751

Puśćcie nas na cyfrowy pas Takiej manifestacji Warszawa nie widziała od lat. Morze biało-czerwonych flag łopoczących w słońcu, las transparentów, plac Trzech Krzyży i przyległe ulice wypełnione po brzegi. Ponad 120 tys. osób z najodleglejszych zakątków Polski, a nawet zagranicy demonstrowało w sobotę przywiązanie do wiary, Ojczyzny, ale przede wszystkim zainteresowanie rozwojem Telewizji Trwam i odpowiedzialność za nią. Zakopane, Bory Tucholskie, Radom, Podlasie, „Solidarność” Ziemi Sieradzkiej, Akcja Katolicka Archidiecezji Wrocławskiej, Wieluń, Kutno, Ostrów Mazowiecka, Bytów, Łochów, Rzeszów, Wieruszów, Kraków, Wejherowo, Gdańsk – z niezliczonych tabliczek widać było, że do Warszawy zjechali ludzie z całej Polski, z różnych środowisk – kół Radia Maryja, Stowarzyszenia Solidarni 2010, NSZZ „Solidarność”, PiS i Solidarnej Polski, klubów „Gazety Polskiej”, poszczególnych parafii, Akcji Katolickiej, Krucjaty Różańcowej. Las transparentów: „Żądamy koncesji dla TV Trwam”, „Wytrwamy i wygramy”, „Rząd pod sąd”, „Krajowa Rada Lufta Dworakiem”, „Nie będzie Tusk pluł nam w twarz i dzieci nam tumanił”, „Puść, Tusku, Trwam na cyfrowy pas, bo pokochamy ciebie jak ty nas”, oraz skierowane do zagranicznych mediów: „We want to be free, place for Trwam TV”, „Free choice”, „Tusk’s government breaks demokracy”. Spokój na twarzach, pewność siebie, wzajemna życzliwość i szacunek. Czują się gospodarzami kraju, są gospodarzami w swojej stolicy. Niektórzy, zmęczeni podróżą, przysiedli na ławkach, gazonach, trawnikach i schodach, nieliczni przywieźli własne składane krzesełka. U stóp kościoła zgromadziło się najwięcej warszawiaków. Na honorowych miejscach politycy zaangażowani w przyznanie Telewizji Trwam koncesji na MUX-1 z Prawa i Sprawiedliwości oraz Solidarnej Polski. Przybyli też przedstawiciele Polonii. Fronton kościoła okrywał wielki transparent z Bogurodzicą i słowami „Jestem, pamiętam, czuwam”. Przed Mszą św. zagrała Kapela znad Baryczy, porywając tłum piosenką „Nie oddamy wam Telewizji Trwam”. Nad placem popłynęły też dźwięki pięknej pieśni „Gaude Mater Polonia” w wykonaniu Orkiestry Koncertowej „Victoria” z Rembertowa. Zaśpiewali soliści: Julia Karlowa, Ryszard Wróblewski, Robert Dymowski. Muzyka była przerywana wzruszającymi deklamacjami poetyckimi Haliny Łabonarskiej i Katarzyny Łaniewskiej, aktorek teatralnych. Ojciec Grzegorz Moj z Radia Maryja podziękował zebranym za przybycie. Zaczęła się Eucharystia, którą celebrował i homilię wygłosił ks. bp Antoni Pacyfik Dydycz, ordynariusz drohiczyński.
Piękna, dumna Polska – Gromadzimy się tutaj, w sercu Warszawy, aby przyczynić się do pełniejszego rozwoju naszej Ojczyzny, aby nie było zakazów, ograniczeń i trudności, które nie są niczym uzasadnione, poza nienawiścią do prawdy i wrogością wobec własnego Narodu – rozpoczął homilię ordynariusz drohiczyński. Przypomniał nauczanie Soboru Watykańskiego na temat mediów, podkreślając, że ich misją jest przekazywanie informacji z troską o prawdę, a zarazem formacja etyczna odbiorców, zaś władza publiczna ma obowiązek to umożliwić. – Jak się ma do tego zalecenia postawa KRRiT wobec jedynej katolickiej telewizji w Polsce? – pytał ksiądz biskup. Wytknął także mediom publicznym i komercyjnym, że zamiast wypełniać misję – wolą „zajmować się plotkami politycznymi, szczuć jednych przeciwko drugim i dzielić Naród”. Zebrani przerywali homilię gromkimi oklaskami, a na koniec skandowali głośno: „Dziękujemy!”. Po homilii odczytane zostało oświadczenie Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski ze stycznia br., będące stanowczym głosem księży biskupów domagającym się przyznania Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie. Z zebranymi połączył się telemostem z Chicago o. Tadeusz Rydzyk, który podziękował za tak liczne przybycie i ponad dwa miliony podpisów z żądaniem koncesji. – Dzisiaj na placu Trzech Krzyży jest piękna Polska – powiedział dyrektor Radia Maryja. I zaapelował do Polaków, aby nie pozwolili się dzielić, lecz aby rozmawiali ze sobą na argumenty i wzajemnie poznawali swoje racje. – Jeśli Krajowa Rada będzie nadal taka betonowa, to chyba nie skończymy na tym jednym marszu, lecz będzie ich więcej, w Polsce i za granicą – zapowiedział o. Tadeusz Rydzyk.
„Rząd po sąd” Po Mszy św. jej uczestnicy ruszyli z placu Trzech Krzyży w kierunku Belwederu, wlewając się szeroką falą w Al. Ujazdowskie. Manifestacja szła całą szerokością Traktu Królewskiego, pozdrawiana życzliwie przez stojących pod ścianami budynków i w bocznych uliczkach przechodniów. Skandowano: „Nie oddamy wam Telewizji Trwam”, „Wolne media”, „Rząd pod sąd”, „Chcemy prawdy o Smoleńsku”, śpiewano patriotyczne i religijne pieśni, w tym „Barkę” – ulubioną pieśń bł. Jana Pawła II. Rzesza zgromadzonych była tak ogromna, że gdy czoło pochodu docierało pod budynki Rady Ministrów, z pl. Trzech Krzyży wciąż wychodzili ludzie. Trzyletni malec z boku pochodu podniesiony przez tatę pozdrawia idących znakiem V – solidarności i zwycięstwa. Zadziorne bitewne proporczyki niosą ojciec z córką. Wielu mężczyzn zamocowało polskie flagi na kilkumetrowych wędzidłach, toteż biało-czerwone barwy powiewały nad głowami na tle czystego błękitnego nieba.
Bezprawie Krajowej Rady Pod siedzibą Rady Ministrów przemówił prezes PiS Jarosław Kaczyński. Wytknął rządzącym, że odmowa koncesji Telewizji Trwam była bezprawna. – Bez praworządności nie ma normalnie funkcjonującego państwa – podkreślił. O bezprawiu Krajowej Rady mówił chwilę później pod Belwederem, gdzie urzęduje BronisławKomorowski, Zbigniew Ziobro, lider Solidarnej Polski. W Kancelarii Prezydenta przy ul. Wiejskiej złożono 36 pudeł z ponad 2,1 mln podpisów za koncesją dla Telewizji Trwam.
– Jeśli sprawa koncesji nie zostanie załatwiona, to w czasie mistrzostw Euro 2012 w miejscach rozgrywek zawisną plakaty i bannery informujące opinię publiczną, co się w Polsce dzieje i jak łamana jest wolność – zasugerował w wystąpieniu red. Wojciech Reszczyński. W chwili, gdy czoło manifestacji osiągnęło Pałac Rady Ministrów – słoneczne dotąd niebo przesłoniły chmury, zagrzmiało i zaczęło padać.
Ewakuacja do Dubaju Policja pilnująca porządku trzymała się w znacznej odległości od maszerujących. Nie było żadnych incydentów wymagających interwencji. Sporo manifestantów fotografowało po drodze pojazd z nalepionym ogromnym plakatem, na którym widniały wizerunki premiera Donalda Tuska i wicepremiera Waldemara Pawlaka, a pod nimi ogłoszenie: „Sprzedam Polskę”. Sam premier na czas manifestacji wyjechał wraz z małżonką aż do Dubaju nad Zatoką Perską. Prezydent także był nieobecny w Belwederze, swojej warszawskiej rezydencji. Małgorzata Goss

Komisarz transportu Nowak Sławomir W Związku Sowieckim jedną z najniebezpieczniejszych fuch było stanowisko komisarza do spraw transportu, a jeszcze niebezpieczniejszą – transportu wodnego. Był to pion zawiadujący przede wszystkim przerzutem olbrzymich mas ludzkich do łagrów. Niepisaną sowiecką tradycją stało się to, że owo stanowisko było ostatnim przystankiem przed rozwałką – krótko mówiąc, komu towarzysz Stalin kazał zajmować się transportem, ten prędzej czy później mógł się spodziewać dołączenia do transportowanych (w najlepszym wypadku). Stanowisko Ludowego Komisarza Żeglugi Śródlądowej było m.in. ostatnim pełnionym przez Nikołaja Jeżowa. W czasach tuskowszczyzny stanowisko szefa resortu transportu zostało już użyte (bezkrwawo, jednak Polsza to nie Rassija, ale jak wiadomo i nie ptica-zagranica), by zakończyć w spektakularny sposób losy spółdzielni Cezarego Grabarczyka. Teraz na minę wsadzony został Sławomir Nowak, który dokłada wszelkich starań, by wylecieć na niej w sposób najbardziej malowniczy z możliwych. Nawet mogłoby zrobić się go żal, bo chłopisko zbierze baty za to, co jego partyjni i biznesowi koledzy różnych szczebli zabagnili przez lata, ale Nowak rzucił się na swój nowy odcinek z taką bufonadą, że wszelkie współczucie mija jak ręką odjął.
Wredni sabotażyści A lista sukcesów wydaje się nie mieć końca. Swego czasu premier Tusk zapewniał gorąco, że co prawda może nie wszystkie autostrady będą gotowe na Euro 2012, ale tam, gdzie nie uda się wszystkiego dopiąć na ostatni guzik, będzie zagwarantowana „przejezdność". Dziś wiadomo już, że właściwie żaden z kluczowych odcinków autostrad nie będzie gotowy na czas, a „przejezdność" zamienia się w „objezdność" – władza szykuje rozliczne objazdy umożliwiające ominięcie rozkopanych węzłów drogowych niedokończonych arterii komunikacyjnych. Między Poznaniem a Warszawą oznacza to np., że cały zwiększony ruch podczas Euro zostanie wpakowany na niemożebnie zakorkowane już dziś drogi przez Sochaczew i Łowicz. Południowa obwodnica Warszawy nie istnieje. Kilka dni temu Wojewódzki Inspektorat Nadzoru Budowlanego w Katowicach wstrzymał budowę mostu na autostradzie A1, między Gorzyczkami przy granicy czeskiej a Świerklanami (woj. śląskie). Okazuje się, że przęsła zalano za płytko i niewystarczającą ilością betonu, a płyta, po której mają jeździć samochody – pęka. W sumie żadna rewelacja – dopiero, co się okazało, że nieliczne istniejące autostrady też pękają, bo urzędnicy kazali wykonawcom budować drogi z materiałów nieprzystosowanych do sporej zmienności temperatur. Przyszedł mróz i już pięknie wszystko się rozstąpiło. To oczywiście nie wina wspomnianych urzędników, lecz sił natury – zdaniem ministra Nowaka zawiniła najpierw zima, a potem deszcz. Skoro nie da się w Polsce zmienić ani rządu, ani budowniczych dróg, to może zacząć prace nad wymianą zimy? Jak Sejm uchwali odpowiednią ustawę, to na pewno pogoda się poprawi. (Warto też wspomnieć, że winnymi katastrofalnej powodzi były, wedle platformersów, nie zaniedbania władzy, która ma w nosie wały przeciwpowodziowe i zbiorniki retencyjne, tylko wstrętne bobry podgryzające wały).
Wirtualna infrastruktura Mapa drogowa przygotowana przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad nie pozostawia złudzeń – na wschód od osi Gdańsk–Stryków–Kraków autostrady praktycznie nie istnieją, (co wcale nie oznacza, że z północy na południe da się normalnie poruszać – pokonanie odcinka Warszawa–Katowice zajmuje teraz do ośmiu godzin). Minister Nowak bohatersko w Radiu Tok FM powiada zaś, że o stanie autostrad na Euro 2012 szczegółowo wypowie się na początku maja. A w kwestii Ministerstwa Infrastruktury w ogóle ma do powiedzenia tyle: „Mamy już w 100 proc. przygotowane plany transportowe lotnicze, kolejowe i drogowe. Oczywiście nie wszystko się udało, o czym szczerze mówię". Sama przyjemność – jeździć po planach, zamiast po autostradach. PKP Polskie Linie Kolejowe SA wykupiły w prasie specjalne ogłoszenie, w którym się chwalą: „Możemy śmiało powiedzieć, że na czas Euro Polska będzie centrum komunikacyjnym Europy". Trudno wyobrazić sobie skakanie do pustego basenu z większej wysokości. Zacytuję tu tekst o komunikacji ze specjalnego numeru „Przeglądu Sportowego": „Już teraz niektóre odcinki kraju przemierza się całkiem sprawnie". „Niektóre" oraz „całkiem" – sukces goni sukces. Koleje starają się zresztą ułatwiać życie pasażerom na Euro jak mogą. Na przykład w Gdańsku uruchomiono specjalną infolinię działającą od 7:30 do 14:30 i od poniedziałku do piątku. Co za sukces, najeździmy się tą infolinią prawie tak mocno, jak stuprocentowymi planami ministra Nowaka. Rządowa propaganda stara się więc zmienić ton i omijać rafy drogowo-kolejowe. Dowiadujemy się, że wszystko jest super, bo ruch będzie większy od normalnego o 10 proc. (o takich symulacjach opowiada minister Nowak), a w ogóle jest świetnie, bo można wszędzie latać samolotami. Jest świetnie i będzie jeszcze świetniej, bo np. w Warszawie kolej dojazdowa z lotniska Okęcie do centrum ma wystartować… 1 czerwca (tydzień przed mistrzostwami). Składy będą kursowały w kratkę (raz co 13 min, innym razem co 27),w dodatku różnymi trasami i z… różnymi biletami, bo linię będzie obsługiwało dwóch konkurencyjnych przewoźników (SKM i Koleje Regionalne). A jak pan zagraniczny kibic kupi niewłaściwy bilet, to frajer i bomba, zapłaci mandacik. Monitorów z informacją dla podróżnych nie przewidziano.
Gierkowskie tyrady Wszystkie te ekstremalne doświadczenia mają zapewne przygotować turystów na atrakcje w centrum, gdzie od Dworca Centralnego do Stadionu Narodowego jezdnia będzie zamknięta i zamieniona w deptak – nie będą nim jeździły nawet taksówki! A żeby było jeszcze mocniej, zamknięta będzie w centrum ul. Marszałkowska.
W ten sposób Warszawa dołączy do ekologicznej potęgi, jaką jest Poznań. Nie żartuję, naprawdę Michał Prymas, pełnomocnik prezydenta Poznania ds. Euro 2012, powiedział, że parkingu pod stadionem w jego mieście nie zbudowano, bo wybrano „strategię ekologiczną". No to wiemy już, jakim ministerstwem zarządza Sławomir Nowak – ministerstwem ekologii. Skoro miejsce, do którego nie można dojechać, określa się mianem „ekologicznego", to „ekologicznych" cudów na polskich autostradach mamy co niemiara. Nie wszędzie udało się jednak zekologizować Euro do końca. Jak ubolewa dziennikarz „PS" Michał Guz, pod stadionem we Wrocławiu „dla upartych samochodziarzy planuje się wydzielenie blisko 10 tys. miejsc parkingowych w ok. 20 lokalizacjach". Uparci Polacy w ogóle utrudniają rządowi życie, bo ciągle gdzieś jeżdżą, zamiast siedzieć w domu i oglądać TVN24. W tromtadrackim artykule opublikowanym w „Rzeczpospolitej" („Czas na porządki w PKP", 5 kwietnia 2012 r.) minister Nowak obwieszczał: „Przyszedł czas na odważne decyzje, które pozwolą zmienić na lepsze krajobraz polskiego kolejnictwa". Swoją gierkowską w duchu tyradę zaczął zaś słowami: „Kiedy przygotowywałem plany pracy dla resortu transportu na tę kadencję, na pierwszym miejscu postawiłem sprawy kolei". Jak widać, zdaniem Sławomira Nowaka problem budowy autostrad w Polsce już nie istnieje. W sumie racja – nie ma autostrad, nie ma problemu. Piotr Gociek

Indie a obopólne gwarantowane zniszczenie w konflikcie nuklearnym Produkcja międzykontynentalnych rakiet Agni V o zasięgu blisko 5,000 km wyposażonych w nuklearną głowicę pozwala Indiom na członkostwo w klubie państw, które grożą przeciwnikom gwarantowanym obopólnym zniszczeniem na wypadek konfliktu zbrojnego, na przykład Indii przeciwko Chinom. Postęp w broni nuklearnej Indii jest naturalnie krytykowany przez prasę w Chinach, zwłaszcza w nieoficjalnym piśmie rządowym „Global Times”, podobnie jak czynią to Amerykanie w stosunku do postępu w skuteczności pocisków rakietowych Chin, zwłaszcza przeciwko lotniskowcom USA. Jak wiadomo USA zaniechało budowy wielkich lotniskowców typu Gerard Ford z powodu wprowadzenia w użytek nowego typu broni rakietowej, która odsunęła o kilka tysięcy mil ich dostęp do wybrzeży chińskich. Chińczycy piszą o aroganckiej i kosztownej globalnej ekspansji nuklearnego arsenału Indii mimo milionów biednych ludzi w Indiach w czasie wyścigu zbrojeń, którego Indie nie są w stanie wygrać. Natomiast faktem jest, że groźba ogólnego obopólnego zniszczenia ma służyć do odstraszania przeciwników i ma na celu zapobieganie konfliktom a nie w celu zdobycia zwycięstwa na polu bitwy. Niemniej posiadanie przez Indie pocisków balistycznych zdolnych do zniszczenia jakiegokolwiek miasta w Chinach irytuje rząd chiński. Ministerstwo spraw zagranicznych Chin w reakcji oficjalnej podkreśliło, że Indie i Chiny nie rywalizują ze sobą, ale są współpracującymi partnerami na obopólny pożytek. Mimo tego w prasie rządowej Chin opublikowano też słowa krytyki, że Indie dokonują proliferacji broni nuklearnych i tym samym gwałcą traktaty międzynarodowe. Naturalnie Pekin zamiast powiększania arsenału Indii, wolałby widzieć w Indiach większe inwestycje w infrastrukturę, natomiast obywatele Indii są dumni z rozbudowy potęgi nuklearnej Indii przy jednoczesnym poparciu Zachodu, który w sprawie Indii, w przeciwieństwie do sprawy Iranu nie ogłasza żadnych sankcji karnych z powodu podwyżki o 17% budżetu zbrojeniowego Indii w 2012 roku i faktu, że Indie stały się największym importerem broni na świecie. Mimo tego Indie nie są w stanie wygrać wyścigu zbrojeń przeciwko Chinom. Dla Zachodu Indie są jednym z odważników w równowadze chwiejnej i nie powinno się tego faktu przeceniać, ponieważ wartość Indii polega na tym, że w mozaice sił wokół Chin jest jednym z odważników podobnie jak Polska jest w Europie dla USA w grze przeciwko Rosji, co widać w takich programie jak im była Tarcza z wyrzutniami rakiet amerykańskich na terenie Pomorza w odległości czterokrotnie mniejszej od Moskwy niż były położone na Kubie wyrzutnie rakiet sowieckich od Waszyngtonu w 1962 roku. Wówczas było oczywiste, że na wypadek użycia rosyjskiej broni nuklearnej przeciwko wyrzutniom na Pomorzu, jak to grozili generałowie w Moskwie, Rosji nie groził żaden amerykański odwet nuklearny. Pisał o tym profesor Ted Galen Capenter, prezes Instytutu Cato w Waszyngtonie w artykule pod tytułem „Granice Możliwości Odstraszania” („The Limits of Deterrance”) w dniu 3 września 2008 roku, w czasie kryzysu w Gruzji, w której prezydent Kaczyński zaskarbił sobie irytację Moskwy występując jak prowodyr demonstracji anty-moskiewskiej w Tbilisie. Podczas gdy obecnie modne jest wyrażenie „równowaga terroru” w Tbilisie zadecydowała „równowaga ferworu”, czyli chodziło o stopień, w jakim rozgrywka w Gruzji miała znaczenie tak dla Moskwy a jakie i dla Waszyngtonu. Tak, więc Rosjanie wiedzieli, że USA nie będzie ryzykować nuklearnej konfrontacji w Gruzji, która położona blisko granicy rosyjskiej była bez porównania ważniejsza dla Rosji niż dla USA. W tej perspektywie należy oceniać Indie w obliczu obopólnego gwarantowanego zniszczenia przeciwników w konflikcie nuklearnym. Iwo Cyprian Pogonowski

Teheran a Tel Awiw – układ sił i stopień zagrożenia Wzajemne usiłowania zmiany reżymu w Teheranie i w Tel Awiw leżą u podłożą walki w obronie monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie oraz istnienia tam państwa żydowskiego. W walce tej radykalnym Żydom udało się stworzyć oś USA-Izrael działającą w obronie państwa żydowskiego w Palestynie. Stało się to po dramatycznym zaludnieniu terenów Izraela za pomocą wypędzenia po Drugiej Wojnie Światowej półtora miliona Żydów z państw satelickich oraz arabskich. Połowa tych ludzi dotarła do Palestyny, co wystarczyło na stworzenie państwa Izrael. Dokonano tego po wypędzeniu dużej liczby Palestyńczyków, których obecnie jest kilka milionów na wygnaniu. Ludzie ci według prawa międzynarodowego mają prawo powrotu do swoich miejsc urodzenia. Na powrót ich władze w Tel Awiw nie chcą dać zgody. Dzieje się to wbrew opinii skłóconych między sobą państw muzułmańskich, głównie arabskich, bogatych w ropę naftową i gaz ziemny. Obecnie najbardziej ryzykowne są plany zmiany reżymu w Iranie, który to reżym popiera zmianę reżymu w Tel Awiw za pomocą poparcia dla palestyńskiego ruchu oporu Hamas i libańskiego Hezbola mającego bazy i wyrzutnie rakiet na terenie Syrii. Walki domowe w Syrii są postrzegane, jako akcje początkowe mające doprowadzić do napadu osi USA-Izrael na Iran, jak też do postawienia pod znakiem zapytania jedynej bazy śródziemnomorskiej posiadanej przez Rosję. Wygląda na to, że walki w Syrii były rozpętane za pomocą zabijania demonstrantów, policjantów i wojskowych przez strzelców doborowych działających na korzyść Izraela oraz planów tego państwa złamania regionalnej potęgi, jaką stanowi Iran, w dużej mierze z powodu poronionego napadu na Irak, niby na korzyść Izraela, ale w rzeczywistości dla obalenia władzy w Bagdadzie, będącej wówczas w rękach mniejszości Sunitów pod wodzą byłego agenta CIA, Sadama Husseina Wówczas oddano władzę w Iraku w ręce większości Szyitów związanych religijnie i politycznie z Iranem, co uczyniło z Iranu potęgę regionalną. Jak dotąd głównymi źródłami zbrojeń Iranu była Rosja i Chiny, które dostarczyły tysiące rakiet rządowi w Teheranie, w tym rakiet odpalanych ręcznie bez sygnału elektronicznego, który mógł być wyeliminowany za pomocą dużej eksplozji nuklearnej nad Iranem? W tym stanie rzeczy Izrael jest zagrożony zatruciem radioaktywnym pochodzącym z elektrowni nuklearnych zasilających sieć elektryczną tego państwa. Trzeba pamiętać, że jak dotąd Iran zagrażany przez oś USA-Izrael był uzależniony od Rosji i skutecznie blokował dostęp Zachodu do wielkich zasobów paliwa na terenie Kazachstanu, którego sprzedaż ropy naftowej i gazu ziemnego obecnie jest uzależniona od rurociągów rosyjskich. W obliczu gwarantowanego obopólnego zniszczenia na wypadek konfliktu zbrojnego państw posiadających wielkie arsenały nuklearne, na świecie panują rozmaite wersje równowagi terroru oraz równowagi ferworu proporcjonalnego do oceny tak wartości jak i znaczenia wyłaniającego się konfliktu dla wielkich potęg nuklearnych decydujących się na brnie udziału w danym konflikcie. Nic dziwnego, że emerytowani byli przywódcy Mosadu przestrzegają obecny rząd premiera Natenyahu przed wywoływaniem tak niebezpiecznego konfliktu przeciwko Iranowi zagrażającemu radioaktywnym zatruciem państwa żydowskiego, być może groźniejszym dla Żydów niż było ludobójstwo Żydów dokonane przez Niemców w czasie ostatniej wielkiej wojny. Najwyraźniej „równowaga ferworu” podczas konfrontacji w Gruzji przeważyła na rzecz Moskwy, ale mimo tego dla Rosji trudne było doświadczenie wojny z Gruzją, które spowodowało, że podjęła ona reformy wojskowe. Według The World Factbook, Federacja Rosyjska obecnie wydaje 3,9% swojego PKB na armię i co jest najważniejsze podjęto reformy Anatolija Sierdiukowa, które zmieniły całą strukturę dowódczą sił zbrojnych, skróciły proces decyzyjny na polu bitwy, oraz modernizują jednostkę po jednostce.

Ciekawe jest jak ważną rolę w procesie unowocześniania armii rosyjskiej pełnią niemieckie firmy. Współpraca Berlina i Moskwy zawsze ma niebezpieczne konotacje dla Polski. Obecnie polega ona, na przykład, na budowie supernowoczesnego centrum szkoleniowego dla rosyjskiej armii przez koncern Rheinmetall. Centrum to umożliwi szkolenie sił rosyjskich na symulatorach 3D, w starciu 2 brygad w warunkach poligonowych, co będzie miało duży wpływ na przyszłe działania bojowe armii rosyjskiej. Naturalnie Pentagon dobrze sobie zdaje sprawę z tego stanu rzeczy i będzie miał wielki wpływ na decyzje prezydenta w Waszyngtonie i na jego ocenę znaczenia dla USA rozpętania nowej wojny na Bliskim Wschodzie, tym razem przeciwko Iranowi.Iwo Cyprian Pogonowski

Święte krowy ZUS Rząd Donalda Tuska utrzymuje wszystkie przywileje emerytalne dla wpływowych grup. Aż 4 na 100 polskich emerytów i rencistów otrzymuje ponad 3,5 tys. zł miesięcznie. Najwyższa emerytura wypłacana przez ZUS to 13,9 tys. zł. Wysokość tych świadczeń nie ma nic wspólnego z płaconymi składkami. Najwyższe emerytury dostają emerytowani funkcjonariusze służb III RP (tzw. mundurowe: policjanci, tajne służby, żołnierz), górnicy, a także… urzędnicy państwowi. Uprzywilejowana kasta emerytów liczy sobie ponad 280 tys. osób. Aby nie denerwować społeczeństwa ZUS przytomnie urywa statystykę nie pokazując ile osób pobiera emerytury liczone w dziesiątkach tysięcy miesięcznie. Ostrożne szacunki pozwalają przyjąć, że roczna wartość przywilejów dla wybranych grup zawodowych się 30-35 mld zł rocznie! Mniej więcej tyle ile wynosi deficyt budżetowy państwa.

Nietykalni Kto płaci za system, w którym najkrócej pracujący (uprawnienia emerytalne mundurowi mają już po 15 latach służby). "Pani płaci, pan płaci, społeczeństwo płaci" - mówił jeden z bohaterów "Rejsu" Marka Piwowskiego. Hodowanie wysokich państwowych emerytur jest regułą. Mundurowi mają, bowiem wyliczaną emeryturę według ostatniej pensji. Delikwenta zbliżającego się do emerytury awansuje się tuż przed odejściem, tak, aby zarabiał jak najwięcej. Dodatkowo do jego zarobków dolicza się nagrody i inne dodatkowe pobory. W projekcie „reformy” emerytalnej, którą serwuje nam Donald Tusk nie ma żadnych konkretnych planów likwidacji tych patologii. Od kilku miesięcy mamy tylko mętne komunikaty prasowe, z których wynika, że rząd przekonuje związkowców, aby zgodzili się na wydłużenie czasu pracy z 15 do 25 lat. Rząd szacuje, że oszczędności, które proponuje przyniosą w resortach mundurowych w latach 2028-2042 17 mld zł. Dziś ZUS miesięcznie przeznacza na wypłatę świadczeń ponad 12 mld zł. Oszczędności mają, więc wymiar propagandowy, a nie realny i nie oznaczają likwidacji przywilejów. – To podtrzymywanie iluzji, że ZUS zapewni Polakom emerytury – ocenia Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. Kolejną uprzywilejowaną grupą są urzędnicy państwowi, którzy chętnie popierają wydłużenie czasu pracy, bo - jak się okazuje, już dziś, jeżeli mogą, to przechodzą na emerytury później. Na przykład w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Wielkopolskiego średnia wieku kobiet odchodzących na emeryturę już wynosi 64 lata, a mężczyzn 75, podobnie jest w Zachodniopomorskim Urzędzie Marszałkowskim i innych samorządach. Bez zmian pozostaną słynne emerytury górnicze. Przywileje zostaną, bowiem utrzymane dla tych, którzy „pracują bezpośrednio przy wydobyciu”. W jaki sposób rząd zamierza to badać? Jak zostaną wytypowane osoby, które stracą przywileje? Tego Donald Tusk w swoim expose nie zdradził. Średnia emerytura górnika to 3,3 tys. zł, stanowią one blisko 10 proc. wydatków ZUS na emerytury. Tego systemu Tusk nie zamierza reformować, bo górnicy mają zwyczaj przyjeżdżania do Warszawy i demolowania stolicy, gdy ktoś dotyka się ich przywilejów. Tak było w 2005 r. gdy pod naciskiem górników rząd PiS wycofał z Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie ich zgodności z Konstytucją. Dziś blisko dwie trzecie górników przechodzących na emerytury ma mniej niż 50 lat.

Imperium marnotrawstwa Zabierając się za wykonanie pseudoreformy zupełnie pomija się kwestie bezsensownej biurokracji, którą jest moloch o nazwie ZUS. Zatrudnia on armię 50 tys. urzędników, na których pensje rocznie wydaje się ponad 3,6 mld zł. Do tego trzeba przecież doliczyć koszty utrzymania ogromnych gmachów. Jest to wydatek zbędny. W 2006 r. Robert Gwiazdowski, jako szef rady nadzorczej ZUS postulował stworzenie jednej państwowej agencji płatniczej, która zajmowałaby się podatkami, składkami na ubezpieczenie społeczne, cłem i akcyzą. Pozwoliłoby to nie tylko pozbyć się armii urzędników, ale również zwiększyć efektywność działań. Obecnie, bowiem każda z tych instytucji ma swój system informatyczny, który nie współpracuje z systemami innych agend. O poziomie zarządzania ZUS najlepiej świadczy informacja z ubiegłego tygodnia, że zakupi 26 furgonetek o ładowności 600 kg, 8 ciężarówek o ładowności 900 kg i 2 busy. A wszystko to, aby „transportować druki z zusowskiej poligrafii do oddziałów” i „akta spraw”. Zamiast pseudoreformy rząd powinien zrobić to, co Nowa Zelandia, gdzie emeryturę zastąpiono zasiłkiem wypłacanym z budżetu obywatelom, którzy ukończyli 68 lat. Państwo zrezygnowało z opodatkowania pracy obowiązkowym ubezpieczeniem emerytalnym, zostawiając troskę o własną przyszłość obywatelom. Dzięki temu praca nie jest obciążana horrendalnym podatkiem. Od pięciu lat działa tam dobrowolny system emerytalny. Każdy, kto rozpoczyna pracę decyduje czy chce przeznaczać od 4 proc. do 8 proc. pensji na fundusz emerytalnych. Składki pobiera nowozelandzki urząd skarbowy (jak widać, taka instytucja jak ZUS nie jest potrzebna!). Pieniądze można pobrać w każdej chwili, jeśli ktoś popadnie w tarapaty finansowe, zdrowotne będzie chciał wyemigrować lub zbudować dom. Można? Można! Jan Piński

Co znaleziono na Księżycu? Tajemnica misji Apollo 20 Ciężko jest zliczyć teorie związane z tym, co znajduje się na Księżycu i tym jak ostatecznie przebiegły misje Apollo. Chociaż nieustającą popularnością wciąż cieszy się teoria, że Amerykanie nigdy na Srebrnym Globie nie wylądowali i mamy do czynienia z jedną wielką mistyfikacją, to warto zapoznać się także z innymi stanowiskami. W ciągu ostatnich kilku lat tematyka Księżyca zdaje się ponownie zyskiwać na znaczeniu. Z jednej strony przypomniała sobie o nim kultura popularna między innymi za pośrednictwem filmów „Apollo 18” i „Iron Sky”, równocześnie jednak koncepcje powrotu na ziemskiego satelitę zostają ponownie odgrzebane przez rządy kolejnych państw i firmy prywatne. Najbardziej zaawansowane wydają się być projekty finansowane przez rząd japoński, który deklaruje, że już w 2030 roku na Księżycu powstanie pierwsza, w pełni zrobotyzowana baza kosmiczna. Obok nich trwa wyścig w konkursie Google Lunar X Prize gdzie na nagrodę w wysokości 20 milionów dolarów może liczyć pierwszy prywatny zespół, który na powierzchni satelity umieści sprawnego łazika i prześle na Ziemię zdjęcia wysokiej, jakości. Zapewne właśnie z tego powodu NASA postuluje utworzenie na Księżycu tak zwanych „no fly zones”, czyli stref, nad którymi nie wolno będzie latać. Oficjalnym powodem jest ochrona miejsc, w których po raz pierwszy człowiek postawił stopę, cała sprawa wydaje się być jednak o wiele bardziej podejrzana. Zwraca się, bowiem uwagę na możliwość istnienia na Księżycu struktur obcego pochodzenia, które agencje rządowe chcą ukryć przed światem. 16 sierpnia 1976 roku na południowy zachód od krateru Delporte po niewidocznej stronie Księżyca stanął lądownik, w którego wnętrzu znajdowali się członkowie wspólnej, sowiecko-amerykańskiej wyprawy „Apollo 20”, William Rutledge, Leona Synder oraz Aleksiej Leonow. Celem misji było zbadanie wielkiego obiektu w kształcie cygara sfotografowanego jeszcze przez ekipę Apollo 15. Odkrycie tej tajemniczej konstrukcji było na tyle istotne, że władze USA zdecydowały się zaprosić ZSRR do udziału w misjach Apollo i wspólnie dokonać niezbędnych badań. Numeracja może się wydać zaskakująca. Misja Apollo oficjalnie została zakończona na locie numer 17, który opuścił powierzchnię ziemskiego satelity 14 grudnia 1972. Miał to być ostatni raz do dnia dzisiejszego, kiedy człowiek stąpał po Srebrnym Globie. Ze względu na cięcia budżetowe kolejne loty zostały wstrzymane i program Apollo został zamknięty, jednak zdaniem mieszkającego obecnie w Rwandzie Williama Rutledge'a dowódcy wyprawy Apollo 20 program został po prostu utajniony i doszło do jeszcze trzech kolejnych lądowań misji Apollo 18, 19 i 20. On sam miał być uczestnikiem ostatniej z nich. Według Rutledge'a badany przez nich obiekt był ogromnym statkiem kosmicznym, którego wiek oceniono na około 1,5 miliarda lat. Wokół statku znajdowało się „miasto” - tajemnicza, prawie zupełnie zrujnowana konstrukcja niewiadomego pochodzenia. W samym pojeździe członkowie wyprawy znaleźli ślady roślin a także zwłoki dwóch istot pozaziemskich. Ciało jednej z nich, nazwano „Mona Lisa EBE” EBE (Extraterrestrial Biological Entity – pozaziemska istota biologiczna), była humanoidem płci żeńskiej wzrostu 1,65 m. Ponieważ do jej palców i oczu przytwierdzone były różnorakie urządzenia, stwierdzono, że najprawdopodobniej była pilotem. Co ciekawe pomimo upływu czasu jej ciało było w tak dobrym stanie dobrym stanie, że można było dokonać niezbędnych pomiarów. Zwłoki drugiego członka załogi były o wiele bardziej zniszczone, jednak na Ziemię udało się zabrać jego głowę.

Mona Lisa EBE Rewelacje Rutledge'a miały zostać przez niego ujawnione między innymi w wywiadzie, jakiego udzielił w maju 2007 roku. W sieci umieścił on również niektóre nagrania z wyprawy na Księżyc, możemy tam zobaczyć między innymi „Mona Lisę”. Zdaniem Rutledge'a jeszcze przez wrześniem 2007 roku rząd USA ujawni informacje o odkrytym na Księżycu statku kosmicznym. Przestrzegał także przez rokiem 2012, kiedy to jego zdaniem „słabi umrą, a rządy będą ratować resztki swojego dziedzictwa […] każdy musi być przygotowany na rok 2012” Jak traktować słowa Rutlege'a? Czy jest on tylko kolejnym, szukającym rozgłosu mitomanem? Krytycy jego rewelacji wskazują na fakt, że misje Apollo bardzo trudno byłoby zachować w tajemnicy, zważywszy, że przy obsłudze każdego lotu pracować musi, co najmniej 300 osób. Tym trudniej byłoby ukryć start rakiet Saturn V wynoszących lądowniki Apollo na orbitę. Również film pokazujący badanie ciała „Mona Lisy” wydaje się być fałszerstwem – jak zwrócił uwagę autor na stronie „Movies Online” przy okazji recenzji filmu „Apollo 18”, gdy uważnie przyjrzymy się nagraniu zobaczyć możemy, że na znajdujące się tam osoby działają siły grawitacji. Z drugiej jednak strony na Księżycu również jest grawitacja, chociaż o wiele słabsza. Sam Rutledge wskazuje na to, że wielu uczestników tajnych misji zginęło w tajemniczych okolicznościach, wciąż jednak żyje kilka osób, zarówno po stronie amerykańskiej jak i rosyjskiej, które były bezpośrednio związane z lotami. Wyraźnie stara się przekonać do swojej wersji wydarzeń publikując w sieci materiały związane z wyprawą i dokonanymi odkryciami. Czy czerpie on z tego jakiekolwiek korzyści, jeśli nie, po co by to robił? KodWŁadzy

Rosjanie podsłuchiwali Klicha Rosyjskie służby specjalne oplotły ekspertów, którzy na terenie Rosji badali przyczyny katastrofy smoleńskiej siecią podsłuchów. Edmund Klich, akredytowany przy rosyjskim komitecie lotniczym MAK ujawnia informacje o inwigilowaniu polskich specjalistów w swojej książce - podaje "Fakt".

