158

Czy CBA inwigiluje śledzących aferę hazardową? Polska: Prokuratura Warszawa-Praga bada, czy wiceprzewodniczący komisji hazardowej Bartosz Arłukowicz stoi za przeciekiem zeznań Ryszarda Sobiesiaka - podało Radio Zet. Funkcjonariusz CBA miał zeznać w prokuraturze o kontaktach posła Lewicy z dziennikarzami jednej z gazet. Skąd funkcjonariusz wie o kontaktach Arłukowicza z dziennikarzem, i wie o nich na tyle dużo, że postanawia złożyć na tę okoliczność zeznania w sprawie dotyczącej przecieku informacji do Rzepy? Zastanawiające i niepokojące. Bo funkcjonariusz przecież nie pobiegł do prokuratora z informacją, że widział posła w towarzystwie dziennikarza, to byłoby zdecydowanie za mało, żeby powiązać to z przeciekiem stenogramów Sobiesiaka. Czy zatem CBA inwigiluje Arłukowicza? A może któregoś z autorów tamtego artykułu (Wybranowski i Gursztyn)? Zeznania funkcjonariusza są zastanawiające, trudno uwierzyć, że przypadkowo był świadkiem spotkania posła z dziennikarzem i błyskawicznie powiązał to z przeciekiem i zgłosił się do prokuratora, bo by się wygłupił. Wybranowski i Gursztyn rozmawiali nie raz z każdym posłem z komisji hazardowej, a w rozmowach takich nie ma nic podejrzanego. Jeśli więc funkcjonariusz uznał, że jest to temat dla prokuratora, musiał o tych rozmowach wiedzieć dużo więcej niż tylko, że miały miejsce. Skąd mógł coś o nich wiedzieć? Tajemnicze zeznania funkcjonariusza CBA warto byłoby wyjaśnić, aby się upewnić, czy odzyskane przez Platformę Biuro nie "zapezpiecza" przypadkiem prac komisji i dziennikarskich śledztw w sposób, w jaki nie powinno. Apdejt. "Polska" twierdzi, że chodzi o artykuł z 6 lutego i zeznania Sobiesiaka, tymczasem RadioZet zdecydowanie temu zaprzecza. RadioZet: Bartosz Arłukowicz pod lupą prokuratury. Śledczy badają czy zasiadający w komisji hazardowej poseł Lewicy jest źródłem z niej przecieków - dowiedziało się Radio ZET. Podstawą do działań prokuratury są zeznania funkcjonariusza Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Ujawnił on kontakty posła z dziennikarzami jednej z gazet. Sprawa dotyczy wielu materiałów, które mogły wyciec z komisji, ale najprawdopodobniej nie Ryszarda Sobiesiaka. Jeśli to RadioZet ma rację, i nie chodzi o ten jeden artykuł, ale o "wiele materiałów", to robi się jeszcze ciekawiej, bo to może znaczyć, że ktoś (poseł lub dziennikarz) był na cenzurowanym dłuższy czas, nie został przypadkowo, jednorazowo przyuważony na kontakcie z dziennikarzem. Czy media zainteresują się tym wątkiem i sprawdzą - we własnym interesie - skąd funkcjonariusz CBA wiedział z kim i w jakiej sprawie spotykał się dziennikarz? Kataryna

13 marca 2010 Światowy Dzień Drzemki w Pracy.. wczoraj obchodziła międzynarodowa Lwica.. Jadąc samochodem, od siódmej rano do godziny dziewiętnastej, na falach pierwszych Polskiego  Radia, „publiczne” radio wbijało do głów swoich prywatnych słuchaczy, że dzisiaj- tj.12.03.10- mamy Światowy Dzień Drzemki w  Pracy..(!!!) To jest” misja” Polskiego Radia- rozumiem. I na to potrzebny jest obowiązkowy abonament, żeby ogłupiać słuchaczy takimi bzdurami.. Nawet pracownica socjalistycznej instytucji jaką jest  Państwowa  Inspekcja Pracy powiedziała,  że nie ma obowiązku fundowania pracownikom drzemki w pracy. NO bo na razie ustawowego obowiązku nie ma. Na co prowadzący wyraził delikatnie zawód.. To jest forma indoktrynacji, nie nachalna, frontalna, że już potrzeba wprowadzić, już uchwalić i już stosować… ale… przydałoby się, bo drzemka w pracy rozwiązuje wiele problemów pracowniczych,  pracownik się regeneruje, drzemka jest mu pomocna. Na razie nie ma ustawowego przymusu wprowadzania drzemki w pracy, podczas ośmiogodzinnego dnia pracy, który wywalczyli sobie robotnicy. Nie  ma jeszcze? Ach to wielkie niedopatrzenie..!  A przecież nikt  pracodawcom nie broni wprowadzić u siebie w firmach  czasu na drzemkę.. Już na „ Zachodzie”  socjaliści promują taką formę.. Niektórzy pracodawcy pokupowali  nawet  specjalne kapsułki do  przebywania w drzemce swoich pracowników. I w tym czasie, gdy pracownicy śpią-  pracodawcy  za nich pracują- mniemam..  Ale nie w kapsułach. Śpią raczej marnie, bo muszą pracować , na całą tę  biurokrację, która organizując sobie życie , dezorganizuje pracę pracodawcom.. Na przykład na Państwową Inspekcję Pracy- socjalistyczny  wrzód na ciele przedsiębiorców, która działa w interesie pracownika, przeciw pracodawcy i jego własności, jaką jest firma, której jest „właścicielem.”. Skoro jest właścicielem,  i  państwo szanuje prywatną własność, to po co się po tej własności kręci przy pomocy swoich  urzędniczych pretorianów, instruując,  kontrolując  i sprawdzając  oraz  nakładając kary? Cała siła państwa jest po stronie pracownika, łącznie z prawem, prokuratorami, policją, wojskiem, żeby przymusić pracodawcę do spełniania życzeń państwa wobec pracownika.. Bo nie może być tak, że obie strony dobrowolnie podpisują umowę, w której każda ze stron zawiera swoje potrzeby w zakresie świadczenia wzajemnych usług.. W przypadku złamania warunków umowy którejś ze stron- sąd rozstrzyga sprawiedliwie spór. Ale do tego należałoby zlikwidować socjalistyczny  Kodeks Pracy i poprawić pracę sądów, wprowadzając odpowiedzialność dla sędziów.. No i  unieważnić   tytuły profesorskie i doktorskie, wyrosłe na fałszywej nauce, jaką jest” nauka” o Prawie Pracy. Jedynie w Albanii- o ile wiem- unieważniono tytuły   „ naukowe” głównie z nauk politycznych.. Bo sędzia nie powinien pozostawać bezkarnym, wobec ferowanych niesprawiedliwie wyroków.. Jeśli skrzywdził- musi ponosić odpowiedzialność. Najlepiej swoim majątkiem! Jeśli chodzi o socjalistyczny   twór  o nazwie Państwowa Inspekcja Pracy, która służy do zwalczania pracodawców,  realizując marksistowską ideę nienawiści do własności prywatnej, to ona się systematycznie rozbudowuje, tak jak cała biurokracja w socjalizmie .I jej rozbudowie nie ma końca, bo ciągle jest jakiś pomysł, który usprawni i udoskonali rozwój biurokratycznego socjalizmu..

Na czele zorganizowanej grupy państwowych urzędników gnębiącej przedsiębiorców, stoi Główny Inspektor Pracy, który ma obok siebie dwóch zastępców. Oprócz tego pracują z nim Dyrektor Gabinetu Głównego Inspektora Pracy, Dyrektor Departamentu Prewencji i Promocji, Dyrektor Departamentu Współpracy z Parlamentem i Partnerami Społecznymi, Dyrektor Departamentu Nadzoru i Kontroli, Dyrektor Departamentu Prawnego Prawa Pracy, Dyrektor Departamentu Legalności Zatrudnienia, Dyrektor Departamentu Planowania i Statystyki, Dyrektor Departamentu Organizacyjnego, Dyrektor Departamentu Budżetu i  Finansów.. A potem już tylko Kierownik Sekcji Audytu Wewnętrznego, Kierownik Sekcji Kontroli Wewnętrznej.. No i rzecznik, który cały ten biurokratyczny bajzel uzasadnia! Nie wiem, czy urzędnicy Państwowej Inspekcji, ze tak powiem - Pracy „ sprawują”, czy „ piastują” sprawowane i piastowane funkcje w tej piramidzie głupoty socjalistycznej. Ale może będzie jakiś aneks postępowania do biurokratycznej głupoty.. I to co robią- nazywają na złość ciężko pracującym ludziom- pracą(!!!). Oni powinni mieć obowiązkową drzemkę w „pracy”, chociażby w  dniu Światowego Dnia Drzemki w Pracy. Chociaż jeden dzień pracodawcy by odetchnęli.. Ale terenowe  oddziały  Państwowej  Inspekcji Pracy-„pracują”. I pracodawcy  w żaden sposób nie mogą się zdrzemnąć. Jak  urzędnik  skutecznie  walczy z prywatnymi przedsiębiorcami, to może nawet od państwa, które reprezentuje, przeciwko pracodawcy, który też jest” obywatelem”, ale   gorszego  gatunku, bo zaszczuwanym na każdym kroku i obkładanym podatkami, między innymi na wynagrodzenia  funkcjonariuszy Państwowej Inspekcji Pracy – może dostać Odznakę Honorową za Zasługi dla Ochrony Pracy(???). Właściwie za zasługi za  dyskryminowanie pracodawców w interesie państwa. Bo w socjalizmie państwo jest ważniejsze od jednostki. Jak mawiał Majakowski” Jednostka niczym, jednostka zerem”. Może dlatego popełnił samobójstwo, bo zrozumiał, że błądził.. Chociaż tyle! Współcześni urzędnicy i funkcjonariusze socjalizmu do popełniania samobójstw jakoś nie mają ciągot.. Popełniają je w dużych ilościach „obywatele”, coś około 5800 rocznie(!!!) Nie wiem, co to za działalność mająca na celu ochronę pracy..(???) Praca jest- jeśli jest na nią popyt; wygasa- jak popyt wygasa, na przykład poprzez wysokie koszty pracy i koszty prowadzenia działalności gospodarczej, które to koszty tworzą urzędnicy, samym swoim istnieniem. Nie mówiąc już o podejmowanych przez nich decyzjach – na ogół przeciw „obywatelom”. I jeszcze niedawno powołali, w ramach Państwowej Inspekcji Pracy, specjalną radę przy Głównym Inspektorze Pracy o nazwie:” Rada do spraw Bezpieczeństwa Pracy w Budownictwie(???) Akurat tylko w budownictwie.. Należy się  spodziewać, że powołają takie  odrębne rady  ds. bezpieczeństwa w przemyśle spożywczym, metalurgicznym, w gabinetach lekarskich, w szkołach… w kościołach.  W ramach walki z kościołem..

Na razie nie powołują rady ds. bezpiecznej drzemki w zakładach pracy, ale to tylko kwestia czasu. Bo w socjalizmie czas płynie jakby szybciej, szybciej rozbudowuje się państwo, biurokracja rośnie jak na drożdżach. I jeszcze szybciej! I szybciej! Oprócz Światowego Dnia Drzemki w Pracy,  lewicowi socjaliści zafundowali nam w marcu następujące „ święta”:  Dzień Teściowej, Międzynarodowy Dzień Obrony Cywilnej,  Międzynarodowy Dzień Pisarzy, Dzień Sołtysa, Międzynarodowy Dzień Kobiet połączony tym samym dniu z Międzynarodowym Dniem Nerek, Międzynarodowy Dzień Poezji,  Dzień Walki z  Dyskryminacją Rasową, Dzień Astrologii, Dzień bez Mięsa, Międzynarodowy Dzień Wody, Światowy Dzień Meteorologii połączony z Międzynarodowym Dniem  Windy, Dzień Metalowca, Międzynarodowy Dzień Liczby „Pi”, Światowy Dzień Piwa, Światowy Dzień Lasu, światowy Dzień Walki z Gruźlicą,, Międzynarodowy Dzień Teatru i Ogólnopolski Dzień Wolnej Konkurencji.. To na razie wszystkie” święta’ w marcu. W miarę rozwoju socjalizmu będzie ich przybywać z całą pewnością. Koniecznie powinien być Dzień  Pokazywanie Pupy w Teatrze Państwowym, Dzień Białego Miasteczka, Dzień Skrzypiec i Kontrabasu, Międzynarodowy Dzień Starych Butów, Międzynarodowy Dzień Parasoli, Kapeluszy i Spodni, Międzynarodowy Dzień Wózków Inwalidzkich, Dzień Nienawiści do Kijów Bejsbolowych, Dzień Sanek i Łyżew, Dzień Czapek i Szalików.. No i koniecznie Dzień Socjalistycznej Głupoty i Wielki Socjalistyczny Tydzień Międzynarodowej Biurokracji. Ja i tak nie będę sobie ucinał  Światowego Dnia Drzemki w Pracy, bo w pracy się pracuje, a nie  drzemie. Będą spał wtedy, gdy jest na to czas, po pracy.. A jeśli chodzi o „święta”? Żadnego z nich nie będą obchodził, bo mnie ono nie obchodzi, a poza tym co to za „święta”? Będę nadal obchodził  Boże Narodzenie i Wielkanoc.. I nie będę zastanawiał się nad wyższością Świat Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy..

Nie obchodzę także Święta Kodeksu Pracy, zwanego Świętem Pierwszomajowym, 11 listopada- czasu przyjazdu tow. Ziuka do Warszawy czy 3 Maja – nieudanej próby zamachu stanu masonerii i zamiany sojuszy ze Wschodu na Zachód.. Z jednej podległości- w inną. Ja chciałbym, żeby Polska była suwerenna. Ale są cierpliwi.. Ponad dwieście lat czekali- i zamienili! Teraz czas będzie nam upływał pod butem brukselskim.. Ludzie ! Obudźcie się. Czas przestać drzemać! Światowy Dzień Drzemki w Pracy minął.. WJR

Historyczna konieczność eutanazji Tak jak w wielu innych sprawach, moje podejście do problemu eutanazji staje się z wiekiem coraz mniej radykalne. Kiedyś skłonny byłem głosić twardo: mowy nie ma nigdy i za nic! Dzisiaj mówię raczej: w zasadzie odrzucam, ale zależy, o kim konkretnie rozmawiamy. No bo jeśliby za parę lat, tak hipotetycznie, dorosła już córka Alicji Tysiąc stwierdziła, że opiekowanie się starą, ślepą matką źle jej robi na zdrowie i niniejszym życzy sobie rodzicielkę dobić − to kto mógłby zaprzeczyć, że ona akurat ma do tego moralne prawo? Ja wiem, co usłyszę − że na w ł a s n e życzenie, tylko na własne… Jeśli ktoś jest śmiertelnie, nieuleczalnie chory, albo, wedle najnowszego holenderskiego projektu, stuknęła mu siedemdziesiątka, to może poprosić o skrócenie mu cierpień. Dobra, dobra. Powiedzmy − na razie tak się mówi. I zresztą już takie gadanie obraża przeciętną inteligencję. Bo wynika z niego, że człowiek ze śmiertelną chorobą (jak potwierdzi każdy lekarz, w zdecydowanej większości wypadków pociągającą za sobą depresję, która przez współczesną medycynę od dawna traktowana jest jako osobna choroba, a myśli samobójcze jako jej typowy, oczywisty objaw) względnie w daleko posuniętej starczej demencji jest bardziej poczytalny, niż człowiek młody i zdrowy. Przecież jeśli człowiek młody i zdrowy popełnia samobójstwo, to się go ratuje. Robi płukanie żołądka, transfuzję, operację, co tam potrzebne. Choć wydaje się oczywiste, że pacjent by sobie tego nie życzył. Zupełnie nie bierze się pod uwagę jego własnej, jednoznacznie wyrażonej samobójczym aktem woli. Ba, po odratowaniu wali mu się w żyłę antydepresanty, aby chemicznie wymusić na nim zmianę decyzji. Często zdarza się, że po odratowaniu taki człowiek żyje jeszcze długo i umiera w sposób naturalny. Lekceważymy więc wolę rozstania się z życiem człowieka młodego i zdrowego, uznając, że po prostu mu odbiło i zaraz dojdzie do siebie. Ale jeśli tę samą wolę wyrazi człowiek stary i chory, nie zakładamy, że to chwilowe obniżenie nastroju, tylko posłusznie podajemy (to znaczy − mamy podawać, a w niektórych krajach już) mu szpilę, zanim się rozmyśli. Czy nie dlatego, że młody i zdrowy jeszcze się przyda, a stary i chory to tylko ciężar dla innych? Wszelkie korzyści, jakie mógł w życiu dać, już z niego wyciśnięto, teraz tylko generuje koszty. Jak dawno temu policzył pewien sławny francuski lekarz, chory na raka płuc w ostatnich dwóch miesiącach przed zgonem kosztuje ubezpieczalnię więcej, niż przez całe wcześniejsze życie (zaznaczam, że dawno temu, bo z każdym rokiem przybywa nowoczesnych, a więc coraz bardziej kosztownych terapii). A kto za to zapłaci? Do pewnego momentu odpowiedź była prosta − młode pokolenie. Ale kraje rozwinięte dawno już zeszły poniżej progu „zastępowalności pokoleń” i mogą liczyć tylko na imigrantów. Ja bym radził na nich nie liczyć. Z prostej przyczyny: imigranci nie mają żadnych powodów, żeby nas na starość utrzymywać. Zresztą w większości wychowali się oni w kulturze muzułmańskiej i od dawna już, biorąc en masse, nie porzucają jej na rzecz europejskiego stylu życia. To zresztą oczywiste. Kto by porzucał wyższą kulturę na rzecz niższej? A z punktu widzenia wyznawcy islamu europejczycy są zdecydowanie kulturą niższą.

W krajach muzułmańskich nie ma domów dziecka ani domów starców. Nie są potrzebne. Dziecko dla wyznawcy islamu jest szczęściem i darem, a nie kłopotem, skutkiem wpadki, której trzeba w porę zapobiec. Więzy rodzinne mają charakter rzeczywisty, a nie symboliczny. Z punktu widzenia muzułmanów jesteśmy cywilizacja zepsutych, samolubnych bydlaków, którzy nie chcą mieć dzieci, nie chcą mieć żadnych obowiązków, całe życie przeznaczają na dogadzanie sobie, a na starość chcą być utrzymywani przez następne pokolenie. O ile zakład, że w chwili, gdy w owym następnym pokoleniu populacja imigrantów przekroczy, mniej więcej, jedną trzecią − po prostu wymówi „umowę pokoleń”, którą przecież nie z nią zawierano (Bogiem a prawdą, w ogóle jej nie zawierano z nikim)? Trudno z góry orzec, czy odmowa przybierze charakter gwałtowny, czy wyrażone zostanie za pomocą narzędzi demokracji. Ale jakie to ma znaczenie? Tak czy owak, dzisiejsi Europejczycy w średnim wieku nie mają co liczyć na spokojną, dostatnią starość. Chyba, że się wykażą rozsądkiem i w porę dadzą się, jak zajeżdżony koń, zaprowadzić do rzeźni. (Chociaż to nietrafione porównanie − konie właśnie będą na starość miały znakomitą opiekę. Im bardziej nieludzkie stają się normy wobec ludzi, tym, prawem kompensacji, większa wrażliwość wobec zwierząt. Nie jest wcale przypadkiem, że pierwszym krajem Europy, który wprowadził bardzo daleko idące prawa chroniące zwierzęta przed cierpieniem, były nazistowskie Niemcy, i tak samo nie jest przypadkiem, że im większe przyzwolenie opinii publicznej krajów rozwiniętych na abortowanie i eutanazowanie ludzi, tym większe zarazem jej poparcie dla „praw zwierząt”). A jak ktoś nie będzie miał tyle rozsądku? To spoko, się go przekona. A ty dziadu co tu jeszcze robisz? Nie nażyłeś się jeszcze? Podpisz żesz wreszcie! Nie chcesz podpisać? To już my ci obrzydzimy tę starość, aż dojdziesz do właściwych wniosków. Rafał A. Ziemkiewicz

Manifa z Anetą K. Prastary, z taaaką brodą dowcip: panienka robi zakupy w "Peweksie", ładuje pełen koszyk różnych luksusów i płaci w kasie dwudziestodolarówką. Kasjerka ogląda banknot i orzeka: proszę pani, te pieniądze są fałszywe. Na co panienka łapie się za głowę i krzyczy: o mój Boże, zostałam zgwałcona! Ten stary kawał swego czasu nierozerwalnie skojarzył mi się z Anetą K., wymiennie zwaną Anetą Krawczyk. To, przypomnę, ta pani, za wykorzystywanie seksualne której skazani zostali Stanisław Łyżwiński i Andrzej Lepper. To skazanie zresztą samo w sobie wiele mówi o kraju, w którym żyjemy: obaj byli politycy dostali wyroki bez zawieszenia, po czym Łyżwiński został wprost z sali sądowej wypuszczony do domu, choć wcześniej przesiedział coś ze dwa lata (widocznie bez skazującego wyroku nie można go było wypuścić - jeśli to się komuś wydaje dziwne, polecam lekturę odpowiedniego fragmentu "Pinokia"), a Lepper przez nikogo nie niepokojony obleciał wszystkie telewizje i radia. Jak się domyślam, obaj dopisani zostali do długiej listy skazanych, którzy czekają, aż zwolni się dla nich miejsce w zakładzie karnym. Jeśli któryś zacznie podskakiwać, to stosowne organa przypomną sobie i powiadomią, że właśnie się zwolniło miejsce dla pana. Tak, jak sobie zupełnym trafunkiem przypomniały niedawno o Pawle Piskorskim. Ale wróćmy do pani Anety. Przypomniała mi się, wraz z przytoczonym dowcipem, gdy przeczytałem, że ma ona być honorowym gościem tzw. manify, jak nazwały feministki swą doroczną demonstrację w dniu 8 marca. Czy w końcu tam dotarła, nie wiem, liczy się samo zaproszenie i ogłoszenie tego faktu. Zaszczyt tytułu honorowego gościa dzieliła z panią Alicją Tysiąc, którą, przypomnę, spotkało w III RP takie prześladowanie, że nie pozwolono jej zamordować własnej córki, i za przyczyną której udało się feministkom upokorzyć "Gościa Niedzielnego". To zaproszenie zostawiam na boku, bo rozumiem jego sens - choć bardziej do rzeczy byłoby zaprosić dwie panie sędzie, które w kolejnych instancjach skazały gazetę za coś, co w jej publikacjach expressis verbis nie zostało powiedziane i było tylko subiektywną interpretacją powódki oraz sądu. Ale, dobra, wiem, co Alicja Tysiąc ma symbolizować i o co chodzi. Czego natomiast ikoną ma być Aneta Krawczyk? Jeśli ma uchodzić za niewinną ofiarę samczej chuci, to siostry organizatorki albo nie zadały sobie trudu elementarnego researchu, albo potwierdzają stereotyp, zgodnie z którym feministkami zostają kobiety, jak by to ująć, niezbyt mądre. Pani K., zupełnie jak bohaterka przytoczonego dowcipu, fakt doznanej krzywdy uświadomiła sobie bowiem ze znacznym opóźnieniem. Konkretnie, w momencie, gdy za wyświadczone usługi o charakterze seksualnym szefowie przestali się jej odwdzięczać zgodnie z umową. Wcześniej na układ "praca za seks" nie przychodziło jej do głowy się skarżyć. Bo praca, którą za tę cenę otrzymała, była jak na jej miejscowość wyjątkowo atrakcyjna. A pani K., jak sama to z godną pochwały otwartością oznajmiła, nie zamierzała być sprzątaczka. Dodając do tego mocno zaakcentowane słowo "przecież". Rzecz gustu. Jeden uzna, że większą hańbą jest zarabiać sprzątaniem, drugi, że bardziej hańbi oddawanie się za określone korzyści. Pani K. nie ma wątpliwości, że sprzątaczka to coś gorszego. Jej problem. W przeciwieństwie do pana Leppera uważam, że można zgwałcić prostytutkę, i że za gwałt na prostytutce należy ukarać, a ofierze okazywać takie samo współczucie, jak każdej innej. Ale nie zmienia to faktu, że prostytutka pozostaje prostytutką, ze wszystkimi konsekwencjami, jaki wybór tego fachu niesie dla jej reputacji. Pani K. na pewno jest jedną z wielu kobiet, która, jak to się dosadnie mawia, pomogła sobie w karierze pewną częścią ciała. Gdyby nie miała pecha trafić na niesolidnych klientów, nie wiedzielibyśmy o niej tak, jak o wielu innych. Mniejsza z tym wszystkim. Tylko jedno pytanie - co chciały przekazać światu organizatorki "manify" wybierając takiego gościa honorowego? Czego wzorcem ma być dla innych kobiet taka postać w feministycznym panteonie? Pytam retorycznie, bo wiem, a Państwo też się domyślają. Tylko aż się wierzyć nie chce.

