwić. O umowie gazowej najpierw było cicho, wszystko dziennikarzy interesowało, tylko nie przebieg negocjacji i ostateczny kształt umowy. A kiedy już było po fakcie, kontestacja była niewielka i sprowadzała się do wytknięcia błędów, których już nie można naprawić. Wtrąciła się Komisja Europejska i próbuje wyprostować to, co jeszcze można zmienić.

A jak reagują polskie władze? Odpowiedzialny za kształt umowy wicepremier Waldemar Pawlak najpierw bronił umowy, a potem straszył brakiem gazu. Teraz milczy. Premier Donald Tusk przebił  swego koalicjanta oświadczając, że jest z umowy dumny, czym postawił w niemałe osłupienie wszystkich ekspertów.  Ci zgodnie oświadczyli, że premier po prostu nie czytał umowy gazowej. Tym samym zganili, ale i usprawiedliwili absurdalną i groźną w skutkach wypowiedź w chwili, gdy toczą się rozmowy z Rosją na temat zmian w umowie. Groźnych absurdów jeszcze nie koniec. Oto wszystkie media za PAP powtórzyły: Za nieco ponad miesiąc braki gazu odczuć mogą największe polskie firmy - twierdzi Michał Szubski, prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Nie znam się na gazownictwie, w mojej kuchni gotuję na gazie butlowym, jak zabraknie, mogę gotować w kuchni na węgiel czy drewno. Nie boję się więc, że zamarznę zimą, jak Rosja zakręci kurek.

Co mogą myśleć mieszkańcy miast ogrzewający swoje mieszkania gazem? A no, strach ma wielkie oczy. Niech już podpiszą byleby nie było problemów.

Czy nie o taką reakcję w tej wiadomości chodziło? Nie znam się na agenturalnej działalności, ale tak sobie dumam, że albo trzeba być pożytecznym idiotą, albo agentem wpływu, by taką informację przekazać do mediów w chwili, kiedy toczą się negocjacje. Nawet gdyby była to prawda, to w żadnym wypadku taka informacja nie powinna przedostać się do mediów, bo stawia Polskę w rozmowach na straconej pozycji. Jest to tak oczywiste, że aż głupio o tym pisać. A jednak wszystkie redakcje, łącznie z poczytnym portalem www.wiara.pl powtórzyły doniesienie prezesa Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa.

Bezmyślna rola pożytecznego idioty czy ciężka praca agentury wpływu? I może jeszcze jeden przykład, który dla przeciętnego Polaka wydaje się być całkowicie niezrozumiały. Kto i dlaczego z uporem godnym lepszej sprawy kolportuje w polskich mediach wieści o więzienia CIA w Polsce? Dlaczego jest to właśnie teraz odgrzewane? Robią to pożyteczni idioci – obrońcy praw człowieka? A może uporczywe nagłaśnianie sprawy inny ma cel i czynią to agenci wpływu?

Jaki ma to znaczenie dla polskiej racji stanu? Śp. profesor Paweł Wieczorkiewicz w  wywiadzie dla Frondy powiedział - Chciałbym wiedzieć, który z wpływowych polskich polityków, czy które z opiniotwórczych środowisk biorą pieniądze od Rosjan, bo to, że biorą, nie ulega wątpliwości.

http://www.fronda.pl/news/czytaj/prof._wieczorkiewicz_rosja_ma_potezna_partie_w_polsce

Profesor już nie żyje, nie może skomentować tego, co się obecnie dzieje, ale po przeczytaniu tego wywiadu mogę sobie wyobrazić, że powtórzyłby z małymi uaktualnieniami to, co powiedział wtedy: Rosja ma potężną partię w Polsce, najlepszym przykładem jest reakcja na sprawę gruzińską, jak podniosły się różne głosy, albo ostatnio kiedy podniesiono wrzawę w sprawie rzekomych czy rzeczywistych więzień CIA w Polsce. Nawet jeśli były, z punktu widzenia polskiej racji stanu „gęba na kłódkę!” Każdy, kto teraz o tym mówi, w sposób oczywisty działa na rzecz Rosji, bez względu na to, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie”!

Agent wpływu jest potrzebny do określonych akcji, do usprawiedliwienia, narzucenia interpretacji medialnej dla decyzji i wydarzeń w polityce zagranicznej. Najbardziej spektakularnym przykładem była „nocna zmiana”. Ci, którzy pamiętają ten wieczór i noc, dziś może nie przyznają się nawet przed sobą, że ulegli, od dłuższego czasu przygotowywanej, propagandzie niekoniecznie polskiej.

A może tylko ja jej uległam? Jeśli tak, to udział w tym mieli również niektórzy członkowie olsztyńskiego PC. Tłumaczyli mi długo i cierpliwie, że lustracja sprawi, iż tajniacy zejdą do „podziemia”, trzeba dać im szansę  itd. itp.

Może miałam tylko niewłaściwych znajomych? Najogólniej rzecz biorąc „nocną zmianę” na wypadek powrotu do polityki obśmianych i obrzydzonych społeczeństwu Kaczyńskich czy Olszewskiego, Macierewicza i jemu podobnych, propaganda szeptana i ta medialna długo przygotowywała. I wielu Polaków naprawdę sądziło, że Polsce grozi zamach stanu. Wiedza przyszła wraz z dostępem do Internetu.  Problem w tym, że film przekonuje przekonanych, a nieprzekonani piszą komentarze w stylu; Czemu wy ludzie pokazujecie tego gniota zmontowanego przez Kurskiego? Nocna zmiana to odpowiedź na próbę zamachu stanu, jaki chcieli przeprowadzić Kaczyńscy Macierewicz i podobni. Przygotowywali już ofensywę wojskową!
http://www.youtube.com/watch?v=K0HVlVNgK0U
Ale film niepokoi i zmusza do pytań stokroć ważniejszych niż to czy w latach 70-tych Lech Wałęsa był Bolkiem. Na filmie pojawia się tajemnicza postać, do której Wachowski mówi - Zdrastwujtie. Uważny internauta musi zadać sobie pytanie, dlaczego nikt nie pyta Wałęsę, Pawlaka czy Tuska.

Kim był ten facet siedzący również w ławie sejmowej podczas historycznej sesji obalenia rządu Jana Olszewskiego? Musi pytać czy film prawdziwy czy zmontowany…. Pytań wiele, odpowiedzi też wiele i właśnie na tym polega działanie agentów wpływu. Zasypać informacjami, zamazać istotę problemu. A problem był wtedy jeden. Rozliczamy komunę czy odpuszczamy? Dlaczego warto, dlaczego nie? Tylko, że tu nie chodziło o nasze poglądy, lecz skutki  określonej polityki wobec działalności agenturalnej KGB i służb specjalnych w PRL.
Co robił agent wpływu, to wiemy. Straszył nas Janem Olszewskim i jego rządem, a co robił pożyteczny idiota? Nie dyskutował o skutkach obalenia rządu  Jana Olszewskiego dla przyszłości Polski. Pożyteczny idiota namiętnie rozważał o meandrach biednych TW, którym tak się życie porypało, a teraz jeszcze chcą ich publicznie znakować. Z wypiekami na twarzy piętnował decyzję Macierewicza ujawnienia agentów i TW, choć ten wykonywał tylko Uchwałę Sejmu. Było to niezwykle łatwe, bo wtedy jeszcze nawet przyjaciele z „Solidarności” niewiele o sobie wiedzieli. Słynny w Olsztynie Przykop, gdzie podobno spotykali się najwierniejsi z wiernych „Solidarności” i jej ideałom, okazał się miejscem spotkań organizowanych przez TW. Tak, dopiero niedawno niektórzy z bywalców na tych spotkaniach mogli w skrytości ducha porozważać; byłem nieświadomym pożytecznym idiotą czy może nawet „gównojadem”? Do czego mnie wykorzystywano, jakie informacje przekazywałem, komu zaszkodziłem?
To przeszłość, ale ona ma swoje konsekwencje. Skład „nocnej zmiany” powtórzył się.  I tak samo jak wtedy agenci wpływu każdego dnia dostarczają nam morze informacji, szczegółów o katastrofie smoleńskiej. Im dalej od katastrofy, im bardziej oddala się od nas możliwość obiektywnego śledztwa, tym „szczerzej” jesteśmy informowani o tajemniczych zeznaniach, karetkach, filmach, odlatujących do Smoleńska archeologach. Zniecierpliwieni niektórzy z nas gotowi są krzyczeć. Dość! Zajmijmy się  tym, co ważne; długiem ,budżetem, vatem, komisją majątkową, brakiem tolerancji wobec gejów i lesbijek Radziszewskiej. Co śmielsi mówią nawet o umowie gazowej. Tak jakby nie było żadnego związku między śmiercią prezydenta, urzędników i dowódców wojsk, polskich patriotów a umową gazową.
Czyż nie mają racji? Umarłych pozostawmy umarłym, jak napisał poeta, „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe”. I tak pożyteczni idioci gotowi są przy każdej okazji cały wiersz Adama Asnyka cytować, by przekonać wszystkich, że świat i tak pójdzie swoją drogą. Na zmiany nie mamy wpływu. Zmęczeni pracą, ogłuszani dezinformacją, karmieni papką seriali, marzymy jak w piosence; „tak odciąć się od całego świata, nic nie kombinować, nic nie myśleć”. Jeśli przypadkiem funkcjonujemy w wirtualnej przestrzeni, gotowi jesteśmy każdemu myślącemu inaczej wygarnąć jak ten z blogu Aleksandra Ściosa: „Ojej, Autorze... ależ Ty musisz być nieszczęśliwym człowiekiem. Zapuszczając się w meandry Twej umysłowości mam poważne obawy czy wrócę z powrotem. To musi być straszne - życie ze świadomością, że wszędzie wokół czyhają agenci obcych służb, którzy pragną tylko Twojego nieszczęścia... Piękny trud, piękna praca, piękne teksty, piękny wysiłek - jak na paranoika”.

http://bezdekretu.blogspot.com/2009/09/panstwo-scisle-tajne.html

I proszę, dyskusja już gotowa. Czy o zagrożeniach wynikających z groźby całkiem pokaźnej, podobnej do tej w Czechach, siatki rosyjskich agentów? Skądże! Po takiej wrzutce można albo zamilknąć, albo dyskutować o stanie psychicznym i umysłowym Aleksandra Ściosa. Możemy też snuć domysły; wrzucił komentarz rosyjski agent wpływu czy polski pożyteczny idiota? A przecież dyskusja powinna dotyczyć bezpieczeństwa państwa a nie stanu świadomości autora. Niestety, normalnym wydaje się w dzisiejszym świecie sieć agenturalna obcych państw, ale całkowicie nienormalnym i groźnym jest zaprzeczanie, że jej w Polsce nie ma.

Czy wobec tego powinniśmy roztrząsać teraz każdą informację o przyczynach katastrofy? Czy może pora zacząć poważnie myśleć o zmianie ekipy, która dziwnym trafem organizowała i uczestniczyła w „nocnej zmianie” oraz obchodach rocznicowych w Katyniu w towarzystwie Putina? Tylko wtedy bowiem jest szansa na wyjaśnienie okoliczności śmierci delegacji lecącej do Katynia z Prezydentem RP. Przyczyny katastrofy dla każdego są już jasne bez względu na szczegóły. Nawet gdyby ktoś się upierał, że to był tylko nieszczęśliwy wypadek, to Rosja i rząd polski zrobili wszystko, abyśmy myśleli o zamachu. Jeśli coś jeszcze wymaga odpowiedzi, to czy przekonano nas celowo, czy tak im wyszło.  Ale jedno jest niezmienne; tak jak w przygotowywaniu nocnej zmiany zagrzebano najpierw prawdę, zdezorientowano i sprowadzono fakty do poglądów i opinii, tak i w przypadku tragedii pod Smoleńskiem scenariusz jest taki sam. I na to samo pytanie, co wtedy, Polacy  dziś szukają odpowiedzi.
Komu zależało na takim przebiegu wydarzeń? Tylko Rosji? Kto z polskich władz im sprzyjał? Kto tym kierował? Czują się bezkarni i sprawdzają nasze przekonanie w ich potęgę władzy? Na Rosję nikt nie tupnie, a wodę z mózgu zrobią Polakom agenci wpływu za pomocą mediów, resztę dopełnią pożyteczni idioci. Tymczasem Polska jest realnie zagrożona, bo jeśli można wpakować do jednego samolotu wszystkich przedstawicieli najważniejszych instytucji w państwie, jeśli można wydać dowódcom Wojska Polskiego rozkaz, by udali się do Katynia razem z prezydentem RP w jednym samolocie, to co stanie na przeszkodzie, by kontynuować demontaż państwa? W wojnach informacyjnych obezwładnia się przeciwnika informacją – otumania się działaniami wywiadu, podszeptem agentury wpływu, propagandą i manipulacją, a potem bierze się go w poddaństwo. Wojna informacyjna sprowadza się do takiego otumanienia ludzi, żeby sami, z dobrej woli, wpakowali karki w jarzmo, przekonani, że jest to w ich najlepszym interesie. O zwycięstwie decyduje agent wpływu. Jest to osoba, która może być wykorzystana do dyskretnego urabiania opinii polityków, środków masowego przekazu i grup nacisku w kierunku przychylnym zamiarom i celom obcego państwa. Robią to jakże często za pomocą śmierdzącej kategorii zachodnich „gównojadów”. (Przypomniał mi ich jeden z komentatorów pod moją poprzednią notką). Pisze o nich Suworow. Są to zwolennicy jednostronnego rozbrojenia, postępowi radykałowie, pacyfiści, internacjonaliści, itp. Żarliwie rozpowszechniają wszelką dezinformację i informację niszczącą. „Gównojady” z entuzjazmem roznoszą plotki i pogłoski, chętnie uczestniczą w krzykliwych demonstracjach, ale i nie gardzą, bywaniem na „salonach” czy prestiżowymi wyjazdami zagranicznymi.

Ilu takich jest teraz w polskich mediach wśród dziennikarzy i publicystów? Ilu na polskich uczelniach?

http://ojczyzna.pl/ARTYKULY/BRZESKI-R_Wojna-Informacyjna.htm

Każdy, kto choć odrobinę myśli logicznie, wie, że wojna ta nie skończyła się wraz z wejściem Polski do NATO czy UE, ale wprost przeciwnie; nasiliła się.

Informacja może służyć dobru i może siać zło. Sterowanie społeczeństwem nie jest niczym złym, jeśli służy racji stanu, wymusza zachowania pożyteczne społecznie, ale agentura wpływu nie jest po to, by umacniać, lecz zniewalać społeczeństwo innego państwa. Posługuje się prawdą, półprawdami i kłamstwem jednocześnie, by manipulować opinią publiczną do własnych celów.

Czy może być, oprócz polityka i „gównojada”, ktoś lepszym medium dla agenta wpływu od blogera? Zwykle pisze to, co myśli, co wie, co jest dla niego ważne, nie tylko w notkach, ale i w komentarzach do innych notek. W dyskusjach naszych ścierają się poglądy, dociera wiedza, informacja. Przekazujemy ją innym już realnie; w pracy, w domu, u przyjaciół, a nawet w kolejce do lekarza. Nie łudźmy się, każdego dnia nasze blogi penetrowane są nie tylko przez agentów reklamowych, ale również przez agentów informacji obcych wywiadów.

Jak pisać, jak dyskutować, by nie stać się pożytecznym idiotą? Piszę już dostatecznie długo na tematy polityczne, by móc podzielić się swoimi spostrzeżeniami, ale to już odrębny temat. Zapraszam za tydzień. Katarzyna's blog

Czeka nas wojenny czas? Rosja nie rezygnuje z imperialnej polityki i inwestowania w wojsko. Czy dla odwrócenia uwagi obywateli Kreml zdecyduje się na kolejną wojnę z Gruzją? Sytuacja w Rosji od kilku lat stale się pogarsza. Kraj boryka się z problemami gospodarczymi, gigantycznymi problemami demograficznymi oraz tegorocznymi skutkami katastrofalnych pożarów w centralnej części państwa. Deficyt budżetowy kraju w 2010 roku wyniesie około 80 miliardów dolarów. Najważniejsze dla państwowej kasy zyski ze sprzedaży surowców energetycznych będą niższe z powodu światowego kryzysu. W pierwszej połowie 2010 roku import rosyjskiego gazu do Europy zmalał o 14 procent w skali roku. Rosja ma również kłopoty z produkcją żywności. Władze wprowadziły zakaz eksportu zboża. Pomoc w zapobieganiu głodowi zaoferowały Moskwie Chiny, które przyślą do Rosji ryż. Opłakany stan państwa, coraz większe problemy gospodarcze, spustoszenie dokonane przez pożary lasów doprowadziły do spadku poparcia dla władz rosyjskich, szczególnie w Obwodzie Kaliningradzkim. Problemy kraju nie skłoniły jednak rządzących do rozpoczęcia rozmów o naprawie państwa, zmierzenia się z problemami, przygotowania reform i odbudowy kraju. Zamiast inwestować w naukę, szkolnictwo, opiekę medyczną, ratownictwo, czy walkę z korupcją, władze na Kremlu wolą prowadzić ekspansję polityczną i gospodarczą oraz rozwijać swoje wojsko. Mimo ewidentnej nieopłacalności Moskwa buduje Gazociąg Północny, który umożliwi jej szantażowanie energetyczne Europy Wschodniej i wzmocni jej pozycję w tym regionie. W ciągu kilku ostatnich tygodni Moskwa podpisała z kolei umowy związane z modernizacją rosyjskiej armii. Od Francuzów kupi okręty wojskowe Mistral, a od Izraela technologie i nowoczesną broń. Prezydent Dmitrij Miedwiediew zapowiedział też, że Rosja ma zamiar wciąż dominować na Kaukazie. Dowodem na to ma być m.in. przedłużenie obecności rosyjskich wojsk w Armenii. Przywódcy Rosji dali jasno do zrozumienia, że nie zrezygnują z ekspansywnej polityki. Niewykluczone, że wykorzystają ją do typowego dla Rosji odwrócenia uwagi od problemów kraju.

Rosja znów wielka? Najskuteczniejszym sposobem na to byłoby rozpoczęcie działań wojennych w Europie. Najlepszym „kandydatem” na ofiarę zdaje się być natomiast po raz kolejny Gruzja. Moskwa i Tbilisi wciąż toczą wojnę, która obecnie przejawia się na salach sądowych i w ONZ. Brak działań wojennych nie oznacza, że prezydent Gruzji może spać spokojnie. Szczególnie, że to właśnie na chęć dominacji na Kaukazie wskazywał prezydent Miedwiediew, co daje podstawy do podejrzeń, że rosyjskie wojska mogą przygotowywać plan zdobycia Tbilisi. Przypuszczenia takie uwiarygodnia koncentracja wojsk rosyjskich w Abchazji i Osetii Południowej, oderwanych przez Rosję gruzińskich republik. Zdobycie stolicy kraju i obalenie znienawidzonego prezydenta Saakaszwilego w sposób skuteczny pozwoliłoby władzom Kremla na odwrócenie uwagi od sytuacji w swoim kraju. Putin z Miedwiediewem pokazaliby Rosjanom, że ich kraj znów jest wielki i znów dyktuje warunki światu. To spowodowałoby nie tylko odciągnięcie uwagi od kłopotów kraju, ale również mogłoby odwrócić tendencję spadkową poparcia dla premiera i prezydenta Rosji. Specyfiką rosyjskiego społeczeństwa jest oczekiwanie, że władza będzie silna i pokaże wielkość ojczyzny. Zdobycie Gruzji, postawienie całego świata zachodniego przed faktem dokonanym, byłoby więc spełnieniem oczekiwań obywateli rosyjskich. Wydźwięk tych wydarzeń będzie jeszcze korzystniejszy dla Kremla, jeśli Władimir Putin zdecyduje się sięgnąć do swojego doświadczenia z końca lat 90., kiedy to jego koledzy z FSB organizowali zamachy na Rosjan, by zastraszyć ludność, wywołać wojnę z Czeczenią i zwiększyć szansę Putina na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Być może więc obecny premier znów zwróci się do kolegów z dawnych lat. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że rosyjskie media coraz częściej informują, że Władimir Putin nosi się z zamiarem powrotu na fotel prezydenta Rosji. Już raz drogę tę utorowały mu zamachy na rosyjską ludność cywilną. Niewykluczone jest zatem, że znów się pokusi o taką „kampanię” prezydencką. Pretekstem do wypowiedzenia wojny Gruzji może być więc seria zamachów terrorystycznych, których organizatorzy będą mieli „powiązania” ze służbami gruzińskimi. Warto więc przyglądać się wszelkim doniesieniom z Rosji dotyczącym zamachów terrorystycznych. Każdy z nich – ostatni został przeprowadzony we Władykaukazie w Osetii Północnej – może okazać się akcją rosyjskich służb specjalnych, którą Kreml wykorzysta do ataku na Gruzję. Jeśli więc po którymś z zamachów strona rosyjska zacznie mówić o możliwych powiązaniach terrorystów z Tbilisi, oznaczało to będzie, że operacja wojenna przeciwko Saakaszwilemu już się zaczęła.