- Każdy krok naszych ekspertów lotniczych z komisji był dokładnie śledzony przez Rosjan. Wiedzieli o wszystkim, o czym rozmawiają nasi badacze, co ustalają i co raportują polskim władzom - wynika z informacji Klicha.

– Niedługo po tym, gdy dowiedziałem się, że wojsko zwija łączność specjalną i nie będę miał jak słać meldunków do Warszawy, spotkałem się z Morozowem. Zaproponował mi, że może załatwić, by moje meldunki były przesyłane bezpośrednio do premiera Donalda Tuska. A ja wcześniej pytałem naszych szyfrantów, czy mają możliwość przesyłania moich pism prosto do premiera, bez żadnych pośredników. Skąd Morozow o tym wszystkim wiedział?! – relacjonuje Klich.

- Dziwna sprawa. W tym Marriotcie zawsze dawali mi tylko dwa apartamenty, albo ten, albo ten. Nawet mówiłem kolegom, że pewnie nie chce im się przenosić pluskiew (miniaturowych mikrofonów) do innego pokoju – opowiada Edmund Klich. Marek Nowicki

Francja bardziej antyunijna

1. Wczoraj rozstrzygnięta została I tura wyborów we Francji. Wygrał 1 punktem procentowym z urzędującym Prezydentem Nicolasem Sarkozy kandydat socjalistów Francois Holland.Rewelacyjny wynik blisko 20% poparcia uzyskała Marine Le Pen szefowa Frontu Narodowego, partii zdecydowanie antyunijnej mająca między innymi w swoim programie wyjście Francji z Unii Europejskiej. Sarkozy przegrał wprawdzie nieznacznie z Hollandem w I turze, ale była to pierwsza przegrana urzędującego prezydenta w tej turze w historii V Republiki, a III miejsce Marine Le Pen i IV miejsce z wynikiem ponad 11% kandydata skrajnej lewicy Melenchona, raczej przesądzają, że przegra on i to wyraźnie wybory także w II turze. Ta przegrana Sarkozego może wydawać się w Polsce dosyć zastanawiająca, bo na forum międzynarodowym był to prezydent, który jak się wydawało niezwykle mocno zabiegał o francuskie interesy.

2. Widać jednak, że Francuzom zdecydowanie musiało przeszkadzać „zblatowanie” ich prezydenta z dużym biznesem, (o czym co jakiś czas informowały francuskie media), czy zamiłowanie Sarkozego do drogich gadżetów. Wymownym przykładem tego zamiłowania była akcja chowania przez Sarkozego drogiego zegarka marki Patek za 50 tys euro do kieszeni, żeby tylko nie zobaczyli go wyborcy podczas podawania im ręki na jednym z ostatnich wieców wyborczych. Media skrzętnie odnotowały tę operację przeprowadzoną przez Sarkozego i był to chyba przysłowiowy gwoździk do jego „trumny”. Najmocniej jednak Sarkozy został osądzony za coraz trudniejszą sytuację gospodarczą, wysokie bezrobocie, drożyznę i na nic się zdały usprawiedliwienia, że to skutki ogólnoświatowego kryzysu.

3. W zasadzie nie wypada się specjalnie cieszyć ze zwycięstwa socjalisty we Francji, ale ta wygrana zapewne spowoduje wyraźne osłabienie motoru niemiecko – francuskiego na unijnym forum. Kanclerz Merkel wręcz ostentacyjnie popierała Sarkozego (i to także we Francji nie zostało odebrane najlepiej) i Holland zapewne jej tego nie zapomni. Jeszcze ważniejsze jest jednak to, że w swoim programie miał on zapisaną daleko idącą ostrożność w stosunku do pomysłów forsowanych w UE przez Angelę Merkel w tym w szczególności rezerwę do właśnie podpisanego paktu fiskalnego. Holland chce renegocjacji tego paktu, w szczególności jego zapisów ograniczających państwom członkowskim instrumenty polityki fiskalnej i trudno przesądzać jak ten postulat uda mu się zrealizować, ale wygląda na to, że nie będzie popierał w tym obszarze, pomysłów niemieckich.

4. Czy z tej zmiany we Francji, której skutki natychmiast przeniosą się na forum instytucji unijnych potrafi skorzystać Polska? Można mieć, co do tego poważne wątpliwości. Ostentacyjne nieprzyjęcie Hollanda przez Premiera Tuska, podczas jego pobytu w naszym kraju (w ostatniej chwili zaaranżowano tylko spotkanie z Prezydentem Komorowskim) tylko, dlatego, że tak zdecydowano na forum Europejskiej Partii Ludowej, do której należy Platforma, pokazuje, że kompletnie nie potrafimy przewidywać zmian na europejskiej scenie politycznej. Do tej pory bez zastrzeżeń na unijnym form popieraliśmy pomysły niemiecko-francuskie, niezależnie od tego czy służyło to dobrze czy trochę gorzej polskim interesom. Teraz jak widać po pakcie fiskalnym takich wspólnych niemiecko-francuskich interesów będzie mniej, Francja tak ochoczo jak do tej pory nie będzie zgadzała się na wszystko, co wymyślą Niemcy. Gdybyśmy prowadzili bardziej samodzielną politykę na unijnym forum to być może wygrana socjalisty we Francji mogłaby nam w jej prowadzeniu pomóc, w każdym razie dyktat niemiecki straci sporo ze swej mocy. Tyle tylko czy akurat ta ekipa rządowa jest tym zainteresowana, mam poważne wątpliwości. Zbigniew Kuźmiuk

Zawsze po linii Wyobraźmy sobie (tak teoretycznie)… Janina Paradowska idzie spokojnie ulicą i nagle z pobliskiego sklepu wypada jubiler, krzycząc: Złodziejka, ukradła mi złoty zegarek, ma go w torebce! Dookoła zaczynają się zbierać gapie, no, sytuacja kłopotliwa. Nie pytam, co by zrobił w tej sytuacji każdy, bo to oczywiste: pokazałby, że niczego kradzionego przy sobie nie ma, a dopiero udowodniwszy bezzasadność podejrzeń, zażądał przeprosin. Ale pani redaktor za oczywiste uważa coś przeciwnego: ona by tę torebkę wrzuciła do kanału albo rzeki, by już nikt nigdy nie mógł sprawdzić, czy był tam skradziony zegarek czy nie. Jednocześnie święcie się oburzać, jak można ją podejrzewać. Oczywiście, mogłaby się tak zachować tylko pod jednym warunkiem: że byłaby 100-kilowym agresywnym żulem, budzącym strach na całej ulicy. Skąd u mnie te pomysły? Z komentarza Janiny Paradowskiej w „Polityce”, w którym stwierdza ona, że przetrzymywanie przez Rosjan i wymycie wraku tupolewa jest zrozumiałe, skoro „ciągle słyszą, że ich premier, a zarazem prezydent elekt uczestniczył w spisku” i że „sami w podobnej sytuacji” zachowywalibyśmy się tak samo. I jeszcze wiedzie do tego wniosku przez kategoryczne stwierdzenia, że skoro dotąd „nie znaleziono żadnych przesłanek, że dokonano jakiegoś wyrafinowanego zamachu”, to wrak do śledztwa „nie jest nam potrzebny”. Podziwiam zdolność Janiny Paradowskiej, by zawsze być po linii i na bazie, ale prawdziwy problem polega na tym, że nie ona jedna brnie zajadle w oczywiste nonsensy. Gdy się demonstracyjnie niszczy dowody, zrozumiałe jest podejrzenie, że nie były to dowody niewinności. A gdy władza mówi Polakom, że wyjaśnianie Smoleńska grozi wojną z Rosją, to tak jakby już oficjalnie ogłosiła: tak, to był zamach, i dlatego właśnie milczeć! RAZ

Przyczyny ucieczki kapitałów z Hiszpanii Dlaczego elity nie widzą problemów „znanych Eskimosom” i się dziwią?

Niedawno, zerkając na wywiad premiera Balcerowicza dla CNBC, niemal doznałem szoku poznawczego, gdy „na pasku” przeczytałem główną myśl rozmówcy. Otóż się okazało, że zdaniem głównego kreatora polskiej rzeczywistości w ostatnim dwudziestoleciu „USA ma w porównaniu z UE dwa atuty: lepszą demografię i stabilniejszą walutę”. Czy to nie oznacza, że dziwne opinie lansowane w Polsce są tylko wypadkami przy pracy w poznaniu prawidłowości finansowych? Aczkolwiek nadal pozostaje pytanie: dlaczego osoby od lat mówiące o tym, że strefa euro nie spełnia wymogów optymalnego obszaru walutowego więc nie należy do niej wchodzić, jak i to że prowadzona polityka antyrodzinna jest tragiczna dla Polski, są na każdym kroku krytykowane? Dlaczego istnieje obecnie „święte oburzenie” na Polaków, że nie myślą racjonalnie w aspekcie tragedii smoleńskiej, jeśli uważa się że obiektywna wiedza nie ma znaczenia w porównaniu z tą wylansowana w mediach? I to bez znaczenia czy dotyczy oziębienia klimatu, euro, prywatyzacji, czy Traktatu Lizbońskiego. Dlaczego część społeczeństwa ma nie uznać, że kłamiące władze mają wiarygodność wyższą od tej, którą serwowano nam w dobie PRL-u? Przecież jesteśmy światkami jak MFW dziękuje NBP za przekazanie €6,27 mld na „pomoc” na spłatę długu bogatych państw strefy euro w sytuacji, kiedy my sami płacimy setki milionów rocznie za możliwość uzyskania pożyczki wspierającej nasze rezerwy walutowe. Ni mniej ni więcej przekazujemy rezerwy po to, aby je jednocześnie od bogatych społeczeństw pożyczyć. Przy czym, jak donosi w dzisiejszym WSJ Sudeep Reddy i Brian Blackstone w artykule „Euro-Zone Crisis Funds Face a Market Test”, bogate społeczeństwa się z tą pomocą ociągają. USA nie zadeklarowały żadnych środków, jak podaje sobotni FT w artykule „UK ties extra IMF cash to quota reform” Wlk. Brytania obwarowała swoją £9,3 mld pożyczkę takimi warunkami (m. in. koniecznością ratyfikacji porozumienia przez USA), że skorzystanie z niej nawet technicznie nie będzie możliwe w tym roku. Podczas gdy Chiny, Indie i Brazylia czekają na czerwcowe posiedzenie G20 w Los Cabos, aby udzielić wsparcia w zamian za wzrost wpływów w kierowaniu MFW. Gdy chodzi o kryzys euro w Grecji, to wyjątkowo pokracznie wyglądają działania KE w kraju, który poprzez swoje decyzje doprowadził do takich tragicznych sytuacji jak samobójstwo 77-letniego emeryta Dimitrisa Chrystulasa. Obniżono mu wypracowaną emeryturę, nie redukując długów, które z niej spłacał i doprowadzając poprzez tak niesprawiedliwe decyzje do pozbawienia dochodów na życie. Ze względu na takie absurdy Chrystulas wg Gazety Wyborczej porównał „obecne władze Grecji do kolaboracyjnego rządu z czasów II wojny światowej” i bardzo ostro stwierdził, że „ma nadzieję, że młodzi Grecy chwycą kiedyś za broń i powywieszają zdrajców ojczyzny na Syntagmie, tak jak kiedyś Włosi powiesili Musoliniego.” Grekom po prostu nie mieści się w głowie, dlaczego Komisja Europejska nie broni ich nabytych praw emerytalnych i wymusza 20%-ową redukcję emerytur, jednocześnie osłaniając interesy nieroztropnych banków zagranicznych. I to w sytuacji bardzo dużej różnicy w zarobkach w Europie, kiedy to przy średniej miesięcznej płacy w Grecji w wysokości 600 euro, a przeciętne wynagrodzenie w Niemczech jest prawie 4 razy wyższe i wynosi €2200, jak podaje w artykule „The slow shredding of western democracy” Loretta Napoleoni w Financial Times. Jak dodaje Wall Street Journal w artykule Paula Sonne „Irish Economic Crisis Devours Restaurants”, proces wewnętrznej dewaluacji jest również bardzo bolesny w znacznie bogatszej Irlandii, w której kryzys doprowadził do sytuacji, że z oszczędności Irlandczycy przestali jeść w restauracjach? W efekcie mimo spadku cen o 20%, oraz VAT-u z 13,5% do 9% 1/3 restauracji została zamknięta, a 80% z funkcjonujących przynosi straty, zaś nabywców przy sprzedaży brak. Bycie w euro zaś spowodowało, że mimo znacznego spadku dochodów, jak powiedział gazecie jeden z właścicieli p. Grealish: „Największym problemem stojącym przed takimi firmami jak moja jest to, że nadal jestem winien tę samą ilość pieniędzy bankowi, jak poprzednio, kiedy spodziewaliśmy się zysku”. Rząd od lat ośmiesza się zachwalaniem euro, w sytuacji, gdy nawet duża Hiszpania przeżywa ciężkie chwile z tego samego powodu, co Grecja, Irlandia, czy Portugalia. Dostosowując się w kryzysie do niepasującego obszaru walutowego poprzez redukcję deficytu finansów publicznych, znaną u nas pod propagowaną kuracją „zaciskania pasa”, doprowadza się do schłodzenia gospodarki, obniżeniem wpływów podatkowych i w rezultacie - wzrostem deficytu, a nie jego spadkiem. Powyższe przewidywania w pełni potwierdzają dane rynkowe mówiące o tym, że tegoroczny, najwyższy na świecie, 15%-owy spadek akcji hiszpańskich ukazuje, że działania schładzające gospodarkę będą redukowały przyszłe zyski przedsiębiorstw, która to informacja już teraz jest dyskontowana na giełdzie. Nic dziwnego, że Victor Mallet w piątkowym artykule Financial Times’a „Asian recipe for Spain’s embattled businesses” rozważa wszystkie aspekty faktu, że Ibex35 stracił nawet więcej, niż przeżywające kryzys indeksy Sri Lanki, Maroka i Cypru. Dziennik El Pais wyliczył, że Hiszpania, żeby rzeczywiście obniżyć deficyt, musiałaby redukować ów deficyt w podwójnym wymiarze. Przy redukcji deficytu z 8,5% do 5,3% PKB oszczędności powinny wynieść nie €32 mld, lecz €53-€64 mld. A pamiętajmy, jak podkreśla w WSJ Jonahan House „Pressure on Spain Builds as Bonds Face Key Auction”, jest to najwyższe zobowiązanie do redukcji, jakie podjęto w tym roku w UE. Specyfika liczenia deficytu sprawia, że obejmuje on nie tylko dług rządowy, ale i samorządowy. A pod tym względem regiony odpowiadające za usługi społeczne w tym za służbę zdrowia i edukację w Hiszpanii, a ścierające się z kryzysem na znaczącą skalę, były zmuszone do pogłębiania nierównowag finansowych. I tak odpowiadając za jedną trzecią wydatków publicznych, o ile przed kryzysem były nieznacznie zadłużone, o czym świadczy fakt że w relacji do PKB w 2008 r. najbardziej była zadłużona Walencja na skalę 12,3%, o tyle w roku 2011 na czele była już Katalonia w zadłużeniem w wysokości 20,7% PKB, w sytuacji kiedy i w innych regionach Hiszpanii dość znacząco wzrosło zadłużenie spowodowane faktem, że stoją one za większością deficytu publicznego. Sytuacja Hiszpanii jest tym trudniejsza, że równolegle z redukowaniem przez rząd deficytu następuje delewarowanie gospodarki, tj. banki zmniejszają nadmierne zadłużenie, w sytuacji, gdy nawet rezerwy na złe długi wynoszą €147 mld – 14% PKB, do czego potrzebne jest wsparcie publiczne. Wg raportu MFW z końca września, poziom należności nieregularnych wynosił w Grecji 14,7%. W przypadku Hiszpanii ich poziom wzrósł do 7,91% w styczniu, z poniżej 1% w 2007 r. Tobias Blattnera z Daiwa Capital Markets twierdzi, że w efekcie zaostrzania sytuacji ekonomicznej ceny mieszkań spadną o dalsze 20%, powodując spiętrzenie się problemów bankowych i konieczność utworzenia rezerw na znacznie wyższym poziomie, niż €90 mld. Wg Banku Hiszpanii banki obecnie muszą już znaleźć środki w wysokości €53,8 mld, w tym bezpośrednio €29,1 mld na rezerwy oraz €15,6 mld, jako dodatkowy bufor kapitałowy. Oznacza to wysoki wskaźnik strat w wysokości 25%, w sytuacji, kiedy całkowite ryzyko sektora nieruchomości wynosi €340 mld. I o ile, wg Banku Hiszpanii, około €176 mld stanowią hipoteczne aktywa „problematyczne”, to około 21% z kredytów powiązanych z firmami deweloperskimi stanowią należności nieregularne. Również wskaźnik złych długów z wykluczeniem budownictwa wzrósł do 5,4% z 1% w 2007 r. W rezultacie tych procesów Hiszpanie są „wzięci w trzy ognie” – z jednej strony tracą pracę i dochody, a z drugiej – muszą spłacać zaciągnięte kredyty i dodatkowo wspierać banki ze środków publicznych. Również Polacy są wzięci w „dwa ognie”; z jednej strony wyprzedali majątek narodowy w procesie prywatyzacji, z drugiej strony ulegając antyrodzinnej polityce znaleźli się bez środków do życia na starość.

Jak reaguje na tę politykę rynek kapitałowy? Oprocentowanie hiszpańskich obligacji dziesięcioletnich wzrosło od początku roku o 99 punktów bazowych, balansując na granicy niespłacalnych 6%, a jednocześnie wzrosła wartość hiszpańskich CDS-ów o 139 punktów bazowych, z poziomu 379 do 518 16 kwietnia. Oznacza to, że inwestorzy oczekują w Hiszpanii pogorszenia sytuacji. Jeśli rentowność obligacji idzie w górę, to zarazem maleje wartość inwestycji w obligacje i rośnie ryzyko strat, toteż inwestorzy przyjmują trategię inwestowania w CDS-y, ponieważ one zyskują na wartości w miarę pogarszania się sytuacji. W efekcie następuje ucieczka inwestorów zagranicznych, którzy posiadali 44,5% obligacji hiszpańskich w 2010 r., a 33,5% obecnie. Jak podaje opisująca to w artykule Davida Oakley’a „Investors pull €100bn from eurozone bonds” analiza Deutsche Banku, w ramach carry trade polegającego na wykorzystywaniu 1%-towych pożyczek EBC do inwestowania w obligacje krajowe, hiszpańskie banki przekroczyły nawet limity w tym procederze? Otóż wg DB między grudniem 2011 r., a lutym 2012 r. zakupiły one aż €61 mld obligacji, o €7 mld przekraczając wyznaczony poziom kredytów EBC. W sytuacji Hiszpanii absurdalność działań widać jak na dłoni w bilansach banków. Otóż wg wyliczenia WSJ hiszpańskie banki były w stanie sfinansować masowe €116 miliardowe wycofanie środków w powiązaniu z €41 miliardowym refinansowaniem długu, poprzez €76 miliardowe „carry trade”-owe inwestycje w obligacje rządowe, jedynie poprzez połączenie €54 miliardowej redukcji pożyczek i aż €200 mld wzroście środków pozyskanych z EBC. Przy czym, o ile dzięki masowemu wsparciu z EBC banki posiadają rezerwę w wysokości €21 mld na finansowanie aktywności kredytowej, to już nie wiadomo, w jaki sposób Hiszpania uplasuje brakujące €47 mld długu przekraczającego te możliwości, przy wycofaniu się inwestorów zagranicznych z tego rynku. Dlatego wbrew pozorom sytuacja finansowa Włoch tym różni się od sytuacji Hiszpanii, że w tym samym okresie rentowność obligacji włoskich spadła o 151 pb, CDS-ów o 40 pb, a udział inwestorów zagranicznych w portfelu o zaledwie 3,1 punktu procentowego. Gdyż Włosi, po odliczeniu kosztów obsługi długu, wykazali w 2011 r. 0,9% PKB nadwyżkę budżetową, a Hiszpanie, nawet po odliczeniu kosztów długu, mieli drugi po Irlandii 4,5%-owy poważny deficyt. Nic dziwnego, że problemy z euro widzą już wszyscy, nawet Eskimosi, jak zauważył Antonio Ramirez z Keefe, Bruyette & Woods: „Everyone, even the Eskimos, knows that bad loans in Spain are going up”. I aż dziw, że nadchodzących problemów gospodarczych nie widzą w Polsce rządzący, a jednocześnie dziwią się, że społeczeństwo traci stopniowo zaufanie i cierpliwość do dwulicowości polityków. Cezary Mech

Strażnik Konstytucji? Na ile jeszcze Prezydent rzeczywiście czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, a na ile realizuje wyłącznie interesy obozu politycznego, z którego się wywodzi Prezydent Rzeczypospolitej, zgodnie z art. 126 ust. 2 Konstytucji RP czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji. Aby móc skutecznie realizować to zadanie, Prezydent RP jest wyposażony m.in. w prawo wniosku do Trybunału Konstytucyjnego, które zgodnie z art. 144 ust. 3 pkt 9 Konstytucji RP należy do jego prerogatyw i skorzystanie z niego nie wymaga kontrasygnaty Prezesa Rady Ministrów. Wniosek do Trybunału Konstytucyjnego Prezydent może złożyć bądź w ramach tzw. kontroli prewencyjnej bądź tzw. kontroli następczej. W przypadku kontroli prewencyjnej przed podpisaniem ustawy Prezydent Rzeczypospolitej może wystąpić do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności ustawy z Konstytucją (art. 122 ust. 3 Konstytucji RP), a wystąpienie Prezydenta Rzeczypospolitej do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności ustawy z Konstytucją w tym trybie wstrzymuje bieg terminu do podpisania ustawy (art. 122 ust. 6 Konstytucji RP). W przypadku kontroli następczej, na podstawie art. 191 ust. 1 pkt 1 – Prezydent RP wymieniony jest wśród podmiotów mogących wystąpić do Trybunału Konstytucyjnego m.in. o stwierdzenie zgodności ustaw i umów międzynarodowych z Konstytucją, zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie, zgodności przepisów prawa, wydawanych przez centralne organy państwowe, z Konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. O ile, zatem w ramach tzw. kontroli prewencyjnej jedynie Prezydent RP może występować do Trybunału Konstytucyjnego i dotyczy ona wyłącznie zgodności z Konstytucją ustawy niepodpisanej przez Prezydenta, to w przypadku kontroli następczej – zarówno zakres przedmiotowy jest znacznie szerszy, jak i krąg podmiotów uprawnionych do występowania z wnioskiem to Trybunału Konstytucyjnego. Czy oznacza to, że przypadku ustaw nie ma znaczenia, z którego trybu Prezydent RP skorzysta? Oczywiście nie. Jeżeli Prezydent ma wątpliwości do konstytucyjności ustawy przedłożonej mu do podpisu i chce by zbadał ją Trybunał Konstytucyjny, to czuwając nad przestrzeganiem Konstytucji obowiązany jest wystąpić w trybie kontroli prewencyjnej. Jedynie, jeżeli wątpliwość dotycząca konstytucyjności ustawy powstała już po podpisaniu ustawy, wtedy Prezydent jest jednym z organów, który może wystąpić do Trybunału Konstytucyjnego w ramach kontroli następczej. W praktyce jednak Prezydent zupełnie inaczej korzysta ze swoich uprawnień – mając zastrzeżenia dotyczące konstytucyjności otrzymanych do podpisu ustaw – zamiast skorzystać z trybu przewidzianego w art. 122 ust. 3 Konstytucji RP, (czyli tzw. kontroli prewencyjnej) podpisuje potencjalnie niekonstytucyjne ustawy i następnie zaskarża je w trybie kontroli następczej. W wyniku tego wprowadza on do obrotu prawnego regulacje, których konstytucyjność w jego ocenie jest wątpliwa. Tak było w przypadku tzw. „waloryzacji” kwotowej emerytur uchwalonej na rok 2012, mimo wcześniejszych rozstrzygnięć Trybunału Konstytucyjnego, kwestionujących konstytucyjność „waloryzacji” nieprzewidującej zachowania realnej wartości świadczenia. Podobna sytuacja miała miejsce także w przypadku nowelizacji ustawy o dostępie do informacji publicznej, w przypadku, której wymyślone przez rząd uznaniowe ograniczenia w dostępie do informacji publicznej nie zostały przyjęte przez Sejm, ale wprowadzone do ustawy nowelizującej przez Senat na wniosek jednego z senatorów PO. W tym ostatnim przypadku zdążył się już wypowiedzieć Trybunał Konstytucyjny – i stwierdził, na wniosek Prezydenta RP w trybie kontroli następczej, niekonstytucyjność wprowadzonych do obrotu prawnego przez Prezydenta RP rozwiązań. W tej ostatniej sprawie dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że Prezydent RP (a ściślej obsługująca go Kancelaria Prezydenta RP) odmawia udostępnienia w trybie dostępu do informacji publicznej ekspertyz, na które powoływał się podejmując decyzję o obniżeniu składki trafiającej do OFE w 2011 r., a podpisane przez niego niekonstytucyjne regulacje mogłyby mieć wpływ na toczący się spór. Na ile jeszcze Prezydent rzeczywiście czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, a na ile realizuje wyłącznie interesy obozu politycznego, z którego się wywodzi i swoje własne interesy? Potwierdzenie przez Trybunał Konstytucyjny niekonstytucyjności przepisów zawartych w podpisanej przez Prezydenta ustawie, w sytuacji, gdy okoliczności wpływające na tę niekonstytucyjność, były znane Prezydentowi RP w momencie podpisywania ustawy i wskazywane także we wcześniejszych orzeczeniach Trybunału Konstytucyjnego, powinny spowodować głęboką debatę o sposobie realizacji przez Prezydenta RP jego roli, jako strażnika Konstytucji RP. Paweł Pelc

Czy JKM to tylko pożyteczny idiota czy rosyjski agent wpływu? Bo czytając publiczne komentarze Janusza Korwin Mikkego - innej możliwości nie widzę. Z żalem to piszę, bo wychowałem się na Stańczyku i Najwyższym Czasie, ale dziś mam dość kojarzenia moich poglądów z tym człowiekiem. I nie chodzi mi oto, że twierdzę, iż wypowiedzi Korwina odnośnie Rosji są logicznie pozbawione sensu (jakby KGB nie istniało), są zakłamane, (choć fakt, że są wybiórcze) lub nie trzymają się kupy, (choć czasem się nie trzymają). Bo nie mówimy o teoretycznej rozrywce intelektualnej, dyskusji w wąskim gronie, nad fajeczką przy kominku u cioci Kloci. Chodzi oto, ze tylko polityczny idiota lub agent może się zdecydować na tego typu publiczne komentarze (niżej) będące wbrew Polskiemu Interesowi Narodowemu. I to w sytuacji, gdy jego Kraj opowiedział się jasno po jednej ze stron konfliktu, oraz gdy on sam nie jest osoba prywatną, lecz człowiekiem-liderem polskiej prawicy-wolnorynkowej. Wypraszam sobie Korwinie (agencie albo niestety kretynie) byś swoim jajogłowym i sugestywnym trzepaniem dziobem zrażał do prawicy i konserwatystów wszystkich patriotów polskich oraz byś wkładał do łap propagandystów kacapskich (Wrogiego Kraju Bandyckiego) narzędzia walki o rząd dusz nad Wisłą. Chyba, że sam jesteś ich narzędziem. Polska jest najważniejsza dla Polaka. A Ty osłabiasz, (bo wielu ludzi Cię słucha niestety także w sprawach międzynarodowych, a zwłaszcza młodzież) polskie możliwości do wykorzystania obecnej sytuacji międzynarodowej. Jeśli tylko nie rozumiesz, co do Ciebie piszę to poczytaj i wyciągnij wnioski:

http://antydziad.salon24.pl/91549,index.html , http://freeyourmind.salon24.pl/index.html .

Jeśli dalej nie rozumiesz a jesteś tylko rozintelektualizowanym baranem to proszę chłopie zamknij się na reszcie. Tak na wszelki wypadek (jakbyś nie miał racji). Polskiej prawicy, bowiem nie stać już na utrzymywanie Korwina, bo zginie w nimbie niesławy. Kiedyś polityk, potem krotochwilny Stańczyk a dziś niestety nie wiadomo, kto.. Korwin Sio!

Bredzę? Zbyt emocjonalnie podchodzę? Przesadzam i przejaskrawiam? Oto kilka cytatów z bloga JKM i jego odpowiedzi na pytania czytelników (jako corpus delicti) :

1. Wojska Federacji nadal okupują port Poti. JE Dymitr Miedwiediew twierdzi, że wyjdą stamtąd za tydzień... pod warunkiem, że Gruzja podpisze deklarację, że nie zaatakuje Abchazji. Jest to bezczelne wzięcie zakładnika. Poti leży ponad 30 im od granicy Abchazji. Zgoda: Moskwa miała prawo (a i, nałożony przez OBWE, obowiązek) bronić Abchazów i Osetyńców. Słuszne jest też, że zażądała przysłania sił międzynarodowych, które by oddzieliły rdzenną Gruzję od separatystycznej Abchazji – a dopóki ich nie ma, utrzymują wojska na granicy.

2. Jest oczywistym, że rosyjski oficer, (ale może był to osetyński kapral...) zwariował: Federacja nigdy nie wypowiedziała wojny Republice Gruzińskiej, a ta nigdy nie wypowiedziała wojny Republice Osetii Płd. – bo jej nie uznaje. Działania wojenne dawno ustały. Trudno, więc dziennikarzy z kraju trzeciego uznać za „jeńców wojennych”. To wszystko pod jednym warunkiem: informacja PAP-y jest prawdziwa. W co mocno powątpiewam. Myślę też, że ów dowódca patrolu nigdy nie oglądał, jak „obiektywnie” reżymowa TVP relacjonowała konflikt w Osetii. Bo gdyby widział, to zamiast traktować jak jeńców wojennych, na początek złożyłby ich sprzęt na ziemi, gdzie „przypadkiem” rozjechałby go jakiś czołg – a potem zelżył tych „korespondentów” najgorszymi, żołnierskimi słowami. Jeśli po osetyńsku, to by nie zrozumieli. Gdyby jednak Państwo przeczytali ten fragment jeszcze raz uważniej, to by dostrzegli, że „Dariusz Bohatkiewicz tuż przed zatrzymaniem poinformował o tym swojego gruzińskiego producenta”. A więc ten „polski dziennikarz” pracował dla Gruzinów......a potem TVP otrzymuje „obiektywne relacje”!!! Ale to nie wszystko. Powstaje pytanie, czy owi dziennikarze mieli wizy Republiki Osetii Południowej (ROP) – która zapewne jest strasznie dumna, że jest niepodległym państwem i ze szczególną gorliwością takich formalności przestrzega? A gruziński kierowca? Gdyby miał wizę, to po powrocie do Gruzji zostałby aresztowany – bo biorąc wizę uznał de facto niepodległość ROP...Więc pewno nikt wizy nie miał. Ciekawe, co by zrobiono z rosyjskim dziennikarzem, który bez wizy pojawiłby się, by filmować konflikt Flamandów z Walonami?

3. W sprawach międzynarodowych musimy pamiętać, że 100% to prawo „prywatne”: dany punkt „Prawa” dotyczy tylko i wyłącznie tych państw, które podpisały jakąś umowę czy konwencję. Natomiast inne państwa robić tego nie muszą. Nie można, więc np. pociągnąć do odpowiedzialności Sowietów za to, że nie przestrzegały konwencyj genewskich czy haskiej w stosunku do jeńców wojennych – bo ZSRS tej konwencji nie podpisał. Podobnie zresztą nie można mieć pretensyj o to samo do rządu II RP za to, że ich nie przestrzegał w stosunku do jeńców bolszewickich w 1920 roku.

4. Przecie pisałem: Gruzja uderzyła na Osetię, Rosjanie tu zainterweniowali – a Abchazi, wykorzystując sytuację, odbili Dolinę Kodori. Mniej-więcej tak, jak II RP w 1938 przejęła Śląsk Cieszyński – tyle, że teraz była strzelanina. Pan by nie wykorzystał okazji, że Gruzini obrywają od Ruskich? Zwycięzców się nie sądzi. Gdyby Gruzinom udało się opanować Osetię Płd. uznano by, że mieli rację zajmując terytorium formalnie przecież swoje...I proszę pamiętać: w tej całej wojnie gruzińsko-osetyńsko-rosyjsko-abchasko-gruzińskiej zginęło tylu ludzi, co w „zamachu majowym”.

5. Ja mam po prostu wyrobiony za komuny odruch widzenia tego, co jest - a nie tego, co mi mówią. Widzę rzeczy, jakimi są. Na przykład "cała Polska" widziała, jak "Wałęsa pokonał w dyskusji Rakowskiego" - a ja widziałem pół-inteligenta plotącego bzdury i frazesy - w porównaniu, z którym p. Mieczysław F.Rakowski był gigantem myśli. A potem rozczarowanie do p.Wałęsy...Jeśli dziś moje oczy widzą tekst: "Dzielni powstańcy zatknęli sztandar Wolności w Rurytanii" - to w mojej głowie tworzy się (automatycznie) tekst: "Banda Czerwonych sk***synów wymordowała i zgwałciła masę Rurytańczykow i Rurytanek - i buduje właśnie komunizm" To jest odruch; czasem go potem koryguję. Ale na ogół nie muszę... Ostatecznie, jeśli zakładamy, zgodnie z prawdą, że rządzi nami banda durniów i złodziei - to jeśli ONI mówią, że Osetia napadła na Gruzję, to a priori należy to czytać: "Gruzja napadła na Osetię"; przecież durnie, oszuści i złodzieje prawie zawsze kłamią...

6. Ale ciekawe, że nawet „The NY Times” napisał uczciwie, że napadli Gruzini, (bo tego nie da się ukryć) - oraz, co jeszcze ciekawsze, że wprawdzie w Tbilisi Gruzini pałają do Rosjan nienawiścią – ale w Kartlii i okolicach wojska rosyjskie traktowane są bardzo życzliwie – bo położyły kres grabieżom zarówno Gruzinów, jak i rozbestwionych Osetyńców!

7. (pytający Korwina) stając po stronie Gruzinów, pisze: „Przed 90 rokiem połowę mieszkańców Abchazji stanowili Gruzini. W Osetii Południowej ten odsetek był nieco mniejszy, ale również tam Gruzini stanowili sporą część ludności. Po wkroczeniu ruskich oddziałów większość Gruzinów została stamtąd wypędzona lub też sama uciekła w obawie przed represjami”.To prawda. Tyle, że przed 1945 rokiem Niemcy stanowili 95% mieszkańców Dolnego Śląska. Po wkroczeniu ruskich oddziałów...

