Michnikowszczyzna w Australii Kto więc za tym stoi, że polskojęzyczny program radia SBS nie tylko działa niezgodnie z ideą, dla której zostało powołane to radio, ale działa jak dotychczas także bezkarnie. Kto jest więc wpływowym protektorem polskojęzycznego programu radia SBS? W artykule pt. „Zamordyzm Tuska także... w Australii” („Kworum” – Dział Polonii 20.4.2011 oraz Nowy Ekran) poruszyłem sprawę polskojęzycznego programu państwowego radia SBS, które w dziale „Wiadomości” i „Korespondencja z Polski” jest z ducha lewackie i antypolskie – tubą propagandową Platformy Obywatelskiej i lewactwa polskiego oraz „Gazety Wyborczej” za pieniądze podatnika australijskiego (!), w tym także Polaków, którzy w większości nie zgadzają się z linią polityczną tego pisma i jego postawy wobec spraw polskich. Poza tym, i w zgodzie ze swoją postawą polityczną, program polskojęzyczny nie służy wszystkim Polakom w Australii, a tylko samym swoim, czyli osobom, które dopuszczą do głosu pracownicy tego programu. W obu wypadkach jest to sprzeczne z ideą państwowego radia etnicznego SBS! Kto więc za tym stoi, że polskojęzyczny program radia SBS nie tylko działa niezgodnie z ideą, dla której zostało powołane to radio, ale działa jak dotychczas także bezkarnie. Kto jest, więc wpływowym protektorem polskojęzycznego programu radia SBS? Na to pytanie staram się odpowiedzieć w poniższym tekście. Aby lepiej zrozumieć pełzanie michnikowszczyzny wśród Polaków w Australii wychodzę poza samo radio. Zajmuję się działalnością ukazującego się w Melbourne „Tygodnika Polskiego”, które to pismo choć raczej ciągle patriotyczne z ducha, często jednak bezwiednie lub nawet świadomie sprzyja rozwojowi michnikowszczyzny w Australii. Winne jej rozprzestrzeniania się jest w dużym stopniu samo zaangażowane w sprawy polskie społeczeństwo polskie, które jest skłócone i przez to mało aktywne w walce z wrogami nie tylko Polski i Polaków, ale także społeczeństwa polskiego w Australii. Winę za to ponoszą w dużym stopniu nasze wady narodowe. Już Cyprian Kamil Norwid (1821 – 1883) – nasz wielki poeta, dramaturg i myśliciel pisał, że jako naród jesteśmy wielcy, jako społeczeństwo – przez nasze wady – zerem. I na tym właśnie jak i na zdradzie stanu wielu Polaków żeruje michnikowszczyzna, która stawia sobie za cel zniewolenie polskiego umysłu – wypranie go z patriotyzmu, podporządkowanie lewactwu i interesom wrogich nam państw.
Przyjrzyjmy się, więc michnikowszczyźnie w akcji w dalekiej Australii. Pierwszą częścią tego tekstu jest list otwarty do prof. Jana Pakulskiego, który w latach 2001-05 był i od 2009 roku jest ponownie prezesem Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs (AIPA), który powstał w Melbourne w 1991 roku z inicjatywy prof. Andrzeja Ehrenkreutza. Druga część poświęcona jest roli „Tygodnika Polskiego” w działalności politycznej Poloniii australijskiej, a trzecia ogólnym krytycznym uwagom o tej grupie polonijnej i w ogóle Polonii.
List otwarty do AIPA Marian Kałuski Melbourne, Vic. 31.5.2011 24.6.2011
Prof. Jan Pakulski Australijski Insytut Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs (AIPA)Hobart, Tas.
Szanowny Panie Profesorze, Przypuszczam, że otrzymał Pan mój e-mail, wysłany do Pana 27 maja br. Chciałbym nawiązać do niego i pogłębić tamaty tam poruszone (głównie dotyczące polskojęzycznego programu radiowego, które zahaczały o Australijski Instytut Spraw Polskich), które powinny Pana zainteresować, jako że jest Pan nie tylko aktualnym prezesem, ale także jednym z filarów Australijskiego Instytutu Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs (AIPA). Jako korespondent australijski Polskiej Agencji Prasowej – Polonia dla Polonii napisałem artykuł o Australijskim Instytucie Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs, który został opublikowany 4 czerwca 2004 roku. Ten sam artykuł ukazał się w wydawanym w Sydney „Expressie Wieczornym”. Chociaż starałem się napisać go bezstronnie, spotkał się on z krytyką ze strony prof. Andrzeja Ehrenkreutza z Australijskiego Instytutu Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs i bardzo ostrą krytyką ze strony zorganizowanej Polonii australijskiej, na co wskazywały przede wszystkim wypowiedzi internautów w „Wirtualnej Polonii”. A że porzekadła mówią, że “Jeszcze się nikt nie urodził, co by wszystkim dogodził” i że “Tylko ludzie, co nic nie robią i nic nie piszą nie są poddawani krytyce i nie mają wrogów”, więc wówczas do tej krytyki nie przywiązywałem większej uwagi. Popełniłem błąd, bo internauci twierdzili, że Australijski Instytut Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs nie jest żadnym polskim, a tylko żydowskim lobby, w którym jeśli są jacyś POLACY (nie pseudo-Polacy!) to pożyteczni dla Żydów szabasgoje. Gdybym to wówczas sprawdził, to miałbym bardziej pełniejszy, czyli bardziej prawdziwy obraz Instytutu. Na swojue usprawiedliwienie mam to, że o Instytucie trudno się cokolwiek dowiedzieć, gdyż jego prawdziwa działalność jest skrzętnie ukrywana przed społeczeństwem polskim w Australii. Chyba się nie pomylę jeśli stwierdzę, że Instytut działa podobnie jak masoneria, a więc sekretnie. Jak Panu dobrze wiadomo, gdyż należy Pan do jego współpracowników, mamy w Australii od ponad 20 lat państwowe radio etniczne SBS, które każdego dnia emituje m.in. polskojęzyczny program radiowy. Opracowuje go grupa osób w Sydney i Melbourne, z których chyba żaden nie był i nie jest zawodowym dziennikarzem, a nawet jak nim ktoś jest, to jest dziennikarzem “z bożej łaski”. Jak to się mówi: „na bezrybiu i rak ryba”, więc zapewne przyjęto do pracy najlepszych z najgorszych kandydatów, albo takich, których zarekomendowało jakieś wpływowe lobby. Co w Australii praktykowane jest, na co dzień. Pierwszym i „dożywotnim” koordynatorem była architekt z zawodu, p. Halina Zandler, a od kilku lat jest Anna Sadurska, dziennikarka made in PRL, osoba komuś przydatna, ale na pewno nie Polonii australijskiej! Warto wspomnieć, że jest związana z osobą lewicowego naukowca Wojciecha Sadurskiego, który m.in. jest profesorem uniwersytetu w Sydney. Osobiście jestem przekonany, że to stanowisko otrzymała m.in. dzięki temu faktowi. Australia, chociaż jest państwem demokratycznym i cywilizowanym, wiele, wiele razy bardziej demokratycznym i cywilizowanym od Polski, również nie jest wolnym od licznych grzechów ludzkich. Jest tu korupcja i bardziej powszechna protekcja, i też nie ma tu pełnej sprawiedliwości. Kiedy prof. Jerzy Zubrzycki, pierwszy prezes Australijskiego Instytutu Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs, postąpił ze mną po łajdacku na łamach „Tygodnika Polskiego” i ja udałem się do adwokata, aby sprawę skierować do sądu, adwokat, który był wtedy także adwokatem wielkiego dziennika „The Age”, zaglądnął do książki „Who is who in Australia”, przeczytał biogram Zubrzyckiego i powiedział mi: „Tak, Zubrzycki ciebie skrzywdził, to nie ulega wątpliwości w świetle dokumentów, które mi tu pokazałeś, ale zapomnij o sprawie sądowej, bo jej nie wygrasz, gdyż są osoby nietykalne” (lata temu, jak jeszcze żył Zubrzycki, opisałem tę sprawę na łamach „Merkuriusza”, zamieszczając fotokopie dokumentów; na pewno doszło to do Zubrzyckiego, ale milczał!). Chyba wiele osób pamięta jeszcze, jak żona gubernatora Australii została złapana na kradzieży w sklepie. Sprawa trafiła do sądu, a w sądzie ją uniewinniono, gdyż sędzia stwierdził, że “w tamtej chwili” niedomagała psychicznie! Czy z inną – zwykłą osobą tak by postąpiono? Na pewno nie! A więc także w Australii są równi i równiejsi, a prawo jest pseudosprawiedliwością, zazwyczaj w służbie ludzi wysoko postawionych, wpływowych i różnych “mafiozów” (np. ile się mówi i pisze o kurupcji w policji; nawet były o tym niedawno seriale telewizyjne)! Jak sami pracownicy “polskiej” sekcji radia SBS podkreślają, nie jest to program polski, a tylko polskojęzyczny. Państwowe media w Australii znane są ze swej lewicowości, chociaż muszą przestrzegać pluralizmu politycznego. Polskojęzyczny program radia SBS jest lewicowy w swym segmencie „Wiadomości” i „Korespondencja z Polski” i prawie zupełnie nie przestrzega pluralizmu politycznego. Korespondentem w Warszawie polskojęzycznego programu radia SBS jest nijaki Jerzy Szperkowicz (ur. 1934), osoba, która przez osiemnaście lat (1956-74) była korespondentem w Moskwie mediów reżymowych (oficjalnie, jako korespondent „Życia Warszawy”), a więc osoba, zważywszy na jej ówczesny bardzo młody wiek, można określić mianem janczara partyjnego, do której reżym miał pełne zaufanie! Nie ulega wątpliwości, że był on członkiem komunistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR) i prawdopodobnie „Jerzy Szperkowicz” na tzw. „Liście Wildsteina” (w oparciu o dane Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie) to on; a więc był tajnym współpracownikiem (TW) komunistycznej bezpieki!!! Musiał być, a może jest i po dziś dzień zakutym komunistą, gdyż jego biogram w „Leksykonie polskiego dziennikarstwa” (Warszawa 2000), w przeciwieństwie do innych dziennikarzy, nic nie mówi o jego pracy w opozycji antykomunistycznej po 1980 roku (w okresie „Solidarności” i stanu wojennego)! Sam popiera bezgranicznie (a za nim polskojęzyczny program SBS) i chce abyśmy sami popierali rząd Platformy Obywatelskiej, który doprowadza Polskę do ruiny finansowej – i nie tylko takiej! Np. w dzisiejszym „Dzienniku.pl” (30.5.2011), który nie jest tubą propagandową Prawa i Sprawiedliwości!, w artykule „Krach Grecji wymusi na rządzie reformy” czytamy, że „Gdy Unia (Europejska) zdecyduje się na restrukturyzację greckiego długu, to rząd (polski) nie może zostać bezczynny. Zagraniczni finansiści już uważają, że jesteśmy (Polska) krajem zagrożonym bankructwem, dlatego władza musi wprowadzić reformy finansów. Inaczej czeka nas (marny) los południowej Europy”. Ale Szperkowicz nam o tym nie powie! On będzie nam bredził o tym jak cudowna jest Platforma Obywatelska i o tym, że jak Donald Tusk ma zatwardzenie czy rozwolnienie to winny temu jest lider opozycji Jarosław Kaczyński. – Kretynów próbuje robić ze słuchaczy! No i od wielu lat korespondentem warszawskim radia SBS jest właśnie taki człowiek - Jerzy Szperkowicz, dziś już bardzo zgrzybiały staruch, który powinien być dawno na emeryturze i modlić się do Boga o przebaczenie grzechów, a nie siedzieć nadal w plugawej lewackiej polityce. Ktoś z Australii czy z „Gazety Wyborczej”, której był współpracownikiem zadbał o to, aby sobie dorabiał do swej renty, bo przecież SBS, a więc my wszyscy, (bo radio jest państwowe i utrzymują je podatnicy!) nie przysyła nam swoich korespondencji za darmo. Wielu z nas musi pracować cały dzień na te pieniądze, które on dostaje za swoje 10 minut w radiu. I żeby te korespondencje były rzetelne! Ale gdzie tam. Często są także czysto osobiste. Lubi jeździć na narty i nieraz całe korespondencje poświęca temu, jakie miał wspaniałe wywczasy narciarskie np. w Szwajcarii, tak jakby to Polaków w Australii interesowało!!! – Szperkowicz jako prywatna osoba ma prawo mieć takie czy inne zapatrywania polityczne, jako oficjalny korepondent z Polski państwowego radia SBS powinien być bezstronnym politycznie korespondentem, a nie propagandystą rządu polskiego i ogólnie lewactwa. Jak wspomniałem, sami pracownicy „polskiego” programu radia SBS nie uważają go za polski, a tylko za polskojęzyczny, co podkreślają w emitowanych audycjach? I posuwają się jeszcze dalej w odżegnywaniu się od swojego polskiego pochodzenia, od obowiązku służenia WSZYSTKIM Polakom. W audycjach nazywają Australię „nasz kraj”. Oczywiście, że Australia jest naszym krajem, a na pewno już moim (z tym, że my kochamy także Polskę, jako kraj naszego pochodzenia!). Ale sposób, w jaki to robią – BARDZO OSTENTACYJNY!!! – sprawia, że bierze człowieka na wymioty. Bo nie wierzę, że szczerze nazywają Australię „naszym krajem”, gdyż: po pierwsze za bardzo siedzą w obecnie lewackiej Polsce, a poza tym NIE SĄ prawdziwymi Australijczykami i wielu z nich nawet nie zna dobrze języka angielskiego; są przysłowiowymi „Anglikami z Kołomyi”. Poza tym znaną powszechnie cechą prawdziwego Australijczyka w stosunku do drugiej osoby jest „fair go” (równość dla wszystkich), która jest im ZUPEŁNIE OBCA!!! To są główne powody, dlaczego Polacy w Australii nie słuchają polskojęzycznego programu radia SBS, co wykazały badania przeprowadzone przez Urszulę Płatek z Uniwersytetu Zielonogórskiego. Tylko 20% Polaków słucha tego radia bardzo często lub często, 20% czasami i 60 bardzo rzadko lub wcale. Bowiem Polacy w Australii – ci, którzy przybyli tu po wojnie, gdyż nie chcieli żyć w komunistycznej Polsce, i większość tych, co przybyli tu w grupie tzw. emigracji posoliodarnościowej nie chcą słuchać tendencyjnych wiadomości i komentarzy lewackiego POpaprańca Szperkowicza. Część osób z emigracji posolidarnościowej uciekła wówczas z Polski, gdyż była związana z reżymem i obawiała się, że naród rozliczy ich z łajdacko-bandyckiej przeszłości! Większość z nich to wrogowie Polski i Polaków, ludzie, którzy nie biorą udziału w patriotycznym życiu polskim w Australii. Ciekawe czy i ilu z nich związało się z lewicowym przecież Australijskim Instytutem Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs?! Jeśli chodzi o mnie, to jak tylko mogę słucham polskojęzycznego programu radia SBS; po prostu jako osoba interesująca się Polonią australijską (jak Pan wie jestem najbardziej płodnym historykiem Polonii australijskiej) chcę wiedzieć co się dzieje w odniesieniu do spraw polskich w Australii. Jednak nigdy, jako dziennikarz, nie myślałem pracować w tym radiu i nawet z nim współpracować. W latach 1979-89 współpracowałem z społecznym radiem etnicznym 2EA w Sydney, (kto dzisiaj to pamięta, kto pamięta, co mówiłem, a mówiłem wiele ciekawych rzeczy jak np. w kilku odcinkach o Radzie Naczelnej Organizacji Polskich w Australii?), prowadzonym przez Józefa Drewniaka i czyniłem to tylko z przyjaźni do niego. Bowiem żaden ambitny dziennikarz nie pracuje w radiu. TO STRATA CZASU. Tam pracuje się tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Praca dziennikarzy radiowych idzie na marne (ulatnia się w powietrzu) i nawet najlepsi dziennikarze radiowi po odejściu z pracy są skazani na CAŁKOWITE zapomnienie. Już dzisiaj taka Sadurska czy Lubieniecki są zerem, po odejściu z radia będą NIKIM do kwadratu – zwykłymi zjadaczami chleba, których wszyscy mają w nosie! Poza tym jak bym się zgłosił do pracy w polskojęzycznym programie radia SBS, to jakie miałbym szanse na dostanie pracy? Żadne! Gdyż jest to praca zarezerwowana przez lobby, mające duży wpływ na osoby o tym decydujące, dla “samych swoich”. Najlepszym tego przykładem było to jak postąpiono z p. Kasią Łańcucką, która prowadziła świetne i patriotyczne wiadomości w polskim programie radia 3EA w Melbourne, które zastąpiło radio SBS. Nie dostała się do radia SBS, bo rzekomo nie znała dobrze… języka polskiego! I nic nie mógł jej pomóc w tej sprawie nawet jej mąż, Krzysztof Łańcucki, który wówczas był prezesem Rady Naczelnej Polskich Organizacji w Australii, bo wpływowe osoby o tym zadecydowały i chciały mieć swoich ludzi w radiu. Chociaż jestem najbardziej płodnym pisarzem polskim w Australii (18 wydanych książek, w tym kilka o Polakach w Australii), największym historykiem powojennej emigracji polskiej w Australii, wielkim podróżnikiem (77 państw) i mam wiele innych osiągnięć (niedawno przesłałem Panu i polskojęzycznemu programowi radia SBS listę moich 60 osiągnięć), polskojęzyczny program radia SBS mnie bojkotuje. Przez 20 lat nigdy nie zaproszono mnie do radia. Dawno temu, jak Zandler zrobiła mi świństwo w radiu 3EA, kłóciłem się z bandą polskich radiowców, a ślad tego jest w Hansard Parlamentu federalnego (jest w Internecie). Potem machnąłem na tę bandę-radio ręką, bowiem MAM JĄ W NOSIE i ignorowanie mnie przez ten program. Bowiem nie zależy mi na “brylowaniu” wśród małej garstki słuchaczy, w 80-90 procentach starych i schorowanych czy lewaków, z których żaden nie kupi żadnej mojej książki, którzy dziś słysząc w radiu o Kałuskim, jutro nie będą wiedzieli-pamiętali kto to jest. Powtarzam: na takiej reklamie mi nie zależy. I mógłbym im napisać, że mam ich radio gdzieś i tam mogą je sobie wsadzić! Jednak sam fakt bojkotu mnie przez tę bandę ZER intelektualnych i dziennikarskich, a przede wszystkim moralnych jest bardzo wymowny. Natomiast skandalem jest to, że państwowe radio, które jest finansowane z pieniędzy podatnika, a więc i moich, mojej licznej rodziny i jeszcze liczniejszych przyjaciół i znajomych, traktują jak swój własny folwark, okazując przy tym wyjątkowe chamstwo i butę. Czy nie naprawdę to głupie, podłe i zawistne polactwo z piekła rodem?!!! Pytaniem jest czy na bojkot mojej osoby mają przyzwolenie dyrekcji radia SBS czy może rządu australijskiego? I trzeba na nie od razu odpowiedzieć, że na pewno nie, że statut radia na pewno zapewnia służenie CAŁEJ danej społeczności, a nie tylko swoim kolesiom i wybranym osobom. Skąd, więc taka zuchwałość, chamsto, buta i taka pewność pracowników polskojęzycznego progranu radia SBS, że mogą prowadzić ten program według swego widzimisię i wbrew statutowi radia SBS? Na czyją pomoc liczą jak ktoś odda do sądu SBS za rasizm i na przykład bojkot jakiejś osoby? Czy przypadkiem nie liczą na pomoc Żydów i Australijskiego Instytutu Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs?! Panie Profesorze, czy wówczas Australijski Instytut Spraw Polskich - – Australian Institute of Polish Affairs pomoże im w walce z patriotami polskimi?! Tak, wojna 1939-45 i 45 lat rządów komunistycznych w Polsce (1944-89) oraz antypatriotyczne rządy polskie po 1989 roku w dużym stopniu zniszczyły naród polski. Dzisiejsi mieszkańcy Polski to ludzie mówiący tym samym językiem (polskim) jednak dzielą się chyba pół na pół na Polaków i polactwo. Polacy są patriotami, polactwo myśli tylko o pieniądzach. Ich hasłem jest „Człowiek tylko pieniędzem żyje. Mamy w d... Polskę, Polaków i wszystko, co polskie”. Niektórzy z nich urządzili się w Polsce, tak jak Kaszub Donald Tusk, który napisał otwarcie, że „Polska to nienormalność”, a niektórzy wyjeżdżają po dolary ponoć (w ich głupich-zmaterializowanych głowach!) „leżące na drodze” na Zachód i swoim dzieciom już tam urodzonym, tak jak ci, którzy wyjechali niedawno do Wielkiej Brytanii czy Irlandii, nadają imiona anglosaskie i wszystko co polskie, poza może wódką, mają w d.... To nowoczesna młodzież, wykształcona na barachło w postkomunistycznej Polsce; młodzież, która w większości głosuje na postkomuchów lub Donalda Tuska. Mój dziadek, Kaszub z krwi i kości od stuleci (spod Starogardu Gdańskiego), a przy tym patriota polski mówił mi często, kiedy żyłem w komunistycznej Polsce: „Przeklęty ten mąż, który za lepszą strawę, za lepsze odzienie zaprzeda swą wolność i swoje sumienie”. Jestem Polakiem – patriotą polskim i dlatego „na nerwach mi grały i grają” tendencyjne – lewackie korespondencje Jerzego Szperkowicza. Ale nie tylko mi, ale także wielu moim znajomym. Także jeden z internautów pod moim artykułem “Zamordyzm Tuska także… w Australii” napisał: “…Również mieszkam w Australii i również mam ochotę wywalić radio przez okno, kiedy słucham polskojęzycznej audycji radia SBS... To prawda, że radio SBS (polska sekcja) nieobiektywnie relacjonuje przebieg wydarzeń w Polsce mieszając prawdę z kłamstwem...”. Wywołuje to niezadowolenie u wielu Polaków. W wydawanym w Melbourne „Tygodniku Polskim” ukazało się szereg wypowiedzi w tej sprawie (nie ostatnio jednak, do czego jeszcze powrócę). Co więcej i o dziwo, polskojęzyczny program państwowego radia SBS sam się przyznał, że ma wrogów wśród Polaków. Otóż w dniach 11-12 czerwca 2011 w stolicy Australii – Canberze odbywał się zjazd wyborczy Rady Naczelnej Polonii Australijskiej i Nowozelandzkiej. W polskojęzycznej audycji nadanej 13 czerwca 2011 roku podano, że na sali obrad miał miejsce protest przeciwko obecności na zjeździe dwóch „dziennikarzy” tego programu radiowego. Prezenterka tłumaczyła, że obowiązkiem radia jest RZETELNE informowanie z życiu Polonii australijskiej i stąd tam był. Jednak, jeśli się nie mylę, w radiu prawie nic nie powiedziano o tym zjeździe. Musiało być gorąco na sali obrad skoro radio postanowiło wspomnieć o tym przykrym incydencie dla niego i dać swoje wyjaśnienie. – Przeciwko obecności polskojęzycznych „dziennikarzy” radia SBS na sali zaprotestował przewodniczący zjazdu, inż. Krzysztof Łańcucki, prezes Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii. I słusznie, bo to był zjazd polskich, a nie polskojęzycznych organizacji polskich w Australii. Polskojęzyczni „dziennikarze” mogli być po prostu nie tyle rzetelnymi dziennikarzami, co szpiegami pewnych polskojęzycznych, ale wcale nie życzliwych Polakom kół! Wszak Anna Sadurska jest członkiem AIPA, a Rada Naczelna Polonii Australijskiej i Nowozelandzkiej i Australijski Instytut Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs ze sobą nie współpracują, a jeśli chodzi o reprezentowanie Polaków w Australii to konkurują ze sobą. Jak widać wielu Polaków nie wierzy w tę „rzetelność” i w ogólną rzetelność polskojęzycznego programu! Postanowiłem, więc sam zareagować na lewackie pseudodziennikarstwo Szperkowicza i bliżej przyjrzeć się polskojęzycznemu programowi radia SBS. Owocem tego zainteresowania się polskojęzycznym programem radia SBS jest artykuł pt. „Zamordyzm Tuska także... w Australii”, który m.in. ukazał się w polskich portalach: „KWORUM. Polsko-Polonijna Gazeta Internetowa”, „NOWY EKRAN. Niezależny serwis społeczności blogerów”, „Wirtualna Polonia”, „Nieznudzeni Polską. Blogerzy bez cenzury”, międzynarodowy „WASA Live” (po polsku), a na echa jego można nawet natrafić w dzienniku „Rzeczpospolita”. Co ciekawe, tym moim artykułem zainteresował się z jakiś powodów portal irański „ir.smskadeh.www”. Poniżej załączam ten artykuł i NIEKTÓRE materiały z nim związane. Te dwa komentarze internautów po moim artykule “Zamordyzm Tuska także… w Australii” zainteresowały mnie: „Pan Kałuski najwyraźniej zapomniał, co wcześniej pisał na temat działalności AIPA. Może warto by przypomnieć? Proponuję zaprosić go na 82 Murray Rd w Croydon” i głos Krystyny Ruchniewicz-Misiak: „Zadziwiające, że p. Kałuski nie zorientował się, że Jerzy Szperkowicz występuje, jako korespondent w audycjach radia SBS w jęz. polskim w programach nadawanych z redakcji w Melbourne przygotowywanych przez zaprzyjaźnioną z nim p. Joannę Todisco. Swego czasu interweniowałam w sprawie stronniczości wypowiedzi tego korespondenta u koordynatorki obydwu polskich redakcji w Sydney i w Melbourne p. Anny Sadurskiej… bez reakcji z jej strony, – czyli Szperkowicz ma pełne przyzwolenie tej pani na występowanie w radiu SBS jako tuba propagandowa „JEDYNIE SŁUSZNEJ PARTII” – PO”. – Dodam tu, że Krystyna Ruchniewicz-Misiak jest byłą znaną działaczką „Solidarności” w Polsce, a w Australii działaczką polonijną, związaną ostatnio z „Tygodnikiem Polskim” w Melbourne. Pierwsza wypowiedź raczej sugeruje, że polskojęzyczny program radia SBS jest pod kontrolą ideologiczną (?) Australijskiego Instytutu Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs, a druga, że Szperkowicz jest przyjacielem Joanny Todisco z redakcji radia SBS w Melbourne i występuje w radiu za przyzwoleniem Anny Sadurskiej, koordynatorki obydwu polskich redakcji radia SBS w Sydney i w Melbourne. Postanowiłem zbadać tę sprawę. I odkryłem ciekawe fakty. Wszystko zaczyna się od jajka (ab ovo). Skąd więc się wziął Australijski Instytut Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs: kto go założył i w jakim celu? Trudno odpowiedzieć na to drugie pytanie, gdyż całą prawdę o tym mogliby powiedzieć jego założyciele, ale oni tego nie zrobią! To ma być sekretem. Najlepszym na to dowodem jest to, że w polskiej Wikipedii w Internecie, liczącej ponad 800 000 haseł (!), nie ma hasła Australijski Instytut Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs. A dzisiaj jest znane na całym świeciepowiedzenie: Jeśli nie ma ciebie w interenecie, to znaczy, że ciebie nie ma. Ale hasło: Australijski Instytut Spraw Polskich istnieje w Interenecie, tylko że w języku... angielskim, jako Australian Institute of Polish Affairs. Brak hasła w języku polskim w Wikipedii jest dla mnie najlepszym dowodem na to, że ignorując rodaków w Kraju sam Australijski Instytut Spraw Polskich-Australian Institute of Polish Affairs nie uważa się za instytut POLSKI!