Kraj osamotniony Sytuacja Gruzji jest obecnie nie do pozazdroszczenia. W przypadku agresji rosyjskiej nie ma ona żadnej szansy na pomoc któregokolwiek z państw. Stany Zjednoczone nie staną w jej obronie, ponieważ muszą utrzymywać dobre stosunki z Moskwą, której poparcie potrzebne jest im do rozwiązania kwestii programu nuklearnego Iranu. Waszyngton nie poświęci rozwiązania konfliktu wokół Teheranu dla małego kraju na Kaukazie. Europa Zachodnia również nie zrobi niczego, czyli zachowa się tak samo jak w czasie pierwszej wojny w 2008 roku. Wtedy jedyną mocną reakcją na agresję Rosji była inicjatywa prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który wraz z przywódcami krajów Europy Wschodniej poleciał do Tbilisi wesprzeć politycznie prezydenta Saakaszwilego. Deklaracja prezydenta Bronisława Komorowskiego, że gruziński przywódca nie będzie mógł na niego liczyć w takim samym stopniu jak na Kaczyńskiego, nie pozostawia złudzeń – Polska również nie zorganizuje żadnego wsparcia dla napadniętego kraju. Wygląda więc na to, że Rosja ma otwartą drogą do inwazji na Gruzję. Odwracanie uwagi od swoich problemów jest taktyką stosowaną przez władze wszystkich państw. Bardzo więc prawdopodobne, że Moskwa skusi się łatwym łupem i zajmie Tbilisi. Upiecze przy tym zresztą więcej niż jedną pieczeń. Nie tylko zdobędzie skuteczne narzędzie w prowadzeniu wewnętrznej propagandy i obali znienawidzonego prezydenta, ale również kolejny raz przetestuje Zachód. Choć Gruzja nie jest formalnym sojusznikiem NATO, to jej związki wojskowe z USA są silne. Jeśli więc Sojusz i USA nie zareagują na wojnę w Gruzji w żaden sposób, Moskwa się rozzuchwali i może zacząć prowadzić bardziej konfrontacyjną politykę wobec państw Paktu Północnoatlantyckiego. Swoje działania skieruje wtedy ku naszemu regionowi. Może próbować testować NATO organizując prowokacje w republikach nadbałtyckich. Jeśli USA uznają wtedy, że nadal ważniejsze jest dla nich rozwiązanie kwestii Iranu, sytuacja naszego regionu oraz Polski pogorszy się diametralnie. Gruzja może więc być poletkiem doświadczalnym dla imperialistycznej rosyjskiej polityki. Europa, w szczególności Wschodnia, powinna więc przykładać szczególną uwagę do stosunków z Tbilisi i wspierać ją we wszelkich konfrontacjach z dużym sąsiadem. To, co zacznie się bowiem w Gruzji, szybko może przyjść i do nas. Stanisław Żaryn

"Zbrodnicze zaniedbania" Istnieją przesłanki, by stwierdzić, że przed wylotem rządowego Tupolewa zdawano sobie sprawę, że samolot może być niesprawny – mówi portalowi Fronda.pl Antoni Macierewicz. Czy mając dzisiejszą swoją wiedzę powtórzyłby Pan określenie „zbrodnia” w kontekście katastrofy smoleńskiej? Użyłem określenia „zbrodnia” nie w kategoriach prawnych, tylko moralnych. Zastrzegłem, że używam go w sensie potocznym, jako wyraz moralnego potępienia dla tego, co się wydarzyło. Dla ludzi, którzy słuchali mojego wystąpienia, to było oczywiste. W takim rozumieniu - powtórzyłbym je i teraz.

Przez media przelała się wtedy fala krytyki. Manipulowanie moimi słowami, atak mediów i polityków, które wtedy się rozpoczęły, miały być elementem stygmatyzowania sejmowego zespołu i mojej roli w wyjaśnianiu tej tragedii. Kilka dni po mojej wypowiedzi prokurator Krzysztof Parulski, prowadzący śledztwo, stwierdził, iż w Smoleńsku doszło do przestępstwa. Nikt jednak nie analizował, o co mu chodziło. Dziennikarze nie pytali, jakie przestępstwo miał na myśli i kto je popełnił.

Na czym polega zbrodniczość w rozumieniu, o którym Pan mówi? Działania naszego zespołu koncentrują się wokół trzech problemów: drogi do Smoleńska – czyli przygotowań do wizyty, przebiegu samej katastrofy oraz wydarzeń już po katastrofie. Na wszystkich tych etapach mamy do czynienia przynajmniej z zaniechaniami. Niektóre są tak skandaliczne, że trzeba je nazwać właśnie zbrodniczymi zaniechaniami...

Czy ustaliliście Państwo coś, czego nie udało się ustalić prokuratorom? Wykazaliśmy, że przygotowania były niechlujne, lekceważące oczywiste zagrożenia a kluczem było wydzielenie z uroczystości odrębnej wizyty Premiera Tuska przygotowywanej od dawna w tajemnicy przed Prezydentem. Wykazaliśmy też, że kontrolerzy podawali błędne dane a równocześnie do końca upewniali pilotów, że są „na ścieżce i na kursie”. A wreszcie wykazaliśmy, że Tusk stara się zamieść wszystko pod dywan i dlatego odrzucił propozycje Miedwiediewa działania wspólnej grupy śledczych i przyjął konwencję chicagowską, choć jest dla Polski mniej korzystna niż porozumienie z 1993 roku. Nie wiem, jak te ustalenia mają się do pracy prokuratury, ponieważ nie wiadomo, co ustalili śledczy. Podobnie wygląda praca zespołu ministra Jerzego Millera. Z kolei Edmund Klich (za zgodą swojego zwierzchnika - premiera Donalda Tuska) informuje chętnie, ale często informacje podawane wieczorem przeczą tym z rana. I to jest nie tylko przejaw manipulacji, to jest także przykład lekceważenia i świadomego wprowadzania w błąd opinii publicznej przez organa państwowe. Prokurator generalny Andrzej Seremet zapowiadał wielokrotnie, że w tym śledztwie wszystko będzie transparentne. Media powtarzały, że w tej sprawie nie może być tajemnic, że wszystko będzie się działo na oczach opinii publicznej. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Opinia publiczna jest pozbawiona informacji o przebiegu śledztwa i nie ma możliwości wyrobienia sobie własnego zdania o tej katastrofie. Społeczeństwo ma zostać zaskoczone autorytatywnymi rozstrzygnięciami i nie będzie w stanie ocenić ich wiarygodności.

Na czym opiera się więc praca Pana zespołu? Nie otrzymują Państwo dokumentów od prokuratury? Nie otrzymaliśmy od prokuratorów żadnych materiałów. Prowadzimy w pełni odrębne postępowanie. Prokuratura pod naciskiem administracji państwowej i niektórych mediów przejawia niechęć do działalności sejmowego zespołu i demonstruje brak możliwości współpracy z nami. Efektem takiego stanowiska jest próba odcięcia nas od dokumentacji. Są jednak świadkowie, są publicznie dostępne materiały…

Czym Pan tłumaczy takie stanowisko? Sytuacja Prokuratury jest trudna. Spoczywa na niej olbrzymia odpowiedzialność. A możliwości działania w wyniku zakreślenia ram politycznych śledztwa oddających Rosji panowanie nad całym postępowaniem – są bardzo ograniczone. Osobną sprawą jest pytanie, czy Prokuratura wyczerpała wszystkie swoje możliwości i – zważywszy na wagę tego śledztwa - stanęła na wysokości zadania. W efekcie wszystkie organa Państwa odpowiedzialne za to postępowanie biernie przyglądają się, jak Rosjanie niszczą dowody tak istotne dla wyjaśnienia smoleńskiej katastrofy.

Czy polskie ustalenia mogą być inne niż rosyjskie, skoro to Rosjanie prowadzą śledztwo? Do końca nie wiadomo, jakie materiały otrzymaliśmy od strony rosyjskiej i jakie są dotychczasowe ustalenia rosyjskiego śledztwa. Choć już po godzinie od tragedii Rosjanie znali główne przyczyny katastrofy: winni byli polscy piloci, wywierano na nich presję, byli nieudolni i słabo wyszkoleni, była mgła. W postępowaniu widać ogromne niechlujstwo. 21 września oświadczono, że zarówno rosyjski komitet MAK jak i polscy akredytowani zakończyli zbieranie materiałów związanych z katastrofą. Tymczasem wiemy, iż dotychczas nie przesłuchano jednego z najważniejszych świadków - pana Krasnokudzkiego, który przebywał w wieży kontroli lotów na smoleńskim lotnisku. Nie dotarli do niego także zajmujący się tą sprawą dziennikarze. Rozmawiano z Plusninem, z Ryżenką. Ciekawe, dlaczego nie udało się dotrzeć do Krasnokudzkiego? Może dlatego, że to ważny rosyjski pułkownik, który przedtem dowodził smoleńskim garnizonem. Jest jeszcze wiele pytań, na które wciąż nie ma odpowiedzi. Jak wygląda analiza rosyjskich procedur lądowania? Jakie są ustalenia badania wraku samolotu? I wreszcie - co wynika z zapisu rejestratora parametrów lotu? Przecież zapis ten znany jest polskiej Komisji i prokuraturze od miesięcy, lecz z niewiadomego powodu został utajniony przed opinią publiczną. W tej sytuacji bezkarnie można snuć tezy o winie pilotów… Taki stan rzeczy powoduje, że państwo polskie jest bezradne wobec rosyjskiego dyktatu.

Jak Pan ocenia doniesienia o tym, że oficerowie Biura Ochrony Rządu nie byli obecni na lotnisku w Smoleńsku? Według mojej wiedzy Biuro z góry założyło, że nie będzie kontrolowało i zabezpieczało ani lotniska, ani wieży, a funkcjonariusze nie będą obecni podczas lądowania na płycie lotniska. I to w sytuacji, gdy wiedziano, że rosyjskie służby specjalne podejmują nieustalone ze stroną polską działania w związku z tą wizytą. To zaniedbanie szefostwa BOR rzuca dramatyczne światło na ówczesne wydarzenia.

Jakie są inne? Nie dopełniono szeregu obowiązków. Po sygnale z Kancelarii Prezydenta, iż lotnisko smoleńskie nie spełnia niezbędnych warunków, zaplanowano sprawdzający rekonesans. Trzykrotnie odwoływano wyjazd grupy, która miała zbadać lotnisko. I nigdy tego lotniska nie sprawdzono. Mimo niepokojących sygnałów - nikt nie pofatygował się, by obejrzeć płytę startową czy tzw. wieżę kontroli lotu, nie mówiąc już o sprawdzeniu kontrolerów. Nie przestrzegano instrukcji HEAD, która określa zasady organizacji przelotów najważniejszych osób w państwie. Np. zignorowano zapis tej instrukcji, iż obowiązkowo musi być podstawiony zapasowy samolot. Lekceważono wszystkie zasady i sygnały niebezpieczeństwa… Na to zwracał niejednokrotnie uwagę zespół sejmowy. Być może ustalili to również śledczy, choć rozmowy podczas sierpniowego posiedzenia sejmowej komisji sprawiedliwości pokazały, że raczej tymi problemami się nie zajmowano.

Czy te zaniedbania mogą zakończyć się postawieniem zarzutów? Powinny. Wycofanie się premiera Donalda Tuska z propozycji rosyjskiego prezydenta współpracy podczas prowadzenia śledztwa oraz wybranie konwencji chicagowskiej, a nie polsko-rosyjskiej umowy wojskowej, było zaniechaniem. Tak wynika z opinii profesor Krystyny Pawłowicz. W całej sprawie możemy mieć do czynienia również z matactwem, czyli świadomym zacieraniem i niszczeniem dowodów. Jak inaczej można nazwać stanowisko rządu Donalda Tuska, że strona polska nie ma żadnej możliwości wywierania presji na stronę rosyjską? A w tym czasie na lotnisku w Smoleńsku niszczeje wrak rządowego Tupolewa. Tusk odsyła opinię publiczną do prokuratury. Z kolei prokurator Seremet tłumaczy, że nie ma żadnego wpływu na całą sytuację, ponieważ wrak jest w gestii władz administracyjnych Federacji Rosyjskiej, a nie prokuratury. Panowie przerzucają się w mediach wyjaśnieniami a jeden z głównych dowodów niszczeje na rosyjskim lotnisku. Takie działanie polskiego Premiera prowadzi do niszczenia dowodów w śledztwie. A to jest matactwo.

Czy lot 10 kwietnia był przez stronę polską traktowany inaczej niż pozostałe? Może w Polsce stale nie przestrzegało się instrukcji HEAD? Nie mamy jeszcze ostatecznych wyników analizy tej sprawy. Jednak porównanie przygotowania do podróży do Smoleńska premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego pokazuje wyraźnie, że do wizyty 7 kwietnia przykładano dużo większą wagę niż do wizyty zaplanowanej kilka dni później. Przed wylotem 10 kwietnia panował ogromny chaos.

Czym się objawiał? Jeden z członków załogi o locie z Prezydentem RP dowiedział się na kilka godzin przed wylotem. Było to niezgodne z instrukcją. Służby nie przygotowały samolotu zapasowego, wymaganego przez instrukcję HEAD. Zapasowego samolotu nie było. Tupolew 101 był jedynym samolotem wojskowym, którym mógł lecieć prezydent. Drugi Tupolew był w naprawie. I w tej sytuacji zapis instrukcji został po prostu zignorowany. Innych samolotów nie było, ponieważ szef MON Bogdan Klich unieważnił przetarg na zakup nowych maszyn (równocześnie stwierdził, że 136. specjalny pułk lotnictwa transportowego nie gwarantuje bezpieczeństwa realizacji swoich zadań!).

Czy dojście do prawdy w tej sprawie jest Pana zdaniem możliwe, skoro oddaliśmy śledztwo Rosjanom? Tak, mam nadzieję, że poznamy tę prawdę. Nawet jeśli będzie różna od tego, co zostanie oficjalnie ogłoszone przez Rosjan i ministra Millera. Materiału na ten temat jest tak wiele, że ukrycie prawdy będzie niemożliwe. Obawiam się tylko tego, że prawda o katastrofie smoleńskiej może podzielić losy np. prawdy o współpracy byłego prezydenta ze Służbą Bezpieczeństwa. Wiedza na ten temat została urzędowo potwierdzona przez ministra spraw wewnętrznych, ale przez osiemnaście lat nie przyjmowano jej do wiadomości. Także tu siła polityczna może próbować zagłuszać siłę dowodów. Ale do czasu…

Czy ktoś w Polsce poza Pana Zespołem będzie w stanie podważyć ustalenia rosyjskich śledczych? Postępowanie rosyjskich śledczych każe być bardzo sceptycznym wobec przyszłych ustaleń dotyczących przyczyn katastrofy. Ale jest szansa, że sprawą katastrofy zajmie się międzynarodowa komisja. W jej powstanie zaangażowało się wiele osób - w ciągu dwóch miesięcy pod apelem o powołanie takiej Komisji podpisało się prawie 300 tysięcy osób. Akcję prowadzono przy bardzo niechętnej postawie większości mediów i polityków. Tysiące podpisów nie zrobiły wrażenia na polskim premierze Donaldzie Tusku, ale zrobiły na amerykańskich kongresmanach. Bo apel podpisało prawie 50 tysięcy Polaków - obywateli USA. I dlatego mam nadzieję, że taka Międzynarodowa Komisja powstanie. I będzie miała dużo większe możliwości wyjaśnienia przebiegu tej katastrofy.

Czy jednak nie jest już za późno, by powołać taką komisję? Przecież dowody w tej sprawie niszczeją od miesięcy. Nie, nie jest za późno. Komisja badająca zbrodnię katyńską została powołana aż 12 lat po niej. Oczywiście, dowody w sprawie katastrofy niszczeją, został wycięty las dookoła lotniska, zdemontowano istotną część wraku Tupolewa. Nie wiemy, co stało się z kokpitem samolotu… Ale nawet w tej dramatycznej sytuacji nie jest za późno na powołanie międzynarodowego zespołu, który zbadałby sprawę. Wyjaśnienie katastrofy będzie możliwe, tylko trudniejsze. Rozmawiałem na ten temat z posłem do Parlamentu Kanadyjskiego, Przewodniczącym Andrew'em Kanią. On, podobnie jak wielu kongresmanów USA, jest przekonany o celowości powołania takiej Komisji.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że Bogdan Borusewicz pytany w Ottawie, dlaczego obchody rocznicy zbrodni katyńskiej zostały podzielone na dwie oddzielne uroczystości, powiedział, że dzięki temu uratowało się sześciu senatorów. Marszałek Borusewicz rzeczywiście użył takiego sformułowania. Ludzie, którzy mi o tym mówili, byli naprawdę zszokowani. W ich odczuciu słowa Borusewicza mogły sugerować, że były jakieś przesłanki, mówiące o możliwej tragedii. Moim zdaniem wypowiedź pana Marszałka świadczy albo o ogromnej niezręczności, albo o arogancji. I jest skutkiem atmosfery narastającej wokół śp. Prezydenta. Atmosfery organizowanej przez ludzi, mówiących, iż należy „wypatroszyć Kaczyńskiego”, używających języka, który miał znieczulić ludzi i wzbudzić agresję wobec środowiska niepodległościowego.

Czy kampania nienawiści, rozpętana w Polsce przeciwko prezydentowi Kaczyńskiemu, mogła być przyczyną zaniedbań związanych z wylotem 10 kwietnia do Smoleńska? Moim zdaniem na pewno się do nich przyczyniła, doprowadziła do pewnego rozprzężenia służb, np. Biura Ochrony Rządu. W innej sytuacji nie byłoby możliwe, by szef BOR gen. Janicki mógł powiedzieć publicznie, iż nie wiedział, kto leci tym samolotem. Gen. Janicki stwierdził to dziesięć dni po tragedii. Nie poniósł żadnej odpowiedzialności za zaniedbania, do których dopuścił przy organizacji ochrony Prezydenta. Istnieją przesłanki do stwierdzenia, że 10 kwietnia przed wylotem zdawano sobie sprawę, że samolot może być niesprawny. Zlekceważono tę informację. Ciągłe lekceważenie Prezydenta RP i jego bezpieczeństwa zaowocowało tym, że ktoś uznał, że lepiej nie widzieć, iż samolot może być niesprawny. Wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego, uznali, że jakoś to będzie. Nie było...