8. Najważniejsze w życiu, to mówić Prawdę, robić swoje – i nie przejmować się opinią motłochu. Jak pisał śp.Kwintus Horacy Flaccus: "Odi profanum vulgus et arceo!" Przez prawie tydzień reżymowa prasa znęcała się nad Rosją. Lewica, bowiem Rosji tradycyjnie nienawidzi – a rzekoma „Prawica”, czyli pp.Kaczyńscy i Wspólnicy, to... piłsudczycy, zatem też nastawieni anty-rosyjsko. Kłamali, więc ile wlezie. (A ja spokojnie podkreślałem, że to wszystko kłamstwa – ale nawet na tym blogu solidnie mi się od niektórych PT Komentatorów obrywało). Jak nie kłamali – to, chociaż przemilczeli? Kto z Państwa wie – na przykład – że po ataku gruzińskim Moskwa zażądała zwołania Rady Bezpieczeństwa ONZ i przyjęcia rezolucji nakazującej Gruzinom wycofanie wojsk? Dopiero, gdy rezolucja została zablokowana przez USA i UK, Federacja użyła swoich wojsk?Ale minął tydzień – i proszę! Ta sama „Rzeczpospolita”, która przed tygodniem – ba, jeszcze we czwartek - łgała, że to Rosjanie napadli na spokojnych Gruzinów, zamieszcza zdjęcie czołgu gruzińskiego spalonego w Tskhinvali. Skoro go tam spalono, to chyba tam wjechał? Obok artykuł pt., „Kto kogo zaatakował?” - nie pozostawiający wątpliwości, że zaatakowali Gruzini (z usprawiedliwieniem: „Saakashvili jest młody, więc puściły Mu nerwy”). „Rzeczpospolita” podaje nawet wywiady z gruzińską opozycją, (która niedługo zje p. Saakashviliego na surowo), cytuje też, (co prawda małym druczkiem) mego ulubionego europejskiego prezydenta, JE Wacława Klausa, krytykującego JE Lecha Kaczyńskiego i w ogóle „Pięciu Wspaniałych” - słowami: „Nie mogę dać ponieść się tej modnej fali, że Gruzja jest złota, a Rosja zła”.„Gazetę Polską” akurat przestaję czytać – to po prostu tuba PiS-u i nawet felietony ks.Tadeusza Isakowicza Zalewskiego, p.Krzysztofa Wyszkowskiego i moich ulubionych publicystów, pp.Jacka Kwiecińskiego i Macieja Rybińskiego - nie skłonią mnie do czytania tego zakalca. W tym ostatnim numerze pluje się akurat na Rosję na potęgę – ale w tekście p.Józefa Darskiego (On też chce pomódz Gruzji - ale nie bredzi o moralności, tylko pisze o interesach) znalazło się jedno uczciwe zdanie: „Niezależnie od oceny konfliktu gruzińsko-osetyjskiego oraz roli i charakteru prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego, któremu do demokratycznych przywódców jest równie daleko, jak Łukaszence, trzeba jasno powiedzieć, że w interesie Polski jest bezwarunkowe (?!? - JKM) poparcie Gruzji. Jeśli Rosja wygra w tym konflikcie i usunie Saakaszwilego, potwierdzi swoje prawo do strefy wpływów na Kaukazie Południowym i zamknie korytarz energetyczny prowadzący z Azerbejdżanu i Azji Środkowej przez Gruzję do Europy oraz uniemożliwi rozszerzenie NATO na Kaukaz”. Ale już niżej rozsądna skądinąd i uczciwa p.Krystyna Grzybowska pisze: „Naród polski wspiera Gruzję bo jest zawsze po stronie narodów broniących swojej wolności i godności”; o wspieraniu narodu osetyńskiego, biedaczka, zapomniała. Zresztą Osetyńcy zapewne wolą wsparcie FR, niż III RP. A co do p.Darskiego: istotnie w interesie Polski jest utrzymanie rurociągów z Azerbejdżanu – w tym celu jednak na Kaukazie Południowym potrzebny nam jest pokój. Usadowienie się Rosjan w Osetii Płd w niczym temu nie zaszkodzi – przeciwnie: sytuacja ulegnie stabilizacji, a rurociągi przecież przebiegają na południe od Tbilisi! Nie widzę też szczególnego powodu, by NATO rozszerzało się na Kaukaz - gdyż nie chcę zostać wciągnięty w wojnę, którą wszcznie Gruzja, bo znów tam komuś puściły nerwy. Jeśli jednak p.Darskiemu na tym zależy, to właśnie po tej porażce Gruzja wycofała się już całkowicie i formalnie z WNP i są jakieś (marne – bo potrzebna jest jednomyślność!) szanse na przyjęcie jej do NATO.

http://korwin-mikke.blog.onet.pl/1,AR3_2008-09_2008-09-01_2008-09-30,index.html

Uff. Starczy. Już nie mogę L

Ps. Przepraszam za dosadny język, ale starałem się pisać stylem trafiajacym do JKM

Łażący_Łazarz - blog

Łażący Łazarz: "Czy JKM to tylko pożyteczny idiota czy rosyjski agent wpływu?" "Wypraszam sobie Korwinie (agencie albo niestety kretynie) byś swoim jajogłowym i sugestywnym trzepaniem dziobem..." Jakiś czas temu podczas kurtuazyjnej wymiany zdań z Łażącym Łazarzem - przypomniałem mu pewną notkę, którą kiedyś popełnił... Ale dla dobra sprawy postanowiłem jej głośno nie przypominać, mimo iż zakładam, że ŁŁ nie wstydzi się nadmiernie własnej publicystyki. Niestety, pewen gość o bardzo małym rozumku sam się o to prosi, tote-ż uznałem za stosowne nie wytrwać w swym postanowieniu:
"Wypraszam sobie Korwinie (agencie albo niestety kretynie) byś swoim jajogłowym i sugestywnym trzepaniem dziobem...".(źródło)
Można się z Darskim nie zgadzać w różnych sprawach, ale w poniższej akurat ma absolutną rację:

"Są chwile, kiedy maski opadają. Taki kluczowy moment nadszedł właśnie wtedy, gdy rosyjskie wojska podchodziły pod Tbilisi, kiedy wezwano "wszystkie ręce na pokład". Agentura wpływu się odsłoniła i można było dokonać jej weryfikacji. Co ciekawe, ci sami eksperci, dziennikarze i politycy uzasadniali potem wszystko, co działo się po 10 kwietnia" (Józef Darski)
Więc teraz jeszcze jedna, tym razem dla odmiany króciutka historia alternatywna. Lubię je, gdyż pozwalają rzeczom przywrócić właściwą miarę. Wyobraźmy sobie przez chwilę, że zagadka losu polskich oficerów nadal - mimo upływu 70 lat - nie została rozwikłana...

"Otrzeźwiejmy nareszcie! Jeżeli ktoś twierdzi, że to ruskie zamordowały tych polskich oficerów - to on ma dostarczyć dowody !! Tylko nawiedzeni mogą sądzić, iż nie uciekli do Mandżurii !!" (Janusz Mikke)
http://jkm.nowyekran.pl/post/59892,wreszcie-oznaki-otrzezwienia
http://jkm.nowyekran.pl/post/60042,rzeczywiscie-nawiedzonych-masa
http://jkm.nowyekran.pl/post/60100,korwinista-pisze
http://pl.wikiquote.org/wiki/Józef_Stalin

O.R.K.S. - Odi profanum vulgus et arceo.

Aktualna lista TODO

1. Jednym śmiałym zdaniem dokonać syntezy własnych poglądów: "Lech Kaczyński to ZDRAJCA, a Wojciech Jaruzelski to ZACNY CZŁOWIEK."
http://fakty.interia.pl/news/mieso-mieso,822196
2. Przyznać wprost, a nie jak dotychczas półgębkiem, iż: Konserwatywny liberalizm NIE JEST ideą prawicową. "Tym niemniej nie jest prawdą, że Roman Dmowski kpił z idei prawicowych."
http://jkm.nowyekran.pl/post/44763,jkm-w-marszu-niepodleglosci
vs "Możnaby cały świat schodzić i nigdzieby się wśród stronnictw politycznych nie spotkało takiego DZIWOLĄGA, jak Stronnictwo Polityki Realnej. Robi ono wrażenie grupy politycznej, nie mającej żadnej przewodniej myśli, nie wiedzącej dobrze, czego chce, a w każdym razie wybierającej środki, prowadzące do całkiem przeciwnego celu, niż ten, który sobie założono. Jest w tym jego charakterze coś monstrualnego, co by się nie dało w żaden sposób wytłumaczyć, gdybyśmy nie wiedzieli o genezie stronnictwa, o jego dwoistym początku. Nieszczęściem jego było to, że powstało z połączenia dwóch sprzecznych, całkiem przeciwnych sobie żywiołów, z małżeństwa konserwatywno-liberalnego, w którym liberalna żona, ofiarowawszy się na skrzętną gospodynię i skorzystawszy z dobroduszności i OCIĘŻAŁOŚCI UMYSŁOWEJ konserwatywnego męża, mówiąc trywialnie, wzięła go dobrze pod pantofel. I tak, jak żona często, zachowując sobie władzę i decydowanie o wszystkim, mężowi łaskawie ofiarowuje pozory autorytetu -- liberalni kierownicy stronnictwa, prowadząc je umiejętnie w duchu swoich dążeń, ubierają swą politykę we frazes konserwatywny dla zadowolenia tych członków i przyjaciół stronnictwa, którym jeszcze coś z aspiracji konserwatywnych pozostało." ("Upadek myśli konserwatywnej w Polsce", Roman Dmowski)
3. Przytoczyć orientacyjne dane odnośnie liczby tysięcy żydów ginących rocznie z rąk katolików, na tle religijnym. "A to, że często mahometanie mordują chrześcijąn... A kto mowi, że tylko muzułmanie i tylko chrześcijan???. Często sunnici masakrują szyitów, protestanci – katolików, sunnici - alawitów, papiści – prawosławnych, katolicy - żydów, anglikanie - papistów, żydzi - muzułmanów, protestanci - żydów... Nie widać jakiejś szczególnej wrogości na osi akurat „chrześcijanie-muzułmanie” czy „muzulmanie-żydzi”."
http://jkm.nowyekran.pl/post/45443,tak-przed-wigilia-odnosnie-moich-uwag-o-przemowieniu-je-mahmuda-ahmadinejjada
4. Ogłosić, że Margaret Thatcher też budowała socjalizm, jako że zdarzyło się jej podnosić podatki pośrednie. "Więc p.Orbán właśnie podniósł VAT na 27%.Otóż czy socjalizm buduje się w imię „narodu węgierskiego” (...) Miałem nadzieję, że p.Wiktor Orbán, uzyskawszy w zasadzie pełnię władzy, zacznie socjalizm likwidować. (...) Pomyliłem się, niestety. Nie wróżę dobrze p.Orbánowi."
http://jkm.nowyekran.pl/post/46453,vat-i-sztandary-w-gore
5. "By jeśli ktoś wyłamie ze wspólnego frontu – w sposób zgrany go zaatakować i usunąć. To zrobiono ze śp.Jerzym Haid'rem – to teraz chcą zrobić z p.Wiktorem Orbanem. I tej praktyce trzeba się przeciwstawić."
http://jkm.nowyekran.pl/post/48844,uwaga
Uzasadnić, że najskuteczniej przeciwstawia się tej praktyce poprzez rozgłaszanie wszem i wobec, iż Orban rozbudowuje na Węgrzech 'narodowy socjalizm'. O.R.K.S.

A Łażący Łazarz niedwuznacznie zasugerował, iż Janusz Korwin-Mikke jest chodzącym przykładem paranoi... Odpowiedź na atak W.Czc. Janusza Mikke. Proszę redakcję NE o równe prawa dla obu stron w ramach tej pasjonującej polemiki (SG). "Jeśli zaczniemy w necie pisać gładko i na okrągło to za rok poprowadzimy taka galę wraz z Durczokiem." Niedawno W.Czc. Janusz Mikke smagnął mnie takim oto materiałem:

http://jkm.nowyekran.pl/post/36498,przyklad-ciezkiej-paranoi

Wnioskując po ilości odsłon i komentarzy - sporo osób miało okazję go przeczytać. Istnieją pewne przesłanki ku tezie, że nie każdy zdołał go właściwie zinterpretować. Na wszelki wypadek postaram się temu nieco zaradzić. Na przykład jeden leszcz uznał za stosowne obnażyć swoją niezdolność rozumienia słowa pisanego. Przechwala się, co prawda, że już "trochę w sieci siedzi", ale najwyraźniej ilość "siedzenia" nie przeszła, w jakość Zowie się on bodajże: "Kurek na Dachu"... (czy jakoś tak, w każdym razie mam nadzieję, że byłem blisko Pod notką W.Czc. Janusza Mikke wypocił m.in. takie chaotyczne zdanie:

"Mnie, co innego interesuje (...) Jak się Pan zdołał do dzwonić do LOT w takiej chwili? (...) dodzwonić się do kogokolwiek w powszedni dzień było cudem, a Pan się dodzwonił do LOT, przez centralę"

http://jkm.nowyekran.pl/post/36498,przyklad-ciezkiej-paranoi#comment_269739

Widać, że nieźle go ubodło, że nie wysiedział jeszcze pochylenia się nad nim przez W.Czc Janusza Mikke, a przecież ten ostatni nieczęsto zniża się do polemik z plebsem:

"No dobrze Panie Januszu, pogadajmy poważnie." (gadał Kurek do Obrazu, a Obraz do niego ani razu

Mi ten zaszczyt się już przytrafiał (W.Czc. Janusz Mikke zapewne w mig rozszyfruje ciąg znaków: "J...k o...K"

I do razu zweryfikujmy, czy ten Kurek naprawdę zrozumiał, co przeczytał:

"Ja chyba o tym już tu wspominałem – i piszę o tym co jakiś czas, gdyż było to moje głębokie przeżycie: dramat bezsilności. Wydzwaniałem wtedy na Okęcie, domagając się połączenia ze sztabem awaryjnym – lub przynajmniej, by telefonistki przekazały mu sugestię, by wodować w Zatoce Gdańskiej."

Z tego wynika ni mniej ni więcej (a właściwie podano to explicite), iż W.Czc. Janusz Mikke nie dodzwonił się, a jedynie: "wydzwaniał" do LOTu. I nawet dziecko w przedszkolu wie, iż wyraz "wydzwaniać" - nie jest synonimem terminu: "dodzwonić się". Najwyraźniej ten leszcz tego nie ogarnia... Z notki wynika jednocześnie, iż W.Czc. dodzwonił się, tyle, że do: telefonistek. (a teraz odrobina prehistorii dla młodzieży:

Ta tajemnicza telefonistka - to osoba dawniej pracująca w centrali telefonicznej. W centrali lokalnej telefonistka przyjmowała zgłoszenie wykonania rozmowy, po czym próbowała dodzwonić się do swojej odpowiedniczki pracującej przy centrali docelowej. Jeśli to się powiodło - ta druga telefonistka próbowała z kolei połączyć się z przekazanym jej - dla niej lokalnym - numerem telefonu. Jeśli po przejściu tej procedury nadal obie słyszały rozmówców "wiszących" na liniach - zestawiały połączenie) I W.Czc. Janusz Mikke napisał, że dodzwonił się do takiej właśnie pani telefonistki:

I wtedy to opisywane "głębokie przeżycie: dramatu bezsilności" - jawi się, jako w pełni zrozumiałe i uzasadnione, nieprawda-Ż? No dobra, Kurek robił tu za przystawkę (jajecznica z kurkami). Czas na danie główne

"Otóż informuje O.R.K.S.a, że istotnie tych stacyj TV nie było. Powiem więcej: gdyby nawet były, to z nich bym się o tym nie dowiedział, gdyż teraz telewizję oglądam b.rzadko, ale wtedy nie oglądałem w ogóle – i nawet nie miałem w domu telewizora. Jest charakterystyczne, żeumysł O.R.K.S-a do tego stopnia przywykł, że informacje czerpie się z telewizji, że zupelnie zapomniał, że istniało wtedy radio."

http://pl.wikipedia.org/wiki/Mutatio_controversiae

Zamiast odniesienia się do meritum - W.Czc. Janusz Mikke salwował się projekcją na temat mojej skromnej osoby oraz zarzutem, że o czymś rzekomo zapomniałem (przeoczyłem, że w 1987r. istniało radio). Oczywiście "zarzut" ten - to bzdura wyssana z brudnego palucha. Osiągnięta wyłącznie dzięki erystycznemu zabiegowi "przeoczenia" pewnego fragmentu mojej wypowiedzi: "A teraz starszym coś tylko przypomnę, natomiast młodzieży - wyłuszczę coś zgoła nieprawdopodobnego. Mianowicie to, że za komuny naprawdę nie było czegoś takiego jak: TVP Info, WSI24, Polsat News czy nawet TOK FM. Zero, null." Dla jeszcze lepszego oglądu sprawy:

"za komuny naprawdę nie było czegoś takiego jak: [stacja TV], [stacja TV], [stacja Tv] czy nawet [stacja radiowa]. Zero, null." A teraz pięknym za nadobne.

Co prawda Łażący Łazarz niedwuznacznie dał do zrozumienia, iż W.Czc. Janusz Mikke jest chodzącym przykładem paranoi, inaczej - ma jakiś problem "z głową" (notabene: całkiem ujmująca jest próbka staropolskiej gościnności Naczelnego NE wobec świeżo pozyskanego, poczytnego autora)... I przy takim założeniu można od biedy uznać, że mogło dojść do nieświadomego przeoczenia faktu wystąpienia radia w tym "gąszczu" enumeratywnie przeze mnie wymienionych mediów. Lub ewentualnie uznać, iż W.Czc. Janusz Mikke nie zdaje sobie sprawy, że TOK FM nie jest telewizją, lecz radiem... Ale umówmy się - Łazarz nigdy specjalnie błyskotliwością nie grzeszył. Ja dla odmiany staram się z reguły nie lekceważyć przeciwnika i mimo wszystko przyjmuję założenie, iż W.Czc. Janusz Mikke jest osobą wysoce inteligentną oraz arcyspostrzegawczą - a wtedy w żadnym wypadku nie może być mowy o jakimś przypadku. Przeciwnie - do "przeoczenia" doszło "na zimno", na skutej chłodnej kalkulacji. Nie zamierzam też obrażać inteligencji Czytelnika rozstrząsaniem zagadnienia, czy W.Czc. Janusz Mikke jest do tego stopnia nierozgarnięty, by w momencie pisania swojej notki mógł uważać, że "TOK FM" - to jeszcze jedna telewizja:

http://jkm.nowyekran.pl/post/35915,o-godz-21-00-jestem-w-tok-fm

Stawiam dolary przeciwko orzechom, iż wiele osób nie zwróciło uwagi na coś jeszcze. Otóż W.Czc. Janusz Mikke absolutnie nie przyznał otwartym tekstem, iż usłyszał o awarii Ił-a z Polskiego Radia. Kto nie wierzy, niech sprawdzi. OK, W.Czc. Janusz Mikke ma rację - zaiste w 1987r. w PRL-u istniało już radio. Ale resztę - komentujący notkę dośpiewali już sobie sami. Ten szczwany lis po prostu skalkulował, że kłamstwo to może się rypnąć. Albo dzięki przepastnym archiwom radiowym, albo dzięki relacji ludzi, którzy po dziś dzień pamiętają, w którym momencie tej tragedii wypuścili w eter informację, albo ją w radiu usłyszeli. Całkiem logiczne, że zostawił sobie furtkę do odwrotu - do innej, nie mniej karkołomnej, na poczekaniu skleconej wersji (np. nasłuch krótkofalówką zaprzyjaźnionego radioamatora, itp, itd). A przy okazji jeszcze do poniekąd słusznego odwinięcia się, że ktoś źle zrozumiał jego wypowiedź. Osobom myślącym proponuję mały eksperyment (nomen-omen) myślowy:

Należy wyobrazić sobie, iż w realiach PRL-u jakiś nominat partyjny, tj. dyrektor Jedynki Polskiego Radia - w bliżej nieokreślony sposób szybko dowiedział się o awarii. I wtedy natychmiast bierze sprawy w swoje ręce: trąbi na cały świat o właśnie zaistniałych problemach szczytowego osiągnięcia myśli technicznej naszego Bratniego ZSRR. Albo jeszcze lepiej: jakaś szycha z KC PZPR osobiście dzwoni do niego z tą informacija i rozkazuje mu ją roztrąbić (nie czekając do chwili, gdy może jeszcze ten jeden raz uda się problem radzieckiej myśli technicznej jakimś cudem opanować i zażegnać bez ofiar w ludziach) Normalnie paradne! Ubaw po pachy, szczególnie dla tych, którzy pamiętają tamte realia Powoli zbliżamy się do końca tego przydługiego wywodu. Trzeba przyznać, że w ujmujący sposób i trzymając poziom - smagnął mnie tutaj sam Pan Mecenas:

"Dla Pana (Pani), wszyscy są agentami, szczególnie tutaj na NE"

http://jkm.nowyekran.pl/post/31352,kangury-i-wampiry#comment_260306

Nie trzeba było długo czekać, by Papuga uznała w swej ptasiej głowce, że właśnie spuszczono ją ze smyczy:

"dla ORKSa NE dzieli się na agentów SB, agentów WSI i na ORKSa. Przykład ciężkiej paranoi." Otóż pragnę Papugę poinformować, (bo niby skąd ma wiedzieć, że):

Nie ma bardziej klinicznego przypadku niż przypadek W.Czc. Janusza Mikke, jako przykład osoby, która szepta po kątach do ucha swoim słuchaczom mniej więcej w ten deseń:

"Ten to agent. A ten to stary agent. A tamten to w ogóle...".

Słowem - wszędzie widzi agentów. A jeśli ktoś nie dowierza - to są inne źródła tej "insajderskiej" tajemnicy poliszynela. Mam nadzieję, że zarówno Pan Mecenas, a w szczególności jego Papuga - nie posiłkują się podwójnymi standardami oraz Kalizmem Stosowanym. I nie zaczną ściemniać, że mimo tak pięknych okoliczności przyrody - tytuł mojej notki jest jakimś nadużyciem (jest zdecydowanie bliższy prawdy niż fałsz, jaki na mój temat nawypisywał W.Czc. Janusz Mikke Na koniec jeszcze dwie sprawy.

1. Jeśli chodzi o ogrywanie zarzutu bezpieczniackiej agenturalności... - ujmę to tak: Na przestrzeni ostatnich wielu lat, w chwilach większych lub mniejszych "przesileń" na arenie międzynarodowej z Rosją w rolach głównych - tak się akurat przypadkiem praktycznie nigdy nie złożyło, by stanowisko W.Czc. Janusza Mikke stało w poprzek rosyjskich oczekiwań. No, OK. Jeden wyjątek W.Czc. Janusz Mikke kiedyś wygrzebał (przyparty przeze mnie do muru w tej kwestii). Taki na potwierdzenie reguły. Istnienia, której jestem świadomy - jako dawna ofiara mikkistycznego ukąszenia - od wielu lat. Dla porównania, naiwniak Kurek przyznał, że sprawa zalatuje mu w ten sposób od niedawna. Cóż, bystry niczym Łażący Łazarz. Ale przynajmniej szczery

2. W.Czc. Janusz Mikke wyraźnie reorientuje swoje działania na kanalizację środowiska "narodowo-liberalnego". A za tym oczywiście idzie odgrywanie roli "Jedynego Prawdziwego" Narodowca, KatoEndeka, itp, itd. Dlatego w kontekście jego niechybnych prób wodzirejowania na jutrzejszym Marszu Niepodległości - chciałbym przypomnieć i prosić, by właśnie na nasze jutrzejsze Święto nie zapomniał założyć swojego narodowego rynsztunku z dawnych lat, tego z wyraźnie zaznaczonymi symbolami narodowymi. A że akurat nie z biało-czerwonymi? Nie bądźmy tacy małostkowi. W końcu już raz, w przypływie szczerości przyznał, iż jednak czasem brakuje mu nazywania go per: Ozjasz Goldstein, nieprawda-Ż? "A ja jeszcze pamiętam Janusza Korwin-Mikkego z marca 1968 r. na UW, kiedy paradował z wyhaftowanymi niebieską nicią na naramiennikach gwiazdami Dawida. A teraz będzie sojusznikiem Młodzieży Wszechpolskiej, i co? Wyhaftuje sobie swastyki? Trochę za dużo tych, łagodnie mówiąc, dziwactw."

http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/120133,rybinski-polityka-i-co-z-tego-wynika.html

Do zobaczenia na Marszu Niepodległości! Nobody's perfect.O.R.K.S. - Odi profanum vulgus et arceo.

"Obiektywna dziennikarka" w chwili zapomnienia ujawnia język, którym myśli i którego używa: TV Trwam jest "pisuarowska"Monika Olejnik w programie radiowym Audycja "Siódmy dzień tygodnia", 22 kwietnia 2012 r. Jacek Kurski: To, co się stało z odmową koncesji dla Telewizji Trwam jest jawnym pogwałcenim praw obywatelskich, obywatelskiego charakteru ustawy (o KRRiTV) i swobód demokratycznych w Polsce. Dlatego że wszyscy wiedzą, że przeważająca część mediów elektronicznych sympatyzuje z obecną władzą. A Telewizja  Trwam wyraża krytyczny, opozycyjny stosunek od tej władzy. I wszyscy zawsze przy tym stole się zgadzają, że Telewizja Trwam powinna dostać koncesję jak najbardziej, tylko, że kiedy przychodzi do procesu koncesyjnego, to wynajduje się fikcyjne preteksty...

Monika Olejnik: Przepraszam! My nie głosujemy. Więc niech się pan tak nie patrzy. Jacek Kurski: Nie patrzę się, ale mówię, bo jesteśmy przy tym stole wyrazicielami różnych nurtów.

Monika Olejnik (agresywnie, głośno): Tylko chciałam panu powiedzieć, że telewizja, w której pracuję potrafi powiedzieć krytycznie o jednej i drugiej stronie. A telewizja, o której pan pan mówi, Telewizja Trwam, jest tylko pisuarowska. I nic więcej. I nigdy nie potrafi powiedzieć czegoś pozytywnego o rządzie Tuska, cokolwiek by zrobił, ani o Komorowskim. Jacek Kurski: Pani używa słowa "pisuar", a jest to urządzenie służące oddawaniu moczu, to pani się bardzo jasno...

Monika Olejnik (znów agresywnie, głośno): Nie wiedziałam, że ma pan takie skojarzenia! Ja takich skojarzeń nie miałam. Jacek Kurski: a co znaczy słowo "pisuar", może mi pani wyjaśnić?

Monika Olejnik: Pisowska, no! Jacek Kurski: to jest urządzenie do oddawania moczu.

Monika Olejnik: Czy pan nie wchodzi do internetu i nie wie, co się z robi z... (nieczytelne). Jacek Kurski: Właśnie chciałem pani i słuchaczom udowodnić, w jaki sposób po równo opozycyjne i rządowe jest Radio Zet i pani Monika Olejnik, używając tego typu skojarzeń.

Monika Olejnik: Cieszę się, że broni pan PiS-u po wczorajszym wystąpieniu prezesa Kaczyńskiego, który mówił: "Zbyszku, wracajcie do nas". Jacek Kurski: Do tego może dojdziemy, ale właśnie, dlatego Telewizja Trwam powinna mieć koncesję. I te wszystkie ordynarne, bzdurne preteksty, które pozwalają udzielać koncesji podmiotom, które ad hoc zostały zwołane, które nie mają żadnej wiarygodności finansowej, jest potwierdzeniem złamania podstawowych swobód demokratycznych, na czele, których powinien stać prezydent Komorowski. (...)Fragment - trzeba przyznać - poznawczo cenny. Prej

NASZ WYWIAD. Ziemkiewicz o okładce "Newsweeka": To równie banalne jak nazwanie kogoś ch...

Tomasz Lis przekracza następne granice. Jego „Newsweek” zamieścił na okładce fotomontaż z Antonim Macierewiczem stylizowanym na Osamę Bin Ladena – w turbanie, z brodą i zmęczonym wzrokiem oraz krzykliwym hasłem: „Amok”. O tego typu zabiegach mówi w rozmowie z wPolityce.pl i Stefczyk.info publicysta Rafał Ziemkiewicz:

 Okładka Newsweeka to wyraz kolejnego etapu brutalizacji dyskursu publicznego czy bezradności Tomasza Lisa, któremu brakuje talentu, by z klasą polemizować piórem?

W 1992 roku podobną okładkę zrobiono z karykaturalną twarzą Jana Olszewskiego, któremu napisano na czole „nienawiść”. Od tego czasu takich okładek były dziesiątki, jeśli nie setki. W gruncie rzeczy jest to równie banalne jak nazwanie kogoś ch...Prawdopodobnie za jakiś czas Lis dojdzie do tego, że napisze na okładce, że ktoś jest ch… albo narysują kogoś jako ch… Nie wiem, co więcej wymyślą. Ich odkrywczość jest odwrotnie proporcjonalna do zajadłości.

To dotyczy nie tylko Lisa? Oczywiście – całej tej strasznie jałowej propagandy prorządowej. W „Polityce” jest o. Rydzyk, we „Wproście” tydzień temu był Kaczyński, dziś w „Newsweeku” zamiast karykaturalnego prezesa PiS dla odmiany jest Macierewicz. Zastanawiam się, jaki jest potencjał czytelnik antypisowskiego? Jak długo można go tymi samymi prymitywnymi karykaturami czy fotomontażami łechtać, że on to jeszcze ciągle kupuje i płaci jak za zboże? Bo przecież 5 zł za taki tygodnik to jest naprawdę paskarska cena.

Czy takie okładki, takie zabiegi propagandowe mogą być niebezpieczne? Niebezpieczne jest posiadanie władzy przez ekipę, która po tym jak została przeczołgana przez Rosjan ws. Smoleńska – myślę o niespełnionej obietnicy wobec Sikorskiego oddania wraku, po czym go demonstracyjnie pokazano wymytego – idzie w ostrą wojenną retorykę. Premier krzyczący z mównicy sejmowej, posługujący się socjotechniką judzenia, szczucia obywateli przeciwko opozycji, budzący strach, żeby odwrócić uwagę od porażek rządu – to jest tak naprawdę niebezpieczne. A na to całe stado pomagierów typu Lis trzeba patrzeć, jako na wykonawców, a nie tych, którzy nadają ton. Not. mtp

Zabrać twórcom 50 procent, czyli bezsensowny podatkowy populizm. "Publicysta i dziennikarz są w pracy cały czas" Zabrać twórcom 50 procent, czyli bezsensowny podatkowy populizm „Fakt” napisał niedawno, że wspiera premiera w zamiarze znaczącego ograniczenia twórcom prawa do 50-procentowego kosztu uzyskania przychodu przy umowach o dzieło. Nieczęsto się to zdarza, ale tym razem kompletnie nie zgadzam się z moją gazetą: zabranie twórcom 50-procentowego kosztu uzyskania przychodu to czysta propaganda, nie tylko bezzasadna, ale w dodatku niemogąca przynieść żadnego wymiernego skutku. Jej jedynym efektem będzie utrudnienie życia kilkunastu tysiącom ludzi. Nic poza tym.

Dlaczego? Oto powody.

Po pierwsze – 50-procent kosztów uzyskania przychodu to przywilej niewzięty z sufitu. Wywodzi się jeszcze z systemu podatkowego II RP. Jego projektanci wyszli ze słusznego i nadal aktualnego założenia, że ludzie, pracujący w wolnych, twórczych zawodach, inwestują w swoją pracę o wiele więcej własnych pieniędzy niż inni. Zwykły pracownik przychodzi do biura albo zakładu, wykonuje swoją pracę i wychodzi. Dla artysty malarza rodzajem pracy jest nawet wizyta w zagranicznej galerii. Publicysta i dziennikarz są w pracy cały czas. Często za własne pieniądze podróżują, kupują komputery do pracy, książki i prasę. To samo dotyczy innych wolnych i twórczych zawodów: piosenkarzy, reżyserów, scenarzystów, rzeźbiarzy, a także wielu naukowców. Oni wszyscy mają sytuację nieporównywalną z sytuacją przedstawicieli innych profesji i należy im się specjalne traktowanie.

Po drugie – wszyscy walczą o swoje, gdy idzie o pieniądze. Nie jest oczywiście prawdą, że obciążenia będą tak samo rosły dla wszystkich. Umowy zlecenia, gdzie odliczyć można 20 procent, pozostają bez limitu. Bezwzględnie o swoje przywileje emerytalne walczą związkowcy z różnych branż. Rolnicy na pozycji PSL-u zyskali tyle, że ich szczególna pozycja podatkowa przetrwa. Dlaczego twórcy nie mieliby także walczyć? Tydzień temu napisałem, że nasze państwo nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań wobec podatników i dlatego podatnicy mają wszelkie prawo – w ramach legalnych środków – starać się łożyć na nie jak najmniej. Nie widzę powodu, dla którego twórcy mieliby łatwo odpuścić przywileje, skoro inni robią wszystko, aby je zachować. W sprawie 50 procent zgodnie przeciw występują wszystkie organizacje twórców. I bardzo dobrze.

Po trzecie – zmiana ma dotyczyć 17 tysięcy osób. 17 tysięcy spośród ponad 20 milionów podatników. Już samo to pokazuje, z jakim populizmem mamy do czynienia. Dodatkowy wpływ do budżetu ma wynieść 170 mln zł. W skali budżetu to grosze. Tyle, że nawet to może być efemerydą.. Tusk i Rostowski doskonale wiedzą, co zrobi większość spośród tych 17 tysięcy: przejdą na działalność gospodarczą. W jej ramach będą płacić płaski, 19-procentowy podatek, niezależny od wysokości przychodu. Dodatkowo przez pierwszy okres dostaną ulgę w składkach na ZUS. A do tego zaczną skrupulatnie odliczać VAT w każdym przypadku, gdy będzie można uznać, że chodzi o działalność firmową. W sumie może się nawet okazać, że na ograniczeniu 50 procent kosztów uzyskania budżet nie zyska zgoła nic. O ile nie straci. Takie są skutki populizmu, zaprojektowanego tylko po to, żeby osłodzić zwiększenie obciążeń innym. Zawsze przecież łatwiej samemu płacić więcej, gdy się wie, że innym, he he, też się gorzej dzieje.

Po czwarte – prawdziwi krezusi – medialni celebryci, bardzo znani dziennikarze i najlepiej zarabiający twórcy już dawno mają działalność gospodarczą oraz wynajmują najlepszych doradców. Ich ta zmiana w ogóle nie obchodzi.

Nie tędy droga. Nie ma się co cieszyć z tego, że kilkanaście tysięcy osób straci trochę czasu, żeby postać w urzędach i zarejestrować firmy. Jest sens domagać się, żeby państwo skończyło z finansowym populizmem i zaczęło się wywiązywać ze swoich obowiązków. Łukasz Warzecha

"Fakt": były polski akredytowany Edmund Klich ujawnia w swojej książce, że Moskwa inwigilowała polskich specjalistów Jak informuje dziennik "Fakt", w swojej książce były polski akredytowany przy rosyjskim śledztwie Edmund Klich ujawnia, że Moskwa inwigilowała polskich specjalistów, którzy na terenie Rosji badali przyczyny katastrofy smoleńskiej. Mieli wiedzieć o każdym kroku naszych ekspertów - dzięki podsłuchom. W swojej książce Edmund Klich twierdzi, że Rosjanie znali nawet treści jego rozmów z polskimi szyfrantami ze służb specjalnych, którzy przesyłali tajne meldunki do szefa resortu obrony i samego premiera Donalda Tuska: Edmundowi Klichowi od początku badań w Rosji towarzyszyli polscy oficerowie dysponujący sprzętem kryptograficznym, za pomocą, którego mógł wysyłać ministrowi obrony narodowej i premierowi poufne meldunki. Ale gdy pewnego dnia, kiedy oficerowie ci mieli zostać odwołani do Polski, spotkał się z zastępcą Tatiany Anodiny Aleksiejem Morozowem zrozumiał, że Rosjanie go podsłuchują i wiedzą o każdym jego kroku.
– Niedługo po tym, gdy dowiedziałem się, że wojsko zwija łączność specjalną i nie będę miał jak słać meldunków do Warszawy, spotkałem się z Morozowem. Zaproponował mi, że może załatwić, by moje meldunki były przesyłane bezpośrednio do premiera Donalda Tuska. A ja wcześniej pytałem naszych szyfrantów, czy mają możliwość przesyłania moich pism prosto do premiera, bez żadnych pośredników. Skąd Morozow o tym wszystkim wiedział?! – relacjonuje pułkownik Klich. Według Klicha, o podsłuchiwaniu przez Rosjan świadczy także fakt, że w moskiewskim hotelu Marriott naszym ekspertom przydzielano tylko dwa apartamenty – nie mogli sobie dowolnie wybrać pokoju: Dziwna sprawa. W tym Marriotcie zawsze dawali mi tylko dwa apartamenty, albo ten, albo ten. Nawet mówiłem kolegom, że pewnie nie chce im się przenosić pluskiew (miniaturowych mikrofonów) do innego pokoju – opowiada nasz akredytowany. Sil

Macierewicz talibem. Lis widzi dzikie ataki na legalnie wybrane polskie władze. Nie było ich, gdy rządził PiS? Lis ściga się na żenujące okładki z samym sobą. Po obciachowej okładce z Kuźniarem i Hołdysem skamlającymi by ich nie zabijać, przyszedł czas na wyciąganie starej sztuczki z talibami. Osamą jest oczywiście Macierewicz. Nie to jednak jest najważniejsze w tym numerze. Pytałem 3 teksty temu, dlaczego, pożal się Boże, Kasandry III RP, porównują pisowców i pisuarskich dziennikarzy (język królowej prorządowych mediów) tylko do Brevika. „Nie łaska do Bin Ladena?”- napisałem. No i dostałem odpowiedź w dzisiejszym „wprosweeku”. Na okładce Antoni Macierewicz w przebraniu taliba i informacja o amoku. W środku numeru analizowanie psychiki „pisowskich” publicystów, pisowskich poetów oraz kabareciarzy i straszenie wojną. Innymi słowy- podsumowanie tygodnia z „Gazety Wyborczej”. Lisowy klasyk. Nie byłoby w sumie, nad czym dywagować, gdyby nie piękny wstępniak jego wysokości redaktora. „Przyznaję się do kolejnego, horrendalnego błędu w przewidywaniach. Od dawna byłem głęboko przekonany, że nadchodzące tygodnie będą w Polsce czasem erupcji narodowego entuzjazmu i obywatelskiej dumy. Oto właśnie organizujemy największą imprezę w naszej historii. Może nie wszystko zapięto na ostatni guzik, ale nigdy wcześniej nie zbudowano u nas tylu pięknych stadionów i tylu kilometrów nowoczesnych dróg. 23 lata po wielkim przełomie możemy pokazać światu, jak wielką drogę przeszliśmy, jak wielką pracę wykonaliśmy”-pisze naczelny „Newsweeka”. Czytając bajkę Lisa aż chce się w nią wierzyć. Trudno mu oczywiście nie przyznać racji. Piękne stadiony (przydadzą po igrzyskach w naszej znakomitej lidze, która podbija, co roku Europę), nowoczesne drogi (zapraszam na Warmię i Mazury by się przekonać jak „mazury cud natury” są przejezdne dla turystów) i wysiłek ludu pracującego widać nie tylko na naszej polskiej ziemi, ale również na niebie, które zapłakało nie raz przez nikczemne plucie na naszego wodza Donalda.