Rafał A. Ziemkiewicz

Zakaz używania soli - czyli: Murzyn na plaży Pociąg zwiększył opóźnienie – i ja też. Przepraszam – ale po powrocie miałem jeszcze ważne prywatne spotkanie – i uznałem, że w weekend nic się nie stanie, jeśli zaniedbam wpisu. Z wypadu do Galicji, na Śląsk i Podbeskidzie będzie trochę video-materiału. Interesującego, jak sądzę. Widzę, że zaniepokoiła Państwa informacja o możliwości zakazu używania soli. Przypominam przy okazji, że istnieje sporo innych szkodliwych przypraw. A najbardziej szkodliwe jest picie wody destylowanej. Teraz przyszło mi do głowy, że być może nie jest całkiem tak, jak napisałem: „... w społeczeństwie istnieje ogromna grupa ludzi, która UWIELBIA zakazywać innym. Tak to kocha, że gotowa jest sama jeść bez soli - byle inni też mieli źle! Jest to pragnienie zademonstrowania swojej władzy nad bliźnimi.” Całkiem możliwe, że jest inaczej; że za zakazem opowiada się większość złożona z tych, którzy bardzo rzadko jadają po knajpach! W dawnych, dobrych czasach, gdy w RPA panował jeszcze apartheid, a nie AIDS, grupa posłów chciała, by znieść apartheid na plażach; bo to wstyd przed cywilizowanym światem, że Murzynowi nie wolno się opalać razem z Białasem. Potem się okazało, że wszyscy optujący za tym posłowie mieli w domach baseny i nigdy nie chodzili na plażę... JKM

OLIMPIJCZYK SOBIESIAK Czy wspaniali polscy olimpijczycy są tylko małpami w cyrku komunistycznych mataczy? Tak nie jest. Kowalczyk i Małysz są autentycznie wielcy. Ale sportowy biznes należy do takich jak Piotr Nurowski, pseudonim „Tur". Ileż było radości z powrotu Adama Małysza do medalowej formy i dramatycznych biegów Justyny Kowalczyk! Tyle fanfar, okrzyków, flag narodowych i łez! Dlaczego? Ponieważ Polacy tęsknią za poczuciem dumy, której w III RP zaznają zbyt rzadko i tylko w minimalnych dawkach. Radość była tym większa, że bohaterami byli nie jacyś wulgarni celebryci, lecz para zwykłych, skromnych ludzi. Para Polaków pracowitych, konsekwentnych i znających swoją wartość. To naprawdę było ożywcze wydarzenie. Większość sportowców dołączyła już do agresywnej i ekshibicjonistycznej mentalności świata rozrywki. Trenerzy wychowują ich do walki wszystkimi metodami, przy użyciu wszystkich środków. Zawodnik ma nienawidzić konkurenta jako wroga, ma chcieć go „zabić, zniszczyć, zgnoić". Dziewczęta mają na boisku pokazywać jak najwięcej pośladków, a w gazetach wszystko. A tu nagle Małysz wspomina o Radiu Maryja, a Kowalczyk nosi warkocz, nie daje się sprowadzić do poziomu gminnego i pokazuje zęby w uśmiechu tak wesołym, że jest absolutnie wiarygodne, iż będąc polską wieśniaczką, jest dumną z siebie obywatelką świata. Warto było pasjonować się tą olimpiadą, bo Polacy zabłyśli na niej nie przez dostosowanie się do podłych reguł show-biznesu, lecz przez bycie sobą - członkami swoich małomiasteczkowych społeczności z ich prostotą, spontanicznością, otwartością. Zapewne nieodparty urok naszej biegaczki i skromność skoczka bierze się również z zawartej w ich twarzach i sposobie bycia naturalności i szczerości, która z kolei zasadza się na prawdziwie ascetycznym życiu, jakie prowadzą. Cieszyłem się z takiej polskości bardzo, a szczególnie wtedy, gdy obrzydliwe opowieści o życiu olimpijczyka podawał Włochom ich bohater - dumny z własnej głupoty narciarz „Bomba". Po tych miłych satysfakcjach nagły szok. Zza twarzy Kowalczykówny i Małysza wyskoczyła jakaś ponura gęba, mówiąc: „Złoto Justyny to mnie szarpnie strasznie, pół bańki dla samej Kowalczyk, no i jeszcze Adam". To szef PKOL Piotr Nurowski, a jego „pół bańki" to 500 tys. zł. premii za trzy medale. Ohyda. Ale zapytajmy, skąd Nurowski ma pieniądze? Ten odpowiada, że m.in. od Sobiesiaka: „on był, jego córka we władzach tej firmy: Olympic Casino, udziałowcem mniejszościowym, który pod rządami starej ustawy hazardowej był jednym ze sponsorów Polskiego Komitetu Olimpijskiego". I dowiadujemy się, że Nurowski ceni Kowalczyk i Małysza, ale daje też szansę innym: „Drzewiecki i Sobiesiak mogliby pojechać na olimpiadę [...] To [golf] musi być nasze oczko w głowie. Jak najdalej polityka od sportu. Apeluję, proszę pana redaktora i wszystkich."No i oczywiście „redaktorzy i wszyscy", w tym ABW i odnowione CBA, temu apelowi się podporządkowują. Przecież nie ma o czym mówić, skoro nowym ministrem sportu został Adam Giersz, były zastępca Nurowskiego. „GP” pisała o nim tak: „właśnie za pobytu Giersza w PKOl organizacja ta podpisała umowę sponsorską ze spółką Olympic Casino związaną z... Ryszardem Sobiesiakiem." Działaczką PKOL jest też Elżbieta Chojna-Duch, zwana „najbogatszą urzędniczką w kraju", obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej, a przedtem wiceminister finansów w rządzie Donalda Tuska, Waldemara Pawlaka i Józefa Oleksego. W 2005 r. Nurowski z Chojną-Duch i Dariuszem Rosatim (patronem operacji miał być Aleksander Kwaśniewski) kupił w Konstancinie 87 ha gruntu za 11 mln zł, gdy jego wartość oblicza się na pół miliarda. Pretekstem do obniżenia ceny miało być przeznaczenie terenu na pole golfowe. Będą tam trenować Drzewiecki z Sobiesiakiem? Nurowskiemu w PKOl towarzyszą jeszcze tacy sportowcy i przeciwnicy niedozwolonych metod jak: Jerzy Napiórkowski - były zastępca Balcerowicza znany z FOZZ, a także „afery karabinowej" i udzielenia w 1990 r. koncesji niemieckim gangsterom na kasyna gry; Andrzej Byrt - były wiceminister spraw zagranicznych, agent wywiadu PRL; Andrzej Majkowski - za komunizmu działacz ZMS i ZSP, I sekretarz ambasady w Moskwie, a w III RP biznesmen, później minister w kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego. Obecność współpracowników komunistycznych służb specjalnych w PKOl nie dziwi, gdy pamięta się, że jego szef, były kierownik wydziału propagandy i kultury Komitetu Wojewódzkiego PZPR, był agentem WSI o pseudonim „Tur". Czy wspaniali polscy olimpijczycy są tylko małpami w cyrku komunistycznych mataczy? Tak nie jest. Kowalczyk i Małysz są autentycznie wielcy. Ale sportowy biznes należy do takich jak „Tur", którego doradcą jest Piotr Wawrzynowicz - były współpracownik Drzewieckiego i przyjaciel Sławomira Nowaka - najbliższego współpracownika Tuska oraz Marcina Rosoła - boiskowego kolegi premiera. Taka jest prawdziwa twarz sportu w III RP. Krzysztof Wyszkowski

Drzewiecki i notatka-widmo Wiem, że afera hazardowa już nikogo nie interesuje ale ja uważam ją za wyjątkową okazję do zajrzenia za kulisy wielkiej polityki, więc wybaczcie, że jeszcze będę zaglądać, zamiast ekscytować się tym co Sikorski powiedział Komorowskiemu i jak to skomentował Palikot. Prawdziwa polityka to właśnie afera hazardowa, a nie partyjny spektakl zwany szumnie prawyborami. Gdy wybuchła afera hazardowa, Drzewiecki miał jeszcze nadzieję na uratowanie się, nikt mu wtedy nie chciał krzywdy robić, partyjni koledzy oczekiwali tylko jednego - że dobrze wypadnie przed dziennikarzami i sprzeda swoje bajki w sposób łatwy do kupienia przez ciemny lud. I Drzewiecki robił co mógł. Jego pierwsze wyjaśnienia na pamiętnej konferencji prasowej która - tak, ona, a nie afera hazardowa - zakończyły jego ministerialną karierę Gazeta Wyborcza relacjonowała tak: Gazeta Wyborcza: - 13 sierpnia minister finansów przysłał projekty budżetowe, z których wynikało, że pieniędzy jest dużo mniej niż planowało ministerstwo sportu. - Wtedy zaproponowaliśmy, aby wykorzystać środki z tych dopłat, ale na inny projekt sportowy - wyjaśnił. W liście z 2 września  minister zaproponował, by środki z dopłat przeznaczyć na Fundusz Rozwoju Kultury Fizycznej. - 19 sierpnia Donald Tusk wzywa do siebie ministra Drzewieckiego i prosi o wyjaśnienie, dlaczego zmienia zdanie w sprawie dopłat. - W ciągu dnia, dwóch przygotowaliśmy kalendarium w tej sprawie - powiedział minister. Tymczasem w zeznaniach przed komisją, a także w wyjaśnieniach urzędników, wszystko wygląda "trochę" inaczej. Drzewiecki po wybuchu afery hazardowej kłamał, i jego koledzy  - z Tuskiem włącznie - o tym wiedzieli, ale gdyby umiał kłamać bardziej przekonująco, dzisiaj byłby dalej ministrem. A tak, jest "tylko" nietykalnym członkiem rządzącej partii. I to się raczej nie zmieni bo Platforma najwyraźniej nie może ukarać Drzewieckiego, może tylko czekać aż sam się nią znudzi i sobie pójdzie. Taki to "dziki kraj". Donald Tusk: Ja oczekiwałem także pewnej systematycznej notatki na piśmie, jak wygląda proces legislacyjny z punktu widzenia ministra sportu, więc nie miałem wrażenia w czasie tej rozmowy, że w sposób precyzyjny i szczegółowy jest w stanie mi w czasie tej rozmowy na wszystkie pytania odpowiedzieć. Mirosław Drzewiecki: Poprosiłem panią dyrektor Rolnik, żeby następnego dnia o 9 wszyscy dyrektorzy odpowiedzialni za pracę przy nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych byli do dyspozycji, i poprosiłem, żeby sporządzono bardzo szczegółowe kalendarium wszystkich prac związanych z tą ustawą. (...) 19 sierpnia odbyło się spotkanie, w którym uczestniczyli: dyrektor generalna Monika Rolnik, dyrektor departamentu ekonomiczno-finansowego Bożena Pleczeluk, dyrektor departamentu prawno-kontrolnego Rafał Wosik i szef gabinetu politycznego Marcin Rosół. Podczas spotkania urzędnicy przedstawili mi szczegółowe kalendarium prac nad ustawą i tryb przygotowania pisma. Tego samego dnia kalendarium, wszelkie ustalenia oraz dane otrzymane od urzędników przekazałem panu premierowi. Zarówno w zeznaniach, jak i medialnych wypowiedziach pojawiał się wątek "kalendarium Drzewieckiego" - notatki dla premiera pokazującej przebieg prac nad ustawą hazardową i zaangażowanie Ministerstwa Sportu. Taka notatka-kalendarium miała powstać, przygotowana przez urzędników, których Drzewiecki wymienia nawet z nazwiska, i została przekazana premierowi. Zapytałam o nią, i tu zaskoczenie. Ani w Ministerstwie Sportu, ani w Kancelarii Premiera nikt o takiej notatce nie słyszał. Kataryna: Proszę o przesłanie kopii kalendarium/notatki jaką Pan Premier otrzymał od Ministra Mirosława Drzewieckiego po spotkaniu w dniu 19 sierpnia 2009, na temat zaangażowania Ministerstwa Sportu w prace nad nowelizacją ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych. Jeśli takich dokumentów przekazanych Panu Premierowi przez Pana Ministra było więcej, proszę o przesłanie kopii wszystkich. Ministerstwo Sportu: Ministerstwo Sportu i Turystyki nie dysponuje żadną notatką przygotowaną przez Ministra Sportu i Turystyki Mirosława Drzewieckiego po spotkaniu z premierem w dniu 19 sierpnia 2009 rokuCentrum Informacyjne Rządu: Uprzejmie informuję, że żadna notatka ministra M. Drzewieckiego w tej sprawie nie została przekazana do KPRM. Mamy więc notatkę-widmo. Wiemy kto ją tworzył, wiemy po co, wiemy co się z nią działo, tylko jej samej nie mamy, i nie ma jej w urzędowej dokumentacji. Dlaczego? Czyżby przygotowana na gorąco przez urzędników jeszcze przed wybuchem afery była niewygodna dla późniejszej narracji? A jeśli jej nigdy nie było, to po co te kłamstwa? Wygląda na to, że obie strony - Tusk i Drzewiecki - na siłę chcą nas przekonać, że 19 sierpnia miało miejsce jakieś drobiazgowe wyjaśnianie "nieporozumienia" z pismem z 30 czerwca i zaangażowania Ministerstwa Sportu w prace nad ustawą hazardową. Tymczasem po takim wyjaśnianiu nie ma żadnego śladu, a jeśli jest, to ci co go znają uznali go za na tyle niewygodny, że postanowili go ukryć przed opinią publiczną i - najwyraźniej - komisją śledczą. Bo z tego co się zachowało wynika, że wyjaśnianie zaczęło się dopiero po wybuchu afery, na początku października. To wtedy postały notatki Moniki Rolnik i Rafała Wosika dla Tomasza Arabskiego. Też bardzo ciekawe. Pojawia się na przykład znacząca rozbieżność między Drzewieckim i Rolnik a Wosikiem w sprawie okoliczności powstawania pisma z 2 września. O ile wersja Rolnik jest w miarę spójna z tym co zeznał Drzewiecki, to już między Rolnik a Wosikiem pojawiają się nieścisłości. Monika Rolnik: [19 sierpnia na spotkaniu w składzie Drzewiecki, Rosół, Rolnik, Wosik i Pleczeluk przed spotkaniem Drzewieckiego z Tuskiem] W rozmowie z Ministrem dokonano analizy i wyjaśniono okoliczności powstania pisma z 30 czerwca br. Uczestnicy spotkania stwierdzili na czym polega nieporozumienie. Urzędnicy zasugerowali więc Ministrowi pilne zwrócenie się do MF z pismem wyjaśniającym pierwotne intencje pisma z 30 czerwca br. Minister uznał jednak pisma za wystarczające i nie wyraził zgody na wysłanie pisma do MF. Rafał Wosik: Jeszcze 19 sierpnia zostałem ponownie poproszony przez Panią Dyr. Generalną o przygotowanie w porozumieniu z Panią Dyr. B. Pleczeluk - Dyrektorem Departamentu Ekonomiczno-Finansowego pisma do Ministerstwa Finansów, wyjaśniającego intencje i powody skierowania pisma z dnia 30 czerwca. Wiadomo już, że platformowi śledczy nie dopuszczą do ponownych przesłuchań ważnych świadków, drugiej szansy z Drzewieckim komisja więc nie dostanie. Ale przesłuchanie Moniki Rolnik dopiero przed nami, jeśli posłowie się dobrze przygotują, może być ciekawie. Ciekawie by też było, gdyby Platforma odważyła się ponownie wezwać Jacka Kapicę i dopytać go kogo okłamał - premiera, czy komisję. Bo kogoś okłamał i są na to kwity, ale o tym innym razem. Może zresztą Kapica sam zorientuje się, że robią z niego drugiego - obok Kamińskiego - winnego "afery hazardowej" i nie zechce być kozłem ofiarnym. Kogoś oprócz Kamińskiego będzie wypadało ukarać. A nie wygląda na to, żeby miał to być ktoś z obsługujących Sobiesiaka. Kataryna

Najazd Hunów Od pewnego czasu Ojczyzna nasza przeżywa istny najazd Hunów podobny do tego, jaki miał miejsce w średniowiecznej Europie. Tym razem jednak barbarzyńcy upatrzyli sobie naszą przestrzeń wzrokową. Ściany domów, ulice miast, szosy są obkładane coraz bardziej natrętną pornografią. Mało tego, pornografia przechodzi w zboczenia, te w fizjologię, a fizjologia – w bestializm. Poruszanie się w tym zwyrodniałym świecie obrazu budzi coraz większy wstręt, a wręcz obrzydzenie. Można być pewnym, nie jest to sztuka i nie jest to reklama, jest to natomiast objaw całkowitego upadku kultury. Komuś koniecznie zależy na tym, aby docierać do naszej świadomości i podświadomości za pomocą wzbudzania odruchów wymiotnych. Człowiek nie jest czystym duchem, aniołem, ale człowiek nie jest też czystym ciałem, zwierzęciem. Jeżeli spełniamy czynności niższe, zbliżone do świata zwierzęcego, to staramy się zachować dyskrecję, właśnie z uwagi na szacunek dla naszej ludzkiej godności, która ma źródło w naszym duchu. Można powiedzieć, że im wyższa kultura cechuje jakieś społeczeństwo, tym z większym taktem podchodzi się do prozy życia związanej z jego zachowaniem i przekazywaniem. Można szarpać mięsiwo paznokciami, a można posługiwać się widelcem i nożem. Nikt nie przeczy, że człowiek nie jest samym duchem, ale redukowanie bytu człowieka do fizjologii świadczy albo o braku wiedzy, albo o jakiejś celowej próbie obniżenia rangi człowieczeństwa w danym społeczeństwie. Gdy przekraczamy granicę Polski i wjeżdżamy na Zachód, widzimy zdecydowanie mniej reklam. W Niemczech obowiązuje zakaz ustawiania reklam wzdłuż szos. Powód jest prosty, prowadzenie samochodu to zajęcie bardzo odpowiedzialne, kierowcę powinno jak najmniej rzeczy rozpraszać. Podobnie jest w innych krajach zachodnich. Jeżeli więc u nas wzdłuż szos spotykamy tak nieprawdopodobną ilość billboardów, to można przypuszczać, że staliśmy się obiektem jakiegoś podboju, który nie liczy się ani z dobrymi zwyczajami, ani z bezpieczeństwem ruchu drogowego. A cóż mówić o miastach, które dosłownie duszą się od plakatów, na które patrzą codziennie oczy milionów mieszkańców. Wśród tych mieszkańców są bardzo często dzieci. Nie szanuje się ich wrażliwości, skromności, trudnej drogi prowadzącej do dobrego wychowania. Napadli więc na nas, na polski naród, barbarzyńcy. Nie wiadomo dokładnie, kim są. O ile bowiem dzieła wybitne są zazwyczaj podpisane, wiemy kto namalował Mona Lisę, a kto Straż Nocną, o tyle reklam nikt nie podpisuje. Albo się wstydzi, albo nie chce brać odpowiedzialności, ukrywa się, chce pozostać anonimowy. Tymczasem owo dzieło zatruwa dusze mieszkańców w większym stopniu niż spaliny ciało. Cywilizacja oparta na czystej fizjologii i konsumpcjonizmie gardzi człowiekiem. Traktuje człowieka jako istotę zniewoloną przez odruchy, nad którymi nie da się zapanować. Odpowiednia dawka fizjologicznych reklam wytwarza statystyczną reakcję w olbrzymiej masie ludzi, którzy pędem, nie patrząc na to, czy to świątek, czy piątek, lecą na zakupy, oglądają bezeceństwa w telewizji, czytają kłamliwe gazety. Reklamy prowokują do reakcji nieomal zwierzęcych, jakim ulegały nikomu nic nie winne psy Pawłowa. W sposób szczególny zaatakowano ostatnimi laty naród polski, osłabiony i zmaltretowany przez komunizm. Można odnieść wrażenie, że nowoczesna reklama zadziałała na Polaków tak silnie jak alkohol na Indian, którzy po dosłownie niewielkiej dawce słaniają się na nogach. Polacy słaniają się od uderzenia młotem reklam, zdradzając całkowity brak odporności moralnej i intelektualnej. Nieznany wróg od razu to spostrzegł i przystąpił do reklamowego rozbicia w drobiazgi naszych dusz. Jeżeli jesteście tak słabi i tak podatni, to macie więcej, więcej pornografii, fizjologii, bestialstwa. Macie wy i wasze dzieci, wyrastajcie w świecie, który nie zna nic poza fizjologią. Jeszcze jest pora, abyśmy zastanowili się, kim mamy i chcemy być. Jakie jest nasze miejsce i rola w świecie? Przed 150 laty Zygmunt Krasiński pisał: „Kto celem sobie obrał przebydlęcenie ludzkości, ten wprzód Chrystusa wyrugować musi znad powierzchni ziemi i siebie samego ogłosić bóstwem planety.” A zatem pornografia, fizjologia, konsumpcjonizm tak natarczywie wdzierające się w nasze życie pochodzą ze źródeł, których celem jest przebydlęcenie ludzi po to, aby świat zdechrystianizować. Te prozaiczne zdawałoby się reklamy mają głębsze podłoże religijne, a właściwie antyreligijne. Przebydlęcić człowieka – to znaczy zabrać mu życie duchowe i odniesienie do prawdziwego Boga. Jako naród od tysiąca lat chrześcijański stajemy dziś na rozdrożu, musimy wybrać dalszą dla nas drogę. Za 10, 20 lat zobaczymy tragiczne skutki zmiany stylu życia, w którym nie liczy się godność człowieka. Wiele z tych zmian może być beznadziejnie nieodwracalnych. Dlatego już dziś musimy zastanowić się, co robić, aby nie pozwolić na tak cyniczne niszczenie naszych wartości na reklamach, w prasie i w telewizji. To nie jest rozrywka, tu rozstrzygają się dalsze losy naszego narodu.

Piotr Jaroszyński

14 marca 2010 Słońce suszy łzy.... „Niezawisłe „ sądy i” niezawisłe” prokuratury, mają pełne ręce roboty. Zapadły wyroki w sprawie panów: Leppera i Łyżwińskiego; w sprawie  czterech osób z Polskiej Partii Narodowej, w  tym pana Roberta Larkowskiego( wszyscy z grupy pana Leszka Bubla), a teraz- we Wrocławiu- rozpoczął się proces pana Grzegorza Brauna, autora takich filmów jak „Defilada zwycięzców”,” Marsz wyzwolicieli”, „ Plusy dodanie i plusy ujemne”, „ Towarzysz Generał” czy „TW Bolek”. „Wolność słowa” triumfuje! Bo podstawą demokracji- jest wolność słowa jak wiadomo, tylko nie do końca wiadomo , wolność których słów. Widać, że sprawdzają się spiżowe słowa tow. Stalina, że ‘ w miarę rozwoju socjalizmu zaostrza się walka klasowa”(???). I „ najlepsza demokracja jest w ZSRR”(???). Powiedzmy sobie  szczerze; była.. Wchodzi żółw na Kilimandżaro i śpiewa: - Za rok, za dzień, za chwilę! Mija go żółw schodzący ze szczytu: - Czterdzieści lat minęło.. No właśnie, ile lat minęło, a  nadal nie ma w mediach mojego ulubionego piosenkarza, pana Andrzeja Rosiewicza, z którym robiliśmy kampanie europarlamentarną w 2004 roku. Pan Andrzej popierał Unię Polityki Realnej, w Radomiu- on śpiewał, a ja wygłaszałem konserwatywno-liberalne kwestie, a potem – w kampanii parlamentarnej-popierał Prawo i Sprawiedliwość. I mimo, że partia ta zdobyła pełnię władzy- do telewizji państwowej nie został wpuszczony. Podobnie jest teraz. Prawo i Sprawiedliwość rządzi państwową telewizją pospołu z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, a pan Rosiewicz jest nieobecny nadal.. Nie dadzą człowiekowi na starość pośpiewać sobie, i dla publiczności.. Może dlatego, że dokładał Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, szczególnie panu Millerowi, a teraz jest sojusz z Sojuszem i nie wypada koalicjanta drażnić.. Na wizję wrócił pan Siezieniewski związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej i pan Jacek Żakowski związany z lewicą poprzez „Politykę” w której pracuje.. Jego goście to: Kazimiera Szczuka, Marek Ostrowski, Wojciech Mazowiecki.” Gazeta Wyborcza”,” Polityka”,  „Przekrój”.. Ilony Felicjańskiej, która rozbiła ostatnio trzy samochody po spożyciu i nawołuje, żeby lalki Barbie były w kolorze czarnym,  i żeby dzieci się przyzwyczajały, że różne są kolory skóry- u pana Jacka nie było. Jak ktoś jeszcze wierzy, że Prawo i Sprawiedliwość, może coś w Polsce zmienić to myli się, nawet nie wie jak bardzo.. Jak bardzo uwiedziony został mistyfikacją. Co prawda pan Jarosław Kaczyński zapowiedział, że sojuszu  partyjnego z Sojuszem Lewicy nie będzie, ale po tylu obietnicach i bajkach- chyba mało kto  jeszcze mu wierzy. Oprócz działaczy i aparatu partyjnego, który z żerowania na państwie żyje.. Pan Grzegorz Braun oskarżony jest przez Sąd  Rejonowy  we Wrocławiu o …. „pobicie sześciu policjantów”(???). Tylko sześciu???????!!!!! A może całego plutonu? I nikt nie protestuje przeciwko takiej oczywistej  hucpie.. Pan Grzegorz jest sądzony za obalanie mitów: głównie pana Lecha Wałęsy. Bo taki mit ma obowiązywać po wsze czasy , że obalił komunizm  wraz z żoną, tak jak mit Józefa Piłsudskiego, z którego życiorysu jedynie data urodzenia jest prawdziwa, z tym, że i  to nie na pewno… Panu Grzegorzowi grozi pięć lat więzienia(???). Ale nikt nie kwestionuje nieumiejętności policjantów, których pobił pan Grzegorz Braun, z którym miałem okazję rozmawiać dwa tygodnie temu. Sześciu policjantów dało się pobić reżyserowi. Prawdziwy Bruce Lee! W kwietniu 2008 roku, podczas demonstracji Narodowego Odrodzenia  Polski, pan Grzegorz spokojnie obserwował demonstrację w pobliżu katedry, gdy nadjechali policjanci zajmujący się prewencją. Został powalony na bruk, strącono mu okulary, ręce wykręcono do tyłu i skuto kajdankami. Tak, żeby jeszcze bardziej bolało- twierdzi pan Grzegorz. Braun. Zaraz potem wyłamano mu palce.. Trafił na komisariat. Jego pełnomocnik złożył oficjalną skargę na działania policji. Efekt tej skargi przerósł najśmielsze oczekiwania. Zarzuty usłyszał bowiem Pan Grzegorz Braun. Pobił sześciu policjantów! -„Postawienie zarzutów jest efektem przeprowadzonego śledztwa i na pewno nie ma związku z działalnością zawodową oskarżonego”- powiedziała pani Małgorzata Klaus, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu. Z tym, że nie na  pewno.. „ Nie pamiętam, nie umiem odpowiedzieć, to nie było ważne”- - odpowiadał przed  komisją hazardową  były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, Zbigniew Chlebowski. Pan Grzegorz Braun jest człowiekiem nieprawomyślnym a Policja Myśli czuwa.. I oskarża na razie o co innego, bo nie wypada oskarżać o myśli w dobie wolności myśli i praw człowieka oraz obywatela. Na razie. Ale jak na rynku pojawią się skanery myśli- sprawy zdecydowanie przyspieszą... Nie będzie się szukać oskarżeń zastępczych.. Po prostu będzie się skazywać za myśli! Bo myśl jest jak brzytwa! Czasami bardzo ostra! A prawda  pozostanie- przynajmniej ciekawa…. Tak jak prawda płynąca z Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, a dotycząca sprawy pana Pawła Kozaka, homoseksualisty, który poskarżył się Trybunałowi na dyskryminację w korzystaniu z prawa do życia prywatnego i rodzinnego ze względu na orientację seksualną(???). A co to Trybunał powinno obchodzić w jaki sposób człowiek zaspokaja swój popyt seksualny? A jednak obchodzi.. Gdybyśmy nie wstąpili do Unii Europejskiej, dzięki takim partiom jak :PO, PiS, SLD i PSL oraz prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu- nie podlegalibyśmy orzeczeniem - obcego nam Trybunału. A tak? Będziemy bez szemrania wykonywać jego orzeczenia, wbrew prawu polskiemu, bo nadrzędnym będzie- i już jest- prawo europejskie. Nawet to amoralne! W 1988 roku, po  śmierci jego” partnera”, władze miejskie Szczecina, odmówiły panu Kozakowi prawa do pozostania w mieszkaniu komunalnym, w którym obaj panowie mieszkali. To było mieszkanie komunalne, gdyby takich mieszkań nie było- oczywiście – nie byłoby problemu. Ale skoro są- są problemy. Mieszkanie komunalne władze Szczecina przedzieliły wcześniej, zmarłemu „partnerowi” pana Pawła Kozaka. Dziwne? Pan Kozak domaga się pozostania w mieszkaniu komunalnym tylko dlatego, że ma specyficzny sposób zaspokajania popędu seksualnego i nic innego go z” partnerem” nie łączyło.? Oprócz- mniemam – jeszcze miłości Chodzi o mieszkanie po linii seksualnej.. Nie ma jeszcze w Polsce prawa, żeby konkubinaty cokolwiek dziedziczyły, w tym konkubinaty homoseksualne. Chyba, ż jest testament. Zgodnie z testamentem – tak. Ale jak nie ma własności to co zapisać w testamencie?. Uczucie miłości i sposób zaspokajania  popędu?? To na jakiej podstawie władze Szczecina miałyby panu Kozakowi pozostawić mieszkanie do zamieszkania? I nie zostawiły- zgodnie z obowiązującym prawem. No i sprawa trafiła do Trybunału w Strasburgu. Wysoki Trybunał orzekł, że państwo nie może dyskryminować związków homoseksualnych powołując się- uwaga!- na konieczność ochrony rodziny tworzonej przez mężczyznę i kobietę(??) Ale to nie była mężczyzna i nie była kobieta! A artykuł 18 Konstytucji chyba jeszcze obowiązuje w Polsce… Chyba, że go przegłosowali w nocy i nic nie ogłosili, tak jak w sprawie umorzenia sprawy oddania materiałów  dotyczących zbrodni niemieckich w Polsce..  Oddali i umorzyli! Niezależnie od wszystkiego! Bo sądy są oczywiście od wszystkiego niezależne! A art. 18 Konstytucji brzmi:” Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczpospolitej Polskiej”(!!!) Pytanie brzmi: jak długo jeszcze? WJR