Czy widząc ogrom zaniedbań, które miały miejsce przed wylotem 10 kwietnia, nie boi się Pan rozmycia odpowiedzialności za nie? Oczywiście, boję się. We wstępnym raporcie z prac naszego zespołu z sierpnia 2010 roku wskazywaliśmy, że odpowiedzialność polityczną za katastrofę ponosi premier Donald Tusk i ministrowie Radosław Sikorski, Tomasz Arabski, Bogdan Klich, Jerzy Miller, gen. Marian Janicki. Na odpowiedzialność tych osób wskazywał również prezes Jarosław Kaczyński podczas Zgromadzenia Obywatelskiego dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Ci ludzie powinni odejść z zajmowanych stanowisk. To się nie dzieje, bo rząd i establishment boją się spojrzeć prawdzie w oczy. Sądzą, że sprawę śmierci Prezydenta i polskiej elity politycznej da się wdeptać w ziemię, zepchnąć na margines, sprowadzić do poziomu zwykłego nieszczęśliwego wypadku. Kurczowo trzymają się tej wersji i tym samym przygotowują sobie marny los. Bo prawda wyjdzie na wierzch, a winni poniosą konsekwencje. Tym większe, im bardziej dziś lekceważą swoją odpowiedzialność.

Czy nie ma Pan poczucia, że polski rząd wolał oddać śledztwo Rosji, żeby nie zadawać pewnych pytań? Że wolał sam nie sprawdzać, czy to nie był zamach, żeby nie musieć reagować, nie musieć podejmować decyzji np. o wypowiedzeniu wojny? Rzeczywiście rząd Tuska zachowuje się tak, jakby się bał uczciwego i transparentnego śledztwa. Ciągle słyszymy, że czegoś nie wolno mówić, na coś trzeba cierpliwie czekać. Ale Tuskowi nie chodzi o polską rację stanu, lecz o losy grupy ludzi odpowiedzialnych za tę tragedię. Stąd próba zasłaniania się Rosją. Ujawnienie prawdy jest konieczne. Nie ma takich okoliczności politycznych, które mogłyby nas powstrzymać przed dochodzeniem do niej. Sprawa konsekwencji politycznych musi być analizowana i realizowana odrębnie. Najpierw należy zebrać fakty, zestawić je i wyciągnąć wnioski, a potem podejmować działania polityczne. Odwrotna sytuacja nie powinna mieć miejsca. To postawa wasalna. Badając przyczyny katastrofy smoleńskiej na pewno należy także wziąć pod uwagę kwestię zamachu. I nasz Zespół ten wątek bada. Bierzemy też pod uwagę niesprawność samolotu remontowanego wcześniej w Samarze i tzw. nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Nie wiem dzisiaj, która z hipotez jest bardziej prawdopodobna. Myślę, że w całej sprawie dominuje odpowiedzialność strony rosyjskiej, że ktoś odpowiada za naprowadzenie Tu 154 w taki sposób, że uratowanie się graniczyło z cudem. Kontroler rosyjski miał obowiązek wydać zgodę lub zakaz lądowania. Zakazu nie wydał i powtarzał: „jesteście na kursie i na ścieżce…”. To znaczy, że zgadzał się na lądowanie. A przecież konsultował to wcześniej z centralą w Moskwie. Tak więc bezpośrednia odpowiedzialność wydaje się oczywista. Jednak nawet przy takim działaniu strony rosyjskiej piloci podjęli nieprawdopodobny wysiłek uratowania pasażerów. Być może, gdyby nie niechlujność w przygotowaniach lotu, próby te okazałyby się skuteczne.

Czy Pana zespołowi udało się ustalić wątpliwości dotyczące samego przebiegu katastrofy? Czy wiedzą Państwo na przykład, co nad Smoleńskiem robił wojskowy Ił? Sprawa odtworzenia przebiegu tragedii jest dla nas najtrudniejsza. Zdecydowana większość materiałów dotyczących tego znajduje się w rękach rosyjskich. W wyniku świadomych działań administracji Donalda Tuska materiał, którym dysponuje Polska, jest bardzo niepełny. Musimy się obracać w kręgu hipotez. Nie wiadomo, jaki był cel lotu tej maszyny, kto nią leciał, ani nawet kiedy dokładnie Ił próbował lądować na smoleńskim lotnisku. Wiemy, że był to lot ujęty w planie między lądowaniem Jaka i Tu-154. To też ważna różnica w stosunku do wizyty Donalda Tuska. Samolot polskiego premiera korzystał ze specjalnych zasad towarzyszących lądowaniom premiera Putina – ze względu na bezpieczeństwo przestrzeń powietrzna została zamknięta dla wszystkich innych samolotów. 10 kwietnia tego przywileju już nie było… Również sprawa określenia momentu katastrofy Tupolewa nie została ostatecznie rozwiązana i wciąż są w tej sprawie rozbieżności. Przypominam, że są relacje dziennikarskie, według których polski samolot rozbił się o godzinie 8:39, a nie 8:41. A rosyjski minister Szojgu mówił o 8.50.

Śledczy mogą mieć lepszą wiedzę? Oczywiście, zarówno prokuratora, jak i premier Tusk znają cały przebieg katastrofy. Jest on odwzorowany w tzw. skrzynce szybkiego dostępu – ATM, rejestrującej działania urządzeń oraz notującej wszystkie parametry lotu. Jej kopia znalazła się w polskich rękach już kilka dni po katastrofie. Polscy prokuratorzy dysponują tym materiałem. Mimo zapewnień o przejrzystości śledztwa Polacy do tej pory nie mogli poznać wyników analizy tych zapisów i przebiegu katastrofy.

Czym Pan to tłumaczy? Arogancją władzy i lekceważeniem opinii publicznej. Ale też strachem przed ujawnieniem prawdy. I dzieje się to przy akceptacji lub milczącym przyzwoleniu większości mediów i części społeczeństwa polskiego.

W jaki sposób Pana zdaniem katastrofa smoleńska została wykorzystana w polskiej polityce? Od samego początku wykorzystywano ją do wywierania presji na opozycję. Dochodzenie prawdy i szukanie przyczyn wypadku Tupolewa jest traktowane jako próba nieuczciwego ataku na rząd i wykorzystywania tragedii do doraźnych celów politycznych. Argumentów tych używano nawet – a może szczególnie - wobec osób rodzinnie dotkniętych tą tragedią. Każdy, kto podejmuje temat dramatu z 10 kwietnia, stawia niewygodne pytania, żąda odpowiedzi na nie i konkretnych działań wobec strony rosyjskiej, jest brutalnie atakowany przez partię rządzącą i większość mediów.

Czy zgodziłby się Pan z tezą, że katastrofa smoleńska i polska reakcja na nią pozwoliła Rosji zdominować jeszcze bardziej nasz kraj? To trafna diagnoza. Katastrofa smoleńska stała się punktem zwrotnym. Ten zwrot był przygotowywany od lat, to narastało. Pierwszą odsłoną przygotowań była wojna w Gruzji w 2008 roku, potem była inicjatywa posła Stefana Niesiołowskiego, by zbrodni katyńskiej odebrać status ludobójstwa. Ostateczny zwrot dokonał się po 10 kwietnia. W międzyczasie rząd Tuska przeszedł do porządku dziennego nad nową doktryną dominacji rosyjsko-niemieckiej w Europie, którą zaproponował Władimir Putin 1 września 2009 roku na Westerplatte. Premier Rosji mówił tam o budowie wraz z Niemcami wielkiej Europy. Sięgnął - zapewne nie przypadkiem - do słownictwa z lat 30. XX wieku. W Polsce ten projekt jest wprowadzany poprzez próbę ograniczenia podmiotowości naszego państwa. Sprawa katastrofy staje się narzędziem ułatwiającym wasalizację, uprzedmiotowienie państwa polskiego. Mam nadzieję, że te zamiary się nie powiodą.

Pana zdaniem nie przeszliśmy jeszcze granicy, zza której nie będzie powrotu? Narody, póki istnieją, nigdy nie przechodzą takiej granicy. Dzieje Polaków, zresztą nie tylko, przekonują, że zawsze można się odrodzić. Wiele narodów było w przeszłości skazywanych na zagładę, ale jednak się odradzały i zaczynały walczyć o swoją podmiotowość. W Polakach tkwią ogromne pokłady siły. To raczej na wysiłki ludzi, którzy dążą do uprzedmiotowienia Polski, patrzę jako na skazane na przegraną.

Kilka tygodni temu prokurator Andrzej Seremet powiedział, że prokuratura będzie w pełni niezależna dopiero, gdy będzie miała autonomię budżetową. Teraz jej nie ma. Czy Pana zdaniem mogła to być próba zaalarmowania opinii publicznej, że śledczy spotykają się z naciskami politycznymi w sprawie katastrofy smoleńskiej? W rękach premiera i koalicji znajdują się dwa potężne narzędzia wywierania wpływu na prokuraturę. Przede wszystkim sprawa pieniędzy, czyli budżetu prokuratury. Drugim narzędziem jest zapis ustawowy, mówiący, że prokurator generalny składa sprawozdania tylko przed premierem. Nie musi składać sprawozdań żadnemu innemu przedstawicielowi organów państwowych ani opinii publicznej. Próbuje się interpretować ten przepis nawet jako zezwalający na odmowę informacji dla przedstawicieli Sejmu. Podporządkowanie premierowi i izolacja od Sejmu i opinii publicznej przedstawiane są jako niezależność. W istocie te rozwiązania dają premierowi możliwość wpływania na decyzje prokuratury. Stąd widoczna bezradność śledczych i arogancja Premiera oraz ministra Millera. Ale proszę mi wierzyć, to wszystko do czasu... Rozmawiał Stanisław Żaryn

SOWA reaktywuje WSI? Byli żołnierze, pracownicy cywilni i szefowie zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych, powołali stowarzyszenie mające bronić wizerunku WSI, o wdzięcznej nazwie SOWA. Formalnie rozpoczęło działalność 21 stycznia. Jego prezesem został gen. Marek Dukaczewski, były szef WSI . Tak, to ten Dukaczewski, który gorąco poparł kandydaturę gajowego i pił szampana po wygranej Komorowskiego wspólnie ze swoimi druhami. - Chcemy przywrócić instytucji właściwe miejsce w historii polskich służb specjalnych - powiedział "Rz" gen. Marek Dukaczewski, prezes stowarzyszenia. - Stowarzyszenie ma zintegrować środowisko i przywrócić dobre imię WSI - podkreślił gen. Dukaczewski. Generał ma nadzieje, że gdy sprawa sposobu likwidacji WSI przez rząd PiS trafi do Sejmu, w końcu o służbie będzie się mówić inaczej. - Jak o jednej z wielu służb specjalnych, a nie jak o organizacji przestępczej - mówi Dukaczewski. - Może padnie słowo "przepraszam" wobec upokorzonych i pomówionych żołnierzy i pracowników WSI - dodaje. SOWA, utrzymywana ze składek członkowskich ma za zadanie pomagać byłym członkom m.in. w sprawach sądowych związanych z raportem po likwidacji. Dlaczego symbolem stowarzyszenia jest właśnie sowa? - To międzynarodowy symbol służb wywiadowczych - tłumaczy generał. WSI zostały zlikwidowane 30 września 2006 r. Rząd PiS wskazywał, że patologie działalności służby nie pozwalają na jej dalsze istnienie. Po WSI, powołano Służbę Kontrwywiadu Wojskowego i Służbę Wywiadu Wojskowego, gdzie trafili m.in. pozytywnie zweryfikowani pracownicy dawnych służb. Termin powołania stowarzyszenia nie był chyba przypadkowy. Kilka dni wcześniej nieoficjalny kandydat PO na prezydenta Bronisław Komorowski przedstawił priorytety swojej przyszłej prezydentury. - „hańbą było zlikwidowanie wojskowych oczu i uszu, jakimi są wywiad i kontrwywiad [...]. To była decyzja szkodliwa z punktu widzenia państwa polskiego. Nie były to służby dawnego PRL-u, tylko demokratycznego państwa”.- oświadczył wówczas jeszcze marszałek Sejmu. Było to nic innego jak zanegowanie procesu likwidacji i weryfikacji WSI – czyli treści sejmowej ustawy o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego i Służbie Wywiadu Wojskowego oraz przepisów wprowadzających tę ustawę. Niemal w tym samym czasie Dukaczewski poinformował o powstaniu SOWY. Zadziwiająca zbieżność. Tym bardziej, ze wiadomo iż Komorowski był jedynym z PO, który głosował przeciwko likwidacji postkomunistycznej służby jakim było WSI. Na czele stow. SOWA stoi gen bryg. Marek Dukaczewski – w latach 2001–2005 szef WSI, wcześniej oficer Zarządu II Sztabu Generalnego LWP, szkolony przez GRU w roku 1989. Na świadectwie ukończenia kursu sowieckie służby umieściły informację, że uprawnia ono do wykonywania „czynności, w zakresie których był szkolony” na terenie ZSRR. Nazwisko Dukaczewskiego pojawia się również w archiwach Stasi, do których dotarł brytyjski wywiad MI-6. Obok gen. Bolesława Izydorczyka i Konstantego Malejczyka Dukaczewski figuruje jako jeden z szefów WSI, „bezpośrednio zaangażowanych w działalność wywiadowczą przeciwko Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym już po upadku komunizmu w Polsce”. O rzeczywistej, obecnej roli Dukaczewskiego świadczą fakty ujawnione przez Witolda Waszczykowskiego – negocjatora w sprawie tarczy antyrakietowej. Twierdził on, że były szef WSI bywa częstym gościem w gabinecie ministra Radosława Sikorskiego, który konsultuje z nim wiele decyzji personalnych. W ostatnich dwóch latach Dukaczewski zasłynął publicznym głoszeniem licznych rewelacji na temat skutków likwidacji WSI. W lutym 2007 r. twierdził jakoby „za granicą zatrzymano kilku znajomych jednej z osób wymienionych w raporcie z weryfikacji WSI”, rok później oburzał się na „nielegalne kopiowanie i wynoszenie materiałów kontrwywiadu przez ludzi Macierewicza” i postulował, by „»wygasić SKW«, bo straciła kontrolę nad listą współpracowników”. W czerwcu 2008 r. alarmował, że „polski wywiad utracił kontakt z agentami w Rosji, na Ukrainie, na Białorusi oraz w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie, a ich życie może być zagrożone”, a we wrześniu ubiegłego roku wieścił, iż „wojskowy wywiad dziś już praktycznie nie istnieje”. Wszystkie rewelacje Dukaczewskiego okazywały się kłamstwem, nigdy bowiem nie potwierdzono przypadków, o których grzmiał były szef WSI. Nie trzeba dodawać, że oficer ten nie przyznał się do „pomyłek” i nadal jest medialnym fachowcem od spraw służb wojskowych.

całość o składzie tutaj http://wzzw.wordpress.com/2010/02/20/sowa-–-czyli-reaktywacja/

(SOWA – czyli reaktywacja Jak powołanie stowarzyszenia Pro Milito we wrześniu 2007 r. stanowiło zwiastun rządów Platformy Obywatelskiej – tak utworzenie Stowarzyszenia SOWA wydaje się wieńczyć dwuletni okres reaktywacji wpływów środowiska Wojskowych Służb Informacyjnych. Termin powołania stowarzyszenia wybrano nieprzypadkowo. Przed kilkoma dniami (nieoficjalny) kandydat Platformy na prezydenta Bronisław Komorowski zechciał wyjawić priorytety swojej przyszłej prezydentury. Dowiedzieliśmy się, że zdaniem Komorowskiego „hańbą było zlikwidowanie wojskowych oczu i uszu, jakimi są wywiad i kontrwywiad [...]. To była decyzja szkodliwa z punktu widzenia państwa polskiego. Nie były to służby dawnego PRL-u, tylko demokratycznego państwa”. W ustach marszałka Sejmu – tak sformułowana opinia oznacza faktyczne zanegowanie całego procesu likwidacji i weryfikacji WSI – czyli treści sejmowej ustawy o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego i Służbie Wywiadu Wojskowego oraz przepisów wprowadzających tę ustawę. Niemal w tym samy czasie, gen. Marek Dukaczewski poinformował, że powołane 21 stycznia br. Stowarzyszenie SOWA ma za zadanie „ zintegrować środowisko i przywrócić dobre imię WSI”. Dukaczewski nie ukrywał, że liczy, iż sprawa likwidacji WSI trafi do Sejmu i powstanie komisja śledcza mająca ustalić dowody przestępczej i szkodliwej dla państwa działalności likwidatorów WSI. Były szef „wojskówki” domaga się nawet, by wobec „upokorzonych i pomówionych żołnierzy i pracowników WSI” padło słowo „przepraszam”.

Utworzenie SOWY ma stanowić przełom w dotychczasowej działalności oficerów i oznacza, że środowisko to pragnie jak najszybciej odzyskać pełnię wpływów. Zbieżność rejestracji stowarzyszenia z akcją forsowania kandydatury Komorowskiego nie jest oczywiście przypadkowa. Świadczy, że ludzie wojskowych służb otwarcie włączają się do życia publicznego – mając świadomość sprzyjających okoliczności i wsparcia ze strony rządzących.

Medialny fachowiec od spraw służb wojskowych Warto przyjrzeć się grupie założycieli stowarzyszenia – tym bardziej że jej skład może wiele powiedzieć o prawdopodobnych intencjach tych ludzi. Na czele stoi gen bryg. Marek Dukaczewski – w latach 2001–2005 szef WSI, wcześniej oficer Zarządu II Sztabu Generalnego LWP, szkolony przez GRU w roku 1989. Na świadectwie ukończenia kursu sowieckie służby umieściły informację, że uprawnia ono do wykonywania „czynności, w zakresie których był szkolony” na terenie ZSRR. Nazwisko Dukaczewskiego pojawia się również w archiwach Stasi, do których dotarł brytyjski wywiad MI-6. Obok gen. Bolesława Izydorczyka i Konstantego Malejczyka Dukaczewski figuruje jako jeden z szefów WSI, „bezpośrednio zaangażowanych w działalność wywiadowczą przeciwko Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym już po upadku komunizmu w Polsce”. O rzeczywistej, obecnej roli Dukaczewskiego świadczą fakty ujawnione przez Witolda Waszczykowskiego – negocjatora w sprawie tarczy antyrakietowej. Twierdził on, że były szef WSI bywa częstym gościem w gabinecie ministra Radosława Sikorskiego, który konsultuje z nim wiele decyzji personalnych. W ostatnich dwóch latach Dukaczewski zasłynął publicznym głoszeniem licznych rewelacji na temat skutków likwidacji WSI. W lutym 2007 r. twierdził jakoby „za granicą zatrzymano kilku znajomych jednej z osób wymienionych w raporcie z weryfikacji WSI”, rok później oburzał się na „nielegalne kopiowanie i wynoszenie materiałów kontrwywiadu przez ludzi Macierewicza” i postulował, by „»wygasić SKW«, bo straciła kontrolę nad listą współpracowników”. W czerwcu 2008 r. alarmował, że „polski wywiad utracił kontakt z agentami w Rosji, na Ukrainie, na Białorusi oraz w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie, a ich życie może być zagrożone”, a we wrześniu ubiegłego roku wieścił, iż „wojskowy wywiad dziś już praktycznie nie istnieje”. Wszystkie rewelacje Dukaczewskiego okazywały się kłamstwem, nigdy bowiem nie potwierdzono przypadków, o których grzmiał były szef WSI. Nie trzeba dodawać, że oficer ten nie przyznał się do „pomyłek” i nadal jest medialnym fachowcem od spraw służb wojskowych.