„Czas rzucania najbardziej niepohamowanych oskarżeń, najbardziej brutalnych insynuacji, najbardziej odrażających oszczerstw. Czego dowiaduje się Polak od lidera  opozycji i jego totumfackich?”- pisze Lis, który wymienia najradykalniejsze stwierdzenia części środowisk skupionych wokół PiS. „Kabaret? Dewiacja? Paranoja? Margines?”- pyta naczelny „Newsweeka”, który co tydzień w poniedziałkowy wieczór odpowiada nam na to pytanie, gdy wszyscy zdajemy sobie sprawę z dewiacji pisowców, którzy kabaretowo chcą obalić demokrację. A to wszystko w przypływie paranoi marginalnego ugrupowania. Dlatego właśnie Tomasz, „co z tą Polską” Lis stoi na straży by każdy talibowy prowokator czy szaleniec, tudzież „bęcwał”, który odważy się podnieść rękę przeciwko władzy platformowej był pewny, że mu tę rękę władza odrąbie. I zrobi to w interesie Polski pracującej, w interesie młodych, wykształconych w wielkich ośrodków i ludu pracującego oraz inteligencji, w interesie walki o podnoszenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej Ojczyzny! Bo pamiętajmy, że za rządów PiS i w czasie kadencji śp. Lecha Kaczyńskiego nie było czegoś takiego jak plucie na głowę państwa. Nie było wyimaginowanego przez talibów „przemysłu pogardy” i nie było „rzucania najbardziej niepohamowanych oskarżeń, najbardziej brutalnych insynuacji, najbardziej odrażających oszczerstw” przeciwko Ziobrze, Kaczyńskiemu i idolowi dzisiejszych salonów Giertychowi. Bo przecież mówienie o państwie policyjnym, Securitate i mordowaniu polityków lewicy nie jest rzucaniem oskarżeń… Never. Łukasz Adamski

Czy w Smoleńsku premierowi Tuskowi pomachał dziadek z Wehrmachtu? Dziś już mało, kto pamięta reakcję Donalda Tuska na kampanijną „bombę” z 2005. Jednak niesłusznie, bowiem w świetle obecnych dywagacji o okolicznościach oddania Rosjanom smoleńskiego śledztwa warto przypomnieć zachowanie premiera po odpaleniu przez Jacka Kurskiego rewelacji o dziadku z Wehrmachtu. Tamta historia pozwala domniemywać, dlaczego Tusk z taką determinacją broni dostępu do wiedzy o swojej decyzji dot. 10.04. Dziadek z Wehrmachtu zatrząsł kampanią i w wielu osobach wzbudził wątpliwości, czy lider PO jest zdolny pełnić najważniejsze funkcje w państwie. To tego, bowiem trzeba mieć silną psychikę, mówić prawdę i być odważnym. Dziadek z niemieckiej armii udowodnił, że Tuskowi tego brakuje. Po ujawnieniu, że dziadek Tuska służył w niemieckiej armii, której żołnierze zaatakowali Polskę i ją okupowali, obecny premier zamiast wyjaśnić przeszłość swojego przodka i jego brata postanowił brnąć w zaparte, uciec od problemu, udając, że o swoim dziadku nic nie wie. Premier ewidentnie spanikował i uciekł w kłamstwo, pokazując swoją małość i tchórzliwość. Tymczasem jego kuzynka w jednym z materiałów telewizyjnych mówiła, że o wojskowej przeszłości dziadka wszyscy mówili otwarcie. Z resztą nie było w tym nic dziwnego, ponieważ zachowanie dziadka nie było naganne. Został, jak wielu Kaszubów, siłą zwerbowany do niemieckiej armii, a po dwóch tygodniach uciekł z niemieckiego wojska. Ta historia dziadka Tuska stawia raczej w pozytywnym świetle.

Co innego jego potomka, obecnego premiera. On wiedząc, że życiorys dziadka może mu zaszkodzić (na tym polegała pułapka Kurskiego) postanowił kłamać i zachował się tchórzliwie. Postanowił kłamać, ponieważ uderzenie dziadkiem w Tuska było nagłe, mogło obecnemu premierowi zaszkodzić i dotykało go osobiście.

Podobnie, tylko w sposób tysiąckrotniej mocniejszy, na Tuska musiała zadziałać katastrofa smoleńska. Uderzenie było nagłe (na razie nic nie wskazuje, by Tusk wiedział o tragedii przed 10.04), mogło zakończyć jego karierę i obciążało go moralnie. Pamiętając reakcję Tuska na dziadka z Wehrmachtu trudno się premierowi dziwić, że wiedzy o swoich decyzjach tuż po 10.04 broni, jak niepodległości. Skoro ws. dziadka zachował się nikczemnie i spanikował, w jakim musiał być stanie wiedząc, że odpowiada za śmierć 96 najważniejszych osób w państwie. Zatajenie tych informacji jest dla Tuska ważniejsze niż niepodległość. Stanisław Żaryn

Przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych brnie w manipulacje Maciej Lasek wydawał się dotąd bardziej inteligentną twarzą komisji Millera. O tym, niestety, musimy zapomnieć. W poniedziałek w studiu TVN24 usłyszeliśmy, jak obecny przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych brnie w manipulacje i przeinaczenia dobrze znanych faktów na temat przebiegu katastrofy smoleńskiej, chwytając się wszelkich możliwych, w tym intelektualnie całkowicie nieuczciwych, argumentów. Jeszcze niedawno sam Lasek mówił “Naszemu Dziennikowi”, że wszelkie badania naukowe na temat katastrofy popiera, sam obiecywał rozpoczęcie projektu obliczeniowego na Politechnice Warszawskiej. Okazało się, że to tylko słowa. Analizy, zdaniem Laska, można prowadzić, ale tylko tak, żeby ich wyniki zgadzały się z jedynie słusznym raportem komisji Millera, a inaczej nie są nic warte. Przewodniczący PKBWL zarzuca amerykańskim specjalistom, współpracującym z parlamentarnym zespołem smoleńskim, że nie korzystają z tych samych, co komisja źródeł. Otóż, nieprawda. Właśnie korzystają. A to komisja selektywnie potraktowała dostępny materiał i przedstawiła kilka podsuniętych przez Rosjan tez, jako wyjaśnienie przyczyn katastrofy, uzupełniając wszelkie wątpliwości trudnymi do zweryfikowania ustaleniami o rzekomo złym wyszkoleniu załogi. Tak właśnie ma się sprawa ze słynną brzozą i oderwaniem skrzydła – czynnikiem, który raz jest nazywany przyczyną, a kiedy indziej skutkiem katastrofy. Lasek próbuje całkowicie jednym zdaniem obalić wyniki ekspertyzy dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego z Australii, który proponuje wyjaśnienie rozpadu samolotu. Argumentuje, że to niemożliwe, bo urządzenia pomiarowe wykryłyby rozhermetyzowanie kabiny. Lasek, również doktor inżynier, nie pamięta, co sam powiedział o mierniku nadciśnienia w kabinie. Że stosowanie tego urządzenia ma sens dopiero na dużych wysokościach. Przy ziemi różnica między ciśnieniem w kabinie i na zewnątrz jest po prostu zbyt mała w porównaniu z lokalnymi zaburzeniami. Oczywiście badania Szuladzińskiego oparte na fotografiach to zbyt mało, by przyjąć jego wersję, jako udowodniony opis katastrofy. Ale nie da się ich tak po prostu wyśmiać i wyrzucić do kosza. Lasek podtrzymuje opinię, że symulacje komputerowe lotu i rozpadu samolotu nie były potrzebne. Dlaczego? Bo błędy zostały popełnione wcześniej. Dużo wcześniej. Przy szkoleniu. Że to wywód absurdalny i już trochę nudny, nie szkodzi. Oszczędzę Czytelnikom powtarzania banialuk o gen. Andrzeju Błasiku w kabinie, nie jesteśmy w końcu rosyjską gazetą. Zresztą nawet red. Piotr Marciniak nie wytrzymał, gdy usłyszał, że wyniki badań krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych nie mają znaczenia. Przecież albo generał odczytał właściwą wysokość, a załoga tego nie słyszała i posługiwała się w nawigacji błędnymi danymi; albo odczytał członek tejże załogi, drugi pilot, ppłk Robert Grzywna, co oznacza, że jednak dane mieli dobre. – Czy ten scenariusz się trochę nie sypie? – pyta, więc nieco zdziwiony dziennikarz. Ale w odpowiedzi słyszy tylko, że załoga zeszła poniżej minimum wynoszącego 100 metrów. Wystarczy jednak zobaczyć odczyt głosów w kabinie, choćby ten autorstwa komisji Millera, żeby przeczytać, że natychmiast po odczytaniu wysokości 100 metrów pada komenda “Odchodzimy”. Więc gdzie jest błąd w pilotażu? Nie jest też prawdą, że odczytywanie odmiennych wysokości przez drugiego pilota i nawigatora powinno skłonić dowódcę do podejrzewania błędu i natychmiastowego odejścia na drugi krąg. Przecież sam Lasek wielokrotnie tłumaczył w mediach, że są dwie wysokości – barometryczna oraz radiowa – i czym się różnią. Zupełnie bez sensu jest również dziwny wtręt, że żaden samolot tego dnia nie dostał zgody na lądowanie. Ani polski Jak-40, ani rosyjski Ił-76? To ciekawe. Toż trzeba natychmiast zawiadomić Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej o popełnieniu przestępstwa. Niech kapitan iła Frołow odpowiada za dwie próby lądowania bez pozwolenia. Wczoraj w jednej z rozgłośni radiowych z identycznymi tłumaczeniami wystąpił Wiesław Jedynak, również członek komisji Millera i PKBWL. Kolega Laska kwestionuje znaczenia nagłych wstrząsów kadłubem podczas ostatniej fazy lotu. Uważa, że zmiana przyśpieszenia z 1,2 g do 0,2 g w ciągu pół sekundy to efekt niewielki, spowodowany przez zderzenie z gałęziami. Ale to tak, jakby odczuwalna waga 120 kg zmniejszyła się nagle do 20 kg i z powrotem.

– W czasie to było skorelowane z uderzeniem w brzozę – próbuje doprecyzować Jedynak. Tylko nie bardzo wiadomo, jak do pojedynczych zdarzeń (wstrząsu i rzekomego zderzenia z brzozą) zastosować statystyczne pojęcie korelacji. Może chodziło tylko o to, żeby zabrzmiało bardziej “naukowo”. Przyzwyczailiśmy się już do destrukcyjnej aktywności medialnej Edmunda Klicha. Jego następca idzie wyraźnie tą samą drogą. Nie wiem, czy krzyczy na współpracowników, czy też już nie rozstaje się z dyktafonem. Mniejsza o to. Istotne jest, że uczestniczy w programie dezinformacji społeczeństwa na temat przyczyn katastrofy. Na czyje zamówienie robił to Klich? Możemy się tylko domyślać. W przypadku Laska wiemy. Otóż w ubiegłym tygodniu w mediach Agory pojawiły się wezwania, by szybko i sprawnie rozprawić się z “oszołomami” podważającymi oficjalne ustalenia. Uznano, że przemilczanie coraz liczniejszych głosów krytykujących raport Millera jest nieskuteczne. Lasek został w tym kontekście imiennie wezwany. I polecenie z Czerskiej gorliwie wykonuje.Piotr Falkowski

KOMENTARZ BIBUŁY: W tekście powyżej czytamy: “Przewodniczący PKBWL zarzuca amerykańskim specjalistom, współpracującym z parlamentarnym zespołem smoleńskim, że nie korzystają z tych samych, co komisja źródeł. Otóż, nieprawda. Właśnie korzystają.” No i mamy kłopot, bo zarówno jedna strona (rządowa) jak i druga (nazwijmy to, strona Zespołu Macierewicza) jest w pewnym stopniu w błędzie. Jeśli bowiem przyjąć, że strona rosyjska kłamie – a dowodów na to dostarczyła mnóstwo – to kłamstwo jest wszechobecne również i w raporcie MAKu, a więc nie można w żadnej mierze polegać na tym raporcie. Uległości strony rządowej wobec raportu rosyjskiego nie warto rozpatrywać, ale strona Zespołu M. powinna z większą (wielką!) rezerwą prowadzić badania opierając się na tych rosyjskich danych. Niestety, tak nie czyni i poza słusznymi badaniami naukowców wykluczającymi możliwość kontaktu z brzozą, dalsze dywagacje tego Zespołu (np. wybuchy w powietrzu mające rzekomo wynikać z raportu MAKu), są zanadto idące. Zamiast tego, polecamy zwrócenie uwagi na sprawy oczywiste, które – z niewiadomych względów – Zespół M. zupełnie pominął, np. nie przesłuchał większości świadków (a tych, co przesłuchał ucznił to niedostatecznie), nie przesłuchał ani jednej osoby, która mogłaby być świadkiem wylotu z Okęcia przyszłych ofiar. A może właśnie tam leży klucz do całej zagadki tzw. katastrofy, może w tym dniu wyleciało więcej niż dwa samoloty? (Poza jednym tutkiem i jakiem.) A może jeden bądź dwa z nich skierowanych zostały na inne lotnistko niż Sewierny? (To wyjaśniałoby tę tajemnicę, że tutek nie miał nawet wymaganej zgody na wlot w rosyjską przestrzeń powietrzną. Może, więc miał zgodę jedynie na przelot – i lądowanie – na Białorusi?) No i dlaczego nie ma ani jednego materiału zdjęciowego czy filmowego z wylotu z Okęcia przyszłych ofiar, ba – nawet nie wiemy, o której to dokładnie te samoloty wyleciały. Rozwiązywanie zagadek rozpocznijmy, zatem od Warszawy, od Okęcia zanim sięgniemy po nieco fanastyczne (i na dzisiaj niczym niepoparte) teorie wybuchów.

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 24 kwietnia 2012, Nr 96 (4331) (" Przewodniczący Lasek melduje")

Pakt fiskalny i CO2 Przedstawiciel Polski na spotkaniu ministrów środowiska Unii Europejskiej zawetował propozycję nałożenia na kraje członkowskie dalszych wymagań w zakresie redukcji emisji CO2. [A to bezczelny łajdak, i zuchwały! - admin] Uderza to bowiem w podstawowe interesy polskiej gospodarki opartej w znacznym stopniu na energii pozyskiwanej z węgla. Wydarzenie to zbiegło się w czasie z podpisaniem w UE paktu fiskalnego w kształcie nie zgodnym z polskimi interesami. Polskie weto było w pewnym sensie odpowiedzią na pakt. W ten sposób mimo postawienia przez gabinet Donalda Tuska w polityce zagranicznej na Berlin ujawniają się rzeczywiste rozbieżności interesów w relacjach polsko-niemieckich. Dodatkowo potęgowane lekceważeniem stanowiska polskiego rządu.

Unijna nadgorliwość Polska zawetowała propozycję Komisji Europejskiej wprowadzenia tzw. kroków milowych stopniowo doprowadzających do redukcji CO2 w UE do 2050 r. Bruksela w porozumieniu z Danią, która aktualnie przewodniczy w Radzie UE chciała, aby do 2030 r. zredukować emisje o 40 proc., do 2040 r. – o 60 proc., a do 2050 r. – o 80 proc. w porównaniu z poziomem emisji w 1990 r. Polska co prawda już zgodziła się na ten ostatni pułap, ale teraz nie akceptuje etapów pośrednich. Nasza delegacja zwróciła uwagę, że Komisja Europejska nie ma jeszcze analizy wpływu takiego postępowania na poszczególne kraje i sektory gospodarki. Poza tym ca­ła Unia jest jeszcze przed ne­go­cja­cja­mi glo­bal­ny­mi, bez których działania tylko w jednej części świata nie dadzą efektów, gdyż zanieczyszczone powietrze i tak będzie się przemieszczać ponad granicami państw. Jeśli chcemy uzyskać pozytywny efekt musi być solidarne działanie zdecydowanej większości wszystkich najważniejszych krajów, a nie tylko samej UE. Pośpieszne działanie będzie nie tylko nieskuteczne środowiskowo, ale też szkodliwe gospodarczo, przede wszystkim dla Polski. Nasza energetyka mi­mo wielu inwestycji już realizowanych i planowanych w najbliższym czasie prowadzących do dywersyfikacji paliw, jeszcze długo bę­dzie opar­ta głównie na wę­glu. A jego spalanie wyzwala największą emisję CO2. Proponowana przez Komisję Europejską re­stryk­cyj­na po­li­ty­ka będzie szybkimi krokami prowadziła do kolejnego, znaczącego wzrostu cen ener­gii. A to z kolei obniży konkurencyjność gospodarki i podniesie koszty utrzymania ludności. Gdy takie działania będą dotyczyły tylko UE to ca­ły prze­mysł ener­go­chłon­ny przeniesie się do krajów ościennych, ale nienależących do unii, takich jak Rosja, Ukraina, Turcja czy Afryka Północna, powiększając liczbę bezrobotnych na naszym terenie. Plany te są w tak oczywisty sposób dla nas szkodliwe, że w Sejmie z inicjatywy prof. Jana Szyszko, posła PiS, pojawiła się inicjatywa zobowiązania rządu do renegocjacji umów dotąd zawartych w tej sprawie. Odpowiedni projekt uchwały został jednak odrzucony głosami posłów koalicji PO-PSL.

Napięcia polsko-niemieckie Polskie weto jest, więc w pełni uzasadnione. Ale w świetle dotychczasowej polityki zagranicznej, której symbolem była wypowiedź ministra Radosława Sikorskiego w Berlinie wzywająca Niemcy do narzucenia swojego przywództwa Europie, jednak nieco zaskakujące. Takich zdecydowanych narzędzi jak weto raczej dotąd unikano preferując gabinetowe uzgodnienia. Tym bardziej w takiej sprawie jak kwestie środowiskowe, bardzo ważne dla niemieckiej opinii publicznej i dla niemieckiej polityki. Dlatego polskie „nie” trzeba traktować, jako odpowiedź na podpisanie kilka dni wcześniej paktu fiskalnego. Po wielu miesiącach dyskusji i narad został on ostatecznie przyjęty w kształcie zupełnie ignorującym stanowisko Polski. Do paktu fiskalnego mogą, bowiem przystąpić kraje unijne nieposiadające wspólnej waluty, ale bez żadnego wpływu na podejmowane na podstawie paktu decyzje. De facto jest to potwierdzenie podziału UE na dwie kategorie członkostwa i praktyczna realizacja wizji integracji europejskiej opartej o tzw. „twarde jądro”. Zabiegi polskiego rządu, aby znaleźć się w tym gronie, chociażby w ograniczonym zakresie, spełzły na niczym. A stało się tak za sprawą stanowiska Niemiec, które nie poparły naszych aspiracji. W kontekście berlińskiego wystąpienia polskiego szefa MSZ „czarna polewka” dla rządu w Warszawie była szczególnie bolesna. Musiało się, więc to spotkać z jakąś reakcją. Skorzystano, więc z okazji i zaostrzono stanowisko w sprawie redukcji emisji CO2. Niestety bez renegocjacji zawartych już w tej sprawie umów weto poza chwilową demonstracją niezadowolenia nie przyniesie żadnych wymiernych korzyści. Zresztą dała temu wyraz komisarz UE ds. walki z ociepleniem klimatu Connie Hedegaard, która oświadczyła: „Polska była jedynym blokującym krajem. Prezydencja duńska i pozostałe 26 państw członkowskich wyraźnie zwróciło się do Komisji, aby iść dalej, co też zrobimy”. Trzeba więc zadać premierowi Tuskowi jednoznaczne pytanie: czego jego rząd oczekuje w zamian za rezygnację z weta? Czy chodzi o ochronę polskiej gospodarki czy też poparcie dla objęcia przez niego w 2014 r. stanowiska przewodniczącego Komisji Europejskiej? I gdy dojdzie do wyboru którejś z tych opcji to na co postawi? Bogusław Kowalski

http://sol.myslpolska.pl/

Admin zwraca uwagę, iż polskie stanowisko nawet jednym słówkiem nie nawiązuje do faktu, iż cała ta “walka z ociepleniem klimatycznym” to jedna, wielka hucpa, stworzona w celu uzyskania dodatkowego źródła dochodów przez międzynarodową Chazarię, uosobioną w tym przypadku przez Al Gore. Żaden goj nigdy by nie wpadł na pomysł handlu powietrzem i jeszcze ciągnięcia z tego olbrzymich zysków.

Musimy być ruchem masowym – rozmowa z Antonim Gutem Mógłby pan przybliżyć czytelnikom MP, czym jest Krajowe Porozumienie Samorządowe? - Krajowe Porozumienie Samorządowe jest ruchem społecznym, stowarzyszeniem obywatelskim założonym po to, aby zabiegać o realizację dobra w wymiarze osobowym i społecznym. Jesteśmy organizacją ludzi – dla ludzi. Wspieramy osoby i społeczności lokalne, wyrażające wolę i chęć wpływania na podejmowane przez władze decyzje – ich dotyczące. Dajemy ludziom pewne narzędzie do skuteczniejszego egzekwowania prawa. Nasze cele i sposoby ich realizacji, opisane w Statucie, są oświadczeniem woli udzielania wsparcia ludziom, chcącym mieć wpływ na to, co się wokół nich dzieje. Dajemy społecznościom i osobom sposobność występowania na prawach strony w rozumieniu KPA, w sprawach dotyczących ich osiedla lub społeczności.

Chcecie uniknąć etykiety politycznej? W obecnej sytuacji prędzej czy później będziecie musieli się określić. - Członkostwo w KPS nie jest obwarowane żadnymi warunkami politycznymi, ekonomicznymi czy pochodzeniem. Akceptujemy każdego, kto chce podejmować konstruktywne działania na rzecz swojego środowiska, gminy, powiatu, województwa czy całego Kraju. Jesteśmy przekonani, że każdy, kto aktywnie angażuje się na rzecz dobra dla innych ludzi mieszkających w Polsce, jest człowiekiem pozytywnym, jest polskim patriotą.

Czy sądzi pan, że po 1400 radnych z LPR pozostał jakiś ślad? To była wielka siła, chyba niedoceniona przez centralę? - Śladów działalności naszych radnych wszystkich szczebli samorządu jest wiele. Ja znam sytuację w Warszawie, gdzie byłem radnym miasta i przewodniczącym Komisji Ochrony Środowiska. Przypomnę, zatem, że to z naszej inicjatywy i w dużym stopniu dzięki naszym zabiegom, Warszawa, jako jedyne miasto w Polsce ma pomnik Romana Dmowskiego. To z naszej inicjatywy Rada Miasta zobowiązała prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego do sporządzenia Raportu o Stratach Miasta poniesionych wskutek niemieckiego barbarzyństwa. Także do wzniesienia pomnika Ofiar Obozu KL Warschau. Z tego, co wiem, w całym Kraju lokalnych inicjatyw było sporo i to w różnych dziedzinach. Jednym z dokonań naszych mazowieckich samorządowców jest np. świetnie funkcjonująca spółka Koleje Mazowieckie. Już po tym krótkim wyliczeniu widać, że potencjał jest ogromny, a czy wykorzystany przez centralę? Pozostawiam to pytanie otwartym.

Następne wybory samorządowe odbędą się w 2014 r. Ma pan już jakiś pomysł na zaistnienie? Czy rozważacie sojusz z jakąś wielką partią? - Jesteśmy ludźmi mającymi wiedzę i doświadczenie w działalności publicznej. Znamy skalę spustoszeń świadomości obywatelskiej i narodowej oraz obecne możliwości zmiany tego stanu. Żyjemy w określonym czasie i miejscu oraz sytuacji społecznej uwarunkowanej skutkami II wojny światowej, 45 latami realnego socjalizmu i ponad 20 latami III RP. Naszym celem jest uczciwe i skuteczne działanie na rzecz społeczności lokalnych, uwalnianie państwa spod dominacji próżniaczej klasy urzędniczo-politycznej, sprzedajnych polityków, głupoty, bezprawia, korupcji. Osiągnięcie tych celów jest możliwe i konieczne. Na to trzeba jednak, aby narodowy, obywatelski ruch samorządowy był ruchem masowym, obejmującym całą Polskę, wszystkie gminy i środowiska. KPS nie jest partią polityczną. Celem partii politycznych jest zdobycie udziału we władzy politycznej i w zasadzie ograniczają się one do działań mających ten cel przybliżyć.

Co pan sądzi o PiS w Warszawie? - Po owocach ich poznacie, a owoce te niestety są gorzkie.

A jak ocenia pan obecne rządy PO w stolicy? - PO, podobnie zresztą ja PiS czy SLD, to partia władzy. Jej działania nie mają na celu dobra społeczności lokalnych tworzących Warszawę, a realizację interesów sponsorów kampanii wyborczej pani prezydent. Przykładem na takie działanie jest sfinansowanie budowy stadionu przy Łazienkowskiej po to, by przekazać go następnie w użytkowanie spółce ITI, właścicielowi TVN [sic! - admin].

Czym się pan obecnie zajmuje? Znalazł pan swoje miejsce w nowej rzeczywistości? - Nigdy nie zgubiłem swojego miejsca. Dla mnie polityka nie jest celem życia. Swój udział w życiu publicznym, społecznym, politycznym traktuję, jako środek do osiągnięcia jakiegoś dobra publicznego. Mam zawód i spore doświadczenie, dużą część dorosłego życia poświeciłem na organizowanie prywatnych przedsięwzięć gospodarczych, które pozwalają mi żyć i utrzymać rodzinę. Dziękuję za rozmowę Rozmawiał: Jan Engelgard

{korwinista} pisze: Dowody dostarczane przez stronę rosyjską mają akurat w przypadku tej katastrofy nikłą wartość. Inkryminowany okrzyk wydałoby 99% osób w ostatecznej sytuacji. Bogarodzica i tp. to tylko w czytankach. Otóż, po pierwsze: jaka "strona rosyjska" ma dostarczać jakie "dowody"??? Na co? Możemy podejrzewać Mosad - i co? Żądać od Mosadu dowodu, że nie rozwalił tego samolotu? Od Hamasu? Od wywiadu Luksemburga? Jeśli ktoś twierdzi, że nastapił zamach, to on ma dostarczyć dowody!! Temat Smoleńska definitywnie zamykam. Dyskusje o tym, że śp.gen.Andrzej Błasik był w kabinie, w progu kabiny, o metr od kabiny - i czy miał we krwi 0,01%, 0,02% czy 0,03% alkoholu - pozostawiam hobbystom. To nie ma najmniejszego związku z problemem. Nawet gdyby papież stał nad głową i kazał lądować - decyzje podejmuje pilot i odpowiedzialny jest tylko i wyłącznie pilot. Inni mogą mieć, co najwyżej wyrzuty sumienia. Krótko zresztą. Mam tylko prośbę do Sekciarzy Wielkiej Katastrofy: jak juz ustalililiście, że winna jest bomba, to przynajmniej odstosunkujcie sie od kontrolerów powietrznych, poleceń Moskwy, złego stanu lotniska, złego naprowadzenia itd. Jak przyczyną była bomba, to chyba nie ma to juz znaczenia - nieprawda-ż? Co do "K***aaaa!". 30 lat temu z całą pewnościa krzyknąłbym "jezus - Maria!" albo podobnie. Dziś - nie ręczę... Mozliwe, że, tak samo, jak ci piloci. Czy to dowodzi postępu cywilizacyjnego? To dowodzi, że żyjemy już w innej cywilizacji, niz nasi ojcowie. Ciekawe, że praktycznie nikt o tej "K***ie" nie pisze... JKM

Macierewicz się budzi, gdy rozum śpi Antoni Macierewicz przedstawia wyniki badań przyczyn tragediismoleńskiej – rezultaty prac kierowanego przez niego zespołu parlamentarnego. Jedno ze spotkań z posłem, organizowanych przez Klub Gazety Polskiej, odbyło się 15 bm. w Krośnie, w sali o. Pio klasztoru oo. Kapucynów. Wedle niego przyczyną katastrofy tupolewa były dwie eksplozje, do których doszło, gdy samolot już się wznosił i odchodził na drugi krąg. Macierewicz zastrzega, że jest to hipoteza wymagająca weryfikacji i badań. Najwięcej kontrowersji jednak w jego godzinnym wystąpieniu w Krośnie wzbudziła jego diagnoza obecnego stanu stosunków polsko-rosyjskich i słowa: „To jest wojna”.Przytaczamy obszerne fragmenty wypowiedzi posła:

Polityczne tło tragedii smoleńskiej Nie ma już wątpliwości, że była to najstraszniejsza tragedia, jaka dosięgła niepodległą Polskę. Trzeba powiedzieć więcej, ja mam czasami wrażenie, że my sami nie zdajemy sobie sprawy z ogromu dramatyzmu sytuacji. Z niezwykłości tej sytuacji. I często, jak rozmawiam, czy w Stanach Zjednoczonych, czy w Anglii, czy we Francji, to oni nam uświadamiają pełniej, co naprawdę się zdarzyło. Wystarczy powiedzieć, że tam zginęło więcej polskich generałów niż w czasie II wojny światowej. Wystarczy sobie uświadomić, że tam poza szefem Sztabu Generalnego zginęli wszyscy dowódcy rodzajów sił zbrojnych. Nie został ani jeden dowódca rodzajów sił zbrojnych. Marynarka, lotnictwo, siły specjalne, armia lądowa, szef Sztabu Generalnego... Prezes Banku Narodowego... Prezes Instytutu Pamięci Narodowej... Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego... Minister ds. kombatantów... Prezydent Rzeczypospolitej... Ostatni prezydent na uchodźstwie... Tam zginęła naprawdę cała polska elita. Nie było przypadku w dziejach lotnictwa, by jakikolwiek prezydent zginął w wypadku samolotowym. Kto zna przypadek, gdy zginął prezydent w czasie podróży lotniczej? Za każdym razem był to świadomy zamach... Nie było takiej sytuacji, by prezydent zginął przypadkiem! (…). Dwukrotnie w ciągu ostatnich 20 lat stałem na czele służb specjalnych. Najpierw w latach 1991– 1992 były to służby cywilne. W latach 2006 – 2007 były to specjalne służby wojskowe. Nie ma na świecie takich służb specjalnych, które by w tej sytuacji, która się zdarzyła w Polsce, przede wszystkim nie skoncentrowały się na wyjaśnianiu hipotezy zamachu. I ataku na ojczyznę. Bo czymże innym jest sytuacja, w której ginie cała elita, w której odcięta zostaje cała głowa narodu? To jest wypowiedzenie wojny. To jest wypowiedzenie wojny. Nawet, jeżeli kolejny atak będzie odłożony o rok, dwa, pięć, to trzeba sobie zdawać sprawę: to jest wypowiedzenie wojny. Mówię

o tym z pełną świadomością konsekwencji – ale być może jest tak, że jeśli my o tym nie powiemy, to możemy być tak usypiani aż do tego momentu, gdy te pęta się na nas tak zacisną, że już ich rozerwać nie będzie można. Przecież najwyższy czas, by naród polski zrozumiał, że zostaliśmy zaatakowani! To nie był atak niezapowiedziany. To nie był atak przypadkowy. Przecież to jest kolejna faza rzeczy, które się rozwijały od dłuższego czasu. I można teraz próbować analizować, jak do tego doszło. Jakie były kolejne stadia? Nie ma wątpliwości, że istotą problemu było to, że Lech Kaczyński, prezydent Lech Kaczyński, jak nikt inny w poprzednich kilkudziesięciu latach wydobył z Polaków wielką

siłę i wielkie możliwości stanowienia o sobie, i odbudowy porozumienia państwa i narodów od Odry aż po Kaukaz. Umiał swoją skuteczną, cierpliwą, ale niesłychanie skuteczną polityką odbudować to porozumienie, o którym śnił i marzył Piłsudski, i który próbował na swój sposób realizować romans z Moskwą. Bo Polska jest kamieniem węgielnym Europy. Bo Polska i Polacy są jedynym narodem, który rzeczywiście przechował wartości narodowe i katolickie, i który jest w stanie odbudować chrześcijańską wspólnotę w centrum Europy (…). Lech Kaczyński to dojrzał. Lech Kaczyński to odbudowywał. Lech Kaczyński potrafił w ciągu zaledwie czterech lat pełnienia służby, jako prezydent Rzeczypospolitej doprowadzić do takiego porozumienia, że byliśmy w stanie przeciwstawić się imperializmowi rosyjskiemu nie na Bugu, nie na Wiśle, ale w Gruzji, na Kaukazie... To jest miara wielkości i skuteczności jego polityki. To tam, gdy została zaatakowana Gruzja, on potrafił przywieźć wszystkich prezydentów i przywódców państw Europy Środkowej. On potrafił spowodować, by został wydany rozkaz marynarce Stanów Zjednoczonych, by przypłynęła do wybrzeży Gruzji.

On potrafił zobligować pana prezydenta Sarkozy’ego, ówczesnego szefa prezydencji europejskiej, by przyjechał z interwencją do Moskwy na Kreml. I on w ostateczności doprowadził do tego, że armie rosyjskie musiały się cofnąć spod

Tbilisi (…).Dlatego zginął. Brzoza? Nie, to były eksplozje! Od strony technicznej wiemy, co się zdarzyło (…). Wiemy na pewno, że przyczyną tragedii nie był błąd polskich pilotów. Wiemy na pewno, że zgodnie ze sztuką lotniczą kpt. Protasiuk na 9 minut przed przewidywanym lądowaniem powiedział: „Jeżeli nie będzie można wylądować, odejdę w automacie” (…). Wszyscy piloci 36. Pułku znakomicie znają tę procedurę (…), która jest absolutniebezpieczna (…). Mamy zrobione dokładne badania, na podstawie systemu elektronicznego, przebadanego w Stanach Zjednoczonych, który ostrzegał przed spotkaniem z ziemią. Za każdym razem, gdy ostrzegał przed zbliżaniem się do ziemi, równocześnie mierzył pozycję – długość i szerokość geograficzną, na której znajdował się wtedy samolot, oraz odległość samolotu od ziemi i odległość samolotu od pasa lotniska. I radiowysokościomierz był włączony, i wysokościomierz baryczny w systemie TAWS. I mamy dane, które odnotował centralny komputer tego samolotu. Wiemy, że on nigdy nie zszedł poniżej 20 metrów nad poziomem pasa. Nie ziemi, nie zagłębienia, nie żadnego jaru... Co to oznacza? Że on nigdy

nie dotknął żadnej brzozy (...). Ten samolot przeleciał dużo powyżej brzozy (…). Te wszystkie analizy wykluczyły w sposób bezsporny, bezdyskusyjny, tę wersję dramatu smoleńskiego, którą najpierw rekonstruowała komisja pani Anodiny, a później powielił te fakty z małymi niuansami pan Jerzy Miller (…). Jeśli ktoś powie: to nie był zamach – to dobrze, Bardzo bym tego chciał. Ale niech powie, dlaczego zginął polski prezydent i cała polska elita? Bo brzoza nie zawiniła. Bo generał Błasik nie był temu winien (…). Ponieważ samolot rozpadł rozpadł się w powietrzu. Rekonstrukcja

wydarzeń, która została dokonana przez profesorów ze Stanów Zjednoczonych, współpracujących z zespołem parlamentarnym, oraz firma australijska pana dr. inż. Grzegorza Szulawińskiego, która od 35 lat bada eksplozje wielkich

struktur stalowych, stwierdza, że najprawdopodobniejszym powodem tragedii smoleńskiej były dwie eksplozje, które nastąpiły w końcowych sekundach lotu. Wtedy, gdy już odchodził z lotniska Siewiernyj; nie, gdy się zbliżał, ale gdy już odlatywał. To jest hipoteza. Ona oczywiście musi być weryfikowana. Ale dramat polega na tym, że ona się pokrywa ze wszystkim, co wiemy, z danymi materialnymi, jakie mamy na temat tych wydarzeń. Opr. J.M.

Wiosna, Panowie! Nie mylmy pór roku klimatycznych z astronomicznymi. „Wiosna astronomiczna” - to dzień, kiedy Słońce przechodzi na półkulę północną i zaczyna ja bardziej ogrzewać; Jak napisał był śp.Jan Twardowski, ksiądz i poeta:

http://strony.aster.pl/mira1/poezja-jesien/twardowski/twrdowski2.htm

Jest w Polsce sześć pór roku chyba więcej nie ma przedwiośnie wiosna lato dwie jesienie: jedna ze złotem ucieka w drugiej kalosz przecieka i zima

Dwa miesiące temu (23-II) pisałem:

W takiej, więc ujednoliconej skali pory roku zaczynają się:

24 – II – przedwiośnie. Śniegi zaczynają topnieć – i przylaszczki wychylają się z pączków

24 - IV - to już wiosna. Dziewczyny wychylają się z ciepłych opakowań.

24 – VI - na św.Jana – to już lato. Robi się gorąco, jak cholera. Dziewczynom też.

24 – VIII – polska jesień, czyli „babie lato”. Robi się chłodniej, liście z wolna żółkną

24 – X – zaczyna się szaruga jesienna. Liście opadają, coraz zimniejsze deszcze.

24 – XII – Wigilia. Zaczyna się zima. Śnieg, lód, gips i inne białe atrakcje.