Czy to nie dziwne, że instytucja, która uważa się za polską i ma służyć promocji polskich spraw w Australii nie uważa za konieczne informować społeczeństwo polskie o swym istnieniu i swej działalności?! Istnienie i działalność Australijskiego Instytutui Spraw Polskich ma być więc dla Polaków sekretem tak jak sekretem jest każde lobby. Bo AIPA jest w dużym stopniu lobby. Niby ma robić lobbing w sprawach polskich na australijskim podwórku. Ale ja w to nie wierzę. Wierzę, że lobbing na rzecz spraw polskich to tylko margines ich celów dla mydlenia oczu Polakom. Dlaczego tak przypuszczam? Otóż dlatego, że jest to instytucja raczej żydowsko-polska niż polsko-żydowska. Jej członkami czy osobami popierającymi są Żydzi, Polacy i „Polacy” oraz garść Australijczyków. Instytucja żydowsko-polska czy polsko-żydowska - w zasadzie nie robi to żadnej różnicy. Sam fakt, że są w niej Żydzi i odgrywali czy odgrywają w niej decydującą rolę (w latach 1997-2001 prezesem AIPA był prof. Martin Krygier pochodzenia żydowskiego), wskazuje na to, że jego lobbing był i jest skierowany raczej na interesy bardziej żydowsko-izraelskie niż polskie i na to, że chcą oni w miarę możności kontrolować i wpływać na działalność polską w Australii oraz występować w imieniu Polonii australijskiej. W biogramie prof. Andrzeja Ehrenkreutza, założyciela Australijskiego Instytutu Spraw Polskich-Australian Institute of Polish Affairs, w internetowej polskiej Wikipedii, czytamy, że był „kluczowym aktywistą (Instytutu) i kontaktem przy wielu polsko-żydowskich negocjacjach”. – Czego dotyczyły te negocjacje i dlaczego – jeśli się nie mylę – nigdzie nie zostały opublikowane czy zreferowane? Polacy mają chyba prawo wiedzieć co rzekomo w ich imieniu prof. Ehrenkreutz uzgadniał z Żydami, szczególnie w odniesieniu do spraw polskich. Czy to raczej nie chodziło o przekazanie przez Żydów instrukcji, jak ma być prowadzony Instytut i jaka ma być jego działalność? Pamiętam bardzo dobrze, że kiedy powstał Australijski Instytut Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs to wielu czołowych działaczy polonijnych mówiło, że powstał on jak konkurecja dla Rady Naczelnej Polonii Australijskiej, po tym, jak prof. Ehrenkreutzowi nie udało się skłonić Radę Naczelną do przyjęcia jego „strategii politycznej” po upadku komunizmu w Polsce. Nie wierzę, że w Australijskim Instytucie Spraw Polskich-Australian Institute of Polish Affairs byli czy są Żydzi, którzy angażowali by się tylko w sprawy polskie – w promocję spraw polskich w Australii. Antysemityzm jest ciągle poważnym problemem na świecie, także i w Australii, a Izrael w morzu wrogów potrzebuje jak największej pomocy ze strony przyjaznych im grup na całym świecie. Poza tym upadek komunizmu we Wschodniej Europie, w tym także i w Polsce, został przyjęty przez wielu Żydów i Izrael źle lub z trwogą i Izrael starał się wówczas zapewnić sobie wpływy polityczne w tej części Europy. Takim proizraelskim lobby rzekomo polskim miał być m.in. Australijski Instytut Spraw Polskich-Australian Institute of Polish Affairs. Żydowski „lobbing” w Australii polega m.in. na monitorowaniu lub - jeśli jest to możliwe - kontrolowaniu mediów etnicznych. A więc radiowach programów etnicznych i prasy etnicznej. Odnośnie polskiego programu radiowego było to o tyle ułatwione, że kiedy on powstawał żyło w Melbourne jeszcze dużo Żydów mówiących po polsku. Łatwo, więc było z polskiego programu zrobić program polskojęzyczny. Jednak nikt nie robił badań ilu Żydów znających język polski słucha polskiego programu (dzisiaj jest to już chyba bardzo mała garstka ludzi!). Wszak dla Żydów radio SBS nadaje programy radiowe w językach: angielskim, hebrajskim i jidysz. Na pewno wielu Żydów w Australii znało język niemiecki, ale zapewne nie czyniono starań o podporządkowanie im programu w języku niemieckim!!! Najlepszym na to dowodem, że Żydzi pragnęli i pragną kontrolować polski program radia SBS jest to, że koordynatorem polskiego programu społecznego radia etnicznego 3EA w Melbourne został w 1980 roku Żyd polski Stanley Robe. Wspaniały i kulturalny człowiek oraz prawdziwy Jankiel (tak ja go wspominam), ale jednak Żyd, co wywołało ostre protesty ze strony Polaków (zob. Rocznik „Tygodnika Polskiego” 1980). Nie wiem czy można powiedzieć, że Żydzi kontrolują polskojęzyczny program radia SBS. Jeśli kontrolują to raczej pośrednio, przez życzliwe im osoby w nim pracujące. Stąd przez tą życzliwość obowiązkowe są w polskojęzycznym programie np. coroczne audycje o „powstaniu” w Getcie Warszawskim (to nie było żadne szumnie brzmiące powstanie, a tylko zwyczajna samoobrona – i to jedynie garstki Żydów!, która dzisiaj miała i ma przykrywać wielkie polskie Powstanie Warszawskie 1944, tak jak garstka polskojęzycznych Żydów w Australii ma marginalizować w radiu SBS setki razy większą grupę Polaków w Australii!), a Żydzi polscy są ogólnie w tym programie uprzywilejowani. Każdy z nich ma łatwy dostęp do mikrofonu. Nie ulega wątpliwości, że gdybym był Żydem to także miałbym łatwy dostęp do mikrofonu!To jest czysty rasizm! Ale nikt z Żydami nie wygra w Australi!!! „Polski” program radia SBS to jedyny spośród setki etnicznych programów w tym radiu, który przede wszystkim nie służy danej grupie etnicznej, czyli polskiej. TYLKO tzw. polski program w radiu SBS nie jest POLSKI, a tylko polskojęzyczny, co nam wbijają do głowy z jakimś sadyzmem (!) głównie Anna Sadurska i Andrzej Lubieniecki z programu w Sydney. Innym przykładem jest epizod z historii „Tygodnika Polskiego” z okresu redagowania go przez Michała Filka. Podczas jego kilkumiesięcznej choroby zastępowała go Bogumiła Żongołłowicz, związana z Australijskim Instytutem Spraw Polskich. „Tygodnik Polski” z tego okresu był jakby biuletynem Instytutu, co wywoływało ogromny sprzeciw społeczeństwa polskiego i spowodowało, że Żongołłowicz jest dzisiaj traktowana wśród Polaków, jako czarna owca. W 1989 roku upadła władza komunistyczna w Polsce. Zainteresowania polityczne leżącego na Bliskim Wschodzie, a więc w Azji, Izraela nie ograniczają się tylko do bliższych i dalszych swoich sąsiadów azjatyckich, ale są globalne, gdyż Żydzi mieszkają w kilkudziesięciu krajach na wszystkich kontynentach. W każdym z tych krajów miejscowa społeczność stanowi izraelskie lobby. Polska należy do krajów, którymi Izrael wyjątkowo się interesuje. I wcale nie przez wielowiekową historię Żydów w Polsce, w której w XVIII w. mieszkało 70% światowego żydostwa. To dla państwa izraelskiego nie ma dużego znaczenia, bo to czas przeszły dokonany. Izraelskie zainteresowania Polską są natury czysto polityczno-finansowej. Robi się wszystko, aby poprzez lobby żydowsko-polskie w Polsce i różne naciski polityczne, głównie Stanów Zjednoczonych Ameryki (np. nacisk na prez. Obamę, aby podczas niedawnej jego wizyty w Polsce poparł ich roszczenia finansowe wobec Polski) mieć jak największe wpływy w kolejnym rządzie polskim i wymusić na nim wypłacenie Żydom 65 miliardów dolarów odszkodowania za mienie zrabowane im przez hitlerowców i żydowskich komunistów (!) w powojennej Polsce. Przecież największym złodziejem ich majątku był Żyd Hilary Minc, który po wojnie kierował reżymową gospodarką. Mojemu ojcu reżym komunistyczny zabrał wielką aptekę (20 pracowników!). Ale zgodnie z tym co chcą Żydzi od rządu polskiego, im się należy odszkodowanie przede mną. Bo oni są pokrzywodzonymi Żydami. A mój ociec nie był poszkodowany?! – Czysty rasizm!!! Żydowskim rasizmem jednak nikt się nie martwi, w tym – mimo pewnych posunięć - także wrażliwy na polski antysemityzm Australijski Instytut Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs i polskojęzyczny program państwowego radia SBS (o czym poniżej). Co więcej, jestem pewny, że niektórzy z Was za ten artykuł, za potępienie żydowskiego rasizmu będą mnie wyzywać od antysemitów. – Mogę Wam odpowiedzieć: siadam na Was, Panowie!, gdyż moja cała działalność dziennikarsko-literacka wcale nie wskazuje na to, że jestem antysemitą. A już na pewno że nie jestem przyjacielem Izraela. Największym i najbardziej wpływowym lobby żydowskim w Polsce jest wydawany w Warszawie dziennik „Gazeta Wyborcza”. Jej redaktorem jest Żyd Adam Michnik (we Francji w 1990 roku został ogłoszony Żydem roku!) i wśród jego współpracowników było i jest dużo Żydów i niestety dużo z pochodzenia Polaków, którzy w większości „za lepszą strawę i lepsze odzienie” czy za genetycznie w nich siedzącą zdradę, „zaprzedali swą wolność i swoje sumienie” i zdaradzli Polskę i naród polski. Wręcz obsesyjną jest nienawiść Michnika do polskich patriotów, których ostatnio ciąga po sądach! – Stare polskie porzekadło mówi (a one są mądrością narodów), że „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Ojciec Michnika – Ozjasz Szechter (tak powinien prawdziwie nazywać się Michnik, ale on chce ukrywać swe żydowskie pochodzenie przed Polakami!), żyd lwowski i członek Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, dążącej do oderwania Lwowa od Polski, przed wojną działał na szkodę Polski i był agentem sowieckiego NKWD, za co siedział we więzieniu. W 1945 roku Lwów stał się sowiecki, ale ten polakożerca – na nasze nieszczęście! - zamiast zostać tam – w swoim ukraińskim Lwowie, udał się do Polski, aby ją sowietyzować. Jego żona Helena w okresie stalinowskim pisała podręczniki zakłamanej historii Polski (przywiozłem jeden ze sobą), którą wszczepiła Adasiowi, który pod jej natchnieniem studiował historię, wykładaną na komunistycznym Uniwersytecie Warszawskim, a więc także zakłamaną. Dużo starszy brat Adasia – Stefan Michnik w okresie stalinowskim jako sędzia skazywał na śmierć polskich patriotów, a bojąc się później o własną skórę wyjechał do Szwecji. Polskie prawo ściga go międzynarodowym listem gończym. Niedawno na jednym ze stadionów polskich kibice wywiesili olbrzymi plakat z tekstem” „Michnik, przeproś za ojca i brata!”, co pokazywały portale internetowe. Niedawne odznaczenie Adama Michnika przez prezydenta Bronisława Komorowskiego rodem z Platformy Obywatelskiej, której rząd – przez zaniedbanie obowiązków służbowych - ma na swoim sumieniu tragiczną śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 innych osób pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku, Orderem Orła Białego, mamy pełne prawo przyjmować, jako odznaczenie człowieka, który wraz z „Gazetą Wyborczą” zwalcza polską demokratyczną opozycję parlamentarną oraz patriotów polskich i wyjątkowo plugawo zwalczał prez. Lecha Kaczyńskiego. Czyli jest wielkim skandalem!!! Chyba wszyscy Polacy (nie mam na myśli nielicznego polactwa!) w Australii potępiają „Gazetę Wyborczą” za jej lewactwo, sympatię do postkomunistów i w ogóle antypolską postawę. I nie tylko Polacy krytykują głupie wypociny Adama Michnika. Recenzując niedawno wydaną w Ameryce książkę Adama Michnika "In Search of Lost Meaning: The New Eastern Europe" redaktor amerykańskiego tygodnika “The Economist” Edward Lucas uważa, że apokaliptyczny ton charakteryzujący publicystyczną twórczość na tematy polskie Adama Michnika trąci myszką. Lucas pochwałę Michnika dla ostatniego I sekretarza PZPR gen. Wojciecha Jaruzelskiego uznaje za najbardziej kontrowersyjny aspekt książki (PAP 16.6.2011). Także wszyscy POLACY w Australii uważają, że polskojęzyczny program radia SBS, który jest programem państwowym i finansowanym przez podatników, w tym także Polaków, jest jak gdyby jaczejką propagandową „Gazety Wyborczej”. Także Australijski Instytut Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs jest znienawidzoną placówką wśród Polaków w Australii. Najświeższym na to przykładem jest to, że podczas spotkania prof. Jerzego Roberta Nowaka z Polakami w Domu Polskim w Footscray w niedzielę, 22 maja 2011 roku Instytut został publicznie nazwany przez jednego z organizatorów spotkania Australijskim Instytutem Spraw Niepolskich, co spotkało się z gromkimi brawami publiczności. Oczywiście polskojęzyczni pracownicy radia SBS temu zaprzeczą. To naturalne. Ale osobiście uwieżyłbym w ich zaprzeczenie, gdyby poparło je oficjalnie przeprowadzone i otwarte dla wszystkich dochodzenie (inquiry) w tej sprawie przez dyrekcję radia SBS czy ministerstwa komunikacji i imigracji. Jeśli przyjmujemy, że polskojęzyczny program jest tubą antypolską i lewacką tubą propagandową „Gazety Wyborczej”, to jak się to stało i czy dyrekcja radia SBS o tym wie? Tego to może i nie wie. Ale na pewno wie, jakie lobby ten program radiowy kontroluje. Tylko, że tego się nigdy nie dowiemy. Możemy się tylko domyślać, kto kontroluje polskojęzyczny program radia SBS. Pozostaje, więc nam przyjrzeć się faktom. Faktom namacalnym. Chociaż w anglojęzycznym haśle w Wikipedii o Australian Institute of Polish Affairs jest napisane, że jest to instytucja apolityczna, to nie ulega wątpliwości, że ideologicznie Australijski Instytut Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs jest zbliżony do poglądów „Gazety Wyborczej” i sprowadził do Australii na prelekcje i spotkania Adama Michnika. Nie tylko jego. Ściągnął do Australii, aby nas „oświecili”, wiele innych osób – zazwyczaj polityków o lewicowach poglądach czy osób dalekich od polskiego patriotyzmu (Bronisław Geremek, Marek Belka, Leszek Balcerowicz, Adam Rotfeld) oraz np. wroga Kościoła katolickiego, Stanisława Obirka, który jako jezuita prowadził dialog z Żydami i w 2005 roku zrzucił sutannę i ożenił się z Żydówką z Ambasady Izraelskiej w Warszawie (zamiast dialogów teologicznych, prowadził widać dialogi miłosne!) czy abpa Józefa Życińskiego, który był tajnym współpracownikiem komunistycznej bezpieki, o którym znany reżyser Grzegorz Braun podczas spotkania na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim (11.4.2011) powiedział: „Józef Życiński, jako uczestnik życia publicznego w Polsce był kłamcą i łajdakiem”. Instytut nigdy nie zaprosił do Australii polityka polskiego o patriotycznych poglądach! I to mówi samo za siebie. Jeden z członków Australijskiego Instytutu Spraw Polskich toczył walkę na gruncie legalnym z ukazującym się w Melbourne „Tygodnikiem Polskim” za rzekomy antysemityzm pisma. Tymczasem pismo tylko zwalczało bezwstydny żydowski antypolonizm w Australii. Kto mnie teraz przekona, że to nieprawda, że były dziennikarz komunistyczny Jerzy Szperkowicz, który również jest żonaty ze znaną polską Żydówką – Hanną Krall (!), nie został korespondentem warszawskim radia SBS za protekcją Michnika czy Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs lub samych Żydów?! Kto mnie teraz przekona, że się mylę myśląc, że „polski” program radia SBS nie jest polskim, a tylko polskojęzycznym, bo o to postarali się Żydzi czy może nawet Australijski Instytut Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs?! Jednak najważniejszym faktem jest ten: jak wiemy najpierw koordynatorką polskojęzycznego programu radia SBS była przez długie lata, (kto był zadowolony z jej pracy?!) Halina Zandler, a obecnie jest Anna Sadurska. Obie są członkami Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs. I to daje dużo do myślenia i wszystko wyjaśnia!!! Przecież jest jasnym jak słońce, że członek PZPR popierat tę partię, a członek Australijskiej Partii Pracy popiera tę partię, że katolik chodzi do kościoła katolickiego, a członek jakiejś mafii jest jej wiernym sługą! Kto teraz uwierzy w to, że polskojęzyczny program radia SBS nie jest podporządkowany ideologii i polityce Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs?! Każda partia polityczna i każde lobby pcha swoich ludzi tam gdzie może i w tym celu, aby im służyły! Dlaczego AIPA miały by być inna?! Kto mnie teraz przekona, że bojkotowanie mnie i wielu polskich działaczy społecznych w Australii o patriotycznej postawie przez polskojęzyczny program radia SBS nie ma nic wspólnego z tym, że tak Zandler i Sadurska to „ludzie AIPA”?! A jestem bojkotowany tylko dlatego, że jestem patriotą polskim, z czym oni walczą!!!
13 maja 2011 wysłałem poniższy e-mail do polskojęzycznego programu radiowego: Anna Sadurska Koordynator Polski Program Radia SBS Sydney
List otwarty Szanowna Pani, W dzisiejszym programie australijskiej stacji telewizyjnej Channel 9 „Today” w podawanych wiadomościach o godzinie 8 rano, mówiąc o procesie sądowym w Niemczech ukraińskiego zbrodniarza na usługach Niemców – hitlerowskiej machiny zbrodni (chodziło o mordowanie Żydów) Iwana Demjaniuka powiedziano, że był strażnikiem w „Polish concentration camp” („polskim obozie koncentracyjnym”). Wyrażam nadzieję, że polskojęzyczny program radia SBS nie tylko zainteresuje się tym obrzydliwym kłamstwem, które zniesławia naród polski w czołowej australijskiej stacji telewizyjnej, ale także potępi tę wyjątkowo podłą niegodziwość w swoim programie. Dobrze by było, aby pracownicy polskojęzycznego programu wysłali również do dyrekcji Channel 9 list protestacyjny, podpisany przez Was wszystkich. Była by to wymowna – także dla dyrekcji Channel 9 - reakcja dziennikarzy SBS na podłość dziennikarzy z Channel 9. Pozdrawiam, Marian Kałuski
Niestety, pracownicy polskojęzycznego programu radia SBS nie tylko, że zignorowali mój list, ale w ogóle nie poruszyli tej sprawy w polskojęzycznym programie. – Nie mogli czy nie chcieli? A może nie czują się Polakami i ich sprawa obrony dobrego imienia Polski i Polaków w ogóle nie interesuje?! A jeśli chodzi o wolność słowa, to, jakim jej marnym rzecznikiem jest mąż czy były mąż Anny Sadurskiej - Wojciech Sadurski pokazuje artykuł byłego publicysty „Gazety Wyborczej” Romana Graczyka pt. „Nie ma cenzury, jest drastyczny brak równowagi”, który ukazał się w dzienniku „Rzeczpospolita” z 30 maja 2011 roku. Jak widać, tą „wolnością słowa” w interpretacji jej bliskiego człowieka zaraziła się Anna Sadurska i jej banda radiowa! No i owoce tego mamy. 22 maja 2011 byłem w Domu Polskim w Footscray na odczycie prof. Jerzego Roberta Nowaka i dowiedziałem się, że w polskojęzycznym programie radia SBS dokonano cięć w jego wypowiedziach krytycznych o znanym polonofobie Tomaszu Grossie (publiczna wypowiedź). Czyli CENZURA w wolnej i demokratycznej Australii, gdzie w mediach publicznych przestrzega się wolności słowa – wolności opinii! I to cenzura fundowana za pieniądze podatników, a więc także Polaków i MOJE!!! A co sama AIPA robi dobrego dla Polski (ogólnie, a nie tylko dla swoich kolesiów w Polsce) i Polaków w Australii?! Warto o tym nas poinformować. Bo wyczuwamy, że nic. Wasza strona internetowa prowadzona tylko w języku angielskim niewiele mówi o Waszej działalności.
Jeśli wszystko co tu napisałem jest prawdziwe, a wszystko, wskazuje na to, że tak jest, szczególnie w odniesieniu do polskojęzycznego programu radia SBS, to działalność Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs i polskojęzycznego programu radia SBS jest sprzeczna z prawem i zwyczajami australijskimi (w mediach i tzw. „fair go”). Wprowadziliście nam tu zwyczaje rodem z komunistycznej PRL i „Gazety Wyborczej”! Jeśli członkami Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs są jacyś prawdziwi Polacy, to przypuszczam, że większość z nich kieruje się więcej dobrem osobistym (w Australii warto trzymać z Żydami!) niż dobrem Polski, Polaków i społeczności polskiej w Australii. Na pohybel polskojęzycznym, (bo nie jesteście Polakami!!!) radiowcom z radia SBS. Dla mnie są oni śmieciem moralnym!!! A Polacy takich ludzi jak oni nazywają dosadnie s... I słusznie!
No i to samo kieruję do Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs jeśli naprawdę jest inspiratorem bojkotowania mnie przez polskojęzyczny program radia SBS. A ogólnie: jak mówi stare rosyjskie powiedzenie - „Napluć i przykryć”. Panie Profesorze, wstyd, że Pan swoim nazwiskiem żyruje działalność Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs, czy jak kto woli Australijskiego Instytutu Spraw Niepolskich. Marian Kałuski
P.S. Noszę się z zamiarem opublikowania tego listu i zainteresowania sprawą odpowiednich polityków i instytucje australijskie oraz oddać do sądu radio SBS za rasizm i dyskryminację mojej osoby. Dlatego jeśli Pan/Australijski Instytut Spraw Polskich oraz koordynatorka polskojęzycznego prograniu radia SBS, Anna Sadurska, macie jakieś uwagi, to mają Państwo na to dwa tygodnie. Tak prof. Jan Pakulski/Australijski Instytut Spraw Polskich jak i Anna Sadurska/polskojęzyczny program radia SBS nie odpowiedzieli na ten list, na daną im sugestię zweryfikowania podanych w nim informacji i przypuszczeń. Jak widać uznali, że z PRAWDĄ trudno polemizować. Za przykładem „Gazety Wyborczej” w takich wypadkach udają, że listu nie było, że nie ma żadnej sprawy. Sprawą jest tylko to, co „Gazeta Wyborcza” czy Australijski Instytut Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs uzna za sprawę.
Z poważaniem, Marian Kałuski
Michnikowszczyzna w Australii - Część II Sytuacja „Tygodnika Polskiego” przypomina mi amerykański film „Water for elephants” (2011), który wczoraj oglądałem w kinie, (który ma akcenty polskie i słychać w nim mowę polską, którą zna nawet słonica Rosi).
Tygodnik Polski na usługach michnikowszczyzny, Kto by pomyślał, że sprzymierzeńcem w walce z patriotyzmem polskim okaże się być jedyne polskie drukowane (papierowe) pismo społeczne w Australii – wydawany w Melbourne „Tygodnik Polski”. Pismo założył w 1949 roku ks. Edmund K. Trzeciak i do upadku komunizmu w Polsce w 1989 roku było to pismo zdecydowanie niepodległościowe, a tym samym i patriotyczne. Po 1989 roku „Tygodnik Polski” pozostał pismem patriotycznym. Ten charakter zachował po dziś dzień, ale zaczyna powoli grzeszyć michnikowszczyzną. Nie tyle w odniesieniu do drukowanych informacji i materiałów, ale tego, co redakcja i pismo nie robią, a co jako pismo patriotyczne powinny robić. Sytuacja „Tygodnika Polskiego” przypomina mi amerykański film „Water for elephants” (2011), który wczoraj oglądałem w kinie (który ma akcenty polskie i słychać w nim mowę polską, którą zna nawet słonica Rosi). Jest to historia fikcyjnego cyrku Benzini Brothers Circus, rozgrywająca się w 1931 roku, a więc w szczytowym okresie amerykańskiej Wielkiej Depresji – wielkiego kryzysu gospodarczego, który uczynił z milionów Amerykanów ludzi bardzo biednych i żebraków. Bieda, którą Depresja przyniosła spowodowała zezwierzęcenie się wielu ludzi. Najlepiej widać to po zachowaniu Augusta (Christoph Waltz), żydowskiego właściciela cyrku. Cyrk był jego życiem i źródłem dochodu. Tymczasem kryzys gospodarczy powodował duży spadek publiczności na cyrkowych przedstawieniach, a przez to zmniejszenie jego dochodów, z których musiał utrzymywać duży cyrk. Rósł dług bankowy Augusta, a zmartwienia z tym związane powodowały występowanie u niego zaburzeń psychicznych – czynienia tego, czego by nie robił w normalnych warunkach. “Tygodnik Polski” jest dzisiaj także w desperackiej sytuacji finansowej i zaczyna się miotać między Bogiem a diabłem, stając się narzędziem w rękach michnikowszczyzny. Pismo do 1974 roku było własnością prywatną. Po śmierci redaktora Romana Gronowskiego w tymże roku wraz z wykonawcą jego testamentu, dr Zbigniewem Stelmachem postanowiłem uspołecznić pismo. Właścicielem pisma została Spółdzielnia Dom Polski im. T. Kościuszki w Melbourne, a dzisiaj (po tym jak w głupi sposób straciła Dom Polski w City w 1990-91) jest jej kontynuator Strzelecki Holding Pty. Ltd. Niestety, uspołecznienie pisma spowodowało, czego nie mogłem przewidzieć, że jego właścicielem uważał się i uważa każdorazowy prezes Strzelecki Holding. On i tylko on decydował i decyduje, kto będzie redaktorem pisma oraz kto może być dopuszczony do współpracy z pismem, a kto nie i ma kontrolę nad tym, co jest w piśmie drukowane. Niewiele, jeśli wcale, różni się to od tego jaka była sytuacja mediów w komunistycznej Polsce Ludowej! W 2002 roku ówczesny prezes Strzelecki Holding, inż. Andrzej Goździcki postanowił zreformować działalność “Tygodnika Polskiego”, wyrwać go ze szponów dotychczasowych ludzi, którzy uważali się za jego “właścicieli” i otworzyć pismo dla wszystkich Polaków-patriotów w Australii. Jego plan ułatwiło dobrowolne odejście z funkcji redaktora dra Zdzisława Derwińskiego. Nowym redaktorem została mgr Grażyna Walendzik, która przystąpiła do realizacji planu prezesa Goździckiego. Pismo stało się prawdziwą trybuną CAŁEJ Polonii australijskiej. Pierwszy raz od 1977 roku! Nie spodobało się to grupie osób, które do 2002 roku kontrolowały pismo. Zmobilizowali swoich znajomych i na walnym zebraniu usunięto inż. Goździckiego ze stanowiska prezesa. Nie było jednak chętnych do objęcia funkcji nowego prezesa – do wykonania brudnej roboty, czyli do ponownego podporządkowania pisma grupie osób, uważających się za prawdziwych właścicieli pisma, albo za osoby, którym wyłącznie przysługuje prawo do współpracy z pismem. Dzieła tego podjęła się Marzenna Piskozub, kobieta w bardzo podeszłym wieku (po siedemdziesiątce), ale bardzo ambitna (w negatywnym odbiorze tego wyrazu), była sekretarka-przyjaciółka dominikanina Rajmunda Koperskiego, polskiego duszpasterza w Yarraville i North Sunshine, o którym mówiono, że więcej służył sobie – swemu wygodnemu życiu w luksusie niż Bogu i Polakom (można by było o tym napisać całą książkę). Po jego wyjeździe do Polski (po skandalicznym jego zachowaniu się wobec swego następcy, o. Dominika Jałochy OP), znienawidzona przez wielu polskich parafian w Yarraville, przeniosła się do polskiego kościoła w Essendon, wiążąc się tym razem z polskimi jezuitami. Po objęciu funkcji prezesa, p. Piskozub zwolniła redaktora “Tygodnika Polskiego”, mgr Grażynę Walendzik, a na jej miejsce wsadziła swego człowieka – Józefę Jarosz, w Polsce nauczycielkę języka polskiego. Oczywiście kobieta ta tak na prawdę nie była redaktorem pisma bo o tym zawodzie nie miała zielonego pojęcia (do czego się sama przyznała w gazecie). Prawdziwym redaktorem był więc zastępca redaktora Jan Skibicki, technik poligrafii. To on wykonywał całą pracę związaną z redagowaniem gazety, włącznie z doborem większości tekstów (Witold Łukasiak “Tygodnik Polski…” Melbourne 2010, str. 142). Józefa Jarosz była więc jedynie zaufaną osobą Marzenny Piskozub z tytułem “redaktora naczelnego”, kontrolującą dla niej pismo. Natomiast grupa osób, która teraz uważała pismo “za swoje” utworzyła tzw. “Komitet Redakcyjny). Trzeba przyznać, że Piskozubowa jako “właścicielka” według własnego mniemania “Tygodnika Polskiego” dba o pismo, o jego dalsze istnienie. Zebrała i kieruje grupą ludzi, którzy bezinteresownie bez przerwy pomagają pismu (głównie korekta, wysyłka). Gdyby nie to, to może pisma dziś już by nie było. Bowiem z tygodnia na tydzień (Polonia australijska wymiera) zmniejsza się liczba jego prenumeratorów i czytelników. Jest to tajemnicą, ale pismo na pewno ma dzisiaj nakład najwyżej od 1000 do 1500 egzemplarzy, i na pewno bliższy tej pierwszej liczby. Stąd sytuacja pisma jest tragiczna. Już p. Skibicki mówił mi, że czynione są starania, aby pismo było dofinansowywane przez Stowarzyszenie “Wspólnota Polska” w Warszawie lub polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jednak trzeba by było zasłużyć sobie na taką dotację. Czy pismo krytykujące Donalda Tuska i Platformę Obywatelską i polskojęzyczny program radia SBS oraz Australijski Instytut Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs, z którym współpracuje i Ambasada Polska w Canberze i polski Konsulat Generalny w Sydney, może liczyć na jakiekolwiek dotacje z Kraju?! “Tygodnik Polski” jest ciągle pismem patriotycznym, bo gdyby przestał nim być, to pismo z braku czytelników przestało by się ukazywać. Niemniej Marzenna Piskozub stara się świecić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Na przykład odnośnie świecenia diabłu ogarka, to stałym współpracownikiem “Tygodnika Polskiego” jest więc Janusz Rygielski, osoba, która mieszkając w Polsce była członkiem komunistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jako dziennikarz pisała peany na cześć partii! Wiem, że Rygielski doradza także p. Szlechetce co do doboru tekstów zżynanych z Internetu. Natomiast ja otrzymałem informację od redaktora z prośbą o jedynie “relacje z ważnych uroczystości polonijnych, w których nie jesteśmy w stanie uczestniczyć, z uwagi na brak personelu, a relacje te są ważniejsze niż np. komentarze polityczne, na których brak nie narzekamy”, (czyli dla niego są ważniejsze przedruki niż oryginalne teksty!). Niektóre osoby (wiele związanych z jezuitami) kontrolujące teraz pismo uważały, że Marzenna Piskozub jako osoba w podeszłym wieku jak wkrótce nie umrze, to co najmniej zachoruje i zrezygnuje z funkcji prezesa. Lata leciały, a Piskozubowa, już po osiemdziesiątce, trzyma się jakoś po dziś dzień. Nie chciały, więc już dłużej czekać na jej odejście i w 2010 roku szykowały się do objęcia w swe ręce Strzelecki Holding. W każdym bądź razie tak to nam przedstawiono (pożegnalny artykuł Jana Skibickiego w “Tygodniku Polskim”). Nie udało im się. Piskozubowa zmobilizowała swoich znajomych. A dzisiaj do rządzenia Strzelecki Holding nie potrzeba wielu swoich ludzi, gdyż ogólna ilość jego członków jest bardzo mała. Zwycięska Piskozubowa zmusiła do odejścia Józefę Jarosz, rozwiązała Komitet Redakcyjny, a na redaktora naczelnego wytypowała swojego człowieka, (chociaż pismo jest własnością społeczną żaden redaktor po 1977 nie był wybrany w drodze konkursu) Wojciecha Szlachetko, lat 63, który z zawodu jest magistrem inżynierem chemikiem. Człowiek, który nie tylko że nie był i nie jest ani dziennikarzem, ani publicystą, ani nawet technikiem poligrafii, ale także osobą, która nie za dobrze zna język polski! Jego zainteresowania to jedynie sprawy polsko-żydowskie (do których podchodzi często niepoważnie), a poza tym “ochrona środowiska, zagadnienia zdrowego stylu życia, odżywiania oraz rekreacyjny sport: jazda na rowerze i wędkarstwo” (Witold Łukasiak “Tygodnik Polski…” Melbourne 2010, str. 144). – Józefa Jarosz to chociaż znała dobrze język polski, udzielała się społecznie i współpracowała z polskim programem radia etnicznego 3ZZZ i prowadziła swoją kolumnę w “Tygodniku”. Pan Szlechetko nic nigdy nie napisał w “Tygodniku” i zapewne nigdy nic nie napisze. Chociaż, jak widzimy, nie ma żadnych kwalifikacji na to, aby być redaktorem jakiegokolwiek pisma czy pisemka, został nim. Jak widać Marzenna Piskozub hołduje powiedzeniu “Mierny, ale wierny”. I jedynie to kwalifikuje go w jej oczach na redaktora “Tygodnika Polskiego”. Problem potęguje to, że wyjechał na stałe do Kanady Jan Skibicki, który przed odjazdem nauczył p. Szlachetkę trochę metrampażu (składania stron gazety). “Tygodnik Polski” składany przez Skibickiego był prawdziwym cackiem – tak estetycznie i fachowo składany, że przyjemnie było go brać do ręki. Ale Skibicki był zawodowym technikiem poligrafii. Szlachetko trochę nauczył się składania stron, ale daleko mu do Skibickiego – nie ma nawet, o czym mówić. Tymczasem zamiast porządnie redagować pismo to zachwyca się swoim metrampażem i bez przerwy pyta znajomych i działaczy polonijnych, co myślą o jego “Tygodniku Polskim”. Cóż mogą mu odpowiedzieć?! Mówią, że dobre pismo, a ten bierze tę z musu wypowiadaną pochwałę dosłownie i chwali się tym wokoło. Nabrał dużego wyobrażenia o sobie, na co wskazują jego listy, w których mędrkuje i poucza. Szlachetko jest także niepoważnym redaktorem. Przyjmuje tekst do druku, sugeruje drobne poprawki (chyba tylko po to, aby pokazać, jakim jest niby dobrym redaktorem i znawcą języka polskiego), które akceptuje autor, a następnie tekst wyrzuca do kosza! No i wielu irytuje jego biadolenie na to jak ciężka jest jego praca redakcyjna. 80% tekstów w “Tygodniku Polskim” to przedruki z Internetu, łatwe do skopiowania i przerzucenia na stronę pisma. Poza tym pan Witold Łukasiak przygotowuje mu do druku listy do redakcji, a kilka osób robi korektę oryginalnych tekstów. Wielką pomoc ma także ze strony bardzo dobrej sekretarki administracji, p. Jagody Korczak. Tymczasem p. Szlachetko twierdzi, że: “Stworzenie TP (nr std) zabiera mi 16 godz, a nr podwojnego 20 godz na dobe 7 dni w tygodniu...” i (odbija się to) „na moim zdrowiu: poprzednio znany bylem z niskiego cisnienia 115/75-80/ puls sportowy 50-53, a teraz moge to osiagnac tylko po kilkugodzinnej zabawie z wnukiem i gdy nie dochodze do komputera tygodnikowego/emaili/, etc... a na koniec dnia roboczego osiagam 215/140...”. – Czego więc nie zrezygnuje z tej zabijającej go ponoć harówki? Czy uważa, że jest niezastąpiony? Czy chce mieć pogrzeb na miarę bohatera narodowego, no bo zmarł na posterunku redakcyjnym? Jak zareagowali Marzenna Piskozub i Wojciech Szlachetko na mój artykuł pt. „Zamordyzm Tuska także... w Australii”, który redakcja otrzymała 20 kwietnia 2011 roku? Część redakcji była za jego opublikowaniem. Związana z redakcją Krystyna Ruchniewicz-Misiak, jako internauta, zabrała nawet głos na temat poruszony przeze mnie, konkretnie na temat Jerzego Szperkowicza. Kiedy się dowiedziałem, że część osób związanych z redakcją „Tygodnika Polskiego” jest za opublikowaniem mojego artykułu, to aby ułatwić jego druk (wiedziałem, że będą z tym trudności ze strony Marzenny Piskozub i Wojciecha Szlachetko) 21 kwietnia wysłałełm do redaktora e-mail z propozycją wydrukowania artykułu jako przedruk z portalu “Kworum” z taką notatką od redakcji: “Poniżej publikujemy za krajowym portalem “Forum” artykuł Mariana Kałuskiego pt. “Zamordyzm Tuska także w… Australii”, który ukazał się także w innych portalach i gazetach poza Australią, wywołując zainteresowanie Rodaków w Polsce i na świecie. Dlatego uważamy, abstrahując od tego czy się z jego treścią zgadzamy czy nie, że powinien się on ukazać także na łamach naszego pisma, gdyż porusza ważną sprawę – sprawę prowadzenia polskiego programu australijskiego państwowego radia SBS, która wywołuje sprzeciw wielu Polaków w Australii. Z przyjemnością wydrukujemy ewentualną odpowiedź w tej sprawie dyrekcji radia SBS czy kierownika polskiego programu radiowego oraz komentarze naszych czytelników. - Redakcja”. Marzenna Piskozub i Wojciech Szlachetko nawet na to nie poszli. Nie mając żadnej odpowiedzi od redakcji, 2 maja wysłałem list następującej treści do red. Szlachetki: Szanowny Panie Redaktorze, Chodzi mi o mój artykuł o polskim programie radia SBS. Będę wdzięczny jeśli poinformuje mnie Pan czy “Tygodnik Polski” jest zainteresowany tą sprawą i ew. w jakiej formie, tak abym wiedział co mam dalej z nią robić. Myślałem, że z poruszeniem tej sprawy w “TP” mogą być problemy, dlatego artykuł wysłałem do portali i gazet, z którymi współprację. Jednak szkoda by było, gdyby NIC na ten temat nie ukazało się w piśmie, chociażby to, że coś takiego ukazało się w mediach. Przecież ta sprawa na pewno interesuje wielu słuchaczy polskiego programu radiowego, którzy są także czytelnikami “Tygodnika”. 2 maja 2011 roku otrzymałem od p. Szlachetko odpowiedź następującej treści: „...W zwiazku z zainteresowaniem czytelnikow, wyrazajacych opinie, ze radio SBS, wskutek jednostronnego/bezkrytycznego poparcia obecnych "elit" politycznych w PL, jest ignorowane przez wiekszosc potencjalnych sluchaczy i / lub przyczynia sie do podzialow wsrod Polonii, uwazam, ze w tym duchu: 1/ Tygodnik moze opublikowac takie wywazone opinie, raczej niekoniecznie potencjalnych/przyszlych kontrybutorow SBS jak Pan, najlepiej w formie listow do redakcji, by uniknac "wojny" polsko/polskiej (i nie zrazac obecnego - polskiego pochodzenia - szefa SBS...”. Krótko mówiąc, redaktor „TP” postanowił nie drukować mojego artykułu, gdyż ja krytykując radio kieruję się prywatą: chcę wykopać z radia obecnych pracowników, aby samemu zająć ich miejsce (w liczbie mnogiej!), a poza tym stwierdził, że krytykę polskojęzycznego państwowego programu radia SBS uważa z wojnę polsko-polską. Tak jakby państwowe radio SBS było polską instytucją! Widząc, że drukiem mojego artykułu „Tygodnik Polski” nie jest zainteresowany, 3 maja odpowiadając red. Szlachetce zasugerowałem, aby „ktoś z redakcji pod własnym nazwiskiem czy nawet pseudonimem powinien nie w liście do redakcji, ale krótkim artykuliku wspomnieć moje wystąpienie w sprawie polskiego programu radia SBS w kilku portalach internetowych (należy je wymienić, przesłałem informacje), koncentrując się wyłącznie na tym, że Kałuski zarzuca redakcji polskiego programu dyskryminowanie pewnych osób i polskich instytucji, a przede wszystkim to, że nie tylko, że korespondentem polskim (z Polski) radia jest Jerzy Szperkowicz, który w okresie PRL był w latach 1956-74 korespondentem w Moskwie, czyli, że był człowiekiem zaufanym reżymu, ale także i to, że nie jest bezstronnym korespondentem radia SBS, że jest tylko i wyłącznie (!) tubą propagandową rządu Donalda Tuska. Kałuski uważa, że jest to sprzeczne ze zwyczajami panującymi w mediach australijskich. Autor tego tekstu mógłby zakończyć go pytaniem: Ciekawi nas co o tych zarzutach Kałuskiego pod adresem polskiego programu radia SBS myślą czytelnicy “Tygodnika Polskiego””. Także i na to nie poszedł p. Szlachetko wraz z Marzenną Piskozub. Tymczasem zaistniała nowa sprawa z polskojęzycznym programie radia SBS. 13 maja 2011 wysłałem do koordynatora tego programu, Anny Sadurskiej, list następującej treści: Szanowna Pani, W dzisiejszym programie australijskiej stacji telewizyjnej Channel 9 „Today” w podawanych wiadomościach o godzinie 8 rano, mówiąc o procesie sądowym w Niemczech ukraińskiego zbrodniarza na usługach Niemców – hitlerowskiej machiny zbrodni (chodziło o mordowanie Żydów) Iwana Demjaniuka powiedziano, że był strażnikiem w „Polish concentration camp” („polskim obozie koncentracyjnym”). Wyrażam nadzieję, że polskojęzyczny program radia SBS nie tylko zainteresuje się tym obrzydliwym kłamstwem, które zniesławia naród polski w czołowej australijskiej stacji telewizyjnej, ale także potępi tę wyjątkowo podłą niegodziwość w swoim programie. Dobrze by było, aby pracownicy polskojęzycznego programu wysłali również do dyrekcji Channel 9 list protestacyjny, podpisany przez Was wszystkich. Była by to wymowna – także dla dyrekcji Channel 9 - reakcja dziennikarzy SBS na podłość dziennikarzy z Channel 9.