"TW od CZARNEJ roboty" Kolorytu sprawie dyrektora z TVP dodaje fakt, że zwolnił go prezes Farfał oskarżany przez media o neonazistowskie rysy w życiorysie, a tymczasem po obaleniu „neofaszysty z LPR” szefem kadr telewizji został na nowo Zawiślak, były TW „bezpieki” rozpracowujący środowiska studentów afrykańskich i żydowskich, który na domiar złego przybrał z własnej woli złowrogo brzmiący pseudonim „Herman”… - pisze Robert Wit Wyrostkiewicz. Wyrzucony z KRUS w atmosferze skandalu. Zwolniony z TVP przez jej ex prezesa Piotra Farfała, powrócił by piastować kluczowe stanowiska w telewizji publicznej. Mowa o Wiesławie Zawiślaku, do niedawna szefie biura kadr, szkoleń i spraw socjalnych Telewizji Polskiej, a obecnie dyrektorze administracyjnym TVP. Zawiślak zasłynął jako telewizyjny czyściciel tworząc „listę 39” pracowników, których powiązał z Farfałem i których planował wyrzucić z pominięciem procedur. Nie dawno został przeniesiony „na inny odpowiedzialny odcinek” –objął funkcję dyrektora administracyjnego TVP. Czy z racji „dyrektorowania” pozyskana wiedza o wszelkich personaliach pracowników telewizji służy tylko jemu i czy jest on człowiekiem godnym zaufania? Można mieć wątpliwości, bowiem jak ustaliła „Nasza Polska” Wiesław Zawiślak był Tajnym Współpracownikiem komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Sam Zawiślak odmówił mi podczas rozmowy telefonicznej udzielenia jakichkolwiek odpowiedzi, nawet gdy zaznaczyłem, że pytania nie będą dotyczyć obecnej pracy w Telewizji Polskiej – Jako pracownik telewizji muszę pana odesłać do rzecznika prasowego TVP – powiedział Zawiślak. - Nie jest znana TVP sprawa współpracy pana Wiesława Zawiślaka z SB. Tylko tyle mogę na ten temat powiedzieć – skwitował sprawę Stanisław Wojtera, rzecznik prasowy TVP. Kolorytu sprawie dyrektora z TVP dodaje fakt, że zwolnił go prezes Farfał oskarżany przez media o neonazistowskie rysy w życiorysie, a tymczasem po obaleniu „neofaszysty z LPR” szefem kadr telewizji został na nowo Zawiślak, były TW „bezpieki” rozpracowujący środowiska studentów afrykańskich i żydowskich, który na domiar złego przybrał z własnej woli złowrogo brzmiący pseudonim „Herman”…

„Bezpieczny” student 31 lipca 1969 r., po wydarzeniach marcowych roku 68., Wiesław Zawiślak podpisał cyrograf ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Własnoręcznie napisał lojalkę: ”Zobowiązuję się do dobrowolnej współpracy z organami K.W. służby bezpieczeństwa. Fakt powyższy jak i treść wiążących się z tym rozmów zachowam w ścisłej tajemnicy. W ramach objętej współpracy obieram sobie pseudonim „Herman”. Zawiślak podjął się współpracy bez wynagrodzenia. SB tak charakteryzowała swojego TW: „egoistyczny często kierujący się własnym interesem” i stawiała na „wyeksponowanie elementów ambicjonalnych w odniesieniu do kandydata”. Zresztą według por. Zdzisława Caputy, inspektora wydziału II i oficera prowadzącego TW „Hermana” Zawiślakowi chodziło nie o pieniądze, ale parasol nad życiową drogą: „Na moją propozycję bliższej współpracy z naszymi organami Z.W. wyraził zgodę, pod warunkiem całkowitego zabezpieczenia jego osoby. Stwierdził on iż w tym względzie żadnych skrupułów moralnych nie ma, uważa tylko korzyści związane z własnym interesem” – pisał por. Caputa. Obecny dyrektor z TVP zwrócił uwagę SB tym, że będąc 1967 r. w Anglii, „nawiązał kontakt z Grydzewskim i Bormanem z redakcji „Wiadomości” i Krzysztofem Jakubowiczem z Ogniska Polskiego”. Ponadto, jak raportują akta SB, Zawiślak będąc studentem Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego interesował się problematyką „Trzeciego Świata”. Tymczasem SB zainteresowana była pozyskaniem informacji do sprawy o kryptonimie „ERAZM” dotyczącej studenta z Gujany Brytyjskiej Jehudi Webstera, podejrzewanego „o współpracę na rzecz obcych ośrodków syjonistycznych”. Przed pozyskaniem obecnego dyrektora TVP SB uznała, że „Wytypowany na kandydata W. Zawiślak, posiada bezpośrednie dotarcie do osoby fig. tak w miejscu zamieszkania jak i na uczelni, będąc jego bliskim przyjacielem”. Ponadto stwierdzono, że Zawiślak doskonale nadaje się do inwigilacji środowiska afrykańskich studentów, których z racji zainteresowań krajami „Trzeciego Świata” znał i z którymi mieszkał w domach akademickich. W teczce personalnej Zawiślaka będącej w posiadaniu IPN znajduje się kilka notatek raportujących m.in. o studentach zagranicznych w Polsce podpisanych „Zawiślak” bądź „Herman”, jednak najczęściej relacje składał ustnie na zaaranżowanych spotkaniach. SB była zadowolona ze swojego współpracownika: „od momentu nawiązania kontaktu przekazał wartościowe informacje i charakterystyki dot. znanych mu studentów afrykańskich”.

Żydzi na celowniku „Hermana” Po odebraniu zobowiązania Zawiślaka do współpracy z SB, tego samego dnia zanotowano: „Istnieją możliwości wykorzystania w/wym do kontroli „Komandosów””. W trakcie współpracy SB wysłała „Hermana” w 1970 r. do Austrii: „W/wym kilkakrotnie wyjeżdżał za granicę – przed pozyskaniem do Wielkiej Brytanii, gdzie przebywał w kołach związanych z ośrodkami emigracyjnymi, jak również w roku bieżącym z naszej inspiracji do Austrii skąd przekazał informacje ze środowiska emigracji żydowskiej przybyłej z Polski”. Podczas pobytu w Berlinie Zachodnim, do którego zrealizowania SB ułatwiła Zawiślakowi otrzymanie paszportu, „Herman” miał sprawdzić wartość przekazywanych informacji przez kandydata na TW obywatela Syrii a także dokonać „bliższego rozpoznania kontaktu obyw. Konga Paula Rick de KINA (…) z pracownikami radia Wolna Europa”. Wiesław Zawiślak od początku „służby” sprawdzał się w realizowaniu tzw. „przyjaźni operacyjnych”. Podczas reżyserowanego przez SB wyjazdu do Berlina „bezpieka” raportowała: „Z chwilą zamieszkania w wym. akademiku w sposób jak najbardziej naturalny i przypadkowy tw. nawiąże kontakt ze swym dawnym kolegą z okresu studiów w Polsce obyw. Syrii Mikhail JABOUR”. Ponadto w akademiku miał obserwować Arona Kellera podejrzewanego o współpracę CIA. Za te drobne „usługi” Zawiślak mógł korzystać z wyjazdu gromadząc w berlińskiej bibliotece materiały niedostępne w Polsce, a niezbędne mu do napisania pracy magisterskiej. Wyjazdy TW „Hermana” według SB były owocne: „(…) w Wiedniu wszedł w środowisko emigrantów żydowskich pochodzenia polskiego”. Celem numer jeden w Austrii miała być dla Zawiślaka osoba Antoniego Feldona, według SB po marcu 68 opiekuna emigracji żydowskiej pochodzenia polskiego, z którym według akt SB „Herman” nawiązał bliski kontakt.

Klub „Kontakt” Na początku lat 70. Zawiślak na zaproszenie Ali Djodariego, studenta irańskiego, wyjechał do Szwecji i Danii. Korzystając z nadarzającej się okazji SB wytyczyła „Hermanowi” zadanie: „systematyczne rozpoznanie i penetracja na terenie Szwecji i Danii studentów cudzoziemców przybyłych z KDL-i, w tym szczególnie z Polski, którzy nawiązują kontakt lub pozostają w zainteresowaniu policji oraz innych służb specjalnych”. SB precyzowała cel wizyty Zawiślaka: „wejście w środowisko emigracji-obywateli żydowskich przybyłych z Polski grupujących się w klubie „Kontakt” w Kopenhadze. Wykorzystując fakt, iż w czasie wydarzeń marcowych w 1968 roku t.w. utrzymywał kontakty z grupą komandosów, wejście w krąg interesujących nas osób nie sprawi wym. trudności, a pozwoli jednocześnie na rozpoznanie działalności klubu oraz jego powiązań z terenem Polski”. Zadanie o takim charakterze, sformułowane na piśmie „Herman” przyjął składając pod nim podpis. Warto wyjaśnić, że Zawiślak miał na swoim koncie epizod marcowy. Według notatek SB spisanych po wyjaśnieniach „Hermana” Zawiślak po powrocie z Anglii 28 lutego 1968 r. dnia 10 marca jechał do swojej sympatii do Krakowa, studentki na Uniwersytecie Jagiellońskim (późniejszej żony). Zabrał się z nim samochodem kolega ze studiów Leszek Kołodko, którego celem – o czym Zawiślak miał nie wiedzieć – było nawiązanie łączności pomiędzy studentami UW i UJ w kontekście wydarzeń marcowych. W związku z tym incydentem Zawiślak trafił do aresztu na 10 dni, jednak był to dobry argument dla SB, aby wprowadzić go w środowisko „komandosów” jako człowieka godnego zaufania.

Od ZSP do TVP Zawiślak zaczynał od działalności w harcerstwie. W latach 1963-70 należał do ZMS. Do ZSP od 1964 do 1971 r. Był działaczem ZSMP. Do PZPR wstąpił w 1975 r., w którym został wyrejestrowany jako TW „Herman”. Na pierwszym wyjeździe do Wielkiej Brytanii zarabiał jak przystało na studenta sprzątaniem i pracami fizycznymi. Jednak w kraju popadł w konflikt z prawem. Wyrokiem sądu powiatowego dla miasta stołecznego Warszawy z dnia 8 listopada 1968 (przed zwerbowaniem) został skazany na karę 6 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata za to, że od studenta Haitii Jean Claud pożyczył samochód, sfałszował umowę mającą świadczyć, że auto jest jego własnością i samochód marki „Volkswagen” sprzedał za 30 tysięcy złotych. Po studiach w 1971 r. Zawiślak pracował w firmie „Meghazet”. Następnie w 1973 został zatrudniony w Komendzie Głównej Ochotniczych Hufców Pracy Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. W 1975 r. Zawiślak pracował w biurze współpracy z zagranicą Ministerstwa Pracy i Płacy na kierunku RWPG. Na początku lat 80. został nawet doradcą przewodniczącego ZSMP, którym był Jerzy Jaskiernia, późniejszy minister sprawiedliwości w rządzie Józefa Oleksego. W 1983 r. przebywał na studiach doktoranckich w Instytucie Stosunków Międzynarodowych w Moskwie, a w 1984 został doktorem nauk ekonomicznych. Rok później pracował w Urzędzie Rady Ministrów w Biurze ds. Młodzieży. Jeszcze w 1989 r. Zawiślak pracował w Komitecie ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej jako doradca przewodniczącego. Co ciekawe, przewodniczącym Komitetu był wówczas Aleksander Kwaśniewski. Jak wykazała kontrola NIK w 1991 r. Komitet ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej w roku 1989 zawiązał z Związkiem Socjalistycznej Młodzieży Polskiej spółkę "Juwentur" SA, na konto której przelano 945 mln zł (suma po uwzględnieniu wzrostu kurs dolara o prawie 100 proc.), o 445 mln zł więcej niż wynosiły zobowiązania. Po latach minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zarządził wszczęcie śledztwa w tej sprawie. O Zawiślaku zrobiło się znowu głośno kiedy w 2008 r. Roman Kwaśnicki - odwołany z Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego za liczne nieprawidłowości i nepotyzm - wydawał zarządzenia już po swojej dymisji. Były one antydatowane. W ich preparowaniu miał mu pomagać właśnie Wiesław Zawiślak, który był zastępcą dyrektora organizacyjno-prawnego KRUS. Przed pracą w Kasie Zawiślak kierował już kadrami w TVP, ale ze stanowiska odwołał go ówczesny prezes Piotr Farfał. Z poparciem członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Borysiuka, wieloletniego działacza PZPR, wrócił w 2009 r. na stanowisko szefa kadr Telewizji Polskiej, który nie tylko mógł wpływać na zatrudnienie, ale posiadał dostęp do wszelkich danych osobowych o każdym pracowniku telewizji publicznej, rodzaju umów, zarobkach, stanie rodzinnym… Ostatnio (według naszego informatora, na skutek wiadomości o przeszłości Zawiślaka) został przeniesiony na inne, niewiele mniej eksponowane stanowisko dyrektora administracyjnego, co wiąże się m.in. z wydawaniem wszelkich przepustek, wejść pracowników i ich gości na teren TVP, rozdzielaniem pokoi, kontrolą pomieszczeń i ich wyposażenia, instalacji, a więc również sieci komputerowej. W listopadzie 1975 r. SB postanowiła rozwiązać współpracę z TW „Hermanem”. Akta „bezpieki” informowały, że z racji pracy w Ministerstwie Pracy i Płacy stracił kontakt ze studentami obcokrajowcami, którymi interesowała się „esbecja”. Wieńcząc współpracę z Zawiślakiem sformułowano ciekawe zdanie: „Doniesienia pisał sam. Na spotkania przybywał punktualnie. Może być wykorzystany w okresie „W””. (stanu wyjątkowego – dop. Redakcji) Czy cała kariera Wiesława Zawiślaka była sterowana przez służby? Tego nie wiemy. Jednak warto postawić pytanie czy przejęcie władzy w mediach publicznych na podstawie niepisanego porozumienia PiS – SLD nie odbije się czkawką dla partii braci Kaczyńskich. W każdym razie, być może również na skutek tego artykułu, obecny prezes TVP Romuald Orzeł, będzie musiał zastanowić się co dalej i jacy ludzie na nowo obejmują stery w dowodzonej przez niego telewizji.

Robert Wit Wyrostkiewicz

Czy Kościół odzyska Pałac Kultury i Nauki im.Józefa Stalina Samo centrum Warszawy zajmuje PeKiN. Dar od Józefa Stalina i Narodu Sowieckiego. Sam w sobie niczego – tyle, że blokuje zabudowę centrum, co powoduje idące w miliony dziennie straty dla m. Warszawy i jej mieszkańców. Tego naprawdę nie ma jak zabudować! Tak nawiasem: Sowieci chcieli postawić go na Pradze. To polscy włazidupcy (z Naczelnym Architektem warszawy, Józefem Sigalinem, na czele) uznali, ze Dar od Narodu Sowieckiego nie może stać gdzieś na peryferiach (jak to robili ze swoimi drapaczami chmur Rosjanie w Moskwie...). Musi być w centrum. No – i sterczy.

- a ja tak się zastanawiam: a może naprawdę oddać Kościołowi? Miasto do tego dokłada – więc byłby czysty zysk. A Kościół już by coś wymyślił – bo księża bardzo nie lubią do czegoś dokładać... Proponuję się pośpieszyć: za 20 lat trzeba go będzie przekazać muzułmanom. Najwyższa część świetnie nadaje się na minaret... JKM

Jan Kosek przed komisją - część 2 Większość tzw. swobodnej wypowiedzi, która trwała prawie półtorej godziny, Jan Kosek poświęcił dopłatom i bardzo szczegółowej analizie tego, dlaczego – jego zdaniem – w walce o wycofanie dopłat interesy branży hazardowej i skarbu państwa były zbieżne.

ZAGROŻENIE DLA BUDŻETU KAPICA I KAMIŃSKI Rzecz o dopłatach. Ale nie tylko. Zdaniem Jana Koska, to nie branża hazardowa działa na szkodę interesu państwa. Zagrożenie interesu państwa powstało w gabinetach dwóch urzędników – Jacka Kapicy, który wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew opinii ekspertów, forsował nierealny pomysł obłożenia graczy podatkiem od chęci gier. Wyliczył przy tym wirtualne kwoty, które zgodnie z jego postanowieniem wpłyną do budżetu. Drugi urzędnik, o którym mówił Kosek to Mariusz Kamiński, który z kolei - według Koska - bez chęci wniknięcia w istotę zagadnienia bezkrytycznie przyjął założenia o zagwarantowanych wpływach do budżetu z tytułu dopłat, a wszyscy, którzy ośmielili się mieć inne zdanie stali się dla niego wrogami publicznymi, których należy inwigilować i podsłuchiwać.
DOPŁATY Czym są dopłaty? – pytał Jan Kosek. I odpowiadał: Ekonomiści takiej konstrukcji nie znają (…) Nie ma ich nigdzie na świecie. Kiedyś zostały wprowadzone w Makao, ale ten, kto je wprowadził, szybko się z nich wycofał. To był pierwszy świadek, który przed komisją bardzo precyzyjnie, podpierając się konkretnymi przykładami tłumaczył, dlaczego dopłaty to samo zło, którego wprowadzać w Polsce nie warto. O eksperymencie w Makao mówił, że doprowadził do powstania czarnego rynku. Budżet państwa nie zarabiał, tylko tracił. Kilka słów o tym, co Jan Kosek mówił o mechanizmie dopłat. Oprócz tego, że opowiadał o pismach słanych w tej sprawie do wszystkich świętych, zwykle do 30-40 osób. I o spotkaniu z Jackiem Kapicą 18 lipca 2008. Kapica mówił o tym spotkaniu przed komisją tak: Wtedy z jednej strony przedstawiciele związku wnosili, podnosili kwestię związaną z technicznym poborem dopłat, jak i samą celowością, sensownością wprowadzenia dopłat, jak również podnosili kwestię związaną ze sposobem czy, no, sposobem wprowadzenia dopłat do projektu ustawy. Ja ze swej strony wyjaśniłem, że: po pierwsze, dopłaty służą wyrównaniu obciążeń fiskalnych dla wszystkich, wszystkich uczestników rynku gier, po drugie, zgodnie z procesem legislacyjnym, w trakcie konsultacji międzyresortowych istnieje możliwość wprowadzenia wniosków innych resortów. Stąd wprowadzono dopłaty w trakcie konsultacji międzyresortowych na wniosek ministra sportu. Recenzja tego spotkania przedstawiona przed komisją przez Jana Koska była taka: Idę do ministra i on mi mówi, że nie jego problem, jak my to zrobimy. No właśnie jego problem (…) Spotkanie było bardzo krótkie, może kilkanaście minut. Wyszedłem stamtąd … co tu dużo mówić. Absolutnie nic nie ustaliliśmy. Minister uważał, że można to bardzo prosto wprowadzić. O samym mechanizmie: Jako pierwszy traci gracz. Przeznacza na grę 100 złotych, kupuje żetony. Nawet jeśli nie rozpocznie gry, już traci 10 złotych. Nie trzeba być psychologiem, żeby wiedzieć, że część graczy zrezygnuje z takiego haraczu. Nie będzie chciał płacić. Dlaczego gracz miałby nie rozpoczynać gry? Przecież kupuje żetony po to, żeby grać. Kosek wskazuje na sytuacje, które mogą się wydarzyć: Jeśli wymieni żetony za tysiąc złotych, a dostanie telefon, że musi wracać do domu, to nie grając w ogóle, już traci 100 złotych. To prawda. Ale czy nie można było zapisać w ustawie albo dalej – w rozporządzeniu, że ktoś, kto w ogóle nie rozpocznie gry z powodów różnych i w ciągu określonego czasu zwróci żetony, będzie mógł odzyskać także 10%? Nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że przy odrobinie dobrej woli można było ten mechanizm usprawnić. Inne ryzyko, według Jana Koska, to powstanie czarnego rynku żetonów. Dlaczego? Zdaniem Jana Koska, ktoś, kto będzie chciał zrezygnować z gry i nie stracić 10%, sprzeda żetony innemu. Ten, kto je od niego kupi, nie zapłaci więc kolejnych 10% do budżetu państwa. Kosek mówi, że olbrzymia byłaby też liczba tych graczy, którzy żetony będą z kasyna wynosić. Żeby nie stracić. Gdyby dopłaty zostały wprowadzone, gracze – zdaniem Koska – przede wszystkim ci, którzy grają za duże pieniądze, korzystaliby z kasyn w innych krajach: za pieniądze z dopłaty można dolecieć do takiego kasyna. A za resztę zagrać. Te dopłaty nie uderzałyby wprost w kasyna, tylko w graczy. To uderzenie w legalnych organizatorów gier. I w budżet państwa. Kosek podkreślał, że słowo dopłata nie ukryje faktu, że to nic innego jak kolejny podatek. Kto wpadł na pomysł i dlaczego? Zdaniem Koska, pomysł się pojawił, że to łatwe ściągnięcie pieniędzy. Udało się w Totalizatorze Sportowym. Ale tam jest jedna gra, jeden kupon, nie ma kumulacji. Mechanizm jest prosty. Inaczej niż w kasynach. I automatach. Mało w kontekście dopłat było mowy o automatach o niskich wygranych. Chyba, że coś przegapiłam. A przecież one miały – zgodnie z ustawą – oferować tylko niskie wygrane. Nie kumulować. Czy to taki kłopot, żeby przeprogramować automat tak, żeby katalogował – obok wygranych – także pieniądze z dopłat? A potem – w cyklu miesięcznym – żeby właściciel te pieniądze odprowadzał razem z podatkiem zryczałtowanym? Może ktoś, kto zna się lepiej, mnie poprawi. Ale to chyba nie musiało wyglądać tak, jak przed komisją mówił z kolei Adam Szejnfeld: Ja sobie wyobrażam, i moja wiedza mi podpowiada, że gdyby taki przepis wprowadzono, to należałoby przerobić technicznie urządzenia do gier w ten oto sposób, by one potrafiły przyjmować wpłatę grającego, rozdzielać je na dwie części: jedną, tę część, która należałaby się operatorowi, a potem oczywiście jej część kierowana byłaby na należności publicznoprawnych, więc także i podatków, oraz tę część, która byłaby wartością dopłaty, a ta miała mieć ustawowy inny kierunek. Kapica tłumaczył przed komisją: Naszym zdaniem również przeprogramowanie automatu po to, żeby w sytuacji wrzucenia 5 zł zakredytował 4,50, nie jest specjalnym problemem, a 50 groszy zaliczył jako dopłatę. Nie jestem ekspertem i nie podejmuję się oceniać, czy to był dobry pomysł, czy zły. Część argumentów Jana Koska mnie przekonuje (jak ten z żetonami, choć wydaje mi się, że i to można było doprecyzować ustawowo). Część nie – wydaje mi się, że w automatach o niskich wygranych to nie musiał być aż tak duży problem. A z trzeciej strony myślę sobie, że ktoś z ministerstwa finansów powinien dawno temu jasno powiedzieć, jak sobie wyobraża – technicznie – wprowadzenie tego mechanizmu. I na jakich przesłankach oparte są szacunki wpływów, jakie dopłaty mają przynieść do budżetu. Tego też zabrakło. Szkoda.

NIE BYŁO AFERY, NIE BYŁO PRZECIEKU Afery – zdaniem Jana Koska – nie było, bo to dopłaty były zagrożeniem dla budżetu, a nie walka o ich wycofanie. Co więcej, jak zeznał Kosek, Mariusz Kamiński bazując na irracjonalnych przesłankach rozpętał tzw. aferę hazardową, która zaowocowała tragediami ludzkimi, dymisjami, a mnie osobiście, w ekstremalnie trudnym okresie choroby, przyniosła dodatkowe stresy. Innymi słowy, kto był przeciw dopłatom, znalazł się w kręgu podejrzeń i na podsłuchu, a cała Polska mogła przeczytać fragmenty jego prywatnych rozmów. Jan Kosek pominął fakt, że podsłuchów nikt w temacie dopłat nie zakładał. Podsłuch został założony jego koledze, w związku z podejrzeniem korupcji w zupełnie innym temacie. Poza tym, pytanie o zasadność dopłat stoi dziś w cieniu pytania o to, jak biznesmeni chcieli doprowadzić do tego, by dopłaty z projektu zniknęły. I czy – także w tym celu – chcieli usunąć z resortu odpowiedzialnego za projekt ministra. Co do przecieku, też go nie było. Zdaniem Jana Koska. Był dopytywany o rozmowę z 27 sierpnia 2009, czyli trzy dni po spotkaniu Magdaleny Sobiesiak z Marcinem Rosołem w „Pędzącym Króliku”, kiedy to Ryszard Sobiesiak mówił mu, że wycofał Magdę, bo tam KGB, CBA… I jeszcze: jak się spotkamy, to ci opowiem. Jan Kosek zeznał, że to spotkanie mogło się odbyć najwcześniej pod koniec września. Dlatego, że to było ich pierwsze spotkanie od czasu, kiedy zachorował. Było źle. Miałem przesilenie. Rozmowy telefoniczne – jak mówił – też były krótkie i urywane. Podczas tego spotkania Sobiesiak miał mówić, że były jakieś donosy, ale Kosek – jak zeznał – nie dopytywał, jak i gdzie i kto. Zresztą Ryszard Sobiesiak ciągle mówił, że był podsłuchiwany. Tam brakowało w tym stenogramie jeszcze Mosadu… Puściłem to mimo uszu.