Więc właśnie nadeszła wreszcie wiosna. Tak naprawdę zazwyczaj nadchodzi parę dni wcześniej (ten kalendarz jest, przypominam, zestandardyzowany – w rzeczywistości przedwiośnie trwa nieco krócej) – ale w tym roku tak akurat wyszło. Nie mylmy pór roku klimatycznych z astronomicznymi. „Wiosna astronomiczna” - to dzień, kiedy Słońce przechodzi na półkulę północną i zaczyna ja bardziej ogrzewać; ale zanim ją dostatecznie ogrzeje, to ho-ho! Więc właśnie już dogrzało. Uwaga na dziewczyny! JKM

24 kwietnia 2012 "Kapitalizm zaczyna się od dawania" - twierdził pan George Gilder, autor słynnej książki” Bogactwo i ubóstwo”, którą to książkę w podziemiu, za czasów poprzedniej komuny- wydał jeszcze pan Janusz Korwin- Mikke, a tłumaczył ją pan Jerzy Kropiwnicki, obecny doradca pana profesora Marka Belki w Narodowym Banku Polski. Nie wiem, czy on doradził panu prezesowi, żeby przekazał te 8 miliardów dolarów naszych pieniędzy do Międzynarodowego Funduszu Walutowego za darmo. Żebyśmy potem sobie stamtąd pożyczyli, jeśli będziemy potrzebowali dalszych pożyczek na procent.. Bo żeby pożyczyć, trzeba najpierw zgromadzić, to znaczy współuczestniczyć w międzynarodowej zrzutce - a potem już tylko pożyczyć opłacając procent. Takie Stany Zjednoczone nie uczestniczą w tej zrzutce.. Bo są za mądre: MFW szuka zrzutkowych frajerów, którzy wrzucą do międzynarodowego wora pieniądze, żeby je potem sobie pożyczyć na procent(!!!!!) Istna głupota! I tę głupotę doradził- prawdopodobnie panu profesorowi Markowi Belce- pan profesor Jerzy Kropiwnicki. W końcu jest doradcą. Pan Marek Belka jest członkiem międzynarodowej Komisji Trójstronnej, która stanowi swojego rodzaju Rząd Światowy.. Bardzo ważna persona w Polsce. Jak widać, działająca przeciw Polsce, bo na rzecz Międzynarodowego Funduszu Walutowego? Pan premier Donald Tusk zainstalował go, jako szefa NBP. Nie wiem z kolei, kto doradzał panu profesorowi Jerzemu Kropiwnickiemu, gdy był prezydentem Łodzi, żeby ¾ czasu swojego prezydenckiego spędził w …Izraelu(????) Co on tam robił - do końca nie wiadomo? Tak jak nie wiadomo, co robił tam polski rząd w lutym 2011 roku w liczbie 55 osób - ale wiadomo, że w referendum został przez mieszkańców Łodzi odwołany przytaczającą liczbą głosów. 95% głosów padło przeciw niemu, Czy on zaszedł za skórę mieszkańcom Łodzi? Wieść gminna niesie, że chciał odbudować przedwojenną dzielnicę Bałuty.. W takiej formie, jaka była, a więc zamieszkałą przez obywateli polskich wyznania mojżeszowego.. Członkiem Komisji Trójstronnej jest też pan Jerzy Baczyński, naczelny redaktor „Polityki”, lewicowego pisma poskomunistycznego, które problemy istniejące, jedynie mędli, nie analizując nigdy przyczyny powstałych problemów. Bo przecież socjalizm tworzy problemy, a socjalizmu tykać nie wolno. Normalny człowiek tego nie przeczyta, ale ludzie uznający się za” inteligentów” takie pismo czytają. Dlaczego wspominam o „Polityce”? Bo właśnie „Angora”, spółka związana z Adamem Michnikiem- przymierza się do przejęcia „Polityki”.. Pan Adam będzie miał wielkie imperium medialne.. Większe niż dotychczas, bo ma kilkadziesiąt gazet, kilkanaście rozgłośni radiowych, trzy drukarnie, sieć kin Helios, spółkę Trader.com( ogłoszenia dla budownictwa,, nieruchomości, motoryzacji) i część akcji firmy Golden Line. Ale największe imperium ma oczywiście ojciec Tadeusz Ryzyk.. Tak twierdzi propaganda po stronie pana Adama Michnika. O Adamie Michniku nie wspominając.. Bo ten imperium nie ma.. Chociaż oplata nas swoimi mackami dookoła.. Jeszcze trochę i wszędzie będzie Adam Michnik i jego Agora.. Strach będzie wejść do sklepu spożywczego.. Tak jak strach będzie pójść na plac Jana Pawła II w Ciechanowie. W Ciechanowie urodziła się pani Dorota Rabczewska, popularnie zwana Dodą- Elektrodą-„piosenkarka”, która niesie ze sobą na koncertach satanistyczne treści. Będzie miała pomnik z żywicy syntetycznej i stanie on na Placu Jana Pawła II, akurat tam i będzie miał wysokości 5 metrów. Dlaczego nie 50 metrów? Jest gotowa pozować do rzeźby.. Ale na razie bez Nergala, diabła zesłanego na Ziemię przez samego Lucyfera.. Ale jak znowu propagandowo się połączą- powinni mieć pomnik razem- jak trzymają się za ręce. Diabeł z diablicą- i to na Placu Jana Pawła II. Nie wiem tylko, czy taktownym będzie umieszczenie Dody pomnikowej z żywicy syntetycznej. w majtkach- czy bez majtek W ogóle jeszcze nie widziałem majtek z żywicy syntetycznej... I żeby trwała dyskusja w Radzie Miejskiej tamtejszej na ten temat. I nich prasa pisze o tym szeroko. Czy w majtkach, czy bez? Tym bardziej, że sprawę majtek pani Doda przegrała w sądzie powszechnym. Była bez! Czego to dziennikarze śledczy nie wypatrzą? Zdejmowanie majtek publicznie – to już jest sztuka, tak jak te różne graty w „ muzeach sztuki współczesnej”. A to duża kupa w rogu pokoju” Muzeum”, a to papież przygnieciony meteorytem, a to genitalia na krzyżu chrześcijańskim. Nie na półksiężycu, nie ma menorze- a właśnie na krzyżu. Tak jest najzabawniej.. Tam gdzie Chrystus umarł dla naszego zbawienia.. Na przykład pani Magdalena Cielecka w Filmie” Trzeci” robi to bardzo dobrze, to znaczy zdejmuje majtki. I na pewno nie są to majtki z żywicy syntetycznej. Po „ aktorsku”. Szkoda, że robi to tyłem to publiczności- w demokracji trzeba przodem do ludu. A potem jest seks przejmujący, aż człowieka przechodzą ciarki. Jeszcze tylko zbliżenia - i pornos – gotowy! Najlepsza „aktorka” to jest taka sztuka, która najwięcej pokazuje i umiejętnie sprzedaje to, co pokazuje. Szkoda, że tylko tyłem, ale przy odrobinie wyobraźni.... Operatorem kamery przy tym filmie jest pan Marek Rajca, ale nikt z mojej rodziny. Ale co zobaczył- to jego! W końcu ładna dziewczyna i w dobrym towarzystwie, bo tym trzecim jest pan Marek Kondrat, obecnie pracownik banku ING. Pracownik banku reklamujący zadłużanie, ale zadłużający się- pod wpływem sugestii pana Marka- myślą, że on tak za darmo ich namawia, żeby się zadłużali.. Jeśli chodzi o zdejmowanie majtek, to w dramatycznym momencie życia pani Joanny Szczepkowskiej, w Teatrze Dramatycznym Pałacu Kultury i Nauki im., Józefa Stalina, córki wielkiegoaktora - pana Szczepkowskiego, tej samej, która powiedziała w telewizji znacznie po 4 czerwca, że 4 czerwca 1989 roku” skończył się w Polsce komunizm”??? (Naprawdę niezły dowcip pani Joanno, na pewno? - zdjęła, co miała na sobie od dołu i pokazała publiczności goła pupę.. Potem dostała posadę szefowej Stowarzyszenia Aktorów Scen Polskich, czy jakoś tak. W Pałacu Kultury - taki brak kultury.. Ale posada jest! Nie wiem, o co chodziło z tym protestem? Że mało publiczności, czy że małe państwowe pensje w państwowym teatrze i do tego Dramatycznym.. A przecież Dramatycznym musi być dramatycznie! W każdym razie w Ciechanowie stanie nowy pomnik już za życia „gwiazdy”, bo „ gwiazda” powinna mieć pomnik za życia. Bo, po co jej pomnik po śmierci? Tym bardziej, że w życie wieczne nie wierzy. Oprócz wiary w Lucyfera. Ładnie śpiewa, ładnie mówi, ładnie tańczy.. Pan Janusz Józefowicz chyba żałuje, że wychował coś tak kuriozalnego.. Jedyne, co pani Doda robi - to deprawuje młodzież! I robi za celebrytkę. Dzisiaj robi to - pisze prasa - jutro robi – tamto - smaruje prasa, a pojutrze procesuje się o stan faktyczny umajtkowienia.. Pan G. Gilder miał rację: „Kapitalizm zaczyna się od dawania”. Bo dobra aktorka i artystka musi dawać.. Dawać z siebie wszystko! A Państwo myśleli, że co??Ale na szczęście są jeszcze prawdziwi aktorzy.. Jak to w życiu? Są cienie, półcienie, ćwierćcienie - no i ślady po cieniu.. A kiedyś nastanie jasność! WJR

Tusk wybiela Putina Dwa lata od spotkania Tusk–Putin w Katyniu na stronie KPRM widnieją słowa Władimira Putina, których nie wypowiedział. Wynika z nich, że rosyjski premier 7 kwietnia 2010 r. miał przyznać, że za ludobójstwo polskich jeńców wojennych odpowiada Józef Stalin. Tymczasem podczas wspólnej wizyty obu premierów w Katyniu Władimir Putin powiedział, że „polscy oficerowie zostali rozstrzelani na tajny rozkaz”. W tłumaczeniu tego przemówienia opublikowanym na stronie KPRM znajduje się jednak następujący fragment mówiący o „polskich obywatelach, żołnierzach, którzy zostali zabici na rozkaz Stalina”. Z filmów i stenogramów wynika, że nic takiego Putin nie powiedział. Jedyną wzmianką o Józefie Stalinie z tego dnia jest wypowiedź ze wspólnej konferencji prasowej obu premierów, której stenogram znajduje się na oficjalnej stronie rosyjskiego premiera www.premier.gov.ru. Wieczorem 7 kwietnia dziennikarze pytali Władimira Putina, dlaczego mówiąc o przestępstwach reżimu stalinowskiego, nie wspomina wprost o winie Józefa Stalina. Putin odpowiedział, że poszukiwaniem winnych powinna się zająć prokuratura. Wskazał przy tym na odpowiedzialność NKWD i Ławrietija Berii. – Konkretni wykonawcy? Myśli pan, że znam wszystkie nazwiska na pamięć? – powiedział do dziennikarza. Na stwierdzenie Donalda Tuska o „potrzebie przyznania się do błędów”, lakonicznie wspomniał o „zemście” Stalina za rok 1920. Nie wiadomo, więc, skąd w polskim tłumaczeniu przemówienia z katyńskiego cmentarza wziął się fragment o „rozkazie” wydanym przez komunistycznego dyktatora.

Słowa rzekomo przypisywane Putinowi były tuż po wizycie traktowane przez komentatorów, jako zwiastun ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich. Na łamach „Gazety Wyborczej” Waldemar Kuczyński rozpływał się, pisząc o „Putinie odnowicielu”, który „wyraźnie powiedział o zamordowanych na rozkaz Stalina”. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że Polska Agencja Prasowa już tego samego dnia cytowała wypowiedź eksperta do spraw Europy Wschodniej prof. Jerzego Pomianowskiego, który zwracał uwagę, że w przemówieniu Putina „zabrakło nazwiska Józefa Stalina, najważniejszego sprawcy mordów NKWD na Polakach i Rosjanach”.

„Putin ani razu nie wymienił nazwiska Józefa Stalina, głównego sprawcy nieszczęścia, które zdarzyło się nie tylko polskim oficerom, ale także słusznie przez Putina wspomnianym, milionom Rosjan” – powiedział Pomianowski, który działał wówczas w Polsko-Rosyjskiej Grupie ds. Trudnych. Przekłamanie w tłumaczeniu zostało zauważone już tego samego dnia i wstrząsnęło internautami, którzy prędko zorientowali się w fałszywej transkrypcji. Fakt, że w dalszym ciągu jest ona rozpowszechniana na internetowej stronie rządu, dziś też oburza polityków opozycji. – Stosunek do Rosji, do katastrofy smoleńskiej, ale również działania i zaniechania tego rządu to jedno wielkie pasmo narodowej hańby – mówi "Gazecie Polskiej Codziennie” poseł PiS Stanisław Pięta. Do chwili oddania numeru do druku nie uzyskaliśmy komentarza Kancelarii Premiera. Wojciech Mucha, Olga Alehno

WSZYSTKO W NORMIE Dwa lata temu jeden z portali zadał pytanie: „Czy autostrady zostaną ukończone na Euro 2012?”. Można było zakreślić takie odpowiedzi: NIE, raczej NIE, raczej TAK, TAK – cuda się zdarzają... Żaden cud się nie zdarzył, firmy budujące autostradę Berlin – Warszawa przerwały prace z braku pieniędzy. Już widzę te pięć tysięcy niemieckich samochodów dojeżdżających do Strykowa... Co gorsza: zeszły z budowy także firmy budujące autostradę Kraków– Lwów. Też z braku pieniędzy. Jest to coś, co trudno pojąć. Nie chodzi o to Euro-2012. To nie jest wcale wielka impreza, to tylko impreza hałaśliwa. Jak pisałem dwa lata temu: dołożymy do tej imprezy jakieś 8 miliardów, – ale Polskę na to stać. Natomiast politycy i urzędnicy zapewniali, że (a) na tym zarobimy, (b) rozsławimy imię Polski na świecie. No i rozsławimy. W XIX wieku umiano w dwa lata wybudować 2000 km linii kolejowej Wiedeń – Konstantynopol (chwilowo: Stambuł). Bez dzisiejszych komputerów, ciężkiego sprzętu, przez dzikie Bałkany, przez góry i przełęcze, rękami niepiśmiennych górali. Dziś nie umiemy wybudować w tym czasie 200 kilometrów autostrady – po niemal równym terenie!!!!! Nie umiemy nawet zaplanować, ile na to potrzeba pieniędzy. Od lat tłumaczę: Polska nie potrzebuje koniecznie autostrad. Porządne dwupasmowe drogi szybkiego ruchu, z dobrymi rozbiegówkami, dwu-, czasem trzypasmowe, po których można by jechać 160 km/h – zupełnie by nam wystarczyły. Tymczasem postanowiono budować cholernie drogie autostrady – i okazało się, że nie starcza na nie pieniędzy! To nie można było przewidzieć dwa lata temu, że nie wystarczy? By było jeszcze gorzej: jakiś kretyn – powtarzam: KRETYN – zniszczył zupełnie przyzwoitą drogę Kraków – Przemyśl. Parę lat temu można nią było całkiem szybko jechać. Dziś ten KRETYN wyłączył z ruchu cały środkowy pas – czyli, krótko pisząc: zmarnował 1/3 pieniędzy wydanych na budowę tej drogi. Całymi kilometrami nie można wyprzedzić wlokących się pojazdów – bo pas ten został pokryty różnymi szykanami – celowo po to, by nie można było wyprzedzać!!!! Przecież wszyscy Niemcy jadący tamtędy na Ukrainę będą kląć, stukać się w czoło – i ponownie przypomną sobie powiedzenie: Polnische Wirtschaft. Ale najciekawsze z tego wszystkiego jest to, że w Polsce ceny materiałów są o 15% niższe niż w Niemczech, ziemia też jest tańsza, koszty pracy dużo niższe – zaś koszt budowy autostrady o połowę wyższy niż w Niemczech!!! Dlaczego? Stara anegdota mówi o przetargu na Łuk Tryumfalny Unii Europejskiej w Brukseli. Turek zażądał 30 milionów, Niemiec 50 milionów („Niemiecka solidność kosztuje..”) – a Polak: 70 milionów. Na pytanie komisji, dlaczego aż tyle, wyjaśnił: „20 dla mnie, 20 dla komisji – i 30 trzeba dać Turkowi, by to wybudował!”... W socjalizmie korupcja jest nieunikniona – i każdy, kto czytał „Karierę Nikodema Dyzmy”, wie, co się stało, gdy władzę w Polsce objęli socjaliści Piłsudskiego. Potem byli socjaliści Adolfa Hitlera – i nawet się cieszyliśmy, że są skorumpowani, bo i bojowników podziemia udawało się czasem od GeStaPo wykupić... Potem była coraz to rosnąca korupcja za „socjalizmu realnego” – ale to wszystko było takie skromne, siermiężne. Nawet ludzie PiS jeszcze się ograniczali. Ile ukradł ten Lipiec? 300 tysięcy? Śmieszne. Dopiero ludzie PO nabrali europejskiego rozmachu – i kradną tak, jak kradnie się w Brukseli, gdzie jest o wiele więcej do rozkradzenia. Kradną dziesiątkami milionów – na wyrwę, na chama... Po Euro się z nimi policzymy! JKM

Atlantycka bryza Mówi się, że podróże kształcą - i rzeczywiście. Wystarczy tylko ruszyć się za granicę, by od razu doznać dysonansu poznawczego. No bo na przykład w naszym nieszczęśliwym kraju niby wszystko jest jasne, a konkretnie - że po jednej stronie jest Jasnogród, gdzie skupiają się wszyscy mądrzy i roztropni, którym zbawienne prawdy do wierzenia podaje pan redaktor Adam Michnik - a po drugiej - Ciemnogród, gdzie kłębią się dzikie namiętności, ekscytowane przez różne typy spod ciemnej gwiazdy, piętnowane nawet przez niezawisłe sądy, które - niczym ów policmajster z petersburskich opowieści Telimeny w „Panu Tadeuszu” - powinność swej służby rozumieją w lot. Świat wydaje się ostatecznie uporządkowany od samej góry do samego dołu; na samej górze - pan redaktor Michnik, potem chór proroków większych, to znaczy takich, co to zawsze mają rację, potem chór proroków mniejszych, to znaczy takich, którzy rację miewają, potem nieprzeliczona rzesza młodych, wykształconych, z wielkich miast, którzy skwapliwie wierzą we wszystko, co pan redaktor, prorocy więksi i mniejsi podadzą im do wierzenia, dzięki czemu od rana do wieczora są nieustannie zadowoleni ze swego rozumu i mogą spoglądać z góry na pogrążony w sprośnych błędach Niebu obrzydłych ciemnogrodzki tłum, z którego oprócz nieustającej litanii kłamstw dobiegają odgłosy płaczu i zgrzytania zębów - oczywiście bezsilnego, bo któż mógłby zagrozić odwiecznemu porządkowi świata, ustanowionemu w Magdalence przez generała Kiszczaka z gronem osób zaufanych? I dopóki człowiek siedzi w naszym nieszczęśliwym kraju, porządek świata wydaje mu się oczywisty. Niech no jednak wystawi choćby na chwilę nos za granicę, a odwieczny, wydawałoby się, porządek świata wywraca mu się do góry nogami. A właśnie taka przygoda przytrafiła się i mnie, za sprawą podróży na Teneryfę, gdzie w niedzielę 15 kwietnia uczestniczyłem w uroczystości odsłonięcia pomnika błogosławionego Jana Pawła II w miejscowości San Cristobal de La Laguna. Pomnik ufundował Jan Kobylański, który wraz z małżonką uczestniczył w uroczystości na czele delegacji USOPAŁ, to znaczy - Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej, którego jest prezesem. To by jeszcze nie musiało niczego oznaczać - ale jakże wytłumaczyć obecność na uroczystości Jego Eminencji Fernanda kardynała Santos Abril y Castello, biskupa Bernarda Alvareza Afonso , przedstawiciela władz archipelagu Wysp Kanaryjskich, burmistrza miasta La Laguna, przedstawicieli wojsk lądowych, marynarki i policji? Przecierałem ze zdumienia oczy, że żadna z tych osobistości zupełnie nie obawiała się strefienia z powodu bliskiego spotkania z prezesem Kobylańskim. Przeciwnie - w wygłaszanych podczas uroczystości przemówieniach bardzo go chwalili - jakby w ogóle nie słyszeli o anatemie, rzuconej na niego przez ścisłe kierownictwo „Gazety Wyborczej”, do której w naszym nieszczęśliwym kraju przyłączają się nawet niezawisłe sądy w podskokach podobnych do tych, z jakimi za Stalina skazywały „wrogów ludu” i „zaplutych karłów reakcji”. Niewiarygodne - ale najwyraźniej na Wyspach Kanaryjskich, a kto wie - może i w innych okolicach szerokiego świata, panuje porządek zupełnie odmienny od tego, który w naszym nieszczęśliwym kraju wydaje się odwieczny. Najwyraźniej nikt nie przejmuje się tu panem redaktorem Michnikiem Adamem, nie mówiąc już o chórze proroków większych i mniejszych, ani - ma się rozumieć - „młodych, wykształconych z wielkich miast”, co to... i tak dalej. Jeśli w innych częściach szerokiego świata jest podobnie - a jest - o czym miałem okazję przekonać się podczas wielu poprzednich podróży - to wygląda na to, iż za sprawą kreatorów obowiązującego u nas porządku, nasz nieszczęśliwy kraj jest na szerokim świecie jakąś osobliwością, rodzajem skansenu zdominowanego przez autorytety pacanowskie, które kadząc sobie w ramach nieustającego nabożeństwa ku własnej czci, wprawiają się w stan permanentnego odurzenia, tracąc w ten sposób kontakt z rzeczywistością. Oczywiście nie do końca - co to, to nie, o czym można przekonać się przy okazji rozpętanej właśnie wojny o prawdę. Na pewno każdy zwrócił uwagę, iż Jasnogród jest przywiązany do prawdy ustalonej przez panią generaline Anodinę w stopniu daleko większym, niż by to mogło wynikać nie tylko z czystej kurtuazji, ale nawet - z potrzeby pojednania z Rosją. W tym przywiązaniu daje się postrzec jakaś ponura zapamiętałość, jakby od utrzymania tej wersji zależały nie tylko losy naszego nieszczęśliwego kraju, ale i losy każdego Jasnogrodzianina z osobna. I nie jest wykluczone, że tak właśnie jest, z tym, ze oczywiście nie „każdego”, tylko Jasnogrodzian ważnych a zwłaszcza - najważniejszych. Żeby lepiej zrozumieć ten mechanizm, musimy cofnąć się do 4 czerwca 1992 roku, kiedy to minister Macierewicz przekazał posłom i senatorom „Informację o stanie zasobów archiwalnych MSW”. W tej „Informacji” podał m.in. że przed rozpoczęciem niszczenia akt MSW, wszystkie one zostały zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa są za granicą, a jeden - w kraju. Za granicą - a więc na pewno - w Moskwie - a w tej sytuacji nietrudno zrozumieć skwapliwość, z jaką wybitni reprezentanci Jasnogrodu przyjmują prawdy podane do wierzenia przez generalinę Anodinę i gotowi są bronić ich jak niepodległości, a może nawet jeszcze bardziej - bo któż dzisiaj broni niepodległości? SM

SZYFRY WOJNY Śmierć prezydenta, dowódców wszystkich rodzajów sił zbrojnych, najwyższych urzędników państwowych odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwowe, zawsze oznacza dla kraju dotkniętego takim dramatem stan zagrożenia, podwyższonej gotowości oraz rodzi konieczność przygotowania się na potencjalny ciąg dalszy, wzięcie pod uwagę najgorszych scenariuszy. Z takim właśnie wydarzeniem mieliśmy do czynienia 10 kwietnia 2010 roku, kiedy to Polska straciła nie tylko zwierzchnika sił zbrojnych, szefa BBN, ale też dowódców wszystkich rodzajów sił zbrojnych, było, więc to realne osłabienie bezpieczeństwa państwa, które w tym jednym momencie stało się zupełnie bezbronne. I właśnie o tym mówił Antoni Macierewicz podczas, szeroko już komentowanego i mocno manipulowanego przez medialnych funkcjonariuszy, spotkania w Krośnie, w dniu 15 kwietnia br. Sytuacja jest jasna i nie podlega dyskusji: jeżeli w Smoleńsku mieliśmy do czynienia z zamachem, to był to akt agresji wobec państwa polskiego, a co za tym idzie nie wiemy, co jeszcze planuje dla nas domniemany agresor. Jedyne, czego możemy być pewni w przyszłości, jak sądzę całkiem nieodległej, to fakt, iż nie będzie to dla naszego państwa ani dobre, ani miłe. Na zamach w Smoleńsku wskazują nie tylko wyniki badań wykonywane przez laboratoria profesora Wiesława Biniendy, doktora Kazimierza Nowaczyka, czy doktora Grzegorza Szuladzińskiego, ale także gigantyczna operacja propagandowa i dezinformacyjna, w którą włączyły się całe armie „uśpionych” stronników Kremla, co było widać nawet gołym okiem.

Czy zwykłemu wypadkowi towarzyszyłaby aż tak wielka kampania dezinformacyjna? Czy przy okazji zwykłego wypadku spotkalibyśmy się z tak absurdalną w czasach globalnego terroryzmu cenzurą na słowo zamach? Nie wydaje się to możliwe, a mętne i pozbawione treści tłumaczenia kolejnych ekspertów Millera, tylko potwierdzają fakt, którego domyślało się wielu: komisja Millera pracowała tylko nad jedną, z góry założoną przez ludzi Putina już 10 kwietnia 2010 roku hipotezą: wypadkiem spowodowanym błędem pilota. Nie badano ani skrzydła, ani brzozy, ani wraku, nie wykonywano żadnych symulacji, a jedynym dowodem była złamana w okolicach Siewiernego przypadkowa brzoza. Aż dziw bierze, że tak prymitywnie to rozegrano i tezy głoszone kilkanaście minut po wypadku, łącznie z naciskami prezydenta, generała Błasika, czy wydarzeniami z lotem do Gruzji, znalazły się, co do przecinka w raporcie MAK. Z jakichś nieznanych nam bliżej powodów Rosjanie czuli się nad wyraz pewnie i wiedzieli, że Polacy się im nie „odwiną”, nawet, jeżeli ci pierwsi będą zachowywać się prowokacyjnie. Dzisiaj media przyniosły kolejna porcję sensacji związanych z niezwykle zagadkową postacią Edmunda Klicha, byłego akredytowanego przy MAK, który wydał, kolejną już książkę na temat Smoleńska. Z treści publikacji dowiadujemy się między innymi, że Rosjanie masowo podsłuchiwali Polaków, którzy udawali się do Rosji w celu badania katastrofy. Polskim ekspertom, których ostatecznie nie dopuszczono nawet do badania wraku, o czym informowali ministra Grabarczyka w piśmie z lutego 2011 roku, towarzyszyli wojskowi ze sprzętem kryptograficznym, za pomocą, którego wysyłali zaszyfrowane informacje do Polski. I tu stała się rzecz dziwna, która powinna postawić w stan gotowości wszystkie siły zbrojnie RP. Edmund Klich powiedział::

„Niedługo po tym, gdy dowiedziałem się, że wojsko zwija łączność specjalną i nie będę miał jak słać meldunków do Warszawy, spotkałem się z Morozowem. Zaproponował mi, że może załatwić, by moje meldunki były przesyłane bezpośrednio do premiera Donalda Tuska. A ja wcześniej pytałem naszych szyfrantów, czy mają możliwość przesyłania moich pism prosto do premiera, bez żadnych pośredników. Skąd Morozow o tym wszystkim wiedział?”. Z tej krótkiej informacji wynikają przynajmniej dwie rzeczy. Po pierwsze Rosjanie nie mieli żadnych kłopotów z rozszyfrowaniem tajnych informacji przesyłanych przez polskich szyfrantów i w sposób całkowicie jawny, z iście bolszewicką satysfakcją, poinformowali o tym fakcie Polaków, dając niedwuznacznie do zrozumienia, ze wszystko wiedzą, nie ma dla nich już żadnych tajemnic. Po drugie, chyba najważniejsze, rosyjskie służby złamały kody polskiej armii, a więc de facto uzyskały dostęp do informacji mogących mieć szczególne znaczenie dla Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Czy nie jest to najwyższy stan zagrożenia państwa? Czy tak postępuje współczujący sąsiad, czy raczej agresor, który właśnie triumfalnie obwieścił zwycięstwo? Sprawa złamania kodów polskiego wojska ma jeszcze drugie dno. Chodzi tu o zapomnianą historię zaginionego w 2009 roku szyfranta Zielonki. Cała gra wokół jego zaginięcia, fałszywe tropy, jakoby uciekł do Chin i pracował dla tamtejszego wywiadu, a później zaskakujące znalezisko - podobno ciało wojskowego -w wodach Wisły, akurat kilka dni po katastrofie w Smoleńsku, każą przypuszczać, że sprawa szyfranta Zielonki może mieć jakiś związek z nad wyraz łatwą deszyfracją polskich depesz przez rosyjskie służby w kwietniu 2010 roku. Kim był szyfrant Zielonka, czy obce służby mogły coś od niego uzyskać? Przede wszystkim był oficerem byłych WSI, który doskonale znał metody komunikacji państw NATO. Brał też udział w szkoleniach tzw. nielegałów, znał siatkę polskich agentów, a także, co chyba najistotniejsze, przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu. Gdyby okazało się, ze chorąży Stefan Zielonka przeszedł na stronę obcego wywiadu, byłby to cios nie tylko w polską armię, ale też w armie państw sojuszniczych. Na początku 2010 roku rosyjskie pismo „Argumenti Niedieli” zasugerowało, ze szyfrant Zielonka pracował dla Rosjan.

Czy tak było w rzeczywistości? Czy to było źródło, dzięki któremu Rosjanie rozkodowali polski system łączności wojskowej, co zdawał się niedwuznacznie sugerować A. Morozow w rozmowie z E. Klichem?

I chyba najważniejsze z pytań: czy Rosjanie złamali szyfry polskiej armii jeszcze przed 10 kwietnia 2010 roku, a jeśli tak, to jak to się miało do przebiegu wypadków tego tragicznego poranka? Na koniec pytanie na inteligencję dla członków Sekty Pancernej Brzozy: czy złamanie szyfrów armii sąsiedniego państwa, będącego członkiem wrogiego sojuszu wojskowego, po którym następuje wypadek, w którym giną wszyscy dowódcy wojskowi, wraz ze zwierzchnikiem sił zbrojnych, jest aktem agresji, czy aktem miłości?

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Rosjanie-podsluchiwali-polskich-ekspertow,wid,14432086,wiadomosc.html?ticaid=1e527

http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/105931,zaginiony-szyfrant-byl-chinskim-agentem.html

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1020229,title,Prokurator-znaleziono-cialo-szyfranta-Zielonki,wid,12331609,wiadomosc.html

http://bezdekretu.blogspot.com/2010/05/gra-szyfrantem-wsi.html

Martynka

Sprawa śmierci Jarosława Ziętary i nie tylko Wreszcie mamy przełom w śledztwie: zaginiony 20 lat temu dziennikarz Jarosław Ziętara został zamordowany. Potwierdziło się to, co w środowisku dziennikarzy poznańskich uznawano niemal za pewnik. Dziennikarze wiedzieli, tylko prokuratorzy nie byli tego pewni. Teraz są. I teraz chodzi o to, żeby Ziętary nie zabić po raz drugi. Przez wiele lat dwóch poznańskich dziennikarzy, Krzysztof M. Kaźmierczak i Piotr Talaga z „Głosu Wielkopolski” walczyło o to, by śmierć Ziętary pozostała żywa. Dzięki ich wysiłkom śledztwo wznowiono. Przez wiele lat niektórzy usiłowali nam wmówić, że dziennikarz gdzieś wyjechał i pracuje za granicą, że popełnił samobójstwo albo sam się porwał i zniknął. Ale ciała nie znaleziono, więc nie było pewności, że Ziętara nie żyje. Więc i nie było koronnego dowodu morderstwa, ale podobno są inne dowody. Jakie? – wkrótce się przekonamy. Kaźmierczak w rozmowie ze mną 31 maja ubiegłego roku powiedział, że o tym, że było to zabójstwo świadczą zeznania siedmiu świadków złożone w latach 1998-1999 oraz przeprowadzone w związku z nimi czynności dowodowe. Na tej podstawie prowadzący wtedy śledztwo prokurator Andrzej Laskowski w sposób stanowczy publicznie stwierdzał, że Jarosław Ziętara został porwany i zamordowany na zlecenie. Prokurator Piotr Kosmaty z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie przyznał kilka dni temu, że nawiązano kontakt z prokuratorami z Instytutu Pamięci Narodowej, którzy prowadzili śledztwa na temat zbrodni popełnianych przez oficerów SB. Czyżby trop miał prowadzić do tajnych służb? Dlaczego jednak przez tak wiele lat sprawa Ziętary była tak bardzo tajemnicza i utajniona? Kto ostrzegł domniemanego mordercę, który zaprzeczył, iż zabił Ziętarę? Dlaczego postanowienie o umorzeniu śledztwa (dwa razy w latach 90.) było opatrzone klauzulą „ściśle tajne”? Kto uczestniczył w porwaniu dziennikarza i jaki był motyw porwania, a następnie zabicia Ziętary, jeśli to była zbrodnia na zlecenie? Jakie były związki Ziętary z UOP? Skąd dziennikarz czerpał wiedzę o Art.-B i KGHM? Czy został zabity, dlatego, że za dużo wiedział o handlu bronią wojskową? Na te pytania oczekujemy odpowiedzi. I pewnie prokuratura jest ich bliższa niż kiedykolwiek wcześniej. Żeby tylko przypadkiem nikt nie powiesił się w celi albo nie rozpłynął we mgle. Na Jarka wydano wyrok, a potem nastąpiła egzekucja – te słowa padły w filmie Wojciecha Dąbrówki z 2009 roku pod jednoznacznym tytułem „Zabójstwo dziennikarza”. Determinacja poznańskich dziennikarzy pokazała, że śmierć Ziętary nie musi być nierozwiązaną zagadką. Słusznie otrzymali nagrodę SDP – honorowe wyróżnienie w kategorii Watergate za konsekwentne, wieloletnie dążenie do ujawnienia prawdy oraz solidarność zawodową, okazywaną przez pamięć o koledze Może się jednak okazać, że ceną prawdy mogą być również fakty nieprzyjemne dla środowiska dziennikarskiego. Co wtedy? Miejmy nadzieję, że standardy i prawda są najważniejsze. I że ujawnienie zabójcy lub zabójców Ziętary i motywu zbrodni nie będzie oznaczać zabicia prawdy o nim samym. Grób Ziętary jest pusty i czeka. Z wyrytym napisem: Zginął, bo był dziennikarzem.

Zabicie Ziętary – felieton Marka Palczewskiego

• Jarosław Ziętara – dziennikarz śledczy, badał afery gospodarcze, wytropił aferę w PKS Śrem. Zamordowany 1 września 1992. Dopuszczono się na szczeblu kierownictwa MSW i UOP zacierania śladów prowadzących do służb specjalnych.

• Janusz Zaporowski – dyrektor Biura Informacyjnego Kancelarii Sejmu – zmarł 07.10.1991.

W przeciągu kilku miesięcy od wypadku zmarł zarówno kierowca Lancii, jak i policjanci, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce wypadku.

• Michał Falzmann – kontroler NIK-u, badający sprawę FOZZ – umiera “na serce” 18.07.1991 r.

• Walerian Pańko – Prezes NIK i szef Felzmanna – ginie wkrótce po nim w tajemniczym wypadku samochodowym 7.10.1991 r Z jego sejfu zniknęły ważne dokumenty w sprawie FOZZ. Śledztwo wykazało, że samochód rozpadł się w wyniku wybuchu bomby umieszczonej pod autem. Jednak trzej policjanci, którzy jako pierwsi byli na miejscu wypadku, utonęli kilka miesięcy później podczas weekendowego wypoczynku (wszyscy trzej świetnie pływali). Oficjalnie podano, że śmierć Pańki była wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Jego kierowca został… skazany na więzienie i wkrótce… również zmarł.

• W 1991r. roku został zastrzelony Andrzej Struglik – były oficer kontrwywiadu wojskowego PRL, który pracował w firmie handlującej bronią. Struglik chciał się zwolnić, gdy kazano mu nielegalnie sprzedawać broń do innych krajów.

• Piotr Jaroszewicz – premier PRL – zamordowany 01.09.1992 r, wraz z żoną.

• Jacek Sz.- oskarżony w sprawie FOZZ – umarł w 1993r.

• W 1997 roku w tajemniczym wypadku zginął były poseł Tadeusz Kowalczyk, który dużo wiedział o związkach polityków i mafii.

• Marek Papała – Komendant Główny Policji – zamordowany 25.06.1998 r.

• Ireneusz Sekuła – poseł na Sejm – samobójstwo, 3-krotnie strzelił sobie w brzuch 29.04.2000 r.

• Jacek Dębski – polityk, były minister sportu – zamordowany 12.04.2001 r.

• W 2001 roku zamordowany został Stanisław Faltynowski – kelner z hotelu, w którym spotykali się członkowie mafii paliwowej z prokuratorami, politykami i oficerami służb. Oficjalnie jego śmierć uznano za samobójstwo.

• W lutym 2002 roku, zamordowany został Zdzisław Majka – drugi kluczowy świadek w sprawie mafii paliwowej. Jego zgon również uznano za samobójstwo, a syna który zabiegał o sekcję zwłok i rzetelne śledztwo, wsadzono na 3 miesiące do aresztu.

• Marek Karp – był założycielem Ośrodka Studiów Wschodnich, który zajmował się analizami sytuacji politycznej i ekonomicznej w krajach byłego bloku sowieckiego. “Oni za mną chodzą, śledzą mnie nawet tutaj, w szpitalu, ja stąd nie wyjdę żywy, za dużo wiem o wszystkim” – mówił do swojego przyjaciela Stanisława Nowakowskiego Marek Karp na kilka dni przed śmiercią. Dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich leczył się z urazów po wypadku samochodowym, który wydarzył się 28 sierpnia 2004r. w pobliżu Białej Podlaskiej. Trafił do szpitala, gdzie według oficjalnej wersji “zmarł z powodu powikłań powypadkowych”. Prokuratura sprawę umorzyła, lecz prawdziwych okoliczności wypadku nie zostały wyjaśnione do dziś.Przed śmiercią badał sprawę przejmowania polskiego sektora energetycznego przez rosyjskie spółki kontrolowane przez KGB i GRU. Podobno była to zaplanowana i zrealizowana w najdrobniejszych szczegółach egzekucja, dokonana dla zabezpieczenia paliwowych i energetycznych interesów rosyjskich służb specjalnych.