Pozdrawiam, Marian Kałuski”.
Kiedy polskojęzyczny program zignorował ten list, nic o incydencie nie wspomniał w nadawanych programach przez kilka kolejnych dni i zignorował moją sugestię, aby wysłali protest do dyrekcji Channel 9, wówczas wysłałem (15 maja) treść tego listu do redakcji “Tygodnika Polskiego” wraz z następującym listem (najważniejsze fragmenty) do red. Szlachetki: “Ani w piątek, ani we wczorajszym programie polskojęzycznym (!) radia SBS nic nie powiedziano o zniesławieniu Polaków przez Channel 9 w wiadomościach nadanych 13 maja 2011. A mogli to łatwo uczynić gdyby chcieli – z komentarzem własnym lub bez!!! No i na pewno – daję głowę – nie napiszą protestu do dyrekcji Channel 9, co im sugerowałem zrobić (a taki protest miał by swoją wagę; na pewną większą od listu wysłanego na przykład przez jakiegoś tam Mariana Kałuskiego!). Tacy to Polacy! A mój dziadek ze strony matki często mówił do mnie: “Przeklęty ten mąż, który za lepszą strawę, za lepsze odzienie zaprzeda swą wolność i swoje sumienie!” Dlatego opublikowanie mojego listu w “Tygodniku Polskim” z komentarzem, że nic nie zrobili obnażyło by ich “polskość” i w ogóle tego polskojęzycznego programu, który jest tubą propagandową “Gazety Wyborczej” czy ogólnie antypolskiego polactwa… Czy Polacy muszą się na to godzić i muszą bać się tego tematu poruszać?! Rozumiem ostrożność “Tygodnika Polskiego”, ale nie przesadzajmy z tą ostrożnością. “TP” jest jedynym pismem społecznym Polonii australijskiej i chociażby z tego tytułu nie ma prawa chować głowy w piasek w sprawach tak zasadniczych. Nie jest Pan właścicielem pisma. Ale to nie znaczy, że nie ma Pan mieć prawa do jakieś niezależności redaktorskiej. Inaczej redagowanie będzie dla Pana drogą przez mękę (tej męki nie ma prawa potęgować wydawca; trzeba to jakoś dyplomatycznie wyjaśnić p. Piskozub; ona musi także zrozumieć, że “TP” nie jest JEJ pismem; jakie jest pismo – poza jego obliczem politycznym - powinno zależeć wyłącznie od redaktora – od jego zdolności redakcyjnych, a nie od widzimisię wydawcy i narzucania przez niego współpracowników pisma; przypuszczam, że przemilczenie przez “TP” mojego artykułu o polskojęzycznym programie radia SBS, który ukazał się w kilku portalach internetowych było decyzją wydawcy, który z kolei nie kierował się dobrem Polonii australijskiej, a tylko osobistymi animozjami (i politycznymi kalkulacjami); czy się mylę?). Jak długo Pan wytrzyma? Szkoda Pana i pisma! Sugeruję, bo to jest bardzo wymowne, dodanie przed moim podpisem pod listem do Anny Sadurskiej poniższego uzupełnienia: Niestety, pracownicy polskojęzycznego programu radia SBS nie tylko, że zignorowali mój list, ale w ogóle nie poruszyli tej sprawy w polskojęzycznym programie. – Nie mogli czy nie chcieli? A może nie czują się Polakami i ich sprawa obrony dobrego imienia Polski i Polaków w ogóle nie interesuje?!” List mój do radia SBS został przygotowany do druku w “Tygodniku Polskim” przez p. Witolda Łukasiaka, współpracownika p. Szlachetki. Pomimo tego i on powędrował do kosza. W liście do p. Łukasiaka tak skomentowałem ten fakt: “Piłsudski powiedział, że Dla Polski można zrobić wiele, ale nie z Polakami”. Z kolei on w e-mailu do p. Szlachetki, wysłanym 9 czerwca (także i do mnie, bo czuł się zdziwiony tak niepoważnym zachowaniem p. Szlachetki), napisał: „Na Pana życzenie przygotowałem listy do redakcji w sprawie oszczerstwa "polskie obozy koncentracyjnae" w Radiu SBS i byłem zaskoczony, że zabrakło (w ostatnim numerze „Tygodnika”) listu p. Kałuskiego”. 31 maja wysłałem do red. Szlachetki wszelki materiał dotychczas opublikowany w Internecie w odniesieniu do mojego artykułu pt. „Zamordyzm Tuska także... w Australii” wraz z następującym listem: Panie Redaktorze, Nawet Irańczycy zainteresowali się moim artykułem (patrz poniżej) i pani Krystyna Ruchniewicz-Misiak (patrz poniżej), a „Tygodnik Polski” wydawany w Australii milczy w tej sprawie jak zaklęty!!! Sprawa się rozkręca (wysłałem listy do radia SBS i prof. J. Pakulskiego z AIPA, dając im dwa tygodnie na ich uwagi do załączonego artykułu krytycznego pod ich adresem) i każdemu Wasze milczenie rzuci się w oczy! Będzie Wam głupio. Napiszę więc list do redakcji na ten temat i mam nadzieję, że go wydrukujecie za zgodą p. Marzenny Piskozub. Pozdrawiam, Marian Kałuski”.
9 czerwca wysłałem red. Szlechetce mój list do druku następującej treści: „Szanowny Panie Redaktorze, Od ponad 20 lat istnieje państwowe radio etniczne SBS, które nadaje m.in. codziennie godzinną audycję w języku polskim. Niestety audycje te w segmencie „Wiadomości” i „Korespondencja z Polski” (Jerzy Szperkowicz – w latach 1956-74 korespondent prasy reżymowej w Moskwie!) są tendencyjne i bardzo lewackie – przychylne wobec rządu Donalda Tuska i złośliwe wobec opozycji, głównie Prawa i Sprawiedliwości. Są po prostu tubą propagandową polskiego rządu i sił lewicowych za pieniądze podatników australijskich, w tym także polskich. Opisałem tę sprawę szczegółowo w artykule pt. „Zamordyzm Tuska także... w Australii”, który ukazał się niedawno w polskich portalach: „KWORUM. Polsko-Polonijna Gazeta Internetowa”, „NOWY EKRAN”. Niezależny serwis społeczności blogerów, „Wirtualna Polonia”, „Nieznudzeni Polską. Blogerzy bez cenzury”, „Blogmedia24.pl”, „Polish Club Online”, „Radio Pomost”, międzynarodowym „WASA Live” (po polsku), a na echa jego można nawet natrafić w dzienniku „Rzeczpospolita”. Co ciekawe, tym moim artykułem zainteresował się z jakiś powodów także portal irański „ir.smskadeh.www”. Na artykuły te zareagowało szereg internautów, m.in. związana z „Tygodnikiem Polskim” pani Krystyna Ruchniewicz-Misiak. Jeden z internautów napisał: „Ma Pan racje. Dawno zwróciłem na to uwagę, że polski SBS nie jest obiektywny. Szczególnie zaś audycje nadawane z Sydney. Dzięki, że podjął Pan ten temat”, a drugi: „Również mieszkam w Australii i również mam ochotę wywalić radio przez okno kiedy słucham polskojęzycznej audycji radia SBS...”. Trzeba coś z tym zrobić. Tym bardziej, że polski program radia SBS także nie służy WSZYSTKIM Polakom w Australii, a tylko wybranym przez siebie osobom. Osoby zainteresowane tą sprawą proszę o kontakt: Marian Kałuski, 4 Booral Drive, W. Sunshine 3020.
Z poważaniem, Marian Kałuski”.
Odpowiadając tego samego dnia na kilka moich powyższych listów p. Szlachetko napisał: „Powienien juz Pan zauwazyc, ze ja jestem niezalezny i jesli uwazam, ze publikacja tekstu jest pozyteczna dla Czytelnika TP, a przy tym i bezpieczna prawnie dla Tygodnika, to teksty zaaprobowane przeze mnie ukazuja sie (czesto jedynie w TP) i nikt ani nie narzuca mi ani - co wazne- nie ma prawa narzucac mi swojej woli!...”. W tę niezależność red. Szlachetki w ogóle nie wierzę, bo nikt inny tak dobrze jak ja nie zna Polaków w Melbourne, a tym samym także i Marzennę Piskozub. Także i ja na własnej skórze przekonałem się jak mocno trzyma „Tygodnik Polski” w swoich rękach, traktując pismo jak swój własny folwark. I wiem jak potrafi nienawidzieć i dokuczać ludziom, którzy się jej nie podobają lub nie zgadzają się z tym co robi. Gdyby Piskozub nie chciała trzymać redaktora w swoich rękach, to wówczas znalazł by się niejeden znacznie lepszy od p. Szkachetki kandydat na redaktora „Tygodnika Polskiego”! Bo w Australii mieszka kilku zawodowych dziennikarzy polskich. Ale niczyimi pachołkami nie chcą być! Nie mogę tylko jednego zrozumieć: jak kobieta stojąca nad grobem (ze względu na wiek) może mieć w sobie tyle nienawiści do drugiego człowieka – do drugiego Polaka i iść po trupach, aby postawić na swoim?! Gdzie w tym wszystkim jest jej duszpasterz i mentor ks. Wiesław Słowik TJ?! Natomiast w sprawie nie wydrukowania przez „Tygodnik Polski” mojego artykułu pt. „Zamordyzm Tuska także... w Australii” i listu do koordynatora polskojęzycznego programu radia SBS z 13 maja 2011 red. Szlachetko napisał: „...mialem 2 dylematy: - czy powinnismy wlaczac Tygodnik w konfrontacje z innym polonijnym medium, oraz czy byl to temat wazniejszy niz inne..., a jesli tekst sie nie ukazal to albo nie bylo miejsca w nr 16 stronicowym lub nie bylem pewny, ze jest bezpieczna forma dla TP. I znowu red. Szlachetko nazwał BEZPODSTAWNIE polskojęzyczny program państwowego radia SBS „polskim medium”, a jako drugi powód nie wydrukowania mojego artykułu podał swoją wątpliwość w to czy poruszony przeze mnie temat podawanych przez to radio wiadomości w lewackim i antypolskim duchu jest ważniejszy od takich tekstów jak np. „Osy przeciw mrówkom: kto górą?”, „Rowerem przez świat”, „Urok rękodzieła”, „To i owo: Urodziny, urodziny , jeszcze raz urodziny i... samo życie”, „Polska wielkanocna tradycja”, „Utalentowane Polki”, „Pola Negri”, „Kalendarz przyrody”, „Pół żartem, pół serio”, „Kuchnia: zupy kremy”, „Badminton” (wszystkie teksty z numeru pisma 14/15). W liście tym red. Szlachetko poruszył także sprawę opublikowania mojego listu do redakcji „TP” z 9 czerwca pisząc: „Nastepny nr jest 16 stronicowy i mam nadzieje, ze nie bedzie problemu z miejscem (na opublikowanie go), bo merytorycznie ta forma Panskiego listu do redakcji jest do zaakceptowania”. Pomimo tego, że red. Szlachetko w zasadzie przyjął do druku mój list do redakcji z 9 czerwca, także i on ostatecznie nie został wydrukowany. Red. Wojciech Szlachetko w e-mailu do mnie z 16 czerwca 2011 dostrzegając zbliżającą się burzę, ostrzegł mnie przed ewentualnym publicznym krytykowaniem jego decyzji, bo to może się źle skończyć dla mnie pisząc: „...ostatni 2 autorzy, ktory wdali sie w polemike ze mna - dali mi tylko dodatkowy stress, bo 1 popelnil samobojstwo... a 2 zmarl na swoje slabe serce”. Tak oto wygląda sprawa „Tygodnika Polskiego” znajdującego się w rękach Marzenny Piskozub i Wojciecha Szlachetko. - Istny cyrk niepoważnych osób! Cyrk, który w tym konkretnym przypadku jest na rękę polskojęzycznego programu radia SBS, a przez to samo poplecznikiem i szerzycielem michnikowszczyzny wśród Polaków w Australii. Z poważaniem, Marian Kałuski
Michnikowszczyzna w Australii - Część III Nie ulega wątpliwości, że także michnikowszczyzna żeruje i w ogóle egzystuje głównie w oparciu o byłych PZPR-owców, ZOMO-wców i ORMO-wców i ich sfrustrowanych i wypranych z patriotyzmu w szkole i przez rodziców dzieci
Michnikowszczyzna żeruje także na naszych wadach narodowych Niestety poza działalnością promichnikowską Australijskiego Instytutu Spraw Polskich-Australian Institute of Polish Affairs i polskojęzycznego programu państwowego radia SBS, a ostatnio także „Tygodnika Polskiego”, są również inne czynniki sprzyjające rozwojowi tej antypolskiej zarazy wśród Polaków w Australii, jak również w Polsce i innych społecznościach polonijnych na świecie. Od 1939 roku po dziś dzień młodzi Polacy nie są wychowywani w duchu patriotycznym w szkole i często także poza nią. Do 1989 roku z patriotyzmem walczyła władza komunistyczna, a po nich antypolską pałeczkę przejęły rządy lewacko-liberalne. Tak jak Michnik jest więcej Żydem niż Polakiem i wprost obsesyjnie nienawidzi patriotów polskich, tak obecny premier Polski Donald Tusk jest więcej separatystą kaszubskim (pochodzi ze zgermanizowanej rodziny!) niż Polakiem. Na pewno jest mu bliżej do Jerzego Gorzelika, prezesa separatystycznego (zakochanego w kulturze niemieckiej!) Ruchu Autonomii Śląska, niż do patrioty polskiego. Poza tym Polacy, tak jak wszyscy mieszkańcy Zachodniego Świata, jeszcze w okresie komunistycznym ulegli w dużym stopniu procesowi „walki o lepszy byt materialno-ekonomiczny” i ta walka stała się jedynym celem życia dla bardzo wielu ludzi. Hedonizm, czyli pogląd uznający przyjemność i rozkosz za najwyższe dobro i cel życia, jest dziś głównym motywem ludzkiego postępowania, w tym także bardzo wielu Polaków. Badania wykazały, że współczesnego Polaka interesują tylko bogactwo i rodzina. Tylko 16% Polaków jest gotowych do brania udziału w pracy społecznej i dla dobra drugiego człowieka. Ta pogoń za bogactwem sprawiła, że mamy może i dobrych lekarzy, inżynierów, techników, adwokatów, finansistów, handlarzy itd., którzy zagonieni pracą często dla zwykłego powiększenia dochodów, nie mają czasu do brania udziału w życiu społecznym i kulturalnym. Co więcej, nawet na czytanie książek (badania wykazały, że w 2010 roku 54% Polaków nie przeczytało ani jednej książki!). Owocem tego jest postępująca degrengolada kulturalna społeczeństwa polskiego. Ludzie z dyplomami ukończenia wyższych uczelni stają się ciemniakami! A ciemniakiem jest łatwo manipulować. Tym bardziej, że w dzisiejszej Polsce 95% głównych mediów jest w małopolskich (nie chodzi tu o Małopolskę) rękach, które robią sieczkę z mózgu Polaków. I głównie to samoogłupianie się z jednej strony i ogłupienie przez media wielu Polaków z drugiej strony są przyczyną tego, że rząd Donalda Tuska, który w ostatnich czterech latach nic dobrego nie zrobił dla Polski i Polaków!, który w normalnym państwie i społeczeństwie powinien być wyrzucony za to z parlamentu i wylądować na śmietniku historii, cieszy się poparciem aż ok. 40% polskich wyborców. Jest jeszcze jeden powód popularności Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej w społeczeństwie polskim. Tym powodem jest zdrada-zdrada stanu, która jest udziałem setek tysięcy obywateli polskich polskiego pochodzenia. Zdrada stanu to nie tylko próba obalenia rządu poprzez zamach stanu, uczestnictwo w działalności zmierzającej do uszczuplenia terytorium państwowego i próba zabójstwa głowy państwa, z czym zazwyczaj łączymy to określenie, ale to także świadome i intencjonalne przechodzenie do nieprzyjaciela, działanie na szkodę swego kraju i narodu. W prawodawstwie niemieckim XIX wieku rozróżniało się „Hochverrat” (zdradę stanu) i „Landesverrat” (zdradę kraju). Hochverrat odnosił się do prób naruszania stosunków wewnątrz kraju, a Landesverrat do prób podważenia międzynarodowej pozycji kraju. Mnie właśnie chodzi o Hochverrat, czyli do prób: naruszania demokratyczno-prawno-społecznych stosunków wewnątrz kraju na szkodę swego kraju i narodu, co jest zjawiskiem powszechnym w dzisiejszej Polsce. I to zjawiskiem bezkarnym! O patriotyzmie ukazało się wiele prac różnych szkół filozoficznych, a więc fachowych lub ujętych tendencyjnie, jak np. te opracowane przez filozofów i teoretyków marksizmu-leninizmu. Możemy w nich wybierać według własnego zapatrywania się na tę postawę wobec własnej ojczyzny. Patriotyzm to nie tylko postawa szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie, chęć ponoszenia za nią ofiar i pełna gotowość do jej obrony, w każdej chwili oraz przedkładanie celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste i gotowość do poświęcenia dla niej własnego zdrowia lub życia oraz pracy dla jej dobra. Patriotyzm to również umiłowanie i pielęgnowanie narodowej tradycji, kultury i języka. Kiedy Polską w latach 1944-56 rządziła żydokomuna, kiedy brat Adama Michnika – Stefan Michnik, jako sędzia komunistyczny, wydawał wyroki skazujące patriotów polskich na śmierć, ci obcoplemienni sukinsyni walczyli zawzięcie z polską historią, tradycją narodową, polską kulturą, polskim katolicyzmem, a nawet z polskim językiem. Później było trochę lepiej, ale tylko trochę. Adam Michnik z polską historią, tradycją narodową, polską kulturą, polskim katolicyzmem walczy namiętnie po dziś dzień. A jako Żyd i gość w Polsce (bo jego ojciec pochodził z terenu dzisiejszej Zachodniej Ukrainy i przed wojną walczył o oderwanie Lwowa od Polski i przyłączenie go do Ukrainy; dlaczego więc po 1945 r. nie został w ukraińskim Lwowie?!) powinien najpierw walczyć z szowinizmem i nietolerancją żydowsko-izraelską, a jak chciałby uchodzić za Polaka to także z żydowskim polakożertstwem. Gdyby świat nie był takim głupim jakim jest, to Adam Michnik na pewno nie miałby obywatelstwa polskiego. Bowiem nie każdy kto się urodził w Polsce jest Polakiem i nie każdej takiej osobie przysługuje obywatelstwo polskie. Jak się nie jest Polakiem, to na obywatelstwo polskie trzeba sobie zasłużyć! A Adam Michnik na pewno na nie nie zasłużył, nawet wówczas jak walczył z komuną. Bo ciągle otwartym jest pytanie o jaką Polskę wówczas walczył? Czy o polską Polskę czy o Polskę rządzoną przez dzieci byłej żydokomuny i dopuszczonych przez nich do współwładzy polskich i innych lewaków?! Bo farmazony o tym, że walczył o demokratyczną i tolerancyjną Polskę może wciskać kretanom, ale nie Polakom. Każdy naród wydał z siebie wielu zdrajców. Właśnie prasa światowa podała wiadomość, że w samym sercu niezwykle potężnej i wpływowej w Libanie, wspieranej przez Syrię i Iran radykalnej organizacji szyickiej– Hezbollah, której głównym celem istnienia jest walka na śmierć i życie z Izraelem, wykryto i aresztowano siatkę aż 10 izraelskich agentów. Pracował dla Izraela między innymi jeden z czołowych ideologów religijnych grupy, najbliższy krewny kluczowego przywódcy (nie jest jasne, czy chodzi o krewnego samego szefa organizacji Hasana Nasrallaha) oraz wiele innych ważnych figur. Jak napisała kuwejcka gazeta „Al Rai al Aam", kierownictwo organizacji „jest w szoku" z powodu głębokości izraelskiej infiltracji i pozyskania do współpracy aż tylu czołowych jej działaczy („Rzeczpospolita” 21.6.2011). Z narodu polskiego także wyszło wielu zdrajców, chociaż w zasadzie mówimy tylko o targowiczanach. A czyż zdrajcami nie byli także WSZYSCY członkowie komunistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (1948-1990), do której w 1980 roku należało 3 092 000 osób?! Przecież partia ta wysługiwała się zaborcy sowieckiemu i działała na szkodę Polski i narodu polskiego! Szkoda, że zjawiskiem zdrady stanu w życiu narodów nie zajął się naukowo żaden historyk. Zrozumielibyśmy wówczas lepiej m.in. obecne zachowanie się wielu Polaków, a szczególnie wyborców polskich – ludzi, którzy głosują na Platformę Obywatelską i ile słuszności jest w popularnym w dzisiejszej Polsce jednak nieoficjalnym haśle opozycji: “Byłeś w ZOMO, byłeś w ORMO, teraz jesteś za Platformą". Wszak zdrada rodzi często nową zdradę. Dzieci zdrajców są zazwyczaj sami zdrajcami. Jest na to wiele przykładów. Oto jeden z nich i jakże bardzo wymowny: W 1817 roku została otwarta we Lwowie Szkoła Realna z niemieckim językiem wykładowym. Jej dyrektor niepolskiego pochodzenia Alojzy Uhle zaproponował zreformowanie szkoły i to, aby część przedmiotów była wykładana w języku polskim, aby przez to szkoła przynosiła “krajowi (polskojęzycznej Galicji) jakiś pożytek”. Projekt reformy poparło Prezydium Stanów Galicyjskich, które zasugerowało prowadzenie od roku szkolnego 1820/21 wszystkich wykładów w języku polskim. Sprzeciw złożył katolicki arcybiskup Lwowa (1813-1833) Andrzej Ankwicz, żądając prowadzenia wszystkich wykładów w języku niemieckim. Tak więc Polak z urodzenia sprzeniewierzył się polskim interesom narodowym. Historyk Politechniki Lwowskiej Zbysław Popławski tak to skomentował: “Należy tu dodać, że arcybiskup, od dziecka wychowany we Wiedniu, był synem Józefa (1750-1794), kasztelana sądeckiego, który na sejmie grodzieńskim występował za uchwaleniem aktu rozbiorowego I za zdradę swego narodu w czasie insurekcji kościuszkowskiej został w Warszawie powieszony. Postępek arcybiskupa był godny targowiczanina, dał bowiem formalne podstawy, aby kamaryla wiedeńska uchyliła projekt Uhlego” (“Dzieje Politechniki Lwowskiej 1844-1945” Wrocław 1992). Z tej ponad 3 milionowej bandy zdrajców (członków PZPR) jeszcze dużo żyje, a w sile wieku są ich dzieci. Czy Adam Michnik kiedykolwiek potępił czy chociażby odciął się od antypolskiej działalności swoich rodziców i brata? Nie! Podobnie jest z większością dzieci byłych PZPR-owców, ZOMO-wców i ORMO-wców. I przez to, że ciężko jest im potępić zachowanie się ich rodziców, w większości sami wchodzą w to samo g..no, w jakie wdepnęli ich rodzice. Popierają więc chuderlawą postkomunistyczną lewicę – SLD, a przede wszystkim, bo to bardziej bezpiecznie i dla nich opłacalne, Platformę Obywatelską. Nie ulega wątpliwości, że także michnikowszczyzna żeruje i w ogóle egzystuje głównie w oparciu o byłych PZPR-owców, ZOMO-wców i ORMO-wców i ich sfrustrowanych i wypranych z patriotyzmu w szkole i przez rodziców dzieci oraz właśnie na ludziach, których można śmiało nazwać zdrajcami.