Z błogosławieństwem Jaruzelskiego i Kiszczaka Wiceprezesem stowarzyszenia SOWA został płk Jan Oczkowski wywodzący się z elitarnego oddziału „Y” – szef Biura Bezpieczeństwa WSI za czasów kierowania tą służbą przez Dukaczewskiego. Oczkowski wkupił się w łaski szefa, stając na czele kilkudziesięcioosobowej komisji, która szukała haków na poprzednie kierownictwa WSI (z gen. Tadeuszem Rusakiem), nakłaniając oficerów do składania fałszywych zeznań obciążających Rusaka i jego współpracowników. Przed kilku laty pojawiły się informacje, że płk Oczkowski dysponuje niezwykle cennym dla Dukaczewskiego atutem – listą oficerów WSI na niejawnych etatach, pracujących w biznesie, nauce, ministerstwach. Prof. Andrzej Zybertowicz twierdził natomiast, że Oczkowski „ma wiedzę o hakach na umoczonych”. Wiadomo również, że w WSI istniała praktyka prowadzenia nierejestrowanych źródeł osobowych, których nie ujmowano w oficjalnej ewidencji. Nieumieszczenie agentów w ewidencji mogło służyć omijaniu zakazu werbunku osób pełniących ważne funkcje publiczne. Na dokumenty wskazujące, że najcenniejsza agentura była przez ostatnie lata wyprowadzana poza WSI i może być teraz kontrolowana w zupełnie innym środowisku natrafili członkowie Komisji Likwidacyjnej. Niewykluczone zatem, że wiedza płk. Oczkowskiego obejmuje również tę agenturę. Wydaje się, że ten atut może mieć decydujące znaczenie dla pozycji, jaką Oczkowski zajmuje w SOWIE. Sekretarzem generalnym stowarzyszenia został płk Zbigniew Chąciak. Członkami: Sławomir Michalski, ppłk Jan Bielak, mjr Tadeusz Korablin, mjr Andrzej Milczarek, płk Zbigniew Kumoś, płk Roman Oziębała, płk Ryszard Palczak, płk Zbigniew Woś, płk Józef Krześniak – (skarbnik), kpt Jacek Chymkowski, Małgorzata Mazurek. Nazwiska niektórych osób znajdziemy w Raporcie z Weryfikacji WSI. Szczególną uwagę warto poświęcić dwóm oficerom – płk. Krześniakowi i płk. Kumosiowi. Ten pierwszy jest byłym oficerem oddziału finansów Zarządu II SG WP, a potem WSI. Nazwisko Krześniaka pojawia się w związku z odkryciem przez Komisję Likwidacyjną skarbu ukrytego w tajnym sejfie centrali WSI. Chodzi prawdopodobnie o zaginioną część przedwojennego Funduszu Obrony Narodowej oraz precjoza pochodzące z afery „Żelazo”. Odpowiedź – jak i kiedy skarb trafił w ręce służb wojskowych – spodziewano się uzyskać, przesłuchując m.in. płk. Józefa Krześniaka, zastępcę szefa służby finansowej WSI. Powierzenie Krześniakowi funkcji skarbnika SOWY jest zatem oczywistą kontynuacją roli, jaką ten oficer spełniał w Zarządzie II SG, a następnie w WSI. Ważną postacią stowarzyszenia wydaje się płk. Zbigniew Kumoś. Jego obecność może świadczyć, że inicjatywa powołania SOWY ma przyzwolenie starej kadry komunistycznej bezpieki i osobiste „błogosławieństwo” Jaruzelskiego i Kiszczaka. Jest także bezpośrednim potwierdzeniem związków stowarzyszenia z Pro Milito – organizacją oficerów ludowego wojska, założoną tuż przed wyborami 2007. Jednym z jej założycieli był również gen. Dukaczewski. Kumoś jest politologiem i historykiem wojskowości, wykładowcą Akademii Humanistycznej w Pułtusku, prezesem fundacji „Fundusz Pomocy Sybirakom”, prezesem „Instytutu Badań Naukowych oraz członkiem Rady Wydawniczej Biuletynu Stowarzyszenia Pro Milito. Jego książka z roku 1985 „O wolną i demokratyczną Polskę: myśl polityczno-wojskowa lewicy polskiej w ZSRR 1940–1944” została wymieniona przez historyka IPN Piotra Łysakowskiego jako jedna z publikacji zawierających komunistyczne kłamstwa na temat mordu w Katyniu. Dokonania naukowe Kumosia docenia sam gen. Jaruzelski, wielokrotnie powołując się na jego opracowania, a nawet korzystając z nich podczas wyjaśnień składanych przed sądem. Nazwisko Kumosia pojawiło się przed trzema laty w artykule „Dziennika” „Ludzie WSI chcą skompromitować PiS”, w którym informowano, że grupa oficerów zlikwidowanych służb przygotowuje tzw. kontrraport oparty na wiedzy zdobytej podczas pracy w wywiadzie wojskowym, a być może nawet na wyniesionych z WSI dokumentach. Raport miał być wymierzony w braci Kaczyńskich oraz innych polityków dawnego Porozumienia Centrum. Redakcją tych „komprmateriałów” miał zająć się płk dr Zbigniew Kumoś. Bliskie związki Kumosia z Jaruzelskim zdają się potwierdzać, że obecna inicjatywa żołnierzy WSW/WSI może liczyć na poparcie kadry wywodzącej się z sowieckiego Głównego Zarządu Informacji Wojskowej – czyli ludzi związanych z gen. Kiszczakiem.

Sprawdzeni „towarzysze broni” Koncepcja, według jakiej zbudowano strukturę stowarzyszenia, jest czytelna w dwóch obszarach. Po pierwsze – skład zarządu stanowi odbicie schematu podległości służbowej, obowiązującej w WSI za czasów szefostwa Dukaczewskiego. Obecność pułkowników Oczkowskiego i Oziębały świadczy o wsparciu projektu na „starych”, sprawdzonych „towarzyszach broni” oraz zdaje się sugerować, że wiedza szefostwa o tajnej agenturze nadal może być wykorzystana. Po wtóre – decydowała przydatność dla organizacji poszczególnych członków – oficerów. Obecność ludzi takich, jak mjr Tadeusz Korablin, specjalista ds. ochrony informacji niejawnych, czy płk Józef Krześniak wskazuje na zapowiadany przez Dukaczewskiego plan organizowania odpłatnych szkoleń z zakresu ochrony informacji niejawnych oraz gwarantuje zaplecze dla finansowej strony przedsięwzięcia. Wsparcie „intelektualne i naukowe” stowarzyszenie zamierza czerpać z potencjału płk. Kumosia i podobnych mu historyków. Jak wynika z powyższego przeglądu – ludzie WSI solidnie przygotowali się do „przywracania dobrego imienia” – zatem prowadzone od dwóch lat działania reaktywujące, zdają się zmierzać do fazy końcowej.. Aleksander Ścios). Ale dzisiaj koniec świętowania zwycięstwa Komorowskiego. Szampany wypite. Czas przystąpić do ofensywy, wszak Dukaczewski ma swojego człowieka pod żyrandolem. Pora odbić IIIRP! Stowarzyszenie SOWA rozesłało do mediów oświadczenie, w którym żąda pełnej rehabilitacji WSI. Pod dokumentem podpisał się gen. Marek Dukaczewski. "OŚWIADCZENIE Stowarzyszenia ,,SOWA" z dnia 29 września 2010 roku 30 września 2010 r. roku mijają 4 lata od likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Ogłoszony w lutym 2007 roku, "Raport o działaniach żołnierzy i pracowników Wojskowych Służb Informacyjnych (...)” mający być podstawowym dowodem uzasadniającym rozwiązanie WSI okazał się wielkim skandalem oraz kompromitacją jego twórców. Nie udowodnił tezy o podejmowaniu przez WSI działań naruszających prawo, przyczynił się, między innymi do: osłabienia obronności państwa; naruszenia dóbr osobistych opisanych w nim bezpodstawnie osób; poczynienia wielu szkód poprzez ujawnienie nazwisk oficerów i osób współpracujących z WSI oraz zdemaskował operacje wojskowych służb specjalnych, które z uwagi na interes państwa powinny pozostać tajne. Niezawisłe sądy wydały wiele orzeczeń jednoznacznie korzystnych dla opisanych w ,,Raporcie'' osób. Prokuratura odmówiła wszczęcia lub umorzyła zdecydowaną większość oskarżeń skierowanych przez autora "Raportu''. Nawet sztandarowe oskarżenie WSI o handel bronią zostało umorzone z uwagi na nie popełnienie przestępstwa. Apelujemy o uchylenie wydanego 29 maja 2007 r. Zarządzenia nr 53 Prezesa Rady Ministrów powierzającego Szefowi Służby Kontrwywiadu Wojskowego realizację działań wobec byłych żołnierzy WSI. Oczekujemy wywiązania się organów władzy państwowej z ustawowego obowiązku opracowania uzupełnienia ,,Raportu'' o nowe informacje i okoliczności obrazujące nieprawdziwość lub bezprawność jego zapisów. Dzisiaj wyraźnie widać, że plan zdyskredytowania WSI, pomimo wielu podejmowanych prób ponosi fiasko, a decyzja o ich likwidacji nie miała merytorycznego uzasadnienia. Oczernianie instytucji państwa, jaką były WSI, skazane jest na niepowodzenie z przyczyn obiektywnych. Nie znaleziono dowodów ,,przestępczej działalności'' WSI, z prostej przyczyny, bo jej nie było. WSI były efektywnymi wojskowymi służbami specjalnymi działającymi dla dobra Sił Zbrojnych RP i obronności Państwa. Apelujemy do władz państwowych, instytucji publicznych i mediów o poparcie i podjęcie działań przytaczających dobre imię byłym żołnierzom i pracownikom Wojskowych Służb Informacyjnych.

Prezes Zarządu Głównego gen. bryg. Marek DUKACZEWSKI"

WSI postkomunistyczne pewne swego jak nigdy dotąd. Nic dziwnego. Przecież otwierali szampana i wiwatowali w dniu wygranej Komorowskiego. To był dla nich wspaniały wybór jakiego dokonali zmanipulowani Polacy. Mieli więc co święcić. A teraz dali sygnał do ostatecznej bitwy. IIIRP musi być znowu ich dojną krową. A Komorowski jest ich nadzieją na wygraną.

http://www.rp.pl/artykul/430064_Sowa_bedzie_bronic_WSI.html
http://wirtualnapolonia.com/2008/07/05/pro-milito-straszy-puczem/
http://www.wpolityce.pl/view/2273/WSI_zadaja_pelnej_rehabilitacji__I_twi... kryska's blog

POSŁANIE KACZYŃSKIEGO DO AMBASADORÓW I EUROPOSŁÓW Dziś do wszystkich ambasadorów krajów UE, akredytowanych w Polsce, a także ambasadorów Szwajcarii, Norwegii, USA, Kanady, Izraela oraz m.in. krajów wchodzących w skład Partnerstwa Wschodniego został wysłany tekst Jarosława Kaczyńskiego. To analiza kierunków polityki zagranicznej Polski w ostatnich latach, relacji między Unią a Rosją, a także stosunków między Brukselą a krajami, które stanowiły część ZSRR. Tekst ten - w języku angielskim - otrzymali również wszyscy posłowie do Parlamentu Europejskiego z 27 krajów członkowskich UE. A oto treść tego tekstu:

Polska jest szóstym największym krajem Unii Europejskiej. Obok Wielkiej Brytanii, Polska jest najbardziej wytrwałym sojusznikiem USA w Europie. Jest nieustannie zaangażowana we współpracę polityczną i militarną z Waszyngtonem. Świętej pamięci Prezydent Polski Lech Kaczyński, a także mój rząd partii Prawo i Sprawiedliwość, konsekwentnie budowały sojusz dużych i mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Jego osią były kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) oraz kraje Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Zrobiliśmy wiele, aby do struktur europejskich i NATO przybliżyć dawne republiki ZSRR, takie jak Ukraina, a także Gruzja, Azerbejdżan i Armenia oraz Mołdowa. Realizując interesy narodowe i regionalne, zderzaliśmy się z polityką zagraniczną Rosji, która systematycznie odbudowuje swoją strefę wpływów - fakt często pomijany przez amerykańskich i europejskich polityków. Nasza polityka wpisywała się w tradycje polskiej "Solidarności". Trzeba przypomnieć, że już w czasie pierwszego zjazdu związku zawodowego "Solidarność" (1981 r.) wystosowano specjalną odezwę do narodów Europy Środkowo-Wschodniej, co bardzo zdenerwowało Kreml i Układ Warszawski. Wielu Polaków - w tym członkowie mojego rządu - było zainspirowanych przekonaniami i tradycją narodową w duchu "za wolność Waszą i naszą", uważając, że wolność naszego kraju jest ściśle związana z zapewnieniem wolności i demokracji w wielu regionach Europy. Jednocześnie, wspólnie z innymi narodami, walczyliśmy o odkłamanie historii Europy Środkowej i Europy Wschodniej, fałszowanej przez wiele dziesięcioleci przez propagandę sowiecką. Obecnie jesteśmy świadkami prób pomniejszania roli naszego regionu w Europie. Takie działania stanowią prezent dla tych państw, które nie uznają wartości demokratycznych i praw człowieka. Mogą wydawać się biznesowo atrakcyjnymi partnerami ale nie przestrzegają wartości i standardów, które dominują w euroatlantyckiej przestrzeni politycznej. Dzisiaj sytuacja jest całkiem inna w okresie poszerzenia UE w 2004 r. Niemniej, nasz priorytet powiększania roli Europy Środkowo-Wschodniej pozostaje niezmienny i wierzymy, że działa on w interesie sojuszu transatlantyckiego. Kraje, które niedawno odzyskały wolność i zerwały z Moskwą - także dzięki fenomenowi polskiej "Solidarności" - oczekują partnerskich i poważnych relacji z Waszyngtonem. Relacje pomiędzy Europy Środkowo-Wschodnią i USA muszą być ulicą dwukierunkową. Kraje naszego regionu również są zaniepokojone polityką Teheranu czy sytuacją na Bliskim Wschodzie niemniej, nasz region musi mięć zapewnioną ochronę i bezpieczeństwo. Piszę o tym niedługo po przeprowadzeniu wspólnych manewrów wojskowych Rosji i Białorusi pod kryptonimem "Zapad", gdzie "wrogiem" był mój kraj. Jesteśmy stabilnym członkiem struktur międzynarodowych, jak NATO i Unia Europejska. Gramy także w innych międzynarodowych zespołach. Ale dla zapewnienia naszego interesu państwowego nie możemy wykluczyć raz na zawsze, prawa weta przy decyzjach tych struktur, które będą sprzeczne z naszymi aspiracjami i priorytetami. Skądinąd, w Unii Europejskiej dwa z trzech państw używających najczęściej instrumentu weta to "prymusi" integracji europejskiej, kraje bardzo zaangażowane w jej pogłębienie: Niemcy i Belgia. Oznacza to, że można jednocześnie kochać zjednoczoną Europę i twórczo sprzeciwiać się niektórym jej aspektom. Nie doszło do instalacji elementów projektu tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. Za to pojawia się coraz więcej sygnałów, że maleje zaangażowanie Ameryki w Europie. To źle dla obu stron. Niestety, sytuacja ta ma miejsce podczas gdy neoimperialna polityka zagraniczna Moskwy nie budzi kontrreakcji ze strony największych politycznych rozgrywających w Europie i Ameryce. Zacieśnianie bilateralnej współpracy największych państw europejskich z Rosją, podyktowane względami ekonomicznymi, niesie ze sobą poważne konsekwencje polityczne i zmniejsza znaczenie Unii Europejskiej. Europa w 2010 roku jest zdominowana przez największe państwa członkowskie UE w dużo większym stopniu niż to miało miejsce w roku 2004. Traktat Lizboński nie pomógł zrealizować obietnicy znacznego zwiększenia roli Europy w polityce międzynarodowej. Ten instrument nie załagodził także skutków światowego kryzysu finansowego. W życiu potrzebne są przyjaźnie, a w polityce - sojusze. Przyjaźni nie buduje się poprzez egoizm, sojuszy zaś nie cementuje się przez zapominanie o sojusznikach. W tym drugim kontekście przykład Gruzji jest charakterystyczny: polityka ustępstw wobec Rosji ze strony dotychczasowych europejskich i pozaeuropejskich sojuszników nie zachęca innych państw do bycia z układem euroatlantyckim na dobre i na złe. Polski publicysta Juliusz Mieroszewski, który po 1945 roku nie wrócił do Polski okupowanej przez sowieckie wojska, protestując w ten sposób przeciwko narzuceniu rosyjskiej i komunistycznej dominacji w naszym regionie Europy, pisał na emigracji, że aby polityka była skuteczna musi być najpierw moralnie słuszna. Tę starą prawdę chciałbym zadedykować głównym aktorom dzisiejszej międzynarodowej sceny politycznej. Należy respektować interesy nie tylko największych, ale też średnich i małych państw. Należy wrócić do standardów i obyczajów, które były dla wielu ludzi i narodów podstawą wiary w lepszy świat. Należy odkurzyć drogowskazy wartości w polityce międzynarodowej. Zgodnie z tymi zasadami postępował w życiu publicznym mój brat, Prezydent RP Lech Kaczyński, i dla nich zginął w straszliwej katastrofie smoleńskiej. Jarosław Kaczyński

LIST. PONAD GŁOWAMI.To niebezpieczny i prowokacyjny dokument. Słów w nim niewiele, lecz wszystkie biją w jeden punkt.” Czy podobnej treści komentarzy należy spodziewać w związku z ogłoszonym dziś „Listem” Jarosława Kaczyńskiego do ambasadorów?

Przed 29 laty na  posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZR Leonid Breżniew w takich właśnie słowach skomentował „Posłanie NSZZ Solidarność do ludzi pracy Europy Wschodniej” ogłoszone na I Krajowym Zjeździe „Solidarności”. Sześć zdań  „Posłania” wywołało wówczas prawdziwą wściekłość kremlowskich władców. Ich zdaniem, autorzy apelu  „chcieliby posiać zamęt w krajach socjalistycznych, zdopingować grupki różnego rodzaju odszczepieńców”. U podstaw tej reakcji leżał komunistyczny dogmat, iż społeczeństwa i narody zniewolone sowiecką okupacją nie mają prawa ustanawiać kontaktów i budować więzi ponad głowami peerelowskich namiestników. Tylko oni – z woli i nadania Moskwy mogli „kształtować” politykę państwa i wypowiadać się w imieniu narodu. Kremlowskim terrorystom nie mieściło się w głowie, by robotnicy polscy mogli utworzyć wolny związek zawodowy i ośmielali się pisać do robotników innych państw satelickich w poczuciu „historycznej wspólnoty losów”. Nie przypadkiem Jarosław Kaczyński wspomina w swoim „Liście” o „Posłaniu” sprzed kilkudziesięciu lat, a nawet przywołuje słowa Juliusza Mieroszewskiego – autora jednej z najważniejszych koncepcji polskiej polityki wschodniej, w której stosunek wobec obszaru ULB (Ukraina- Litwa- Białoruś) miał być kluczowy dla odzyskania niepodległości i stabilności Europy Środkowo-Wschodniej. Wyrastająca z przedwojennych wizji federacyjnych koncepcja zakładała budowanie regionalnego związku państw Europy Środkowo-Wschodniej i choć niewolna od błędnego definiowania stosunku do Rosji, była najbardziej racjonalnym pomysłem na „geopolityczną konieczność”.  To ona, w dużej mierze kształtowała wschodnią myśl autorów „Posłania do ludzi pracy”. Wyraźnie, do tej samej koncepcji nawiązywała polityka Lecha Kaczyńskiego, o czym także przypomina brat Prezydenta pisząc, iż „Świętej pamięci Prezydent Polski Lech Kaczyński, a także mój rząd partii Prawo i Sprawiedliwość, konsekwentnie budowały sojusz dużych i mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Jego osią były kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) oraz kraje Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Wbrew tezom dzisiejszej propagandy, nakazującej wrogi lub lekceważący stosunek do projektów politycznych zmarłego Prezydenta – była to autentyczna, wyrastająca z tradycji pierwszej „Solidarności” myśl, wokół której Lech Kaczyński budował mądrą politykę zagraniczną. Jestem przekonany, że „List” Jarosława Kaczyńskiego to najważniejszy dokument polityczny ostatnich lat, a jego analizie warto będzie poświęcić znacznie więcej czasu, niż mogę to uczynić obecnie. Tradycyjne przemilczenie z jakim spotkał się w mediach III RP dowodzi, że również ich decydenci zdają sobie sprawę z wagi i symboliki tego przesłania. Podobnie, jak „Posłanie do ludzi pracy” oznaczało przekroczenie pewnej bariery psychicznej i złamanie monopolu partii komunistycznej, tak „List” Kaczyńskiego, napisany z pozycji męża stanu przełamuje stereotyp polityki zagranicznej, jako wyłącznej domeny partii rządzącej i w sposób wyraźny nawiązuje do najważniejszej koncepcji Prezydenta Kaczyńskiego. Ogłoszony „ponad głowami” grupy rządzącej, musi być przez nią odebrany jako zamach na prerogatywy rządu i obecnego prezydenta, a poprzez rzetelną definicję sytuacji  międzynarodowej staje się „kamieniem obrazy” dla Rosji i państw UE. W tym kontekście - jak wymownie brzmi informacja, iż Bronisław K. swoją wizję polskiej polityki wschodniej ma ogłosić w Jałcie, dokąd udaje się na zaproszenie Aleksandra Kwaśniewskiego i fundacji "Yalta European Strategy", której właścicielem jest Wiktor Pińczuk, zięć byłego prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy. Nie mam wątpliwości, że „List” Jarosława Kaczyńskiego wywoła wrogą reakcję pracowników medialnych i polityków z grupy rządzącej. Podobnie - jak przed laty - wywołał ją tekst „Przesłania” I Zjazdu „Solidarności”, nazwany przez peerelowskich namiestników „obłędną prowokacją wobec sojuszników Polski”. Pułkownik Ryszard Kukliński, informował Amerykanów, że nazajutrz po uchwaleniu posłania szef Sztabu Generalnego LWP gen. Florian Siwicki powiedział na spotkaniu w wąskim kręgu sztabowców, że Polska zmierza ku wprowadzeniu stanu wojennego, jeśli będzie trzeba – z pomocą armii radzieckiej. Sami towarzysze radzieccy wystosowali wówczas do „bratniej partii” list, w którym napisano m.in.: „Oczekujemy, że kierownictwo PZPR i rząd PRL bezzwłocznie podejmą zdecydowane i radykalne kroki w celu przecięcia złośliwej antyradzieckiej propagandy i wrogich wobec ZSRR akcji” Choć historia nigdy nie powtarza tych samych sekwencji zdarzeń, są w niej epizody które powinny prowadzić do głębokiej refleksji:  „Prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew omówił ze swym kolegą polskim Bronisławem Komorowskim w trakcie rozmowy telefonicznej zagadnienia związane z dwustronną współpracą, w tym także w perspektywie  planowanych kontaktów politycznych.Poinformowała o tym dzisiaj służba prasowa Kremla.” Ścios