NIE BYŁO PLANU DLA MAGDY Córkę Ryszarda Sobiesiaka – Magdalenę zeznał, że zna. Tak jak się zna córkę kolegi. Przyznał, że wiedział, że Ryszard Sobiesiak szuka dla niej pracy, bo pytał o to także jego. Jan Kosek nie ma wątpliwości, że dziś przecenia się próbę wprowadzenia Magdaleny Sobiesiak do zarządu Totalizatora Sportowego, bo to i tak nie skutkowałoby możliwością przejęcia rynku (…) Rynek można przejąć tylko w jeden sposób, przez przejęcie udziałów, a nie poprzez wstawienie członka zarządu. Poseł Neumann słusznie dopytywał, czy Jan Kosek miał wiedzę, za co miałaby być odpowiedzialna Magdalena Sobiesiak, gdyby w zarządzie TS się już znalazła. Nie wiedział. Jak mówił, dowiedział się już po wszystkim. Neumann przypomniał, że Magdalena Sobiesiak byłaby członkiem zarządu odpowiedzialnym za marketing, sprzedaż i za wprowadzania nowych produktów. Co w kontekście układania rynku nie jest jednak bez znaczenia. Tym bardziej, że Jan Kosek jest przedstawicielem na Polskę firmy Novomatic. Branża aż huczała od plotek, że to będzie główny konkurent dla firmy Gtech przy renegocjacji umowy z Totalizatorem. Także w kontekście ewentualnego wprowadzenia wideoloterii. Kosek zeznał, że nie ma wiedzy, jakoby Novomatic miał takie plany. Z materiałów CBA, na które powoływali się podczas przesłuchania Ryszarda Sobiesiaka sejmowi śledczy, Jan Kosek miał powiedzieć Sobiesiakowi: Pchaj to tak mocno, jak tylko się da. To w kontekście umieszczenia córki Sobiesiaka w zarządzie TS. Mariusz Kamiński zeznał przed komisją, że chodziło o nieformalne podzielenie rynku. Co potwierdzałyby słowa Sławomira Sykuckiego, który mówił Sobiesiakowi, że jak Magda się będzie trochę słuchać, to zarobią i my i oni. Parafrazuję. Jan Kosek zeznał, że na początku ostrzegał Sobiesiaka przed konkursem w Totalizatorze: wydaje mi się, że mówiłem, że kiedyś będzie z tego jakaś chryja, bo skojarzą nazwiska. Jak się już zdecydowali, przestał, bo nie zniechęca się ojca, który chce pomóc swojemu dziecku. Ja tą pracę oceniałem jako atrakcyjną.

TENIS ZAMIAST GOLFA O Zbigniewie Chlebowskim mówił w samych superlatywach. Że to dobry ekonomista i mądry człowiek. I że także dlatego w 2005 roku wpłacił 18 tysięcy złotych na jego kampanię wyborczą. Nawet mu o tym nie mówiąc. To była moja decyzja, moja wola, moje pieniądze. Poznali się w 2001 albo 2003 roku. W biurze poselskim posła Chlebowskiego w Świdnicy. To Kosek poprosił o spotkanie. Bo jak mówił, Chlebowski jako jedyny rozumiał, że można być płatnikiem VAT i nie mieć możliwości odliczenia VAT-u. Z czasem znajomość przerodziła się w prywatną: nasze kontakty sprowadzały się do kilku telefonów w ciągu roku. Czasami się spotykaliśmy. Zdarzało się, że rozmawialiśmy o polityce. Poruszałem dwa tematy – rozporządzenie z lutego 2009, także dopłaty. To rozporządzenie – ja uważam i uważałem, że zostało wydane z naruszeniem prawa, bo przekraczało delegację ustawową. Przy rozporządzeniu – jak mówił – pozostali przy swoich zdaniach. Przy dopłatach byli zgodni. Dlatego – jego zdaniem – nie można mówić o żadnym lobbingu, tym bardziej nielegalnym, bo co to za lobbing, jeśli się przekonuje przekonanego? Chlebowski też uważał, że dopłaty to złe rozwiązanie. Jan Kosek zaznaczył, że to nigdy nie były rozmowy, które wykraczały poza treść pism, które kierował do pana Chlebowskiego i ministerstwa finansów. Odsyłam do stenogramów. Kosek przekonywał, że nigdy nie prosił Chlebowskiego o blokowanie czegokolwiek. Zaprzeczył też, jakoby podpowiadał mu poprawkę obniżającą podatek od automatów o niskich wygranych do 50 euro. W 2002 roku. I jeszcze fragment przesłuchania. Pyta Bartosz Arłukowicz: BA – Był pan w Szarotce? U Ryszarda Sobiesiaka? JK – Tak.
BA – Razem z Chlebowskim? JK – Też. Chyba dwa razy. 
BA – Co robiliście? JK - Siedzieliśmy i piliśmy kawę.
BA – O czym rozmawialiście? JK – O wszystkim.
BA – O hazardzie też? JK – Możliwe.
BA – Tak czy nie? JK – Możliwe. O wielu rzeczach rozmawialiśmy. Mieliśmy wspólne hobby. Tenis. To były spotkania towarzyskie.
Jan Kosek był pytany o inne sprawy, w których według CBA Zbigniew Chlebowski miał mu pomagać. Chodzi o pomysł otwarcia salonu gier w Przemyślu. Kosek miał prosić Chlebowskiego, żeby go tam zaanonsował i zrobił dobry klimat. Jan Kosek przyznał, że taka sytuacja mogła mieć miejsce. Bo… przepisy są tak interpretowane, że opinię rady gminy niezbędną do uruchomienia salonu gier traktuje się jak wyrocznię. Czyli musi być pozytywna, choć przepisy mówią tylko, że musi być. W Przemyślu było pod górkę, Kosek starał się o opinię kilka razy, stąd: Zawsze odnosiłem wrażenie, że ta branża jest tak postrzegana, że wszyscy się spodziewali, że przyjedzie ktoś większy i grubszy niż ja i podpierający się kijem jakimś. Mogłem prosić, powiedz, że to człowiek, który płaci podatki. Normalny. Były jeszcze pytania o przetarg na lokalizację dla Filmotechniki, o czym przed komisją mówił także sam Chlebowski. Rozmawiał w tej sprawie z Jackiem Kapicą, ale nic nie wskórał. Przetarg został unieważniony. Jan Kosek mówił przed komisją, że bezpodstawnie. Nigdy tego wątku nie rozwijałam, dlatego przytoczę fragment zeznań Zbigniewa Chlebowskiego o tym, dlaczego interweniował w tej sprawie u Kapicy: Komisja powołana przez ministra finansów rozstrzygnęła ten przetarg z korzyścią dla Filmotechniki. Filmotechnika wygrała to postępowanie, a mimo wszystko minister finansów, po raz pierwszy od kilku lat, zakwestionował decyzję wybranej przez siebie komisji. Pisały o tym bardzo szeroko media, była to dosyć bulwersująca sprawa. Ja po tym wydarzeniu, na jakimś przypadkowym spotkaniu z panem ministrem Kapicą, to ja mu zasugerowałem, że w tej sprawie Ministerstwo Finansów powinno dokonać szczegółowych regulacji, żeby nigdy nie padały zarzuty pod adresem Ministerstwa Finansów, że minister unieważnia decyzje powołanej przez siebie komisji, bo to zawsze rodzi kontrowersje. Podsunąłem pomysł. On, nie wiem, czy on został zrealizowany, bo się tym nie interesowałem, ale podsunąłem pomysł, żeby, podobnie jak w ustawie o zamówieniach publicznych, mamy do czynienia ze specyfikacją, gdzie w tej specyfikacji podajemy, za co firma może uzyskać punkty, to proponowałem również, żeby przy tego typu konkursach czy przetargach na podobnych zasadach ustalić reguły, bo w innym przypadku zawsze będzie to decyzja, która będzie narażona na takie czy inne opinie. I fragment zeznań Jacka Kapicy, który tłumaczy, dlaczego przetarg unieważnił: (…) Problem polegał na tym, że do tej pory nie były jasne i czytelne kryteria rozstrzygania przetargów. Zazwyczaj, czyli najczęściej, jedynym kryterium, które brali pracownicy zasiadający w komisji przetargowej, było to, kto oferuje więcej podatku do odprowadzenia do budżetu, przy czym oczywiście po kilku tego typu przetargach firmy oferujące oferowały, przelicytowywały się, że tak powiem, w ofertach co do tego, kto więcej zapłaci tego podatku. I akurat w tym przypadku komisja przetargowa wybrała ofertę firmy Filmotechnika, która zaoferowała trzecią co do wielkości wartość odprowadzonego podatku, uznając, że dwie wyższe wartości są nierealne. Jednocześnie w tym rozstrzygnięciu komisja przetargowa nie dokonała żadnej analizy finansowej i, moim zdaniem, to było po prostu niewiarygodne, niewiarygodne były zarówno oferta tej firmy, którą wybrano, jak i dwie niewiele wyższe. I w tym przypadku uznałem za zasadne nie rozstrzygać tego przetargu, zwłaszcza że już wcześniej jakby obserwowałem doniesienia publiczne, które budowały wiele wątpliwości co do rozstrzygania przetargów przez Ministerstwo Finansów (…) Zbigniew Chlebowski przyznał przed komisją, że szczegółów przetargu nie znał. Tym razem skarb państwa (w przeciwieństwie do sprawy Ryszarda Sobiesiaka i salonu Golden Play we Wrocławiu) odszkodowania nikomu wypłacać nie musiał. Sprawa do sądu chyba  w ogóle nie trafiła.

NOWA USTAWA Dostało się też rządowi za nową ustawę: branża hazardowa sprawiła kłopot. Jak słyszeliśmy przed komisją, powstała złość legislacyjna. Kapica dał dowód godnej podziwu dyspozycyjności, przygotował w ekspresowym tempie nową ustawę. Prohibicyjną. Według Koska, nowa ustawa narusza konstytucję i prawo Unii Europejskiej. Jak mówił, będzie skutkowała upadkiem firm.

HAZARDOWE MITY Jan Kosek próbował obalić kilka – jego zdaniem – mitów, które krążą w opinii publicznej w temacie rynku hazardowego.

Mit pierwszy - pranie pieniędzy w hazardzie. Zdaniem Koska pieniędzy się w hazardzie nie pierze, także dlatego, że nie są znane potwierdzone przypadki tego procederu. Powiedział też, że były szef Polskiego Monopolu Loteryjnego - mylił się, kiedy mówił przed komisją, że automaty są pozbawione liczników wpłat. Ryszard Naleszkiewicz mówił dużo o tym, że kontrolowanie automatów o niskich wygranych jest trudne. Bo ich właściciele mają duże pole do oszukiwania kontrolerów. O samym praniu pieniędzy mówił krótko: Automat nie jest włączany do prądu. Wpisuje się w książce, że wrzucono 100 tysięcy złotych. Wygrana – 70 tysięcy. I już. Przypomnę, że o praniu pieniędzy na automatach mówi nie tylko konkurencja jednorękich, ale też policja: W toku prac nad ustawą w 2002 i 2003 roku Komenda Główna Policji ostrzegała przed tym właśnie ryzykiem. Ale pismo niestety nie dotarło, gdzie miało dotrzeć. Zniknęło. Ciekawe, dlaczego… Polecam lekturę raportu NIK:
Mit 2 - hazard uzależnia. Jak mówił Kosek, nie ma badań, które pokazywałyby skalę tego zjawiska. Wystarczy zajrzeć do Internetu… Czy to, że nikt nie przeprowadził w Polsce kompleksowych badań w tej sprawie oznacza, że hazard nie uzależnia? Albo że uzależnia inaczej niż w innych krajach? Odsyłam Internetu i setek stron, na których można poczytać o doświadczeniach różnych ludzi, którym hazard złamał życie. Powstały nawet książki na ten temat: Ale może Jan Kosek tego nie czytał. Albo uznał, że to mało ważne. I o niczym jeszcze nie świadczy…

Mit 3 -  spółki skarbu państwa powinny być faworyzowane. Kosek powołuje się na Konstytucję. I zapis, że nikt nie może być  dyskryminowany. Czy można mówić o faworyzowaniu spółki skarbu państwa, skoro ustawa z 2003 roku obciążyła wideoloterie (objęte monopolem) kilkakrotnie wyższym podatkiem niż automaty o niskich wygranych?

Mit 4 – niektóre automaty płaca za niskie podatki. Kosek przypominał, że ANW płacą podatki jak każda inna firma. Plus ryczałt. Było 180 euro miesięcznie od automatu. Nowa ustawa stawki zmieniła. Szkoda tylko, że Jan Kosek nie powiedział, jak bardzo nierówna to była walka. Organizatorzy innych gier płacili dużo więcej. Przed komisją mówił o tym Kapica: Kiedy w marcu 2009 r. podejmowałem prace nad analizą dotyczącą ewentualnego, zmiany, ewentualnej zmiany opodatkowania, analizą dotyczącą tego, jakie jest obciążenie podatkowe, okazało się – jak wzięliśmy sobie dane za ostatni okres – że podatek w stosunku do zysku brutto 180 euro za trzy kwartały to jest 14% zysku, kiedy opodatkowanie zysków z gry, tak, bowiem przychód minus wygrane, kiedy opodatkowanie automatów w salonach jest na poziomie 45%, czyli tak naprawdę pole do podwyżki było co najmniej stuprocentowe, moim zdaniem. Proszę zwrócić uwagę, mają państwo dane z procesu legislacyjnego w roku 2006 i 2007, gdzie branża zatrważająco alarmowała, że podwyżka opodatkowania z poziomu 125 euro do 180, o 55 euro, załamie ten rynek. Załamała o tyle, że wzrost był nie 100% tylko 70%. No więc to wskazuje na to, że w moim mniemaniu głównym bodźcem do rozwoju tej branży, zwłaszcza w zakresie automatów – bo salony, owszem, wzrastały, ale w mniejszym zakresie, a kasyna w ogóle – zwłaszcza w zakresie automatów, było zbyt niskie opodatkowanie.

Mit 5 – rynek hazardu w Polsce wart jest 17 miliardów złotych. Kosek pouczał, jak powinno się liczyć rzeczywiste przychody: Ktoś wrzucił 100, wygrał 500, na kolejnym automacie przegrał. Liczniki wykażą 100 plus 500, a przecież wrzucił tylko 100. Tak powstał mi o rynku wartym 17 miliardów. Nasze społeczeństwo nie wydaje horrendalnych kwot na rozrywkę. Zdaniem Koska, ministerstwo źle liczyło i stąd wziął się kłopot.

Mit 6 – hazard to złoty interes. Kosek przekonywał,  rentowność branży jest niska. Cytował dane. Rentowność kasyn pomiędzy rokiem 2005 a 2008 wahała się od 1,2 do 7,5 proc. Na 27 kasyn 11 było nierentownych. Pytanie brzmi, dlaczego ciągle działają? I dlaczego przedstawiciele branży tak bardzo zabiegają o zmiany w ustawie, skoro gra i tak nie jest warta świeczki? Brygida Grysiak

Teoria dwóch wrogów

1. Wokół wizji Wyszkowskiego K. Wyszkowski, ujmując znaczenie obrad „okrągłego stołu", stwierdził kiedyś, że cała skomplikowana gra, jaką wymyślili komuniści, wciągając starannie wybranych przedstawicieli opozycji do rozmów, służyła przede wszystkim zapewnieniu czerwonym innego miejsca w historii aniżeli mieli je narodowi socjaliści, tzn. uchronienia tych pierwszych przed uznaniem ich za zbrodniarzy (tak jak uznano hitlerowców), przed osądzeniem i przed uniemożliwieniem im jakiejkolwiek dalszej działalności. W ten sposób „okrąglak" stał się zaprzeczeniem tych postulatów R. Reagana, które wiązały obalenie komunizmu z jego sprawiedliwym rozliczeniem, a następnie posłaniem na śmietnik historii. Mając więc wcześniej pozycję lidera w walce z totalitaryzmem światowym (i narodowo-socjalistycznym, i bolszewickim), mówił Wyszkowski, mogliśmy „ferować wyroki w stosunku do obu systemów", jeśli jednak w pewnym momencie uznaliśmy czerwonych za ludzi w pełni uprawnionych do funkcjonowania w normalnym państwie, „to myśmy uratowali wszystkich komunistów na całym świecie, uratowaliśmy całą historię systemu". W ten sposób zatem „komuniści przestali być karalni w ogóle i system przestał być zbrodniczy". Wyszkowski jednak poszedł nawet dalej, konkludując, że tryumfy lewicowości na całym świecie są pośrednim efektem „okrąglakowego" kompromisu. Dwie uwagi Wyszkowskiego w tym jego wystąpieniu z lutego 2009 r. (linki poniżej) są jeszcze warte odnotowania: 1) uchylono zatem także pytanie, na ile istnienie komunizmu stanowiło usprawiedliwienie dla istnienia narodowego socjalizmu oraz 2) wybrano nasz kraj do tego całego manewru z „aksamitną rewolucją" i „pokojową transformacją", ponieważ tylko w Polsce czerwoni dysponowali tak wielką siecią agentury w szeregach „opozycji demokratycznej". „„Okrągły stół" był wielką operacją obrony komunizmu", orzekł Wyszkowski. Jego zdaniem już w samej nazwie „opozycja demokratyczna" (pomijając sam fakt działania w niej wielu „rewizjonistów") nawiązującej do tradycji KPP - która nazywała się „opozycją demokratyczną" w okresie II RP - oraz w programie niestosowania przemocy, a ściślej, „reformowania socjalizmu", tkwiły zalążki przyszłego „kompromisu". Wyjątkowo ciekawie brzmi też spostrzeżenie, którym z Wyszkowskim podzielił się jego ojciec (akowiec i więzień stalinowski), a które brzmiało mniej więcej tak, iż w ustroju totalitarnym niemożliwe jest działanie niejawne nawet „w podziemiu systemu" - tzn. że wszelkie suwerenne działania antysystemowe są wcześniej czy później monitorowane przez tajną policję polityczną („oni wszyscy wiedzą") albo wprost, albo za pomocą agentury ulokowanej wśród ludzi działającej przeciwko komunizmowi. Monitorowane, a następnie inspirowane lub blokowane w zależności od potrzeb i celów ludzi stojących na straży systemu opresji. Idąc tym tropem myślowym, należałoby uznać, że tak naprawdę, nigdy po 1989 r. w Polsce, nie udało się doprowadzić do sytuacji społeczno-politycznej, charakterystycznej dla normalnego, zachodniego państwa - samo istnienie środowisk komunistycznych w świecie polityki, nauki i kultury jest tu wystarczająco mocnym dowodem tej tezy. Oczywiście, zapewniano nas na wszelkie możliwe sposoby (werbalnie i niewerbalnie, np. pokazując instytucje europejskie, wieszając „flagi unijne" itd.), że standardy wolnego świata osiągnęliśmy dosłownie w przeciągu paru lat, tym niemniej cały czas system pozostawał rozchwiany, poddawany niemal cyklicznym wstrząsom. Zauważmy, że najpierw rozpisano wybory „kontraktowe" (swoją drogą, czy ktoś widział ten kontrakt? Jest on gdzieś spisany?), co pozwoliło gwałtownie (na dwa lata) zatrzymać jakiekolwiek próby reformy ustrojowej państwa. Mam na myśli reformę prawdziwą, nie pozorowaną (typu doczepianie korony do orła i zmiana nazwy z peerelu na „RP"). Dwa lata to był szmat czasu - nie tylko na niszczenie dokumentów, na uwłaszczanie nomenklatury, na „przemianę" czerwonych w „socjaldemokratów", ale i na takie posterowanie rynkiem medialnym, by to, co nienormalne, czyli totalny bajzel (także gospodarczy, związany z „reformą Balcerowicza") związany z „wychodzeniem z poprzedniego ustroju", stanowiło konieczny warunek „drogi do normalności". Pewne było, że w takich warunkach niemożliwe będzie ustabilizowanie się systemu politycznego, toteż gdy doszło do pierwszych wyborów „niekontraktowych", to istniało tak wielkie rozdrobnienie polityczne, iż nie było mowy, by jakakolwiek siła mogła dokonać gruntownej zmiany sytuacji w kraju. Oczywiście to rozdrobnienie było pozorne, tak naprawdę bowiem siły różowo-czerwone, które traktowały „okrąglaka" jako nienaruszalny fundament „nowej Polski", wcale nie zamierzały dokonywać jakiegokolwiek stabilizowania sytuacji, tylko dalszego urządzania się w pogłębiającym się chaosie i błyskawicznie się skonsolidowały. Z tego też powodu rząd Olszewskiego został „zablokowany" przez siły, które właściwie nieprzerwanie rządzą do dziś.Co do rządów PiS-u, to stanowiły one oczywiście pewien poważny, historyczny wyłom, ale przecież - jak doskonale wiemy - nie zatrzymały procesu rozkradania i bałaganienia polskiego państwa, bo też PiS musiał się nieustannie borykać z niespotykaną wcześniej histerią opozycji (wspomaganą, pamiętajmy przez zagraniczne media i obcych polityków) oraz z „opozycją" w łonie koalicyjnego rządu. Sądzę (tę myśl już kiedyś wyrażałem w jednym z postów), że w sytuacji, gdy już „sternicy" zajmujący się kontrolowaniem sytuacji w naszej republice bananowej, stwierdzili, że pochód kaczystów do władzy jest nie do powstrzymania (mimo wszystko trudno było wybronić czerwonych po ich panoszeniu się za rządów Millera), wymyślono dwa warianty: wpychanie w koalicję z PO (wtedy doszłoby do powtórki z AWS-UW i czerwoni znowu mieliby otwartą drogę do powrotu) lub też podsuwanie samobójczej koalicji z LPR-em i SO. Inne możliwości nie wchodziły w grę - rządowi mniejszościowemu nie pozwolono by na funkcjonowanie dłużej niż gabinetowi Olszewskiego i błyskawicznie uformowałaby się koalicja rządowa o charakterze antykaczystowskim (czy ktoś jeszcze pamięta te propozycje składane peokratom przez SLD, LPR i SO (po rozpadzie koalicji, na czele której stał PiS), by utworzyć nowy gabinet, a nie rozpisywać przyspieszonych wyborów?).

Oba rozwiązania były dla PiS-u złe i dziś trudno powiedzieć, czy złączenie się z PO pozwoliłoby na dłuższe sprawowanie władzy (bo o sanacji państwa można by i tak zapomnieć). Nie da się natomiast wykluczyć tego, że koalicja PO-PiS, gdyby doszła do skutku (rzecz jasna na warunkach peokratów, bo tylko takie oni uznawali), to - po takiej samej szamotaninie, jaka była za czasów AWS-UW - zaowocowałaby w następnym parlamentarnym rozdaniu kolejnym sojuszem komunistów z „ludowcami", czyli następnymi straconymi zupełnie latami, jak za poprzednich czerwono-zielonych „koalicji". PiS natomiast w ekstremalnych doprawdy warunkach (opozycja i zupełnie nielojalni koalicjanci) wykazał się skutecznością i sprytem, o jaki trudno było mi tę partię podejrzewać. Osobiście wprawdzie byłem zwolennikiem zaryzykowania i stworzenia rządu bez żadnego koalicjanta, no ale to by była „mission impossible", mimo wszystko, toteż musiałem docenić to, że nawet w koalicji z cepami z LPR-u i SO, był w stanie PiS pogonić kota komunie i różowym, co zresztą jest mu pamiętane po dziś dzień, wystarczy bowiem sięgnąć do któregokolwiek tytułu związanego z komunistami lub z michnikoludkami, posłuchać którejkolwiek stacji zbliżonej do tychże środowisk - tam nie ma dnia, by nie lizano ran po rządach kaczystów i by nie mobilizowano się, by zapobiec powrotowi straszliwego J. Kaczyńskiego urządzającego polowania na czerwone i różowe czarownice. Niedawno zresztą (koniec stycznia br.) w telewizyjnym programie J. Pospieszalskiego słyszałem prof. P. Śpiewaka, znanego teoretyka demokracji i filozofia polityki przez długie lata związanego z ciemniakami z PO, który z jednej strony pomstował na partyjniactwo swej niedawnej ulubienicy (partii-matki) ujawniające się choćby w podejściu do komisji śledczych, ale zarazem przypominał, że przecież w rządzie PiS-u był Lepper, co było jeszcze większym skandalem. Raczył zapomnieć jednak, jakim wielkim sojusznikiem stał się dla peokratów i Lepper, i Giertych, bo o czerwonych nawet nie wspomnę, gdy tylko odłączyli się od koalicji z PiS-em, a dołączyli się do tęczowej opozycji oraz jak na rękach niemalże Begerową nosił Jamajka, pomstujący na korupcję polityczną w programie „Teraz MY", polegającą na tym, że poseł PiS prowadził zakulisowe, hotelowe rozmowy z posłanką SO nagrywane przez funkcjonariuszy komercyjnej telewizji (szkoda, że zabrakło ich do rejestrowania rozmów ciemniaków z szemranymi biznesmenami.