A skąd się wzięła michnikowszczyzna w szerszym tego znaczeniu na emigracji? Bo to, że ona zaistniała wśród Polonii to fakt nie podlegający dyskusji. W maju br. przebywał w Australii znany polski historyk i publicysta patriotyczny prof. Jerzy Robert Nowak. Polonia australijska nie jest wielka – raptem 150 000 Polaków (ok. 50 tys.) i osób polskiego pochodzenia, a jej dorobek jest raczej skromny. Pomimo tego prof. Nowak, który poznał dobrze skupiska polskie w innych krajach, był zachwycony Polonią australijską. Powiedział mi, że w porównaniu z innym Poloniami wyglądamy nieźle i to pod każdym względem, także w odniesieniu do działalności patriotycznej. Powiedział, że dzisiaj nawet Kongres Polonii Amerykańskiej nie jest tak patriotyczny jak był za prezesa Edwarda Moskały. Michnikowszczyzna zaistniała także i w Australii, chociaż może w mniejszym stopniu niż gdzie indziej. Powojenna emigracja (ok. 60 tys. osób), która przybyła do Australii głównie z obozów w Niemczech i z Anglii, była emigracją polityczną – antykomunistyczną i patriotyczną. Natomiast emigracja solidarnościowa (ok. 25 tys.), przybyła tu w latach 80. XX w., była w ok. 75% emigracją zarobkową. Po przyjeździe zajęła się tylko dorabianiem się i interesowała się tylko swoją rodziną oraz stawiała na szybkie wynarodowienie się (dzieciom swoim nadaje imiona anglosaskie). Polskę, Polaków i sprawy polskie miała i ma w nosie. Nawet nie chodzi na polskie nabożeństwa. W związku z tym nie interesuje ją także Platforma Obywatelska i potępianie czy wspieranie michnikowszczyzny. Opisałem te sprawy obszernie w swoich książkach “Polacy w Nowej Zelandii” (Toruń 2006) i “Polonia katolicka w Australii…” (Toruń 2010). Michnikowszczyzna na emigracji, w tym także w Australii to owoc polskich wad narodowych, które Cypriana Kamila Norwida, XIX-wiecznego emigranta polskiego, zmusiły do wyrażenia opinii, że Polacy jako naród jest wielki, jako społeczeństwo jest zerem. Większość polskich emigrantów nie bierze udziału w polskim życiu narodowym i nawet… religijnym (!). A ci co biorą są ze sobą bardzo skłóceni, bo – zgodnie z utartym powiedzeniem - tam gdzie dwóch Polaków, tam są trzy partie polityczne. Poza tym także na emigracji triumfuje ciemniactwo. Ludzie mało inteligentni łatwo ulegają narzucanej im propagandzie. To stara się wykorzystywać michnikowszczyzna. W Australii m.in. poprzez tendencyjnie prowadzony polskojęzyczny program państwowego radia SBS, który ostatnio zaczął wspomagać ukazujący się w Melbourne “Tygodnik Polski”. Najwięcej zwolenników ma michnikowszczyzna wśród osób należących do grupy emigracji solidarnościowej, a to dlatego, że w tej grupie znalazły się osoby, które należały do PZPR, ZOMO czy ORMO. Ludzie ci opuścili Polskę ze strachu. Podczas wydarzeń w Polsce w 1981 roku myśleli, że komuna już wtedy upadnie i bojąc się zemsty ludu, nawiali za granicę jako emigranci polityczni! Przypuszczam, że do Australii trafiło ich od 500 do 1000 osób. W 1981 roku dostałem list z Warszawy od swojej byłej koleżanki gimnazjalnej (wciąż go przechowuję), w którym pisała mi, że jeśli z tobą (czyli ze mną) skontaktuje się mój kuzyn…, który od Romka zdobył twój adres, a obecnie mieszka w Sydney, to wyrzuć go za drzwi, bo był on tutaj obrzydliwym komuchem; zwiał z kraju z obawy, że któregoś dnia będzie zlinczowany przez solidarnościowców. To głównie ci ludzie, w liczbie około kilkuset osób, głosowali w 2005 i 2007 roku w australijskim okręgu wyborczym na Platformę Obywatelską lub SLD czy w 2010 roku na Bronisława Komorowskiego, podczas wyborów prezydenckich. Ciekawe czy i ilu z nich pracuje w radiu SBS (słyszałem od jednego działacza polskiego z Sydney, że jeden z pracowników polskojęzycznego programu radia SBS “wchodził w d… Aleksandrowi Kwaśniewskiemu” jak ten był w Australii) i jest członkami Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs? Krótko mówiąc – byli członkowie PZPR, ZOMO i ORMO, czyli zdrajcy są głównymi poplecznikami michnikowszczyzny w Australii. Trudno coś powiedzieć coś bardziej szczegółowego o obecnym prezesie Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs Janie Pakulskim. Nie ma jego biogramu ani w Wikipedii polskiej ani australijskiej (angielskojęzycznej). Z bardzo skąpej informacji podanej przez Uniwersytet Tasmański w Hobart (Australia) wiadomo tylko to, że ukończył Uniwersytet Warszawski, że w 1975 roku przyjechał do Australii, doktoryzował się na Australijskim Uniwersytecie Narodowym w Canberze i jest profesorem socjologii na Uniwersytecie Tasmańskim. Nie tylko, że nie wiemy kiedy i gdzie się urodził, ale także dlaczego opuścił Polskę i kiedy. Wygląda na to, że należał on czy jego rodzice (członkowie PZPR?) do bardzo uprzywilejowanej grupy ludzi i prawdopodobnie otrzymał stypendium na studia na Zachodzie. Jeśli to prawda, to tłumaczy to jego dzisiejszą działalność. A jeśli jego rodzice nie należeli do PZPR to wówczas z własnego wyboru jest zwolennikiem michnikowszczyzny. A jeśli będzie twierdził, że jest patriotą polskim (w co bardzo wątpię, bo patriotyzm polski w ocenie Michnika to szowinizm i faszyzm), to jest wówczas patriotą inaczej. – Jest jeszcze jedna możliwość: prof. Pakulski jest pochodzenia żydowskiego i należy do tzw. emigracji marcowej 1968 roku. Jeśli to prawda, to wówczas zrozumiałym jest jego popieranie istnienia i działalności Australijskiego Instytutu Spraw Polskich – Australian Institute of Polish Affairs. Nic też nie wiemy o nijakim Adamie Warzelu, przybyłym tu z Polski w młodym wieku, który w latach 2005-2009 był prezesem Australijskiego Instytutu Spraw Polskich - Australian Institute of Polish Affairs. Także i on jakoś dziwnie jest nieobecny w Internecie! Czyli nie istnieje. Może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że to zwykły karierowicz. Przypominam: w Australii popłaca się być prożydowski i proizraelski. Jeśli chodzi o koordynatorkę polskojęzycznego państwowego programu radia SBS Annę Sadurską, osobę związaną z tym radiem od 1994 roku, i której biogramu brak również w Internecie, to w Polsce Ludowej była ona przez ponad 10 lat dziennikarką “made in PRL”, współpracownicą “Gazety Krakowskiej”, która była organem komunistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (Wikipedia.pl). Chyba 99% dziennikarzy w PRL było członkami PZPR. Kto mi udowodni, że jej PRL-owska przeszłość nie rzutuje na to jak prowadzony jest polskojęzyczny program radia SBS, z czym nie zgadza się była emigracja niepodległościowa i patriotyczna. W dniach 11-12 czerwca 2011 roku odbył się w Canberze zjazd wyborczy Rady Naczelnej Polonii Australijskiej i Nowozelandzkiej. Jej nowym prezesem został Janusz Rygielski, stały współpracownik “Tygodnika Polskiego”. Rygielski mieszkając w Polsce był członkiem PZPR i jako dziennikarz pisał peany na cześć władz komunistycznych. Pomyśleć do czego to doszło – były członek PZPR został prezesem naczelnej polskiej organizacji w Australii i reprezentantem zorganizowanej Polonii australijskiej. Mówi się, że grzesznik może się nawrócić. Dobrze by było gdyby to w odniesieniu do p. Rygielskiego było prawdą. Ale czy naprawdę tak jest?!Tak czy siak zaraza michnikowska panuje w polsko-australijskiej Granadzie. Koniec
Marian Kałuski
Kwestia ukraińska w publicystyce politycznej Feliksa Konecznego Po upadku Związku Radzieckiego państwo to podzieliło się na szereg – formalnie odrębnych, chociaż powiązanych ze sobą więzami różnorodnych zależności politycznych, gospodarczych, a nawet mafijnych układów – państw. Państwem niepodległym stała się również Ukraina, sąsiadująca z Polską. Relacje pomiędzy naszymi narodami – polskim i ukraińskim – układały się na przestrzeni zwłaszcza ostatniego, XX wieku, rozmaicie. Aby je zrozumieć, należy skrupulatnie i obiektywnie badać źródła historyczne, aby dzięki nim dostrzec, jakie były przyczyny konfliktów pomiędzy nami oraz jakie są możliwości wzajemnego porozumienia. Wydaje się, że wysiłek taki nie pójdzie na marne – pozwoli nam bowiem wypracować na przyszłość strategię działania politycznego na Wschodzie, pozbawioną nieuzasadnionych uprzedzeń i emocji. Problematyką ukraińską zajmował się w swej publicystyce Feliks Koneczny, który jako redaktor „Świata Słowiańskiego”, pisma podejmującego szeroko rozumianą problematykę słowiańską[1], poświęcił jej stosunkowo wiele miejsca, pisząc jeszcze przed I wojną światową na ten temat szereg artykułów. Nasz publicysta zajmował stanowisko w wielu sprawach dotyczących relacji polsko – ukraińskich, zwłaszcza w zaborze austriacko – węgierskim, gdzie narody te ze sobą sąsiadowały i pozostawały ze sobą w różnego rodzaju relacjach: politycznych, kulturowych, gospodarczych.
O politykach ukraińskich i polityce polskiej w Galicji Ukraiński ruch polityczny w Galicji w ramach monarchii austro-węgierskiej rozwijał się w innych zupełnie warunkach niż polski, ze względu na specyficzne uwarunkowania historyczne i bytowe tego społeczeństwa oraz skomplikowane i trudne możliwości jego rozwoju. Ukraina bowiem nigdy nie była do końca XX wieku państwem niepodległym, a nawet suwerennym. Świadomość narodowa mieszkańców tego kraju kształtowała się powoli, znacznie wolniej niż wśród Polaków czy też społeczeństw Europy Zachodniej. Po 1868 roku – a więc od czasu, kiedy to Galicja uzyskała autonomię w ramach monarchii habsburskiej – zasadniczym postulatem Rusinów stało się równouprawnienie języka ukraińskiego z polskim we wszystkich dziedzinach życia politycznego tam, gdzie stanowili oni liczebnie dużą siłę. Mogli oni wysuwać swoje żądania odnoszące się do kultury i polityki tylko w państwie Habsburgów, ponieważ szanse ich rozwoju pod panowaniem rosyjskim nie istniały. Jak to trafnie napisał współczesny nam historyk Piotr S. Wandycz, „austriacka Galicja stała się również ukraińskim Piemontem i «otwartym oknem» na otaczający świat.”[2] Wysuwali oni żądania podziału Galicji na dwie części: wschodnią (ze Lwowem), i zachodnią (z Krakowem). Ukraińcy powiększali liczbę szkół z własnym językiem wykładowym, wydawali też własną prasę. Powstawały także ukraińskie partie polityczne, z reguły niechętnie lub nawet wrogo nastawione do Polaków. Do nich m.in. należała założona przez Iwana Franko (1856-1916) i Mychajło Pawłyka (1853-1915) Ukraińsko-Ruska Partia Radykalna (1890). Potem I. Franko powołał do życia Ukraińską Partię Narodowo-Demokratyczną (1899), również nieprzyjaźnie nastawioną do narodu polskiego[3]. Część zaś Rusinów nie związanych ze wspomnianymi ugrupowaniami utworzyła społeczny ruch o charakterze moskalofilskim i ulegała wpływom rosyjskiej propagandy oraz rosyjskich polityków[4]. Według koncepcji ukraińskich polityków, we wschodniej Galicji mieliby w przyszłości – i to niezbyt odległej – dominować liczebnie Rusini, w zachodniej zaś – Polacy. Linią zaś graniczną pomiędzy obydwoma nacjami miała być rzeka San. Jak pisze T. Wituch, „urzeczywistnienie takiego podziału oznaczałoby/…/ że na prawie 60% spornego terytorium przypadałoby około 40% ludności ukraińskiej”[5]. Nic więc dziwnego, że dążenia takowe – jako niesprawiedliwe – spotkały się z negatywną reakcją Polaków i stały się przedmiotem długotrwałego sporu. Na początku XIX wieku Rusini byli – poza niewieloma wyjątkami – prawie wyłącznie chłopami, a tylko nieliczną część tamtejszego duchowieństwa greckokatolickiego można było zaliczyć do grona inteligencji. Chłopi ukraińscy byli z reguły dosyć ubodzy, a co z tym się wiąże – słabo lub w ogóle niewykształceni[6]. Ich zaś postawa względem narodu polskiego była raczej nieprzychylna. Wrogo ustosunkowywali się oni do tradycji szlacheckiej, utożsamiając jej twórców z warstwą bezwzględnych wyzyskiwaczy, najczęściej Polaków (ich zdaniem nie liczących się i nie rozumiejących potrzeb i mentalności ruskiego chłopa). Partie polskie, niezależnie od ich programów i osób stojących na ich czele, były oceniane jako ugrupowania mające typowo „pański”, szlachecki charakter. Nawet socjaldemokraci pod przewodnictwem Ignacego Daszyńskiego, jak pisał w 1895 roku na łamach niemieckiego pisma „Die Zeit” Iwan Franko, nie byli w stanie wyzbyć się reliktów wielkopańskiego myślenia o sprawach ludu ukraińskiego. „Polacy – twierdził on – obojętnie, czy nazywają się konserwatystami, postępowcami, demokratami, czy nawet socjaldemokratami, nie potrafią w sobie stłumić dawnych cech szlacheckich i wcześniej czy później /…/ zwracają się przeciw chłopom”[7]. W historiografii ukraińskiej końca XIX i początków XX stulecia zaczęły pojawiać się z coraz to większym nasileniem poglądy, jakoby Polska już od zarania swej państwowości we wczesnym średniowieczu dążyła do agresywnej polonizacji ziem ruskich zajętych przez władców naszego kraju, nie licząc się z interesem narodowym i aspiracjami tamtejszych mieszkańców. W takim świetle oceniał nasze wzajemne powiązania na przestrzeni dziejów ukraiński historyk Michał Drahomanow, potępiając jednoznacznie m.in. politykę wewnętrzną króla Kazimierza Wielkiego i szlachty polskiej po zawarciu Unii Lubelskiej jako skierowaną przeciwko ludowi ukraińskiemu.[8] Był też wspomniany powyżej uczony przeciwnikiem polskich ruchów narodowowyzwoleńczych, obawiając się ewentualnej odbudowy Rzeczypospolitej w granicach sprzed I rozbioru, co – jego zdaniem – wiązałoby się z utratą szansy na utworzenie przez Ukraińców własnego, niepodległego państwa[9]. Działalność propagandowa i polityczna Narodowej Demokracji w Galicji – partii dosyć prężnie rozwijającej się i zdobywającej coraz to liczniejszych zwolenników – spowodowała zaostrzenie stosunków polsko-ukraińskich w tym kraju. Wynikało to, jak się wydaje, z dwóch powodów. Po pierwsze, ukraiński ruch narodowy obawiał się wpływów silnie zorganizowanej formacji mającej za zadanie wzmocnić siłę i integralność narodu polskiego na pograniczu etnograficznym polsko-ruskim; po wtóre, działacze tego ugrupowania, szczególnie od początku XX wieku, negowali istnienie narodu ukraińskiego, dzieląc ludność zamieszkałą w Galicji na dwie kategorie: Polaków i będących pod wpływem propagandy moskalofilskiej Rosjan. Ponieważ zaś żywioł otwarcie przyznający się do narodowości rosyjskiej i wyznania prawosławnego nie był liczny, ze względów taktycznych popierano go, aby osłabić działalność lewicowych i radykalnie antypolskich sił przypisujących sobie przynależność do nacji ukraińskiej.[10] Na początku XX wieku stosunki polityczne w Galicji stały się jeszcze bardziej skomplikowane niż w poprzednich latach. Działalność bowiem polskich stronnictw politycznych na rzecz rozbudzenia aktywności narodowej ludności polskiej w Galicji wschodniej doprowadziła – czego zresztą należało się spodziewać, do nasilenia się konfliktu polsko-ukraińskiego. Opinia publiczna – zwłaszcza inteligencja polska – zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego też pisano na ten temat dosyć często w ówczesnej prasie. Na łamach petersburskiego „Kraju” jeden z tamtejszych dziennikarzy w 1904 roku tak przedstawiał zaistniałą sytuację: „Tylko niepoprawna lekkomyślność może lekceważyć nastrój wśród Rusinów. Tam wre i kipi. Rej wiodą desperaci i osobniki psychopatyczne. Kto zetknął się z nimi, wie, że dążą świadomie, z całym namysłem do wywołania katastrofy, do rzucenia sfanatyzowanego chłopa na dwory, ażeby, jak obiecują sobie, zmusić rząd wiedeński do uregulowania polsko-rusińskiego stosunku”[11]. W związku z perspektywą przeprowadzenia reformy wyborczej w monarchii austro-węgierskiej[12] stronnictwa ukraińskie wzmogły swoją agitację polityczną wśród ludności po to, aby w przyszłych wyborach uzyskać jak największe wpływy. Władze austriackie natomiast w obawie przed wzrostem radykalizmu ruskiego starały się ograniczyć zasięg agitacji ukraińskiej w Galicji wschodniej, m.in. wydając różnego rodzaju zarządzenia. W tym celu na przykład namiestnik A. Potocki wydał w 1906 roku specjalne rozporządzenie, które umożliwiało starostom rozwiązywanie zgromadzeń wiejskich. Sam zaś zamiar zreformowania systemu wyborczego na korzyść Ukraińców spotkał się z gwałtowną reakcją Koła Polskiego w Wiedniu.[13] To jego stanowisko w tej kwestii sprawiło, że uchwalona ostatecznie przez Radę Państwa w styczniu 1907 roku reforma wyborcza stała się dla Rusinów niekorzystna, bowiem jeden poseł polski miał po wejściu jej w życie reprezentować 52 tysiące wyborców, natomiast ukraiński – 102 tysiące.[14] Rusini rozpoczęli w związku z tym agitację przeciwko Polakom, a stosunki polsko-ukraińskie uległy zaostrzeniu.[15] Feliks Koneczny, odnosząc się do bieżących wydarzeń politycznych, dokonał oceny stosunków pomiędzy Polakami i Ukraińcami na łamach swego czasopisma. Wysunął też szereg własnych postulatów z nimi związanych. Aby obronić polskie wpływy w Galicji wschodniej oraz zadbać o interesy narodowe naszego narodu w tym kraju, należy – wg redaktora „Świata Słowiańskiego” – przede wszystkim unikać konfrontacji z Rusinami, a wykorzystując stosowne środki administracyjnego przymusu, eliminować agitację na tamtejszych obszarach organizacji skrajnie lewicowych i radykalnych wśród tamtejszego ludu. Dlatego dobrze byłoby, jak uważał, aby wpływy mieli tam przede wszystkim: konserwatyści i Narodowa Demokracja. Stronnictwa owe muszą w związku z tym podjąć szeroko zakrojoną współpracę, bo musi być „pomiędzy nimi podział pracy. Łudzi się, kto mniema, że tylko jedno jakieś stronnictwo pożyteczne jest sprawie narodowej”[16] Narodowa Demokracja trafia bowiem ze swym programem politycznym do mieszczaństwa i inteligencji miejskiej w całej niemalże Galicji. Cenna jest zwłaszcza jej działalność propagandowa i duże osiągnięcia na polu walki z ideologią socjalistyczną. Stronnictwa konserwatywne zaś, zdaniem naszego uczonego, miały dosyć duże poparcie na wsi. Głosiły one bowiem program podniesienia poziomu ekonomicznego kraju, w tym także hasła modernizacji i mechanizacji rolnictwa. Stąd też redaktor „Świata Słowiańskiego” pisał: „mniemam przeto, że konserwatywne żywioły wschodniej Galicji miałyby tu wdzięczne przed sobą zadanie i że wszechpolacy nie powinni w tym przeszkadzać. Tak nastąpiłby podział pracy po miastach i na wsi.”[17] Ze sceptycyzmem F. Koneczny ustosunkowywał się do pomysłów, które miały na celu utworzenie wspólnego stronnictwa, reprezentującego na arenie monarchii habsburskiej interesy zarówno ludu polskiego, jak też i ukraińskiego. Uważał bowiem, że byłoby to bardzo trudne do praktycznej realizacji przedsięwzięcie, zwłaszcza że sami Ukraińcy nie byli w stanie stworzyć ugrupowania, które – nie popadając w spory i kłótnie – byłoby w stanie reprezentować ich interesy polityczne.[18] Takie próby jednakże mogłaby podejmować polska inteligencja, która – pracując wśród ludu ukraińskiego na stanowisku chociażby np. nauczyciela – znałaby nastroje tam panujące i, ciesząc się autorytetem w lokalnych społecznościach, mogłaby podejmować praktyczne działania na rzecz poprawy jej materialnego i kulturalnego bytowania.[19] Publicysta uważał, że w celu poprawienia stosunków polsko-ukraińskich należy także skutecznie zwalczać propagandę moskalofilską wśród Rusinów. Było to – jak się wydaje – ważne spostrzeżenie, bo od dawna już Rosjanie, propagując hasła antypolskie poza granicami swego państwa, starali się pozyskać dla swych politycznych celów społeczność ukraińską. Chociaż sami nie uznawali zasadniczo odrębności narodu ukraińskiego, domagali się przyznania wielu przywilejów Rusinom w Galicji. Jeden z nich, profesor Jerzy Radecki, który przebywał w monarchii habsburskiej przez pewien czas, szerzył nieprawdziwe pogłoski o rzekomym niezwykle bolesnym prześladowaniu Ukraińców przez Polaków.[20] Koneczny przeciwny był też radykalnym wystąpieniom I. Franki, który kompilując różnego rodzaju fakty historyczne oraz dokonując ich fałszywych – jak uważał nasz publicysta – interpretacji, przyczyniał się do wzrostu niepokojów społecznych w Galicji i narastających konfliktów polsko-ruskich. „Argumentowaniem na podstawie dziejów, wobec publiczności nie mającej pojęcia o historii, obniża się tylko poziom umysłowy społeczeństwa. W Polsce dawno już tego zaprzestano, na Rusi kwitnie ciągle ten rodzaj rozumowania. Jest on ogromnie łatwy: Na postawienie twierdzenia wystarczy jedno zdanie, jeden wiersz; ażeby udowodnić, że to nieprawda, trzeba całego tomu.”[21] Sytuację polityczną w Galicji znacznie pogorszyło zamordowanie przez studenta filozofii, Ukraińca Mirosława Siczyńskiego, namiestnika Andrzeja hrabiego Potockiego 12 kwietnia 1908 roku. Zabójca był związany z ruskimi radykalnymi organizacjami terrorystycznymi i nieprawdą jest twierdzenie współczesnego nam historyka T.A. Olszańskiego, że „był to akt indywidualny i nie stała za nim żadna organizacja czy spisek.”[22] Po wspomnianym zabójstwie, będącym z pewnością szokiem dla polskich działaczy dążących do nawiązania współpracy pomiędzy narodami ruskim i polskim, konflikt narodowościowy się pogłębił. Szczególnie stronnictwa ukraińskie podjęły wówczas akcję skierowaną przeciw ludności polskiej w Galicji pod hasłem „Lachy za San”. Z powodu licznych rozruchów o wyraźnie bandyckim charakterze władze austriackie zmuszone były do skierowania tam dodatkowych sił żandarmerii w celu uśmierzenia wystąpień.[23] Po zabójstwie Andrzeja Potockiego wielu polityków polskich podjęło zdecydowaną krytykę narodowych stronnictw ukraińskich oraz wystąpiło z pozytywną oceną działalności zmarłego tragicznie namiestnika Galicji.[24] Krótkie dzieła poświecone Potockiemu napisali m.in. Stanisław Tarnowski[25], ksiądz Wincenty Miś[26], Stanisław Tomkowicz[27], Mikołaj Rybowski[28] i Stanisław Zieliński.[29] Na uwagę zasługują tu szczególnie pozycje dwóch pierwszych autorów. Stanisław Tarnowski stwierdził, że Potocki chciał zgody z Rusinami i dążył do ogólnospołecznego porozumienia w Galicji. „Jego zdolność, charakter, patriotyzm, znało się z całego jego życia.”[30] Ksiądz Wincenty Miś natomiast podkreślał, że motywem zabójcy ukraińskiego i jego popleczników była pozbawiona racjonalnych przesłanek, „zwierzęca” wprost nienawiść. „Zazdrość, nienawiść, złość iście kainowska mierzyła brauningiem Siczyńskiego mordercy w skroń Andrzeja Potockiego za to jedynie, że był Polakiem i jako namiestnik – Polak miał wielkie znaczenie i wpływy w Wiedniu, że krajem dobrze rządził, że przekonawszy się o zgubnej robocie radykałów Ukraińców, opierał się im ze wszystkich sił”[31]. Taki ton wypowiedzi dominował u wszystkich wspomnianych wyżej autorów prac powstałych tuż po śmierci namiestnika Galicji. Również F. Koneczny z oburzeniem oceniając ostatnie wydarzenia lwowskie pisał: „zbrodnia Siczyńskiego nie przywiodła ogółu ruskiego do opamiętania, lecz przeciwnie, spotkaliśmy się w ostatnich tygodniach z całym szeregiem objawów stwierdzających, jak radykalizm bierze tam coraz bardziej górę.”[32] Jak twierdził, próba utworzenia przez polityków polskich stronnictwa umiarkowanych ukrainofilów ostatecznie po wspomnianych wydarzeniach skończyła się fiaskiem, bo ten, kto zdawał się być jej zwiastunem, „cofał się zazwyczaj z wielką skwapliwością przed natarciem prasy radykalnej, zawstydzony, zażenowany, skarcony, jak żak, że zachciało mu się być trochę odmiennym od masy swego społeczeństwa.”[33] Na radykalne wystąpienia Rusinów, zdaniem redaktora „Świata Słowiańskiego”, również powinny odpowiednio reagować także władze w Wiedniu, a nie tylko polska prasa i opinia publiczna. Rząd w razie jakichkolwiek rozruchów powinien użyć „od razu całej energii i okazać całą siłę, ażeby zgnieść zło w zarodku”[34]. Nie można bowiem w państwie, w którym społeczeństwa i narody mają – ograniczoną co prawda – możliwość wyrażania swoich poglądów i realizacji własnych interesów politycznych, tolerować wszczynanych przez ugrupowania radykalne niepokojów społecznych i przewrotów. Nie tylko ruski, ale także polski radykalizm – będący niejednokrotnie reakcją na wystąpienia ukraińskich nacjonalistów – jest szkodliwy. Wychodzi on bowiem „na dobre tylko najczerwieńszemu ukrainizmowi.”[35] Dlatego też, zdaniem F. Konecznego, zamiast głosić hasła będące tylko czczymi frazesami, wszyscy powinni zająć się pogłębianiem i utrwalaniem polskiego stanu posiadania na ziemi polsko-ruskiej, a więc tam, gdzie interes narodowy jest faktycznie zagrożony. Każde polskie stronnictwo polityczne powinno tak działać, aby swoją pracą przyczyniać się do realizacji wspólnego dobra, a więc nie zwalczać innych partii, lecz wspólnymi siłami uprawiać rozsądną politykę polską. Pluralizm zaś polityczny i społeczny jest w Galicji potrzebny, ponieważ „dążenie do monopolu pracy publicznej byłoby zarazem wykluczaniem od niej innych, ograniczaniem więc ilości głów roboczych, skazywaniem części społeczeństwa na bezczynność, na usunięcie się od życia publicznego – co za tym idzie – na deprawację polityczną.”[36]
O szkolnictwie ukraińskim Kolejną drażliwą kwestią, jaka pojawiła się w stosunkach polsko-ukraińskich były konflikty związane z Uniwersytetem Lwowskim. Już od końca XIX wieku wpływowi politycy ukraińscy domagali się od władz austro-węgierskich w Wiedniu utworzenia dla Rusinów osobnej, wyższej uczelni.[37] Ponieważ zaś Ukraińcy nie mieli dostatecznej liczby kadry dydaktycznej, zamierzenia ich nie mogły zostać – z oczywistych względów – w stosunkowo krótkim czasie zrealizowane. Postanowiono więc stopniowo doprowadzić do utrakwizacji, a potem przekształcenia w ukraiński polskiego Uniwersytetu we Lwowie. W związku z usiłowaniem ukraińskich działaczy politycznych przekształcenia polskiego Uniwersytetu Lwowskiego na placówkę naukową z ukraińskim i polskim językiem wykładowym, co w konsekwencji doprowadziłoby do stopniowej utraty wpływów i znaczenia polskiej elity intelektualnej w tym mieście, zarówno ugrupowania konserwatywne, jak i narodowe stanowczo przeciwstawiały się tej koncepcji, zwłaszcza że zdecydowana większość ówczesnych wykładowców była Polakami, co spowodowałoby, że staliby się oni warstwą ludzi służących wzmocnieniu siły intelektualnej Rusinów przy jednoczesnym osłabianiu elity umysłowej Polaków. Przeciwstawiano się także szerzeniu się rozruchów o charakterze radykalnym na uczelni, co, jak podkreślano, nie służyło budowaniu wzajemnego zrozumienia i realizowaniu programów badawczych i zadań uczonych w ramach uniwersytetu.[38] Zgadzano się jednocześnie na koncepcję powstania odrębnego uniwersytetu ukraińskiego, co, jak się wydaje, było niemożliwe z powodu braku kadry profesorskiej, która podjęłaby na nim ewentualne wykłady.[39] Pisząc o stanowisku społeczeństwa polskiego wobec dążeń Ukraińców mających na celu utworzenie dla nich uniwersytetu we Lwowie F. Koneczny pisał, że „ogół polski obawia się, żeby Rusini nie zechcieli przemienić stopniowo polskiego Uniwersytetu we Lwowie na ruski; stąd też niechętne, podejrzliwe odnoszenie się do nowych ruskich katedr i genetyczno-zazdrosne strzeżenie wyłączności języka polskiego we wszelkich czynnościach uniwersytetu”[40]. Obawy Polaków są według publicysty „Świata Słowiańskiego” uzasadnione – uniwersytet jest bowiem skarbem kultury narodowej, o którego utrzymanie i rozwój w szczególny sposób należy zabiegać. Każdy naród dąży do powiększania liczby własnych wyższych uczelni, ma bowiem świadomość, że od ilości wykształconych na nich obywateli zależy poziom kultury narodowej i przyszłość społeczeństwa. Nasz redaktor nie kwestionował faktu, że również uniwersytet ukraiński jest w Austro-Węgrach potrzebny. Rusini bowiem także mają prawo do kształcenia swej młodzieży, zwłaszcza że tak jak wszyscy pozostali mieszkańcy monarchii habsburskiej płacą podatki i zobowiązani są do służby wojskowej. Skoro tak jest – to moralnie uzasadnione jest również to, że domagają się oni i dla siebie należnych im praw do oświaty i nauki. W związku z tym F. Koneczny postulował, aby możliwie wszyscy – także Polacy – czynili starania o powstanie nowego ukraińskiego uniwersytetu. Zastąpienie zaś polskiej uczelni – jak tego chcą Ukraińcy – rusińskim – po pierwsze jest nierealne (Ukraińcy nie mają własnej, wykwalifikowanej kadry profesorskiej mogącej sprostać takim wymogom), po drugie zaś – niesprawiedliwe (Uniwersytet Lwowski jest polski, ma już swe własne tradycje, znakomitych wykładowców, a także studentów, zaś społeczeństwo nasze partycypuje w kosztach jego funkcjonowania, płacąc podatki na ten cel). Także uniwersytet utrakwistyczny, tj. polsko – ruski, byłby w mieście Lwowie niewskazany, bowiem stałby się on tylko miejscem niepotrzebnych utarczek i walk pomiędzy młodzieżą, „jako wieczysta hodowla «borb», zapewniających tryumf ich starej dewizie: divide et impera”[41]. Zadania zaś wyższej uczelni są przecież zupełnie inne, i nie należy w związku z tym pozwolić na to, aby stała się ona siedliskiem niezgody pomiędzy narodami, a nie miejscem, gdzie uprawia się naukę i prowadzi badania mające na celu odkrywanie prawdy o rzeczywistości i poszerzanie horyzontów intelektualnych wykładowców i studentów. Nasz uczony dodawał, że żądania Ukraińców w omawianej kwestii są popierane przez Niemców, o czym świadczą zwłaszcza ich wypowiedzi na łamach prasy zarówno w Niemczech, jak też i w Austro-Węgrach. Nie było to, jak uważał, przypadkowe, bowiem Rusini bardzo często występowali przeciwko Polakom w przymierzu z Niemcami, ci ostatni zaś świadomie podsycali wzajemną nienawiść wśród narodowości zamieszkujących Galicję Wschodnią, dążąc do osłabienia realnego wpływu naszego narodu na kształtowanie się tam stosunków społecznych i politycznych.[42] Wypowiedzi naszego publicysty na temat Uniwersytetu Lwowskiego popierało wielu ówczesnych polskich polityków. Dla przykładu, M. Zdziechowski – podobnie jak F. Koneczny – przeciwstawiał się zdecydowanie żądaniom Ukraińców do utrakwizacji Uniwersytetu Lwowskiego. Uczelnia ta, jego zdaniem, zabezpieczała w sposób naturalny potrzeby kilkunastu milionów Polaków w zakresie kształcenia uniwersyteckiego młodzieży. Rusini zaś nie mieli nawet dostatecznej kadry do obsadzenia katedr uniwersyteckich, a ich wpływy „kulturalne” we Wschodniej Galicji były – w porównaniu np. z polskimi – niewielkie.[43] Taką opinię dotyczącą omawianej kwestii wyrażali inni przedstawiciele polskiego świata kultury i polityki, min. T.T. Jeż[44], oraz J.L. Popławski.[45] Wypowiadając się na temat ukraińskich dążeń i aspiracji do zapewnienia sobie prawa do rozwoju kultury narodowej F. Koneczny twierdził, że jego wysiłki publicystyczne i działalność w Klubie Słowiańskim zawsze zmierzały ku temu, aby umożliwiono Ukraińcom rozwój ich własnej kultury narodowej. Świadczyło chociażby o tym to, że poparł dzieło polskiej fundacji dla Rusinów[46], powstałej dzięki finansowemu zaangażowaniu Konstantego Wołodkiewicza, Aleksandra Barwińskiego i Bohdana Łepkiego.[47] Miała ona przecież szczytne cele – wspieranie oświaty i nauki tegoż narodu (stypendia dla niezamożnej młodzieży). Zaskoczyło jednakże redaktora „Świata Słowiańskiego” to, że inicjatywa ta spotkała się z krytyką ukraińskich polityków na łamach pism „Diło” i „Hajdamaki”. „Znaczy to – pisał nasz uczony z oburzeniem – że młodzież ruska może mieć zaufanie tylko do takich, którzy rozniecają waśń z Polakami, a młodzi ruscy uczeni powinni się starać przede wszystkim o to, żeby sobie pozyskać opinię zaciekłych wrogów Polski.”[48]
Wobec Kościoła unickiego we wschodniej Galicji F. Koneczny uważał, że Polacy (zwłaszcza stanu duchownego), aby stali się skuteczni w swoim dążeniu do złagodzenia konfliktów narodowościowych we wschodniej Galicji, powinni prowadzić wśród Rusinów szeroko zakrojoną akcję ewangelizacyjną, nawracając ich na katolicyzm. Jest to istotne, ponieważ właśnie nienawiść do Rzymu jest jedną z najważniejszych przeszkód na drodze do porozumienia się obydwu narodów, gdyż Polacy są z reguły katolikami. Zarówno prawosławie, jak też i obrządek grekokatolicki (a więc wyznania, które praktykują w przeważającej części Rusini), powinny być traktowane jako te, które polskim interesom narodowym nie przynoszą żadnego zgoła pożytku. „Unia jest we wschodniej Galicji tworem sztucznym, który runąłby od razu, gdy miał sam stać o własnych siłach, bez opieki z zewnątrz /…/ Wszystkie zabiegi o poprawę kleru unickiego nie zdały się na nic – i dziś jest on nie tylko gorliwym hajdamactwa zwolennikiem, ale w znacznej części jego twórcą (nawet z kazalnicy!). Wobec tego trzeba zaprzestać wreszcie marnować siły na podtrzymywanie obrządku greckiego, a użyć ich lepiej na wzmocnienie łacińskiego”[49] – twierdził nasz publicysta. Należy więc dbać o budowę kościołów katolickich i rozwój tamtejszej sieci parafialnej, wykorzystując w tym celu niezwykłą wprost ofiarność społeczeństwa polskiego, zwłaszcza duchowieństwa. Konieczne jest też dbanie o seminaria duchowne i wzrost powołań kapłańskich w Galicji Zachodniej, gdyż potrzebne są one do tego, aby misje cywilizacyjno-religijne katolików polskich na wschodzie były stałe i systematyczne. Podjęcie akcji mającej na celu wzmocnienie instytucjonalne Kościoła rzymskokatolickiego w Galicji Wschodniej było konieczne, a sugestie F. Konecznego w tej dziedzinie słuszne, o czym może świadczyć to, że duchowieństwo rzymskokatolickie nie mogło dobrze wypełniać swoich obowiązków, ponieważ rozproszenie wiernych i stosunkowo mała ich liczba, a także brak kościołów, były bardzo dlań uciążliwe. Zdarzało się, że kościół rzymskokatolicki oddalony był od parafian nawet o 40 kilometrów (przeciętnie zaś o 18). Wierni, nie mogąc niejednokrotnie wziąć udziały we Mszy św., udawali się do cerkwi greckokatolickich i prawosławnych. Ulegali w związku z tym stopniowej rutenizacji.[50] Aby zapobiec umacnianiu się cerkwi – zwłaszcza prawosławnej – w Galicji Wschodniej, podejmowano już stosowne działania, a polskie partie polityczne, m.in. Narodowa Demokracja, deklarowały już na początku XX stulecia, że budowa kościołów rzymskokatolickich jest jednym z priorytetowych zadań programowych.[51]
Podsumowanie F. Koneczny uważał, że możliwa jest współpraca dwóch sąsiednich narodów: polskiego i ukraińskiego; zwłaszcza na obszarach, gdzie wzajemne sąsiedztwo jest dosyć bliskie, a brak takowego współdziałania mógłby wpływać niekorzystnie na rozwój gospodarki, kultury i nauki obydwu społeczności. Jednakże układanie wzajemnych relacji pomiędzy Rusinami a Polakami powinno opierać się na wzajemnej życzliwości i poszanowaniu, a nie radykalnej walce o wpływy polityczne. Uczony był zdania, że kultura polska – również ta polityczna – jest o wiele bardziej wartościowa od ruskiej. Wynika to chociażby z faktu, że ma ona dosyć bogatą historię i tradycję. Ten fakt powinni uszanować Rusini. Polacy zaś mają obowiązek rozkrzewiania katolickiej wiary i łacińskiej kultury na Wschodzie, ponieważ są one warunkiem sine qua non istnienia ich narodu. Stopniowy wzrost poziomu oświaty i kultury politycznej i obyczajów wśród Ukraińców może – w co wierzył F. Koneczny – stać się początkiem lepszej, opartej na poszanowaniu dobra wspólnego, egzystencji całej ludności żyjącej w Galicji, zwłaszcza wschodniej. prof. Ryszard Polak
Artykuł ukazał się drukiem w „Zeszytach Społecznych KIK” 2008.