Kaczyński proponuje USA zbudowanie Sojuszu Środkowoeuropejskiego Z listu Kaczyńskiego „ Polska jest najbardziej wytrwałym sojusznikiem USA w Europie. Jest nieustannie zaangażowana we współpracę polityczną i militarną z Waszyngtonem. Świętej pamięci Prezydent Polski Lech Kaczyński, a także mój rząd partii Prawo i Sprawiedliwość, konsekwentnie budowały sojusz dużych i mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Jego osią były kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) oraz kraje Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Zrobiliśmy wiele, aby do struktur europejskich i NATO przybliżyć dawne republiki ZSRR, takie jak Ukraina, a także Gruzja, Azerbejdżan i Armenia oraz Mołdowa. Realizując interesy narodowe i regionalne, zderzaliśmy się z polityką zagraniczną Rosji, która systematycznie odbudowuje swoją strefę wpływów - fakt często pomijany przez amerykańskich i europejskich polityków.”…” Dzisiaj sytuacja jest całkiem inna w okresie poszerzenia UE w 2004 r. Niemniej, nasz priorytet powiększania roli Europy Środkowo-Wschodniej pozostaje niezmienny i wierzymy, że działa on w interesie sojuszu transatlantyckiego. Kraje, które niedawno odzyskały wolność i zerwały z Moskwą - także dzięki fenomenowi polskiej „Solidarności” - oczekują partnerskich i poważnych relacji z Waszyngtonem. Relacje pomiędzy Europy Środkowo-Wschodnią i USA muszą być ulicą dwukierunkową. Kraje naszego regionu również są zaniepokojone polityką Teheranu czy sytuacją na Bliskim Wschodzie niemniej, nasz region musi mięć zapewnioną ochronę i bezpieczeństwo”…” Europa w 2010 roku jest zdominowana przez największe państwa członkowskie UE w dużo większym stopniu niż to miało miejsce w roku 2004. Traktat Lizboński nie pomógł zrealizować obietnicy znacznego zwiększenia roli Europy w polityce międzynarodowej. Ten instrument nie załagodził także skutków światowego kryzysu finansowego.”…” Obecnie jesteśmy świadkami prób pomniejszania roli naszego regionu w Europie. „…( źródło ) Mój komentarz Bardzo zręczny tekst. Kaczyński zaatakował Traktat Lizboński oraz Niemcy. Bo w kontekście wypowiedzi Kaczyńskiego o kondominium mówienie o dominacji dużych państw w Unii sprowadza się tak naprawdę do Niemiec. Kaczyński pomija całkowicie Unię Europejską jak gwaranta bezpieczeństwa Europy Środkowej. Ba sugeruje ,że ktoś celowo pomniejsza role regionu Europy Środkowej , co osłabia jej pozycje konfrontacji z Rosją Niemcy Jednocześnie mówi  jak lider tego sojuszu , jak reprezentant krajów bałtyckich , Węgier, Czech, Słowacji , ale też i jako adwokat Ukrainy, Gruzji. Bardzo istotne będą reakcje państw wezwanych przez Kaczyńskiego  niejako do apelu. Zobaczymy co powiedzą jutro przedstawiciele Litwy, Łotwy, Estonii, Czech, Węgier, Słowacji, bo przecież to także w ich imieniu Kaczyński zaproponował  USA otoczenie przez nie parasolem ochronnym Całego Bloku, czy Sojuszu Środkowo Europejskiego. Czy Kaczyński zrobił to ze swojej inicjatywy , czy też ta inicjatywa wyczekiwana jest przez USA. Kaczyński nie donosi się do obecnego rządu kondominium, kolaborującego, tak jakby ta kolaboracja była nieistotnym , chwilowym przerywnikiem w niezmiennej polityce polskiej racji stanu, polityce Giedroycia, polityce jagiellońskiej . Czy w swojej zawoalowanej  odezwie pomija rząd Tuska, Platformy , bo jest to rząd marionetkowy kondominium . Bo istotą kondominium jest zależność , marionetkowość władzy. Kaczyński w swoim krótkim tekście zarysował strategię państwa polskiego, doktrynę, którą pozwolę sobie nazwać Doktryną Kaczyńskiego. Aby tą doktrynę pełniej zrozumieć , ponad niedomówieniami jakie są w tym swego rodzaju memorandum   muszę państwu przypomnieć kluczowy , dalekosiężny ruch Lecha Kaczyńskiego . Otóż publicznie zaoferował Ukrainie zbudowanie ścisłego , strategicznego  sojusz . Lech Kaczyński powiedział , że Sojusz Ukraińsko Polski  byłby jednym z najsilniejszych sojuszy Europie. Sojusz ten pozwoliłem sobie nazwać Sojuszem Jagiellońskim. Doktryna Kaczyńskiego zakłada budowę  potężnego Sojuszu , Bloku Środkowoeuropejskiego , którego osią faktyczni ma być ścisły strategiczny sojusz Ukrainy i Polski ,a wokół niego ma skrystalizować się potężny Blok Środkowoeuropejski. Bardzo ciekawą rzeczą jest że dokładnie taki scenariusz przewidywał George Friedman w swojej książce dotyczącej przyszłości naszego regionu. Faktycznie byłby to przymierz Bloku Środkowoeuropejskiego z USA .USA miałyby być gwarantem bezpieczeństwa , przynajmniej w początkowej fazie powstawania tego  bloku. Blok ten ma mieć wyraźne ostrze antyrosyjskie , ale także już nieostre  antyniemieckie . Tutaj nietrudno skojarzyć pomniejszanie znaczenia regionu  z tym co pisze Michalkiewicz o peryferyzacji regionu Europy Środkowej . Marek Mojsiewicz.

Europa, czyli nowa Jugosławia? Rozwiązanie problemu beztroskiego zadłużania państw europejskich jest pilne, ale rozwiązanie problemu „deficytu demokracji” w Unii ważniejsze. Demokracja liberalna jest najlepsza – kto tak nie uważa, musi się liczyć z wykluczeniem z debaty publicznej. Co jednak zrobić, gdy wiara w demokrację kłóci się z empirycznym doświadczeniem? Ogranicza się ją tak, żeby zachować pozory. Z jednej strony wszyscy zgadzają się, że o losie państw powinni decydować większością głosów ich obywatele, przy czym im większa ich część obdarzona jest prawem głosu, tym lepiej. Z drugiej, wszyscy się zgadzają, że o losie państw powinni decydować fachowcy. I tu teoria rozmija się z praktyką, bo, jak łatwo zauważyć, wyborcy rzadko wynoszą do władzy fachowców, więcej, częstokroć ich oczekiwania, przed którymi z oczywistych powodów muszą kapitulować wybieralni politycy, są – w dłuższej niż wyborcza perspektywie – po prostu zgubne. Stąd powszechna pochwała demokracji idzie w całym zachodnim świecie w parze z dążnością do wyjęcia spod władzy polityków najistotniejszych obszarów życia publicznego i przekazania ich w ręce fachowców wybieranych przez innych fachowców. Proces taki praktycznie zakończył się już w odniesieniu do pieniądza – żaden wybieralny polityk nie może już psuć waluty, co w dawnych czasach było prostym sposobem na szybkie zdobycie poklasku wyborców kosztem poważnych kłopotów w dalszej przyszłości.

Jeszcze więcej władzy dla eurokratów Ostatnie lata przekonały jednak świat zachodni, że odebranie rządom władzy nad pieniądzem nie wystarczy; wciąż mogą one zdestabilizować światowe finanse, prowadząc nieodpowiedzialną politykę czy to przez zadłużanie się, które stało się zmorą państw europejskich, czy też poprzez niekontrolowane kreowanie quasi-pieniądza rządowymi gwarancjami dla kredytów, co doprowadziło do kryzysu w USA. Zwłaszcza Europa po dramatycznym obnażeniu „kreatywnej księgowości” rządu greckiego przystąpić musiała do dalszego ograniczania demokracji – ratowania przed nią finansów publicznych jako takich. Taka jest geneza propozycji unijnej reformy zarządzania gospodarczego, o której niedawno poinformowała Komisja Europejska, przewidującej skuteczniejsze niż dotąd sankcje dla państw rozdymających deficyty finansów publicznych. Propozycje te nie skupiły na sobie głównej uwagi opinii publicznej, choć dotyczą decyzji perspektywicznie najważniejszej i brzemiennej w skutki. Przede wszystkim, oczywiście, analizowane są skutki planowanej reformy dla europejskiej gospodarki – tę sferę pozwolę sobie tutaj pozostawić fachowcom. Ważniejsze i bardziej dalekosiężne wydają mi się prawdopodobne skutki polityczne. Na gruncie fachowym wszystko wydaje się bowiem oczywiste – zdyscyplinowanie państw strefy euro, a w dalszej perspektywie wszystkich państw członkowskich jest konieczne, aby nie dopuścić do kolejnych kryzysów w typie krachu greckich finansów publicznych; słowa Janusza Lewandowskiego, że lepiej zapobiegać pożarom, niż je gasić, brzmią przekonująco. Sprawy jednak przestają być tak oczywiste, jeśli sobie uświadomimy, że Komisja Europejska nie ma demokratycznej legitymacji do reprezentowania milionów Europejczyków. Oto więc widzimy, jak po cichu istotny atrybut suwerenności państw przenoszony jest na gremium pochodzące z samokooptacji w obrębie swoistej kasty eurokracji, którą wytworzyły dotychczasowe procesy integracyjne.

Prawie jak Cezar Sam proces faktycznego dekonstruowania demokracji bez otwartego odrzucania obowiązującej wiary w nią nie jest w historii pozbawiony precedensu. Przykładem narzucającym się jest oczywiście Oktawian August Cezar, który, godząc konieczność z przyzwyczajeniem swych poddanych, zbudował monarchię zachowującą wszystkie pozory republiki – i to tak skutecznie, że jeszcze przez kilka pokoleń dumni ze swej republiki Rzymianie nie zauważali, że już od dawna jej nie mają. Ten przykład historyczny pod pewnymi względami pasuje do sytuacji współczesnej Europy, albowiem – jak zgadza się większość historyków – przyczyną faktycznego zarzucenia przez Rzym republikańskich zasad nie były prywatne ambicje wodzów i polityków (choć, oczywiście, nie brakowało ich), ale konieczność zapanowania nad rozrośniętym ponad miarę imperium. Skuteczność republiki w ogarnianiu coraz to nowych ziem nie była poprzedzona dalekosiężnym zamysłem, jakąkolwiek analizą potrzeb czy możliwości powstającego imperium. Szereg kryzysów pokazał, że demokratyczne mechanizmy władzy, które doskonale sprawdzały się w państwie niewielkim, zawodzą, gdy trzeba myślenia na większą skalę i w dłuższych perspektywach. Alternatywą dla obalenia demokracji był więc chaos. Są jednak i znaczące różnice. Cesarstwo rzymskie było klasycznym imperium mającym dość oczywiste cele i zasady. O jednoczonej Europie można powiedzieć na pewno, że takowym nie jest. Problem w tym, że nikt nie jest w stanie powiedzieć na pewno, czym ona jest i, przede wszystkim, czym będzie w następnych dziesięcioleciach. Wiadomo tylko tyle, że budowana jest od kilkudziesięciu lat chaotycznie, bez powszechnie akceptowanego planu i jasnego wyobrażenia, co właściwie jest budowane. Zaczęło się od Wspólnoty Węgla i Stali, która miała zapobiec wybuchowi kolejnej wojny, potem pojawiła się idea wspólnej strefy gospodarczej umożliwiającej utrzymanie się w światowej konkurencji z Ameryką Północną i Azją Wschodnią, później idea superpaństwa, realizującego konkurencyjną wobec tych dwóch modeli cywilizacyjnych utopię społeczeństwa dobrobytu, w ślad za tym przyszła myśl o wytopieniu w tyglu integracji nowego, „europejskiego” człowieka i europejskiego narodu; gdzieś po drodze wplątała się w to jeszcze chęć wyrównania przez wspólnotowe struktury szans poszczególnych państw i reintegrowania części kontynentu odciętej na pół wieku żelazną kurtyną.

Jednak ostatnio integracyjny zapał wypalił się, czego dobitnym znakiem jest niewprowadzenie w życie postanowień traktatu lizbońskiego – wybór na stanowiska, które miały stworzyć wspólne przywództwo, bezsilnych urzędników z dalekiego szeregu oznaczał de facto odłożenie stworzonych tym traktatem możliwości „jeśli nie na stronę, to na czas”.

Pancerz na imperializmy? Natura jednak próżni nie znosi i skoro wspólnotowe mechanizmy są po kolei uruchamiane i puszczane w ruch, to ktoś się nimi posługiwać musi. Jeśli zabraknie politycznej woli i pomysłu na stworzenie wspólnego ośrodka zdolnego w sposób harmonijny wypracowywać, mówiąc najogólniej, europejską strategię, to istniejące wspólnotowe mechanizmy będą się musiały wyrodzić. Albo staną się sposobem uprawiania egoistycznej polityki przez wyobcowaną w swoich krajach eurokrację, kontestowaną mniej lub bardziej otwarcie przez rządy narodowe – i to byłoby mniejsze zło – albo wrócimy do tradycyjnego „koncertu mocarstw” i ład europejski rodzić się będzie poprzez ustalenia kilku głównych stolic, które pozostali będą zmuszeni przyjmować do wiadomości. A wtedy wszystkie pracowicie tworzone instytucje, które w założeniu posłużyć miały położeniu kresu wewnątrzeuropejskiej rywalizacji, stać się mogą potężnym narzędziem wykorzystywanym przez mocarstwa do ugruntowywania dominacji nad mniejszymi państwami i wymuszaniu na nich swoich egoistycznych interesów. Sądzę, że taki model Wspólnoty Europejskiej będącej swoistym egzoszkieletem dla narodowych imperializmów jest najgorszym, co może się stać ze wznoszoną od dziesięcioleci budowlą. W chwili obecnej obserwujemy, jak sytuacja rozwija się właśnie w tym najbardziej niepożądanym kierunku. Nie jest oczywiście przesądzone, że europejska polityka znowu wróci w koleiny kongresu wiedeńskiego, niemniej klimat zniechęcenia do integracji, przekonanie, że oznacza ona „dokładanie” przez bogate kraje do biedniejszych i nacisk na bardziej egoistyczną, mocarstwową politykę, dawno już nie był w głównych krajach Unii tak silny. I nie widać niestety politycznego projektu, który mógłby się mu przeciwstawić. A dopóki takiego projektu nie ma, oddanie, de facto, w ręce Komisji Europejskiej kolejnej ważnej kompetencji państw narodowych może mieć złe skutki. Wbrew pozorom, które zdają się wskazywać, że nowe, ostrzejsze reguły są na rękę właśnie słabym graczom – bo pamiętajmy, że z dotychczasowej słabości korzystały dotąd, łamiąc bezkarnie zasady spójności, głównie Niemcy i Francja. To jednak korzyść krótkoterminowa.

Deficyt demokracji Długoterminowo narzucenie krajom Unii dyktatu finansowego grupy oderwanych od obywateli fachowców, bez mechanizmu demokratycznej kontroli nad nimi, oznaczać będzie uruchomienie procesów, które doprowadziły do rozpadu Jugosławii. Warto, żeby Europa studiowała dziś ten przykład i zadawała sobie pytanie, dlaczego ten eksperyment dał tak fatalne skutki, podczas gdy na przykład w Szwajcarii modelowo udało się trwałe połączenie w imię wspólnych interesów narodów mówiących różnymi językami. Nietrudno zauważyć fatalność, która powtarza się wszędzie tam, gdzie odmienne obszary usiłuje się integrować metodami odgórnymi, socjalistycznymi. Zawsze wywołuje to narastające przekonanie każdego z podmiotów, że to on właśnie dokłada do innych i jego kosztem cała integracja się odbywa, a to prowadzi do ostrych napięć. Aby w ogóle móc mówić o zasadniczym problemie Unii Europejskiej, stworzono politycznie poprawne określenie „deficyt demokracji”. Jakkolwiek problem ten nazwiemy – on istnieje. A włożenie systemu kontroli budżetowej w ręce Komisji Europejskiej w takiej strukturze Unii, jaka obecnie istnieje, tylko go pogłębi. Mówiąc potocznie, jest to pewny sposób na wyhodowanie np. w Niemcach przekonania, że utrzymują leni z całej Europy, a w reszcie Europy, zwłaszcza tej najboleśniej pamiętającej wojnę, że Niemcy okradają ją z zasiłków i emerytur. Rozwiązanie problemu beztroskiego zadłużania państw europejskich jest pilne, ale rozwiązanie problemu „deficytu demokracji” jest ważniejsze. Wymaga to odważnej, szeroko zakrojonej reformy Wspólnoty. Na razie Europa idzie po linii mniejszego oporu. A to zawsze linia wiodąca donikąd. RAZ

Mięso Krzywonos, podpisy Wałęsy, czyli demitologizacja –Solidarności "Na spotkaniu u państwa Gwiazdów padło pytanie skierowane do Wałęsy: "Czy to prawda, że podawałeś milicji nazwiska kolegów, którzy brali udział w strajku?". "Tak, podawałem" - odpowiedział Wałęsa. Na to odezwała się Joanna Gwiazda, mówiąc: "Lechu, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, coś ty powiedział?". "Oczywiście, milicja też ludzie, trzeba im było pomóc"."

z Krystyną Wiśniewską rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - W latach 198O-1981 kierowała Pani solidarnościowym Biurem Interwencji w Gdańsku. Po 13 grudnia została Pani internowana. Dzisiaj mówi się, że właśnie powstanie "Solidarności" to zasługa KOR-u i takich działaczy, jak Kuroń, Geremek czy Mazowiecki. - To jest absolutna nieprawda. Jeżeli chodzi o Kuronia, a znałam Jacka, to wyglądało to tak, że po jego artykułach przyszli do Biura Interwencji stoczniowcy i powiedzieli mi dosłownie: "Powiedz Kuroniowi, że jak się jeszcze raz pokaże na stoczni to mu nogi z d... powyrywamy". Przepraszam za sformułowanie, ale tak się dokładnie wyrazili. On wtedy nie miał prawa wstępu na stocznię. Jeżeli zaś Mazowiecki pchał palce, gdzie nie trzeba, to nie miało to wpływu na prawdziwą i autentyczną działalność solidarnościową. To było raczej orbitowanie wokół postaci Wałęsy. KOR miał jedynie wpływ na pewne tylko grupy. Nieprawdą też jest, że grupa "Gwiazdozbiór" była korowska. KOR uznawano za odrębny, służebny podmiot, który pomagał w Ursusie, pomagał w Radomiu, ale "Solidarność" autonomicznie prowadziła swoje działania. KOR miał zresztą niskie noty u działaczy "Solidarności".