2. Rola części hierarchów Kościoła Ten obraz sytuacji Polski po 1989 r. nie jest jednak pełny. Winę za tę sytuację ponosi także część hierarchów Kościoła, którzy najpierw weszli w rolę mediatorów między „demokratyczną opozycją" a komunistami, następnie zaś, gdy „historyczny kompromis" został przypieczętowany, zaaprobowali stan rzeczy pn. „III RP". Ten wątek bardzo obszernie omawiał ostatnio w swoich fenomenalnych tekstach Aleksander Ścios, toteż ja go tylko sygnalizuję, nie ma bowiem najmniejszych wątpliwości, że gdyby Kościół nie mediował, czerwoni w ogóle nie mogliby przystąpić do projektowania transformacji, czyli pieriestrojki po polsku, ponieważ tylko Kościół swoim autorytetem mógł „legitymizować" tego rodzaju porozumienie. Choćby nie wiem, ilu wujków Bronków, wujków Adasiów, wujków Jacków czy wujków Tadków czerwoni brali pod skrzydła, to gdyby Episkopat głosił twarde: żadnych rozmów z komunistami, do pieriestrojki by nie doszło. Ścios stawia zresztą bardzo mocną tezę, iż zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki to „mord założycielski" związany z tworzeniem się projektu III RP. Takiemu postawieniu sprawy trudno odmówić uzasadnienia, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że po męczeńskiej śmierci słynnego polskiego kapłana, hierarchowie Kościoła w Polsce nie powinni byli nawiązywać żadnych poważnych, wiążących kontaktów z czerwonymi. Czy przeważył strach, czy wpływy agentury w Kościele, to rzecz, którą zapewne rozwikłają historycy, ważne jednak jest to, że na długi czas (parę lat, jeśli nie więcej) należało zamrozić jakiekolwiek „próby rozmów" z komunistami, tak się jednak wcale nie stało (rok po śmierci ks. Jerzego już się zaczynają „negocjacje"). Gdyby Kościół zamroził kontakty, komuniści nie mieliby możliwości „podpierania się" nim i pozostawaliby takimi samymi uzurpatorami, jakimi byli, odkąd armia czerwona zaczęła ich zrzucać na polskie ziemie, by instalowali „komórki PPR-u" i „władzę ludową" (rozwiązaniem idealnym byłoby, gdyby po śmierci ks. Jerzego Episkopat ogłosił „śmierć komunie" i nawoływał do krwawej rozprawy z czerwonymi). Zamiast jednak zamrożenia zaczęło następować... ocieplenie. Stopniowe, bo stopniowe, lecz prowadzące przecież do coraz silniejszego zbliżenia między czerwonymi a „opozycją demokratyczną". W ten sposób komuniści zafundowali sobie abolicję. Hierarchowie jednak nie poprzestali na doprowadzeniu do tychże negocjacji, lecz dokonali swego rodzaju pobłogosławienia III RP właśnie w takim kształcie, w jakim się rodziła. Wprawdzie protestowano przeciwko pogarszaniu się warunków życiowych przeciętnych obywateli, a potem przeciwko ideologii konsumpcjonizmu oraz popkulturowej demoralizacji, ale nie kwestionowano generalnej drogi związanej z uwłaszczaniem nomenklatury, tworzeniem oligopolu (a właściwie kartelu) medialnego, konstruowaniem ustroju państwa. Domagano się uwzględniania „wartości chrześcijańskich" w prawodawstwie, ale przecież nie postulowano np. delegalizacji partii komunistycznej czy odsunięcia od życia publicznego (nie tylko w polityce, lecz i w innych sferach, jak kultura, nauka, media, rozrywka) ludzi związanych z komunistycznym reżimem. Nic dziwnego zatem, że w niedługim czasie Kościół oraz katolicyzm stał się obiektem szyderstw ze strony czerwonych, a gdy tylko hierarchowie usiłowali ponownie zabierać głos w sprawach poważniejszych, przywoływano ich do porządku, „alarmując" równocześnie obywateli przed zagrożeniem „państwem wyznaniowym" i mieszaniem się Kościoła do polityki (oczywiście, gdy jacyś hierarchowie popierali establishment III RP oraz np. akcesję do „unii europejskiej", to nie było to mieszanie się do polityki). Hierarchowie zatem, którzy mediowali i uznali „drogę porozumienia" za jedyne racjonalne rozwiązanie w sytuacji stopniowego rozsypywania się wskutek niewydolności ekonomicznej i słabości militarnej, niewolniczego systemu komunistycznego, wykazali się nie tylko brakiem rozsądku, lecz i zwyczajnym niedocenieniem przeciwnika, a ściślej dwóch z nich. Teorię dwóch wrogów znamy z kontekstu geopolitycznego (przedwojennego i wojennego) - w jej myśl Rosja i Niemcy to śmiertelne zagrożenie dla suwerenności Polski. Analogicznie można powiedzieć, że społeczeństwo polskie ma wrogów w postaci formacji komunistycznej i tzw. lewicy laickiej - obie te formacje traktują obywateli instrumentalnie, posługują się dezinformacją i bezprawiem, obie też, co warto podkreślić, za największego swego wroga uważają „narodowy katolicyzm". Do zwalczania katolicyzmu czerwoni stosowali zrazu inną strategię aniżeli różowi. Ci pierwsi używali przemocy bezpośredniej (zabijanie, torturowanie księży) lub pośredniej (zastraszanie, szantażowanie księży, wcielanie alumnów do wojska itd.), w ostateczności dążyli do agenturalnego spenetrowania struktur kościelnych, tudzież do rozbijania Kościoła za pomocą organizacji „katolickich" a sympatyzujących z czerwoną władzą. Oczywiście oprócz tych wszystkich agresywnych działań, komuniści cały czas prowadzili ogólnospołeczną indoktrynację antyreligijną i antykościelną (od przedszkoli po uczelnie, od literatury po rozrywkę), co nazywało się „krzewieniem świeckiego, postępowego światopoglądu". Jednocześnie czerwoni posyłali porozumiewawcze, pojednawcze sygnały, jeśli których z hierarchów wykazywał się spolegliwością dla „dyktatury proletariatu" i wiodącej roli „klasy robotniczej". Różowi natomiast od początku dążyli do wypracowania „trzeciej drogi", tj. socjalizmu z ludzką twarzą, a więc takiego ustroju, który gwarantuje nie tylko pewien „niezamordystyczny styl sprawowania rządów", czyli rzeczywistość niezmilitaryzowaną, ale z drugiej, pilnuje, by ustrój państwa nie został związany z chrześcijańską etyką i katolickim światopoglądem. Owszem, religia ma prawo bytu, lecz tylko jeśli jest sprowadzona do niegroźnej ceremonialności (np. „poświęcanie zakładów pracy", udział hierarchów w uroczystościach państwowych) lub do sfery prywatności. To jest credo, którego lewica laicka trzyma się konsekwentnie od czasu swojego pojawienia się w „sejmie" peerelowskim aż po czasy współczesne. Porozumienie okrąglakowe zostało zawarte nie tylko ze względu na to, by czerwoni nie trafili na szubienice w wyniku antykomunistycznego zrywu Polaków, ale też dlatego, by nie doszło - po rzeczywistym obaleniu reżimu - do budowy Polski na takich fundamentach, na jakich konstruowana była za czasów I RP i II RP. Zagrożenie „państwem wyznaniowym" było dla czerwonych i różowych tak wielkie, że nie wyobrażali sobie „puszczenia na żywioł" sytuacji społecznej (wybory kontraktowe, pełna kontrola nad rynkiem medialnym), ale ponieważ niemożliwe było (zgodnie z bałamutnym hasłem „jesteśmy w swoim domu") zastosowanie strategii komunistycznej w walce z Kościołem (było nie było, sporo przedstawicieli laickiej lewicy chowało się po kościołach w latach 80.), sięgnięto po narzędzie neomarksistowskie (A. Gramsci i szczególnie H. Marcuse), czyli deprawację i głoszenie „rewolucji seksualnej". W niedługim czasie polska kultura została zwulgaryzowana i zbrutalizowana w nieprawdopodobny sposób oraz nasycona treściami wprost z rynsztoka, w takim rozmiarze, że dopiero co głośniejsze akcje typu zabijanie/gwałcenie nieletnich przez nieletnich, znęcanie się młodzieży nad nauczycielami i upublicznianie tego potem „dla zabawy", zaczęto traktować jako sygnały alarmowe (b wzrost przestępczości media reżimowe III RP traktowały jako stan normalny w „naszym kapitalistycznym ustroju"). O skandalicznych akcjach antykatolickich, z wyszydzaniem symboliki religijnej, tak jak i o propagowaniu dewiacji seksualnych (i przyzwyczajaniu do nich obywateli) chyba nawet nie muszę wspominać.

Warto zauważyć, że po okresie komunistycznej demoralizacji, w III RP przystąpiono do społecznej demoralizacji w nowy sposób, zasłaniając się przy tym twierdzeniem, że taki jest współczesny świat, że to jest właśnie „wchodzenie do Europy", tak jakby cywilizacja zachodnia sprowadzała się do różowych dzielnic, narkotyków i środków antykoncepcyjnych. Jednocześnie przecież dbano o to, by relatywizacji uległa prawda związana z obozem koncentracyjnym, jakim był peerel czy cały blok sowiecki, by tradycje antykomunistyczne się nie odradzały lub też były wyszydzone, by świadomość narodowa sprowadzała się do „shoppingu", „reality shows" oraz wszelkich możliwych odmian najbardziej prymitywnej, masowej rozrywki. Jak zresztą można się było spodziewać, takim procesom kulturowym sprzyjał lewicowy, antyreligijnie nastawiony, zachodni establishment związany z konstruowaniem superpaństwa, tak więc czerwoni z różowymi znakomicie (i nieprzypadkowo, jeśli się poczyta dokładnie A. Golicyna czy posłucha J. Biezmienowa) się wpasowali w szerszy kontekst eurokomunizmu.

3. Naśladowanie porządku komunistycznego Jeśli uznano, że nie powinno się rozliczać komunizmu, to naturalnym skutkiem takiej postawy, było konstruowanie państwa na wzór tworu komunistycznego - z tego też powodu III RP zaczęła z czasem przypominać neopeerel. Świat komunizmu był, jeśli chodzi o struktury i mechanizmy zakłamania - wielopiętrowy, posiadał całą infrastrukturę kłamstwa - nielegalną władzę trzymającą w opresji niewolników zwanych „obywatelami państwa socjalistycznego", wyposażony był w najrozmaitsze nielegalne instytucje (szczególnie te związane z przemocą), a nad nimi rozpościerał załganą kulturę, pseudoedukację itd. (było to dokładnie tak jak w obozie koncentracyjnym Auschwitz - gdzie wprowadzano zasady ruchu „ulicznego" więźniów, orkiestry składające się z więźniów, dom publiczny etc.). W neopeerelu z wielu instytucji przemocy zrezygnowano („wolny kraj"), lecz pozostawiono, a nawet udoskonalono machinę bezprawia i kłamstwa. Tu znakomitym przykładem jest los wszelkich wykrywanych afer (FOZZ, „Żelazo" itd.), przenikanie się świata służb i gangsterów, prześladowanie ludzi takich jak R. Kluska czy W. Sumliński, czy to, co się działo i dzieje wokół sprawy zabójstwa K. Olewnika. Jak się udało doprowadzić polskie państwo do takiego stanu rozkładu? Obie, wrogie polskiemu społeczeństwu grupy (nomenklatura czerwona i nomenklatura różowa) wyszły z założenia, że katolicy w swej olbrzymiej większości, nie sięgną po narzędzia przemocy, by dokonać krwawego rozliczenia z komunizmem (i dziś z neokomunizmem), jeśli odpowiednio ukształtuje się ich świadomość. Obie te grupy łączy też jedno: uzurpatorskie rozumienie i utrzymywanie władzy. O ile komuniści zdobyli władzę przemocą i z potężnym wsparciem sowieckiej armii, a tyle różowi uznali się za ponadczasową reprezentację polskiego narodu, która nie tylko nie musi potwierdzać swojej legitymizacji, ale i dostała władzę na wieczysty użytek - dozgonnie; wujek Adaś czuje się wszak jednym z książąt współczesnej Polski od 20 już lat i wcale nie zamierza ze swej niepisanej funkcji rezygnować; podobnie czuł się wujek Bronek, podobnie widzi się wujek Tadek itd. Zwracam uwagę na to widzenie katolików jako niezdolnych do powstania w obronie własnego systemu wartości, jako takich ludzi, którym (przy dobrej machinie propagandowo-instytucjonalnej) można właściwie narzucić wszystko, nawet to, co jest zupełnie sprzeczne z wyznawanym przez nich światopoglądem (eutanazja, „małżeństwa" homoseksualne, aborcja, deprawacja etc.). To widzenie wiąże się zapewne z nieco ogólniejszym przekonaniem rozmaitych „znawców natury ludzkiej" zajmujących się od dziesięcioleci socjotechniką, że zwykły człowiek nie jest w stanie stać się „bestią" i nie jest nią. Wprawdzie horrory czy thrillery pokazują często przemianę jakiegoś sponiewieranego bohatera (najczęściej kobiety) w mściciela, który na oprawcy bierze odwet, ale generalnie potrzeba potężnego impulsu, by zwykli ludzie zaczęli buntować się przeciwko opresji, zakłamaniu, przemocy. Co więcej, zwykły człowiek nie weźmie topora nawet, by zarąbać swego oprawcę, no chyba, że oprawca przyjdzie ponownie pod dom, atakować rodzinę tego zwykłego człowieka. Piszę o tym właśnie w kontekście nierozliczania komunizmu. Oglądałem swego czasu dokument BBC, który opowiadał o reżimie Czerwonych Khmerów. Znamienne jest oczywiście, że właściwie NIE rozliczono do tej pory sprawców tego komunistycznego ludobójstwa (procesy zaczęły się stosunkowo niedawno i znowu trzęsący się dziadkowie na ławie oskarżonych opowiadają o „wykonywaniu rozkazów"), ale jeszcze bardziej szokujące jest to, że część tych zbrodniarzy funkcjonuje normalnie w społeczeństwie Kambodży, niejednokrotnie mieszkając w okolicy osób niegdyś prześladowanych (!). W filmie BBC była rozmowa z kobietą, która straciła bliskich w trakcie rzezi i pokazywała, gdzie w pobliżu jest dom jednego z oprawców, ten zaś, gdy przeprowadzano z nim wywiad, opowiadał oczywiście, że już teraz nie wierzy w to, w co wtedy wierzył, i że tak naprawdę, to inni zabijali, nie on, a poza tym, to nie miał on świadomości, że jest taka skala ludobójstwa. Prześladowani zatem nie myśleli o tym, by wziąć pomstę na oprawcach. Można zatem powiedzieć, że metodyka działań komunistów sprowadzała się do dość prostego założenia: zastosować terror taki, że ludzie skamienieją, że odbierze im się wolę jakiegokolwiek oporu. Terror leży u początków sowieckiej Rosji i wszystkich innych krajów „zarażanych" bolszewicką rewolucją i marksizmem-leninizmem. Oprócz tego dokonuje się odpowiedniej selekcji ludzi - we wszystkich kluczowych dziedzinach państwa zasiadają prymitywy, jakich świat nie widział, na tym zaś podłożu, na takiej przesiąkniętej krwią i gnojem glebie, wznosi się „sowiecką kulturę" sierpa, młota, cepa, matoła i innych wzorców człowieczeństwa.

4. Intoksykacja Jednakże to nie koniec. Świat komunistyczny wszak nie wyglądał przecież tylko tak, jak w Kambodży czy w Chinach w trakcie „wielkiego skoku". Biezmienow, słynny sowiecki agent, który przeszedł na stronę amerykańską, powiedział w połowie lat 80. (w wywiadzie dla amerykańskiego antykomunisty G. E. Griffina - działającego do dziś, link poniżej) wyjątkowo cenną rzecz, jeśli chodzi o specyfikę działania propagandy i dezinformacji komunistycznej (wywiady z Biezmienowem są do znalezienia na youtube). Otóż najwięcej wysiłków, sprzętu, czasu i pieniędzy szło w ZSSR nie na przewerbowywanie, wykradanie informacji, „klasyczne szpiegowanie" itd., tylko na działania służące do zmiany sposobu widzenia świata przez ludzi (change the perception of reality). Możliwe to było poprzez wykształcenie „toksycznych elit" (michael opisał to na swym blogu kiedyś tak, iż elity stają się „zbiorowym agentem obcego mocarstwa"), a następnie indoktrynowanie pokolenia młodzieży, które z czasem wymieniłoby „establishment". Proces - ze względu na swoją masowość - właściwie nie do powstrzymania, zwłaszcza jeśli stymulują go pożyteczni idioci zafascynowani „postępem" i „wychodzący naprzeciw potrzebom młodego pokolenia" (bez względu na to, czy są to potrzeby realne, czy też wzbudzane przez sterników społecznych). Z bardzo podobnym procesem mamy do czynienia w powojennej Polsce: najpierw występuje kilkadziesiąt lat intoksykacji społecznej ze strony toksycznych pseudoelit komunistycznych rozsianych na wszystkich piętrach systemu, po 1989 r. zaś dochodzi do wymieszania się tychże pseudoelit z uzurpatorskimi pseudoelitami neokomunizmu, zapewniającymi tamtym pierwszym pseudoelitom spokojny i radosny byt w III RP. Dochodzi między tymi dwiema grupami do tak trwałej symbiozy, że wspólnie torpedują one jakiekolwiek próby sanacji państwa, jakiekolwiek próby odkłamywania historii, a gdyby tego było mało, są w stanie tego rodzaju działania porównywać z... - w zależności od kaprysu - z bolszewizmem, putinizmem czy faszyzmem. Pezetpeerowscy aparatczycy tacy jak L. Miller są w stanie nazywać reżysera filmu o Jaruzelu... Goebbelsem, a sam film „skonstruowanym wedle geobbelsowskiego rzemiosła". Wtórują im zaś przedstawiciele środowisk różowych, których głosów domagających się „zrozumienia" „powikłanego życiorysu" Jaruzela, nawet nie warto upubliczniać, choć można by kiedyś sporządzić taką listę hańby, by młodsze pokolenia ją sobie dobrze zapamiętały. Nieustannie, bez przerwy toczy się wojna o polską świadomość, wojna o polską pamięć, wojna o polskie zrozumienie narodowości i przynależności do ojczyzny. Intoksykacja stosowana przez czerwonych i różowych jest wprost szokująca, ale u jej podstaw leżą dokładnie te same fałszywe założenia antropologiczne, które związane były z intoksykacją społeczną, o której obszernie wspominał Biezmienow. Człowieka będący przedmiotem takiej intoksykacji traktowany jest jako w pełni programowalny oraz zdeterminowany zewnętrznie. Zakłada się, że umysł ludzki można w dowolny sposób kształtować, byleby dawka kłamstwa była dostatecznie duża i stała. Wyklucza się zatem taką możliwość, iż człowiek dysponując swoim rozumem i krytycznym osądem rzeczywistości, dostrzeże skalę zakłamania, no i zwyczajnie odpowie świadomym oporem wobec socjotechniki. Być może takie podejście wiąże się z tym, iż ludzie od intoksykacji nie wierzą w to, by zwykły człowiek mógł się przebić przez pole siłowe totalnego zakłamania, by mógł się wzbić na takim poziom oceny tego, co temu człowiekowi zewsząd jest wtłaczane do głowy, by zajął antysystemową postawę podobną do tej, jaką wielu ludzi zajmowało w peerelu. Dogmatem (politycznej poprawności a la III RP) wszak jest, że w peerelu NIE żyjemy, w związku z tym, „postawy peerelowskie", to postawy anachroniczne świadczące o frustracji i niezdolności do „odnalezienia się" w nowoczesnym świecie. Poza tym ludzie od intoksykacji mogą jeszcze sądzić, że nawet jeśli taki człowiek by uznał, że ma do czynienia z totalnym kłamstwem, to przecież „i tak nie ma dokąd pójść", bo „przecież nie wyrzuci telewizora czy radia przez okno", nie odłączy się od Sieci, nie przestanie czytać gazet. Eksperci od socjotechniki dochodzą więc do wniosku, że obywatele „mają tylko nas", w związku z tym są skazani na konsumpcję kłamstwa, czy jego chcą, czy nie.

5. Konieczność generalnej wymiany pseudoelit Taki stan może trwać długo - nawet następne 20 lat, jeśli nie zapoczątkujemy procesu odsunięcia i wymiany obecnych pseudoelit. Ta wymiana jest niezbędna i powinna być dogłębna, definitywna, nieodwracalna we wszystkich środowiskach, a szczególnie politycznych, naukowych i kulturalnych. Nie rozliczając peerelu, zachowaliśmy te same mechanizmy „awansu społecznego" i tworzenia kultury, które obowiązywały w epoce „Polski Ludowej", więc nie możemy pomstować na to, że za neokomunizmu psute jest systematycznie nasze państwo, a newralgicznymi sferami zajmują się niejednokrotnie ludzie, którzy powinni najwyżej gnój w szczerym polu rozwozić i przewracać. Jest coś oczywiście makabrycznego i sadystycznego w tym podejściu uzurpatorów czerwonych i różowych do procesu degradowania polskiego państwa i deprawowania obywateli, przypomina to nieco „eksperymentu" J. Mengelego, który zatruwał ludzkie organizmy, by następnie obserwować skutki ich infekowania (następnie zabijał i dokonywał sekcji zwłok) - dokonuje się bowiem zatrucia społeczeństwa i bada się, jak to społeczeństwo będzie reagować. Wolność obywatelska traktowana jest jako towar reglamentowany, podlegający kontroli ze strony establishmentu, wymagający opieczętowania przez rozmaitych „kierowników działów", którzy pilnują „ruchu obywateli", tak jak w szpitalu prowadzi się ewidencję ruchu chorych. Z drugiej jednak strony my na to wszystko, na te uzurpacje i tę intoksykację pozwalamy, czekając na to, aż ktoś inny za nas dokona jakiegoś odwrócenia tej katastrofalnej sytuacji. Ale w ten sposób sami zaczynamy się poddawać kolejnej kolektywizacji, dajemy się zagonić do kolejnego „kształtowania dusz", tracąc wiarę w możliwość odbudowania polskiej wspólnoty opartej na wolności, solidarności, dobrej woli i poszanowaniu ludzkiej godności, wspólnoty opartej na wierze w Chrystusa. Musimy Polskę zmienić. FYM

Korporacje i przekleństwo Wschodu Korporacyjny kapitalizm dla człowieka, który uznaje wolność za powietrze dla swoich myśli, jest nie do zniesienia. Diabli mnie biorą, gdy wśród kontestatorów tego ogłupiającego i prostackiego systemu najmocniej brzmi cienki głosik Naomi Klein i jej popsocjologiczne analizy, czy też hipokrytyczny baryton Noama Chmskiego z „Zysku ponad ludzi”. Gdzie są głosy konserwatystów i liberałów? Prawica, której konstytucyjną istotą jest obrona przestrzeni jednostki i wolności jej działania, zajęta jest zgłębianiem szamańskich nauk demagogów od Public Relations. Ideolodzy prawicy (nie wiem czy w Polsce tacy jeszcze występują) mówią o „masach”, „strumieniach społecznych” i ...”konserwatywnej rewolucji” (???), zapominają o osobie, człowieku pojedynczym, który kiedyś był w centrum ich sumienia. Czytacie te słowa i myślicie: - facet zwariował i opowiada o koloniach na księżycu.

W polskim kontekście brzmi to jak tanie szyderstwo, nakłanianie polityków do refleksji nad kapitalizmem i przyszłością zakrawa bowiem na kpinę. (z nakłaniającego). Kto ma to zrobić?: Narcystyczne PO, pielęgnujące doraźne zaklęcia hipnotyzujące zbiorową świadomość Polaków? Rozchwiane ideowo PiS, które dramatycznie poszukuje nowych zaklęć, gdy stare okazały się puste? Karykaturalne PSL? SLD, będące w istocie przytułkiem dla starzejącej się nomenklatury PRL? Gdzie podziały się projekty modernizujące Polskę i świadomość jej mieszkańców? Czy w polskiej polityce nie ma już miejsca nawet na pobieżne refleksje na temat problemów wyrastających ponad doraźny sondaż i wieczorną naparzankę w plastikowej telewizji? Osobiście nie obawiam się jednak globalizacji i towarzyszących jej patologii, z tym wolny człowiek jakoś sobie poradzi. Nie obawiam się także „rozszerzającej się strefy biedy”, potrafię wyobrazić sobie życie poza formatującymi myślenie mediami i prostactwami głupawych guru od PR. Żyjąc na początku XXI wieku w Polsce najbardziej obawiam się Easternizacji Świata! Obawiam się inwazji kultury i praktyki Wschodu na dobrze mi znany świat zachodniej, kulawej, demokracji. Obawiam się programowego kolektywizmu Wschodu. Obawiam się akceptacji dla podstępu i okrucieństwa jaka panuje na Wschodzie. Obawiam się kodeksu wartości, który nie szanuje wolności jednostki. Obawiam się wchodnio pojmowanego honoru. Mówiąc o Wschodzie mam na myśli całe terytorium Dżyngis Chana. Nie myślę jedynie o Rosji. Jeśli, bez mrugnięcia powieką, robimy dziś interesy z mordercami z Placu Niebiańskiego Spokoju, to sami będziemy winni zmianom jakie nadciągają od Wschodu. Wschód czci siłę i zwycięstwo za każdą cenę i pod każdą postacią... Tego typu dylematy brzmią nieco egzotycznie w ustach prostego reportera, ale...podyskutujmy. Witold Gadowski

Rozregulowany kompas W. Gadowski, którego do tej pory czytałem z ciekawością, wypalił nagle z takiej armaty, że przestrzelił sufit i teraz wpatruje się w nieboskłon, a ja w Gadowskiego, odkąd stwierdził, że zagrożenie ideologiczne może nadejść ze wschodu. Problem bowiem w tym, że – jeśliby już mówić o tego rodzaju zagrożeniu – to po pierwsze „zachód” serwuje nam cały zestaw tego rodzaju zagrożeń kulturowych w postaci ideologii cywilizacji śmierci (aborcja, eutanazja, deprawacja, propaganda homoseksualizmu, ateizacja etc.), które z wielkim zapałem są krzewione w naszym kraju w ramach nieustającej od 21 lat walki z „państwem wyznaniowym” i „iranizacją Polski”. Po drugie, „wschód”, odkąd mogliśmy poznać jego imperialne zapędy, wcale się nie bawił w ideologiczne dysputy, tylko niósł ze sobą pożogę, rzeź, masowe groby, deportacje ludności i na tak „zaoranej ziemi” zabierał się za ustanawianie nowego porządku. Gadowski wzdraga się przed analizami typu N. Klein czy N. Chomsky'ego, ale – pomijając już fakt, że żadne z tych dwojga autorów nie zamierzało i nie zamierza przenieść się do Rosji czy do Korei Północnej – ja wolałbym żyć w ciężkawym systemie kapitalistycznego korporacjonizmu czy korporacyjnego kapitalizmu, aniżeli w systemie takim, jaki skonstruowano w Polsce, tj. hybrydy komunizmu i feudalizmu. Dodać zresztą warto – choć zapewne Gadowski to doskonale wie, że komunizm wynaleziono na zachodzie właśnie i przeszczepiono do przedprzemysłowej, postfeudalnej Rosji, gdzie istniały wprost idealne warunki społeczne i mentalnościowe do upowszechnienia marksizmu, co przybrało postać rewolucji bolszewickiej. Należy też pamiętać, że liczono na to, iż ideologia komunistyczna zawojuje także zachód, klasa robotnicza na zachodzie jednak nie wykazała się odpowiednią świadomością klasową. O ile jednak pierwszej, bolszewickiej fali komunizmu, zachód się oparł (nie bez pomocy Polski w postaci bitwy warszawskiej), o tyle potem marksiści z tzw. szkoły frankfurckiej, a szczególnie H. Marcuse, przygotowali grunt pod drugą falę komunizmu w postaci „rewolucji seksualnej” i walki z tradycjonalistycznym, konserwatywnym społeczeństwem poprzez deprawację i niszczenie idei i instytucji rodziny. Gadowski wspomina o kolektywizmie wschodnim, ale na zachodzie kolektywizm ma się także znakomicie, zresztą wystarczy poczytać lub posłuchać (są jego wykłady na youtube) Edwarda Griffina (link poniżej), jak też wystarczy poczytać i posłuchać ideologów politycznej poprawności, którzy myślenie stadne traktują jako wzorzec obywatelskiej postawy. O zachodzie można było za czasów „przedunijnych” mówić z podziwem, odnosząc się do wolności gospodarczej, stopnia uprzemysłowienia, rewolucji technologicznej itd., od kiedy jednak ideologia neomarksizmu stała się dogmatyką myślenia wielu elit zachodnich, proces westernizacji pociąga za sobą zacofanie kulturowe, a mówiąc dokładniej, barbaryzację kultury, nie zaś jej doskonalenie. W sytuacji, w której 1) wielu ludziom zwyczajnie „w majestacie prawa” odmawia się prawa do życia, 2) życie zwierząt lub roślin ceni się wyżej niż życie lub dobrobyt ludzi, 3) zmusza się nas do akceptowania dewiacji i milczenia w kwestii deprawacji, 4) walczy się z Kościołem z równą zajadłością, jak za czasów bolszewizmu, 5) najnowocześniejsze technologie wykorzystuje się do coraz skuteczniejszego inwigilowania, monitorowania i zastraszania obywateli - współczesny zachód wcale nie niesie jakichś szczególnie intrygujących wartości, lecz wprost przeciwnie, śmiertelne zagrożenie dla narodów i dla jednostek. Nie znaczy to wcale, że należy się oglądać na jakieś „wschodnie ideały”, bo to, co może nam zaproponować Rosja czy Chiny zabiłoby nas jeszcze szybciej niż „miękki totalitaryzm” idący z zachodu, zwłaszcza jeśli chodzi o „politykę demograficzną”. Ta ostatnia zresztą, w przypadku Chin (czyli populacyjnie patologiczna „nadprodukcja mężczyzn”) musi zakończyć się wojną, choć mam nadzieję, że ta wojna dotknie Rosji czy innych regionów Azji, a nie akurat Europy. Stary Kontynent zresztą ma swój problem z islamizacją, która gdy przekroczy pewien próg krytyczny, będzie nie do powstrzymania. No ale wtedy „elity”, które zwykle składają się z ludzi z gumy, zachwalać będą wyższość Koranu nad innymi tekstami, tak jak dziś na nowo odkrywają Marksa, Gramsciego, Marcusego, Żiżka i im podobnych mędrców od siedmiu boleści. Polsce pozostaje pracować nad dziedzictwem pozostawionym choćby w perspektywicznej myśli Jana Pawła II, ale kto ma do tego głowę czy czas? Co więcej stopień spauperyzowania edukacji w Polsce (że o fatalnej kondycji polskiej kultury zdominowanej przez agenturę Ministerstwa Prawdy nie wspomnę) jest tak wielki, że być może są znikome szanse na to, by nasz kraj się mógł przed tą presją nowego kolektywizmu obronić, zwłaszcza że tylu pożytecznych idiotów zaczęło w podskokach go zaszczepiać na polskich uczelniach czy w mediach, chcąc z naszego kraju zrobić drugą Holandię (bynajmniej nie pod względem gospodarczym). Ale, z drugiej strony, jeśli my sami, jako naród, nie chcemy się przed tym bronić, to może na taki los zasługujemy? FYM