[1] Zob.: R. Polak, Feliks Koneczny wobec Rosji i jej cywilizacji, „Cywilizacja” 2005, nr 15, s. 82-101; tenże, Konecznego ocena relacji polsko-rosyjskich, „Cywilizacja” 2006, nr 16, s. 119-140.
[2] P. S. Wandycz, Cena wolności. Historia Europy Środkowo-Wschodniej od średniowiecza do współczesności, Kraków 1995, s. 283.
[3] O działalności politycznej i dorobku pisarskim I. Franko zob. m.in.: I. Doroszenko, Ivan Franko – literaturnyj krytyk, Lwów 1966.
[4] Z. Fras, Galicja, Wrocław 1999, s. 209-210; D. Gibas-Krzak, Ukraina między Rosją a Polską, Toruń 2004, s. 19-20.
[5] T. Wituch, Terytoria sporne w Europie po roku 1815, Pułtusk 2001, s. 90.
[6] Próby zorganizowania szkolnictwa ukraińskiego na terenach Cesarstwa Rosyjskiego podjęto co prawda po wybuchu rewolucji w 1905 roku. Korzystając wtedy ze „względnej” wolności będącej skutkiem osłabienia caratu, działacze ukraińscy wnieśli do trzeciej Dumy projekt ustawy o języku nauczania w szkołach powszechnych na terenach zamieszkałych przez ludność ukraińską. Znalazł się też w owym projekcie postulat, aby od roku szkolnego 1908-1909 dzieci ukraińskie były nauczane w ich ojczystym języku. Wspomniana inicjatywa, podobnie jak inne tego typu działania Ukraińców w Rosji przed I wojną światową, nie doczekały się realizacji. Zob. na ten temat: M. Hruszewśkyj, Pro ukrainśku mowu i ukrainśku szkołu, Kyjiw 1991, s. 13 in.
[7] M. Janowski, Inteligencja wobec wyzwań nowoczesności. Dylematy ideowe polskiej demokracji liberalnej w Galicji w latach 1889-1914, Warszawa 1996, s. 64. I. Daszyński z kolei, jak pisze W. Najdus, „szanując Iwana Frankę jako naukowca i literata /…/ sceptycznie oceniał jego uzdolnienia polityczne.” (W. Najdus, Ignacy Daszyński 1866 – 1936, Warszawa 1988, s. 56.)
[8] M. Janowski, Inteligencja wobec wyzwań …, s. 65.
[9] Zob.: E. Hornowa, Ukraiński obóz postępowy i jego współpraca z polską lewicą społeczną w Galicji 1876-1896, Wrocław 1986, s. 22-23.
[10] M. Janowski, Inteligencja wobec wyzwań, s. 80-81; H. Wereszycki, Historia polityczna Polski 1864-1918, Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk 1990, s. 141-143.
[11] N. N. Obrachunek Sieciecha, „Kraj” 1904, s. 6.
[12] 28 listopada 1905 roku rząd Paula Grontscha oświadczył, że uznaje potrzebę reformy wyborczej w kraju i nie wyklucza możliwości wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego. Zob. szerzej: J. Gruchała, Rząd austriacki i polskie stronnictwa w Galicji wobec kwestii ukraińskiej (1890-1914), Katowice 1988, s. 71.
[13] Zob. szerzej: J. Buszko, Sejmowa reforma wyborcza w Galicji 1905-1914, Warszawa 1956.
[14] W. Rudnytsky, The Ukrainians in Galicia under Austrian Rule, London 1975, s. 38.
[15] T. Wituch, Terytoria sporne w Europie, s. 91.
[16] F. Koneczny, Co robić wobec Rusinów?, „Świat Słowiański” 1908, s. 580.
[17] Tamże, s. 584-585.
[18] Uczony pisał, że tam, gdzie spotyka się trzech Ukraińców, tam też próbują utworzyć trzy zwalczające się partie. Wzajemna nienawiść i zawiść wśród nich powodowały, że ostatecznie nie zdołali zrealizować wspólnych dążeń i zamiarów (uznania języka ukraińskiego za urzędowy tam, gdzie stanowili w Galicji Wschodniej przeważającą większość, utworzenia własnej uczelni wyższej itp.). Zob. F. Koneczny, Obecny stan Słowiańszczyzny. Ruś, „Świat Słowiański” 1907, s. 8.
[19]Tenże, Co robić wobec Rusinów?, s. 585.
[20] Zob.: F. K [Feliks Koneczny – R. P.], Oliwa do ognia. Z powodu wystąpienia prof. M. Radeckiego w sprawach polsko-ruskich, „Świat Słowiański” 1906, s. 116-122.
[21] F. Koneczny, Z powodu artykułu p. Iwana Franki, „Świat Słowiański” 1906, s. 48.
[22] T. A. Olszański, Zarys historii Ukrainy w XX wieku, Warszawa 1990, s. 28.
[23] Zob. szerzej: J. Buszko, Das tragische Ende des Grafen Andrzej Potocki als Stathalter Galiziens, Wiedeń 1948.
[24] Nie wszyscy jednakże byli tego samego zdania. Socjaliści próbowali usprawiedliwić czyn Siczyńskiego, twierdząc – jak np. I. Daszyński – że został on „spowodowany przez upośledzenie ludu ukraińskiego, rozpanoszone bezprawie, nadużycia, gwałty, bezczelność magnatów oraz «głuche rządy» obłudnej biurokracji, nie reagującej na niedolę ludu. W rezultacie powstało poczucie bezsilności, które popchnęło zrozpaczonego [? – R. P.] młodzieńca do terrorystycznego aktu” (W. Najdus, Ignacy Daszyński, s. 253.)
[25] S. Tarnowski, Andrzej Potocki. Wspomnienie pośmiertne, Kraków 1908.
[26] W. Miś, Portret hr. Andrzeja Potockiego, Stanisławów 1908.
[27] S. Tomkowicz, Andrzej hr. Potocki, Kraków 1908.
[28] M. Rybowski, Z lat pacholęcych śp. Andrzeja hr. Potockiego, Lwów 1908.
[29] S. Zieliński, Die Erdmordung des Stathalters Grafen Andreas Potocki, Wiedeń 1908.
[30] S. Tarnowski, Andrzej Potocki, s. 8.
[31] W. Miś, Portret hr. Andrzeja, s. 71.
[32] F. Koneczny, Co robić wobec Rusinów?, „Świat Słowiański” 1908, s. 577.
[33] Tamże.
[34] Tamże, s. 580.
[35] Tamże.
[36] Tamże.
[37] Jak ustalił C. Partacz, za pierwszą taką próbę można uznać interpelację posła ukraińskiego w austriackiej Radzie Państwa 20 XII 1898 roku księdza D. Taniaczkiewycza. Kolejne tego typu zabiegi miały też miejsce wielokrotnie później. Postulat ów wysunęła również w swym programie Ukraińska Narodowo-Demokratyczna Partia. Żądania Ukraińców stały się bardzo popularne wśród tamtejszego ludu. Zob. Cz. Partacz, Od Badeniego do Potockiego. Stosunki polsko-ukraińskie w Galicji w latach 1888-1908, Toruń 1997, s. 127.
[38] Wzrost nastrojów antypolskich na Uniwersytecie Lwowskim nastąpił wraz z objęciem przez Ukraińskiego profesora Mychajłę Hruszewśkiego Katedry Historii Europy Wschodniej. To on wpływał na tamtejszą kadrę profesorską oraz studentów, przyczyniając się do radykalizacji ich postaw. Na posiedzeniach Rady Wydziału Filozoficznego w lutym 1901 roku doszło także do jego konfrontacji z dziekanem, profesorem Kazimierzem Twardowskim, a „niedyplomatyczne” zachowanie się Hruszewśkyego odbiło się echem w całej monarchii habsburskiej, szczególnie na łamach wielu wpływowych czasopism. Zob. C. Partacz, Od Badeniego do Potockiego, s. 128.
[39] Zob.: M. Janowski, Inteligencja wobec wyzwań, s. 82.
[40] F. Koneczny, Swary uniwersyteckie we Lwowie, „Świat Słowiański”, 1906, s. 225.
[41] Tamże, s. 229.
[42] F. K. [F. Koneczny – R,. P.], Polak na Rusinów wyrzekający, „Świat Słowiański”, 1906, s. 292.
[43] Z. Opacki, W kręgu Polski, Rosji i Słowiańszczyzny. Myśl i działalność społeczno-polityczna Mariana Zdziechowskiego do 1914 roku, Gdańsk 1994, s. 209.
[44] T.T. Jeż, Sprawa Ruska w stosunku do sprawy polskiej, Lwów 1902, s. 77.
[45] T. Kulak, Jan Ludwik Popławski 1854 – 1908. Biografia polityczna, Warszawa 1989, s. 340-341.
[46] Fundacja ta powstała z inicjatywy polskiego milionera z Odessy K. Wołodkiewicza i miała swoją siedzibę przy Towarzystwie Pedagogicznym we Lwowie. Wkrótce po powstaniu ogłosiła konkurs na stypendia w wysokości 2000 koron rocznie dla młodych ukraińskich naukowców, pod warunkiem że osoba ubiegająca się o nie będzie zajmowała się działalnością polityczną. Radykalne ugrupowania ukraińskie a także prasa, m.in. „Diło” i „Hajdamaky”, przyjęły ten fakt z wielkim „oburzeniem” uznając, że Polacy chcą w ten sposób spacyfikować naukowe środowisko rusińskie. Zob. C. Partacz, Od Badeniego do Potockiego, s. 152-153.
[47] B. Łepkij był pisarzem i poetą zamieszkałym w Krakowie, który znany był z przyjaznego stosunku do Polaków i był zwolennikiem współpracy polsko-ukraińskiej. Z Klubem Słowiańskim nawiązał kontakt już na początku jego istnienia. Był on m.in. prelegentem na inauguracyjnym jego posiedzeniu w grudniu 1901 roku, poświęconym problematyce ukraińskiej. Zob. C. Partacz, Od Badeniego do Potockiego, s. 111.
[48] F. Koneczny, Czy można dogodzić Rusinom?, „Świat Słowiański” 1907, s. 406-407.
[49] F. Koneczny, Co robić wobec Rusinów?, „Świat Słowiański”, 1908, s. 589-590. Uczony był przeciwny wzmacnianiu wpływów Kościoła greckounickiego w Galicji wschodniej, ponieważ uważał, że wykorzystywali go instrumentalnie Ukraińcy, celem wzbudzania nienawiści pomiędzy nimi a Polakami. W jednym ze swoich dzieł pisał, że „Rusini zaczęli uważać za swoich wszystkich, którzy byli ochrzczeni w cerkwiach, tudzież ich potomków. Parochowie ruscy wiedli o te «dusze» z proboszczami łacińskimi nieraz gwałtowne i gorszące spory. Cerkiew zamieniała się na biurko ruskiej propagandy i zanim nasi księża się spostrzegli, już tysiące ludu polskiego i polskiej szlachty zagrodowej zruszczyło się. Wyliczono, że do roku 1909 łowienie dusz «łacińskich» przez duchowieństwo ruskie objęło 30 740 osób.” (F. Koneczny, Święci w dziejach narodu polskiego, Warszawa – Kraków 1988, s. 578.) Obawy historiozofa okazały się – ja się wydaje – słuszne, zwłaszcza, jeśli oceniamy je z perspektywy badań historyków nam współczesnych, którzy dowodzą, że duchowieństwo unickie w Galicji ulegało niejednokrotnie propagandzie rosyjskiej oraz wpływom ideologii lewicowych. Zob. np.: W. Kołbuk, Duchowieństwo unickie w Królestwie Polskim 1835 – 1875, Lublin 1992, s. 97 – 107.
[50] C. Partacz, Od Badeniego do Potockiego …, s. 173 – 174.
[51] J. L. Popławski, Żywot polski w Galicji Wschodniej, „Przegląd Wszechpolski”, 1903, nr 5, s. 347. Zob. A. Wątor, Narodowa Demokracja w Galicji do 1918 roku, Szczecin 2002, s. 58.
Za: Realitas.pl (2011-07-02)
O koniecznych reformach Kolejne fragmenty z Romualda Gładkowskiego „O pieniądzu i lichwiarzach” Nadesłał p. PiotrX.
Co więcej, tolerując lichwiarstwo, jest coraz trudniej zrozumieć wydarzenia w historii narodów, a także być w stanie przewidzieć trafną politykę na przyszłość, jest coraz trudniej przewidywać wydarzenia, które nastąpią i do nich przygotowywać się mądrze. Nie jest dziełem przypadku, że wszelkie teorie socjalizmu pomijają problem lichwiarstwa. Proponowana przez nich nacjonalizacja banków nie może być rozwiązaniem problemu, gdyż czyni lichwiarzy władcami totalnymi. Lichwiarze zawsze parli do nacjonalizacji banków. Dawało to im pełną samowolę w kreowaniu pieniędzy i w ich dystrybucji. Powtórzę raz jeszcze, że tylko państwo powinno mieć kontrolę nad emisją pieniędzy, a banki prywatne powinny je rozprowadzać. Wówczas, może mieć miejsce kontrola obopólna, która ukróci samowolę. Bez przemieszczenia władzy tam, gdzie ona być powinna, nie można liczyć na poprawę sytuacji gospodarczej i politycznej; bo to idzie w parze. Niestety, do tej pory popełniamy te same błędy, jakie popełniliśmy w okresie międzywojennym i nie można oczekiwać innego finału sprawy. Polska potrzebuje pilnie Solona i jego reform. Dla przypomnienia, pierwszym krokiem w jego reformach gospodarczych było upaństwowienie kopalń srebra i odebranie możnym prawa do bicia monet. Po tym, nastąpiła era Wielkiej Grecji. Każda reforma wymaga ludzi o żelaznej woli i twardej ręki. Warto, aby o tym pamiętali zwolennicy Wielkiej Polski. Naród polski chce pracować i potrzebuje produktów. Mamy w kraju gospodarstwa rolne, mamy surowce naturalne, mamy kopalnie, fabryki i ziemię urodzajną. Możemy być narodem suwerennym. Najpierw, rząd polski musi ustalić własny system pieniężny, bez „pomocy” interbankierów i ich ekspertów. Wówczas, będzie mógł szybko spłacić długi i rządzić krajem bez zadłużeń. Będzie też miał wystarczającą ilość pieniędzy, aby móc nimi pokryć własny handel. Jego kraj stanie się zamożny, gdyż będą garnęły się do niego najtęższe umysły świata. Szarańcza „wybranych” również, ale i ten problem można rozwiązać skutecznie. Niejeden czytelnik powie w tej chwili, że w obecnej sytuacji geopolitycznej taka reforma nie jest możliwa? Być może, iż tak jest. Pomimo tego, warto zaryzykować i podjąć się reform zgodnych z prawem naturalnym. Ktoś musi rozpocząć walkę z diabłem. Widząc naszą nieustępliwość, przyłączą się do nas inni „niewolnicy”. Wówczas, możemy stać się potęgą, która zachwieje bestią na wieki. Naród, który uznaje podstawową przesłankę chrześcijan, że wszyscy ludzie są obdarzeni przez Stwórcę wolną wolą i posiadają duszę nieśmiertelną, zawsze opiera swoje zorganizowanie na niepodważalnym prawie człowieka do bycia wolnym ekonomicznie oraz na jego obowiązku do bycia osobą odpowiedzialną moralnie. Człowiek musi mieć swobodę w wykorzystywaniu swoich zdolności i być w stanie uzyskiwać nagrodę i wyróżnienie za chęci do służenia swoimi umiejętnościami i cnotami dla celów twórczych i rozwojowych. Mając prawo do zapracowywania nagród, ma też prawo do dysponowania nimi według własnego uznania. Tym samym, ma prawo do posiadania własności prywatnej, do korzystania z niej i do gospodarzenia nią. Stąd, człowiek posiada prawo niepodważalne do zarobków i do rozporządzania nimi według własnej woli. Bowiem, bez wolności ekonomicznej człowiek zatraca swoją osobowość. Dalej, osobowy charakter człowieka nakłada na niego odpowiedzialność moralną. Ponadto, człowiek, który opanowuje przyrodę i czyni ziemię poddaną, nie może być niewolnikiem. Skoro ziemia ma być poddaną to człowiek musi być wolny.
Państwo totalitarne, jak pod rządami komunistów, nazistów, socjalistów itp., stawia wymóg, aby wszystkie bogactwa naturalne, wszystkie środki produkcji, transportu i usług były jego własnością. Wbrew masowej propagandzie, nie atakuje powodów rzeczywistych niesprawiedliwości społecznej; a nawet wówczas, gdy usiłuje ulżyć nieco doli człowieka, zawodzi na całej linii. Główną przyczyną jest to, iż ignoruje prawa naturalne, prawa dane człowiekowi przez Stwórcę. Sprawiedliwość społeczna musi opierać się na naturalnym prawie każdego człowieka do dostępu do wynagrodzenia i spożytkowania go zgodnie z własną wolą; mając na uwadze obowiązek moralnego prowadzenia się. Konsumpcja dóbr jest natury indywidualnej, a nie zbiorowej, komunistycznej. Skoro życie narodu składa się ze złożonego życia poszczególnych jego członków, najważniejszą rzeczą w systemie rządzenia krajem jest to, kto może rościć prawo do konsumowania owoców pracy przemysłu i rolnictwa oraz kto może cieszyć się prawem do kontroli i do wyboru sposobu życia na co dzień. Jeżeli Państwo wejdzie na teren praw naturalnych człowieka, nieuniknienie niszczy je i prowadzi naród do zguby. Błąd zawiera się w nieuczciwym systemie pieniężnym, umożliwiającym robienie najbrudniejszych machlojek w sposobie podziału dóbr, dającym wprost nieograniczone możliwości okradania obywateli. Tak, wszelki socjalizm i internacjonalizm jest w konflikcie z prawem naturalnym, jest w konflikcie z wolą Pana Boga. Dalej, skoro wolność ekonomiczna i odpowiedzialność moralna są podstawą istnienia narodu katolickiego, to nic dziwnego, że wszelkie próby socjalistów, aby umieścić katolika w kołchozie, okazały się poronione, gdyż albo katolik przestawał być katolikiem, bądź też kołchoz przestawał być kołchozem. Tutaj, symbioza nie jest możliwa. Z definicji. Istotnie, apoteoza lichwy prowadzi bądź do dyktatury opartej na przemocy, jak komunizm, bądź też do socjaldemokracji opartej na hipokryzji, która szybko kończy się motłochokracją. O ile dyktatura umieszcza zbirów na górze hierarchii państwowej, to demokracja w swoim nieróbstwie winduje w górę szumowiny społeczne. Bowiem, mit demokracji założył, że wszyscy ludzie są równi, oraz że przywództwo narodu może być tworzone metodami mistycznymi, poprzez liczenie głosów, nie wnikając w to, co one w sobie zawierają. Tym samym, mit demokracji nie ma nic wspólnego z dążeniem do poznania Prawdy, gdyż prawa naturalnego nie da się podciągnąć pod głosowanie. Istnienia Pana Boga również.