- Jednak to te osoby stały się ikonami późniejszej "Solidarności". - Oni przez stoczniowców byli traktowani jak inteligencja, która próbuje po plecach "Solidarności" wejść na górę. Nie byli uważani za masę robotniczą. Robotnicy zaś uważali, że to oni będą mieli teraz coś do powiedzenia. Tym bardziej że stoczniowcy okazali się nie robolami, jak to się popularnie mówi, tylko bardzo mądrymi i myślącymi robotnikami. Dla nich taki Jacek Kuroń ciągle zalatywał im socjalizmem. Oni to po prostu wyczuwali. Czuli, że to nie są ludzie, którzy potem będą o nich walczyć.

- Kto więc wówczas uznawany był za prawdziwy autorytet? - Na pewno autorytetem przede wszystkim była Ania (Anna Walentynowicz - dop. red.). Poza tym Andrzej Gwiazda i jego żona, którzy pomimo swojej inteligenckości byli z ludźmi bardzo zżyci. "Dół", zwykli robotnicy, którzy byli bardzo radykalni, bardziej niż związkowa "góra", mieli do nich duże zaufanie.

- Obecnie pojawiają się nowe postacie, z których próbuje się wykuć bohaterów "Solidarności", jak to miało ostatnio miejsce z Henryką Krzywonos. Jak Pani ocenia? - Pani Krzywonos, o czym wszyscy wiedzą chociażby z relacji Zenka Kwoki, który był autentycznym przedstawicielem pracowników transportu miejskiego, znalazła się przypadkowo w tramwaju, który nie został zatrzymany przez nią, ale przez jej kolegę. Ona nie miała na to wpływu. Owszem, poszła do stoczni, a ponieważ mocno krzyczała, a krzyk robił wtedy wrażenie, znalazła się na środku, podpisała porozumienie i została oddelegowana do MKZ.  Przydzielona do działu gospodarczego, gdzie między innymi przyjmowano zgłoszenia powstających nowych komisji "Solidarności". Była tam miesiąc, półtora maksymalnie, po czym została odwołana na wniosek klientów, ponieważ z pokoju, gdzie urzędowała, dochodziły wulgaryzmy. W związku z tym "Solidarność" nie mogła dopuścić do tego, by urzędnik, który przyjmował nowe komisje, rzucał mięsem. Krzywonos po prostu usunięto z MKZ. Oficjalną przyczyną odwołania jej z MKZ było zaś to, że jest łamistrajkiem. Opisywano ją potem jako rzekomą szefową Biura Interwencji, która przejęła za Wałęsę część pracy, no same kłamstwa. A to, że pani Krzywonos związała się później z panią Kwaśniewską to też kolejna, ciekawa opowieść.

- Jak ocenia Pani z perspektywy 30 lat rolę Lecha Wałęsy? - Źle. Jak najgorzej. Od początku. Wiem, że cieszyłam się zaufaniem Wałęsy, który in blanco podpisywał mi dokumenty. Jego zachowanie od początku było fatalne. Po pierwsze: Wałęsa tolerował Wachowskiego, a po drugie: dostał po prostu tzw. małpiego rozumu. Dla przykładu, czego świadkiem była też moja córka, również działaczka "Solidarności", kiedy Wałęsa podpisywał jakieś pismo, to jego podpis zaczął zajmować pół strony. Bożena Rybicka powiedziała kiedyś: "Lechu, niedługo strony ci na podpis nie starczy", na co Wałęsa odpowiedział: "Jestem coraz większy, to i podpis mam coraz większy". To tylko obrazek z życia, ale pokazuje dobrze jego mentalność. Miałam ogromne wątpliwości, co do jego uczciwości. To, że donosił, było dla nas bezsporne.

- ??? - On się do tego przyznawał. Na spotkaniu u państwa Gwiazdów padło pytanie skierowane do Wałęsy: "Czy to prawda, że podawałeś milicji nazwiska kolegów, którzy brali udział w strajku?". "Tak, podawałem" - odpowiedział Wałęsa. Na to odezwała się Joanna Gwiazda, mówiąc: "Lechu, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, coś ty powiedział?". "Oczywiście, milicja też ludzie, trzeba im było pomóc". Słyszałam to na własne uszy. Dla mnie jest to przyznanie się do donosicielstwa.

- Czy "Solidarność" ma przed sobą obecnie jakąś przyszłość? - Jako związek zawodowy - tak. Jako ruch społeczny - nie wiem, ale na pewno jakiś ruch społeczny, czy to będzie "Solidarność" czy nie, musi powstać. Musi w naszym kraju w końcu coś się stać, aby odpędzić szajkę, która obecnie rządzi Polską. Może to będzie "Solidarność", tego nie wiem.

Wywiad ukazał się w tygodniku "Nasza Polska" Nr 39 (778) z 28 września 2010 r.

Krystyna Wiśniewska (ur. 1932) – w latach 1966–1972 dziennikarka „Dziennika Bałtyckiego”, w styczniu 1972 zwolniona z pracy za umieszczenie żałobnego paska zamiast daty w wydaniu gazety z 16 XII 1971 (1. rocznica masakry w Gdyni), 1973–1980 zatrudniona w Wytwórni Filmów Telewizyjnych Poltel w Warszawie Oddział Gdańsk. Działaczka „Solidarności”, internowana w stanie wojennym, po zwolnieniu emigrantka polityczna we Francji i Niemczech. W 1998 powróciła do Polski, obecnie na emeryturze. 6 IV 1981 – 7 XII 1982 rozpracowywana przez Wydział IIIA/III KW MO w Gdańsku w ramach SOR krypt. „Pirania”, nr rejestracyjny 39409, nast. nr 39611 (za „Encyklopedią »Solidarności«”).

Papier jest cierpliwy...

1. Papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie tym stwierdzeniem można scharakteryzować projekt budżetu na 2011 rok i dokumenty mu towarzyszące przyjęte w ostatnią środę przez rząd. Można odnieść wrażenie, że Minister Rostowski przygotowując projekt budżetu przy pomocy arkusza kalkulacyjnego wstawiał tam takie liczby obrazujące podstawowe wielkości makroekonomiczne aby w rezultacie otrzymać wynoszący 40 mld zł deficyt budżetowy i w konsekwencji dług publiczny niższy niż 55% PKB. Dlatego wpisał wzrost gospodarczy w wysokości 3,5% PKB choć wiadomo,że niechybnie USA a więc i Europę czeka druga fala kryzysu, a ekonomiści zastanawiają się tylko czy będzie on równie głęboki jak pierwszy czy jednak lżejszy. A już wpisanie stopy bezrobocia w wysokości 9,9% w sytuacji kiedy w tym roku wynosi ono blisko 12%, tylko potwierdza, że trzeba było wpisywać takie wielkości, żeby jak w tym przypadku można było wyraźnie zaniżyć dotację do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, a tym samym sztucznie zaniżyć deficyt budżetowy. Podobny charakter mają wpisy wpłaty z zysku NBP w wysokości prawie 2 mld zł czy przejmowanie środków Funduszu Rezerwy Demograficznej w wysokości 4 mld zł, albo przejęcie 5 mld zł wolnych środków przedsiębiorstwa Lasy Państwowe. Wszystko te zapisy tylko w sposób sztuczny zmniejszają deficyt budżetowy.

2. Ale tę cierpliwość papieru jeszcze mocniej widać w kwestii zapisów dotyczących wysokości długu publicznego. W dokumencie podano bowiem, że jeżeli dług publiczny na koniec 2011 roku przekroczy 55% PKB czyli II próg ostrożnościowy to automatycznie wzrosną po raz kolejny stawki podatku VAT, a także zostaną zlikwidowane ulgi podatkowe. Tyle tylko, że przekroczenie przez dług publiczny progu 55% PKB nastąpi już na koniec tego roku. Niedawno przecież resor finansów podał komunikat, że w I półroczu tego roku dług publiczny przyrósł o ponad 51 mld zł do kwoty 721 mld zł a gdyby doliczyć zobowiązania Krajowego Funduszu Drogowego (a tak liczy nasz dług Komisja Europejska) to aż do kwoty 745 mld zł. W II półroczu przyrost długu będzie jeszcze szybszy i wyniesie ponad 58 mld zł. Czyli według metody unijnej wyniesie on 803 mld zł czyli aż 57% PKB, a według metody krajowej (czyli bezuwzględniania zobowiązań KFD ) 780 mld zł czyli 55, 3% PKB. Jak rząd mógł więc przyjąć dokument, w którym uzależnia się podwyżki stawek podatku VAT i likwidację ulg podatkowych od przekroczenia wskaźnika, która może nastąpić na koniec 2011 roku w sytuacji kiedy wskaźnik ten zostanie już przekroczony już na koniec 2010. Zresztą to zamazywanie obrazu naszych finansów publicznych trwa już od wielu miesięcy. Także na koniec roku 2009 Minister Rostowski upierał, że dług publiczny wyniósł tylko 49,9% PKB, a KE podawała ,że wyniósł 51% PKB. Po upływie pół roku resort finansów już te wyliczenia KE potwierdza.

3. Nikt niestety na ten rozziew pomiędzy liczbami podawanymi przez Ministra Finansów, a tym co się dzieje w rzeczywistości nie zwraca uwagi, nikt nie piętnuje , nikt nie rozlicza Rząd wpisuje do dokumentów podwyżkę do maksymalnej czyli do 25% stawkę podatku VAT, likwidację ulgi na dzieci, internetowej, becikowego, a większość komentatorów aprobuje te propozycje, twierdząc, że taka jest cena wychodzenia z kryzysu. Ci sami komentatorzy jednak zupełnie niedawno, z aprobatą kiwali głowami jak Premier Tusk stojąc na tle mapy Europy pokazywał Polskę jako zieloną wyspę wzrostu gospodarczego na tle czerwonego morza kryzysu we wszystkich pozostałych krajach. Tusk i Rostowski powinni wreszcie wyjaśnić, kiedy mówili prawdę czy wtedy stojąc na tle tej mapy czy teraz przyjmując budżet , z koniecznością podwyżek podatków i likwidacji ulg podatkowych. Papier jest cierpliwy i wiele jeszcze bzdur można na nim zapisać ale ludzie coraz mniej. Zbigniew Kuźmiuk

Skończyć z partyjniactwem "Trwały ustrój państwa musi odpowiadać trwałym cechom narodu, dla którego jest przeznaczony, i ludów, z których ten naród się składa" - pisał w latach 20. ubiegłego stulecia prof. Wincenty Lutosławski, filozof i mesjanista. Dziś już nikt nie czyta jego prac filozoficznych o Platonie. Nikt nie pamięta o jego zasługach w walce o polskie narodowe sprawy na Kongresie Wersalskim. Kogo dziś interesuje bujne życie i bogata twórczość Lutosławskiego czy innych wielu wspaniałych Polaków, którzy jako dojrzali ludzie doczekali się w 1918 roku wolnej Polski, a odchodzili do Stwórcy w latach okupacji niemieckiej czy sowieckiej lub krótko po wojnie. Nieco więcej wiemy o tych najwybitniejszych, spopularyzowanych przez podręczniki historii: Józefie Piłsudskim, Ignacym Paderewskim, Romanie Dmowskim, Gabrielu Narutowiczu, ale już prawie nic o ich równie wielkich rówieśnikach, choćby o Feliksie Konecznym, Ferdynandzie Antonim Ossendowskim, Ferdynandzie Ruszczycu, Mariuszu Zaruskim, i wielu, wielu innych Polakach urodzonych po Powstaniu Styczniowym w 1863 roku. Ich dokonania przykrył na dziesiątki lat czerwony komunistyczny pył, odbierając dwóm pokoleniom Polaków myśli, słowa, uczynki i heroiczne często zmagania tych, którzy żyjąc pod zaborami, nie zatracili polskości i wywalczyli ją, gdyż pielęgnowali myśl o niej jako coś najbardziej drogiego. Ta zerwana ciągłość duchowa współczesnych Polaków z pokoleniem pradziadów, zerwana podwójnie boleśnie, bo po utracie ich progenitury, czyli najcenniejszych przedstawicieli pokolenia II RP, ma do dziś swoje konsekwencje. We współczesnej publicystyce, również młodego pokolenia Polaków, padają kardynalne pytania o to, kim są dziś Polacy, co sobą prezentują, czy jesteśmy nadal narodem, czy tylko "polactwem". W tym zamęcie duchowym zaginęły dawne recepty, pomysły, diagnozy, które tylko pozornie wydają się dziś przestarzałe czy "nienowoczesne". Przy dobrej woli mogłyby się okazać nam, współczesnym, niezwykle pomocne, w tym przemyślenia cytowanego na wstępnie prof. Wincentego Lutosławskiego. Czy nie ma on racji, domagając się od władzy wszelkich szczebli "wysokich kwalifikacji moralnych i umysłowych". To podstawowy warunek, aby taka władza mogła pracować na rzecz dobra wspólnego. Trwały ustrój państwa to także taki ustrój, w którym, jak pisze Lutosławski, centralizacja państwa ma dotyczyć jedynie "obrony całości i bytu państwa", a pozostałe dziedziny powinny zostać poddane daleko idącej decentralizacji i autonomii. Można by powiedzieć, że to program dzisiejszych konserwatystów i liberałów, gdyby nie współczesne "liberalne" partie polityczne, których programy rozmijają się z hasłami wyborczymi i które zwyczajnie oszukują obywateli. Twórcy reformy samorządowej, profesorowie Jerzy Regulski i Michał Kulesza, w 20-lecie odrodzenia się samorządu terytorialnego mają koordynować pracę nowo powołanego przez prezydenta Bronisława Komorowskiego gremium "Forum Debaty Publicznej - Samorząd dla Polski". Przy tej okazji wysokie odznaczenia państwowe otrzymali też samorządowcy, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, marszałek sejmiku mazowieckiego Adam Struzik, prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, prezydent Poznania Ryszard Grobelny. Już same te nazwiska świadczą o tym, że nasz system samorządu terytorialnego, także pod względem personalnym, pokrywa się idealnie z systemem władzy i administracji państwowej. Przedstawiciele władzy i samorządu są u nas najczęściej czołowymi politykami partyjnymi zależnymi w działaniu od swoich kierownictw, programów i partyjnych statutów, a nie od wyborców. Samorząd terytorialny traci przez to konieczną w jego funkcjonowaniu autonomię i staje się częścią władzy, którą zdobywa się w czasie wyborów samorządowych jak partyjne łupy. W pewien delikatny sposób potwierdził to prof. Michał Kulesza, mówiąc, że w Polsce "nadal jest silna centralistyczna kultura władzy i zarządzania". A jakim absurdem jest funkcjonowanie, a raczej zwalczanie się partyjnych frakcji na szczeblach lokalnych samorządu terytorialnego, widzimy na co dzień. Zmienić może to tylko nowa ordynacja wyborcza do samorządu terytorialnego. Prezydent zapowiedział, że od 2014 roku wybory we wszystkich jednostkach samorządu terytorialnego mogłyby się odbywać w okręgach jednomandatowych. To kolejna zapowiedź polityka Platformy Obywatelskiej, której program sprzed lat przewidywał wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. A co z podobną zasadą w wyborach do Sejmu? Kiedy dojrzeje myśl, że dla dobra kraju, dla dobra wspólnego, potrzebni są także parlamentarzyści o "wysokich kwalifikacjach moralnych i umysłowych", o czym powinni zdecydować wyborcy, a nie partyjne gremia? Wojciech Reszczyński

TRZECIA RP STAWIA NA PSYCHOPATÓW Z KGB Porównanie zachowania rosyjskich władz po zatonięciu podwodnego okrętu „Kursk” i po Smoleńsku poraża. Oba „śledztwa” to ten sam schemat PR-owski, wyprodukowany na użytek zachodnich mediów.

„Nie mamy niezależnej władzy sądowniczej ani niezależnych urzędów prokuratorskich. Zamiast tego mamy nadal wyroki, o których decydują polityczne zarządzenia, ogłaszane w celu osiągnięcia doraźnych politycznych celów” – pisała Anna Politkowska w książce Rosja Putina. Za te i podobne słowa zapłaciła śmiercią. W telewizyjnej sondzie zapytano Rosjan, kogo się bardziej boją: bandytów czy milicji. 68 proc. odpowiedziało, że milicji. Gdy przyszli historycy opisywać będą smoleńską tragedię, dowodem niewyobrażalnego upadku polskich elit początku XXI w. będzie dla nich fakt, że bez zmrużenia oka pogodziły się one z tym, iż śledztwo w tej sprawie prowadzą nie jacyś „Rosjanie”, lecz rosyjskie organa ścigania. Wszyscy liczący się polscy politycy, całe świadome uczelniane polskie elity czy myślący dziennikarze wiedzą, że coś takiego jak niezależne organa ścigania czy niezawisłe sądownictwo w Rosji nie istnieje. I że dociekanie prawdy o śmierci polskich elit oddane zostało w ręce zbrodniarzy z byłej KGB, nieróżniących się od hitlerowców. Mimo to wszyscy ci, którzy ustalenia KGB podważają, są w polskich mediach ośmieszani.