Komorowski rozprowadza Sikorskiego Bronisław Komorowski: Uważam, że ja miałem rację, sprzeciwiając się rozwiązaniu WSI. Mam doświadczenie byłego ministra obrony i nie rozumiem tych ministrów obrony, którzy zgodzili się na to, że się niszczy wojskowy wywiad i kontrwywiad. To była hańba i głupota. Nie zgadzam się z Komorowskim. W sprawie rozwiązania WSI jedynym błędem było to, że nastąpiło to tak późno, utwierdziły mnie w tym przekonaniu choćby ostatnie wypowiedzi Dukaczewskiego. Ale jestem pod wrażeniem w jak mistrzowski sposób Komorowski rozprowadza Sikorskiego. Teraz Sikorski ma dwa wyjścia - bronić decyzji PiSu o rozwiązaniu WSI, albo przyznać rację Komorowskiemu, że wziął udział w czymś co było "hańbą i głupotą". Nawet ktoś tak elastyczny i zdeterminowany jak Sikorski nie będzie w stanie wygrać z Komorowskim tej wymiany. Jeśli zdecyduje się bronić decyzji PiSowskiego rządu, straci w w oczach "młodych, wykształconych, z wielkich miast", którzy będą musieli sobie znowu przypomnieć, że Sikorski nie tylko był lojalnym ministrem Kaczyńskiego, ale nawet zatrudniał u siebie Macierewicza i jako jego szef jest w pełni odpowiedzialny za całe zło, które Macierewiczowi mają do zarzucenia politycy i patroni Platformy. Jeśli Sikorski wybierze obronę tamtej decyzji, Komorowski mu za chwilę przyklei Macierewicza, od którego Sikorski będzie się mógł uwolnić tylko deklarując, że jako minister nie miał żadnego wpływu na to kogo mu Kaczyńscy wcisnęli do ministerstwa i co ten ktoś w nim robił. To pewnie akurat prawda, choć niekoniecznie taka, którą chce się chwalić kandydat na największy urząd w państwie. Bronienie tamtej decyzji nie przysporzy Sikorskiemu zwolenników, przyznanie racji Komorowskiemu też nie wchodzi w grę, Sikorski  musi więc szukać czegoś pomiędzy. Że decyzja była słuszna, poparła ją przecież także Platforma, a realizację spaprał Macierewicz, ale też już po tym jak Sikorski odszedł z rządu, więc  nie mógł nic poradzić i nie ma w tej sprawie sobie nic do zarzucenia. Mam nadzieję, że Komorowski da się jednak przekonać do telewizyjnej debaty, bo jestem bardzo ciekawa jak z tego wybrnie Sikorski, zmuszony przez własne ambicje do zaprzeczania swoim całkiem niedawnym decyzjom. Zobaczyć Sikorskiego zmuszonego do obrony Macierewicza - bezcenne. Sikorski spadł Komorowskiemu z nieba. Jeśli prawdą jest, że właśnie nadmierna sympatia do WSI może być jednym z argumentów wytaczanych przeciwko marszałkowi w prawdziwych wyborach, to Sikorski jako rywal w prawyborach jest bezcenny. Rywalizacja z nim pozwoli rozbroić potencjalne bomby, i to rozbroić rękami samego Sikorskiego. Bo idę o zakład, że Sikorski będzie musiał częściowo przyznać rację Komorowskiemu i przyłączyć się do krytyki, jeśli nie samej decyzji o rozwiązaniu WSI, to na pewno jej wykonania przez Macierewicza. Doradcom Komorowskiego udało się zaprząc Sikorskiego do czyszczenia mu pola przed prawdziwymi wyborami. Jestem bardzo ciekawa jak Sikorski z tego wybrnie, bo nie ma wielkiego pola manewru. Na pewno będzie zabawnie, bo "hańba i głupota" to bardzo mocne oskarżenie i trzeba na nie odpowiedzieć. Tylko nie bardzo jest jak. Kataryna

Prezydent jako komiwojażer Minister spraw zagranicznych mógł się w ten weekend szczęśliwie lansować bez zwalania kolejnego ważnego spotkania. Lans miał tym razem miejsce w Szczecinie. O neofityzmie Sikorskiego, jego dogmatycznym podejściu do metod uprawiania polityki zagranicznej, o myleniu środków z celami pisałem już kilkakrotnie w różnych miejscach (i w Salonie24, i w „Rzeczpospolitej”, i w mojej gazecie). Uparte powtarzanie przez niego fałszywych i prymitywnych schematów, mających nikły związek z rzeczywistością, budzi jednak moją irytację na takiej zasadzie, jak zawsze zirytuje mnie, gdy ktoś próbuje mnie traktować jak idiotę. Oczywiście, Sikorski może liczyć, iż spora liczba słuchających go przyjmie jego słowa bezrefleksyjnie i w tym leży jego siła. Warto jednak przyjrzeć się tym kilku zdaniom, bo doskonale pokazują sposób myślenia Sikorskiego o państwie i roli prezydenta. Oto kilka cytatów. Chcę zmusić Europę, żeby spojrzała na Polskę nowymi oczyma, ujrzała twarz nowej, otwartej Polski, która odnosi sukces i powraca na należne jej miejsce w Europie. Myślę, że te wybory mogą być wydarzeniem promocyjnym dla naszego kraju. Polska rzeczywistość jest znacznie lepsza od stereotypów o Polsce za granicą. Pytanie jest, czy wybierzemy sobie kogoś, o kim Europa powie: „O, to rzecz nowa, to coś, co nas zaskakuje, co nas zmusza do przyjrzenia się Polsce od nowa”. Uważam, że ktoś, kto już jest jakoś znany na Zachodzie, z żoną Amerykanką, to by było coś, co byłoby wydarzeniem medialnym, politycznym, intelektualnym dla Europy, co by wzbudziło zaciekawienie naszym krajem, i co by oznaczało, że taki prezydent byłby zapraszany częściej niż obecny i do niego chcieliby przyjeżdżać i zobaczyć jak Polska wygląda. O sprawie trasy Nordstreamu w pobliżu polskich portów powiedział: To kolejna sprawa w stosunkach polsko-niemieckich [...], którą udało się posunąć w kierunku realizacji naszych interesów dzięki dobrym stosunkom polsko-niemieckim. […] My pokazujemy, że trzeba mieć jasno zdefiniowane swoje interesy i trzeba mieć argumenty, i nie bać się partnera, prowadzić z nim normalną dyplomację. Walenie pięścią w stół, polityka twarda, godnościowa to PR na użytek wewnętrzny, a nie polityka zagraniczna”. Rozłożenie tego steku frazesów na czynniki pierwsze jest bolesne intelektualnie, ale może warto to uczynić pro publico bono. Pierwszy akapit: oczywiście zero konkretów w kwestii jakiegokolwiek programu politycznego. Dla Sikorskiego rola prezydenta sprowadza się do promocji kraju. Być może zatem prezydent powinien z urzędu zostawać szefem Polskiej Agencji Promocji Turystyki? W tych słowach streszcza się cała filozofia Sikorskiego i rządu, którego jest członkiem: liczy się przede wszystkim wizerunek. Ale czemu ów wizerunek miałby służyć – tego już nie wiadomo. Praca nad wizerunkiem kraju – a tak naprawdę nad wizerunkiem obecnie nim rządzących ludzi – staje się celem samym w sobie, podczas gdy wizerunek jest tak naprawdę tylko jednym ze środków prowadzenia polityki międzynarodowej (pisałem o tym sporo w innych miejscach, najobszerniej w „Rzeczpospolitej” w tekście „Realizm nie na kolanach”, więc nie będę tu powielał całej rozbudowanej argumentacji). W pojęciu Sikorskiego prezydent staje się kimś w rodzaju komiwojażera, który ma jeździć po świecie i przekonywać innych, że Polska jest fajna. Co ma z tego wyniknąć, poza dobrym samopoczuciem obwoźnego sprzedawcy – nie wiemy. Kolejny akapit jest jeszcze bardziej żenujący. Sikorski reklamuje się jako ten, którego wybór wzbudzi na świecie zainteresowanie medialne. Przepraszam bardzo – i co z tego? Czy po to naród wybiera prezydenta, żeby wzbudzić medialne zainteresowanie na świecie? I znów można zadać to irytujące zapewne dla Sikorskiego pytanie: jaka ma z tego wyniknąć korzyść dla państwa? Sikorski powiada, że jako prezydent byłby częściej zapraszany. Świetnie, bo podróżować lubi, tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego miałby to robić za nasze pieniądze w majestacie prezydenta RP. Nie trzeba też wyjaśniać, że sama większa częstotliwość wizyt zagranicznych w Polsce nie jest żadną korzyścią ani awansem. Nie jest istotne, jak często przywódcy nas odwiedzają, ale w jakim celu i co się udaje przy tej okazji załatwić. Powierzchowność oferty Sikorskiego jest nie tylko żenująca, ale porażająca. To są rozważania na poziomie szkoły średniej: jak mały Radzio wyobraża sobie prezydenturę. W kolejnym fragmencie Sikorski pozornie objaśnia, jakie są korzyści z dobrego wizerunku, twierdząc, że to dzięki dobrym stosunkom z Niemcami udało się ich nakłonić do zmiany trasy przebiegu Nordstreamu. Tyle że nie ma się specjalnie czym chwalić. To ustępstwo równie mało znaczące, co jakiś czas wcześniej rezygnacja Eriki Steinbach z zasiadania w radzie fundacji „Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie” przy jednoczesnym znaczącym zwiększeniu wpływu Związku Wypędzonych na jej działania. To tak, jakby atakujący nas bandzior łaskawie zgodził się nie dać nam po łbie bejsbolem, a tylko gumową pałką. Chwalenie się przez Sikorskiego tym, że udało się zapobiec blokadzie polskich portów, która sprawiłaby, że stracilibyśmy istotną część naszej suwerenności (każdorazowo trzeba by prosić stronę niemiecką o zgodę na wpłynięcie statku do gazoportu przez wody terytorialne Niemiec), jest żenujące. Już samo to, że wskutek inwestycji, stanowiącej dla nas i tak strategiczne zagrożenie, mogło w ogóle dojść do takiej sytuacji, dyskredytuje ministra spraw zagranicznych. No i wreszcie ulubiony motyw Sikorskiego: polityka „godnościowa” vs. polityka „realna”, czyli taka, jaką uprawia sam Sikorski. To jedno z największych intelektualnych fałszerstw ostatnich paru lat. Mówiąc w ogromnym skrócie – Sikorski stwarza a posteriori uzasadnienie dla polityki, której jedyną motywacją są względy wizerunkowe i dogmatyczna chęć odróżnienia się od poprzedników. Z góry odrzuca część narzędzi polityki międzynarodowej, które powinny mieć w niej takie samo miejsce, jak pozostałe, kwalifikując je jako „politykę godnościową”. Szczególnie zabawne, ale i bezczelne jest, że to swoich politycznych przeciwników oskarża Sikorski o motywacje wizerunkowe. Jak zapewne wiedzą niemal wszyscy czytelnicy tego bloga, jestem autorem wywiadu rzeki z Sikorskim, opublikowanego w roku 2007. Przez długi czas uważałem obecnego szefa MSZ za polityka z dużym potencjałem, wyrastającego ponad przeciętną polskiej klasy politycznej. Przyznawałem się już tutaj do błędu – Sikorski jest moim osobistym gigantycznym zawodem, a jego kolejnych deklaracji słucham z coraz większym zażenowaniem. Mogę jednak mieć tę satysfakcję, że w żadnym momencie nie byłem uprzedzony. Sikorski nie zawiódł mnie dlatego, że zmienił ugrupowanie polityczne. W ocenie jego osoby nie ulegałem żadnym odruchom bezwarunkowym. Zawiódł mnie z powodu swoich konkretnych działań (a raczej zaniechań), głoszonych poglądów, stylu uczestniczenia w polityce. Tym bardziej zatrważająca jest obserwacja notowań Sikorskiego, które wciąż są bardzo wysokie, mimo że nie trzeba wybitnej inteligencji, aby krytycznie przeanalizować choćby te jego słowa, którymi się tutaj zająłem. Może więc trzeba przyjąć, że taka jest potrzeba społeczna: mieć prezydenta komiwojażera, który będzie ładnie wyglądał w tweedowej marynarce i zrobi z Polski atrakcyjny cel państwowej turystyki dla przywódców naprawdę się liczących państw? P.S. Sprawa całkiem osobna, ale godna odnotowania. W Salonie24 zdarza się prawdziwe wyciągnięcie ręki na zgodę. Tak zachował się niedawno prof. Sadurski, od którego dostałem prywatną wiadomość, kończącą nasz zbyt ostry spór. Chciałbym za nią publicznie podziękować profesorowi, którego oczywiście chętnie zobaczę ponownie na swoim blogu. Przed chwilą odebrałem też inną wiadomość od blogera, mającego mocno odmienne poglądy od moich, który uznał, iż w swoim ostatnich wpisach przekroczył wobec mnie pewną granicę. Taka postawa zdarza się tak rzadko, że - choć na wiadomość już odpowiedziałem - i tu pragnę za nią podziękować. Panowie, wirtualnie ściskam dłonie. Przypominacie także mnie, że czasem warto ugryźć się w język, a spierać można się bez wyzwisk. Łukasz Warzecha

Izrael może być zmuszony do wymazania Europy z powierzchni Ziemi To już nie pierwsza taka informacja. Znany żydowski historyk wojskowości Martin Karfeld oświadczył, iż może nadejść dzień, gdy Izrael będzie zmuszony do eksterminacji całego europejskiego kontynentu używając wszelkiej możliwej broni włącznie z bronia nuklearną, jeśli poczuje, iż zbliża się jego upadek. Karfeld podkreślił, iż uważa Europę za wrogi cel. Informacja powyższa pojawiła się w hebrajskiej radiostacji i w środę została przełożona na arabski przez Centrum Analizy i Studiów nad Prasą. “Posiadamy setki głowic nuklearnych i pocisków, które są w stanie dosięgnąć różne cele w sercu europejskiego kontynentu, włącznie z tym, które znajdują się poza Rzymem” – powiedział Karfeld, dodając, iż większość stolic europejskich stała by się obiektem ataku żydowskich sił zbrojnych. Jeśli chodzi o Palestyńczyków, celem Izraela jest usunięcie absolutnie ich wszystkich i bez wyjątku, ale czeka się na właściwy moment. “Dwa lata temu tylko 7-8% Izraelczyków wierzyło w ostateczne rozwiązanie problemu Palestyny, dwa miesiące temu było to już 33%, a obecnie 55%”. Zdaniem historyka Izrael powinien wykorzystać każdy pretekst i każdy incydent, aby wypędzić Palestyńczyków, tak jak to miało miejsce w Deir Yassin, miejscu masakry w roku 1948. Spytany, czy nie obawia się, iz Izrael zostanie uznany za kryminalne państwo, jeśli wypędzi Palestyńczyków, Karfeld odrzekł, iż “Izrael nie dba o to, co sądzą inni” oraz przypomniał powiedzenie Moshego Dayana, który głosił, iż “Izrael musi działać jak wściekły pies, aby raczej być niebezpiecznym w oczach innych, niż samemu doznać szkód”. Bez wątpienia wypowiedź Martina Karfelda jest sondą, która ma za zadanie sprawdzić, jakie będą reakcje opinii światowej na powyższe niesłychane plany (nawet sam p. Adolf Hilter nigdy nie wyrażał się w tak jednoznaczny sposób). Rząd Izraela w każdej chwili może się jej wyprzeć i oznajmić, iż Karfeld jest np. psychopatą z żółtymi papierami albo po prostu antysemitą, który chce zaszkodzić Izraelowi. Czy Izrael może na serio myśleć o zniszczeniu Europy? Owszem, może, gdyż jest to bandyckie państwo, zamieszkałe w dużej mierze przez zdegenerowany naród i rządzone przez kryminalistów. Żydzi udowadniali już niejednokrotnie, iż dla osiągnięcia swych lucyferycznych celów gotowi są nie tylko na największe zbrodnie, ale i zdolni do podpalenia świata. Czy Izrael miałby szansę na realizację swych projektów? W normalnym świecie nie miałby nawet cienia szansy. Całe to gówniane, niezdolne do samodzielnego bytu, awanturnicze państewko można by bowiem w odwecie zniszczyć dosłownie w ułamku sekundy. Natomiast trudno jest przewidzieć, jak zareagują państwa, w których Żydzi stanowią wielki procent warstwy rządzącej. Marucha

Wiesław Zawiślak, Tajny Współpracownik komunistycznej Służby Bezpieczeństwa ponownie dyrektorem TVP - Kolorytu sprawie dyrektora z TVP dodaje fakt, że zwolnił go prezes Farfał oskarżany przez media o neonazistowskie rysy w życiorysie, a tymczasem po obaleniu „neofaszysty z LPR” szefem kadr telewizji został na nowo Zawiślak, były TW „bezpieki” rozpracowujący środowiska studentów afrykańskich i żydowskich, który na domiar złego przybrał z własnej woli złowrogo brzmiący pseudonim „Herman”… – pisze Robert Wit Wyrostkiewicz. Wyrzucony z KRUS w atmosferze skandalu. Zwolniony z TVP przez jej ex prezesa Piotra Farfała, powrócił by piastować kluczowe stanowiska w telewizji publicznej. Mowa o Wiesławie Zawiślaku, do niedawna szefie biura kadr, szkoleń i spraw socjalnych Telewizji Polskiej, a obecnie dyrektorze administracyjnym TVP. Zawiślak zasłynął jako telewizyjny czyściciel tworząc „listę 39” pracowników, których powiązał z Farfałem i których planował wyrzucić z pominięciem procedur. Nie dawno został przeniesiony „na inny odpowiedzialny odcinek” –objął funkcję dyrektora administracyjnego TVP. Czy z racji „dyrektorowania” pozyskana wiedza o wszelkich personaliach pracowników telewizji służy tylko jemu i czy jest on człowiekiem godnym zaufania? Można mieć wątpliwości, bowiem jak ustaliła „Nasza Polska” Wiesław Zawiślak był Tajnym Współpracownikiem komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Sam Zawiślak odmówił mi podczas rozmowy telefonicznej udzielenia jakichkolwiek odpowiedzi, nawet gdy zaznaczyłem, że pytania nie będą dotyczyć obecnej pracy w Telewizji Polskiej – Jako pracownik telewizji muszę pana odesłać do rzecznika prasowego TVP – powiedział Zawiślak. – Nie jest znana TVP sprawa współpracy pana Wiesława Zawiślaka z SB. Tylko tyle mogę na ten temat powiedzieć – skwitował sprawę Stanisław Wojtera, rzecznik prasowy TVP. Kolorytu sprawie dyrektora z TVP dodaje fakt, że zwolnił go prezes Farfał oskarżany przez media o neonazistowskie rysy w życiorysie, a tymczasem po obaleniu „neofaszysty z LPR” szefem kadr telewizji został na nowo Zawiślak, były TW „bezpieki” rozpracowujący środowiska studentów afrykańskich i żydowskich, który na domiar złego przybrał z własnej woli złowrogo brzmiący pseudonim „Herman”…

„Bezpieczny” student 31 lipca 1969 r., po wydarzeniach marcowych roku 68., Wiesław Zawiślak podpisał cyrograf ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Własnoręcznie napisał lojalkę: ”Zobowiązuję się do dobrowolnej współpracy z organami K.W. służby bezpieczeństwa. Fakt powyższy jak i treść wiążących się z tym rozmów zachowam w ścisłej tajemnicy. W ramach objętej współpracy obieram sobie pseudonim „Herman”. Zawiślak podjął się współpracy bez wynagrodzenia. SB tak charakteryzowała swojego TW: „egoistyczny często kierujący się własnym interesem” i stawiała na „wyeksponowanie elementów ambicjonalnych w odniesieniu do kandydata”. Zresztą według por. Zdzisława Caputy, inspektora wydziału II i oficera prowadzącego TW „Hermana” Zawiślakowi chodziło nie o pieniądze, ale parasol nad życiową drogą: „Na moją propozycję bliższej współpracy z naszymi organami Z.W. wyraził zgodę, pod warunkiem całkowitego zabezpieczenia jego osoby. Stwierdził on iż w tym względzie żadnych skrupułów moralnych nie ma, uważa tylko korzyści związane z własnym interesem” – pisał por. Caputa. Obecny dyrektor z TVP zwrócił uwagę SB tym, że będąc 1967 r. w Anglii, „nawiązał kontakt z Grydzewskim i Bormanem z redakcji „Wiadomości” i Krzysztofem Jakubowiczem z Ogniska Polskiego”. Ponadto, jak raportują akta SB, Zawiślak będąc studentem Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego interesował się problematyką „Trzeciego Świata”. Tymczasem SB zainteresowana była pozyskaniem informacji do sprawy o kryptonimie „ERAZM” dotyczącej studenta z Gujany Brytyjskiej Jehudi Webstera, podejrzewanego „o współpracę na rzecz obcych ośrodków syjonistycznych”. Przed pozyskaniem obecnego dyrektora TVP SB uznała, że „Wytypowany na kandydata W. Zawiślak, posiada bezpośrednie dotarcie do osoby fig. tak w miejscu zamieszkania jak i na uczelni, będąc jego bliskim przyjacielem”. Ponadto stwierdzono, że Zawiślak doskonale nadaje się do inwigilacji środowiska afrykańskich studentów, których z racji zainteresowań krajami „Trzeciego Świata” znał i z którymi mieszkał w domach akademickich. W teczce personalnej Zawiślaka będącej w posiadaniu IPN znajduje się kilka notatek raportujących m.in. o studentach zagranicznych w Polsce podpisanych „Zawiślak” bądź „Herman”, jednak najczęściej relacje składał ustnie na zaaranżowanych spotkaniach. SB była zadowolona ze swojego współpracownika: „od momentu nawiązania kontaktu przekazał wartościowe informacje i charakterystyki dot. znanych mu studentów afrykańskich”.

Żydzi na celowniku „Hermana” Po odebraniu zobowiązania Zawiślaka do współpracy z SB, tego samego dnia zanotowano: „Istnieją możliwości wykorzystania w/wym do kontroli „Komandosów””. W trakcie współpracy SB wysłała „Hermana” w 1970 r. do Austrii: „W/wym kilkakrotnie wyjeżdżał za granicę – przed pozyskaniem do Wielkiej Brytanii, gdzie przebywał w kołach związanych z ośrodkami emigracyjnymi, jak również w roku bieżącym z naszej inspiracji do Austrii skąd przekazał informacje ze środowiska emigracji żydowskiej przybyłej z Polski”. Podczas pobytu w Berlinie Zachodnim, do którego zrealizowania SB ułatwiła Zawiślakowi otrzymanie paszportu, „Herman” miał sprawdzić wartość przekazywanych informacji przez kandydata na TW obywatela Syrii a także dokonać „bliższego rozpoznania kontaktu obyw. Konga Paula Rick de KINA (…) z pracownikami radia Wolna Europa”. Wiesław Zawiślak od początku „służby” sprawdzał się w realizowaniu tzw. „przyjaźni operacyjnych”. Podczas reżyserowanego przez SB wyjazdu do Berlina „bezpieka” raportowała: „Z chwilą zamieszkania w wym. akademiku w sposób jak najbardziej naturalny i przypadkowy tw. nawiąże kontakt ze swym dawnym kolegą z okresu studiów w Polsce obyw. Syrii Mikhail JABOUR”. Ponadto w akademiku miał obserwować Arona Kellera podejrzewanego o współpracę CIA. Za te drobne „usługi” Zawiślak mógł korzystać z wyjazdu gromadząc w berlińskiej bibliotece materiały niedostępne w Polsce, a niezbędne mu do napisania pracy magisterskiej. Wyjazdy TW „Hermana” według SB były owocne: „(…) w Wiedniu wszedł w środowisko emigrantów żydowskich pochodzenia polskiego”. Celem numer jeden w Austrii miała być dla Zawiślaka osoba Antoniego Feldona, według SB po marcu 68 opiekuna emigracji żydowskiej pochodzenia polskiego, z którym według akt SB „Herman” nawiązał bliski kontakt.

Klub „Kontakt” Na początku lat 70. Zawiślak na zaproszenie Ali Djodariego, studenta irańskiego, wyjechał do Szwecji i Danii. Korzystając z nadarzającej się okazji SB wytyczyła „Hermanowi” zadanie: „systematyczne rozpoznanie i penetracja na terenie Szwecji i Danii studentów cudzoziemców przybyłych z KDL-i, w tym szczególnie z Polski, którzy nawiązują kontakt lub pozostają w zainteresowaniu policji oraz innych służb specjalnych”. SB precyzowała cel wizyty Zawiślaka: „wejście w środowisko emigracji-obywateli żydowskich przybyłych z Polski grupujących się w klubie „Kontakt” w Kopenhadze. Wykorzystując fakt, iż w czasie wydarzeń marcowych w 1968 roku t.w. utrzymywał kontakty z grupą komandosów, wejście w krąg interesujących nas osób nie sprawi wym. trudności, a pozwoli jednocześnie na rozpoznanie działalności klubu oraz jego powiązań z terenem Polski”. Zadanie o takim charakterze, sformułowane na piśmie „Herman” przyjął składając pod nim podpis. Warto wyjaśnić, że Zawiślak miał na swoim koncie epizod marcowy. Według notatek SB spisanych po wyjaśnieniach „Hermana” Zawiślak po powrocie z Anglii 28 lutego 1968 r. dnia 10 marca jechał do swojej sympatii do Krakowa, studentki na Uniwersytecie Jagiellońskim (późniejszej żony). Zabrał się z nim samochodem kolega ze studiów Leszek Kołodko, którego celem – o czym Zawiślak miał nie wiedzieć – było nawiązanie łączności pomiędzy studentami UW i UJ w kontekście wydarzeń marcowych. W związku z tym incydentem Zawiślak trafił do aresztu na 10 dni, jednak był to dobry argument dla SB, aby wprowadzić go w środowisko „komandosów” jako człowieka godnego zaufania.