Książkowa definicja demokracji podaje, że w systemie demokratycznym „lud rządzi sam sobą”. Jest to absurd ewidentny. Przecież, idea rządzenia zakłada istnienie przełożonego i podwładnego. Lud może być rządzony przez prezydenta, generała, króla, przez mały klan, jak Sanhedryn, czy też przez Lożę Wielkiego Wschodu. Jednak, idea głosząca, że lud rządzi sam sobą, jest tak niedorzeczna, jak twierdzenie, że człowiek może podnieść sam siebie w górę ciągnąc się za uszy. Wszelkie przekonanie, że w systemie demokratycznym obywatel kontroluje swój rząd jest wiarą w „opowieści dziwnej treści”. Nic więc dziwnego, że nieraz zwolennicy demokracji usiłują podeprzeć się historyczną postacią Chrystusa Pana; że jakoby Jezus Chrystus głosił „urawniłowkę”. Przede wszystkim, Jezus Chrystus uderzył mocno w filar demokracji, którym jest lichwa. Ponadto, działalność Chrystusa Pana była oparta na realizmie, na Rzeczywistości najwyższej. Stąd, nie mogła mieć nic wspólnego z abstrakcją demokracji, czy też socjalizmu. W obliczu powyższego, jedynie Rzeczpospolita, rządzona przez autorytety narodowe, rządzona przez władców, wydaje się być rozwiązaniem rozsądnym. Pragnę podkreślić, że nie mam na myśli dyktatury o jakimkolwiek obliczu, gdyż można jej uniknąć. Chodzi mi o współpracę ludzi odpowiedzialnych, którzy widzą wyraźnie swoje miejsce w hierarchii narodowej i je respektują szanując swoje prawa i obowiązki. Naród doznaje rozwoju w oparciu o wiedzę. Bez wiedzy nie ma wielkich odkryć i nie ma wielkich osiągnięć. Wszelki chaos jest powodowany gwałceniem praw naturalnych, praw Bożych. Od harmonii z Bożymi Przykazaniami zależy dostatek i szczęście obywateli. Rozwoju nie uzyskuje się w kolektywie, w masie ludzkiej bez oblicza. Naród rozwija się i kwitnie wówczas, gdy każdy jego członek jest w stanie doskonalić się i ma możliwości wykorzystania swoich umiejętności, bez konieczności uciekania za granicę. To jest możliwe tylko wówczas, gdy są przestrzegane prawa naturalne. Tutaj, przywódcy narodu nie stanowią wyjątku. Ich również obowiązuje przestrzeganie tych praw; nawet w większym stopniu, gdyż są przykładem dla innych. Gdy to zrozumiemy, to wówczas z całym zaufaniem i szczerością będziemy mogli prosić Pana Boga o błogosławieństwo w naszej pracy codziennej: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…”. Reformy w kraju należy rozpocząć od ujrzenia pieniądza takim, jakim on jest, od uzmysłowienia sobie, że pieniądz nie posiada wartości sam w sobie, że nie ma wartości wewnętrznej. Zatem, nie może być kupiony lub sprzedany, nie może być widziany jako przechowalnia majątku. Ba, ale jak tu przekonać waluciarza, że pieniądz nie może być kupiony lub sprzedany? Sytuację pogarsza fakt, że obecnie niemal cały naród polski zajmuje się waluciarstwem. Przecież, banknot jest w pewnym stopniu biletem podróży. Jeżeli urzędnik w kasie zaczyna nam dyktować, ile biletów nam się należy i dokąd mamy podróżować, nie zważając nawet na ilość miejsc w pociągach, to nadszedł czas najwyższy, aby wylać go z pracy na zbity pysk. Bowiem, rozminął się ze swoją funkcją. Reforma systemu pieniężnego jest punktem wyjściowym do jakichkolwiek reform gospodarczych. Niestety, fałszywą koncepcje pieniądza wbito nam do głowy przez pośladki. Trudno jest uwierzyć, że da się ją wybić z głowy bez ruszania pośladków. Naród, który jest w stanie zrozumieć, że głównym źródłem jego nędzy jest wadliwy system pieniężny i potrafi temu zaradzić, nie będzie potrzebował żadnej dyktatury, ani też nie będzie obawiał się agresji z zewnątrz. Nawet mając za sąsiada Niemca. Wpierw, należy pokazać, że potrafimy być gospodarzami w swojej zagrodzie, a wówczas nawet Niemiec nas uszanuje. Problem jest w tym, czy Polak potrafi być gospodarzem w swojej zagrodzie? Oto jest pytanie. Naród pragnie cieszyć się pokojem. Jednak, pokój nie jest możliwy bez rozwiązania własnych problemów gospodarczych i społecznych, bez przygotowania się do wojny. Bowiem, tylko szaleniec sięga po własność silniejszego od siebie. Większość ludzi jest przekonana, że wojna jest wydarzeniem nienormalnym, a pokój jest stanem, w jakim naród powinien żyć. Przecież, nad stajenką w Betlejem aniołowie śpiewali: Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli (św. Łukasz 2; 14), a nie wszystkim ludziom. Zatem, pokój z Panem Bogiem, pokój we wnętrzu człowieka i pokój z sąsiadem jest skutkiem dobrej woli. W istocie rzeczy, wojna jest kwintesencja stanu, w jakim znalazł się organizm narodowy, a tym samym, jest składową sił poruszających narodami. Każda wojna jest reakcją ludzi na zaistniały układ sił. Wojna nie ma nic wspólnego z wysoką lub niską moralnością. Wojny nie tylko usuwają zdegenerowane rządy i państwa, jak rząd sanacyjny i Polska przedwojenna, ale również korygują stan równowagi pomiędzy złem i dobrem. Oczywiście, obecnie siłą najważniejszą jest finansjera międzynarodowa. Głównym źródłem współczesnych wydarzeń międzynarodowych jest rosnące i niekontrolowane zadłużenie. Oligarchia finansowa decyduje o działaniu „narodowym” pod każdą szerokością geograficzną. Tak się składa, że im większego kredytodawcę naród posiada, tym większe jest jego zadłużenie. Kryzysy gospodarcze w łonie narodów i wojny pomiędzy nimi są planowane przez uzurpatorów w celu zdobycia władzy absolutnej. Wojny o podłożu ekonomicznym są ceną jaką człowiek płaci za obecność lichwy. Każda wojna kończy się wprost niewiarygodnymi zadłużeniami. Przecież, dawna Liga Narodów, jak i obecna ONZ, należą do organizacji stworzonych przez lichwiarzy, aby wspierały ich politykę. Powiedzmy, Liga Narodów, zanim przestała istnieć, zamieniła się w klub żydowski. Nic więc dziwnego, że rozogniła problem mniejszości narodowych we wszystkich krajach europejskich, wzniecając przy tym nienawiść wzajemną. W czasie ostatnich dwóch wojen światowych wszystkie państwa walczące głosiły, że biorą udział w wojnie „dla obrony własnej ojczyzny”. Zatem, skoro wszystkie kraje walczące posługiwały się tym samym argumentem, że bronią ojczyzny, to w takim bądź razie kto był agresorem? Czyż nie lichwiarze? Tak, od rewolucji francuskiej z 1789 roku historia Europy jest głównie pisana przez finansjerę międzynarodową. Jest niczym innym jak propagandą zwycięzców. Właściwie wybrane przywództwo w narodzie jest bardzo ważne dla zdrowia narodowego. Przywódcy fałszywi, kierujący się wieloetycznością, nie Polacy, zawsze wciągną nas w szpony obcego kapitału, co nieuniknienie skończy się niewolą narodową a szpalty naszej historii ponownie wypełnią się buntami krwawymi, powstaniami i wojnami. Icek oraz Frycek nigdy nie sprowadzą pokoju na polską ziemię. Przecież, każdy obcokrajowiec w naszym kraju krzyczy: „Wolności! Wolności! Wolności!”, myśląc głównie o wolności dla siebie; naszym kosztem. Polski nic nie będzie w stanie uratować, jeżeli władza pozostanie w rękach „mniejszości narodowych”. Pod ich rządami, prowadzenie przedsiębiorstw prywatnych, uzyskiwanie dobrych wynagrodzeń i płacenie sensownych podatków okazuje się niemożliwe. Służą bowiem obcym, a nie narodowi, któremu przewodzą. Nikt nie jest w stanie obronić obywateli Rzeczpospolitej Polskiej, o ile sami nie są w stanie, aby bronić się skutecznie. Skoro działanie ludzkie nie opiera się na abstrakcyjnej dobroci lub niedobroci, ale na presji wydarzeń, więc żyd nie odejdzie z ministerstwa dobrowolnie. Uczyni to wówczas, gdy go do tego zmusimy. Porządki w kraju należy rozpocząć od Ministerstwa Finansów. Jak w stajni Augiasza. Jednak, czy mamy Heraklesa? Zatem, odnowa gospodarcza w kraju będzie możliwa wówczas, gdy cały naród, mądrze wychowany i mądrze prowadzony przez swoich przywódców, zrozumie i będzie respektował prawa naturalne. Wtedy, w narodzie polskim nie będzie miejsca na trockizm, nawet w opierzeniu lewicy laickiej, nie będzie miejsca na głupie strajki, na waśnie wzajemne, na oddawanie przywództwa i władzy nad sobą w ręce intruzów z zewnątrz, dla niemądrej przekory współrodakom. Jedności narodowej nie należy mylić z jednostajnością. Bowiem, jedność narodowa zakłada istnienie hierarchii narodowej, której wszystkie szczeble współpracują ze sobą jak narządy organizmu. Co więcej, zorganizowanie narodu zgodnie z prawem naturalnym wymaga od każdego z osobna dużej świadomości narodowej, znajomości swojego miejsca w hierarchii oraz znajomości misji, którą naród wypełnia. Tutaj, nie może być miejsca na sprzysiężenia, na okultyzm i sekciarstwo. Dzięki temu, naród wspina się na wyżyny cywilizacyjne i odrywa się od dziczy plemiennej. Daje to człowiekowi prawdziwą suwerenność i wolność polityczną. Żadna myśl, żadne uczucie i żadne przedsięwzięcie, niezależnie od tego, ile zawiera w sobie pokory czy też arogancji, nie może być zamanifestowane bez wywarcia wpływu na współrodaków. Stąd, nie da się budować prężnej struktury narodowej na widzi mi się liberałów, na ich „samorealizacji”. Niestety, bez przewodnictwa mądrych pedagogów, wszyscy mylnie interpretujemy swoje doświadczenie życiowe poprzez wadliwe operowanie językiem, tworząc tym samym układ odniesienia, który odbiega od rzeczywistości i tworzy mit. To przyjęcie mitu czyni twardą rzeczywistość procesem pełnym bólu i rozczarowań. Dla przykładu, twierdzenie, że Józef Piłsudski był wielkim wodzem, że budujemy wielką Polskę, że naszą sytuację gospodarczą poprawi polityka oparta na rządach socjaldemokracji, że Rosjanin jest naszym wrogiem odwiecznym, a żyd jest żukiem świętym, że pieniądz musi być zabezpieczony złotem, którego nie mamy i które trzeba kupić za nowe pożyczki (!), że skoro zostałem ochrzczony, to jestem katolikiem itp., itp., budują wielki mit. Duże niebezpieczeństwo wypływa z tego, że Polak jest zobowiązany działać w sferze owego mitu. Jednak, kiedy nasze przekonania odbiegają od rzeczywistości, każde nasze kolejne działanie jest bezwartościowe. I o to tutaj chodzi naszym wrogom. Sytuację pogarsza to, iż złe nawyki zamierają powoli. Zbyt powoli. Uważam, że naszym obowiązkiem jest wychować ludzi bez złych nawyków myślowych. Stąd, jeżeli w kraju nie powstaną od zaraz licea narodowe, nie koedukacyjne, przygotowujące młodzież do przewodzenia narodem, a w przyszłości uniwersytet dla absolwentów tych liceów, to wszelkie oficjalne działanie „polityczne” w Polsce obecnej uznam za narkotyzujące, za usypiające i antynarodowe. Żyd rozpoczyna szkolenie judaistyczne od ósmego roku życia; a nam nie wolno szkolić naszych dzieci? Powróćmy do zagadnienia pieniądza. Pragnę raz jeszcze podkreślić, że jedynym sposobem umożliwiającym wyeliminowanie zadłużenia u obcych, oprócz zabicia wierzyciela-oszusta, np. w czasie wojny, jest nauczyć się i być w stanie emitować własny pieniądz. Bez tego, wszelkie marzenie o wyjściu z długów jest dziecinadą. Kto powinien trzymać pieczę nad emisją pieniędzy w Polsce? Jak w każdej sprawie, rząd w swoich decyzjach musi opierać się na opinii mężów zaufania. Kto może być mężem zaufania w zakresie systemu pieniężnego? Musi to być ktoś, kto działa niezależnie od wielkich banków prywatnych. Przede wszystkim, musi być Polakiem z urodzenia od czterech pokoleń przynajmniej. Musi pochodzić z rodu katolickiego od czterech pokoleń przynajmniej. Nie może być powiązany więzami krwi z nikim, kto jest związany z bankami prywatnymi; czy to jako pracownik, czy też właściciel. Musi być nieskazitelnie solidny i uczciwy. Powinien być opanowany, bez skłonności do nałogów i zboczeń erotycznych. Powinien mieć przynajmniej lat trzydzieści, a jeszcze lepszym wiekiem byłoby trzydzieści pięć lat. Czytelnik powie teraz, że tacy ludzie nie istnieją w Polsce obecnej? Cóż, o ile naród nie jest w stanie wyszkolić dla siebie przywódców, to nie jest wart, aby dłużej istniał. Dodam, że obecni eksperci ekonomiczni powinni być wysłani na placówkę dyplomatyczną na Wyspach Gwinejskich. Dożywotnio. Tak, prawo do emitowania pieniędzy powinno należeć do powołanych przez rząd mężów zaufania. Powinni być uniezależnieni całkowicie od ministerstwa skarbu, którego celem jest pobierać podatki i zużywać je na potrzeby krajowe. Mężowie zaufania powinni prowadzić skrupulatną ewidencję cen, aby tym samym móc ustalić i kontrolować przepływ dóbr wyprodukowanych. Niskie bezrobocie i dostateczna ilość pieniędzy w kraju na spłacenie zadłużeń prywatnych jest najlepszym wskaźnikiem, że ceny produktów są właściwe. Rząd nie powinien regulować cen prywatnych, lecz jedynie ustalać średnią ogólną. Stabilizacja złotówki oznacza jej stałą siłę nabywczą w odniesieniu do produktów, które ludzie kupują na co dzień. Zatem, odłóżmy złoto na półkę z bajkami. Pieniądz powinien być wymieniany za majątek, a nie zamieniany w majątek. Tzw. metale szlachetne nie powinny mieć miejsca w krajowym systemie pieniężnym. Złoto i srebro, bez ceny zamrożonej, może być wykorzystane w rozliczeniach z zagranicą; czyli, możemy płacić złotem każdemu, kto pragnie je wziąć. Z zasady, import powinien być ograniczany do tych produktów, które są produkowane opłacalniej w innych częściach świata. Bowiem, każdy import beztroski rujnuje gospodarkę kraju. Powiedzmy, czy zdrowy na umyśle przedsiębiorca będzie kupował to, czego nie potrzebuje, lub to, co doprowadzi do ruiny jego sytuację ekonomiczną? Nie. Jednak, nasi ministrowie tak postępują. Trudno jest uwierzyć, iż są wariatami. Raczej, robią to, co mają powiedziane, aby robić. Wraz ze wzrostem produkcji narodowej, co oznacza, że wzrasta ilość produktów na głowę przeciętnego obywatela, powinna wzrastać ilość pieniędzy na rynku. Spadek cen produktów potwierdza, iż pieniądz został w tyle za podażą. I odwrotnie. Wzrost cen produktów oznacza, iż ilość pieniędzy w obiegu jest za duża. Aby osiągnąć stabilizację, należy je częściowo wycofywać, aż do momentu równowagi cen. Nadmiar pieniędzy na rynku powinien być redukowany drogą opodatkowania. Poluzowanie śruby będzie łatwe, gdyż natychmiast zmaleje bezrobocie i wzrośnie dochód na głowę mieszkańca. Wycofane z obiegu pieniądze powinny być przechowywane do czasu, kiedy wzrost produkcji pozwoli na ponowne ich wypuszczenie w obieg. Jedynie kataklizmy, jak wojna, czy zaraza, będą usprawiedliwiały konieczność zniszczenia wycofanych pieniędzy. Nic poza tym. Jednym z powodów kryzysu gospodarczego są zbyt niskie ceny produktów rolnych. Powstrzymuje to rolników przed kupnem maszyn i urządzeń usprawniających pracę, a w konsekwencji, uniemożliwia uzyskać pełne i wydajne zatrudnienie na terenie całego kraju. W rezultacie, produkcja krajowa jest ograniczana i koszta produkcji są wysokie, co w prostej linii uderza w robotników i w ich rodziny. Mało wydajna produkcja zawsze powoduje zwyżkę kosztów utrzymania w miastach i zwiększa bezrobocie. Tak, jeżeli cena produktów jest niska, cierpi na tym przede wszystkim robotnik, gdyż jego wynagrodzenie składa się z tego co pozostało po opłaceniu kosztów produkcji oraz procentów lichwiarskich za podjęte kredyty. Dalej, tylko pieniądze wypłacane robotnikom są potwierdzeniem wzrostu majątku narodowego. Bowiem, pieniądze płacone biurokracji, pochodzące z podatków nałożonych na producentów, np. na rolników, zwiększają liczbę konsumentów, ale nie powodują wzrostu majątku narodowego. Stąd, zdziercze podatki hamują rozwój przedsiębiorstw i uniemożliwiają sprawiedliwe wynagrodzenie za pracę. Rozwijają też w narodzie bumelanctwo – „czy się stoi, czy się leży…” – gdyż ludzie wówczas chcą pracować, kiedy dzięki pracy rąk swoich mogą poprawić własną sytuację materialną. Pragnienia i przekonania są siłą napędową w działaniu ludzkim. Należy spowodować, aby człowiek pragnął, należy wyrobić mu pogląd człowieka dojrzałego politycznie i społecznie, a wówczas będzie można obalić istniejący system zła; niezależnie od tego, jak wielkie posiada poparcie u zamorskich potentatów finansowych. Nie mamy więc wyjścia. Musimy przestać tolerować tych, którzy w zależności od własnych korzyści raz nam mówią, że jeden metr kwadratowy posiada dziesięć tysięcy centymetrów kwadratowych, a innym razem, że siedem tysięcy, lub też piętnaście tysięcy centymetrów kwadratowych. Co to ma wspólnego z prawem naturalnym, z nauką i z Bożymi Przykazaniami? Trzeba usunąć lichwiarzy i pośredników w handlu z zagranicą. Należy zacząć produkować to, co ma dobrą cenę na rynku, a nie to, co każą nam produkować Hammer i Finkelsztajn. Raz jeszcze, bank powinien być instytucja prywatną, należącą do kooperatyw. Banki prywatne powinny być na usługach rządu, a nie odwrotnie. W żadnym wypadku nie powinny mieć prawa do drukowania i wycofywania pieniędzy. Ich zadaniem jest przechowywać pieniądze i udzielać pożyczek. Muszę tutaj wspomnieć o celowo mylących nazwach banków prywatnych, jak Bank Anglii, Narodowy Bank Polski, Bank Włoch, Bank Francji itd. Otóż, historia szachrajstwa bankierskiego na skalę międzynarodową rozpoczęła się od Rothschildów. Nieco później, dołączyła do nich cała rzesza Icków. Celowo dobierali nazwę swojego banku tak, aby przeciętny zjadacz chleba myślał, że pracuje i płaci odsetki dla swojego kraju, a nie dla Icka, Szloma i Abrahama. W istocie rzeczy, to rząd Anglii był na smyczy Banku Anglii itd. W Polsce przedwojennej, rząd Piłsudskiego słuchał rozkazów Charlesa Deweya, bankiera z Chicago, na ślepo. Dalej, nacjonalizacja banków jest niczym innym jak centralizacją emisji pieniądza oraz udzielania pożyczek. Jest to taka sama plaga jak oddanie powyższych funkcji wprost w ręce bankierów międzynarodowych. Obie te drogi prowadzą do jednego celu, którym jest budowa ogólnoświatowego państwa socjalistycznego; marzenie wszelkich międzynarodówek. Internacjonalizm zawsze wpuszcza obcych zdzierców na rynek krajowy. Wymiana pieniędzy w handlu międzynarodowym jest barterem. Twardą walutę można zdobyć poprzez wysyłkę produktów i sprzedawanie ich na rynkach zagranicznych, czy też poprzez akceptację obligacji zagranicznych, które będą spłacane w czasie późniejszym. Dużą rolę odgrywa również turystyka. Jedynie wysoka siła nabywcza w kraju, stymulująca wyjazdy turystyczne za granicę i nabywanie tam przedmiotów luksusowych, jest usprawiedliwionym powodem do wymiany złotówki na waluty obce. Dochodzi do tragedii gospodarczej wtedy, gdy rząd usiłuje skupować srebro i złoto, jako „cenne” zabezpieczenie pieniądza. Wówczas, krajowi podatnicy są zmuszani do pozbywania się pieniędzy w zamian za bezużyteczne dla nich złoto. Pamiętajmy, że sprytne manipulowanie ceną złota przez bankierów międzynarodowych doprowadziło do ruiny gospodarkę niejednego kraju. Należy pamiętać, że Niemcy międzywojenne, ignorując złoto żydowskie i operując marką „bezwartościową”, były w stanie szybko stanąć na nogi i stworzyć tak silną samoobronną machinę wojenną że w ciągu niespełna sześciu lat mogły podbić cały świat. Od klęski Niemiec w 1945 roku, mniej więcej trzynaście klanów rodzinnych kontroluje emisję pieniędzy przez banki światowe. Praktycznie, są właścicielami tych banków. Na początku lat siedemdziesiątych tego stulecia, owe klany poczęły pracować intensywnie nad sposobem opanowania świata do roku 2000. Przekupstwo i morderstwa torują im drogę do celu. Opanowanie pól naftowych na Bliskim Wschodzie i w Afryce uczyniło ich panami sytuacji. Wpierw zmusili Arabów do zawyżenia cen ropy naftowej, a następnie „nakłonili” ich do długoterminowego zdeponowania pieniędzy w bankach amerykańskich. Terminy depozytu są różne: od dziesięciu do trzydziestu lat. Dzięki zamrożeniu owych pieniędzy, bankierzy mogli stworzyć dodatkowe kredyty „dla trzeciego świata”, w ilości przekraczającej depozyt dwudziestokrotnie. Pożyczki dla Polski też pochodziły z tej puli. Wiadomo, trzeci świat. Wkrótce, wszystkie kraje, które zostały wsparte tymi kredytami, znalazły się na krawędzi bankructwa i ciągle potrzebują nowych „kredytów”. Tym samym, Międzynarodowa Fundacja Monetarna stała się panem ich istnienia. Co będzie z pieniędzmi Arabów, które zdeponowali w USA? Najprawdopodobniej, nie zobaczą ich więcej. Inflacja i wojna z Arabami zrobią swoje. Jednak Międzynarodowa Fundacja Monetarna ma dla ludzkości większą niespodziankę. Zamierza zlikwidować pieniądze w ogóle. Nasze życie ma opierać się na kartach kredytowych. Stąd władze socjaldemokratyczne w Polsce muszą ociągać się z decyzją co do wzmocnienia złotówki. Muszą spełniać wolę swojego pana z Nowego Jorku. Tak na marginesie, gwiazdą wiodącą w operacji 2000 jest David Rockefeller. Wiernie mu pomaga „nasz rodak” Zbigniew Brzeziński. Ich ostatnie wizyty w Polsce demokratyzującej się nie były przypadkowe. Qualis rex, talis grex.
Romuald Gładkowski
Ucieczka z kina „POlska” Spora część dziennikarzy, publicystów, polityków, a także pożytecznych idiotów nie wiedzieć, czemu zwanych celebrytami, ze zrozumieniem podeszło do decyzji zawsze dobrze rozgrzanego sędziego Macieja Jabłońskiego, który wydał decyzję o zbadaniu stanu zdrowia psychicznego Jarosława Kaczyńskiego przez dwóch psychiatrów. Co ciekawe do tego chóru piewców niezawisłości, nieomylności i apolityczności sądów dołączył euro deputowany i członek PJN, Michał Kamiński, który decyzję sędziego doskonale rozumie i potrafi ją uzasadnić lepiej niż sam Stefan Niesiołowski. Nie wiem czy również na postawę sędziego miały wpływ, a jeżeli tak to jaki, te słowa wybitnego profesora Nałęcza: - Kiedy prezes zaczął mówić do tej młodzieży, że Polska jest Titanikiem, to dla mnie było to jakieś polityczne molestowanie, coś na kształt politycznej pedofilii. Przecież jest oczywistym, że pan sędzia Jabłoński nie żyje w próżni i gdzieś w tam w tej jego niezawisłej od zwykłej ludzkiej przyzwoitości głowie oprócz tabletek uspakajających, musiała pojawić się ta pedofilia oraz krążyła zapewne po tęgiej prawniczej łepetynie zarzucana prezesowi PiS nekrofilia czy nawet zoofilia, bo przecież od dawna wiadomo, że ma kota na punkcie kotów. Jeśli do tego dodamy jeszcze wytropione przez media podejrzane uczucie, jakie Jarosław Kaczyński żywi do swojej rodzonej matki to jak nic możemy tuż przed wyborami dowiedzieć się jeszcze o związku kazirodczym. Reasumując, tylko dzięki demokracji, wolności mediów i dociekliwości wiodących dziennikarzy oraz salonowych mędrców III RP wiemy już o Jarosławie Kaczyńskim całkiem sporo. Myślę, że nawet za czasów sprawiedliwości ludowej nie udało się nigdy dowieść, że któryś z „karłów reakcji” czy „uczestników imperialistycznego spisku” był nie tylko „zdrajcą” socjalistycznej ojczyzny, ale jednocześnie mordercą niewinnej kobiety i żyjącym w kazirodczym związku pedofilo-zoofilo-nekrofilem. W tamtych czasach, co prawda dysponowano również odpowiednio rozgrzanym i niezawisłym wymiarem sprawiedliwości z całym czambułem sędziów Jabłońskich oraz dodatkowo specami od wyrywania paznokci czy sadzania delikwenta na nodze od taboretu, ale dziennikarskie kwiecie i media nie dorównywały finezją tym naszym współczesnym. Choć ostatnio pojawiły się pewne okoliczności łagodzące, jeśli chodzi o zarzut pedofilii to jednak dowody na pozostałe zbrodnie prezesa są ewidentne i jak to się mówi twarde, czego dowiedzie wkrótce nasz niezawisły Jabłoński. Właśnie niedawno sam prezydent Komorowski spotkał się z przedszkolakami w Żywcu, a premier Donald Tusk zaprosił do siebie młodych piłkarzy z Ełku – uwaga, wszyscy do lat 12. Do dziś nie wiadomo, co na to seksuolog amator i tropiciel pedofilii Nałęcz? Cała Polska czeka, aż da swój profesjonalny głos w tej podejrzanej i bulwersującej sprawie. Myślę, że wszystkie te plagi, jakie spadają na prezesa PiS są pokłosiem tego, że w sposób tak bezczelny jak i zaskakujący zawiódł Tuska z Putinem i nie wsiadł 10 kwietnia 2010 roku do rządowego samolotu z prezydentem na pokładzie, a później złośliwie jak to tylko on potrafi nie zjawił się w łódzkiej siedzibie PiS gdzie pragnął go odwiedzić były członek Platformy Obywatelskiej, Ryszard C., taksówkarz z Częstochowy z donosicielską przeszłością. Podsumujmy teraz sobie te wszystkie poczynania naszego rządu miłości podjęte w celu umacniania demokracji w naszym kraju. Wiadomo, że rząd medialnie sam się wyżywi, więc jak najbardziej zrozumiały jest zakaz emitowania płatnych spotów wyborczych i wystawiania bilbordów. Z chwilą przejęcia mediów publicznych już przez te słuszne i właściwe partie polityczne, salon z Czerską i Wiertniczą zaprzestali histerii na temat upartyjnienia owych mediów, a prezydent Bronisław Komorowski nie utyskuje już na partyjną TVP. Donald Tusk tak jak i sam Janusz Palikot zaniechali nawoływania Polaków do bojkotu płacenia abonamentu natychmiast po opanowaniu mediów publicznych i wyrzuceniu z nich krytycznych wobec władzy dziennikarzy. Kolejnym etapem jest karanie obywateli za artykułowanie niesłusznych poglądów, na co mamy coraz więcej przykładów. Grzywny, kary więzienia w zawieszeniu, najazdy ABW o szóstej rano, pobicia i zatrzymania dziennikarzy, walka z „mobilnym namiotem” Solidarnych 2010 przed prezydenckim pałacem, nota dyplomatyczna do Watykanu, to najnowsze przykłady rozumienia demokracji i wolności słowa przez rząd i establishment III RP. Jeżeli dodamy do tego dane o tym, że co dziesiąty Polak jest inwigilowany, a Polska pod tym względem stanęła za miłościwie panującego nam Tuska na czele państw Unii Europejskiej to część młodych dobrze wykształconych z dużych miast wcześniej czy później musi sobie zadać jedno pytanie: Jeżeli lata 2005-07 były określane, jako straszny czas i zagrożenie dla demokracji w Polsce, to jak nazwać to, z czym mamy do czynienia dzisiaj? W 1990 roku wszedł na ekrany jeden z najważniejszych polskich filmów o czasach komuny, cenzurze i zabijaniu wolności słowa. Ucieczka z kina „Wolność”, Wojciecha Marczewskiego to obraz wspaniały i przejmujący. Nigdy nie pomyślałem, że po przeszło dwudziestu latach, właśnie za rządów Donalda Tuska i wspomagających go mediów z Czerskiej i Wiertniczej znowu aktualne w sposób dosłowny staną się słowa komunistycznego cenzora Rabkiewicza granego brawurowo przez Janusza Gajosa: „Cenzura jest potrzebna. Cenzurowanie jest sztuką. Dobry cenzor powinien być artystą. Poza tym to jest gra. Jeżeli ktoś na przykład napisze: „Precz z komuną”, to wiadomo, że trzeba to wykreślić. Ale jeżeli ktoś napisze „bydło”? To już należy się zastanowić, czy to odnosi się do obory czy do władzy.” Mamy powrót do totalitarnej przeszłości. Karana jest każda ostra krytyka władzy, a „Bydło” profesora z małą maturą, która spłonęła, Bartoszewskiego, odnoszące się do „opozycyjnej obory” jest dozwolone i wzbudza aplauz. Przy każdej okazji, szczególnie podczas obchodów kolejnych rocznic naszych narodowych powstań, jak mantra powtarzany jest frazes o genetycznym wprost umiłowaniu przez Polaków wolności. Nasza bierność na jawnie zamordystyczne poczynania rządu Tuska, wspierane przez media i salon III RP, musi budzić obawy o dzisiejszą kondycję Polaków. Skąd się bierze tyle rozentuzjazmowanej gawiedzi bijącej brawo, kiedy zwalczana jest bezpardonowo niezbędna w każdej demokracji opozycja, a jej lidera poniewiera się jak za najgorszych totalitarnych czasów? Drugie pytanie dotyczy tych, którzy po 1989 roku weszli w posiadanie III RP. Cóż takiego się stało, że zdecydowali się na tak haniebne metody? Czy nie powoduje nimi strach i panika, że jak nigdy dotąd są bliscy utraty władzy, przywilejów oraz poniesienia zasłużonej kary za zło, jakie wyrządzili Polsce i Polakom? Czy Donald Tusk nie przypomina już tylko, „Bestii”, czyli Mika Tysona, który dla zdobycia mistrzostwa jest gotów nie tylko złamać wszelkie reguły obowiązujące na ringu, ale i odgryźć ucho Jarosławowi Kaczyńskiemu tak jak „Bestia” Evanderowi Holyfieldowi? W Polsce jest już znacznie gorzej niż na ringu podczas tej pamiętnej walki z 1997 roku. Tam przecież znaleźli się sędziowie, którzy Tysona zdyskwalifikowali. U nas są organy ścigania, służby specjalne, sądy, prokuratura, trybunał konstytucyjny, media, lecz nikt tam nie ma interesu lub woli i odwagi by zdyskwalifikować będącego w amoku i jednocześnie panicznym strachu premiera i jego ekipy. Pozostały nam tylko październikowe wybory, ale po brukselskich i wałbrzyskich oszustwach, które w każdym normalnym kraju wywołałyby burzę, nie bardzo wierzę w ich uczciwość. Kto wie czy na samym końcu nie rozstrzygnie o wszystkim coraz popularniejsza w Europie rozgrzana ulica?
kokos26
Wyczekiwanie Załóżmy, że mamy wyjechać po kogoś znajomego na lotnisko, bo przybywa z daleka, ale wcześniej dostajemy informację, że samolot będzie opóźniony o pół godziny lub więcej i z powodu mgły skierowany zostanie do innego miasta, by bezpiecznie wylądować. Czy udalibyśmy się wtedy na to pierwsze lotnisko, by czekać na przylot tej osoby? Podejrzewam, że nie. Zagadką, zatem pozostaje fakt, że tyle osób czekało 10-go Kwietnia jakby nigdy nic na Siewiernym na przylot polskiej delegacji, skoro z takim (wedle niektórych relacji już półtoragodzinnym) wyprzedzeniem wiedziano i informowano o tym, że wyląduje ona zupełnie gdzie indziej. Albo inaczej zadam to pytanie: skąd wiedziano, że samolot wyląduje na Siewiernym, jeśli były informacje, że leci on w inne miejsce? D. Górczyński był pewien, że do Mińska
http://www.rp.pl/artykul/544614.html
„– Byłem na 100 procent przekonany, że samolot nie będzie lądował w Smoleńsku. Mgła była bardzo gęsta, nic nie było widać – mówi “Rz” Dariusz Górczyński, radca ambasady RP w Kijowie, który 10 kwietnia, jako urzędnik MSZ obsługiwał na miejscu wizytę prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To właśnie on 40 minut przed nieudaną próbą lądowania, czyli ok. godz. 8, poinformował MSZ i polskie placówki dyplomatyczne o fatalnej pogodzie w Smoleńsku – wynika z jego zeznań złożonych w prokuraturze wojskowej. – Była gęsta mgła, sytuacja się pogarszała z minuty na minutę. Od oficera ochrony rosyjskiej, który odpowiadał za bezpieczeństwo i kontaktował się ze służbami lotniskowymi, dowiedziałem się, że jest propozycja, by samolot leciał do Moskwy – opowiada “Rz” Górczyński. – Poinformowałem o tym ambasadora w Moskwie (Jerzego Bahra – red.). Kiedy później otrzymałem informację, że jednak będzie próba skierowania samolotu do Mińska – ponieważ tam jest bliżej – zawiadomiłem o tym ambasadora w Mińsku (Henryka Litwina – red.).” Wiadomość taką miał też „pół godziny przed katastrofą” polski MSZ z legendarnym P. Paszkowskim: „Informacja o tym, że samolot prezydenta RP być może będzie lądować, ze względu na warunki pogodowe, w Mińsku, została ok. pół godziny przed katastrofą telefonicznie przekazana do naszej placówki na Białorusi z dyspozycją, aby placówka była przygotowana na podjęcie działań w związku z możliwą zmianą lotniska lądowania – potwierdza Piotr Paszkowski, dyrektor gabinetu politycznego ministra spraw zagranicznych.”