Ugryzienie komara w tyłek słonia Dwójka niemieckich dziennikarzy, Bettina Sengling i Johannes Voswinkel, opublikowała książkę Śmiertelna pułapka o tragedii załogi okrętu „Kursk”. Przypomnijmy: okręt ten zatonął w 2000 r. w czasie manewrów. Powodem była eksplozja, w której wyniku zginęło 118 członków załogi. Jak dowodzą niemieccy dziennikarze, próbując za wszelką cenę ukryć prawdę, Moskwa odrzuciła pomoc Zachodu, gdy jeszcze były szanse na uratowanie marynarzy. Działania rosyjskiego sztabu kryzysowego niemieccy dziennikarze nazywają zbrodniczymi. Wyjaśnianie przyczyn tragedii „Kurska” szokująco wręcz przypomina rosyjskie śledztwo w sprawie Smoleńska. Natychmiast powołana zostaje rządowa komisja, mająca wyjaśnić sprawę. Na jej czele staje wicepremier Ilja Klebanow (w przypadku Smoleńska premier Putin). W jej skład wchodzi kilkunastu odpowiednio wyselekcjonowanych wojskowych i specjalistów. Do komisji nie zostają natomiast dopuszczeni przedstawiciele rodzin ofiar, mimo że jest wśród nich wielu oficerów łodzi podwodnych, mających odpowiednią wiedzę fachową. „Wprawdzie prezydent Putin wielkodusznie obiecuje »maksymalną przejrzystość śledztwa«, lecz w rzeczywistości pozostaje ona na poziomie minimalnym. Wyniki dochodzenia nie wydostają się poza wąski krąg wtajemniczonych” – piszą niemieccy dziennikarze. Pojawiają się tylko informacje o „tytanicznej pracy” śledczych. Postępowanie z wrakiem okrętu przypomina niszczenie dowodów w sprawie Smoleńska. Z tą różnicą, że w przypadku „Kurska” działo się to, gdy marynarze jeszcze żyli. To dlatego, by prawdziwe przyczyny tragedii nie wyszły na jaw, opóźniano zwrócenie się do innych państw o pomoc. Od początku głównym celem rosyjskiej komisji staje się dowodzenie nieprawdziwości hipotezy najbardziej prawdopodobnej, lecz niewygodnej dla władzy – że powodem był katastrofalny stan rosyjskiej armii. Na potrzeby mediów pojawiają się masowo upowszechniane teorie niemające żadnych podstaw dowodowych (odpowiedniki hipotezy o tym, że prezydent Kaczyński naciskał na pilotów). Rok po tragedii komisja dochodzeniowa i prokuratura za najbardziej prawdopodobną uznają wersję, że okręt trafił na minę z II wojny światowej. Jest ona równie prawdopodobna jak ta, że tupolewa w Smoleńsku zniszczyły brzozy. Kapitan Aleksander Leskow, były dowódca okrętu podwodnego, komentuje: „Zderzenie miny z »Kurskiem« to jak ugryzienie komara w tyłek słonia”. Najbardziej preferowaną przez władzę wersją staje się jednak opowieść o kolizji „Kurska” z obcym okrętem podwodnym. Minister obrony Siergiejew ogłasza, że rosyjski zespół nurków odkrył w pobliżu wraku inny obiekt podobnej wielkości. Miał on nadawać sygnał SOS. Ta wersja była potrzebna rosyjskim władzom, bo zaczęły one sugerować, że marynarze zginęli od razu, więc ich postawa w sprawie pomocy Zachodu nie miała znaczenia. „Jestem w 80 procentach przekonany, że »Kursk« zderzył się z innym okrętem podwodnym” – ogłasza zastępca szefa komisji Kurojedow, szef rosyjskiej floty. Później sugeruje on, że w okolicy wraku pojawił się okręt podwodny, który niszczył dowody wcześniejszej kolizji. Ponieważ teza okazuje się zbyt absurdalna, po jakimś czasie miękko się z niej wycofuje: „Sonar mógł równie dobrze wskazać ławicę ryb”. FSB interesuje się też dziennikarzami zbyt dociekliwie badającymi sprawę. Raport z 2002 r., gdy sprawa trochę przycichła, uznał za przyczynę tragedii wybuch torpedy będącej częścią uzbrojenia „Kurska”.

„Oczy białe, błyszczące, nienormalne” Czy elity III RP zdają sobie sprawę z mechanizmów rządzących Rosją? Mam w rękach książkę Pandrioszka Krystyny Kurczab-Redlich. Ta opowieść o Rosji nie była książką niszową. Na jej obwolucie czytamy, że reklamują ją Czesław Miłosz, Bronisław Geremek, Ryszard Kapuściński, Zbigniew Brzeziński, Teresa Torańska czy Stefan Bratkowski. Opisuje wydarzenia do roku 2000, ale we wstępie do drugiego wydania z 2008 r. autorka pisze to, co powszechnie wiadomo: w Rosji Putina „poszerzył się obszar bezprawia i strachu”. Możemy uznać, że jest ona znana środowisku „Gazety Wyborczej”. Rozmówca Kurczab-Redlich, Rosjanin, objaśnia: „Bo »u nas« władza może wszystko, może z człowiekiem zrobić wszystko, może z państwem zrobić, co zechce. Tu nie ma zasad i nie ma praw. Nie tak jak gdzieś tam, »u was«. U nas po drugomu! U nas jest inaczej!”. Autorka wyjaśnia: „Człowiek w mundurze to odrębna kategoria prawa. Jeśli nawet nikła część rosyjskiego wymiaru sprawiedliwości zdecyduje się na ukaranie go, to przedstawiciele reszty zniweczą ten trud”. Dziennikarka pisze też wiele o codziennych działaniach rosyjskiej milicji, uznając tortury za „oczywisty” dla rosyjskich milicjantów sposób pozyskiwania dowodów. Jak w przypadku rosyjskiego inżyniera, na którym wymuszono przyznanie się do zamachu na policjanta. „Teraz będziemy cię torturować jak czeczeńskiego pułkownika” – słyszał od oprawców. „Jeden z zamaskowanych złamał grubą gałąź, wsadził mi ją między palce, zaczął ściskać. Potem kajdanki, założyli nam na środek dłoni i ścisnęli do końca. Potworny ból. Im było mało. Schwyciwszy za kajdanki, ciągnęli po ziemi (...). W tym gabinecie pozwalają krzyczeć. To przynosi ulgę, ale też podnieca pijanych »gliniarzy«. Oczy białe, błyszczące, nienormalne. (...) Wykręcają uszy z dwóch stron naraz. Trzeszczą chrząstki. Ból potworny. (...) W celi próbuję przegryźć sobie żyły. (...) Złamali mnie. Mógłbym zjeść talerz g..., swojego, cudzego, tylko żeby przestali” – brzmią fragmenty jego relacji. Takim to zwierzchnikom opisanych psychopatów oddaliśmy sprawę śmierci polskiego Prezydenta. Jak działa rosyjska sprawiedliwość, najbardziej czytelnie pokazuje sprawa najprostsza: ruch drogowy, którego zasady nie wszystkich obowiązują. Czytamy w książce Kurczab-Redlich: „Pędzi władza i mafia (też władza) nie tylko lewym pasem czy tym środkowym, ale – w co człowiekowi nie stąd po prostu nie chce się uwierzyć – i pasem KIERUNKU PRZECIWNEGO, TO JEST POD PRĄD, na pełnym gazie. W razie zderzenia czołowego z samochodem z naprzeciwka giną, lub ranni są najczęściej pasażerowie tegoż samochodu, bo samochody władzy i mafii są duże i mocne”. A jeśli nie zginą, to milicja drogowa „uzna winę każdego, byle nie władzy; a w wypadku mafii nieszczęsnemu kierowcy zostają wręczone klucze do mafijnego auta z adresem, gdzie ono, po remoncie, ma być odstawione...”. Piotr Lisiewicz

30 września 2010 "W polityce głupota nie stanowi przeszkody".. (Napoleon Bonaparte) W ubiegłym tygodniu pan Donald Tusk oświadczył, że zamierza kierować Platformą Obywatelską jeszcze tylko cztery lata(????), a potem oddać władzę młodszemu pokoleniu. Oczywiście pan premier już  nie takie  rzeczy mówił, ale jak najbardziej żadnej nie dotrzymał.. Mówił na przykład, że będzie obniżał podatki- a od Nowego Roku Pańskiego- będzie je podwyższał.. Zupełnie jak kiedyś pan profesor Leszek Balcerowicz. Najlepiej obniżać podatki poprzez ich podwyższanie.. No i procent rozwoju kraju w przeszłym roku będzie dość wysoki, jak na obciążenia nakładane na nas w przyszłym Roku Pańskim.. Wychodzi z tego,  że robią z nas kompletnych idiotów …. Bo im większe ciężary na nas nałożą,- tym większy wzrost gospodarczy zrobimy, jako poddani socjalistycznego państwa prawnego. Spróbuj ministrze Rostowski i panie premierze nałożyć sobie na plecy worek z cementem i w nieść go na – przynajmniej drugie piętro Ministerstwa Finansów, a potem dołożyć sobie jeszcze pół worka i powtórzyć czynność wnoszenia na to samo drugie piętro tego samego  Ministerstwa Finansów.. Zobaczycie panowie, czy będzie wam lżej z drugą połówką- czy może ciężej.. Tak oczywiste banialuki opowiadają i podają nam do wierzenia.. Ale o tym, że w tym roku, samych odsetek od pożyczonych bezmyślnie pieniędzy- oczywiście bezmyślnie z naszego punku widzenia, a jak najbardziej myślnie z ich punktu widzenia- zapłacimy lichwiarzom europejskim ponad 38 miliardów złotych(????)- ani mru, mru.. Czy ktoś sobie wyobrazić sobie potrafi taką sumę wyrzucaną w błoto, tylko dlatego , że biurokracja” polska” zaspokaja swoje fanaberie? I musimy więcej pracować , bo musimy więcej spłacać.. Jeszcze niedawno mówiło się o 33 miliardach złotych odsetek- teraz już 38(!!!!). Czy naprawdę polski rząd wpędzałby swój naród w takie długi i odsetki? Co będzie z naszymi dziećmi  i wnukami? Które już dzisiaj niewinne mają na młodych grzbietach dług w wysokości około 20 000 złotych(????) I na domiar złego- niczego złego nie zrobiły.. Kto dał prawo rządzącym, zadłużać polski naród i wpędzać go w niewolę lichwiarską? Ale to nie wszystko.. Właśnie okupujący nasze kieszenie projektują ustawę budżetową, w której  nie domyka się 40 miliardów złotych, więc się znowu rozglądają, gdzie tu można coś  jeszcze pożyczyć w naszym imieniu. To znaczy biurokratyczne wydatki nie zgadzają się przychodami. Tym oczywiście- jak to w socjalizmie biurokratycznym- gorzej  dla przychodów. Do końca Roku Pańskiego będziemy mieli około 1 biliona złotych długu, ale to nie jest wszystek dług.. W ustawie budżetowej nie dolicza się pieniędzy  z Krajowego Funduszu Drogowego i ZUS-u.. Będzie tego w sumie około 2 bilionów złotych(???) Co ci szaleńcy wyprawiają z nami i naszym państwem?- chciałoby się zapytać.. I jeszcze wczoraj odbyły się w  całej socjalistycznej Europie  manifestacje budżetówki, w których to manifestacjach autorzy domagają się większych  płac minimalnych i zwiększonych wynagrodzeń.. Co oznacza, że domagają się de facto zwiększonych podatków nakładanych na sektor  prywatny, który już i tak zdycha pod ciężarem fanaberii premiera, ministra finansów, związkowców  i całej sfery budżetowej.. Koniec resztek kapitalizmu coraz bliżej.. Kto jeszcze żyw kieruje się w stronę wyjścia, w stronę budżetówki, w której przesiaduje się po osiem godzin i spokojnie idzie do domu pooglądać telewizję, a frajerzy  w prywatnych sklepach  i firmach niech tyrają do, że tak powiem „usranej śmierci”.. To jest wymarzona przez socjalistów „ sprawiedliwość społeczna” I  resztkę kapitalizmu zniszczą, na to miejsce powstanie rozległa budżetówka, na którą już nie będzie miał kto pracować, pominąwszy szarą strefę, którą się będzie ścigać, niczym pies zająca.. Wtedy zapanuje nareszcie komunizm. I jakaś pracownica ZUS-u, pobierająca wynagrodzenie ze składek emerytów,  i emerytur przyszłych emerytur, krzyczała wczoraj  wniebogłosy, że w ZUS-e panuje  „wyzysk”(!!!). I słuszna jej racja! Bo wyzysk oczywiście panuje, ale nie w samym  ZUS-e,  tylko w  socjalistycznym państwie, przy pomocy między innymi ZUS-u..  Bo są jeszcze inne instrumenty wyzysku „ obywateli”. Na przykład powiększająca się z prędkością światła- biurokracja.. 20 000 rocznie nowych darmozjadów na nasz garnuszek.. Paradoksalnie, pracownica ZUS-u wyzyskująca nas na co dzień obowiązkowymi składkami, których wysokość już nie mieści się w głowie, a której to  wysokości ona  rzecz jasna nie ustanawia, domaga się dla siebie  jeszcze większej ilości pieniędzy ze składek przyszłych emerytów. Nie dość, że żyje z pieniędzy emerytów- to jeszcze będzie miała emeryturę z pieniędzy  przyszłych emerytów. To jest dopiero paradoks.. I niczego do ZUS-u nie wniosła, oprócz marnotrawnego obrotu papierami, zresztą część papierów już zaginęła, tak, żeby przyszłych emerytów było jak najmniej.  a to, że płacili przez całe życie obowiązkowo składkę- czy to dzisiaj kogokolwiek obchodzi.. Szukaj wiatru w  polu i papierów w archiwach..  Jak ci się uda! I nic nie dadzą gospodarskie wizyty pana premiera Donalda Tuska, wzorem tych z archiwalnych kronik  towarzysza Edwarda Gierka.. Żeby nie wiem jak je dokładnie odwzorować z zachowanych kronik filmowych.. Po prostu wszystko się wali i tego faktu nie przykryje żadna propaganda gospodarska i wizytująca.. Nie wiem ile powodzi by pan odwiedził, ile wypadków zagospodarował ile  szkół zwizytował.. Prawda jest okrutna! Cały ten socjalizm, który pan z kolegami z Okrągłego Stołu budował i buduje dzisiaj - dzisiaj się wali.. Przygniatając resztkę kapitalizmu.. Będzie pan zwycięzcą przygniecionym bramą triumfalną socjalizmu.. A my razem z panem. Może coś pomoże w sprawie, pana kolega klubowy , pan Mirosław Sekuła, przewodniczący Komisji Hazardowej, która niczego nie wyjaśniła, bo przegłosowali raporty, z których  i tak nic by nie wynikało.. Z góry było wiadomo, że przegłosują.. Kto ma większość- ma rację- jak to w demokracji.. Dlaczego piszę, że może pomóc pan Mirosław Skuła? Bo sobie właśnie pomaga wyprzedzając kalendarz wyborczy i rozsyłając do swoich potencjalnych wyborców na prezydenta Zabrza widokówki Zabrza, a właściwie Hindenburga, od nazwiska Paula von Hindenburga, który był marszałkiem i który rozgromił dwie armie carskie na Mazurach, w Bitwie pod Grunwaldem, a właściwie Tannenbergiem i nad Wielkimi Jeziorami. Na rewersie widokówki jest fotografia międzywojennego Zabrza określanego jako:” Hindenburg Oberschlesien”. Czy to jest przypadek? Czy może  świadoma działalność? W przypadki nie wierzę- wierzę w znaki.. Trzeba je tylko właściwie odczytać.. Tak jak protesty pana Grzegorza Napieralskiego z Sojuszu Lewicy Demokratycznej w sprawie usunięcia chrześcijaństwa ze szkół państwowych.. Ale pan Napieralski nie domaga się usunięcia nauki o holokauście ze szkół ponadpodstawowych, którą to naukę wprowadził rząd Solidarności w roku 2oo1, dokładnie 21 maja- rozporządzeniem pana ministra Edmunda Wittbrodta, ministra w rządzie pana profesora  Jerzego Buzka.. No , niechby spróbował… Organizowany Europejski Dzień Gniewu - pozorowanego w Brukseli to będzie nic, z gniewem prawdziwym.. Jeśli w końcu ludzie się obudzą.. Ile kosztuje wycieczka  działaczy  Solidarności do takiej Brukseli, żeby sobie pokrzyczeć w sprawie płacy minimalnej, która to płaca już jest ustanowiona od 1 stycznia 2011 rok w wysokości 14210 złotych? To tylko gra pozorów.. WJR

Były szef UOP sypie ministrów Zeznania byłego szefa Urzędu Ochrony Państwa Jerzego Koniecznego, do których dotarł "Dziennik", pokazują kulisy inwigilacji prawicy. Wskazują, że ludzie polityki mieszali się do działań UOP i napuszczali oficerów na swoich politycznych przeciwników. Były funkcjonariusz SB Jan Lesiak, który będąc w UOP zwalczał opozycyjne partie w latach 90., był wpływową osobą. Spotykał się z ministrami, szefami tajnych służb, znosił rządzącym haki i plotki o ich przeciwnikach politycznych. Taki obraz wyłania się z zeznań prokuratorskich szefa UOP w latach 1992-1993 i przełożonego Lesiaka, Jerzego Koniecznego. Konieczny zeznawał w prokuraturze w 1998 r. w śledztwie dotyczącym bezprawnych działań służb specjalnych wobec polityków. "Dziennik" dotarł do odtajnionych protokołów z posiedzeń. Z tego, co mówi Konieczny, wynika, że na początku lat 90. główny bohater tzw. inwigilacji prawicy był ważną osobistością w UOP. Zdarzało się, że gdy Lesiak miał jakąś misję na terenie kraju, to przychodził do mnie i prosił o "otwarcie drzwi". Ja telefonowałem wówczas i uprzedzając o jego wizycie, prosiłem o udzielenie pomocy - nie ukrywał Konieczny. Były szef służb starał się w rozmowach z prokuratorami pomniejszyć swą odpowiedzialność za prześladowanie partii opozycyjnych. Nigdy nie wydawałem Lesiakowi polecenia podejmowania nielegalnych działań - zapewniał. Spychał winę na ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego. Zeznał m.in., że to na polecenie Milczanowskiego Lesiak przygotował dokument z propozycją działań operacyjnych wobec Adama Glapińskiego, polityka blisko związanego z Jarosławem Kaczyńskim. Zespół Lesiaka korzystał oczywiście z osobowych źródeł informacji, stosowane były również podsłuchy - opowiadał w prokuraturze Konieczny. Dalej mówił, że Lesiak przychodził do niego z informacjami na temat życia wewnętrznego ówczesnych partii politycznych - cytuje gazeta.
"Znając moje troski, często przynosił mi informacje dotyczące nastrojów politycznych. Ja sam często otrzymywałem takie zapotrzebowanie od przełożonych, to jest od ministra Andrzeja Milczanowskiego, premier Hanny Suchockiej czy szefa jej gabinetu Jana Marii Rokity, wreszcie osobiście od prezydenta" - czytamy w zeznaniach byłego szefa służb. Swoje informacje Lesiak czerpał m.in. od agentów, których prowadził. (PAP) A KTO GO FOROWAŁ NA TO STANOWISKO? KTO BYŁ JEGO NAJLEPSZYM INFORMATOREM I DYSKUTANTEM? TERAZ WYCHODZĄ "KWIATKI", JEST SIĘ CZEGO BAC, CIEKAWE CZASY.