Od ZSP do TVP Zawiślak zaczynał od działalności w harcerstwie. W latach 1963-70 należał do ZMS. Do ZSP od 1964 do 1971 r. Był działaczem ZSMP. Do PZPR wstąpił w 1975 r., w którym został wyrejestrowany jako TW „Herman”. Na pierwszym wyjeździe do Wielkiej Brytanii zarabiał jak przystało na studenta sprzątaniem i pracami fizycznymi. Jednak w kraju popadł w konflikt z prawem. Wyrokiem sądu powiatowego dla miasta stołecznego Warszawy z dnia 8 listopada 1968 (przed zwerbowaniem) został skazany na karę 6 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata za to, że od studenta Haitii Jean Claud pożyczył samochód, sfałszował umowę mającą świadczyć, że auto jest jego własnością i samochód marki „Volkswagen” sprzedał za 30 tysięcy złotych. Po studiach w 1971 r. Zawiślak pracował w firmie „Meghazet”. Następnie w 1973 został zatrudniony w Komendzie Głównej Ochotniczych Hufców Pracy Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. W 1975 r. Zawiślak pracował w biurze współpracy z zagranicą Ministerstwa Pracy i Płacy na kierunku RWPG. Na początku lat 80. został nawet doradcą przewodniczącego ZSMP, którym był Jerzy Jaskiernia, późniejszy minister sprawiedliwości w rządzie Józefa Oleksego. W 1983 r. przebywał na studiach doktoranckich w Instytucie Stosunków Międzynarodowych w Moskwie, a w 1984 został doktorem nauk ekonomicznych. Rok później pracował w Urzędzie Rady Ministrów w Biurze ds. Młodzieży. Jeszcze w 1989 r. Zawiślak pracował w Komitecie ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej jako doradca przewodniczącego. Co ciekawe, przewodniczącym Komitetu był wówczas Aleksander Kwaśniewski. Jak wykazała kontrola NIK w 1991 r. Komitet ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej w roku 1989 zawiązał z Związkiem Socjalistycznej Młodzieży Polskiej spółkę “Juwentur” SA, na konto której przelano 945 mln zł (suma po uwzględnieniu wzrostu kurs dolara o prawie 100 proc.), o 445 mln zł więcej niż wynosiły zobowiązania. Po latach minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zarządził wszczęcie śledztwa w tej sprawie. O Zawiślaku zrobiło się znowu głośno kiedy w 2008 r. Roman Kwaśnicki – odwołany z Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego za liczne nieprawidłowości i nepotyzm – wydawał zarządzenia już po swojej dymisji. Były one antydatowane. W ich preparowaniu miał mu pomagać właśnie Wiesław Zawiślak, który był zastępcą dyrektora organizacyjno-prawnego KRUS. Przed pracą w Kasie Zawiślak kierował już kadrami w TVP, ale ze stanowiska odwołał go ówczesny prezes Piotr Farfał. Z poparciem członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Borysiuka, wieloletniego działacza PZPR, wrócił w 2009 r. na stanowisko szefa kadr Telewizji Polskiej, który nie tylko mógł wpływać na zatrudnienie, ale posiadał dostęp do wszelkich danych osobowych o każdym pracowniku telewizji publicznej, rodzaju umów, zarobkach, stanie rodzinnym… Ostatnio (według naszego informatora, na skutek wiadomości o przeszłości Zawiślaka) został przeniesiony na inne, niewiele mniej eksponowane stanowisko dyrektora administracyjnego, co wiąże się m.in. z wydawaniem wszelkich przepustek, wejść pracowników i ich gości na teren TVP, rozdzielaniem pokoi, kontrolą pomieszczeń i ich wyposażenia, instalacji, a więc również sieci komputerowej. W listopadzie 1975 r. SB postanowiła rozwiązać współpracę z TW „Hermanem”. Akta „bezpieki” informowały, że z racji pracy w Ministerstwie Pracy i Płacy stracił kontakt ze studentami obcokrajowcami, którymi interesowała się „esbecja”. Wieńcząc współpracę z Zawiślakiem sformułowano ciekawe zdanie: „Doniesienia pisał sam. Na spotkania przybywał punktualnie. Może być wykorzystany w okresie „W””. (stanu wyjątkowego – dop. Redakcji) Czy cała kariera Wiesława Zawiślaka była sterowana przez służby? Tego nie wiemy. Jednak warto postawić pytanie czy przejęcie władzy w mediach publicznych na podstawie niepisanego porozumienia PiS – SLD nie odbije się czkawką dla partii braci Kaczyńskich. W każdym razie, być może również na skutek tego artykułu, obecny prezes TVP Romuald Orzeł, będzie musiał zastanowić się co dalej i jacy ludzie na nowo obejmują stery w dowodzonej przez niego telewizji.

Robert Wit Wyrostkiewicz

IPN: Profesor Jerzy Dietl to TW “Kowalski” Prof. Jerzy Dietl, działacz Solidarności, uczestnik obrad Okrągłego Stołu, senator I kadencji wybrany z łódzkiej listy Komitetu Obywatelskiego, były wykładowca UŁ, był tajnym współpracownikiem SB oraz kontaktem operacyjnym I departamentu MSW – twierdzi dr Sebastian Pilarski, archiwista w łódzkim oddziale IPN. Pilarski napisał o tym w przypisach swojej książki “Służba Bezpieczeństwa wobec przemian politycznych w latach 1988-1990″, która właśnie została wydana. - Zachowały się mikrofilmy, na których jest 100 stron dokumentów, świadczących o współpracy Dietla z SB, w tym relacje ze spotkań z oficerem prowadzącym – mówi Pilarski. – Brak jest zobowiązania do współpracy i dokumentów potwierdzających, że za swoją działalność otrzymywał pieniądze. Nie wiadomo też, w jaki sposób pozyskano Dietla, czy np. zastosowano szantaż. Nie można wykluczyć, że motywem podjęcia współpracy była chęć robienia kariery naukowej i możliwość wyjazdów za granicę. Jak mówi archiwista, oficer bezpieki w Poznaniu stwierdził w notatce, że “Kowalski” jest “jednostką prawdomówną, obiektywną, przestrzegającą dyscypliny współpracy i przestrzegającą zasad konspiracji.” Prof. Jerzy Dietl zaprzecza, że współpracował z SB. – I nie mam zamiaru tego szerzej komentować – powiedział nam. – Ci, którzy mnie znają, wiedzą jak było, a zdanie tych, którzy mnie nie znają, jest mi obojętne.

Z dokumentów wynika, że współpraca Dietla z bezpieką zaczęła się w 1959 r. w Poznaniu, kiedy pracował jako adiunkt w Akademii Handlowej. Został zarejestrowany pod pseudonimem Kowalski. SB oczekiwała informacji na temat środowiska naukowego. Współpraca ta, według archiwisty, trwała do 1967 r., później TW “Kowalskiego” przejęła SB w Łodzi – w czerwcu 1970 r. Miał przekazywać informacje o ekonomistach pochodzenia polskiego poznanych za granicą lub przyjeżdżających do Polski. – Zachowała się notatka ppłk. Tadeusza Kolczyńskiego z sierpnia 1973 r., z której wynika, że oficer rozmawiał z “Kowalskim” w kawiarni “Teatralna”, a potem w lasku koło Pabianic – mówi dr Pilarski. - “Kowalski” podał nazwiska i charakterystyki dziesięciu ekonomistów, obcokrajowców, którymi SB powinna się zainteresować. Jedną z tych osób SB uznała za wartą rozpracowania. Czy doszło do tego, nie wiadomo. Ale dla SB nawet drobna informacja miała znaczenie. Według dokumentów, współpraca prof. Dietla z łódzką bezpieką zakończyła się w 1974 r. W 1978 r. został pozyskany przez departament I MSW jako kontakt operacyjny “Koda”. – Jako doradca fundacji rolniczej przy Episkopacie, współpracującej z USA, miał dostarczyć MSW opracowanie dotyczące polskiego rolnictwa – mówi dr Pilarski. – Nie udało mu się, bo ks. Orszulik bardzo pilnował tego projektu. Oficer MSW bywał w domu Jerzego Dietla w Żabiczkach. Z dokumentów wynika też, że “Koda” spotykał się z oficerem prowadzącym w warszawskich hotelach. W 1980 r. Jerzy Dietl wstąpił do Solidarności. Odmówił poparcia stanu wojennego podczas swojego wykładu na Uniwersytecie Łódzkim. Zabroniono mu wykładać. Sam stał się przedmiotem rozpracowywania przez SB w ramach sprawy “Doradca”. Informacje na jego temat przekazywał bezpiece kontakt obywatelski “Sonab”, pracujący na wydziale ekonomicznym UŁ. W 1983 r. Dietlowi wstrzymano paszport. Trzy lata później bezpieka wyrejestrowała go za nawiązanie kontaktów z opozycją. Prezydent Jerzy Kropiwnicki, były działacz opozycyjny, nie chce komentować tej sprawy. Z rezerwą podchodzi do niej Stefan Niesiołowski, wicemarszałek Sejmu, też były opozycjonista: – Musiałbym zobaczyć materiały, żeby się wypowiedzieć. IPN wykazuje ostatnio wielką aktywność w ujawnianiu agentów. – Prof. Dietl miał jak widać w swoim życiu dwa okresy: ciemny i jasny – mówi mec. Rafał Kasprzyk, były działacz opozycyjny, uczestnik Okrągłego Stołu. – Ja go znam jako inteligentnego, zaangażowanego w sprawy opozycji człowieka. Jerzy Dietl ma 82 lata. W roku 2005 podczas wyborów prezydenckich był w regionalnym komitecie honorowym Donalda Tuska. Jest prezesem Fundacji Edukacyjnej Przedsiębiorczości w Łodzi i wykładowcą Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu.

Czerwone dynastie: Klan Komarów – Jerzy Robert Nowak Zdumiewające są dzisiejsze wpływy ludzi wywodzących się z rodzin pracowników bezpieki, PRL-owskiego wywiadu czy stalinowskiej informacji wojskowej. Wacław Komar, ojciec znanego publicysty Michała Komara, byłego prezesa Spółdzielni Wydawniczej “Czytelnik”, byłego redaktora naczelnego “Sztandaru Młodych” i prezesa Unii Wydawców Prasy, był związany z Komunistyczną Partią Polski od najmłodszych lat. Zanim przybrał miano Wacław Komar, pierwotnie nazywał się Mendel Kossoj – był synem Dawida Kossoja.

Partyjny kat Szybko “sprawdził się” jako człowiek o skrajnie bezwzględnej naturze, zdolny do wykonywania bez wahania wyroków śmierci na wszystkich, którzy groźnie narazili się partii komunistycznej. We wspomnieniach dla KC PZPR chlubił się: “27 lipca 1926 wspólnie z Feliksem Dziobatym i Pikusiem zabiłem prowokatora Bendera. (…) 18 października 1926 zabiłem prowokatora Kostka. (…) W listopadzie 1926 tow. (Alfred) Lampe wysłał mnie z ramienia partii do organizacji zabójstwa prowokatora w Zagłębiu Dąbrowskim. (…) 10 maja zabiłem prowokatora Niewiarowskiego” (cyt. za: P. Gontarczyk, Dąbrowszczacy – żołnierze Stalina, “Rzeczpospolita” z 12-13 maja 2007 roku). Po dokonaniu wspomnianych morderstw jako zasłużony już “kat partyjny” został przerzucony do “szkoły wojskowej” do Związku Sowieckiego. Tam właśnie “trafił do OGPU-NKWD” (wg P. Gontarczyk, Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy (1941-1944), Warszawa 2003, s. 38). Stamtąd został przerzucony na robotę wojskową – czyli szpiegowską – do Niemiec i Polski. Bez skrupułów prowadził więc na rzecz Kremla najbardziej nikczemne działania wymierzone przeciwko krajowi, z którego się wywodził.
Po wykonaniu zleconych zadań Mendel Kossoj wyjechał, by uczestniczyć w wojnie domowej w Hiszpanii po stronie “czerwonych”. Był tam oficerem wywiadu sztabu Brygady Międzynarodowej im. J. Dąbrowskiego. W 1940 r. jako agent sowieckiego wywiadu Kossoj trafił do Wojska Polskiego we Francji (wg P. Gontarczyk, Polska Partia…, s. 49). W 1945 r. został mianowany zastępcą szefa Polskiej Misji Wojskowej we Francji. Skierowany do kraju został nominowany 20 grudnia 1945 r. na szefa Oddziału II (wywiadowczego) Sztabu Generalnego WP w stopniu pułkownika. 17 grudnia 1946 r. Komar (Kossoj) został mianowany generałem brygady. 20 czerwca 1947 r., pozostając dalej szefem II Oddziału WP, został naczelnikiem Wydziału II Samodzielnego (wywiad) Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, przekształconego 17 czerwca tegoż roku w Departament VII (wywiad) MBP, którego dyrektorem był Komar do 31 maja 1950 roku. Według “Słownika biograficznego działaczy polskiego ruchu robotniczego” (t. 3, Warszawa 1992, s. 252): “Był to wypadek bez precedensu w powojennej Polsce, iż szefem wywiadu wojskowego i politycznego była ta sama osoba”.

Wielbicielka rewolucji październikowej Warto teraz wspomnieć o najbliższej rodzinie Wacława Komara (M. Kossoja). Jego żona Maria Komar (a właściwie Riva Cukierman) była funkcjonariuszką partii komunistycznej, “czyli pobierała pieniądze z centrali moskiewskiej” (wg L. Żebrowski, Ludzie UD – trzy pokolenia, “Gazeta Polska” z 30 września 1993 roku). Riva Cukierman była skrajnie fanatyczną komunistką. Konsekwentnie podawała fałszywą datę urodzenia, zmieniwszy ją dla szczególnego uczczenia przewrotu bolszewickiego w 1917 roku, z którym maksymalnie się identyfikowała. Wyznała w jednej z ankiet: “(…) będąc już na pracy w Komunistycznym Związku Młodzieży, zaczęłam używać daty Rewolucji Październikowej jako daty mego urodzenia. (…) I tę to datę mam w moich dokumentach oficjalnych po dzień dzisiejszy” (cyt. za L. Żebrowski, Zakłamane święto komunistyczne, “Nasz Dziennik” z 22 lipca 2004 r.). L. Żebrowski komentował te zwierzenia Rivy Cukierman słowami: “Ta tradycja miłości do partii nie znikła również po wojnie, podjęło ją bowiem nowe pokolenie. Na przykład Jacek Kuroń wyznał swej dziewczynie: ‘kocham cię prawie tak bardzo, jak partię’”.
Według L. Żebrowskiego, “w bezpiece była prawie cała jego [W. Komara - J.R.N.] rodzina w linii męskiej: brat Antoni i ojciec, który mimo podeszłego wieku został windziarzem w MBP. Tam nawet windy musiały mieć swoje zaufane ‘oczy i uszy’ (…)”.

Tropiciel “wrogów ludu” Na czele II Oddziału Komar zajmował się m.in. przerzutem broni dla greckiej partyzantki komunistycznej, a także szkoleniem wojskowym partyzantów greckich w Polsce (wg P. Siergiejczyk, Dzieci i wnuki Smierszy, “Nasza Polska” z 6 lutego 2007 r.). Kierowany przez Komara II Oddział ze szczególną wprawą “zajmował się niszczeniem polskich środowisk politycznych na wychodźstwie” (wg P. Gontarczyk, Dąbrowszczacy…). Korzystał przy tym z pomocy innych dąbrowszczaków, w dużej mierze pochodzenia żydowskiego, dobrze zorientowanych w stosunkach na Zachodzie. Szczególnie wielką gorliwość w tropieniu “wrogów ludu” Komar zaczął przejawiać we wrześniu 1949 r. w związku z likwidacją tzw. odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego. Pisał o tych działaniach Komara Paweł Piotrowski w tekście o historii wywiadu PRL opublikowanym w “Gazecie Polskiej” z 4 października 2006 roku. Stwierdził tam m.in., iż: “Komar rozpoczął w Oddziale II czystki, których ofiarą padło 86 oficerów, w tym 25 przedwrześniowych, 12 byłych akowców i 49 z powodu niemożności sprawdzenia ich przeszłości”. Wykazana przez W. Komara czujność ideologiczna niewiele pomogła w nowej sytuacji z 1950 roku. Komara przeniesiono na stanowisko głównego kwatermistrza WP. Był to pozorny awans wskazujący na wyraźną nieufność wyższych władz do niego. W końcu doszło do aresztowania go w listopadzie 1952 r. pod zarzutem rzekomego trockizmu i szpiegostwa na rzecz państw zachodnich. W czasie śledztwa, by ratować własną skórę, składał niezwykle wylewne zeznania, pogrążając dawnych przyjaciół, począwszy od wkrótce potem aresztowanych jego zastępców: płk. Witolda Ladera i płk. Stanisława Flaty. Zeznawał: “Na drogę zdrady, na drogę spisku i szpiegostwa zaszedłem wskutek mych trockistowskich nacjonalistycznych i titowskich poglądów, które pokrywały się z krecią robotą i polityką Spychalskiego. (…) Spychalski postawił sprawę jasno, że o polskość Polski trzeba walczyć, aby walczyć, trzeba mieć siłę, a siłą jest armia. (…) Powiedział mi, że w KC tacy ludzie jak Gomułka, Kliszko, Feder, Bieńkowski, Modzelewski i Dłuski – są tą siłą w KC, którzy walczą o słuszną sprawę” (cyt. za: B. Urbankowski, Czerwona msza, Warszawa 1998, s. 217). Rozpaczliwie próbując się ratować, Komar poza obfitymi zeznaniami sypiącymi na innych “zdobył się” na maksymalnie udawaną samokrytykę, wyznając: “Zrozumiałem ogrom zdrady i ohydę mojego życia (…) zbrodni przeze mnie popełnionych nikt nie cofnie. Postanowiłem prawdę o mojej zbrodniczej działalności spiskowo-szpiegowskiej opowiedzieć, by w ten sposób choć w minimalnej dozie przyłożyć się do naprawienia tego zła, co zrobiłem, przyłożyć się do walki z nią, do walki z agentami imperializmu” (cyt. tamże, s. 217-218). W nowej sytuacji po śmierci Stalina Komar został zwolniony z więzienia pod koniec 1954 r., a w sierpniu 1956 r. mianowany dowódcą KBW. Później odsunięty za stanowiska wraz ze wzrostem wpływów Moczara. Znamienne, że w okresie po 1989 r. tendencyjna historiografia wybielała rolę Komara, przedstawiając go niemal wyłącznie jako ofiarę stalinizmu, a zupełnie przemilczając jego rozmaite szkaradne wieloletnie usługi dla stalinizmu w okresie przedwojennym i powojennym. Starannie przemilczano również fakt jego tak wylewnych zeznań, które niebezpiecznie obciążyły rozlicznych znajomych i przyjaciół. Jaskrawym przykładem zafałszowywania historii był obszerny tzw. Apel Antygony w obronie dąbrowszczaków (“Gazeta Wyborcza” z 25 kwietnia 2007 r.), gdzie wyliczono wyłącznie zasługi W. Komara w wojnie domowej w Hiszpanii i w czasie walk w II wojnie światowej, przemilczając jego rozliczne inne działania w służbie stalinizmu.

Awanse młodego Komara Okres po 1989 r. przyniósł błyskawiczną karierę syna W. Komara, dziennikarza Michała Komara związanego z michnikowcami. Tego typu koneksje zapewniły młodemu Komarowi błyskawiczne awanse – kierownictwo Spółdzielnią Wydawniczą “Czytelnik”, gazetą “Sztandar Młodych”, który zbankrutował pod jego zarządem, i wreszcie Unią Wydawców Prasy, gdzie jako zastępcę zyskał jednego z michnikowców – Seweryna Blumsztajna. Wyraźnie opowiada się po stronie związanego z “Gazetą Wyborczą” obozu, m.in. w agresywny sposób atakując lustrację i IPN. Szczególnie drastycznym przykładem jego wystąpień tego typu była publikowana przezeń w “Newsweeku” z 31 grudnia 2006 r. skrajnie karykaturalna “modlitwa poranna młodego pracownika IPN”, szkalująca motywy działania IPN. Michał Komar ożenił się w 1970 r. z Ewą Łapką. Krzysztof Mętrak opisywał w swym dzienniku przyjęcie ślubne tych dwojga w hotelu Bristol 24 października 1970 r. jako “melanż prywatnej inicjatywy z byłymi funkcjonariuszami” (wg K. Mętrak “Dziennik 1969-1979″, Warszawa 1997, s. 38). W 1991 r. Ewa Komar została dyrektorem i współwłaścicielem, wspólnie z Jerzym Łapką, Fabryki Zapachów i Aromatów Mrowna. W 2006 r. wyszła obszerna, ponad 300-stronicowa książka “Władysław Bartoszewski. Wywiad rzeka”, przygotowana przez M. Komara. Była to niezwykle zakłamana książka-panegiryk pisana “na klęczkach”, z pominięciem wszystkich spraw bardzo niewygodnych dla Bartoszewskiego jako interlokutora Komara. Michał Komar pominął np. całkowitym milczeniem sprawę niegodnego, jakże biernego zachowania się Bartoszewskiego w izraelskim Knesecie w momencie, gdy grupa izraelskich posłów oszczerczo zaatakowała Naród Polski za rzekome współdziałanie z Niemcami w mordowaniu Żydów. Niedługo po sesji Knesetu nadeszły do “Rzeczpospolitej” listy od Żydów oburzonych na antypolskie zachowanie w Knesecie, m.in. Abrahama Wagemana z Tel Awiwu i Samuela Dombrowskiego z Düsseldorfu. Ci uczciwi Żydzi zaprotestowali, podczas gdy W. Bartoszewski, minister Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, zachował haniebną bierność w czasie antypolskich wyzwisk w Knesecie, siedząc cały czas biernie, “ani be, ani me, ani kukuryku”, jak mawia L. Wałęsa. Prof. Jerzy Robert Nowak

Czerwone dynastie: Chajn trząsł Ministerstwem Sprawiedliwości – Jerzy Robert Nowak Jednym ze szczególnie widocznych symptomów patologii awansów w naszym życiu publicznym jest szczególna kariera rodu Kraśków w telewizji publicznej. Protoplastą tego klanu był osławiony Wincenty Kraśko, przez lata sekretarz KC PZPR ds. kultury. Kraśko wyróżniał się zarówno swymi dogmatycznymi poglądami, jak i skłonnościami do autorytarnego dyrygowania kulturą. Nader typowa pod tym względem była jego broszura z 1968 r. “Głos w dyskusji przedzjazdowej”, ostro piętnująca “krnąbrnych” literatów. Słynny pisarz i publicysta Stefan Kisielewski (Kisiel) tak skomentował udział Wincentego Kraśki w nikczemnej nagonce na twórców w 1968 r.: “(…) jak powiedział towarzysz Kraśko, kultura polska nie skorzysta z naszych usług. Znalazł się właściciel polskiej kultury – przerażony osioł” (S. Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996, s. 16). Bardzo duże wpływy Kraśki w sferze kultury ułatwiły karierę jego potomków w szczególnie atrakcyjnej jej dziedzinie – publicznej telewizji. Ciekawie opisała to dziennikarka “Tygodnika Solidarność” (nr z 19 listopada 2004 r.) Marzanna Stychlerz-Kłucińska w tekście “Kraśko i inni”, stwierdzając m.in.: “Kolejnym charakterystycznym zjawiskiem w TVP jest pokoleniowość, dziedziczenie stanowisk. Władza przechodzi z ojca na syna, a potem pałeczkę przejmują wnuki. Wystarczy, że przez jakiś czas senior rodu pełnił jakąś ważną funkcję. Klasycznym przykładem jest tu familia Kraśków. (…) Rodzina Kraśków stanowi jakby oddzielną instytucję w TVP. Początek dynastii dał Wincenty Kraśko, sekretarz KC PZPR ds. kultury. Wszystko, co szło na antenę, było z nim konsultowane. Wkrótce w dziale kultury w TVP pojawił się młody Kraśko [Tadeusz - J.R.N.], przed kilku laty jeszcze młodszy [Piotr Kraśko - J.R.N.]. Średni Kraśko był człowiekiem kochliwym i zmieniał partnerki. Ale miał ludzkie odruchy, wszystkie byłe żony oraz liczne przejściowe przyjaciółki nadal pracują w TVP i jakoś – mówią moi rozmówcy – w tym sobie w miarę bezkonfliktowo funkcjonują. To swoisty fenomen. W ślad familii Kraśków poszli inni. (…) Jedna z większych telewizyjnych rodzin wraz z ‘przyległościami’, czyli dziećmi, kuzynami, kochankami oraz bliższymi i dalszymi znajomymi – wg Michała Mońki (dziennikarza związanego z ‘Solidarnością’) – liczy 64 osoby”. Zarówno Tadeusz Kraśko (syn), jak i Piotr Kraśko (wnuk) nie odznaczali się szczególnymi zdolnościami, wręcz przeciwnie. Nadrabiali świetnym zadomowieniem się w “układach” i bardzo umiejętnym przystosowywaniem się do panujących w TVP reguł poprawności politycznej – zawsze płynęli z prądem. Nader typowa była pod tym względem wydana w 1992 r. w warszawskim lewicowym wydawnictwie BGW książka Tadeusza Kraśki “Pasjans telewizyjny”. Książka zawierała wybór zwierzeń licznych znanych dziennikarzy, wyraźnie zdominowanych przez starych wyjadaczy komunistycznej maści. Wśród “bohaterów” książki Kraśki znaleźli się m.in.: były prezes Radiokomitetu Włodzimierz Sokorski, osławiony prezes Radiokomitetu w czasach Edwarda Gierka Maciej Szczepański (zwany “krwawym Maciejem”), stalinowski pieniacz Zygmunt Kałużyński, byli długoletni tajni współpracownicy SB: prezes Radiokomitetu za rządu Tadeusza Mazowieckiego Andrzej Drawicz i Andrzej Szczypiorski, komunistyczni propagandyści: Zygmunt Broniarek i Adam Bronikowski. Kraśko nie zapomniał również o nagłośnieniu w swej książce takich osób znanych ze skrajnej lewicowej tendencyjności, jak: Aleksander Małachowski, Olga Lipińska czy Kazimierz Kutz i Janusz Rolicki. W 1991 r. Tadeusz Kraśko wydał szczególnie zakłamaną książkę “Początek raz jeszcze. Z Andrzejem Szczypiorskim rozmawia Tadeusz Kraśko”. Było to pełne panegiryzmu wysławianie osoby A. Szczypiorskiego, znanego z histerycznych ataków na polskość i patriotyzm (stachanowca antypolonizmu) i na wartości chrześcijańskie, jak się później okazało, wieloletniego agenta SB. Kraśko bezkrytycznie nagłośnił w swej książce m.in. godne barona Münchausena samochwalcze opowieści Andrzeja Szczypiorskiego o tym, jak się “heroicznie” opierał bezpiece, jakim to był nonkonformistą i jak sam Kiszczak usprawiedliwiał się przed nim z jego internowania (s. 126). Kraśko nie zdobył się ani razu na próbę podważenia kłamstw Szczypiorskiego przez przypomnienie jego sławetnych proreżimowych wyczynów propagandowych. W rezultacie tolerowania wszystkich zafałszowań Szczypiorskiego pisana “na klęczkach” książka Kraśki jest faktycznie tylko kłamliwym “śmieciem”. W 1995 r. T. Kraśko wydał bezkrytyczny, arcynudnawy wywiad z Jerzym Turowiczem “Wierność” (Poznań). W 1998 r. wydana została kolejna pełna zakłamania książka Kraśki “Czas skorpionów” stanowiąca w dużej części miniportrety różnych pisarzy. Znów znalazł się tam m.in. panegiryczny portret pisarza-agenta A. Szczypiorskiego, o którym Kraśko napisał m.in.: “W jego stylistyce nie ma ani jednego zbędnego znaku, to krystalicznie czysty wyraz myśli”. Dodajmy: myśli antypolskiej, antychrześcijańskiej, agenturalnej! Podobnymi pochwałami obdarzył również innego agenta SB Andrzeja Drawicza, od jesieni 1989 r. do końca 1990 r. głównego hamulcowego prawdziwych zmian w telewizji. Z jakim rozrzewnieniem Kraśko pisał o Drawiczu: “Był mądrym, dobrym i szlachetnym człowiekiem. (…) Wielu go kochało, niewielu rozumiało, małowierni potępiali”. Dodajmy, że w książce Kraśki znalazł się panegiryk o pisarzu Jerzym Kosińskim. Kraśko ogromnie wysławiał nawet jego najbardziej antypolską, paszkwilancką książkę “Malowany ptak”, wychwalał jej rzekomą “ponadczasową, biblijną narrację” (s. 130). W ślady dobranego dziadka i ojca poszedł również najmłodszy z rodu Kraśków, telewizyjny redaktor Piotr Kraśko. Już jako korespondent TVP w Stanach Zjednoczonych na początku naszego stulecia okazał się absolutnym nieudacznikiem. Brutalnie obnażył wszystkie jego słabości merytoryczne i warsztatowe świetny znawca spraw Stanów Zjednoczonych i tamtejszej Polonii Zbigniew K. Rogowski. W tekście “Kraśko, niewypał w eterze” (“Nasza Polska” z 20 marca 2005 r.) Rogowski pisał o Kraśce: “Kolejny personalny niewypał. Donosi o jakichś marginalnych, peryferyjnych wydarzeniach, nie ma dojścia do ludzi politycznego establishmentu, nie dostrzega 10-milionowej Polonii, więc nic nie wie o jej życiu politycznym, na co dzień unika jak ognia relacji o zjawisku antypolonizmu. Szczególnie za brak obu tych tematów w korespondencjach Kraśki skarżyli mi się Polacy oglądający programy TVP za pośrednictwem TV Polonia. Zauważmy, że jak na medium wizualne Kraśko prezentuje się niekorzystnie: obcy akcent wymowy, słaba dykcja (proponuję kurs na I roku szkoły teatralnej)”. Skrajne braki merytoryczne i fachowe młody Kraśko nadrabia podobnie jak jego ojciec Tadeusz gorliwością w atakowaniu tych, których trzeba (zgodnie z regułami “poprawności politycznej”). 18 września 2002 r. P. Kraśko “zabłysnął” jako redaktor prowadzący wzmożony atak paszkwilancki na Radio Maryja w telewizyjnym programie “Oblicza mediów”. Kariera telewizyjna obu Kraśków świetnie pokazuje, do jakiego stopnia w telewizji publicznej (!) nie liczy się autentyczny talent (którego obu Kraśkom ewidentnie nie dostaje), lecz tylko rodowód z “dobrej”, czerwonej rodzinki. Do bardziej wpływowych postaci ostatnich czasów należy chyba świadomie mało nagłaśniany Józef Chajn. Przez wiele lat po 1989 r. był sekretarzem Fundacji Batorego, mającej potężne oddziaływanie w różnych sferach życia. Józef Chajn był tam swego rodzaju “szarą eminencją” wpływającą na odpowiednią selekcję osób i instytucji, które sponsorowane były z pieniędzy fundacji. Dziś Chajn jest zastępcą dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie.