http://www.rp.pl/artykul/544614.html
G. Wiśniewski sądził, że delegacja udaje się do Moskwy lub Briańska http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=po&dat=20110331&id=po01.txt
„Rankiem 10 kwietnia, przed lądowaniem polskiego tupolewa na Siewiernym, pracownicy Ambasady RP w Moskwie otrzymali informację, że ze względu na niekorzystne warunki pogodowe samolot zostanie skierowany na lotnisko zapasowe. Alternatywą miały być: Briańsk lub podmoskiewskie Wnukowo - ustalił "Nasz Dziennik". Informację taką przekazał polskim prokuratorom attaché obrony ambasady gen. Grzegorz Wiśniewski. Wiśniewski, który oczekiwał w Smoleńsku na prezydencką delegację, nawet nie wysiadł z busa, którym przyjechał. Był przekonany o przekierowaniu maszyny. Mówił mu o tym Grzegorz Cyganowski, drugi sekretarz ambasady RP w Moskwie.” Informację o Moskwie miał J. Sasinowi (wg jego sejmowych zeznań) przekazać w Katyniu A. Kwiatkowski po rozmowie z T. Stachelskim: „W pewnym momencie podszedł do mnie jeden z moich pracowników p. Adam Kwiatkowski (…) i poinformował mnie, że dostał właśnie taką informację przed chwilą, że może zajść okoliczność następująca, iż samolot nie wyląduje na lotnisku w Smoleńsku z powodu trudnych warunków atmosferycznych. (...) Było pochmurno, ale te warunki były całkiem znośne. (…) Nie spodziewałem się jakichś kataklizmów pogodowych. (…) Jeszcze bardziej zdziwiła mnie informacja, że... którą też dostałem od mojego pracownika, że to lądowanie może nastąpić w Moskwie. No, wydawało mi się to jednak dużą odległością od tego miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. Zapytałem p. Kwiatkowskiego, skąd posiadł tego typu informację. On wskazał na p. Tadeusza Stachelskiego (…) zastanawiałem się, jak zagospodarować te kilka godzin pewnie, (…) w trakcie których Prezydent będzie mógł dotrzeć na cmentarz”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/witebsk-i-inne-lotniska-zapasowe.html
Podobnie P. Marciniak (p.o. zastępcy J. Bahra pod nieobecność tego ostatniego w stolicy neo-ZSSR), który newsa o przekierowaniu do Moskwy miał otrzymać już półtorej godziny przed planowanym lądowaniem i jechał w te pędy na Wnukowo
http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=po&dat=20110331&id=po01.txt
Zresztą polski inspektor Clouseau, czyli legendarny G. Kwaśniewski twierdził, że Bahr już w drodze na Siewiernyj „bukował” zapasowe lotniska: „Już z samego rana wiedzieliśmy, że pogoda na lotnisku jest nieciekawa. Mówiło się o tym m.in. podczas śniadania przy stoliku ambasadora. W mieście też było tę mgłę widać, choć nie aż tak gęstą. Ostrzegano, że aby nie zawracać samolotu do Warszawy, należałoby przygotować lotnisko zapasowe. W grę wchodziły tylko dwa: Moskwa i Mińsk. W drodze na lotnisko pan ambasador dzwonił z samochodu do Mińska, do ambasadora na Białorusi i do swojego zastępcy w Moskwie, prosząc o przygotowanie zapasowych lotnisk. Z tego, co wiem, w tym samym czasie, kiedy jechaliśmy na lotnisko, w Smoleńsku zastępca ambasadora w Moskwie już jechał na Wnukowo pod Moskwą. To wszystko działo się zanim "tutka" przyleciała nad Smoleńsk. (…) Na lotnisko przyjechaliśmy godzinę przed planowanym przylotem.”
http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/polska/smolensk--nieznana-relacja-oficera-bor,68588,1
Po co więc na ten Siewierny jechali w takim razie, skoro już „przy śniadaniu” wiadome było, że „pogoda na lotnisku jest nieciekawa”? Oczywiście nie podejrzewam, by to ambasadorskie śniadanie było w namiocie na lotnisku, tylko, że ktoś z lotniska informował o panujących tam warunkach. Po tylu jednak dość jednoznacznych informacjach, nie tylko nikt nie powinien był na Siewiernyj jechać, by wyglądać delegacji, ale i ci ludzie, co tam dojechali i czekali, powinni w końcu się zacząć ROZJEŻDŻAĆ z lotniska, a nie wyczekiwać na nim dalej, prawda? NIC przecież nie wskazywało na to, że polski tupolew w ogóle leci na Siewiernyj. Jak zaś sytuacja wyglądała w „polskiej zonie”? Mamy tylko skrawki obrazu upublicznione w „Białej Księdze” Zespołu smoleńskiego – nie ma jak dotąd w obiegu publicznym ani żadnych wojskowych meldunków z porannych godzin 10-go, ani zobrazowań radarów z Polski i z Białoruskiej SSR (o neo-ZSSR nie wspomnę), ani kompletnych stenogramów z COP-u, ani śladowej informacji o działaniach służb radiolokacyjnych, ani choćby dokładnego komunikatu o tym: kiedy dokładnie utracono łączność z polską delegacją (pomijam już taki drobny fakt, jak ten, że nie wiemy, co się dokładnie działo na Okęciu między wylotem dziennikarzy a delegacji). Nie dość, że wielu rzeczy po prostu nie wiemy, to w dodatku to, co jest dostępne, zawiera informacje „z grubsza”, „w przybliżeniu”, czyli na oko.
J. U., funkcjonariusz BOR: W dniu 10 kwietnia 2010 r. objąłem służbę zastępcy oficera operacyjnego BOR w centrum kierowania BOR. (…) Kolejną informacją dotyczącą tego lotu był telefon z Centrum Operacji Powietrznych, było to ok. godz. 8.30, może kilka minut później. Oficer, który pełnił tam służbę powiadomił nas o złych warunkach atmosferycznych nad Smoleńskiem i zapytał, czy jest nam coś wiadomo w tej sprawie. Spytał też, czy istnieje możliwość lądowania na lotnisku zapasowym. Dla nas to było zaskakujące, nie mieliśmy wcześniej sygnałów o złej pogodzie. Próbowaliśmy ustalić szczegóły dzwoniąc do dyżurnego BOR w porcie lotniczym z poleceniem zebrania informacji ws. lotniska, ws. ewentualnego lądowania samolotu prezydenckiego na innym lotnisku. Przekazał nam, że maszynę przejął nadzór rosyjski i nasza kontrola lotów nie ma z nią łączności.
W. T., funkcjonariusz BOR: W dniu 10 kwietnia 2010 r. o godz. 7.00 objąłem służbę oficera operacyjnego BOR w centrum kierowania. Ok. godz. (8.50? - przyp. F.Y.M. - zgodnie z tym, co powiedziane jest dalej) zadzwonił do mnie dyżurny operacyjny z centrum operacji powietrznych. Zapytał mnie, czy wiemy coś o możliwości innego miejsca lądowania z uwagi na złe warunki atmosferyczne nad lotniskiem w Smoleńsku. W moich dokumentach nie było informacji o możliwych lotniskach zapasowych, niczego takiego nie pamiętam. Nie miałem jakichkolwiek informacji czy dotyczących pogody w Smoleńsku, czy wyboru innego miejsca lądowania. Odpowiedziałem, że nie mam żadnych informacji i poprosiłem, że w przypadku gdyby COP [Centrum Operacji Powietrznych SP] miało jakieś informacje o innym miejscu lądowania, poinformował mnie o tym. Chodziło o konieczność poinformowania o tym służb dyplomatycznych na miejscu oraz naszych funkcjonariuszy zabezpieczających wizytę Pana Prezydenta na terenie Federacji Rosyjskiej. Kilka minut po tym telefonie, około 8.55 jeden z naszych oficerów czekających na przyjazd Prezydenta w Katyniu C. K. zadzwonił do mnie z pytaniem, czy mamy jakieś informacje, gdyż dochodzą do nich niepokojące sygnały, że może być problem, bądź że jest problem z lądowaniem samolotu.
P. M. z Ambasady RP w Moskwie: (…) W dniu 10 kwietnia 2010 r. j przebywałem w Moskwie. W Smoleńsku delegację powitalną reprezentował Pan Ambasador RP J. B. Około półtorej godziny przedplanowanym lądowaniem w Smoleńsku samolotu prezydenckiego, otrzymałem informację od G. C., że z uwagi na złe warunki pogodowe nad Smoleńskiem, planowane jest lądowanie samolotu z Prezydentem RP w Moskwie na lotnisku Wnukowo, ewentualnie w Mińsku lub Witebsku. Z uwagi na powyższe udałem się na lotnisko Wnukowo, oddalone od Ambasady RP o około 20 km. W międzyczasie kontaktowałem się z G. C., aby ustalić, gdzie samolot będzie lądował. Nie potrafił mi tego powiedzieć. Będąc blisko lotniska Wnukowo sekretarka Ambasadora RP, J. Cz. poinformowała mnie telefonicznie, iż najprawdopodobniej doszło do katastrofy samolotu prezydenckiego w Smoleńsku. Informację tą uzyskałem około godziny 11.00 czasu lokalnego. Natychmiast wróciłem do Ambasady. (…) Pozostaje jeszcze jedno zasadnicze pytanie: o której miało być planowe lądowanie delegacji i czy ta godzina się nie zmieniła rankiem 10-go z „wcześniejszej” na „późniejszą”; i kto o tej zmianie rozesłał informację? Bahr opowiada: „Stałem więc na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani.” http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x
Jak jednak mogło być opóźnienie i wydłużenie opóźnienia, skoro samolot wyleciał z Okęcia koło 7.30, a więc spodziewany powinien być na Siewiernym ok. 9-tej? FYM
To nie jest kraj dla konserwatywnych gazet. "Już „Economist" ostrzegał, że w Polsce dzieje się coś niepokojącego" Wczorajsza wiadomość o kupnie „Rzeczpospolitej" i „Uważam Rze" przez Gremi Media zelektryzowała środowisko dziennikarzy. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy. Chyba tylko wyjątkowi optymiści wierzą jeszcze, że konserwatywni dziennikarzy utrzymają się w nowej „Rzepie". Niestety również najlepiej sprzedający się tygodnik w kraju najprawdopodobniej upodobni się do Wprost. Czy to koniec mainstreamowej opozycyjnej prasy w Polsce? Na to niestety wygląda. „System się domyka" zauważa Tomasz Terlikowski. Trudno się z nim nie zgodzić. „Mówi się, że do odstrzału w pierwszej kolejności pójdzie dział Opinie, dla którego piszą właśnie główni publicyści tytułu, m.in. Bronisław Wildstein, Rafał Ziemkiewicz czy Piotr Semka."- informuje Gazeta.pl. „Maciej Łętowski, obecny wiceprezes spółki Presspublica z ramienia skarbu państwa, wydającej m.in. "Rz" i "Uważam Rze", nie ma złudzeń, że Grzegorz Hajdarowicz wprowadzi zmiany, których obawiają się obecnie pracujący tam dziennikarze i publicyści."- informuje z nieskrywaną satysfakcją portal. Oczywiście w „gazetowym" stylu „Rzepę" wsparł Seweryn Blumsztajn piszą, że choć rzadko się z "Rzepą" zgadza, „to jednak pozostać tylko w sporze z "Naszym Dziennikiem" to wizja przerażająca.". Ja dodam jeszcze, że niezwykle wygodna. „Nasz Dziennik" i „Gazeta Polska" nie są mediami cytowanymi i trudno je nazwać opiniotwórczymi. Z mainstreamu znikają, więc jedyne pisma o profilu konserwatywnym, które na dodatek patrzą władzy na ręce. „Rz" na dodatek, w przeciwieństwo do sekciarsko zamkniętej na „obcych" Wyborczej, udostępniała swoje łamy wszystkim opcjom ideologicznym. Oczywiście nie można od razu stawiać tezy, że Hajdarowicz zrobi z „Uważam Rze" drugi lewicowo liberalny „Przekrój". Jednak takie podejrzenia same się nasuwają. „Chciałbym, by "Rz" była zwolennikiem wolnego rynku i by stała na straży wolności człowieka i praw obywatela. Ale politycznie się w swoje pisma nie angażuję i nie zamierzam. Linia polityczna pisma to kwestia jego kierownictwa. Nie pozwolę tylko, by gazeta propagowała idee ogólnie uważane za niebezpieczne, jak totalitaryzm, a w szczególności komunizm."- zapewnia nowy właściciel. Z drugiej strony w środowisku krążą plotki, że „Rzepa" ma się stać dziennikiem ekonomicznym, co oczywiście w takim kraju jak Polska jest finansowym samobójstwem. Doprowadziłoby to jednak do wygodnej sytuacji. Jedynym opiniotwórczym dziennikiem zostałaby Gazeta Wyborcza. Dwie kolejne gazety codzienne zajmowałby się wyłącznie ekonomią. Jeżeli jednak „Rzepa" nie zrezygnuje z publicystyki ( trudno uwierzyć by zlikwidowano od razu „Urz") to można podejrzewać, że promocja „wolności człowieka", o której mówi nowy właściciel, będzie miała twarz „przekrojową". A wiemy, w którą stronę skręcił ten kiepsko sprzedający się tygodnik. „Jeśli jednak Hajdarowicz nie chce powtórki z biznesowej porażki, jaką było nadanie „Przekrojowi" lewicowo-liberalnego kierunku, powinien się dobrze zastanowić zanim przekształci „Rzepę" w „Gazetę Wyborczą"-bis, a"Uważam Rze" w namiastkę „Polityki". Po co ludzie mają kupować namiastki, skoro w każdym kiosku (i w sieci) dostaną oryginały?"- zauważa przytomnie prof. Antoni Dudek. Sukces rynkowy „Uważam Rze" pokazuje, że zmiana jego linii ideologicznej jest samobójstwem. Polacy chcą mieć konserwatywne-liberalne medium, co pokazali szukając dla swojej gazety po przejęciu „Wprost" przez Tomasza Lisa. Wielu konserwatystów nie znajdzie pewnego typu publicystyki w „Gazecie Polskiej", choć wierzę, że ten tygodnik rozwinie swoją ideologiczną ofertę dla nowych czytelników, którzy siłą rzeczy staną się jego odbiorcami. Wielu polityków PO wierzy, że przejęcie kilka lat temu „Wprost" pomogło tej partii wygrać wybory. Podejrzewam, że ostatnie zmiany w TVP (spadek programu „Mam inne zdanie" i zastąpienie go prawdopodobnie programem „Mam jedno zdanie, bo jestem kumplem Tuska", które poprowadzi podobno czołowy salonowy żurnalista) i teraz niespodziewana sprzedaż „Rz" pokazują, że PO boi się najbliższych wyborów. Ten strach powoduje, że dokonywane są ruchy, które mogą zaszkodzić rządzącej ekipie. Czy naprawdę skumulowanie wszystkich konserwatystów w Polsce w mediach, które są jednoznacznie kojarzone z PiS-em i spowodowanie, że to medium (ja się cieszę!) będzie jedynym głosem szerokiej polskiej prawicy jest naprawdę bezpieczne dla Tuska? Na krótką metę na pewno. Już prestiżowy „Economist" ostrzegał, że w Polsce dzieje się coś niepokojącego na rynku medialnym i nawoływał rząd Tuska by ten nie majstrował przy sprzedaży „Rzeczpospolitej". W cywilizowanym świecie naprawdę nie istnieje kraj, w którym nie byłoby ani jednej opozycyjnej gazety. My jednak pobiliśmy kolejny rekord. W dniu, w którym przejęliśmy przewodnictwo w Unii kupiono ostatni niepokorny rządowi tytuł prasowy. Ironia losu? Łukasz Adamski
Gazeta.pl cieszy się ze zmiany właściciela "Rz" i "Uważam Rze". I ucieka się do brudnych chwytów. Lisicki: "To wierutne kłamstwo" Portal "Gazety Wyborczej" - "Gazeta.pl" z radością informuje o sprzedaży przez brytyjski Mecom 51 procent udziałów w spółce Presspublica, wydawcy "Rzeczpospolitej" i "Uważam Rze", spółce Grzegorza Hajdarowicza. Jest on dotychczas wydawcą skrajnie lewicowego i prorządowego tygodnika "Przekrój". Portal stwierdza: Dziennikarze spekulują, że Hajderowicz chce, aby "Rz" zrezygnowała z pisania o polityce i zajęła się tylko tematyką gospodarczo-ekonomiczną. Mówi się, że do odstrzału w pierwszej kolejności pójdzie dział Opinie, dla którego piszą właśnie główni publicyści tytułu, m.in. Bronisław Wildstein, Rafał Ziemkiewicz czy Piotr Semka. Piękny język, prawda? "DO ODSTRZAŁU". Jak zwierzęta. Tak piszą dziennikarze inteligenckiej rzekomo Agory... I dalej: Maciej Łętowski, obecny wiceprezes spółki Presspublica z ramienia skarbu państwa, wydającej m.in. "Rz" i "Uważam Rze", nie ma złudzeń, że Grzegorz Hajdarowicz wprowadzi zmiany, których obawiają się obecnie pracujący tam dziennikarze i publicyści. Z jednej strony przyznaje, że nie zna planów założyciela Gremi Media, ale z drugiej zauważa, że jest to powszechna praktyka. - Historia pokazuje, że nowy właściciel wydawnictwa ma zazwyczaj własną wizję tego, jak ono powinno wyglądać i zastępuje stare kierownictwo nowym. To banał w świecie mediów, który jednak oznacza, że obawy o swój los pracowników "Rz" mają pewne podstawy - kwituje. Zauważmy - zniszczenie ostatniego niepokornego wobec władzy środowiska medialnego to dla Łętowskiego prawo historii. Pewnie - zwłaszcza na Wschodzie. Zresztą formuła "dziennikarze spekulują" pozwala powiedzieć wszystko. Trudno. Przy okazji jednak uszczęśliwieni dziennikarze "Gazety.pl" przekraczają granicę przyzwoitości. Oto autor tekstu stwierdza, w podobnej formule:
Tajemny plan Pawła Lisickiego... Podobno o swoją pozycję już od kilku miesięcy bał się redaktor naczelny "Rz" i "Uważam Rze". Mówi się, że stworzenie tego drugiego tytułu miało być właśnie swoistą polisą ubezpieczeniową na wypadek, gdyby Paweł Lisicki został usunięty ze stanowiska naczelnego przez nowego głównego udziałowca w wydawnictwie - zabezpieczeniem zarówno dla samego Lisickiego jak i reszty prawicowych publicystów. Pytanie potwierdzające tę tezę stawia dziś na Twitterze dziennikarz TVN24 Krzysztof Skórzyński. "Zasłyszane od kolegów z "Rz": Lisicki podobno zarejestrował spółkę "Uważam Rze"... Ktoś może to potwierdzić?". Pozostawiamy opinii czytelników zachowanie Skórzyńskiego. Jednak powielona przez "Gazetę.pl" wypowiedź to straszliwy zarzut wobec menedżera i redaktora naczelnego - zarzut działania na szkodę spółki. Czy prawdziwy? Nasz reporter sprawdził u źródła i zapytał o to Pawła Lisickiego. Oto jego odpowiedź: Informacje podane przez portal Gazetapl. są wierutnym kłamstwem. Nie mogę zrozumieć jak dziennikarz, za takiego zdaje się uchodzić pan Krzysztof Skórzynski może publicznie stawiać pytania sugerujące, że "Lisicki podobno zarejestrował spółkę "Uważam Rze". Tego typu pytania przypominają mi zachowania Andrzeja Leppera w Sejmie, który w formie pytań obrzucił błotem innych polityków. Nie zarejestrowałem spółki "Uważam Rze", jest ona wyłączną własnością Presspubliki. Nie ma żadnego tajnego planu, który według "Gazety.pl" miałem rzekomo przygotować. Informacje na ten temat są klasycznym przykładem insynuacji. Rozumiem, że skoro nie daje się wykazać, że "Uważam Rze" i "Rzeczpospolita" nie radzą sobie na rynku, trzeba mnie oczernić. Metoda niemająca z dziennikarstwem nic wspólnego. Trudno się nie zgodzić z tymi słowami. Czy Krzysztof Skórzyński i Gazeta.pl przeproszą Pawła Lisickiego? Jeśli nie, można będzie dojść do wniosku, że każdą rzekomo zasłyszaną wypowiedź na ich temat można w Polsce kolportować. I nazywać to jeszcze dziennikarstwem... wu-ka zespół wPolityce.pl
„Rzeczpospolita" w rękach KPN!!! "Spełnił się sen prawicy" Spełnił się sen prawicy. „Rzeczpospolita" została kupiona przez byłego działacza KPN Grzegorza Hajdarowicza. Co prawda po „Przekroju" nie za bardzo poznać KPN- owskich korzeni właściciela, ale może przy „Rzepie" to się zmieni? Rynek medialny wygląda coraz ciekawiej. Także w kontekście tego, co ma się podobno na tym rynku pojawić... Ryszard Czarnecki
Mam dla Presspubliki plan działania Od kiedy rozmawiał Pan o przejęciu kontrolnego pakietu w Presspublice? Grzegorz Hajdarowicz: Od jakiegoś czasu, rozmowy trwały jeszcze za prezesury Davida Montgomery'ego. Uznaliśmy, że potencjał "Przekroju" i Sukcesu" był za mały, by zdobywać świat. Zaczęliśmy od mniejszych tytułów, teraz przejęliśmy kontrolę w Presspublice, nie wiem, gdzie skończymy.
Czy Gremi Media będzie chciało odkupić pozostałe udziały Presspubliki od Skarbu Państwa? Tak, będziemy chcieli przejąć całość. Mamy już przecież większość udziałów, co daje nam określone władztwo w spółce. Nie wiem, po co Skarbowi Państwa mniejszościowy udział w spółce, w której większościowy ma moja skromna osoba.
A jeśli Skarb Państwa nie będzie się chciał wycofać? Na razie w ogóle ze Skarbem nie rozmawialiśmy. Dopiero teraz powinniśmy rozpocząć rozmowy o zakupie drugiej części. Mamy prawo pierwokupu. Jeśli Skarb nie będzie chciał jej sprzedać, albo zaproponuje zbyt wygórowana sumę, być może w miejsce Skarbu Państwa wejściem do spółki będzie zainteresowany jakiś inny właściciel. Mnie by to tak bardzo nie przeszkadzało.
Kiedy będzie pierwsze zgromadzenie wspólników Presspubliki w nowym składzie i kiedy spodziewa się Pan decyzji ze strony UOKiK? Transakcja już została zawarta, złożymy wniosek do UOKiK, który ma chyba dwa miesiące na wydanie decyzji, więc możliwe, że będzie ona wydana już po wakacjach. Nie spodziewam się tu żadnych komplikacji. Myślę, że to formalność. Pierwsze posiedzenie to pewnie perspektywa września.
Chce pan być prezesem spółki? Nie, ale szefem rady nadzorczej pewnie zostanę. Prezesura to pełnowymiarowa praca, która wymaga dużo czasu, a ja mam przecież wiele innych biznesów oprócz mediowych.
Mniejszościowy udziałowiec Presspubliki złożył wniosek o rozwiązanie spółki. Co Gremi z tym zrobi? Będziemy namawiać Skarb Państwa do wycofania tego wniosku. Tak jak wspominałem, będziemy też dążyć do przejęcia pozostałej części udziałów i gdyby nam się to udało, wtedy sami ten wniosek wycofamy.
Czy Gremi miało konkurenta w staraniach o pakiet Mecomu? Wiele firm interesowało się zakupem Presspubliki, ale to nie jest łatwy kawałek chleba. Mamy dla spółki strategię i plan działania. Kiedy mówiłem, że chcemy sprzedawać 180 tys. egz. tygodnika, nikt nam nie wierzył. Teraz, jeśli połączy się wyniki "Przekroju" i "Uważam Rze", właśnie mniej więcej tyle wychodzi. Myślę, że możliwa jest ciekawa synergia reklamowa między wszystkimi tymi tytułami.
Chcę, by spółka była bardziej nowoczesna. Moim zdaniem jesteśmy w momencie porównywalnym do tego, w którym Gutenberg wynalazł druk. Wszystko się na rynku mediowym zmienia i sposób, w jaki działa ta firma, ma być odpowiednikiem tej nowej rzeczywistości. A ona jest na tabletach. Zgadzam się z polityką prowadzona przez Ruperta Murdocha, że to tablet jest przyszłością mediów, choć oczywiście jeszcze mi do Murdocha wiele brakuje. Ja wciąż podtrzymuję swoje niewiarygodne dla niektórych osób prognozy, według których w Polsce w 2015 roku będzie 12 milionów tabletów. Technologia będzie szła do przodu czy nas to cieszy, czy nie.
Ma pan już jakiś konkretny plan zmian w firmie? Na pewno coś już o niej wiem, bo przeprowadziliśmy w niej nieinwazyjne badanie ksiąg finansowych, o którym nikt na rynku nie wiedział. I pierwszy wniosek jest taki, że trzeba popracować z kierownictwem nad wykorzystaniem nowych technologii. Myślę, że skład mediów, jaki ma Presspublica, jest dziś bardzo ciekawy. Ma dzienniki, w tym ekonomiczny oraz lokalny, polityczny tygodnik, specjalistyczne dodatki i dużo aktywności w Internecie, co nas bardzo cieszy.
Jak będzie wyglądał profil polityczny tytułów po zmianie właściciela firmy? Ja oczywiście mam swoje poglądy polityczne, ale mój główny pogląd przejawia się w tym, że jestem zwolennikiem wolnego rynku. Niedawno występowałem w którejś telewizji i dostało się ode mnie m.in. Barackowi Obamie za niepotrzebne państwowe dotacje dla sektora finansowego w USA. Chciałbym, by "Rz" była zwolennikiem wolnego rynku i by stała na straży wolności człowieka i praw obywatela. Ale politycznie się w swoje pisma nie angażuję i nie zamierzam. Linia polityczna pisma to kwestia jego kierownictwa. Nie pozwolę tylko, by gazeta propagowała idee ogólnie uważane za niebezpieczne, jak totalitaryzm, a w szczególności komunizm.
Coś chce Pan jeszcze do grupy mediowej dokupić? Wydaje mi się, że w takim składzie, jak obecny, grupa jest już wystarczająco duża, by pretendować na giełdę. Może się jednak zdarzyć to, co stało się już po moim zakupie "Przekroju" - że skrzynka mailowa zapcha mi się mailami z propozycjami przejęć jakichś kolejnych aktywów. Będziemy je studiować i może coś z tego będzie nas interesowało.
Należące do Mecomu Media Regionalne wydające w Polsce gazety regionalne też was interesują? Trudno mi dziś odpowiedzieć na to pytanie.
Chciał Pan też kiedyś kupić Ruch. Tak, to miał być kolejny element naszej układanki. Nie chcieliśmy jednak płacić tak dużo. Z dwóch firm - Ruchu i Presspubliki - zdecydowanie bardziej interesuje mnie ta druga.
Za udziały w Presspublice zapłacił Pan z własnej kieszeni 80 mln zł - to dużo. To były ostre negocjacje. Mecom oczywiście chciał uzyskać więcej, a my - oczywiście - jak zawsze chcieliśmy zapłacić jak najmniej.
Ile jest warta cała Presspublica? Mówi się o 120 mln zł. To realna wycena. My za 80 mln zł przejęliśmy pakiet kontrolny.
Podtrzymuje Pan plan wprowadzenia swojej działalności mediowej na giełdę? Tak, udziały w Presspublice kupiła należąca w całości do mnie spółka Gremi Media Sp. z o.o., która będzie się przekształcała tak, by znaleźć się na giełdzie. Być może jej wejście tam będzie możliwe jeszcze w tym roku. Wcześniej mówiliśmy, że w tym celu chcielibyśmy przejąć na giełdzie jakąś mniejszą spółkę niewykazującą żadnej aktywności i w ten sposób wprowadzić na parkiet Gremi Media i ten plan podtrzymujemy.
Jaki udział ma mieć w Gremi Media Jupiter NFI? Na pewno nie ma mowy o tym, by stał się spółką mediową. Jako szef rady nadzorczej i pośredni główny właściciel widzę jednak możliwość wejścia Jupitera NFI do Gremi, jako udziałowca w przyszłości i podejmowania wspólnych działań na giełdzie. Jeden walor zbliżonej profilem do tworzonej przez Pana grupy mediowej Agory na początku 2008 roku płacono 55 zł, dziś - 18 zł.
Jak Pan przekona inwestorów, że biznes w mediach papierowych jest przyszłościowy? Ciekawymi planami. Koncepcją rozwoju i marką swojego nazwiska. Kupiłem w przeszłości wiele spółek na granicy wypłacalności i je restrukturyzuję. Podobnie jak w przypadku Ponaru Wadowice potrzebujemy jednak w tych przedsiębiorstwach inwestorów długoterminowych, którzy rozumieją, że na takie inwestycje nie można patrzeć w innej kategorii czasowej. Z działalnością mediową na giełdzie idealnie wstrzelimy się w czasy rewolucji technologicznej. Wejście tam da nam ciekawe możliwości finansowania tej działalności - poprzez nowe emisje.
Mocniejsze wejście w biznes mediowy oznacza rezygnację z części innych Pana aktywności? Nie, chciałem mieć zdywersyfikowany portfel własnościowy. Moja działalność jest zdywersyfikowana i jeśli chodzi o obszar działania - bo działam w Polsce i Brazylii - i jeśli chodzi o sektor interesów. Nie mam w planach zawężania działalności, choć na pewno media będą miały po dzisiejszym wydarzeniu większą rangę w moim portfelu inwestycyjnym.
rp.pl
Grzegorz Hajdarowicz zamierza odkupić od Skarbu Państwa pozostałe 49% udziałów w "Presspublice". Skarb Państwa Rzecznik Ministerstwa Skarbu Państwa, który ma wciąż 49% udziałów w Presspublice, wydawcy m.in. "Rzeczpospolitej" i tygodnika "Uważam Rze", Maciej Wewiór powiedział PAP: Resort skarbu w dalszym ciągu chce pozbyć się swoich udziałów w Presspublice. Ministerstwo Skarbu Państwa w dalszym ciągu chce wyjść z tej inwestycji, w której jesteśmy mniejszościowym udziałowcem. Nie ma potrzeby, żeby Skarb Państwa był udziałowcem firmy, która wydaje gazety. Grzegorz Hajdarowicz, właściciel Gremi Media, który przejął kontrolny pakiet w Presspublice w rozmowie z "Rzeczpospolitą" zapowiada, że będzie starał się odkupić resztę udziałów od Skarbu Państwa: Tak, będziemy chcieli przejąć całość. Mamy już przecież większość udziałów, co daje nam określone władztwo w spółce. Nie wiem, po co Skarbowi Państwa mniejszościowy udział w spółce, w której większościowy ma moja skromna osoba.