Biała flaga W najnowszym, wrześniowym „Nowym Państwie” opublikowany jest mój obszerny esej dotyczący tego, w jaki sposób rosyjskie, a za nimi bratnie, polskojęzyczne media konstruowały dezinformacyjny opis i obraz tego, co wydarzyło 10 kwietnia i co działo się potem. Odpowiedni dobór słów i ilustracji służył utrwalaniu kremlowskiej wersji zdarzeń, której polska filia partii Jedna Rosja trzyma się do dziś, jak pijany płotu (tę filię należy szeroko rozumieć, bo to wiele środowisk, nie tylko politycznych). Ten opis i obraz, który pozwoliłem sobie nazwać „narracją wypadkową” - nie byłby on jednak możliwy bez udziału rozmaitych protagonistów ówczesnych zdarzeń, a więc osób, które bez wątpienia nadawały bieg rozmaitym sprawom. Oczywiście nadawały bieg wbrew interesom Polski i polskich obywateli, ale nadawały. Są to takie osoby jak D. Tusk, T. Arabski, B. Klich, M. Janicki, B. Komorowski oraz E. Klich, by wymienić pierwsze z brzegu, ale lista ta jest dłuższa (i należy ją dokładnie kompletować, choćby zbierając wystąpienia „ekspertów” czy „dziennikarzy” wzmacniających dezinformacyjną kampanię i realizujących w ten sposób w naszym kraju interesy rosyjskich specsłużb). Akurat tym ostatnim z wymienionych pragnę się zająć, ponieważ wydaje się, że nie tylko stanowił on „brakujące ogniwo” między Moskwą a Warszawą, ale – jak można wywnioskować z dzisiejszego jego wywiadu dla RMF-u – osobę zabezpieczającą właściwy z punktu widzenia Kremla bieg spraw, a więc kwalifikującą się z polskiego, narodowego punktu widzenia do przesłuchania jako pierwsza w śledztwie, które zostanie wszczęte po pracach zespołu pod kier. A. Macierewicza (interesujący wywiad z nim na stronie „Frondy” (http://fronda.pl/news/czytaj/zbrodnicze_zaniedbania)) dotyczącym działania wielu osób z wysokich urzędów państwowych w Polsce na szkodę polskiego państwa i wbrew polskiemu interesowi narodowemu. Te osoby należy następnie postawić przed sądem i rzecz jasna, po wykazaniu ich winy, skazać po dochodzeniu, które powinno się wszcząć niezależnie od śledztwa międzynarodowej komisji, która zajmie się zbrodnią smoleńską. Jak już sygnalizowałem kiedyś w jednym z postów (http://freeyourmind.salon24.pl/213920,garstang-o-badaniu-katastrof),

zakwalifikowanie tego, co się wydarzyło 10 kwietnia, do kategorii wypadków lotniczych pozwoliło tak pokierować badaniem sprawy, by a priori wykluczyć śledztwo ws. zamachu czy jakichkolwiek nieprawidłowości ze strony rosyjskiej i by można było niejako z marszu zająć się niszczeniem dowodów rzeczowych. Wszelkie nieprawidłowości za to „wykrywano” (a raczej ogłaszano jedna po drugiej), jak wiemy, wyłącznie po stronie polskiej, bezprawnie i haniebnie obciążając winą śp. Prezydenta, pilotów czy gen. Błasika. Otóż z całą mocą należy podkreślić: w takim zakwalifikowaniu sprawy swój wymierny udział miał właśnie E. Klich, „wytypowany” przez Moskwę do „pośredniczenia” między „stroną rosyjską” a „polską” jako „ekspert nr 1”. Na nim (obok wymienionych przeze mnie wyżej polityków-urzędników) więc spoczywa wielka odpowiedzialność za karygodne, szokujące, zbrodnicze wprost zaniedbania związane z prowadzeniem śledztwa. Przypomnijmy (i zarazem miejmy tego jasną świadomość): Rosjanie w ciągu kilkudziesięciu minut od momentu katastrofy ustalili jej przyczyny, przebieg i winowajców. Nie dysponowali ani materiałem filmowym mogącym stanowić zapis wideo przedstawianej przez nich wersji. Nie było żadnych wiarygodnych naocznych świadków. Były też fatalne, jak nas przekonywano, warunki pogodowe, które uniemożliwiały zaobserwowanie składających się na tragedię smoleńską zdarzeń. W takich okolicznościach – pomijam w tym miejscu szeroko komentowane względy prawne i polityczne, jak też rutynę związaną z międzynarodowymi badaniami katastrof lotniczych – nie było absolutnie żadnych podstaw do wyrokowania o tym, CO, W JAKI SPOSÓB i Z CZYJEJ WINY zaszło. Wobec tego należało: 1) niezwłocznie poinformować polskie władze i uruchomić akcję ratunkową (z natychmiastowym ściągnięciem polskich ratowników i lekarzy), 2) wstępnie zabezpieczyć teren i sprowadzić polskie siły specjalne do dodatkowej ochrony, 3) przekazać miejsce katastrofy do badania polskim specjalistom (ewentualnie współuczestniczyć w tych badaniach), 4) nie ingerować w nic, co stanowi element wraku czy martwe ciało jakiejkolwiek ofiary katastrofy, 5) do czasu zebrania pełnej dokumentacji przez polskie grupy śledcze, nie usuwać niczego z miejsca zdarzenia, 6) wstrzymywać się z jakimikolwiek komentarzami do czasu wstępnego ustalenia przez polskich specjalistów tego, co mogło spowodować tragedię i ustalenia dalszych czynności śledczych. Takiego scenariusza nie było, co jest pierwszym i ewidentnym dowodem smoleńskiej zbrodni. Nie tylko Ruscy z taką ofertą nie wystąpili, ale i „polski”, pożal się Boże, „rząd” nie wyszedł z takimi postulatami. Co gorsza, członkowie tego „rządu” pochowali się po kątach lub szafach przez pierwsze godziny od katastrofy, jakby tych ludzi taki tchórz obleciał, jak nigdy. Może sądzili, że Ruscy rozpoczęli z nami wojnę – i w związku z tym ciemniacy zastanawiali się nad „strategią przetrwania”? Tak czy tak dość szybko wywiesili na wszelki wypadek białą flagę i przekazali bieg spraw w ręce rosyjskie, uniemożliwiając w ten sposób zajęcie się bezprecedensową w historii Polski powojennej sprawą – samym Polakom. Należy jednak cały czas mieć na uwadze rolę w tym wszystkim E. Klicha. Jego zeznania sejmowe z maja 2010 r. wyraźnie przecież dowodzą, że działał na zlecenie Moskwy, a dopiero „z biegiem czasu” korelował je z wymyślanymi na zasadzie ruskiej prowizorki, rozwiązaniami „polskiego rządu”. W sytuacji normalnej, normalnego kraju to normalny rząd z normalnym premierem na czele (po błyskawicznym zwołaniu sztabu kryzysowego i zaapelowaniu o pomoc międzynarodową) wytypowałby i wysłał natychmiast wojskowo-cywilną ekipę śledczą, nie zaś człowieka, który, jak sam twierdził już w maju, ani nie miał kompetencji do badania tego rodzaju katastrof, ani pewności, co do prawnego uzasadnienia swojej pracy w takich a nie innych okolicznościach. Człowieka, który, jak słusznie zauważył min. Macierewicz, co innego mówi rano, a co innego wieczorem – i sprawia wrażenie nieprzytomnego, po prostu. Ta nieprzytomność jednak obejmuje sfery tego, co jest oczywiste dla każdej osoby z uwagą badającej to, co się wydarzyło 10 kwietnia. Klich wszak całkiem przytomnie relacjonuje (i realizuje) wszystkie zastrzeżenia i zalecenia Rosji, natomiast traci przytomność, gdy chodzi o interesy Polski. Sądzę, że nie jest to przypadek. Rosjanie dokładnie wiedzieli, kogo i kiedy do współpracy powołać, ale biada naszemu krajowi, jeśli takich ma ekspertów w tak newralgicznych sytuacjach. Jeśli ktoś postawiony tak wysoko jak Klich, w tak poważnej sprawie wygaduje bez mrugnięcia okiem takie skończone brednie o wraku tupolewa (że niszczenie jest bez znaczenia), o tym, że nie składa się wraków, i o tym, że „wszystkie dane są już znane”, to można się już tylko cieszyć, że sam Klich przyznaje, iż jego misja dobiega końca. Niech więc teraz i on, i jego koledzy szykują się powoli do nowego śledztwa, w trakcie którego to oni będą przesłuchiwani ws. tego wszystkiego, co zdziałali wokół największej powojennej tragedii polskiej. Misja ich wszystkich niech dobiegnie końca. I będzie to koniec III RP jednocześnie. FYM

Potrzebny jeszcze jeden eksperyment Jest jeszcze jeden punkt, który jest nie do końca wyjaśniony i żeby to wyjaśnić, musi być przeprowadzony eksperyment na samolocie takim samym, to znaczy Tu-154, który przyszedł z remontu - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM Edmund Klich.

Konrad Piasecki: Przewodniczący państwowej komisji badania wypadków lotniczych, akredytowany przy rosyjskiej komisji badającej katastrofę 10 kwietnia Edmund Klich, dzień dobry, witam. Edmund Klich: - Dzień dobry.

Panie przewodniczący, czy jest jakiś kluczowy element, zagadka, której wyjaśnienia brakuje, żeby odpowiedzieć na pytanie: dlaczego doszło do katastrofy? - Jest jeszcze jeden punkt, który jest nie do końca wyjaśniony i żeby to wyjaśnić, musi być przeprowadzony eksperyment na samolocie takim samym, to znaczy Tu-154, który przyszedł z remontu.

Co ten eksperyment ma wyjaśnić? - Ma wyjaśnić działanie załogi w ostatnim etapie i reakcję samolotu na to działanie załogi, jaka była. Chodzi o elementy rejestracji tego działania załogi.

Czy już wiemy, na ile sekund przed katastrofą, albo na ile sekund po komendzie "odchodzimy" załoga podjęła czynności, żeby wznieść Tupolewa? - Właśnie to między innymi będzie elementem eksperymentu. Wynik tego eksperymentu pokaże, co dokładnie.

Ale próbowali się wznieść? To wiemy na pewno? - Tak, oczywiście.

Gdyby nie jar, gdyby nie ta brzoza, udałoby się? - Na zasadzie udałoby się, nie udało, to prawdopodobnie tak, bo potem już nie było na tej wysokości dużych przeszkód. Zresztą samolot był już na torze wznoszącym, według mojej oceny i mógłby szczęśliwie wyjść z tego.

Gdyby nie uderzenie o drzewo i gdyby nie uszkodzenie skrzydła, właściwie oderwanie skrzydła? ... tak, oderwanie skrzydła to był ten punkt katastroficzny.

To by ich uratowało, albo to przesądziło o ich śmierci? - Mogłoby uratować, trudno w tej chwili wyrokować , co jeszcze dalej by się stało. Tu była szansa duża.

Do uderzenia w drzewo sprawność samolotu nie budzi wątpliwości. Tupolew był sprawny? - Według moich ocen i według wszystkich danych, które mamy z zapisu rejestratorów, tak.

Czy ten fakt, że wrak dzisiaj niszczeje, że rdzewieje, że leży na lotnisku, że był rozcinany piłami... Czy z punktu widzenia badania katastrofy to ma znaczenie? - Myślę, że niewielkie, dlatego że wszystkie dane są już znane. Wrak cały został, dokumentacja wraku, zdjęcia, wszystko zostało na miejscu zrobione, nie po przewożeniu. Dalej niektóre elementy, agregaty są wyciągnięte i one są zabezpieczone i w związku z tym, to nie całość wraku tam niszczeje.

Tak naprawdę on ma wartość raczej sentymentalną, a nie dowodową?- W przypadku, gdyby to był wybuch, to wtedy sprawy dowodowe są istotne, bo wtedy określa się, gdzie jest miejsce wybuchu, jak się rozprzestrzeniał ten wybuch, no ale to teoria według mnie, jest tutaj trudno zakładać.

Bo pojawiają się takie głosy polityków, nie tylko polityków, i porównania z innymi katastrofami, które rzeczywiście składano na przykład, czy próbowano złożyć z elementów ponownie samolot, żeby zobaczyć co się stało. Tutaj to nie ma sensu? - Wie pan, rzadko się składa. Ja nie pamiętam, nie znam takiego przypadku, że składa się cały samolot.

Były takie próby, amerykańskie. - No tak, można to robić, ale po Lockerbie złożono ten element, w którym miejsce wybuchu było i to jeszcze jest tam w hangarze w Farnborough, w komisji badania...

Tutaj nie ma potrzeby robienia tego typu eksperymentów? - Ten obrys mniej więcej jest stworzony, ale bardzo szczegółowego, myślę, że nie ma potrzeby.

Pan mówi, na katastrofę złożyło się 10-13 czynników, błędne decyzje, psychologia, współpraca załogi itd. Czy któryś z tych czynników miał pierwszoplanowe znaczenie? - Jeśli mówię o przyczynach, to wszystkie przyczyny są jednakowo znaczne. To znaczy zasada jest taka, nie ma tego elementu, nie ma katastrofy. On przerywa ten ciąg zdarzeń katastroficznych. Jeśli wszystkie wystąpią, to jest katastrofa.

A gdyby pan miał rozłożyć winę pomiędzy załogę samolotu i tych ludzi, którzy byli na wieży? - Pierwsze, ja w ogóle nie mówię o winie, bada się wypadek w celu określenia przyczyn.

Przyczyna bardziej po stronie pilotów, czy wieży? - Dalej, znowu pan mówi wina pilotów, ja nigdy nie powiedziałem i nie powiem: wina pilotów. Oczywiście piloci są na końcu łańcucha zdarzeń, piloci zbierają błędy wszystkich innych, którzy ich szkolili. Często nazywa się pilotów bramkarzami błędów innych, tych, którzy szkolili, przygotowywali, dostarczali instrukcji, dostarczali programów, zapewniali pieniądze, czas na przygotowanie, czas na współpracę w załodze i tak dalej.

To zapytam inaczej. Czy ma pan wrażenie, że Rosjanie robią wszystko, żeby zdjąć winę ze swoich kontrolerów lotu?

- Nie mam takiego wrażenia, natomiast problemem jest dokumentacja, według której, czy przepisy, według których powinni pracować kontrolerzy. Mam zapewnienie, że te wszystkie sprawy zostaną wyjaśnione w projekcie raportu końcowego.

A to prawda, że ci kontrolerzy, dzisiaj pisze o tym "Fakt". nie mieli uprawnień, że oni tego dnia nie powinni sprowadzać tego samolotu? - No, jest to dla mnie zaskoczenie. Myśmy te dokumenty odnośnie uprawnień otrzymali, były one w języku rosyjskim. Całość została przekazana komisji pana Millera, bo oczywiście ja sam jako jedyny akredytowany nie mogę analizować stu stron dokumentów, a tutaj 33 osoby w komisji mogą to zrobić łatwiej. Nie mam żadnych danych.

Ale z pańskich ocen wynika, że oni tych certyfikatów mogli nie mieć? Co było w tych dokumentach rosyjskich? - Raczej nie wynika, żeby mogli nie mieć. Nie wyobrażam sobie, żeby stawiać na stanowisko tak odpowiedzialne kogoś, kto nie ma aktualnych dopuszczeń do wykonywania lotów, ale wszystko jest możliwe.

Czy jest tak, że ci kontrolerzy w przesłuchaniach komisji prokuratorskich, oni jakoś tłumaczą, dlaczego nie zakazali tupolewowi lądowania? - Tłumaczono, że nie ma takich procedur zakazu na lotnisku w Smoleńsku. A my teraz nie możemy powiedzieć, czy to jest prawidłowe czy nie, bo nie mamy tego tła, nie mamy procedur, nie mamy dokumentów.

Ale czy oni mówią coś o jakiejś presji, której byli poddawani, o telefonach, które wykonywali, o tym, że ktoś im powiedział: nie róbcie tego, bo będzie skandal? - Nie, nie.

Czyli nie ma żadnych zeznań, które by wskazywały na to, że to nie była ich samodzielna decyzja. - Nie, nie było. W tych, w których ja brałem udział, nie było takich.

A gdyby się okazało, że oni są odpowiedzialni czy współodpowiedzialni, to państwo polskie, rodziny ofiar katastrofy mogłyby oczekiwać jakiegoś zadośćuczynienia ze strony rosyjskiej? - To jest sprawa prawników, a nie moja.

To jeszcze ostatnie pytanie. To pan opisze polskie uwagi do raportu MAK-u? - Nie, ja sądzę, że będzie to robił pan minister Miller, bo on przy 33-osobowej komisji ma większą wiedzę, natomiast ja służę całą swoją wiedzą i będę gotów do pełnej współpracy.

Czyli to jest tak, że formalnie pańska rola jest już skończona? - Można powiedzieć, że tak. Jeszcze wyjazd do Moskwy, zapoznanie się, bo mam mieć prezentację raportu, odebranie go. Przesyłka pocztą dyplomatyczną do Polski.

I koniec misji Edmunda Klicha. - I koniec mojej misji.

A pozostanie pan szefem komisji? - Mówi pan o tej, która tu bada?

Nie, komisji badania wypadków. - W przyszłości czy też... państwowej tak?

W przyszłości, tak. - To nie do mnie należy decyzja. 16 stycznia kończy mi się kadencja, a później zdecyduje minister infrastruktury. źródło informacji: RMF

ZWIĄZKOKRACI WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZĄ SIĘ „Widmo komunizmu krąży nad Europą”. Dziś strajki i manifestacje w  Belgii, Hiszpanii, Grecji i Irlandii. Także w Warszawie. Największy protest odbywa się w Brukseli – stolicy europejskiej biurokracji. Manifestuje tam, według organizatorów, 100 tys. osób. Także związkowcy z NSZZ „Solidarność” i OPZZ. W Hiszpanii strajk generalny zaczął sie już wczoraj. Dziś stanął transport publiczny i główne zakłady przemysłowe, a tysiące związkowców przekonywały w Madrycie i Barcelonie spieszących do pracy ludzi, aby zostali w domu. Związkokraci protestują przeciw oszczędnościom budżetowym i polityce zaciskania pasa. Ich zdaniem plan oszczędnościowy Pana Premiera Zapatero - dotychczasowego ulubieńca hiszpańskich związkowców oraz (od niedawna) Pana Posła Palikota i Przewodniczącego Napieralskiego - który zakłada zamrożenie płac i podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat, to „zdrada”. W starciach z Policją zostało już rannych 15 osób. W Grecji trwa trzeci tydzień strajk kierowców ciężarówek, którzy protestujący przeciw – UWAGA – rządowej decyzji uwolnienia rynku przewozów towarowych bo to znacząco zwiększy konkurencję. W Warszawie też zadyma drugi dzień z rzędu. Wczoraj protestowali kolejarze. Dziś reszta. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że w Irlandii związkowcy protestują nie tylko przeciwko oszczędnościom, ale – i tu całkiem słusznie – przeciwko rządowej decyzji, by za wszelką cenę ratować zadłużony Anglo Irish Bank, w który wpompowano już dziesiątki miliardów euro z pieniędzy podatników. Na siedzibę Parlamentu wjechała ciężarówka z cementem z napisem „Toxic Bank Anglo” Moim zdaniem związkowcy mylą się głównie co do kierunku swoich protestów. Powinni pojechać do Pekinu. Na Plac Tiananmen. I tam domagać się, żeby rząd Chińskiej Republiki Ludowej zechciał pożyczyć rządom europejskim na utrzymanie dotychczasowej polityki gospodarczej. Nie wiadomo tylko jakby zareagowała na to chińska klasa robotnicza. Mogłaby nie być zachwycona jakby się dowiedziała, że na przykład w takiej Grecji niektórzy otrzymują premie za to, że trzy razy w tygodniu przyjdą punktualnie do roboty. Wiele lat temu moja córka patrzyła jak wypłacałem pieniądze z bankomatu. Po kilku dniach, w celach wychowawczych, odmówiłem jej zakupu jakiegoś prezenciku, tłumacząc, że najpierw tatuś musi zarobić pieniążki, a i tak nie może wydawać wszystkich, bo trzeba oszczędzać, na wypadek jakby się coś nieprzewidzianego stało. Na co rezolutnie odpowiedziała, że przecież mogę „wziąć ze ściany”! Związkokraci mają wiedzę ekonomiczną na poziomie mojej czteroletniej córki i też chyba uważają, że pieniądze można wziąć „ze ściany”. I w żaden sposób nie dają sobie tego wybić z głowy. Inna sprawa, że ostatnim europejskim premierem, który tego próbował (i to dosłownie) była Lady Thatcher. No i może jeszcze Jose Maria Aznar im coś niecoś tłumaczył. Inni związkowców rozpieszczali. Więc się nie ma co dziwić, że się zachowują jak niektóre bachory w sklepie, które rzucają się na podłogę i wrzeszczą na całe gardło, a mamusie lecą kupić im co chcą. A co zrobią dzieciaczki, jak mamusiom już nie starczy na ich nowe zabaweczki? Może z Brukseli niech wpadną do Warszawy. Pan Premier Tusk obiecał przecież w TV, że żadnych oszczędności nie będzie. Może dogadał się z Chińczykami???

Gwiazdowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Uchwa-a nr 264, od Łukasza
plik (264)
264
264
264
264 Michaels Leigh Oni i dziecko Idealne rozwiazanie
264 Ustawa o księgach wieczystych i hipotece
264 - Kod ramki - szablon, ◕ ramki z kodami
MPLP 264 07.10.2009, lp
264
H 264 & IPTV Over DSL 30120601
264
264
264 , ONZ - geneza, struktura, i rola w stosunkach międzynarodowych
Dz.U.04.264.2633, Studia, Seminaria, seminarium
264
264

więcej podobnych podstron