• Daniel Podrzycki – kandydat na prezydenta w 2005r. Zmarł podczas kampanii wyborczej w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku drogowym. W latach 90 współpracował z gen. Tadeuszem Wileckim i Andrzejem Lepperem, W 1997 wraz z Andrzejem Lepperem, Wł. Bojarskim i W. Michałowskim podpisał zawiadomienie do prokuratury w związku z nadużyciami podczas podpisywania kontraktu na budowę Rurociągu Jamalskiego.

• Podpułkownik Barbara P. – popełniła samobójstwo 19.01.2009 r, powiesiła się w swoim domku letniskowym korzystając z nieobecności męża. W delegaturze spekuluje się, że przyczyną mógł być mobbing ze strony szefostwa ABW.

Samobójstwo Barbary P. nie jest pierwszą taką tragedią związaną z ABW. W kwietniu 2008 r. w Garwolinie powiesił się sędzia, któremu ABW przeszukało biuro, podejrzewając go o korupcję.

• Chorąży Stefan Zielonka – szyfrant w kancelarii premiera, lat. Zielonka dysponował wiedzą o tajnikach łączności w NATO oraz miał dostęp do najściślejszych danych, m.in. wiadomości nadawanych z placówek zagranicznych do centrali. Zaginął 13 kwietnia 2009, Wywiad nie przekazał informacji o zaginięciu Zielonki ani do prokuratury wojskowej, ani do żandarmerii, o zaginięciu powiadomiono po 2 dniach. Utopiony, zwłoki znaleziono 27 kwietnia 2010 przy brzegu Wisły. Zgniło niemal doszczętnie wszystko, ale wyciągi z banków pozostały nienaruszone,bo znajdowały się w wodoszczelnej teczce, żeby policjantom ułatwić identyfikację (?). Przyczyny śmierci Stefana Zielonki nie zostały ustalone, a prokuratura nie potwierdziła, że żołnierz popełnił samobójstwo.

• Prof.Stefan Grocholewski – ekspert od odczytywania nośników cyfrowych, wykrył manipulacje w nagraniach cz. skrzynek z CASY. “Zmarł” 31.03.2010r.

• P. Mieczysław Cieślar, “zginął w wypadku samochodowym” dokładnie 18.04.2010 r, miał być następcą Adama Pilcha, który zginął w Smoleńsku. Podobno otrzymał telefon ze Smoleńska od A.Plicha.

• Grzegorz Michniewicz – Dyr.Gen.Kancelarii Premiera Tuska, a wcześniej czł. Rady Nadzorczej PKN Orlen, zaufana osoba Donalda Tuska i Tomasza Arabskiego. Natychmiast po śmierci Michniewicza znikła z internetu większość wiadomości i artykułów związanych z osobą samobójcy. Chyba musiał odkryć coś wyjątkowo przerażającego. Powiesił się 23 grudnia 2010 na kablu od odkurzacza, w dniu, w którym z remontu w Samarze wrócił samolot TU-154, który potem rozsypał się w drobny mak na Siewiernym. Pan Michniewicz powiesił się, choć jeszcze tego dnia cieszył się z rychłego spotkania z rodziną w Boże Narodzenie. To był 23 grudnia, tuż przed Wigilią. Czy czas Świąt Bożego Narodzenia to okres podatny na samobójstwa? W śledztwie nie sprawdzono bilingów rozmów Michniewicza. Lekarz dokonujący sekcji zwłok nie określił nawet godziny zgonu Michniewicza, zaś prokuratura nie odtworzyła przebiegu ostatnich godzin z życia rzekomego samobójcy. Prokurator uznał, że nie doszło do ingerencji osób trzecich, a śledztwo szybko zakończono.

• Krzysztof Knyż – operator Faktów, pracował z W. Baterem (tym, który pierwszego dnia podał poprawną godzinę katastrofy Tu-154, co media odkryły po 10 dniach). Zmarł w Moskwie na sepsę 2 czerwca 2010r.Śmierć całkiem przemilczana.

• Prof.Marek Dulinicz – szef grupy archeologicznej – zginął 6 czerwca 2010 w wypadku samochodowym w trakcie oczekiwania na wyjazd do Smoleńska.

• Dariusz Ratajczak – dr historii, autor tematów niebezpiecznych, zbioru esejów historyczno-politycznych skazany za kłamstwo oświęcimskie. 11 czerwca 2010 znaleziono jego zwłoki w zaparkowanym samochodzie pod Centrum Handlowym Karolinka w Opolu, w którym mogły przeleżeć wg śledczych kilka dni, sekcja zwłok wykazała, że zmarł w wyniku zatrucia alkoholem.

• Eugeniusz Wróbel – wykładowca na Politechnice Śląskiej, specjalista od komputerowych systemów sterowania samolotem, poddawał w wątpliwość, że wrak na Siewiernym to TU-154 o nr 101. Pocięty piłą mechaniczną 16.10.2010 r przez swego syna, który zdołał zabić i pociąć swego ojca, usunąć ślady krwi, zawieźć pocięte zwłoki do jeziora, wrócić i zapomnieć wszystko. Złego stanu swego “chorego psychicznie” syna przez ponad 20 lat nie zauważyła matka, która jest psychiatrą.

• Dr Ryszard Kuciński – prawnik A.Leppera – “zmarł” w maju 2011 r.

• Wiesław Podgórski – był doradcą A.Leppera, gdy ten by ministrem rolnictwa, znaleziony martwy w biurze Samoobrony pod koniec czerwca 2011r. Jako przyczynę śmierci podano samobójstwo.

• 12 czerwca 2011 roku samobójstwo przez powieszenie popełnił oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego, służący w Centrum Wsparcia Teleinformatycznego i Dowodzenia Marynarki Wojennej w Wejherowie. Żołnierz posiadał najwyższą klauzulę dostępu do materiałów niejawnych.

• Róża Żarska – adwokatka Leppera – “zmarła w lipcu 2011 r. w Moskwie.

• Andrzej Lepper – szef Samoobrony, poseł, wicemarszałek, wicepremier i minister rolnictwa w rządzie Marcinkiewicza i J.Kaczyńskiego. Znaleziony martwy w biurze Samoobrony 5 sierpnia 2011r. Od 1-go dnia, zanim zrobiono sekcję zwłok przyjęto wersję samobójstwa przez powieszenie bez udziału osób trzecich. A. Lepper – twardziel, bokser i trybun ludowy, mający dziwnym trafem dostęp do szczegółowych informacji, kto, z kim, gdzie i o której godzinie robił mętne interesy (wypowiedzi Leppera z trybuny sejmowej w 2001 roku, podczas posiedzenia, na którym debatowano nad odwołaniem go z funkcji wicemarszałka sejmu: sypie tam konkretnymi nazwiskami, można to obejrzeć na You Tube). Jeszcze dzień wcześniej Andrzej Lepper snuł plany na przyszłość, żywił nadzieje, iż jego syn wyjdzie z poważnej choroby, a już następnego dnia skorzystał z paska od spodni i powiesił się, przy czym w godzinę później przedstawiciel prokuratury stwierdził, że to było samobójstwo. Nawet odrobina nadziei podnosi cierpliwość i wytrwałość rodziców, czasami do poziomu zupełnie wcześniej niewyobrażalnego. Tym bardziej w sytuacji poprawy stanu dziecka!

Stan psychiczny rodziców chorych dzieci jest ewidentnie sprzeczny z sugestią mediów i “świadków” typu Tymochowicz.

• Dariusz Szpineta – zawodowy pilot i instruktor pilotażu, ekspert i prezes spółki lotniczej, został znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Wcześniej parokrotnie wypowiadał się w mediach w sprawie Smoleńska, wskazując, że lot Tu-154M był lotem wojskowym. To kolejny człowiek, który podważał rządowo- FSB-owską wersję wydarzeń. Nic nie wskazywało na jakiekolwiek samobójcze zamiary, czy choćby zły nastrój. Ciekawe, czy SMS-y były też wysyłane…

http://www.bankier.pl/

Ministerstwo śmierci Zabrakło leków przeciwnowotworowych. Witaj, śmierci! Chorzy na nowotwory, m.in. raka piersi (ten nowotwór dotyczy nie tylko kobiet, ale - o wiele rzadziej - jednak także mężczyzn), chłoniaka, raka płuca, szyjki macicy, dowiadują się, że zabrakło dla nich leków ratujących życie. Witaj, śmierci! – tak podczas konferencji prasowej powstałą sytuację określił Bolesław Piecha (Prawo i Sprawiedliwość) przewodniczący sejmowej Komisji Zdrowia. Oto najczarniejszy scenariusz realizacji przyjętego przez rząd “Narodowego programu zwalczania chorób nowotworowych” w latach 2011–2012. Zapowiedziano w nim szumnie zwiększenie dostępności do leczenia onkologicznego i coraz bardziej skuteczne terapie, które osiągną poziom nie gorszy niż jest w krajach Europy Zachodniej i Północnej. Tam udaje się wyleczyć całkowicie 40 proc. mężczyzn i 50 proc. kobiet. Mowy o tym u nas nawet nie ma i nie będzie w najbliższych latach. Rząd tak teraz walczy z nowotworami złośliwymi, że szpitale obdzwaniają hurtownie i w najlepszym wypadku dowiadują się, że dostawa niezbędnych leków ma być, ale kiedy - nie wiadomo. Winni tego, co się dzieje, znajdują się w Warszawie, w Pałacu Paca.

Każdego roku przybywa 130 tys. nowych chorych Do jakich granic zostały stargane nerwy chorych, trudno opisać. Gdyby premier Donald Tusk i minister zdrowia Bartosz Arłukowicz zechcieli udać się na szpitalne oddziały onkologiczne, gdzie dzisiaj chorzy drżą, że nie dostaną “chemii”, bo nie ma, czego wpuścić do kroplówek, a wizytę notabli i rozmowy z pacjentami puszczono w telewizji, słupki poparcia dla Platformy Obywatelskiej mogłyby nie przekroczyć progu wyborczego. Haniebnie uderzono w najsłabszych ze słabych, niżej już uderzyć nie można. W placówkach onkologicznych wystąpiły kłopoty z chemią standardową, taka informacja brzmi na pozór łagodnie, ale nie dla chorych, którzy wiedzą, co to znaczy, i chcą żyć. Mnóstwo z nas może znaleźć się w ich gronie. W Polsce każdego roku ok. 130 tys. osób rocznie dowiaduje się, że ma nowotwór złośliwy. “Na raka” umiera 85 tys. Dramat jest tym większy, że nawet, jeśli ktoś ma (niemałe) pieniądze, niektóre leki przeciwnowotworowe nie są dostępne w aptekach.

Rak nie czeka, rozprzestrzenia się Według danych Polskiej Unii Onkologii, u nas również byłyby możliwości całkowitego wyzdrowienie ok. połowy dorosłych chorych i prawie 75 proc. chorych dzieci. Wczesne wykrycie choroby zwiększa szansę na życie, ale - na Boga - muszą być leki! Chodzi o cytostatyki, grupę substancji naturalnych i syntetycznych używanych w chemioterapii przed albo po operacji tzw. złośliwego guza utworzonego przez komórki nowotworowe, jako zgrubienie. Chemioterapia ma na celu niszczenie komórek rakowych, które inaczej się dzielą niż komórki zdrowe, mają odmienną od nich strukturę i spełniają inne funkcje. Niezwykle ważne, żeby chory poddany był chemioterapii na czas. Rak nie czeka. Nowotwór jest chorobą komórek organizmu, decyduje czas, bo komórki nowotworowe wydostają się poza obręb guza i wędrują przez naczynia krwionośne lub chłonne, niszcząc komórki zdrowe i panosząc się w ludzkim ciele. Powstają nowe guzy, nazywane przerzutami, i nowotwory wtórne.

To nie był grom z jasnego nieba, wiedzieli... Cytostatyki zakłócają podział i mnożenie się komórek nowotworowych, docierają do całego organizmu, przeciwdziałając tworzeniu się ognisk przerzutowych, powodują zmniejszenie guzów i dolegliwości, jakie odczuwają chorzy. Tak, więc uniemożliwienie pobierania “chemii” przez chorych na raka “Nasza Polska” bez wahania nazywa zbrodniczą działalnością urzędników państwowych. Ilu Polaków z powodu przerwania lub nierozpoczęcia chemioterapii będzie musiało wcześniej pożegnać się z tym światem i czy ktoś za to odpowie, można się domyślić: ani nie policzą, ani nie wskażą. Oto III RP! To nie był grom z jasnego nieba. Ministerstwo Zdrowia (MZ), mieszczące się w Warszawie przy ulicy Miodowej w Pałacu Paca, powinno przewidzieć, że coś tak tragicznego może nastąpić. Od września ub. roku urzędników informowano o problemie. Od kilku miesięcy nie było dostaw m.in. etopozydu, bleomycyny, cis platyny, doksorubicyny, epirubicyny, gemcytabiny, metotreksatu, fluorouraxcylu, cytarabiny, paclitaksetu, oksaliplatyny, czyli substancji wchodzących w skład ok. 60 proc. kombinacji leków chemioterapeutycznych. “Chemia”, działając toksycznie, usiłuje zabić raka na kilka różnych sposobów i ciągle nie jest doskonała, bez przerwy trwają badania nad nowymi cytostatykami.

Ebewe sprzedaż w Polsce się nie opłaca W marcu minister Arłukowicz wydał zgodę na import w ilościach hurtowych leków generycznych (zamienników leków oryginalnych, na które wygasły patenty) stosowanych w chemioterapii. Po pierwsze za późno, po drugie producenci leków odtwórczych wiją się i kręcą, że owszem chcieliby, ale czy będą mogli na sto procent zamienniki dostarczyć, nie odpowiedzą na sto procent, ponieważ wzmożony popyt na cytostatyki zrobił się w całej Europie... Dlaczego specyfików zabrakło? Bo firma Ebewe należąca do koncernu Sandoz pisemnie oświadczyła, że nie zapewni dostaw z powodu modernizacji procesu produkcyjnego w swoim zakładzie w Austrii. Tak naprawdę producent uznał, że sprzedaż w Polsce tej grupy farmaceutyków przestała mu się opłacać. MZ, oddając bez zastanowienia życie chorych w ręce jednego producenta, sprawy nie monitorowało, bo, po co nadmiernie się trudzić, kiedy przyjemniej siedzieć za biurkiem, nawet nie podnosząc telefonów - a więc nie było przygotowane na taką sytuację. Urzędnicy przekonują, że nie chodziło o pieniądze, ale kto im wierzy? Już chyba od dawna wszyscy mamy dość tego całego Pałacu Paca zionącego skrajną niekompetencją.

Będzie lepiej, ale nie tym, którym skrócono życie Tak w Pałacu Paca wykombinowali, że niezbędne leki, których nie ma na rynku, można sprowadzać zza granicy na zasadzie, jak to nazywają w resorcie: “importu docelowego”. Taki import realizowany jest na podstawie szczegółowych i zweryfikowanych zaleceń lekarza, co trwa przez kilka tygodni. Dlatego w MZ w kwietniu br. załamują ręce i wyjaśniają: sami widzicie, na “już” nic nie możemy zrobić... Końcówki leków niezbędnych do chemioterapii jeszcze są w niektórych szpitalach, ale póki ludzie żyjecie, nie traćcie nadziei. Decydenci chyba upadli na głowę: nie można natychmiast sprowadzić potrzebnych leków, bez których ludziom grozi błyskawiczny rozwój śmiertelnej choroby, ponieważ nie sposób ominąć (!?!), choćby na miesiąc, procedur ustalonych przez MZ. - To wyrok dla pacjentów. Zaniedbanie urzędników można określić mianem przestępstwa - mówił w RMF FM o braku cytostatyków profesor Cezary Szczylik, szef kliniki onkologii wojskowego szpitala przy ulicy Szaserów w Warszawie. Jak już było powiedziane, rak rozprzestrzenia się szybko. W ciągu kilku dni może się okazać, że chemioterapia została zastosowana za późno. Będzie lepiej – zapowiedzieli pracownicy z Miodowej ze spoconym pokrętnymi wyjaśnieniami wiceszefem ministerstwa Jakubem Szulcem na czele, denerwując skrajnie chorych i ich rodziny, którzy w szpitalach dowiadywali się, że ani nie jutro, ani nie za tydzień, a nawet nie za miesiąc leków może nie być. - Całkiem możliwe, że będzie lepiej, tak jak mówią urzędnicy, ale dla nich. Kto wie, czy za oszczędności na lekach w leczeniu nowotworów nie zostaną przyznane premie...

Zagrożenie wzrasta po sześćdziesiątce “Narodowy program zwalczania chorób nowotworowych” uchwalony został w lipcu 2005 r. I wówczas, i teraz w skuteczności leczenia raka wleczemy się w ogonie Europy, zajmując pod tym względem 22 miejsce. Zapadalność na choroby nowotworowe i u nas, i niemal we wszystkich krajach rośnie, wysuwają się one na czołowe miejsce wśród przyczyn wszystkich zgonów. W Polsce po chorobach krążenia najczęściej umieramy właśnie na choroby nowotworowe. W przypadku kobiet jest to zazwyczaj rak piersi, jelita grubego i macicy, mężczyzn – nowotwór złośliwy płuca, jelita grubego, tarczycy i gruczołu krokowego (prostaty). Szacujemy, że za dziesięć lat liczba kobiet z rakiem piersi wzrośnie niemal pięciokrotnie - informuje dr Joanna Didkowska z Zakładu Epidemiologii i Prewencji Centrum Onkologii Instytutu Marii Skłodowskiej–Curie. Wraz ze wzrostem liczby osób w starszym wieku (kwalifikacja po sześćdziesiątce) rosną zagrożenia. Do 67 roku mało, kto dożyje w zdrowiu, a jeśli ktoś wcześniej poważnie zachoruje, obserwując to, co się dzieje, po prostu będzie po nim... Wiesława Mazur

Próba zastraszania w obronie nierzetelnej książki Wydawca pozycji „Agenci SB kontra Jan Paweł II" szantażował dziennikarza „Rz", by zablokować ukazanie się artykułu obnażającego jej nierzetelność Leszek Szymowski zaczął promocję swej książki „Agenci SB kontra Jan Paweł II". Powołuje się w niej np. na ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Ale ten stanowczo odcina się od związków z autorem. – Autor przesłał mi maszynopis z prośbą o napisanie wstępu. Po zapoznaniu się z zawartością tej pozycji odmówiłem. Książka zawiera tak wielką ilość błędów, przekłamań i przeinaczeń, że nie chciałem z nią mieć nic wspólnego – mówi „Rz" ks. Isakowicz-Zaleski. W parafii w Piasecznie pod Warszawą Szymowskiemu pomagał nawet miejscowy działacz PiS Wojciech Ołdakowski. W rozmowie z „Rz" tłumaczy, że reklamował spotkanie z Szymowskim na prośbę proboszcza parafii. – Wcześniej nie znałem pana Szymowskiego. Uznałem, że skoro spotkanie odbywa się w parafii, to można mu zaufać – mówi Ołdakowski. Proboszcz parafii św. Anny w Piasecznie ks. dr kanonik Dariusz Gas mówi, że zgodził się na spotkanie, bo Szymowski od niedawna jest jego parafianinem. Autor promował nie tylko książkę o szpiegach w Watykanie, ale i swą poprzednią, poświęconą katastrofie smoleńskiej. Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, książki Szymowskiego o Watykanie nie czytał, ale ma złe zdanie o innej – „Zamach smoleński". – W gruncie rzeczy książka ta kompromituje dochodzenie do prawdy. Autor myli rufę z przodem samolotu, publikuje zdjęcie z niemieckiej „Bild Zei- tung", utrzymując, że dostał je od oficera służb specjalnych. Takich rzeczy nie usprawiedliwia nawet młody wiek autora – mówi „Rz" Macierewicz. Wtóruje mu redaktor naczelny „Gazety Polskiej" Tomasz Sakiewicz: – Swojego czasu współpracował z nami, ale po kilku tekstach zdecydowaliśmy się zerwać z nim. Łagodnie mówiąc, jego teksty nie grzeszyły rzetelnością. Najnowsza książka Szymowskiego jest intensywnie promowana przez portal Nowy Ekran. Gdy dziennikarz „Rz" zaczął zbierać informacje na jej temat, na spotkanie zaprosił go wydawca pozycji Jan Piński. Podczas rozmowy poinformował, że Szymowski, gdyby ukazały się niepochlebne informacje na jego temat, zamierza w tygodniku „Angora" ujawnić rzekomą współpracę Cezarego Gmyza z UOP na początku lat 90. Próba zastraszenia tylko przyspieszyła publikację artykułu przestrzegającego przed książką. Jej rzetelność podważają pracownicy IPN zajmujący się wywiadem. – W tej książce roi się od kłamstw, błędów i pomyłek. Autor liznął trochę dokumentów zgromadzonych w naszym archiwum, ale nie ma pojęcia, jak działał wywiad PRL, jakie były jego struktury. Myli agentów z oficerami, przypisuje pseudonimy nie tym osobom, które je w rzeczywistości nosiły. Ta książka to przykład skrajnego braku profesjonalizmu – mówi Witold Bagieński, jeden z najlepszych specjalistów od Departamentu I, tj. komunistycznego wywiadu. Jeden z największych błędów książki to przypisanie ks. abp. Januszowi Bolonkowi pseudonimu Prorok. Z materiałów z IPN wynika, że nie mógł być „Prorokiem" i nie był jednym z najgroźniejszych szpiegów w Watykanie. Z akt wynika, że „Prorok" nie cieszył się zaufaniem SB. Był to Włoch, (co wyklucza osobę abp. Bolonka), który sam zgłosił się do ambasady PRL, jako tzw. oferent. Osobą, z którą nawiązał kontakt, był pracownik ambasady Adam Szymczyk, oficer SB o kryptonimie Atar. Oferenci byli przez Departament I traktowani nieufnie, bo podejrzewano, że mogą być prowokatorami. Z tego powodu Włocha skierowano do ówczesnego szefa rezydentury, który założył na niego tzw. Segregator Materiałów Wstępnych o kryptonimie Cama. Nigdy nie został zarejestrowany, jako agent. Nadano mu stosunkowo niską kategorię kontaktu informacyjnego (KI) i ps. Prorok. Co ciekawe, nie został zarejestrowany, jako informator do sprawy „Morobo" prowadzonej przeciw Watykanowi, ale do sprawy o kryptonimie Estero, która dotyczyła włoskiego MSZ oraz NATO. W książce Szymowskiego od tego typu błędów aż się roi. Jedynym agentem, którego prawdziwą tożsamość Szymowski odkrył, jest obywatel Jugosławii Antonio Jerkov. W innych przypadkach, w których podaje prawdziwe dane, to informacje ujawnione już przez innych. Tak jest np. z ojcem Stanisławem Szłowieńcem i Adamem Włochem, których agenturalne powiązania ujawniła „Rzeczpospolia" i „Uważam Rze". Szymowski, mając świadomość, że to nie on podaje je pierwszy, sobie przypisuje te odkrycia. Cezary Gmyz

Jak Cezary Gmyz recenzował książkę, której nie czytał W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” przeczytałem tekst autora podpisującego się inicjałami CEG. Ów autor nie dając mi prawa do wypowiedzi w tekście zarzucił, iż zastraszałem Cezarego Gmyza „w obronie nierzetelnej książki”. Jeżeli wierzyć stronie rp.pl autorem tego jest sam Gmyz. Ale po kolei. Oto ów tekst http://www.rp.pl/artykul/10,864543-Proba-zastraszania-w-obronie-nierzetelnej-ksiazki.html.

Rzeczywiście spotkałem się z Cezarym Gmyzem. Rozmawialiśmy w ostatni czwartek między 13.39, a 15.03. Rzeczywiście jednym z tematów, ale nie (jedynym!) była książka „Agenci SB kontra Jan Paweł II”. Rzeczywiście wspomniałem mu o mojej rozmowie na jego temat z Leszkiem Szymowskiem. Pytał mnie on, bowiem o autentyczność zdobytych przez siebie dokumentów dotyczących rzekomej współpracy Gmyza z UOP, dla dawnego Biura Studia i Analiz w latach 90. Niestety tylko to się zgadza. Reszta już nie. Przywołanie tej rozmowy miało mojemu byłemu redakcyjnemu koledze uświadomić, że nieprawdziwych argumentów ad personam kolportuje się dużo. Nie tylko na temat Leszka Szymowskiego. Przekonywałem Gmyza, aby skupił się na merytorycznych zarzutach wobec książki, a nie obelgach. Posłużenie się naszą rozmową do ataku na Szymowskiego pokazaje - moim zdaniem - że Gmyzowi brakuje wiary w siłę argumentów. Zacznijmy od konkretów. Nie jestem wydawcą książki (wystarczy sprawdzić w internecie) tylko doradcą zarządu wydawcy, czyli „Wydawnictwa Penelopa”. Drobiazg. Nie występowałem w rozmowie oficjalnie, tylko, jako dawny kolega z tej samej redakcji (o takim charakterze tej rozmowy upewnił mnie Cezary zamawiając, mimo wczesnych godzin popołudniowych, piwo, a później powtarzając kolejkę). No i najważniejsze nie zastraszałem Cezarego Gmyza, tylko prosiłem go, aby krytykę merytoryczną, nawet „miażdżącą” książki napisał, natomiast, aby nie prowadził kampanii wyzwisk i oszczerstw wobec Szymowskiego. Prosiłem, aby nie wydzwaniał po ludziach i nie zadawał pytań z tezą, „dlaczego wspiera pan kłamcę”, tylko napisał rzeczowy artykuł. Moim zdaniem to, co robił Gmyz nie ma nic wspólnego z rzetelnym i uczciwym dziennikarstwem. Otrzymałem, bowiem informację, że w swoich rozmowach na temat książki Gmyz posługuje się informacjami, których w niej nie ma. Okazało się to prawdą. Gmyz przyznał, że „zdobył” maszynopis przed wydaniem książki. Nie chciał powiedzieć, od kogo. Ów „egzemplarz Gmyza” zawiera informacje, których w książce nie ma (sic!), a nawet takich, których tam nigdy nie było. Konkluzja naszej rozmowy była taka, że Gmyz skoczy do księgarni i kupi książkę!!! Zaoferowałem, że wyślę za darmo, ale nie chciał czekać, a ja nie chciałem dać mu wersji elektronicznej. Okazało się, więc, że od kilku tygodni, także w internecie, Gmyz recenzował książkę, której nie czytał. Doświadczony i znany dziennikarz śledczy przez kilka tygodni kontaktował się ze znanymi ludźmi nazywając autora książki, której nie czytał „kłamcą”, „szarlatanem”, (aby wspomnieć te łagodniejsze epitety, których podczas rozmowy Gmyz się nie wypierał). Kazał ludziom, do których dzwonił tłumaczyć się z popierania i wspierania owego „szarlatana”. Przypomnijmy ową ocenę dokonywał na podstawie maszynopisu, który nie ukazał się drukiem i którego autentyczności nie zweryfikował. Co więcej, Gmyz – jak sam przyznał w rozmowie ze mną - ma zaplanowaną publikację książki na ten sam temat na jesień 2012 r. Czyli opisując i dezawuując Szymowskiego uderza w swoją konkurencję. Próżno szukać tej informacji, niewątpliwie istotnej, w tekstach Gmyza. Dziwna jest też dzisiejsza publikacja „Rzeczpospolitej”. Brak wypowiedzi Gmyza i inicjały wskazują na fakt, iż jest on autorem tego materiału. Wskazuje na to także strona „Rzeczpospolitej”, która w spisie tekstów wymienia Gmyza, jako autora tekstu. Dziś to autorstwo zostało zamienione inicjałami. Dlaczego? Liczba błędów (pomylono nawet tytuł książki Szymowskiego o Smoleńsku) i braku dania głosu drugiej stronie świadczy dobitnie o intencjach i warsztacie piszącego. Zarzut ogromnych błędów warsztatowych Szymowskiemu autor pozostawia bez dania szansy odpowiedzi. To samo w moim wypadku. Jego tekst ocierający się o postawienie mi zarzutu tłumienia krytyki prasowej, a więc przestępstwa, także jest zostawiony bez dania mi elementarnego prawa do obrony. Jeżeli – tak jak wskazuje strona internetowa „Rzeczpospolitej” Gmyz napisał tekst we własnej sprawie, nie dając prawa głosu oskarżonym, to wyznacza to nowy standard w dziennikarstwie. Pisanie o sobie w trzeciej osobie także trudno uznać za obiektywizm. Postronny czytelnik nie domyśli się, bowiem, że autorem tekstu jest Gmyz. Czyżby Cezary Gmyz bał się dać swoim rozmówcom szansy odpowiedzenia na zarzuty? Ciekawy jestem jak skomentuje fakt publikacji zarzutów bez dania prawa do odpowiedzi na zarzuty drugiej stronie kierownictwo „Rzeczpospolitej”? Oficjalne sprostowanie już w drodze. I na koniec: jeżeli Gmyz nagrywał naszą rozmowę, to dziś ma moją zgodę: niech opublikuje pełny jej zapis. Tak, aby każdy mógł sobie wyrobić zdanie na temat, czy prośba o merytoryczną (nawet miażdżącą! – bo takich w słów użyłem) krytykę książki, a nie atakowanie personalne autora, jako osoby jest „zastraszaniem”. Moim zdaniem było to zwrócenie uwagi na fakt, że posługiwanie się argumentami ad personam, nie jest przyjęte. No i druga rzecz: niech Gmyz wyjaśni, dlaczego swoje zarzuty oparł na maszynopisie, a nie książce dostępnej od paru tygodni w sprzedaży. Ogromnie jestem ciekaw, kto mu ów tekst udostępnił i po co? Wiele wskazuje dziś na to, że doszło do kradzieży maszynopisu z komputerów wydawnictwa, przerobienia go i przekazania „do recenzji”. Trzecia informacja do Czarka. W Balbince gdzie się spotkaliśmy będzie na Ciebie czekać piwo. To, które mi postawiłeś na koniec naszego spotkania, a które odbiło mi się dzisiaj rano. Jan Piński

Precz z prawnym środkiem płatniczym Rząd musi mieć dowolność w decydowaniu, w jakim pieniądzu mają być płacone podatki i zawierać umowy, w jakiej chce walucie (w ten sposób wspiera emitowany przez siebie pieniądz). Nie ma jednak powodu, by nie akceptować innych jednostek rozrachunkowych

 Gdy studiuje się historię pieniądza, nie da się nie zastanowić, dlaczego ludzie wytrzymali tak długo z rządami, które narzucały swój monopol przez ponad 2000 lat i wykorzystywały go do oszustw i drenowania społeczeństwa. Można to wytłumaczyć jedynie mitem — jakoby ta rządowa prerogatywa była konieczna — mitem, który tak głęboko się zakorzenił, że nawet studiujący te kwestie go nie podważali (przez długi czas także piszący te słowa)[1]. Lecz w momencie, kiedy rodzi się wątpliwość, co do tej doktryny, jej fundamenty gwałtownie kruszeją. Nie da się wyśledzić szczegółów nikczemnych działań rządzących monopolizujących pieniądz przed czasami greckiego filozofa Diogenesa, który już w IV wieku p.n.e., nazywał pieniądze grą w kości dla polityków. Lecz od czasów rzymskich do XVII wieku, kiedy pieniądz papierowy w różnorakich postaciach stał się znaczący, historia mennictwa jest niezaburzoną historią psucia pieniądza, ciągłą tendencją do redukcji zawartości metalu w monecie i odpowiadającym tej sytuacji wzroście cen surowców i towarów.

Historia jest w znacznej mierze historią inflacji wywoływanej przez rząd Nikt dotychczas nie napisał pełnej historii tych dokonań. Byłaby to zbyt monotonna i depresyjna historia. Nie sądzę jednak, aby przesadne było stwierdzenie, że historia jest w znacznej mierze historią inflacji[2], zwykle kształtowanej przez rządy — chociaż odkrycia złóż złota i srebra w XVI wieku miały podobne skutki. Historycy nieprzerwanie starali się usprawiedliwiać inflację twierdząc, że umożliwiała wystąpienie wspaniałych okresów gwałtownego rozwoju gospodarczego. Stworzyli nawet serię inflacyjnych teorii historii, które jednak zostały całkowicie obalone empirycznie: ceny w Anglii i USA pozostawały na koniec gwałtownych okresów rozwoju na niemal niezmienionym poziomie, co 200 lat wcześniej. Jednak powracający odkrywcy tych teorii są zwykle nieświadomi wcześniejszych dysput.

Deflacja w średniowieczu: lokalna czy tymczasowa? Wczesne wieki średnie mogły być okresem deflacji, która przyczyniła się do gospodarczej zapaści całej Europy. Lecz nawet to nie jest pewne. Wygląda na to, że kurczenie się handlu w ujęciu ogólnym, doprowadziło do redukcji ilości pieniądza w obiegu, a nie odwrotnie. W przekazach można znaleźć zbyt wiele narzekań na wysokie ceny towarów i psucie pieniądza, aby zaakceptować deflację, jako coś więcej niż lokalny fenomen w regionach, gdzie występowały wojny, a migracje zniszczyły rynek, w skutek, czego gospodarka się kurczyła, a ludzie zakopywali swoje skarby. Lecz tam gdzie na wzór północnych Włoch, handel odrodził się wcześnie, książęta rozpoczynali współzawodnictwo w psuciu monety — proces, który pomimo wysiłków kupców, którzy starali się dostarczyć lepszego środka wymiany, trwał przez kolejne wieki, aż Włochy zostały ogłoszone krajem z najgorszym pieniądzem i najlepszymi pisarzami traktującymi o pieniądzach. Mimo że teologowie i prawnicy wspólnie potępiali te praktyki, psucie nie ustawało do momentu, aż pieniądz papierowy nie dostarczył rządom jeszcze tańszych metod oszukiwania ludzi. Rządy nie mogły oczywiście wcielać w życie praktyki narzucania złego pieniądza ludziom bez okrutnych środków przymusu. Oto jak jeden z traktatów o prawie pieniężnym podsumowuje historię kar za chociażby odmowę akceptacji przyjęcia legalnego pieniądza

Od Marco Polo dowiadujemy się, że w XIII wieku chińskie prawo odmowę przyjęcia imperialnych banknotów karało śmiercią lub dwudziestoma latami w łańcuchach, a w niektórych przypadkach śmierć była karą przewidzianą za odmowę przyjęcia francuskich asygnat. Wczesne angielskie prawo traktowało odrzucenie pieniądza, jako obrazę majestatu. W czasie amerykańskiej rewolucji nieakceptowanie banknotów kontynentalnych było traktowane, jako akt wrogości i skutkowało przepadkiem zobowiązania[3].

Absolutyzm pogrzebał wysiłki kupców w kierunku stworzenia stabilnego pieniądza Niektóre z wcześnie powstałych banków w Amsterdamie i innych rejonach wyrosły z prób dokonywanych przez kupców w kierunku stworzenia dla siebie stabilnego pieniądza, lecz powstający absolutyzm niszczył wszelkie wysiłki mające na celu stworzenie pieniądza nie-rządowego. Z drugiej strony rządy chroniły banki, które wydawały noty w oficjalnym państwowym pieniądzu. Nawet mniej jasno niż w przypadku pieniądza metalowego, da się naszkicować, jak te wydarzenia otwarły drzwi ku nowym nadużyciom władzy. Mówi się, że Chińczycy kierowali się swoimi doświadczeniami z pieniądzem papierowym, starając się zakazać go na zawsze (oczywiście bezskutecznie), przed wynalezieniem go nawet przez Europejczyków[4]. Europejskie rządy, kiedy tylko dowiedziały się o takiej możliwości, zaczęły bezwzględnie ją wykorzystywać, nie po to by zapewniać ludziom dobry pieniądz, ale w celu czerpania jak największych korzyści dla siebie. Od kiedy rząd brytyjski sprzedał w 1694 roku Bankowi Anglii monopol na emisję banknotów, głównym zmartwieniem rządów było nie pozwolenie na wymknięcie się im z rąk władzy nad pieniądzem, która bazowała uprzednio na prerogatywie bicia monety, na rzecz rzeczywiście niezależnych banków.  Przez pewien czas panowanie standardu złota i przekonanie, że trwanie przy nim jest sprawą międzynarodowego prestiżu, a porzucenie go jest narodową hańbą, stanowiły skuteczne ograniczenie władzy państwa nad pieniądzem. Dało to światu jeden długi okres — 200 lat lub dłuższy — relatywnej stabilizacji, w trakcie, której nowoczesny industrializm mógł się rozwinąć, aczkolwiek cierpiąc na skutek okresowych kryzysów. Lecz tak szybko jak powszechnie zrozumiano — jakieś 50 lat temu — że wymienialność na złoto była jedynie metodą kontrolowania ilości pieniądza, co było czynnikiem determinującym jego wartość, rządy rozpoczęły ucieczkę od tej dyscypliny i pieniądz stał się bardziej niż kiedykolwiek zabawką polityki. Jedynie kilka wielkich potęg utrzymało przez jakiś czas stabilny pieniądz i przeniosły go również do swoich kolonii. Wschodnia Europa i południowa Ameryka nigdy nie zaznały dłuższej stabilności. Rządy nigdy nie używały swojej władzy w celu zapewnienia solidnego pieniądza przez jakikolwiek odcinek czasu i wstrzymywały się od nadużywania jej jedynie wtedy, gdy trzymane były na smyczy takiej jak standard złota. Powodem, dla którego powinniśmy przestać tolerować nieodpowiedzialność rządu jest świadomość, że możliwa jest kontrola ilości pieniądza, czyli zapobiegania fluktuacjom jego siły nabywczej. Mimo że mamy wiele powodów, aby nie ufać rządowi, jeżeli nie jest skrępowany standardem złota, nie ma żadnego powodu, aby wątpić, że prywatni przedsiębiorcy, których sukces by od tego zależał, utrzymaliby stabilność wyemitowanego przez siebie pieniądza. Zanim przejdziemy do pokazania, jak taki system mógłby funkcjonować, musimy pozbyć się dwóch uprzedzeń, które skutkowałyby sprzeciwem dla tej propozycji.