- A jeśli Skarb Państwa nie będzie się chciał wycofać? Na razie w ogóle ze Skarbem nie rozmawialiśmy. Dopiero teraz powinniśmy rozpocząć rozmowy o zakupie drugiej części. Mamy prawo pierwokupu. Jeśli Skarb nie będzie chciał jej sprzedać, albo zaproponuje zbyt wygórowana sumę, być może w miejsce Skarbu Państwa wejściem do spółki będzie zainteresowany jakiś inny właściciel. Mnie by to tak bardzo nie przeszkadzało. Hajdarowicz będzie namawiać Skarb Państwa do wycofanie wniosku o likwidację całej spółki. A jeśli przejmie wszystkie udziały, zrobi to sam. Ma dla spółki strategię i plan działania, z którego wynika, że oczkiem w głowie nowego właściciela będą nowe technologie. Jak to działa w praktyce, można się przekonać na przykładzie "Przekroju", który traci systematycznie swoich czytelników. Ale to nie zakłóca dobrego samopoczucia biznesmena: Kiedy mówiłem, że chcemy sprzedawać 180 tys. egz. tygodnika, nikt nam nie wierzył. Teraz, jeśli połączy się wyniki "Przekroju" i "Uważam Rze", właśnie mniej więcej tyle wychodzi. Myślę, że możliwa jest ciekawa synergia reklamowa między wszystkimi tymi tytułami. Chcę, by spółka była bardziej nowoczesna. Moim zdaniem jesteśmy w momencie porównywalnym do tego, w którym Gutenberg wynalazł druk. Wszystko się na rynku mediowym zmienia i sposób, w jaki działa ta firma, ma być odpowiednikiem tej nowej rzeczywistości. A ona jest na tabletach. (...) (...) przeprowadziliśmy w niej [Presspublice-przyp.red.] nieinwazyjne badanie ksiąg finansowych, o którym nikt na rynku nie wiedział. I pierwszy wniosek jest taki, że trzeba popracować z kierownictwem nad wykorzystaniem nowych technologii. Krakowski biznesmen zapewnia, że nie ma zamiaru wpływać na linię redakcji tytułów "Presspublki": Ja oczywiście mam swoje poglądy polityczne, ale mój główny pogląd przejawia się w tym, że jestem zwolennikiem wolnego rynku. Niedawno występowałem w którejś telewizji dostało się ode mnie m.in. Barackowi Obamie za niepotrzebne państwowe dotacje dla sektora finansowego w USA. Chciałbym, by "Rz" była zwolennikiem wolnego rynku i by stała na straży wolności człowieka i praw obywatela. Ale politycznie się w swoje pisma nie angażuję i nie zamierzam. Linia polityczna pisma to kwestia jego kierownictwa. Nie pozwolę tylko, by gazeta propagowała idee ogólnie uważane za niebezpieczne, jak totalitaryzm, a w szczególności komunizm.
Cały wywiad z Grzegorzem Hajdarowiczem tutaj.
Bar, źródło: PAP, rp.pl
Optymizm zamiast rozumu Subotnik Ziemkiewicza „Optymizm nie zastąpi nam Polski”, mówił Józef Mackiewicz. A Donald Tusk mówi coś wręcz przeciwnego i, niestety, na razie to on jest przy głosie. Donald Tusk i jego ferajna właśnie na „optymizm” Polaków liczą, na „optymizmie” Polaków opierają wszystkie swe rachuby, i powtarzają słowa „optymizm Polaków”, „optymistyczna Polska” bez ustanku. „Nie bez racji i kozery” zresztą, bo badania eurostatu wykazują, iż „Polacy są największymi optymistami w całej Unii”. Ja biorę ten optymizm, o którym wciąż mówi Partia, w cudzysłów, bo nadała ona staremu słowu nowe znaczenie. By je zrozumieć, proszę przypomnieć sobie początek serii arabskich rewolucji i zamieszki w Egipcie. Z ogarniętego niepokojem kraju w pośpiechu uciekali tedy turyści wszystkich możliwych nacji, poza jedną − poza Polakami. Polacy, wręcz przeciwnie, do Egiptu przyjeżdżali jak gdyby nigdy nic. Jakaś strzelanina? A co nam to, my tu mamy wykupione wczasy, to jedziemy, nam przecież się nic złego zdarzyć nie może. Wywołało to spore zdziwienie świata, choć w gruncie rzeczy nie powinno zaskakiwać. Polacy, jako zbiorowość, mają do takich zachowań skłonność u narodów zachodnich niespotykaną. Nie jest to bynajmniej odwaga − o odwadze mówić można, gdy ktoś zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństw i mimo to, w imię jakichś wyższych potrzeb, naraża się na nie. My natomiast mamy gromadną skłonność do zwykłej bezmyślności. Do wyłażenia w wysokie góry w koszulce i trampkach, wyjeżdżania w tropiki bez szczepień, skakania na łeb do niesprawdzonej wody i siadania za kierownicą po pijaku. No, bo − nam się przecież nic złego zdarzyć nie może! Nie jest to jednak żaden optymizm, tylko głupkowata niefrasobliwość. I ta przemożna niefrasobliwość, szalbierczo utożsamiona w dyskursie Partii z optymizmem, to także część dziedzictwa postkolonialnego, jedna z cech postniewolniczej, pańszczyźnianej mentalności, którą przed laty nazwałem „Polactwem” (tak nawiasem − przerwa na reklamę − kolejne, szóste już wydanie „Polactwa” dociera właśnie do księgarń wraz z długo oczekiwanym wznowieniem „Michnikowszczyzny”). Ludzie pozbawieni przez pokolenia wolności nie mają skąd czerpać wzorców zachowania dorosłego, odpowiedzialnego. Wielu naszych myślicieli i artystów ujmowało tę typową dla Polaka postawę beztroskiego kretyna w oskarżeniu o niedojrzałość, w pojęciach „Polski zdziecinniałej” i „życia ułatwionego”, ale moim zdaniem dopiero wskazanie na doświadczenie długotrwałego zniewolenia, trwałego wzięcia całych pokoleń pod kuratelę wszechmocnej władzy i na socjal pozwala rzecz na chłodno, bez gniewu zrozumieć. Ta niefrasobliwa beztroska, umiejętne odwołanie się do niej, jest istotą sukcesu Tuska. Na czym bowiem polega tajemnica otrąbionego wzrostu PKB w czasie, gdy w innych krajach gospodarka zwalniała? Obok unijnych dotacji, które miały tu znaczenie pomocnicze, nakręcił polską gospodarkę, co do tego nie ma wśród ekonomistów najmniejszego sporu, popyt wewnętrzny. A co nakręciło popyt wewnętrzny? Sprzedaż detaliczna, która rok do roku rośnie o szesnaście − osiemnaście procent. Rośnie, choć realne dochody ludności wcale nie rosną, a jeśli, to nieproporcjonalnie mniej, o dwa, trzy procent. Skąd, więc ten wzrosty sprzedaży? Po części oczywiście z szarej strefy, trudnej do oszacowania, ale skoro w Grecji obejmowała ona do niedawna około 40 proc. obrotów, to u nas pewnie niewiele mniej. Ale przede wszystkim z kredytów. Kredyty prywatne też, bowiem brane są od lat przez Polaków na potęgę, i obecnie suma zadłużenia indywidualnego niewiele ustępuje liczonemu na 700 – 800 miliardów długowi publicznemu, przy czym w 80 proc. są to kredyty konsumpcyjne. Dokładnie tak samo, jak z tym Egiptem. Niemcy, Francuzi, Amerykanie i inne zachodnie nacje na wieść o upadku Lehman Brothers zacukali się i zaczęli ograniczać zakupy, oszczędzać, zastępować droższe tańszym i odkładać na później kupno nowego modelu. A Polacy − nic podobnego. Władza zapewniła ich, że nie będzie źle, i Polacy chętnie w to uwierzyli, bo bardzo chcą, żeby było dobrze, bo się wciąż czują po peerelu wyposzczeni i chcą kupować, mieć, pławić się w konsumpcji i grillować. Czy naprawdę „Polska odniosła historyczny sukces”, jak nam to uporczywie wbijają codziennie w głowy wszystkie − coraz liczniejsze − prorządowe szczekaczki? To zależy. Gdy spotkamy dawno niewidzianego znajomego, który jest lepiej ubrany, jeździ lepszym samochodem i jada w lepszych knajpach, to faktycznie możemy zobaczyć w nim człowieka sukcesu. Dopóki się nie dowiemy, że to wszystko na kredyt, że facet zastawił mieszkanie i wybrał przed czasem lokaty, które miały być jego ubezpieczeniem na starość (tak, zgadliście Państwo, to oczywiście aluzja do zupełnie przez szczekaczki zignorowanej a znaczącej decyzji rządu o przeznaczeniu środków z Rezerwy Demograficznej na wrześniową wypłatę bieżących emerytur), dopóki się nie okaże, że gość ledwie daje radę spłacać odsetki i właściwie w każdej chwili może mu wleźć na te wszystkie przejawy sukcesu komornik. Wtedy zaczyna ten sukces wyglądać zupełnie inaczej. Rzecz w tym, że postpańszczyźniane Polactwo naprawdę nie chce o tym wszystkim wiedzieć. To w jakiś sposób zrozumiałe. Nikt nie chce, by go budzić z przyjemnego snu, a tym bardziej nikt nie chce, by mu krakano, że nie pospłaca tych wszystkich rat, których nabrał. Dlatego Polactwo w chwili obecnej czepia się Partii pazurami i gorliwie spija z ust Tuska i jego pomagierów zapewnienia, że wbrew wszystkiemu − będzie dobrze. A Partia, z całą sforą mniej lub bardziej świadomych odgrywanej roli propagandystów, wszystko poświęca podtrzymaniu tej wiary jeszcze przynajmniej przez kilka miesięcy, do wyborów. Wbrew wszystkiemu, wbrew przestrogom ekonomistów, wbrew ponuractwu opozycji, wbrew kursowi franka, kryzysowi euro, drożyźnie i tak dalej. Jakoś to będzie − tylko trwajcie w nastroju beztroskiej zabawy, jedzcie, pijcie i popuszczajcie pasa. Zrozumiałe, że wspierają w tym rządzącą ferajnę wpływowe kręgi na Zachodzie, bo przeciwieństwie do Grecji, która była w strefie euro, bankructwo Polski nie będzie dla Europy żadnym kłopotem. Będzie tylko okazją do zrobienia świetnych interesów. Bo przecież, tak jak i w Grecji, oczywistym i nieuchronnym skutkiem bankructwa będzie totalna wyprzedaż. Stąd też cały ten gierkowski cyrk, wykorzystujący symboliczną „prezydencję” do odwracania uwagi od nadciągających kłopotów i duraczenia mas, że jesteśmy unijną potęgą, krajem sukcesu i w ogóle. „Niech optymizmu nowa dawka beztroski sączy w duszę jad” − bardzo by te słowa z postkomunistycznego kabareciku pasowały na motto tuskowego spektaklu prezydencji. Gdyby nie ten drobiazg, że prawdziwy jej priorytet nie jest publicznie ogłaszany. RAZ
Minister Sikorski bierze na głowę Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie sytuacja Polski systematycznie się pogarsza, ale za to mamy najweselszego ministra spraw zagranicznych na świecie - Radosława Sikorskiego. Cokolwiek zrobi - to tylko boki zrywać. Ostatnio na przykład wpadł na pomysł wysłania donosu do Stolicy Apostolskiej na ojca Tadeusza Rydzyka za to, że podczas pobytu w Brukseli wystawił naszemu nieszczęśliwemu krajowi recenzję, która nie spodobała się naszym Umiłowanym Przywódcom. Usłyszawszy tę wiadomość wprost nie wierzyłem własnym uszom, że to prawda - że jakikolwiek minister spraw zagranicznych może zrobić coś tak głupiego. Okazało się jednak, że minister Radosław Sikorski najwyraźniej postanowił przelicytować nawet Władysława Bartoszewskiego, który będąc ministrem spraw zagranicznych, również całemu światu dostarczał wiele wesołości. To ambitne zadanie, ale wierzymy, że ministru Sikorskiemu się to uda - zwłaszcza, że Stolica Apostolska już odpowiedziała mu ustami rzecznika prasowego, że nie czuje się związana wypowiedziami ojca Tadeusza Rydzyka. Trudno o większe ośmieszenie się i ministra i - niestety - również Polski, która takie osoby czyni ministrami spraw zagranicznych. To można było przewidzieć już od samego początku - ale cóż, kiedy konsyliarze, jakich nieboszczyk „Drogi Bronisław” poumieszczał w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w postaci tak zwanej „stajni”, najwyraźniej muszą być jeszcze bardziej rozrywkowi od swojego pozornego zwierzchnika? Więc wprawdzie „nieszczęśliwy kraj” i w ogóle - ale cóż nam szkodzi, w ramach myślenia pozytywnego i zachowania pogodnego usposobienia, trochę się pośmiać - zwłaszcza, że jest, z kogo? Tyle zresztą naszego, co się pośmiejemy, bo oto minister Radosław Sikorski znowu dał głos, tym razem w związku z tak zwaną „prezydencją”, po której najwyraźniej wiele sobie obiecuje. Niech mu będzie na zdrowie, bo - jak już wspominałem - te wszystkie prezydencje to taki rodzaj Saturnaliów, podczas których w starożytnym Rzymie niewolnicy na kilka dni zamieniali się rolami ze swymi właścicielami - dopóki nie nastąpił bolesny powrót do rzeczywistości. Najwyraźniej minister Sikorski za dużo sobie dopuszcza do głowy, jakby nie pamiętał przestrogi wypowiedzianej przez pana Zagłobę do Rocha Kowalskiego, że co może wziąć na plecy - to niech bierze, ale na głowę - już niekoniecznie. Oto właśnie oświadczył, że wykorzysta polską prezydencję do podpisania Karty Praw Podstawowych - tego „Manifestu Komunistycznego” Unii Europejskiej. Do czegoś takiego żadnej „polskiej prezydencji” nie potrzeba - wystarczy pióro, albo długopis - bo czy prezydencja jest, czy jej nie ma - skutki podpisania Karty będą takie same. Inna rzecz, że odmowa przyjęcia Karty Praw Podstawowych posłużyła w charakterze listka figowego prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i jego politycznemu obozowi. Ten listek figowy miał przed opinią publiczną w Polsce zasłonić sromotę ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który właśnie wypłukuje resztki państwowej suwerenności - a teraz minister Sikorski chce ten listek odrzucić. Jednak - powiadają - nie ma większego zawodu, jak ten, kiedy pod odsłoniętym listkiem figowym zobaczy się figę. Bo odmowa przyjęcia Karty Praw Podstawowych zakrywała niestety figę - w postaci orzecznictwa sądów i trybunałów, które rozwiązania przyjęte w owej Karcie wprowadzały do tubylczego systemu prawnego kuchennymi drzwiami. Wspominała o tym pani sędzia Małgorzata Jungnikiel, deklarując na Uniwersytecie Warszawskim, podczas sympozjonu poświęconego wejściu Polski do unii walutowej, że niezawisłe sądy w Polsce będą orzekały według prawa unijnego nawet, gdyby było ono sprzeczne z tubylczą konstytucją. Nie wypada nawet dociekać, od kogo też mogły dostać taki rozkaz - bo że dostały, to w świetle deklaracji pani sędzi, wydaje się pewne. Teraz jednak minister Sikorski musiał dostać kolejny rozkaz - żeby mianowicie odrzucić wszelkie pozory. Nie jest wykluczone, że tak mu kazała pani Katarzyna Aston, podobna do konia Angielka, wysunięta na stanowisko „wysokiego przedstawiciela”, czyli ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej, która nastręczyła go w charakterze nauczyciela demokracji w Libii. Zgodnie, zatem z zasadą Murphy’ego, według której, jeśli tylko cokolwiek może pójść źle, to na pewno pójdzie, skutki przyjęcia Karty Praw Podstawowych ujawnią się w naszym nieszczęśliwym kraju w całej pełni nie tylko w sferze obyczajowej, ale przede wszystkim - w sferze gospodarczej. W zamian za to zostaniemy obdarzeni nową wersją iluzji to znaczy - Partnerstwa Wschodniego - dzięki której nasi Umiłowani Przywódcy mogą bawić się w politykę europejską, a nawet nadymać mocarstwowością - co prawda tylko wobec Aleksandra Łukaszenki - ale dobra psu i mucha. Żadnych skutków w realu to oczywiście za sobą nie pociąga i dlatego właśnie Nasza Złota Pani Aniela na takie igraszki naszym mężykom stanu pozwala - podczas gdy a rezultacie przyjęcia Karty Praw Podstawowych Polska skruszeje jeszcze szybciej, by była łatwiejsza do przełknięcia, gdy przyjdzie na to pora. SM
Pragmatyzm Amerykanów Oto kolejny przykład różnicy w stylu myślenia Amerykanów – i Europejczyków. My myślimy dedukcyjnie – oni indukcyjnie. Kto w Europie uważa, że dodruk pieniądza to po prostu rabunek obywateli z pieniędzy – ten nie traci czasu nas dyskutowanie, czy dodruk przez Amerykanów po aferze z Freddie Makiem i Fannie Mae – był słuszny: był niesłuszny – i tyle. Natomiast p.Alan Greenspan, były szef Rezerwy Federalnej USA, analizuje. Jak czytamy w "Rzeczpospolitej": „Oczywiście [program dodruku dolara] wywarł pewien wpływ na kurs wymiany dolara, a to z kolei istotnie przyczyniło się do ekspansji eksportu. Ale poza tym, nie wiadomo mi o żadnych skutkach tego programu (...)". Cóż: nie dziwię się... Na koniec p. Greenspan dodaje: „Byłbym zaskoczony, gdyby Fed zdecydował się na trzecią rundę [dodruku], bo oznaczałoby to dalszą erozję wartości dolara”. No – ja nie będę zaskoczony. Dodruk – to ograbienie ludzi z pieniędzy – a to jest główny cel polityków w d***kracji...JKM
J. Korwin-Mikke w Płocku: o gospodarce i „tfu, tfu demokracji” We wtorkowe popołudnie płocczanie spotkali się z Januszem Korwinem-Mikke, szefem Kongresu Nowej Prawicy. Gość chyba nie zawiódł pokładanych w nim nadziei: był po prostu Korwinem-Mikke w najlepszym korwinowskim wydaniu: ironicznym, ekscentrycznym, zdecydowanym, szarmanckim i z mocno niewyparzonym językiem. Na spotkaniu w auli płockiej Politechniki tłumów może nie było, ale na pewno sala nie świeciła pustkami. Na spotkanie z jedną z najbardziej barwnych postaci polskiej sceny politycznej przyszło sporo młodzieży – nie tylko studentów, ale i licealistów. Janusz Korwin-Mikke jak to miał w zwyczaju nie przebierał w słowach. Mocno grzmiały w jego ustach takie niespecjalnie subtelne określenia jak „czerwona hołota” czy „bydło”, które za wszelka cenę chce „żreć”. Trzeba uczciwie przyznać - dzięki jednak takiej ekspresji słownej, wykład, który w znacznej części poświęcony zagadnieniom gospodarczym, ani przez chwilę nie był ani nudny, ani nużący.
KNP partią prawicową, czyli nic wspólnego z PiS czy PO W pierwszej części wystąpienia Janusz Korwin-Mikke przedstawił pokrótce charakterystykę niedawno założonej partii. – Jako Kongres Nowej Prawicy powstaliśmy z połączeni Unii Polityki Realnej i Wolność i Praworządności i jesteśmy partią prawicową, co oznacza, że nie mamy nic wspólnego z PO czy PiSem - mówił szef KNP. Zdaniem polityka, przez prawicę należy rozumieć taką partię, która wyznaje podstawowe zasady naszej cywilizacji, a jedną z takich zasad jest np. „chcącemu nie dzieje się krzywda”. To zdaniem Korwina-Mikke, najlepszy wyróżnik prawicowości. Jeśli wyznajemy zasadę, że ja-obywatel wiem, co jest dla mnie dobre, nie możemy pozwolić, by o tym, co dla nas dobre, decydował urzędnik, bo w takiej sytuacji mamy do czynienia z państwem opiekuńczym, socjalistycznym. Z kolei różnica między lewicą a prawicą polega na tym, że ta pierwsza realizuje wolę społeczeństwa, a ta druga – narodu. - Gdy zarzucano Platformie Obywatelskiej, że nie realizuje zasad swojego programu, czyli liberalizmu, to pan Tusk oświadczył, że jego celem nie jest realizacja jakichś tam abstrakcyjnych zasad, tylko spełnianie woli ludności – mówił Korwin-Mikke. - My w tym sensie jesteśmy partią narodową, zresztą jedyną w Polsce. Dbamy o naród, działamy w imieniu narodu, a nie społeczeństwa – to jest główna różnica między prawicą a lewicą. To kwestia pewnych zasad – czy chcemy być demokratami, tfu, i spełniać wolę ludu, czy realizować zasady rozsądku, honoru, tradycji, które naród sobie wypracował. Za przykład takiego działania dla narodu w dziedzinie gospodarki może służyć kierowanie się zasadą „Pamiętaj rozchodzie żyć z przychodem w zgodzie” i w związku z tym celem KNP jest zakaz tworzenia budżetu z deficytem. – Wszystko po to, żeby nie było można dziś przepić pieniędzy, które będą płaciły nasze dzieci i wnuki – wyjaśniał Korwin-Mikke. - To jest właśnie partia narodowa, a nie społeczna. Partii społecznej nie obchodzi to, że każde polskie dziecko rodzi się dzisiaj z długiem 20 tys. zł. Taki właśnie mu prezent na start wręczamy! A jak przestawiłem ten postulat w sejmie w 1992 r., to na sali po prostu ryk śmiechu! To pokazuje intencje tego bydła, które od lat nami rządzi, chodzi im tylko o to, by wydać, nażreć się, a po nas choćby potop.
Obraz współczesnej Polski: okupacja bandy z Brukseli i niewolniczy system podatkowy Największą część wykładu Korwin-Mikke poświęcił obecnej sytuacji gospodarczej kraju. Jego zdaniem, Unia Europejska, czyli „banda z Brukseli”, której jesteśmy członkami, kieruje się zupełnie dokładnie innymi zasadami niż powinna. - Ich wartości nazywane europejskimi są tak naprawdę są wartościami antyeurpejskimi, na przykład dawanie zasiłku bezrobotnemu to zaprzeczenie podstawowych wartości europejskim – grzmiał polityk. - Przyłączamy polski zaścianek do eurozadupia i pod okupacją europejską tak jak i inne państwa (nawet potężne Niemcy tempo rozwoju od minus jeden do plus jeden) nie mamy szans na żaden rozwój! Trzeba wybrać: albo się topimy razem z Unią, albo powracamy do normalności europejskiej – a ta nigdy nie była zjednoczona! KNP chce radykalnego obniżenia podatków i kierowania się zasadą, że „bez pracy nie ma kołaczy”, czyli rezygnacji z zasiłków dla bezrobotnych. - W Niemczech dzisiaj podatki wynoszą 37 procent, w Szwecji więcej, a w Polsce dzisiaj nakładane wynoszą 83 procent, z czego płacimy około połowy, bo są furtki legalne, nielegalne itp. – tłumaczył szef KNP i wyjaśniał analogię zachodzącą między współczesną Polską a starożytnym Rzymem. - Niewolnik w Rzymie musiał oddać swojemu panu 90 procent tego, co zarobił, taki był podatek. Pokazuje to, gdzie jesteśmy w drodze miedzy wolnymi ludźmi a niewolnikami. Ale, ale – pan musiał pracownika nakarmić, ubrać i dać mu mieszkanie, a my sami musimy się w to zaopatrzyć, więc mamy gorszą sytuację niż rzymski niewolnik! Różnica polega tez na tym, że raz na 4 lata możemy wybrać sobie pana.
Mamy wszystkiego za dużo, więc czerwona hołota 3 /4 z tego marnuje Polityk tłumaczył, że skoro system jest niewolniczy, nie może być wydajny gospodarczo. Dlatego problemem nie jest kto ma być jak w powyższym porównaniu „panem” – chodzi o to, by obalić ustrój. Korupcja, kradzieże i tyrania wynikają zdaniem Janusz Korwina-Mikke z tego, że w Polsce wszystkiego jest za dużo. - Mamy bardzo dużo pieniędzy, komputery, energię, mamy nadmiar wszystkiego – grzmiał polityk. - Dziecko dziś nie może przywiązać się do jednej lalki, bo dostaje ich dziesięć i ma przez to zaburzenia osobowości. A jak wszystkiego mamy za dużo, ta czerwona hołota, która rządzi, zmarnuje trzy czwarte z tego, to i tak jeszcze zostaje. Następnie polityk wyłuszczał, jak się w Polsce pieniądze wyrzuca w błoto i jak się je kradnie. – Weźmy taki Stadion Narodowy: miał kosztować 300 mln, gdy rządził PiS. Podwyższono do 400 mln, bo jak zgłosiła poprzednia opinia, Pis chciał ukraść 100 mln. Teraz są już 2 miliardy i pytanie, ile ludzie na tym chcą ukraść – mówił i od razu podał odpowiedź: 10 procent od wartości zamówienia. Czyli stadion będzie kosztował 2 miliardy, a oni ukradną 200 mln. Bo czerwona hołota, która się podzieliła teraz na cztery partie, chce dalej żreć. Gdyby oni to wszystko tylko ukradli, to jeszcze pół biedy, krążyłyby gdzie. Ale żeby ukraść złotówkę, to trzeba zmarnować pięć albo dziesięć na jakieś całkiem niepotrzebne rzeczy! Tu padł kolejny przykład: polska prezydencja w UE. - Prezydencja nic kompletnie Polsce nie daje, ale i tak w Polsce będzie dziennie, podkreślam – dziennie - około 6 konferencji, narad, a przecież na każdą zamawia salę, catering i coś tam innego. To wszystko kosztuje.
Pytania płocczan: imponderabilia, Jarosław Kaczyński, emerytury byłych esbeków i kryzys w Grecji Jak zwykle na tego typu spotkaniach, płocczanie bardzo chętnie zadawali gościowi pytania, dzielili się obserwacjami. Pytań było naprawdę sporo i dotyczyły wielu dziedzin życia.- Imponderabilia są równie ważne co gospodarka – mówił zaproszony gość, przekonując, że potrzebna jest gruntowna przebudowa morale Polaków. Odpowiadając na pytania płocczan, gość wyjaśniał również, że w jego wizji Polski i jej rozwoju, inwestorzy zagraniczni są mile widziani, o ile tylko nie mają przywilejów. W innym wypadku jest to cios w plecy polskiej konkurencji. Jeden z płocczan zapytał też, czym kierował się Janusz Korwin-Mikke, popierając kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego w drugiej turze ostatnich wyborów prezydenckich. – Ja swojemu elektoratowi nie mogłem nic narzucić, po prostu powiedziałem, że jeśli ktoś koniecznie chce głosować, to żeby głosował na Kaczyńskiego, bo jeśli rząd jest z PO, to lepiej żeby z prezydent był PiSu, żeby nie rządziła jedna sitwa – tłumaczył Korwin-Mikke. - Jarosław Kaczyński, wbrew temu, co się mówi, jest wysokiej klasy politykiem. Lech Kaczyński nie dorastał mu do pięt, taki to był profesor prawa w państwie socjalistycznym, a, już nie będę mówił, bo nie żyje. Ale Jarosław Kaczyński zmienił się bardzo po katastrofie, już nie jest tym samym człowiekiem, co przedtem. Inna osoba zapytała, co będzie, jeśli kryzys w Grecji przełoży się na sytuację w naszym kraju. - Dlaczego Grecja miałaby nas ciągnąć w dół?! – dziwił się Korwin-Mike. -Jak bankrutuje, to bankrutuje, co nas to obchodzi? I dlaczego mamy jej dokładać? Tylko wtedy by nam coś takiego groziło, gdybyśmy weszli do strefy euro. Mam nadzieję, że się to nie stanie. Kolejna osoba z publiczności dziwiła się jak się ma postulowana przez Korwina-Mikkego kwestia zasad do tego, że polityk był przeciwnikiem odbierania emerytur byłym pracownikom Służb Bezpieczeństwa. - Zasada jest właśnie prosta: emerytura to odłożony w czasie zarobek człowieka i np. gdybyśmy zamiast pobierać od niego składki, dawali mu pieniądze w gotówce, to, co? Nagle byśmy mu odebrali te pieniądze płacone 30 lat temu? Tak się nie robi – odpowiadał polityk. – Sądzę tak bynajmniej nie, dlatego, że kocham ubeków. Ganiali mnie, podsłuchiwali przez 4 lata miałem zamontowany mikrofon koło łóżka. Ale chodzi o zasady, – gdy jakiejś grupie odbierzemy emeryturę, to się posypią – najpierw ubekom, potem innym. Taki był warunek: przejęliśmy po PRL cały majątek państwowy, ale i zobowiązania i długi. Małgorzata Rostowska
Jeśli chcesz demokratycznych wolności, broń kapitalizmu W jednym z niedawnych felietonów wskazywałem, kto najprawdopodobniej nigdy nie polubi kapitalizm. To są ci true believers, czyli głęboko wierzący, jak ich nazywał Eric Hoffer, w to, że ich recepta na życie - także gospodarcze - jest najwłaściwsza. Jedni wierzą w to, co ich bóg słowami proroków i świętych ksiąg powiedział ponoć setki czy tysiące lat temu na temat tworzenia i podziału bogactwa. Inni wierzą w to, co powiedział ich świecki ideolog (Jan Jakub Rousseau, Karol Marks i inni) na temat wyższości kolektywizmu nad indywidualizmem. Żadne dowody - a jest ich multum - nie przekonają ich do kapitalizmu. Są jednak miliony ludzi, którzy słuchają nauk kapłanów, czy ideologów i do nich kieruję to przesłanie. Są oni często zwolennikami demokracji, systemu opartego na wolności politycznej i społeczeństwie obywatelskim. Rzecz w tym, że nie lubią kapitalistycznego rynku. Nieważne, dlaczego: nasłuchali się wzmiankowanych true believers, czytali wypisywane na ten temat bzdury w gazetach czy słuchali ich w telewizorni, albo - najczęściej - zaszczepiono im tę niechęć jeszcze w procesie edukacji. Nie darmo laureat nagrody Nobla z ekonomii, Friedrich von Hayek, wskazywał, iż dla przyszłości kapitalistycznego rynku edukować trzeba - jak to nazywał - „sprzedawców idei z drugiej ręki”: nauczycieli i dziennikarzy.
To niewątpliwie jest zadanie dla tych, którzy uważają, że kapitalistyczny rynek, oparty na prywatnej własności, jest najbardziej efektywnym systemem ekonomicznym w historii ludzkości. A ponadto (i tu dochodzimy do sedna tego felietonu) jest gwarantem wolności politycznych i obywatelskich. Jakiś czas temu opublikowałem długi artykuł o przyczynach nieustającego poparcia dla kolektywistycznych idei ekonomicznych. Poparcia pomimo nieustającego pasma klęsk tych idei, gdy zostają one urzeczywistnione w praktyce. Zwróciłem się tam z apelem do tych, którzy kapitalizmu nie lubią, ale jednocześnie są przekonanymi demokratami i zwolennikami praw obywatelskich. Uważam, że warto tutaj powtórzyć ten apel: Przeciwnicy kapitalizmu! Zanim z kolejnym przypływem energii rzucicie się do podgryzania korzeni kapitalizmu (tzn. jego podstawowych instytucji: wolnych cen, własności prywatnej, itd.,) zastanówcie się nad pewną prawidłowością. W historii ostatnich kilku stuleci zdarzały się przypadki, że kraje charakteryzujące się kapitalistyczną gospodarka rynkową nie były lub na czas jakiś przestawały być demokratycznymi państwami prawa. Ale historia nie zna przypadku, by demokratycznym państwem prawa stał się kraj, który nie był wcześniej lub nie stał się jednocześnie krajem o kapitalistycznej gospodarce rynkowej. Może, bowiem okazać się, że likwidując tę ostatnią, stracicie w stosunkowo krótkim czasie także i tę pierwszą. W ten sposób, staram się rozszerzyć bazę poparcia dla najlepszego - moim zdaniem - systemu ekonomicznego, wychodząc poza jego zwolenników. Nie jestem pierwszym, który widzi związki między kapitalistyczną gospodarką oparta na prywatnej własności a wolnościami politycznymi i obywatelskimi. Prawie 200 lat wcześniej pisał o tym de Tocqueville, krytykując tych, którzy akceptują wolności dla materialnych korzyści, które one niosą (bo wolność i kapitalizm były w XIX w. nieodróżnialne; były to te same kraje). „Ci, którzy akceptują wolność dla materialnych korzyści, nigdy jej na dłużej nie utrzymają”... Jan Winiecki