Mistyka prawnego środka płatniczego Pierwsze nieporozumienie dotyczy koncepcji „prawnego środka płatniczego”.  Nie ma to znaczenia dla naszych celów, lecz powszechnie się uważa, że termin ten tłumaczy i usprawiedliwia rządowy monopol na emisję pieniądza. Pierwszą odpowiedzią na propozycję podejmowaną w tym artykule jest zwykle: „ale musi być prawny środek płatniczy”, tak jakby ten wniosek dowodził konieczności występowania jednego, emitowanego przez rząd pieniądza, który gwarantowałby powodzenie codziennych działań gospodarczych. W ścisłym zanczeniu „prawny środek płatniczy” nie oznacza więcej niż taki rodzaj pieniądza, którego przyjęcia wierzyciel nie może odmówić w celu uregulowania zadłużenia mu należnego i zwykle jest to pieniądz emitowany przez rząd[5]. Mimo to znaczący jest fakt, że termin ten nie ma autorytatywnej definicji w angielskim prawie stanowionym[6]. Gdzie indziej odnosi się po prostu do środków uregulowania wierzytelności powstałej w pieniądzach emitowanych przez rząd lub należnej z tytułu wyroku sądowego. O ile rząd posiada monopol na emisję pieniądza i używa go do ustanowienia jednego jego rodzaju, musi również mieć moc narzucić, przez jaki rodzaj przedmiotów dług wyrażony w tym pieniądzu może być uregulowany. Ale to ani nie oznacza, że wszelkie pieniądze muszą być prawnymi środkami płatniczymi, ani nawet że przedmioty, którym nadano atrybut prawnego środka płatniczego, muszą być pieniędzmi (wystąpiły w historii przypadki kiedy wierzyciele byli zmuszeni przez sądy do przyjmowania towarów takich jak tytoń, który trudno nazywać pieniądzem, w zamian za zwolnienie roszczeń do pieniędzy[7]).

Przesąd obalony przez spontaniczne środki wymiany Termin „prawny środek płatniczy” jest w powszechnej świadomości otoczony półcieniami niejasnych pojęć na temat konieczności, aby to rząd dostarczał pieniądze. Jest to forma średniowiecznego przeświadczenia, że państwo musi w jakiś sposób nadawać wartość pieniądzom, które w przeciwnym razie by jej nie posiadały. A to dla odmiany jest prawdą jedynie w pewnym ograniczonym zakresie — gdy rząd może nas zmuszać do przyjmowania tego, czego zechce, zamiast tego, co zapisaliśmy w kontrakcie. W tym zakresie można zastąpić wartość, na jaką opiewała pierwotna umowa. Lecz przesąd, że koniecznym jest, aby rząd stanowił, co jest pieniądzem, tak jakby stworzył pieniądze, które by nie istniały bez niego, prawdopodobnie narodził się z naiwnego przekonania, że narzędzie, jakim jest pieniądz, musiało być wynalezione i dane nam przez pierwotnego wynalazcę. Ten sąd został w całości zastąpiony przez zrozumienie spontanicznego powstania niezaprojektowanych instytucji w procesie ewolucji społecznej, której paradygmatem stał się pieniądz (innymi są prawo, język i moralność). W momencie, gdy średniowieczna doktryna valor impositus została na nowo odkryta przez niemieckiego profesora G.F. Knappa, przygotowała drogę dla ustawodawstwa, które doprowadziły niemiecką markę do jednej trylionowej swej wcześniejszej wartości.

Preferujemy prywatne środki płatnicze Z pewnością mogą istnieć i istniały pieniądze, nawet bardzo satysfakcjonujące, bez udziału w nich rządu, jednak rzadko zezwalano na ich długie istnienie[8]. Należy wyciągnąć lekcję z raportu holenderskiego autora na temat Chin sprzed stu lat, który zaobserwował, że powszechne w tamtej części świata papierowe pieniądze są akceptowane właśnie, dlatego, że „nie są prawnym środkiem płatniczym i ponieważ państwo się do nich nie miesza”. Właśnie z powodu działalności rządu w obrębie państwowych granic, tylko jeden rodzaj pieniądza jest powszechnie akceptowany. Ale czy jest to pożądane oraz czy ludzie nie wypracowaliby lepszego rodzaju pieniądza jest pytaniem otwartym. Ponadto „prawne środki płatnicze”, nie muszą być skodyfikowane. Wystarczające jest, aby sąd miał prawo ustanawiać, w jakiej formie dany dług ma zostać uregulowany.

Sedno sprawy zostało w przejrzysty sposób wyłożone 80 lat temu przez wybitnego obrońcę liberalnej ekonomii, prawnika, statystyka i wysoko postawionego urzędnika państwowego Lorda Thomasa Henry’ego Farrera. W artykule napisanym w 1895 roku stwierdził, że jeżeli w danym kraju nie występuje inny niż standardowy prawny środek płatniczy, nie ma potrzeby ani miejsca na jakiekolwiek specjalne prawo o prawnym środku płatniczym. Powszechne prawo umów zapewnia wszystko, czego potrzeba bez specjalistycznego prawodawstwa nadającego funkcję konkretnej formie pieniądza. Zaadaptowaliśmy złoty suweren, jako jednostkę i standard wartości. Jeżeli obiecałem, że zapłacę 100 suwerenów, nie potrzeba żadnego specjalnego prawa o prawnych środkach płatniczych, aby stwierdzić, że jestem powinienem zapłacić 100 suwerenów i nie mogę uregulować tego zobowiązania niczym innym[9]. Farrer kontynuuje po analizie typowych zastosowań dla prawnego środka płatniczego, że:

przyglądając się wymienionym wyżej przypadkom zastosowania lub nadużyć prawa o prawnych środkach płatniczych innych niż uprzedni [tj. pieniądz zdawkowy], widzimy, że posiadają jedną cechę wspólną — w ich przypadku prawo pozwala dłużnikowi zapłacić i wymaga na wierzycielu przyjęcie czegoś innego niż przedmiot, na który opiewała umowa. W istocie jest to wymuszona i nienaturalna konstrukcja nałożona na rachunki ludzi przez arbitralną siłę[10].

Dodaje jeszcze później, że „każde prawo o prawnym środku płatniczym jest w swojej istocie podejrzane”[11].

Prawny środek płatniczy tworzy niepewność Prawdą jest, że prawny środek płatniczy jest narzędziem prawnym zmuszającym ludzi do akceptacji czegoś innego, niż pierwotnie umowa zakładała. Staje się przez to w szczególnych przypadkach czynnikiem intensyfikującym niepewność umów i jest, jak Lord Farrer zauważył w tym samym kontekście:

zastępowaniem wolnej działalności na podstawie dobrowolnej umowy, prawem, które narzuca wynik takich umów, sztuczną konstrukcją, która nigdy by nie została przez strony ustalona, gdyby nie została narzucona przez arbitralne prawo. Wszystko to jest doskonale zilustrowane przez tło historyczne, w którym wyrażenie „prawny środek płatniczy” stało się szerzej znane i traktowane, jako definicja pieniądza. W niesławnych procesach o prawny środek płatniczy, prowadzonych przed Sądem Najwyższym w Stanach Zjednoczonych po wojnie secesyjnej, przedmiotem było pytanie, czy wierzyciel musi zaakceptować w nominale ówczesne dolary, jako uregulowanie zobowiązania zawartego, gdy dolar miał wyższą wartość[12]. Ten sam problem się ujawnił nawet wyraźniej pod koniec wielkich europejskich inflacji po pierwszej wojnie światowej, kiedy nawet w ekstremalnym przypadku marki niemieckiej, zasada „marka za markę” była narzucana do samego końca — aczkolwiek później pewne wysiłki zostały poczynione w celu zaoferowania ograniczonej kompensacji najbardziej dotkniętym[13].

Podatki i umowy Rząd musi oczywiście mieć dowolność w decydowaniu, w jakim pieniądzu mają być płacone podatki i zawierać umowy w jakiejkolwiek chce walucie (w ten sposób może wspierać emitowany przez siebie pieniądz), ale nie ma powodu, dlaczego nie miałby akceptować innych jednostek rozrachunkowych, jako podstawę wyceny zobowiązania podatkowego. W przypadku płatności niewynikających z umów, takich jak szkody lub kompensacje za czyny niedozwolone, sądy musiałyby decydować o rodzaju pieniądza, w jakim musiałyby być spłacone i mogłyby w tym celu stworzyć nowe zasady, ale nie ma potrzeby dla specjalnej legislacji dla tego zagadnienia. Kłopotliwym jest, jeżeli wyemitowany przez rząd pieniądz jest zastępowany innym, ponieważ dany rząd zniknął z powodu podboju, rewolucji czy podziału kraju. W tym przypadku następujący rząd ustanowiłby przepisy dotyczące prywatnych umów wyrażonych w nieistniejącym pieniądzu. Jeżeli prywatny bank emitujący pieniądz przestałby istnieć i nie byłby w stanie wykupić swoich pieniędzy, taki pieniądz przypuszczalnie straciłby wartość, a wierzyciele nie posiadaliby prawa do kompensacji. Lecz sądy mogłyby zadecydować, że w tym przypadku, umowy ze stroną trzecią opiewające w tym pieniądzu, musiałyby być uregulowane w innym, który byłby najbliższy zamiarom stron kontraktu.

Nieporozumienie wokół prawa Greshama Przekonanie, że wypieranie dobrego pieniądza przez gorszy usprawiedliwia rządowy monopol na emisję, jest niezrozumieniem prawa Greshama. Ekonomista W.S. Jevons z rozmysłem formułował to prawo, jakoby lepszy pieniądz nie mógł wypierać gorszego, aby tego dowieść. Oponował przeciwko propozycji Herberta Spencera, aby pozostawić bicie monety otwartemu rynkowi, kiedy jedyną alternatywą dla złotej była srebrna moneta. Możliwe, że Jevons, który z ekonomią związał się wskutek doświadczeń w mennicy, w mniejszym stopniu niż mu współcześni rozważał opcję jakiejkolwiek innej formy pieniądza. Oto jak opisał propozycję Spencera:

tak jak ufamy sklepikarzowi w zapewnianiu nam funtów herbaty, piekarzowi, że upiecze nam chleb, możemy ufać Heatonowi i Synom lub jakiejś innej firmie z Birmingham, że zaopatrzy nas w suwereny i szylingi na własne ryzyko i ku własnym zyskom”[14]. Oburzenie powyższą propozycją doprowadziło go do kategorycznego sądu, że generalnie, w jego opinii „nie ma nic mniej odpowiedniego do pozostawienia działaniu wolnej konkurencji niż pieniądz”[15]. Jest to może symptomatyczne, że nawet Herbert Spencer rozpatrywał jedynie, że prywatna przedsiębiorczość mogłaby zapewniać pieniądz tego samego rodzaju co ówczesny rząd, konkretnie złote i srebrne monety. Wydaje się, że myślał o nich jako o jedynym rodzaju pieniądza, który mógłby być rozpatrywany oraz że w konsekwencji występowałby sztywny parytet (1:1, danej wagi i próby) pomiędzy rządowym i prywatnym pieniądzem. W tym przypadku prawo Greshama rzeczywiście byłoby w mocy jedynie, gdy jeden z producentów dostarczałby gorszy produkt. Że tak przedstawiał się stan rzeczy w pojęciu Jevonsa jest jasne, ponieważ tłumaczył potępienie propozycji w następujący sposób:

O ile we wszystkich kwestiach, kierując się własnym interesem, wybiera się lepsze ponad gorsze, to w przypadku pieniądza wydaje się że paradoksalnie ludzie trzymają się gorszego, a pozbywają lepszego[16].

To co Jevons, tak jak wielu innych, pominął lub uznał za nieważne to fakt, iż prawo Greshama ma zastosowanie jedynie dla różnych rodzajów pieniądza, pomiędzy którymi ustalono sztywny parytet wymiany mocą ustawodawstwa[17]. Jeżeli prawo czyni dwa rodzaje pieniądza idealnymi substytutami dla płacenia za zobowiązania i wymaga na wierzycielach akceptację monet o mniejszej zawartości złota zamiast tych o większej, dłużnicy będą oczywiście płacili jedynie za pomocą tych pierwszych, a dla lepszych znajdą bardziej zyskowny użytek. Za pomocą płynnych kursów wymiany, gorszej, jakości pieniądz byłby wyceniany niżej i oczywiście gdyby występowało niebezpieczeństwo, że nadal traciłby na wartości, ludzie pozbywaliby się go tak szybko jak to możliwe. Selekcja działałaby na korzyść tego, co uznaliby za lepszy rodzaj pieniądza spomiędzy tych wydawanych przez różne podmioty i gwałtownie wypierała te, które uznano by za niewygodnie lub bezwartościowe[18]. W rzeczy samej, kiedykolwiek inflacja stawała się rzeczywiście gwałtowna, użycie, jako pieniądza wszelkich przedmiotów o stabilnej wartości, od ziemniaków po papierosy i butelki brandy, aż po jajka i waluty obce, jak na przykład dolary stawało się bardziej powszechne, aż na koniec wielkiej niemieckiej inflacji stwierdzono, że prawo Greshama było błędne, a jego przeciwieństwo było prawdziwe[19]. Samo prawo nie jest błędne, a odnosi się jedynie do sytuacji, kiedy sztywny kurs wymiany pomiędzy różnymi formami pieniądza jest narzucony.

[1] F.A. Hayek, The Constitution of Liberty (London and Chicago: Routledge & Keegan Paul, 1960), s. 324, et seq.

[2] Patrz Werner Sombart, Der moderne Kapitalismus, 2nd ed. (Munich and Leipzig, 1916–1917), vol. 2; i wcześniejsze, Archibald Alison, History of Europe (London, 1833), vol. 2; i inne. Zob. Paul Barth, Die Philosophie der Geschichte als Soziologie, 2nd ed. (Leipzig, 1915), gdzie znaleźć można cały rozdział „History as a function of the value of money”, oraz Marianne von Herzfeld, „Die Geschichte als Funktion der Geldwertbewegungen”, Archiv für Sozialwissenschaft und Sozialpolitik 56, no. 3 (1926).

[3] Arthur Nussbaum, Money in the Law, National and International (Brooklyn: Foundation Press, 1950), s. 53.

[4] O chińskich wydarzeniach, patrz Willem Vissering, On Chinese Currency, Coin and Paper Money (Leiden, The Netherlands, 1877) oraz Gordon Tullock, „Paper Money — A Cycle in Cathay”, Economic History Review 9, no. 3 (1956), który nie wspomina jednak nic na temat „final prohibition.”

[5] Patrz Nussbaum, Money in the Law; F.A. Mann, The Legal Aspects of Money, 3rd ed. (London: Oxford University Press, 1971); and S.P. Breckinridge, Legal Tender (Chicago: University of Chicago Press, 1903).

[6] Mann, Legal Aspects of Money, s. 38. Z drugiej jednak strony, odmowa angielskich sądów, aby wydawać wyroki opiewające na kwoty w walucie innej niż funt szterling sprawiła, że ta sprawa stała się szczególnie ważna w Anglii. Ma to się zmienić po niedawnej decyzji (Miliangos v. George Frank Textiles Ltd. [1975])  stwierdzającej, że angielski sąd może wydawać wyroki w walucie obcej w sprawie roszczenia w walucie obcej, więc teraz jest możliwe aby angielski sąd egzekwował należność we frankach szwajcarskich. Patrz Financial Times, November 6, 1975; raport jest również zawarty w F.A. Hayek, Choice in Currency, Occasional Paper 48 (London: Institute of Economic Affairs, 1976), s. 45–46.

[7] Nussbaum, Money in the Law, s. 54–55.

[8] Okazjonalne zabiegi były czynione przez władze komercyjnych miast, aby zapewnić pieniądz o chociażby stałej zawartości metalu, takie jak ustanowienie Banku Amsterdamskiego, były przez długi czas całkiem udane, a ich pieniądze były używane także poza granicami państwa. Ale nawet w tych przypadkach władze prędzej czy później nadużywały ich quasimonopolistycznej pozycji. Bank Amsterdamski był agencją państwową, której ludzie musieli używać w określonych celach, a jego pieniądze były wyłącznym środkiem płatniczym dla transakcji powyżej pewnej kwoty. Nie był dostępny dla standardowych małych transakcji lub lokalnych interesów poza granicami miasta. Podobnie miała się sytuacja w przypadku Wenecji, Genui, Hamburga i Norymbergii.

[9] Thomas Henry Farrer, 1st Baron Farrer, Studies in Currency (London: 1898), s. 43.

[10] Ibidem, s. 45.  Locus classicus na ten temat z którego bezsprzecznie zaczerpnąłem swoje poglądy na ten temat, mimo że zapomniałem o nich, kiedy pisałem pierwsze wydanie tego artykułu, jest dyskusja Carla Mengera w  „Geld”, Collected Works of Carl Menger, (London: London School of Economics, 1892), na temat prawnego środka płatniczego pod niemieckim, nawet bardziej odpowiednim tytułem Zwangskurs.

[11] Ibidem, s. 47.

[12] Zob. Nussbaum, Money and the Law, s. 586–92.

[13] W Austrii po 1922 roku, słowo „Schumpeter” stało się niemal przekleństwem wśród zwykłych ludzi, odnosząc się do zasady “korona za koronę”, ponieważ ekonomista Joseph Alois Schumpeter, podczas swojej krótkiej kadencji jako minister finansów, podpisał się pod aktem wykonawczym, które jedynie literowało obowiązujące prawo, że długi powstałe w koronach, kiedy miały one wyższą wartość, mogły być spłacone w zdeprecjonowanych koronach, ostatecznie wartych jedynie 1/15 000 swojej oryginalnej wartości.

[14] W.S. Jevons, Money and the Mechanism of Exchange (London: Kegan Paul, 1875), s. 64, przeciwko Herbertowi Spencerowi, Social Statics, wydanie rozszerzone. (London: Williams & Norgate, 1902).

[15] Jevons, ibidem, s. 65. Wcześniejsza charakterystyczna próba usprawiedliwienia wyłączenia bankowości i emisji pieniądza z wolnej konkurencji można znaleźć w pismach z 1837 S.J. Loyd (later Lord Overstone), Further Reflections on the State of Currency and the Action of the Bank of England ( London: 1837), s. 49.

[16] Jevons, ibidem, s. 82. Wypowiedź Jevonsa jest raczej niefortunnie dobrana, ponieważ w dosłownym znaczeniu prawo Greshama oznacza oczywiście, że ludzie pozbywają się gorszego, a zachowują lepszy dla innych celów.

[17] Zob. F.A. Hayek, Studies in Philosophy, Politics and Economics (London and Chicago: Routledge and Kegan Paul, 1967) oraz F.W. Fetter, „Some Neglected Aspects of Gersham’s Law”, Quarterly Journal of Economics 46/2 (1931–1932).

[18] Jeżeli tak, jak często się cytuje, Gresham utrzymywał, że lepsze pieniądze generalnie nie mogą wypierać gorszych, był po prostu w błędzie, aż do momentu kiedy dodamy jego milczące założenie, że parytet został narzucony.

[19] Zob. C. Bresciani-Turroni, The Economics of Inflation (London: Allen & Unwin, 1937), s. 174: „W sytuacji, gdy narodowy pieniądz nie wzbudza powszechnego zaufania, prawo Greshama jest odwrócone i dobry pieniądz wypiera zły, a wartość gorszego stale spada”. Ale nawet on nie wskazuje że krytyczną różnicą nie jest „brak powszechnego zaufania” ale obecność narzuconego parytetu wymiany.

Autor: Friedrich A. Hayek Tłumaczenie: Łukasz M. Woś

Wyznania polskiego akredytowanego Rosjanie wywierali zdumiewający wpływ na premiera Donalda Tuska i oferowali bezpośredni dostęp do niego. Nasi eksperci w Rosji byli stale podsłuchiwani. Podstawę prawną badania smoleńskiej katastrofy arbitralnie zmienili Rosjanie. Oni też wskazali jedynego polskiego przedstawiciela przy tym dochodzeniu. Te szokujące fakty ujawnia książka Edmunda Klicha. Z wynurzeniami niepokornego pułkownika i przygotowanymi przez niego dokumentami można się zapoznać w książce „Edmund Klich – moja czarna skrzynka”, która ukazała się w Wydawnictwie Czerwone i Czarne. Wywiad rzeka udzielony Michałowi Krzymowskiemu oraz dokumenty z archiwum płk. Klicha są istną kopalnią pretensji i zarzutów, które powinny wstrząsnąć krajem. W POlsce nie wiadomo, jaki będzie skutek tej publikacji, bo zarzuty o zdradę czy współpracę z obcymi służbami nie robią już na nikim wrażenia.

Dostęp do premiera Kilka dni po wywyższeniu Edmunda Klicha, czyli po uznaniu go za jedynego akredytowanego przy badaniu smoleńskiej katastrofy, wydarzyło się coś, co postawiłoby w stan alarmu służby bezpieczeństwa każdego niepodległego kraju. Rosjanie zaproponowali Klichowi, że załatwią mu kontakt z szefem polskiego rządu z pominięciem ministra obrony, któremu formalnie akredytowany podlegał, ale, za którym nie przepadał. Pułkownik przekazał informację o tej niecodziennej ofercie do Warszawy. Doniesienie, że służby obcego państwa (w tym wypadku potencjalnego przeciwnika i wroga nie tylko Polski, ale i naszego sojuszu obronnego) oferują załatwienie bezpośredniego dostępu do szefa polskiego rządu, powinna wywołać szok. I rzeczywiście ministra obrony ten sygnał zdumiał. Najbardziej zaskakujący był jednak efekt całej afery. Akredytowany otrzymał to, co oferowali mu Rosjanie. Premier Tusk spotykał się z nim twarzą w twarz pod koniec kwietnia 2010 r. aż trzykrotnie. Co więcej, meldunki akredytowanego, które wcześniej trafiały do ministra obrony, przekazywane były potem już tylko do premiera. „Chciałem wyjść spod ministra Klicha i przerzucić sprawę na poziom szefa rządu – stwierdza akredytowany. – I to się udało, bo od tej pory nie musiałem już słać meldunków do MON-u, pisałem prosto do kancelarii premiera” (s. 94).

Na garnuszku Rosjan Edmund Klich ujawnia okoliczności swojego awansu: „Z wojskowymi Rosjanie nie chcieli rozmawiać, a ze mną – tak. Może widzieli we mnie współpracownika i liczyli, że ja im wszystko odpuszczę” (s. 68). Z zapisków Klicha wynika, że polscy wojskowi „założyli sobie, że wszystko zwalą na Ruskich”. Tymczasem Klich stale przekonywał, że to polski system, (czyli Siły Powietrzne RP) są odpowiedzialne za katastrofę. I pozostaje wierny tej teorii do dziś, mimo wszystkich ujawnionych faktów, które jej przeczą.

„Polski” akredytowany był po imieniu z Rosjanami prowadzącymi badanie i jednocześnie pozostawał w konflikcie z Polakami próbującymi włączyć się do śledztwa. Chwalił się przede wszystkim swoimi doskonałymi relacjami z Aleksiejem Morozowem, któremu premier Putin powierzył kierowanie technicznym badaniem katastrofy. I nie przeszkadzała Klichowi w tych świetnych kontaktach nawet inwigilacja. Klich był bowiem przekonany, że wszystkie rozmowy Polaków badających katastrofę są podsłuchiwane (s. 68). Swoje meldunki dla rządu przekazywał poprzez szyfrowaną łączność wojskową. „Niedługo po tym, gdy dowiedziałem się, że wojsko zwija łączność specjalną i nie będę miał jak słać meldunków do Warszawy, spotkałem się z Morozowem. Zaproponował mi, że może załatwić, by moje meldunki były przesyłane bezpośrednio do premiera Donalda Tuska. A ja wcześniej pytałem naszych szyfrantów, czy mają możliwości przesyłania moich pism prosto do premiera, bez żadnych pośredników. Skąd Morozow o tym wszystkim wiedział?” – pyta retorycznie pułkownik. Akredytowany odpowiedział Rosjaninowi, że nie chce, by mu załatwiał bezpośrednie dojścia do premiera Tuska, gdyż „to mogłoby oznaczać, że jest na garnuszku Rosjan”.

Wydarzenie nie z tej ziemi Kiedy Edmund Klich zameldował do Warszawy, że Rosjanie zaoferowali mu bezpośredni dostęp do premiera, minister obrony przeżył szok. Sprawą zajęły się natychmiast polskie służby specjalne. W nagranej przez akredytowanego potajemnie rozmowie w Ministerstwie Obrony 22 kwietnia 2010 r., którą ujawniła „Gazeta Polska”, minister Bogdan Klich mówi: „To muszę powiedzieć, że to wydarzenie nie z tej ziemi. Żeby przedstawiciel obcego państwa występował z taką inicjatywą do przedstawiciela rządu polskiego, że obce państwo będzie wpływało na polski rząd w pańskiej sprawie”. Speszony pułkownik próbuje się tłumaczyć: „Ja napisałem tę prawdę, żebym nie miał kłopotu z tego powodu”. Ale minister dociska go, aby potwierdził jeszcze raz propozycję Morozowa: „Ale zwrócił się, czy nie zwrócił się?”. Edmund Klich potwierdza: „Tak. Ale żebyśmy jasność mieli. On się zapytał tak: »Edmund, czy pomóc ci, żebyś miał bezpośredni kontakt z premierem, a nie z ministrem obrony?«. Ja mówię: »Nie, dziękuję, ja mam kontakt z panem ministrem obrony«. Minister obrony dodaje: "Muszę powiedzieć, że dla mnie było to zaskakujące, dla naszych służb też". Edmund Klich broni się: "Dlatego ja zameldowałem, prawda, od razu”. Minister ostrzega akredytowanego: „Żeby nie było tak po prostu, że oni będą pozyskiwać przez pana, (…) jakieś informacje, które są wrażliwe dla bezpieczeństwa państwa polskiego”. Akredytowany czuje się zmuszony zaprzeczyć, że przekazuje Rosjanom takie informacje, choć przyznaje, że jest z nimi po imieniu.

Urząd ochrony premiera Niedługo po tej rozmowie Edmund Klich spotkał się trzykrotnie z premierem. Po powrocie do Rosji wysyłał swoje meldunki już tylko bezpośrednio do niego. Potem przez następne miesiące smoleńskiego badania Edmund cieszył się nieustającymi względami premiera Tuska, wbrew wszystkim, którzy chcieli go odsunąć od niego i mimo otwartego konfliktu z MON, wojskiem i prokuraturą, mimo szkalowania polskiego lotnictwa, mimo rzucania bez żadnych dowodów oskarżeń przeciw poległym lotnikom. Powołując się na Edmunda Klicha, premier zapewniał, że mamy pełny dostęp do rosyjskiego badania i że Rosjanie robią więcej niż muszą. Książka Klicha jest kolejnym dowodem na to, że te oświadczenia składane przed kamerami i przed parlamentem mijały się z prawdą. Rosjanie od dnia, w którym uznali Klicha za akredytowanego, utrudniali Polakom dostęp do podstawowych czynności dochodzenia, nie przekazywali im podstawowych informacji i dokumentów, łamali wymogi prawa, które sami przyjęli, jako podstawę dochodzenia. Mimo to premier publicznie zapewniał, że współpraca układa się nadspodziewanie dobrze. Dziś jasno już widać, jak żałosne są efekty tej uległości rządu i ukrywania prawdy przed własnym narodem. Czy może być wyraźniejszy symbol tego upadku niż wypucowane szczątki polskiego samolotu internowane na betonie rosyjskiego lotniska?

Tadeusz Święchowicz

Manipulacja TVP: "to był zamach" "Wszystkie dowody polskie władze oddały Rosji. Pozostaje opierać się na przesłankach, a one każą poważnie brać pod uwagę, że to był zamach" - powiedziała Ewa Stankiewicz podczas marszu w obronie wolnych mediów i telewizji Trwam. W "Wiadomościach" wypowiedź Stankiewicz ucięto. "To był zamach" - usłyszeli widzowie z ust reżyserki. Niezmanipulowaną wypowiedź Ewy Stankiewicz można obejrzeć na nagraniu, które znajduje się na YouTube (od 6 min. 10 sek.). Reżyserka mówi wyraźnie: "Wszystkie dowody polskie władze oddały Rosji. Pozostaje opierać się na przesłankach, a one każą poważnie brać pod uwagę, że to był zamach". W "Wiadomościach", które prowadził Piotr Kraśko, zdecydowano się zmanipulować słowa Stankiewicz. Z przekazu, jaki otrzymali telewidzowie, wynika, że podczas marszu reżyserka bez żadnych wątpliwości stwierdziła, że pod Smoleńskiem doszło do zamachu. Jej wypowiedź skrócono, bowiem do słów... "to był zamach". Dzieło reżimowego propagandysty z TVP można obejrzeć na stronie internetowej telewizji "publicznej" (od 4 min. 30 sek.). Niezalezna

Przerażenie Tuska Doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy premier polskiego państwa usiłuje skryć się za groźnym sąsiadem, czyli Władimirem Putinem – mówi Antoni Macierewicz, szef zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej, w rozmowie z Dawidem Wildsteinem.Przez ostatnie dni stał się Pan celem zorganizowanej nagonki zarówno ze strony rządu, jak i prorządowych mediów – żenująca okładka „Newsweeka” jest najlepszym tego dowodem… Wspomniana przez pana nagonka medialna, cała ta histeria, która zapanowała w środowisku Platformy Obywatelskiej, to po prostu efekt strachu tej formacji przed argumentami ekspertów zespołu parlamentarnego. Zdołali oni obalić praktycznie wszystkie tezy raportów Millera i Anodiny. Przy braku argumentów merytorycznych pozostają, więc Platformie tylko inwektywy oraz intensywna presja wywierana na opinię publiczną i urzędników państwowych. O tym, jak wielkie musi być przerażenie rządzącej formacji, świadczy to, że w Polsce Platformy to Rada Ministrów decyduje o tym, jaki ekspert ma uczestniczyć w badaniu zwłok ofiar, co potwierdził minister Jarosław Gowin. Jest jeszcze jeden powód, który przyprawia PO o panikę. Okazuje się, że pęka ich własny obóz. Przypomnę, że wybitni prawnicy, tacy jak prof. Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk, czy prof. Żylicz, ekspert Millera, obydwaj dotychczas kojarzeni raczej z obozem władzy, pod wpływem naukowych argumentów dostarczonych przez zespół parlamentarny oraz wykazania przez niego niekompetentnych działań komisji Millera zaczynają domagać się rzetelnej analizy nowych danych i ustaleń badawczych. To na łamach „Gazety Wyborczej”, którą ciężko uznać za medium sympatyzujące z opozycją, profesorowie ci stwierdzili, że należy wziąć pod uwagę ustalenia ekspertów zespołu parlamentarnego oraz stworzyć bądź nową komisję polską, tym razem taką, w której będą zasiadali także członkowie zespołu parlamentarnego, bądź powołać komisję międzynarodową do zbadania tragedii smoleńskiej, jak postuluje prof. Kleiber. Widzimy, więc załamanie się dotychczas spójnego frontu Platformy. Próby ataku, zastraszania opozycji (grożąc m.in. prokuraturą) ze strony Platformy – to wszystko ma uniemożliwić spokojną analizę nowych informacji w sprawie tragedii smoleńskiej.
Czego Donald Tusk oraz jego partia tak się obawia? Tragedia smoleńska była sytuacją bez precedensu. W jednej katastrofie zginęła cała elita państwa, wszyscy ci, którzy odpowiadali za bezpieczeństwo naszego kraju. W tej sytuacji premier miał obowiązek przyjęcia, że znajdujemy się w sytuacji najwyższego zagrożenia. Hipoteza zamachu winna być w tych okolicznościach brana pod uwagę, i ewentualnie wykluczona w pierwszym rzędzie. Zamiast tego mieliśmy decyzję, podjętą w pełni świadomie, aby oddać wszystkie dowody oraz możliwe instrumenty badania katastrofy Rosjanom. Odpowiedzialna za to jest konkretna osoba – Donald Tusk. Przypomnę, że to właśnie premier, jako pierwszy zaczął używać bez skrępowania retoryki wojennej. Gdy tłumaczył się, dlaczego zrezygnował z umowy z 1993 r., która dawała nam wszystkie instrumenty potrzebne do prowadzenia rzetelnego śledztwa, premier sugerował, że miał do wyboru „albo prawdę i brak wojny; albo brak prawdy i wojnę”. Jak widać to Donald Tusk, jako pierwszy zaczął straszyć wojną, usiłując zakneblować tych, którzy chcieli wiarygodnego śledztwa. Oddanie całości postępowania Rosjanom było tłumaczone fałszywą alternatywą – albo skrajny serwilizm wobec Rosji, albo wojna z tym państwem.
A czy ta wojna jest możliwa? Platforma jak widać znów wyciąga swoje stare „działa” i właśnie to usiłuje sugerować opinii publicznej. Chcę podkreślić, że to właśnie prof. Kleiber i prof. Żylicz pisali o potrzebie powołania wspólnej komisji, która, po zaproszeniu i przy współudziale ekspertów tak polskich, jak i z Unii Europejskiej podejmie na nowo badania katastrofy i zwróci się do Rosji o wydanie wraku i czarnych skrzynek. Uczeni ci uważają, że jest to naturalna konsekwencja powołania nowej komisji oraz próba dotarcia do prawdy o tragedii smoleńskiej. Oczywiście żadną wojną to nie grozi. Stosowanie tego typu retoryki i posługiwanie się argumentami o wojnie świadczy tylko o tym, że Donald Tusk boi się dotychczasowych ustaleń zespołu parlamentarnego i wyników prac międzynarodowej komisji. Musi być świadomy, ile zaniedbań i błędów popełnił on oraz jego współpracownicy. Premier usiłuje dziś przekonać opinię publiczną do zupełnie absurdalnej opinii, że rzetelne badanie tragedii smoleńskiej i próba dojścia do prawdy grożą wojną. Jest to forma szantażu. Doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy premier polskiego państwa usiłuje skryć się za groźnym sąsiadem, czyli Władimirem Putinem. Próbuje odwołać się do stereotypu znanemu części polskiego społeczeństwa, strachu z czasów potęgi sowieckiej, czerwonego imperializmu. Premier naszego państwa mówi nam: nie domagajcie się prawdy, bo oznaczać to będzie rosyjską agresję.
Czy nie było już tego typu sytuacji w dziejach polskiego państwa? Oczywiście. Donald Tusk robi dokładnie to samo, co Gomułka i inni dygnitarze komunistyczni w sprawie Katynia. Po cichu mówiono nam wtedy: wiadomo, że winni są Sowieci, ale nie można tego głośno mówić, bo wtedy ryzykujemy agresję ze strony imperialistycznego Związku Sowieckiego. Każde domaganie się prawdy i sprawiedliwości w okresie komunizmu w Polsce napotykało wspomniany szantaż. Straszono sowieckimi czołgami na ulicach. Dzisiaj Donald Tusk powtarza tę socjotechnikę. Ale będzie ona dokładnie tak samo nieskuteczna, jak ta komunistyczna. Dawid Wildstein

Ekspert Millera szkaluje pilotów Tu-154"Tutaj mamy do czynienia z załogą, która nawet nie jest w stanie wykonać poprawnie procedury odejścia na drugi krąg. Mamy do czynienia z załogą, która fałszuje dokumenty, mówiące, jakie minima posiada, mówiące o tym, czy zostało wykonane sprawdzenie umiejętności pilotażowych" - powiedział w Radiu Zet o pilotach Tu-154 Maciej Lasek, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Jednocześnie stwierdził, że ekspertyzy MAK są dla niego równorzędnym dowodem jak badania ekspertów z Krakowa. Tłumacząc się z kłamstwa, polegającego na przypisaniu jednego z głosów gen. Andrzejowi Błasikowi, Maciej Lasek powiedział:

Dla mnie równorzędnym dowodem jak dowód wykonany przez Centralne Laboratorium Kryminalistyczne, czy ekspertów z Krakowa, jest również ekspertyza MAK. Żadna z tych ekspertyz nie wyklucza obecności osób postronnych w kabinie wtedy.  Lasek z pogardą odniósł się także do naukowców z USA, prezentujących odmienny pogląd na katastrofę niż on sam i "specjaliści" z MAK: 

Ja się spotykam z wieloma ekspertami, którzy racjonalnie podchodzą do badania tego wypadku. Eksperci zespołu Macierewicza nie należą do tej grupy. Jeżeli pomija się oczywiste fakty, w jaki sposób doszło do tego wypadku, jeżeli pomija się obciążenia skrzydła samolotu w końcowej fazie i ich wpływ na to, jak może zostać urwane skrzydło, to dyskusja na tym poziomie, moim zdaniem, nie ma sensu.  A o pilotach Tu-154 powiedział: 

Czytaliśmy, kiedyś był publikowany w którejś z gazet wywiad z pilotem Air Force One i tam są najlepsi z najlepszych, a tutaj mamy do czynienia z załogą, która nawet nie jest w stanie wykonać poprawnie procedury odejścia na drugi krąg. Mamy do czynienia z załogą, która fałszuje dokumenty, mówiące, jakie minima posiada, mówiące o tym, czy zostało wykonane sprawdzenie umiejętności pilotażowych.
Przypomnijmy, że Komisja pod przewodnictwem Jerzego Millera, w której zasiadał Maciej Lasek, jest chyba jedyną w świecie, która badała katastrofę bez posiadania kluczowych dowodów. Nie sprowadzono do Polski i nie przebadano w polskich placówkach naukowo-badawczych ani wraku, ani oryginałów czarnych skrzynek. Zapisy rozmów w kokpicie oparto na ustaleniach Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego - nie zawahano się przy tym dokonać fałszerstwa, przypisując wbrew biegłym jeden z głosów generałowi Andrzejowi Błasikowi. Komisja nie posiadała części dokumentów z przeprowadzonych jakoby w Rosji sekcji zwłok, nie wyjaśniła też różnic i sprzeczności z ich identyfikacji. Zespół Millera przez 15 miesięcy nie zdołał ustalić, co się stało z jednym z kluczowych dowodów w sprawie – nagraniem wideo z wieży w Smoleńsku, które pozwoliłoby sprawdzić, jak przebiegała praca kontrolerów tuż przed katastrofą (zapis w tajemniczy sposób został utracony, a Rosjanie stwierdzili w raporcie MAK, że „analiza wykazała brak wideozapisu z powodu skręcenia przewodów pomiędzy kamerą a magnetowidem”). Eksperci ministra nie dociekali też, dlaczego dziwnym trafem nie odnaleziono na miejscu katastrofy – choć nie była to przepastna głębia oceanu – rejestratora lotu K3-63. Na str. 62 raportu Millera napisano, że

„rejestrator K3-63 jest rejestratorem eksploatacyjnym przeznaczonym do rejestracji parametrów: czasu, wysokości barometrycznej, prędkości przyrządowej, przeciążenia normalnego (pionowego). Zapisane dane wykorzystywane są do wykonania szybkiej analizy parametrów lotu, kiedy nie ma dostępu do urządzeń umożliwiających analizę parametrów z systemu MSRP lub rejestratora ATM-QAR”. Rejestrator K3-63 nie został odnaleziony, choć ma większe rozmiary niż inne rejestratory i skrzynka ATM, i powinien znajdować się w opancerzonym zasobniku pod podłogą w kabinie pasażerskiej. Co więcej - przebieg ostatnich sekund lotu Tu-154 eksperci Jerzego Millera określili głównie na podstawie zupełnie niewiarygodnych zdjęć Rosjanina Siergieja Amielina. Choć Polacy mieli rzekomo swobodny dostęp do miejsca katastrofy, po wykonanych przez polskich specjalistów fotografiach drzew, które ścinał samolot, nie ma ani śladu. Kim jest autor fotografii, ważniejszych – jak wynika z raportu Millera – niż oryginały czarnych skrzynek, sekcje zwłok czy badanie wraku? Siergiej Amielin zasłynął publikowanymi w internecie zdjęciami ze Smoleńska i wykonywanymi na ich podstawie analizami, ukazującymi rzekomą trajektorię Tu-154. W książce pt. „Ostatni lot” omówił szeroko tylko te hipotezy, które są wygodne dla Rosjan. O pracy kontrolerów Amielin napisał np.: „Chcę tu mocno podkreślić, że działania kontrolerów nie spowodowały katastrofy!”. W „dziele” Amielina znalazły się też fragmenty broniące honoru putinowskiej Rosji:

„Wielu Polaków postrzega Rosję jako »imperium zła«, w którym o wszystkim decyduje wszechpotężne KGB. A przecież rzeczywistość od dawna jest inna i najlepszym tego dowodem jest stosunek większości społeczeństwa rosyjskiego i najwyższego kierownictwa dzisiejszej Rosji do sprawy katyńskiej”. Autor wyraził też zaufanie do Tatiany Anodiny: „Uważam [...], że strona techniczna sprawy zostanie zbadana bardzo rzetelnie. Do tej pory nie było podstaw, by zarzucać MAK stronniczość”. Niezalezna

ROZWIĄZANIA FAŁSZYWE Biskupi wydali dokument: „W trosce o człowieka i dobro wspólne”. Troszkę go skrytykowałem w... (UWAGA!!! UWAGA!!!) Gościu Niedzielnym. Ale nie wszystko się zmieściło Wychodząc ze słusznego założenia, że osoba ludzka jest „wartością w sobie i przez się” i „wymaga, by tak właśnie ją traktowano”, doszli Biskupi do wniosku, że istnieje w Polsce „niebezpieczeństwo rozpowszechniania się ideologii wolnorynkowego kapitalizmu w formie radykalnej, gdyż „centralną pozycję w życiu gospodarczym, w miejsce człowieka, zajął pieniądz”. Krytykują, więc przedsiębiorstwa – jak najbardziej słusznie, – „dla których nie jest ważne to, w jaki sposób i za pomocą, jakich środków wynik finansowy ich działalności, czyli zysk, jest uzyskiwany”. Chciałbym, więc powiedzieć, że centralną pozycję w ideologii wolnorynkowego kapitalizmu zajmuje nie „pieniądz” tylko „wolność”. To ona w liberalizmie jest „wartością w sobie i przez się”. Król Midas, czego nie dotknął zamieniał w złoto – czyli pieniądz. I źle na tym wyszedł. Ale wolność to nie tylko prawo robienia, co się chce, a co nie godzi w prawa innych, ale i odpowiedzialność za skutki tego, co się zrobiło. Skutkiem nie zawsze jest „zysk” – często jest nim „strata”. Zysk jest wynagrodzeniem za ryzyko i za poświęcenie! Tak jak w rywalizacji sportowej: liczy się zwycięstwo. Żeby zwyciężać trzeba zacząć od pokonania siebie samego – przede wszystkim swojego lenistwa, bo trening wymaga niezwykłego wysiłku. Dopiero potem można pokonać rywala. Jak „Agnieszka Radwańska wygrywa na korcie, to, gdy wyrzuca w górę rakietę cieszy się, że zarobiła kolejny milion dolarów, czy że wygrała? Musiała poświęcić wiele czasu na ciężką pracę – gdy znajomi się bawili. Ryzykowała, że nic nie wyjdzie z jej wysiłku. I tak samo jest z przedsiębiorcami, którzy nie pracują 8 godzin na dobę, tylko często 18. A walka z urzędnikami, którzy jedną decyzją mogą doprowadzić ich do bankructwa – co pokazuje program telewizyjny „Państwo w państwie” – jest często bardziej wyniszczająca niż praca „na zmywaku”. Dlatego zdumiała mnie wiara Biskupów w państwo, naczelnym zadaniem, którego ma być „zagwarantowanie by człowiek, który pracuje i wytwarza, mógł korzystać z owoców tej pracy, a więc znajdował bodziec do wykonywania jej skutecznie i uczciwie”. Skąd, bowiem przypuszczenie, że człowiek, który postanowił zostać urzędnikiem, będzie lepiej dbał o godność osoby ludzkiej niż człowiek, który został przedsiębiorcą? To dobrze, że Biskupi zauważyli, że „problemem nie jest troska o zysk, bo przecież tylko dobry wynik finansowy daje przedsiębiorstwu szansę na przetrwanie na konkurencyjnym rynku, możliwość rozwoju, zapewnia pracę, więc także środki do życia dla zatrudnionych tam pracowników i ich rodzin”. Ale gdy piszą, cytując Leona XIII i Encyklikę „Rerum Novarum”, że niesprawiedliwa może być już sama umowa o pracę, gdy „pracownik zmuszony koniecznością albo skłoniony strachem przed gorszym nieszczęściem przyjmuje niekorzystne dla siebie warunki, które zresztą przyjmuje tylko pod przymusem, ponieważ mu je narzuca właściciel warsztatu lub w ogóle pracodawca, wtedy dokonuje się gwałt, przeciw któremu głos podnosi sprawiedliwość” to powinni dostrzec, kto dziś rabuje pracownika. Średnie wynagrodzenie wyniosło na koniec 2011 roku 3.400 zł. Oczywiście brutto. Netto 2.400. Co się stało z tym tysiącem? Pracodawca go zabrał pracownikowi? Zabrało mu go państwo. W postaci zaliczki na PIT i składek na ZUS! Ale pracodawca za to, że zatrudnił pracownika za 3.400 brutto, musiał jeszcze zapłacić państwu 700 zł – składki na ZUS, którą płaci za pracownika i składek na Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. „Zły” pracodawca zapłacił, więc za pracę pracownika łącznie 4.100 zł, ale pracownik dostał tylko 2.400 zł. 1.700 zł zabrało „dobre” państwo. A gdy pracownik poszedł na zakupy wydać, co zarobił, zapłacił jeszcze państwu podatek VAT i akcyzę, które tkwią w cenie każdego towaru. Pozwolę sobie przypomnieć, że Rozdział I encykliki Rerum Novarum poświęconej rozwiązaniu kwestii robotniczej nosi tytuł: „Rozwiązania fałszywe: socjalizm”! Gwiazdowski

Przewodniczący Lasek melduje Maciej Lasek wydawał się dotąd bardziej inteligentną twarzą komisji Millera. O tym, niestety, musimy zapomnieć. W poniedziałek w studiu TVN24 usłyszeliśmy, jak obecny przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych brnie w manipulacje i przeinaczenia dobrze znanych faktów na temat przebiegu katastrofy smoleńskiej, chwytając się wszelkich możliwych, w tym intelektualnie całkowicie nieuczciwych, argumentów. Jeszcze niedawno sam Lasek mówił "Naszemu Dziennikowi", że wszelkie badania naukowe na temat katastrofy popiera, sam obiecywał rozpoczęcie projektu obliczeniowego na Politechnice Warszawskiej. Okazało się, że to tylko słowa. Analizy, zdaniem Laska, można prowadzić, ale tylko tak, żeby ich wyniki zgadzały się z jedynie słusznym raportem komisji Millera, a inaczej nie są nic warte. Przewodniczący PKBWL zarzuca amerykańskim specjalistom, współpracującym z parlamentarnym zespołem smoleńskim, że nie korzystają z tych samych, co komisja źródeł. Otóż, nieprawda. Właśnie korzystają. A to komisja selektywnie potraktowała dostępny materiał i przedstawiła kilka podsuniętych przez Rosjan tez jako wyjaśnienie przyczyn katastrofy, uzupełniając wszelkie wątpliwości trudnymi do zweryfikowania ustaleniami o rzekomo złym wyszkoleniu załogi.
Tak właśnie ma się sprawa ze słynną brzozą i oderwaniem skrzydła - czynnikiem, który raz jest nazywany przyczyną, a kiedy indziej skutkiem katastrofy. Lasek próbuje całkowicie jednym zdaniem obalić wyniki ekspertyzy dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego z Australii, który proponuje wyjaśnienie rozpadu samolotu. Argumentuje, że to niemożliwe, bo urządzenia pomiarowe wykryłyby rozhermetyzowanie kabiny. Lasek, również doktor inżynier, nie pamięta, co sam powiedział o mierniku nadciśnienia w kabinie. Że stosowanie tego urządzenia ma sens dopiero na dużych wysokościach. Przy ziemi różnica między ciśnieniem w kabinie i na zewnątrz jest po prostu zbyt mała w porównaniu z lokalnymi zaburzeniami. Oczywiście badania Szuladzińskiego oparte na fotografiach to zbyt mało, by przyjąć jego wersję jako udowodniony opis katastrofy. Ale nie da się ich tak po prostu wyśmiać i wyrzucić do kosza. Lasek podtrzymuje opinię, że symulacje komputerowe lotu i rozpadu samolotu nie były potrzebne. Dlaczego? Bo błędy zostały popełnione wcześniej. Dużo wcześniej. Przy szkoleniu. Że to wywód absurdalny i już trochę nudny, nie szkodzi. Oszczędzę Czytelnikom powtarzania banialuk o gen. Andrzeju Błasiku w kabinie, nie jesteśmy w końcu rosyjską gazetą. Zresztą nawet red. Piotr Marciniak nie wytrzymał, gdy usłyszał, że wyniki badań krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych nie mają znaczenia. Przecież albo generał odczytał właściwą wysokość, a załoga tego nie słyszała i posługiwała się w nawigacji błędnymi danymi; albo odczytał członek tejże załogi, drugi pilot, ppłk Robert Grzywna, co oznacza, że jednak dane mieli dobre. - Czy ten scenariusz się trochę nie sypie? - pyta więc nieco zdziwiony dziennikarz. Ale w odpowiedzi słyszy tylko, że załoga zeszła poniżej minimum wynoszącego 100 metrów. Wystarczy jednak zobaczyć odczyt głosów w kabinie, choćby ten autorstwa komisji Millera, żeby przeczytać, że natychmiast po odczytaniu wysokości 100 metrów pada komenda "Odchodzimy". Więc gdzie jest błąd w pilotażu? Nie jest też prawdą, że odczytywanie odmiennych wysokości przez drugiego pilota i nawigatora powinno skłonić dowódcę do podejrzewania błędu i natychmiastowego odejścia na drugi krąg. Przecież sam Lasek wielokrotnie tłumaczył w mediach, że są dwie wysokości - barometryczna oraz radiowa - i czym się różnią. Zupełnie bez sensu jest również dziwny wtręt, że żaden samolot tego dnia nie dostał zgody na lądowanie. Ani polski Jak-40, ani rosyjski Ił-76? To ciekawe. Toż trzeba natychmiast zawiadomić Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej o popełnieniu przestępstwa. Niech kapitan iła Frołow odpowiada za dwie próby lądowania bez pozwolenia. Wczoraj w jednej z rozgłośni radiowych z identycznymi tłumaczeniami wystąpił Wiesław Jedynak, również członek komisji Millera i PKBWL. Kolega Laska kwestionuje znaczenia nagłych wstrząsów kadłubem podczas ostatniej fazy lotu. Uważa, że zmiana przyśpieszenia z 1,2 g do 0,2 g w ciągu pół sekundy to efekt niewielki, spowodowany przez zderzenie z gałęziami. Ale to tak, jakby odczuwalna waga 120 kg zmniejszyła się nagle do 20 kg i z powrotem. - W czasie to było skorelowane z uderzeniem w brzozę - próbuje doprecyzować Jedynak. Tylko nie bardzo wiadomo, jak do pojedynczych zdarzeń (wstrząsu i rzekomego zderzenia z brzozą) zastosować statystyczne pojęcie korelacji. Może chodziło tylko o to, żeby zabrzmiało bardziej "naukowo". Przyzwyczailiśmy się już do destrukcyjnej aktywności medialnej Edmunda Klicha. Jego następca idzie wyraźnie tą samą drogą. Nie wiem, czy krzyczy na współpracowników, czy też już nie rozstaje się z dyktafonem. Mniejsza o to. Istotne jest, że uczestniczy w programie dezinformacji społeczeństwa na temat przyczyn katastrofy. Na czyje zamówienie robił to Klich? Możemy się tylko domyślać. W przypadku Laska wiemy. Otóż w ubiegłym tygodniu w mediach Agory pojawiły się wezwania, by szybko i sprawnie rozprawić się z "oszołomami" podważającymi oficjalne ustalenia. Uznano, że przemilczanie coraz liczniejszych głosów krytykujących raport Millera jest nieskuteczne. Lasek został w tym kontekście imiennie wezwany. I polecenie z Czerskiej gorliwie wykonuje. Piotr Falkowski

Klich awanturował się już na Okęciu "Nasz Dziennik" ujawnia: Konflikt Edmunda Klicha z zespołem wojskowych specjalistów zaczął się tlić, zanim wylecieli do Smoleńska. Według relacji świadków, do których dotarliśmy, polski akredytowany przy MAK już na Okęciu wszczął awanturę o to, którym samolotem ma lecieć. I że ma być to samolot premieraPolscy eksperci pracujący na terenie Federacji Rosyjskiej przy badaniu katastrofy samolotu Tu-154M dwukrotnie byli wspierani przez psychologów. I nie chodziło tylko o pomoc w radzeniu sobie z silnym stresem. Z ustaleń "Naszego Dziennika" wynika, że w kwietniu 2010 r. ówczesny szef Inspektoratu Wojskowej Służby Zdrowia gen. bryg. lek. Sławomir Marat w zarządzeniu wyjazdu za granicę nr 16/INT/2010 polecił skierowanie w podróż płk. dr. n. med. Jana Wilka, psychiatrę, i mjr Iwonę Bożenę Manos, psychologa, "celem zabezpieczenia medycznego osób biorących udział w wyjaśnieniu katastrofy w Smoleńsku w okresie 20-23.04.2010 r.". Drugi wyjazd odbył się w czerwcu 2010 roku. Wówczas z wnioskiem do ministra obrony narodowej Bogdana Klicha "o skierowanie płk. dr. n. med. Jana Wilka w terminie 14-18 czerwca 2010 r. do Moskwy w celu udzielenia wsparcia psychologicznego członkom Komisji" zwrócił się płk Mirosław Grochowski, zastępca przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Jego pismo datowane jest na 15 czerwca 2010 roku. Jaki był cel wyjazdu psychologów do Federacji Rosyjskiej? Resort obrony poinformował nas tylko, że "Inspektorat Wojskowej Służby Zdrowia nie posiada informacji dotyczących zakresu udzielanych świadczeń zdrowotnych". O szczegółach nie chciał też mówić płk Grochowski. W przysłanym do nas piśmie potwierdził jedynie, że sformułował taki wniosek. - Katastrofa w Smoleńsku była traumatycznym wydarzeniem dla całego Narodu Polskiego. Specyfika pracy na miejscu katastrofy wiąże się z wysokim napięciem emocjonalnym, widokiem zmasakrowanych ciał i szczątków samolotu itp. Jak skuteczne są nasze własne strategie radzenia sobie z takimi sytuacjami, można przekonać się, będąc w miejscu takiej katastrofy - tłumaczy płk Grochowski. Nieco więcej informacji na ten temat ujawnił w lutowej rozmowie z "Uważam Rze" gen. Anatol Czaban, były szef szkolenia Sił Powietrznych, który mówił m.in. o pracy Edmunda Klicha, akredytowanego przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK). Zdaniem gen. Czabana, wynik badań przeprowadzonych przez komisję medyczną, która miała sprawdzić, czy grupa polskich ekspertów jest w stanie działać razem, był dla Klicha niekorzystny. Lekarze mieli ocenić osobowość Klicha, jako "niestabilną". Badania Edmunda Klicha z udziałem psychiatry i psychologa odbywały się w smoleńskim hotelu, w którym mieszkała polska ekipa.
Wojskowi czyhali na Klicha? Obraz dopełnia jednak Edmund Klich. Czynił to w swojej książce "Moja czarna skrzynka". Kiedy 21 kwietnia 2010 roku akredytowany planował powrót do kraju, natknął się na dwóch lekarzy. Przyjechali, jako wsparcie psychologiczne dla polskiej grupy. Klich nic nie wiedział o ich wizycie, ale opowiedział dr. Wilkowi o problemach ze współpracą z polskimi ekspertami, konflikcie z gen. Krzysztofem Parulskim, ówczesnym szefem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, o problemach lotnictwa i jak fatalnie był przygotowany lot z 10 kwietnia. Wtedy nic nie wskazywało, by misja lekarzy miała jakieś drugie dno. Ten obraz w oczach Klicha niebawem uległ zmianie. Drugie spotkanie Klicha z dr. Wilkiem miało miejsce 15 czerwca 2010 roku. Wówczas lekarz "poinformował mnie, że przyjechał z polecenia pana premiera, głównie w celu obserwacji grupy doradców wojskowych, bo jego zdaniem pan kmdr Dariusz Majewski jest bliski wyczerpania nerwowego" - relacjonuje Klich. W innym miejscu akredytowany opisywał swoje relacje z Majewskim z okresu przesłuchań rosyjskich kontrolerów. Pisał, że Majewski twierdził, iż Klich go stresuje i nie pozwala mu się wygadać, "a on jest przecież wybitnym fachowcem i w takich warunkach pracować nie będzie". Wracając do sedna... Rozmowy z dr. Wilkiem skończyły się propozycją, by Klich zgłosił się do psychiatry, bo potrzebuje takiego wsparcia. "Początkowo, wierząc w jego uczciwe zamiary, pomyślałem, że może warto by skorzystać z takiej porady. Zastanowiło mnie jednak to, że z jednej strony bardzo chwalił moją współpracę z doradcami wojskowymi, azdrugiej strony radzi mi wizytę u takiego specjalisty, pomimo że czuję się bardzo dobrze i według mojej oceny nie mam żadnych problemów ze zdrowiem psychicznym" - pisze Klich. Akredytowany nabrał podejrzeń, gdy okazało się, że meldunki są przeznaczone dla premiera Donalda Tuska, a wcześniej otrzymuje je szef MON, (który przecież wyraził zgodę na wyjazd lekarza). "To utwierdziło mnie w przekonaniu, że celem wizyty jest przekonanie mnie do wizyty u psychiatry. Oceniam, że był już plan odpowiedniego wykorzystania tego faktu przez ludzi wrogo nastawionych do mojej osoby" - sugeruje Klich. I dodaje, że jako iż sam nie prosił o wsparcie, to celem wizyty dr. Wilka zapewne "nie była jedynie pomoc w rozwiązywaniu problemów związanych z działaniem grupy doradców wojskowych". Klicha przed Wilkiem mieli też ostrzegać koledzy, którzy twierdzili, że lekarz robi spotkania z doradcami i nie wyraża się na nich o Klichu najlepiej. Także jeden z dyplomatów miał twierdzić, że Wilk nie jest pozytywnie nastawiony do Klicha. Ten incydent miał przelać czarę goryczy. Klich zadecydował, że rezygnuje ze swej funkcji. Wilk miał się jeszcze tłumaczyć, ale Klich rzucił mu: "Chciałeś ze mnie zrobić wariata, ale ja się nie dam. Zrywam się stąd". Później, podczas spotkania z premierem, Klich dopytywał Tuska o wizytę dr. Wilka, ale ten zaprzeczył, by wysyłał do FR psychiatrę. Premier miał się "wściec", słuchając całej historii. Czy faktycznie MON lub "Grochol i spółka" - jak określał Klich wojskowych członków Komisji - chcieli podważyć wiarygodność Klicha, czy też relacje akredytowanego są przesadzone? Jaki był faktyczny obraz wewnętrznych relacji polskiej grupy w Smoleńsku? Z pewnością współpraca się nie kleiła. Na pewno brakuje tu jednoznacznej odpowiedzi, a słowo przeciwstawiane jest słowu. Przykładem jest już pierwszy lot Klicha do Smoleńska. Według relacji świadków, do jakich dotarł "Nasz Dziennik", akredytowany już na Okęciu wszczął awanturę o to, którym samolotem ma lecieć i że ma być to samolot premiera. Po dwóch latach Klich twierdzi, że na lotnisku został skierowany na wcześniejszy samolot, bo "u szefa rządu mogą być kłopoty z miejscami". O kłótni nie wspomina, a nawet dodaje: "Znowu mnie to uratowało, bo gdybym leciał z premierem, pewnie mówiłbym mu o trzynastym załączniku, a tak decyzja zapadła poza mną". Marcin Austyn

Ekshumacje w maju "Nasz Dziennik" ujawnia: W maju ruszą prace ekshumacyjne na Powązkach Wojskowych na tzw. Łączce, miejscu pochówków kilkuset ofiar komunistycznego aparatu represji Na terenie kwatery "Ł" spoczywają prawdopodobnie m.in. gen. August Fieldorf "Nil" oraz rtm. Witold Pilecki. Ziemne prace poszukiwawcze będą miały dwa etapy. Pierwszy ma zakończyć się w lipcu. Wstępne badania georadarem mające wykazać miejsca potencjalnych grobów zespół kierowany przez dr. hab. Krzysztofa Szwagrzyka, pełnomocnika prezesa Instytutu Pamięci Narodowej ds. poszukiwań miejsc pochówku terroru komunistycznego, przeprowadził dwa miesiące temu. Wyniki są bardzo obiecujące. - W wielu miejscach na uzyskanych obrazach widzimy bardzo mocne zakłócenia struktury ziemi na terenie Łączki, jak i na najbliższych, przylegających do niej obszarach. Według nas, jest to miejsce pochówków - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Szwagrzyk. - Nie chciałbym na razie mówić o szczegółach, ale myślę, że ten pierwszy etap prac moglibyśmy zakończyć, jeżeli wszystko dobrze pójdzie, już w ciągu dwóch miesięcy. O tym drugim etapie na razie nie chciałbym wspominać, bo on będzie na pewno zależał od wyników pierwszego - tłumaczy historyk. Istnieje duża szansa, że w miejscu, gdzie w latach 40 i 50 ubiegłego wieku chowano ofiary terroru komunistycznego, najczęściej żołnierzy Polski Podziemnej przetrzymywanych w więzieniu na Mokotowie, znalezione zostaną szczątki gen. Augusta Fieldorfa "Nila" i rtm. Witolda Pileckiego. - Szansa na znalezienie szczątków naszych bohaterów oczywiście jest, ale proszę nie wymagać ode mnie, żebym ją określił w cyfrach. Mogę zapewnić, że będziemy czynili wszystko, aby tak się stało. To jest dla nas ważne nie tylko z zawodowego, ale również osobistego punktu widzenia - wyjaśnia Szwagrzyk. Wyniki nieinwazyjnych badań georadarem na Łączce trafiły już do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, która współpracuje z zespołem IPN. Pozostaje jedynie uzyskanie wszystkich potrzebnych zezwoleń na ekshumacje i wyłonienie w wyniku przetargu zespołu archeologów, który się nimi zajmie. - Z tego, co wiem, to jeszcze w tym tygodniu, czyli przed długim weekendem, ma być ogłoszony przetarg na ziemne działania archeologiczne. W związku z tym wszystko wskazuje na to, że ten termin majowy, o którym mówiłem, jako czasie rozpoczęcia działań ekshumacyjnych, będzie niezagrożony. Robimy wszystko, aby tak się stało - podkreśla Szwagrzyk. Zespół IPN bierze jednak poprawkę na ewentualne przeszkody prawno-administracyjne, które zdarzają się przy tego typu pracach. - Działania, które wymagają uzyskania zgód, zezwoleń, określenia zakresu prowadzonych badań, uzgodnienia tego z różnymi firmami, instytucjami, zawsze mogą natrafić na jakieś przeszkody, ale mam nadzieję, że ich nie będzie. Albo, że będą one minimalne i uda je się szybko pokonać - dodaje Szwagrzyk. Innego zdania jest dr hab. Andrzej Kunert, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, który zapewnia, że żadnych przeszkód nie ma i nie będzie. - A jak pan sądzi, kto mógłby postawić jakiekolwiek przeszkody w tego typu przedsięwzięciu, bo ja sobie tego nie wyobrażam, i tak rzeczywiście jest - mówi Kunert. Na ewentualne przeszkody wskazywane przez Krzysztofa Szwagrzyka szef Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa odpowiada krótko. - Bez przesady, damy sobie radę, w maju zaczynamy. Jeżeli chodzi o przetarg na prace archeologiczne, nie jest to taka trudna sprawa, bo tu zbyt wielu chętnych nie będzie, zobaczymy, kto wygra. Nie na początku maja, ale w jego ciągu na pewno zaczniemy prace - deklaruje dr hab. Andrzej Kunert. Z pierwszych analiz, którymi dysponuje Rada, można wnioskować, że na Łączce spoczywa bardzo wiele osób. Według ustaleń zespołu prof. Szwagrzyka, w latach 1948-1954 pochowano tu co najmniej 248 żołnierzy, ofiary stalinowskiego terroru rozstrzeliwane w więzieniu mokotowskim. Teren badań obejmuje obszar o długości około stu metrów i szerokości rzędu siedemdziesięciu metrów. Ale może zostać powiększony. W kwaterze na Łączce nigdy nie przeprowadzono ogólnej ekshumacji. Wnioskował o nią kilka lat po upadku reżimu komunistycznego dr Witold Mieszkowski, którego ojciec, kmdr Stanisław Mieszkowski, prawdopodobnie też jest tu pochowany. Niestety, w 1992 r. prokuratura wojskowa wydała decyzję odmowną. Żeby rozpocząć prace ekshumacyjne na Łączce, konieczne jest uzyskanie zgody zarządu cmentarza Powązkowskiego. Jego kierownik Krzysztof Dybalski podkreśla jednak, że do tej pory nikt się nie spotkał z zarządem cmentarza, by ustalić, jak takie prace miałyby wyglądać. - Zarząd cmentarza chciałby wiedzieć w ogóle, jak to ma być wykonywane, i proponował robocze spotkanie w tej sprawie. Przysłano do nas tylko wykazy analizy badań georadaru z informacją, że chcą przystąpić do prac ekshumacyjnych - mówi Dybalski. Zwraca jednak uwagę na fakt, że Łączka to z jednej strony miejsce pamięci, z drugiej zaś cmentarz, gdzie oprócz szczątków zamordowanych w czasach stalinowskich mogą być pozostałości grobów z I wojny światowej. - Generalnie rodzi się tu pytanie, kto i w jaki sposób powinien te prace nadzorować i kto powinien udzielić formalnej zgody na nie, bo zgodnie z ustawą, groby ofiar stalinowskich są także grobami wojennymi. Taką zgodę powinien dać wojewoda mazowiecki - tłumaczy Dybalski. "Nasz Dziennik" zwrócił się do Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie z pytaniem, czy wojewoda Jacek Kozłowski (PO) wydał zgodę na ekshumacje na Łączce. - W przypadku mogił wojennych zgody na ekshumacje wydaje wojewoda. Natomiast Łączka powązkowska nie ma statusu mogiły wojennej i tutaj wojewoda nie wydaje tego typu decyzji. Ewentualne działania poszukiwawcze leżą w gestii Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Instytutu Pamięci Narodowej, więc skoro oni twierdzą, że będą ekshumacje w maju, to wiedzą, co mówią, bo to robią - kwituje Ivetta Biały, rzecznik prasowy wojewody mazowieckiego.
Piotr Czartoryski-Sziler

Rostowski: Ekspedientka może, żołnierz też. W reformie emerytur to nie jest moje ostatnie słowo

"Jestem zdecydowany, by rozpocząć kolejną turę podnoszenia wieku emerytalnego służb mundurowych. Jeśli kasjerka w Tesco może pracować dłużej, to, dlaczego nie mundurowi" - mówi w Kontrwywiadzie RMF FM Jacek Rostowski. "To, że funkcjonariusze służb mundurowych nabędą uprawnienia emerytalne po przepracowaniu 25 lat, to nie jest moje ostatnie słowo. Nie boję się niezadowolenia funkcjonariuszy. Bardziej boję się ekspedientki w Tesco niż patriotycznego żołnierza" - zapewnia gość RMF FM.

Konrad Piasecki: Panie ministrze, ma pan żal do kolegów z rządu? Jacek Rostowski: O co?

Że przyjęli taki hiperostrożny wariant reformy emerytalnej mundurówek. No bez przesady. Jest to naprawdę dość znaczący krok do przodu.

My ponad 40 lat pracy do 67 roku życia, oni 25. Ale to już o 10 lat dłużej, a poza tym przed 55 rokiem nie mogą przejść na emeryturę. Ja oczywiście nie ukrywam tego, że osobiście, a także urzędowo, jako minister finansów, uważałem, że nowo wstępujący do służb mundurowych, a przecież o nich chodzi, powinni przystępować do systemu powszechnego. Ale rozumiem jeden taki zasadniczy problem, że żeby to naprawdę dobrze funkcjonowało, potrzebowalibyśmy jednak znaczącej zmiany w sposobie zarządzania zatrudnienia w służbach mundurowych, np. 10-letnie kontrakty, które będą automatycznie wygasały.

To, co zrobił rząd to błąd, to grzech zaniechania, grzech nadmiernego tchórzostwa? Nie. To zdecydowany, dobry, pierwszy krok, za którym, mam nadzieję, za kilka lat, nie za długo, pójdzie następny, logiczny.

Czyli te 25 lat to nie jest ostatnie słowo? “Jestem zdecydowany, aby rozpocząć następną turę podwyższania wieku emerytalnego mundurowych, przez proste włączenie ich do systemu powszechnego. Jeżeli kasjerka w Tesco oszczędza na swoją emeryturę w systemie powszechnym, to, dlaczego nie policjant albo wojskowy?” Mam nadzieję, że nie. Jestem naprawdę zdecydowany, aby rozpocząć następną turę tego podwyższania wieku dla mundurowych i przez po prostu bezpośrednie, proste włączenie ich do systemu powszechnego. Przecież, jeżeli kasjerka w Tesco oszczędza na swoją emeryturę w systemie powszechnym, to, dlaczego nie ma policjant albo wojskowy?

Może, dlatego, że to człowiek z bronią, a takich się z reguły rządy boją. A ja się bardziej boję ekspedientki w Tesco niż zdyscyplinowanego i bez wątpienia patriotycznego żołnierza czy policjanta. Bez wątpienia patriotycznego, ale czasy są wojenne, a nawet zimnowojenne.Bez przesady.

Antoni Macierewicz mówi o wojnie z Rosją, Prawo i Sprawiedliwość tłumaczy: "Minister finansów też straszył wojną w Europie". Rozumiem, że ludzi z bronią trzeba po prostu hołubić. Mogą się przydać w tych trudnych czasach. Panie redaktorze, mówmy o poważnych politykach. Oczywiście nie zrozumiałem wypowiedzi pana Macierewicza. Zresztą nie wiem, kto miał tą wojnę wtedy rozpoczynać. Rozumiem, że chodziło o Rosję. Myślę, że jeżeli pan Macierewicz jest takim bohaterem i chce Rosji wypowiedzieć wojnę, to niech chociażby ma tą odwagę, żeby nazwać tego wroga, który tę wojnę wypowiedział, po imieniu.

Panie ministrze, ale czy te hasła zamachu, morderstwa prezydenta robią wrażenie na przykład na pańskich europejskich rozmówcach? Jest tak, że oni dopytują, co tam się dzieje w Polsce? Nie, to się specjalnie - dzięki Bogu - za granicą nie przebija. To, co się przebija to to, że prawdopodobnie kolejny raz będziemy mieli w tym roku najszybszy wzrost gospodarczy w Europie. A co ważniejsze - najszybszą poprawę finansów publicznych. Wczoraj Eurostat ogłosił, że deficyt w 2011 roku całego sektora finansów publicznych był ponad 7 mld zł mniejszy, niż przewidywaliśmy.

No tylko, że jednocześnie mamy na przykład mocno rozczarowujące wyniki produkcji przemysłowej. Nie skłania to pana do obniżki prognoz dla polskiej gospodarki? Nie, bo raczej przed tymi wynikami, które tak naprawdę są konsekwencją przewidywanego spowolnienia w Niemczech w pierwszej połowie tego roku, a raczej przewidujemy - wszyscy prognostycy przewidują - przyspieszenie gospodarki niemieckiej w drugiej połowie roku, to przed tymi trochę rozczarowującymi wynikami oczekiwaliśmy szybszego wzrostu niż ten, który mamy w budżecie. Więc wydaje mi się, że ta prognoza na 2012 r. jest bezpieczna i przy niej - zresztą nawet przy trochę gorszych wynikach - możemy powiedzieć, że 2012 r. będzie na pewno rokiem, kiedy dług publiczny spadnie w relacji do PKB, bardzo znacząco - prawie o 50 mld złotych.

Czyli przez tych, którzy mówią o końcu zielonej wyspy, przemawia nadmierny pesymizm. Ja myślę, że sytuacja bardzo się ustabilizowała, szczególnie, jeśli chodzi o finanse publiczne. Dług po tym jak rósł w czasie kredytu jest na spadającej krzywej, i to szybko spadającej. I wszyscy ci, którzy mówili o tym, że idzie katastrofa finansów publicznych, powinni dzisiaj to odszczekać. Jest nawet szansa, że w tym roku relacja długu do PKB - nie tylko, że nie przekroczy 55 proc. - ale spadnie poniżej 50 procent.

Odszczekać i zdjąć na przykład zegar, który wisi w centrum Warszawy? Ja myślę, że Leszek Balcerowicz zrobiłby dobrze, gdyby go zdjął. Oczywiście nominalna wartość długu zawsze rośnie i rosnąć będzie w normalnym, nowoczesnym kraju, póki się bogacimy. To, że się zadłużamy mniej szybko niż się bogacimy, nie jest groźne. Jeżeli ktoś bije na alarm, gdy sytuacja faktycznie się poprawia, to jest niebezpieczeństwo, że nie będą go słuchali, gdy sytuacja zacznie się pogarszać. Ja - na miejscu Leszka Balcerowicza - zdjąłbym ten licznik, aby go ponownie zawiesić, gdyby relacja długu do PKB zaczęła rosnąć. To jest trochę jak wołanie, że jest wilk i potem ludzie przestają tego słuchać.

Skoro jest tak dobrze, to, kiedy pierwsza obniżka podatków? Najpierw musimy dokonać tej pracy... Konwergencja, konsolidacja - wszystko idzie w dół. Czas na obniżki podatków, na przykład obniżkę VAT-u. VAT będzie obniżony automatycznie w 2014 roku. Ta obniżka będzie miała miejsce, ale musimy dokonać pełnej konsolidacji, czyli naprawy finansów publicznych w pełnym wymiarze. Dzisiaj, już w tym roku, Polska będzie miała znacznie mniejszy deficyt niż na przykład Holandia, kraj, który jest uważany za jeden z najbardziej wiarygodnych. Idziemy w dobrym kierunku, musimy to dzieło dokonać. Myślę, że następne dwa, trzy lata będą latami przyspieszającego wzrostu gospodarczego i bardzo znaczącego obniżenia długo publicznego. Więc jesteśmy - pierwszy raz mogę to powiedzieć - na dobrej drodze. Oczywiście dalej zagrożenia w strefie Euro istnieją.

Pan zawsze mówił, że jesteśmy na dobrej drodze. Nie, to nie jest prawda. Może pan pamięta, że podczas wyborów ostrzegałem, że były poważne zagrożenia, które mogą nam zaszkodzić. Kontrwywiad Konrad Piasecki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
750 751
751
751
nad typI[751]
751
751
751
751
750 751
751 a
000 751
MPS650 651 MPS750 751
85 751

więcej podobnych podstron