Rzecz znamienna, na tak ważnym stanowisku w liberalno-lewicowej Fundacji Batorego znalazł się syn jednego z najwyższych “czerwonych prominentów”. Jego ojciec Leon Chajn był stalinowskim dzierżymordą, który faktycznie trząsł całym Ministerstwem Sprawiedliwości. Ten żydowski komunista, znakomicie współdziałający z tak przemożnymi wówczas Jakubem Bermanem i Hilarym Mincem, decydował o wszystkim w resorcie, w niczym nie licząc się z figurantem – ministrem sprawiedliwości Henrykiem Świątkowskim. Jak pisał Wacław Barcikowski w swych wspomnieniach z owych lat: “(…) faktycznym kierownikiem Ministerstwa Sprawiedliwości był Leon Chajn” (W. Barcikowski “W kręgu prawa i polityki”, Katowice 1988, s. 142). Chajn, który samowolnie podporządkował sobie sądy i prokuratury, ponosi ogromną odpowiedzialność za dyktowanie bezwzględnych wyroków w sfabrykowanych stalinowskich procesach w Polsce. Nader typowe pod tym względem były jego kategoryczne stwierdzenia w broszurze wydanej w 1947 roku: “Są jeszcze prokuratorzy, którzy zdradzają zbytek gorliwości formalnej przy przetrzymywaniu zbirów z NSZ. Najwyższy czas skończyć z tym marazmem i dobrym sercem w stosunku do bratobójców!” (L. Chajn “Trzy lata demokratyzacji prawa i wymiaru sprawiedliwości”, Warszawa 1947, s. 76-77). Zaiste, dość szczególna była to sprawiedliwość! Aby przerwać “niepotrzebne” liczenie się ze zbędnymi formalnościami (czytaj: regułami prawa), Chajn wzywał do przyspieszonych czystek. Już w kwietniu 1946 r. podczas dyskusji w Krajowej Radzie Narodowej Chajn gromko piętnował, że w polskim sądownictwie jest zbyt wiele starych kadr sędziowskich i prokuratorskich, akcentując: “Chcielibyśmy (…) wprowadzić do sądownictwa nowy strumień krwi społecznej (…)” (cyt. za: A. Rzepliński “Sądownictwo w PRL”, Londyn 1990, s. 31). I rzeczywiście, wprowadzono całą masę nowych sędziów “dokształconych” w przyspieszonym tempie, którzy bez skrupułów wydawali krwiożercze wyroki zgodnie z życzeniami zwierzchników. Ulegli wobec Chajna sędziowie doprowadzali do skazywania na długoletnie okresy więzienia na podstawie fałszywych dowodów. Dodajmy, że Leon Chajn jako agent komunistyczny został oddelegowany do Stronnictwa Demokratycznego po to, by intrygami i podstępami jak najmocniej podporządkować SD partii komunistycznej (od 1945 do 1961 r. Chajn był sekretarzem generalnym SD, a później jego wiceprzewodniczącym). Szokujące, że syn tego stalinowskiego dzierżymordy i podłego komunistycznego agenta w SD zajmował po 1989 r. jedno z bardziej wpływowych stanowisk w polskim życiu publicznym. Nie byłoby problemu, gdyby chodziło o przypadek odosobniony, gorzej, gdy mamy całą jakże szeroką gamę tego typu przypadków, od Włodzimierza Cimoszewicza po Stefana Mellera. prof. Jerzy Robert Nowak

Czerwone dynastie: Rodzina Bierutów Potomkowie najgorszych nawet komunistycznych zdrajców Polski, w tym stalinowskich prominentów, na ogół świetnie usadowili się na wpływowych stanowiskach także po 1989 roku. Co najważniejsze, nie odczuwają przy tym najwyraźniej żadnych skrupułów z powodu win swoich rodzicieli wobec Narodu, a bywa, że jeszcze dziś mentorsko pouczają Polaków, tak mocno skrzywdzonych przez ich ojców. Bolesław Bierut bez wątpienia zasłużył sobie na miano “największego targowiczanina” Polski lat 1944-1956. Przedtem przez dziesięciolecia był służącym konsekwentnie przeciw Polsce agentem NKWD. Józef Światło w swych wyznaniach “Za kulisami bezpieki i partii” nazwał B. Bieruta “agentem na utrzymaniu NKWD”. Słynny sowietolog Robert Conquest, autor głośnej książki o sowieckich czystkach, pisał o nim jako o “funkcjonariuszu śledczym NKWD” (por. R. Conquest: “The Great Terror, Stalins Purge of the Thirties”, s. 584). Od 1944 r. Bierut był jednym z głównych najemników Stalina w sowietyzacji Polski jako przewodniczący tzw. Krajowej Rady Narodowej, później prezydent tzw. Polski Ludowej, wreszcie sekretarz generalny PPR, a później przewodniczący KC PZPR. Wreszcie od 1952 r. równocześnie szef partii komunistycznej i premier PRL. W swoich wystąpieniach posuwał się do najskrajniejszych przejawów służalstwa wobec Związku Sowieckiego kosztem Polski. Winston Churchill odnotował np. z najwyższym obrzydzeniem w swych pamiętnikach “The Second World War” przebieg rozmów 13 października z przedstawicielami PKWN: “(…) Ich przywódca, Mr. Bierut użył takich sformułowań: Przybyliśmy tu, by zażądać w imieniu Polski, żeby Lwów należał do Rosji. Taka jest wola narodu polskiego” (cyt. za: J. Karski “Wielkie mocarstwa a Polska od września do Jałty”, podziemne wydanie KOS, 1987, s. 7, 76). Czyż można było niżej upaść w antypolskim służalstwie? Z pomocą dużo inteligentniejszych od niego komunistycznych przywódców żydowskiego pochodzenia: Jakuba Bermana i Hilarego Minca, Bierut zaprowadził bezwzględny terror, by spacyfikować wszelkie próby oporu przeciw sowietyzacji Polski. Był osobiście odpowiedzialny za śmierć tysięcy polskich patriotów, sfałszowane referendum i sfałszowane wybory, rabunek Polski przez Sowietów, walkę z Kościołem, w tym uwięzienie setek księży katolickich. Znamienne, że to on był inicjatorem dokonanego już w kilka miesięcy po śmierci Józefa Stalina uwięzienia Prymasa Tysiąclecia Stefana kardynała Wyszyńskiego. Swą antypolską gorliwością czasami zaskakiwał nawet Stalina. Sowiecki generalissimus uznał np. za wyraźnie zbyt przedwczesną i mogącą niepotrzebnie sprowokować Polaków propozycję Bieruta, by zastąpić “Mazurek Dąbrowskiego” hymnem wyrażającym “właściwe” komunistyczne treści. Przypomnijmy, że rządy Bieruta w Polsce to również czas bezlitosnej walki z tradycjami narodowymi w kulturze i nauce, z polskością, to okres, gdy zakazano wielkich dzieł narodowej klasyki, od “Dziadów” Adama Mickiewicza poprzez dramaty Juliusza Słowackiego, “Nie-Boską Komedię” Zygmunta Krasińskiego do “Wyzwolenia” i “Nocy Listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego, odrzucono je do lamusa. Słynna pisarka polska Maria Dąbrowska tak napisała o sowietyzacji Polski pod Bierutowymi rządami pod datą 6 listopada 1948 r.: “Polska jest sowietyzowana, a nade wszystko – rusyfikowana w takim tempie, że nawet ja, co nie miałam złudzeń i wszystkiego tego się spodziewałam, jestem przerażona. Radio od rana do nocy zieje moskiewszczyzną. Mówi się tylko o Rosji (…) coraz wyraźniej widać, że idzie o to, żeby splugawić Polakom wszystko, co polskie. Nawet Rejtan nie byłby dziś możliwy. Nie pozwolono by mu odjechać do domu po jego rozpaczliwym proteście – zrobiono by z nim proces pokazowy z przyznaniem się do szpiegostwa. Od Niemców groziła Polsce zagłada biologiczna, od Moskwy – stokroć straszniejsza – duchowa i moralna” (M. Dąbrowska: “Dzienniki powojenne 1945-1965″, t. I 1945-1949, wybór T. Drewnowski, Warszawa 1996, s. 323-324).

Córka największego zdrajcy poucza Polaków Dzieci takiego targowiczanina, takiego splugawiacza Polski jak Bierut powinny do końca życia robić wszystko, by choć w drobnej części odrobić ogromne szkody wyrządzone Polsce przez ojca arcyzdrajcę. Wygląda jednak na to, że nie stać ich z tego powodu na żadne wyrzuty sumienia, żadne poczucie wstydu. Jaskrawym przykładem pod tym względem jest butne zachowanie profesor Aleksandry Jasińskiej-Kani, córki B. Bieruta i Małgorzaty Fornalskiej, działaczki partii zdrady narodowej – KPP, a w czasie wojny organizatorki nowej partii komunistycznej – PPR, członkini KC tej partii. Profesor Jasińska-Kania była do marca 2009 r. wpływową członkinią zarządu Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Jakiś czas temu “wyróżniła się” skandalicznym wywiadem, mentorsko pouczającym Polaków, opublikowanym na łamach postkomunistycznego “Przeglądu” z 29 października 2006 roku. W wywiadzie udzielonym red. Andrzejowi Dryszelowi pt. “Polak to brzmi dumnie?” prof. Jasińska-Kania ostro zaatakowała Polaków jako naród za rzekomą bardzo silną nietolerancję dla mniejszości narodowych i odmiennych od katolików grup religijnych. Według prof. Jasińskiej-Kani: “Polacy są tolerancyjni wobec nietolerancji”, a “nasza akceptacja dla grup odmiennych etnicznie i religijnie w ostatnich latach zmalała”. Te twierdzenia Jasińskiej-Kani są całkowicie sprzeczne z wynikami obiektywnych sondaży socjologicznych. Ewidentnie kłamie, gdy stwierdza, że Polacy dziś lokują się w ścisłej czołówce Europy, jeśli chodzi o podkreślanie dumy narodowej. Rozliczne sondaże pokazują dokładnie coś odwrotnego. Według tych sondaży w ostatnich kilkunastu latach znacząco polepszyły się w Polsce oceny innych narodów, w tym Niemców, Żydów czy Rosjan. Natomiast wyraźnie zaznaczyły się tendencje do katastrofalnie niskiej samooceny Polaków. Według własnych ocen, plasujemy się najniżej w sondażach na temat różnorodnych narodów – jesteśmy w tej tabeli ocen tylko powyżej Cyganów. W swoim wywiadzie prof. Jasińska-Kania oszczerczo zaatakowała też rząd Jarosława Kaczyńskiego, twierdząc, że “przedstawiciele obecnej władzy mocno stawiają na nacjonalizm i prezentowanie ostentacyjnej religijności”. Dla córki zajadłego “internacjonalisty” i targowiczanina, jak widać, program “Patriotyzm jutra”, dążenie do odbudowy w Polsce tak zagrożonych w ostatnich kilkunastu latach tradycji narodowych jest nacjonalizmem! Jasińska-Kania dodaje, że to rzekomo podtrzymywanie przez władzę nacjonalizmu i ostentacyjnej religijności jako “wzorów sprzecznych z tendencjami występującymi w cywilizowanym świecie zatrzymuje Polskę w kręgu krajów tradycyjnych, nastawionych na przetrwanie i zaspokojenie potrzeb bezpieczeństwa, a nie na rozwój”. Jasińskiej-Kani wyraźnie nie podoba się siła przywiązania do rodziny w Polsce. W wywiadzie głosiła: “Uznawane przez Polaków tradycyjne wzory, uświęcone ideałem Świętej Rodziny nie mogą sprostać wymogom codzienności”.
Jasińska-Kania wyraźnie skoncentrowała się na jednoznacznie zdeformowanym pokazywaniu rzekomych zagrożeń dla tolerancji w Polsce, przesadnym eksponowaniu problemów dyskryminacji mniejszości narodowych i etnicznych w naszym kraju. Robi to w rozlicznych pracach. Tropicielka rzekomego polskiego nacjonalizmu i ksenofobii jest równocześnie jedną z najgorliwszych rzeczniczek upowszechniania marksizmu i zwiększania jego rangi. Na I ogólnopolskiej konferencji naukowej “Aktualność marksizmu” w maju 2005 r. wystąpiła z referatem “Obecność marksizmu we współczesnych teoriach socjologicznych”. Była redaktorką około 500-stronicowej pracy zbiorowej “Społeczeństwo”, poświęconej staremu partyjnemu politrukowi Jerzemu J. Wiatrowi (przypomnijmy, że w 1953 r. Wiatr był razem z Zygmuntem Baumanem autorem poczwarnej panegirycznej książki ku czci “wielkiego” J.W. Stalina). Wydano specjalną ponad 500-stronicową książkę z okazji jubileuszu prof. Jasińskiej-Kani. Znamienny był zestaw jej autorów. Znalazł się wśród nich m.in. Andrzej Korboński, renegat wśród Polonii, znany z nikczemnych ataków na Polskę i Kościół katolicki w Polsce. Przypomnijmy, że już 16 marca 1979 r. Jan Nowak-Jeziorański w liście do Jerzego Giedroycia potępił “skandaliczne wystąpienie Andrzeja Korbońskiego, który w materiale skierowanym do Komisji Kongresu proponował, aby USA porozumiało się z Moskwą w sprawie utrwalenia obecnego stanu rzeczy w Europie Wschodniej, usuwając w ten sposób kość niezgody” (por. Jan Nowak-Jeziorański, J. Giedroyc “Listy 1952-1998″, Wrocław 2001, s. 487). Jan Nowak-Jeziorański nazwał wystąpienie A. Korbońskiego “renegackim wystąpieniem, skierowanym przeciwko opozycji i liberalizacji w Polsce” (tamże, s. 487). Korboński uznał wówczas, “że nie leży w interesie Ameryki udana liberalizacja w Europie Wschodniej, która należy do strefy wpływów ZSRR, ponieważ liberalizacja ta naruszałaby status quo w Europie” (tamże, s. 492). Wystąpienie Korbońskiego sprowokowało zbiorowy protest przeciw niemu skierowany do naczelnego redaktora paryskiej “Kultury” Jerzego Giedroycia. Sygnatariusze listu protestacyjnego pisali m.in.: “Postulaty Korbońskiego wymagały jednak przede wszystkim reakcji moralnej. Wystąpiła ona w postaci jednomyślnego i spontanicznego potępienia go przez polską opinię publiczną na Zachodzie i jej pisma z ‘Kulturą’ na czele. Kto występuje przeciwko dążeniom do wolności narodu, który go wydał, zasługuje na określenie, którego wolimy nie używać. Wystarczy stwierdzić, że A. Korboński wyłączył samego siebie ze zbiorowości ludzi, którzy poczuwają się do związku z narodem polskim i jego aspiracjami do niepodległego bytu” (tamże, s. 536). Sięgnięcie do takiego zdrajcy i renegata w książce upamiętniającej dorobek Jasińskiej-Kani było szczególnie wymowne! Dodajmy, że wśród autorów jubileuszowej księgi ku czci Jasińskiej-Kani figurują również m.in. wspomniany były partyjny politruk Jerzy J. Wiatr, były członek Biura Politycznego KC PZPR Janusz Reykowski i były pierwszy zastępca dyrektora Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu KC PZPR Włodzimierz Wesołowski. Jak widać, dalej utrzymuje się bardzo silna komitywa między “dinozaurami marksizmu”.

Syn Bieruta w roli jego skrajnego wybielacza Aleksandra Jasińska-Kania opublikowała w 1983 r. w pracy zbiorowej “Godziny zwierzeń” niezwykle panegiryczne wspomnienie o Bierucie i Fornalskiej, wychwalając m.in. ich rzekomą “ogromną skromność” (por. s. 383). Ten panegiryk nie był czymś szczególnie dziwnym w dobie jaruzelszczyzny kładącej kres polskim nadziejom. Jak jednak wytłumaczyć panegiryczny obraz targowiczanina Bieruta w książce wydanej w Warszawie w 1999 r. – dziesiątym roku wolnej Polski?! Książkę tę, zatytułowaną “Jaki był Bolesław Bierut. Wspomnienia syna”, wydał syn Bolesława Bieruta – Jan Chyliński. W swojej książce Chyliński poszedł dosłownie na całość w wybielaniu ojca – komunistycznego zbrodniarza. Bezwzględny terror bierutowskich władz przeciw niepodległościowemu podziemiu wyjaśnił tym, że była to jakoby walka z “terrorystami” (por. J. Chyliński “Jaki był Bolesław Bierut”, s. 11). Według Chylińskiego, ludzie podziemia niepodległościowego byli “terrorystami, czasem psychopatami” (tamże, s. 114). Co więcej, wielkoduszny, niemal gołębiego serca Bierut bardzo często ich ułaskawiał (tamże, s. 117). Doprowadzając swój panegiryzm do iście czarnego humoru, Chyliński głosił, że Bierut miał jakoby demokratyczny mandat do rządzenia narodem i wcale nie został mu on narzucony. Dowodem na to miało być oddanie przy wyborze Bieruta na prezydenta aż 408 głosów poselskich za, na 444 posłów wchodzących w skład Sejmu. Oczywiście Chyliński gromko zaprzecza, by wybory w 1947 r. były w jakikolwiek sposób zafałszowane. Jedyny drobny błąd Bieruta, jaki Chyliński skłonny jest przyznać, to jego zachowanie w partyjnych sporach między towarzyszami polskiego i żydowskiego pochodzenia. Pisze: “Nie bez winy był w tym i mój ojciec, zarzucając antysemityzm tym członkom Biura Politycznego i Komitetu Centralnego, którzy podjęli krytykę polityki personalnej kierownictwa partii realizowanej w jego imieniu praktycznie przez trzyosobowy zespół Berman – Minc – Zambrowski, któremu zarzucali stosowanie narodowościowych preferencji w obsadzaniu kierowniczych stanowisk. Trudno dziś obiektywnie ocenić stopień zasadności tych zarzutów. Myślę, że nie były całkowicie pozbawione podstaw. Ojciec mój nie chciał ich uznać” (tamże, s. 191). Skądinąd godny uwagi jest fakt, że syn tak skrajnie prożydowskiego Bieruta przyznaje, że o całej polityce personalnej partii komunistycznej i obsadzie kierowniczych stanowisk w państwie i partii decydowało trio towarzyszy pochodzenia żydowskiego: Berman – Minc – Zambrowski. Ciekawy jest przytoczony przez Chylińskiego z datą 20 stycznia 1949 r. zapisek osobisty B. Bieruta: “Sytuację utrudnia brak odpowiedzialnych wymaganemu poziomowi ludzi, z którymi można byłoby podzielić się rzetelnie pracą. W B. Pol. [Biurze Politycznym - J.R.N.] takich ludzi jest tylko trzech: Berman, Minc i Zambrowski – dźwigają oni na sobie główny ciężar pracy”. Zapisek ten najlepiej dowodzi stopnia umysłowej zależności B. Bieruta od wspomnianych trzech przywódców komunistycznych żydowskiego pochodzenia, dużo bardziej uzdolnionych i wykształconych od Bieruta. Na stronie 192 swej książki Chyliński przytacza zapisek osobisty Bieruta ostro krytykujący przywódcę komunistycznego A. Zawadzkiego za “antyżydowskość”, choć był on żonaty z Żydówką. Bierut zapisał pod datą 26 marca 1950 r.: “(…) wyraźne intrygi Olka o charakterze wybitnie antysemickim. Tłumaczył mi bowiem, że największym nieszczęściem dla partii są trzej towarzysze: Hilary, Jakub i Zambrowski” [tj. Minc, Berman i Zambrowski - J.R.N., tamże, s. 192]. Chyliński (op. cit., s. 193) przytacza również uskarżanie się Bieruta, że Zawadzki “zdecydował się wystąpić z platformą walki o odżydzanie naszego aparatu”. Poza tą jedną sprawą – tj. wytknięciem Bierutowi skrajnego traktowania jako “antysemityzmu” wszelkich przejawów krytyk nadreprezentacji towarzyszy żydowskich w aparacie władzy – Chyliński daje w swej książce skrajnie wyidealizowany obraz swego ojca – komunistycznego tyrana, tym chętniej za to dokładając polityce Gierka, Jaruzelskiego czy okresu po 1989 roku. Prawdziwym szczytem tego groteskowego obrazu jest stwierdzenie, że “Pogrzeb Bolesława Bieruta potwierdził jego niezwykłą popularność w społeczeństwie” (J. Chyliński, op. cit., s. 203). Spędzone naciskami partyjnymi tłumy na pogrzebie Bieruta miały być więc dowodem jego rzekomej olbrzymiej popularności.
W świetle tego typu wywodów książki Chylińskiego raczej trudno uwierzyć w jego jakieś wyższe walory intelektualne. Jak widać, ani przez chwilę nie przeszkodziło to w jego rozległej karierze na szczytach władz, tak jak wielu innym synom komunistycznych przywódców. Jan Chyliński od lipca 1963 r. do grudnia 1965 r. był zastępcą przewodniczącego Komitetu Nauki i Techniki, od grudnia 1965 r. do listopada 1967 r. podsekretarzem stanu w Ministerstwie Przemysłu Ciężkiego, od grudnia 1967 r. do kwietnia 1970 r. podsekretarzem stanu w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego. Od lutego 1971 r. do czerwca 1978 r. sprawował wielce znaczącą funkcję zastępcy przewodniczącego Komisji Planowania przy Radzie Ministrów. Później był m.in. ambasadorem PRL w NRD.

Dyplomacja w rodzinie Wśród dyplomatów III RP nie zabrakło innych piastujących wysokie stanowiska urzędników powiązanych z rodziną Bierutów. Krzysztof Górecki tak pisał w “Naszej Polsce” z 30 sierpnia 2005 r. o najsłynniejszej postaci z tego rodu wśród dyplomatów RP: “Maciej Górski – ambasador RP w Atenach, to nieślubny syn Bieruta i jego sekretarki Wandy Górskiej, aktywistki PPR. Kreator i propagandysta stanu wojennego, znany z wystąpień u boku Urbana, któremu prowadził konferencje prasowe, szef Interpressu. W Rzymie, gdzie był jeszcze do niedawna ambasadorem, nie należał do najbardziej zapracowanych dyplomatów. Zajmował się jedynie goszczeniem partyjnych i wojskowych prominentów SLD w prywatnym charakterze nieprzerwanie wizytujących Rzym. Stąd nasza ambasada nazywana była ‘Pensjonat Rubens’ (leży przy via Rubens). Oprócz pełnienia funkcji szefa pensjonatu zajmował się także kolekcjonowaniem… talonów na benzynę. Na swoje nazwisko zarejestrował pięć samochodów i pobierał z MSZ Włoch talony, które pokątnie z zyskiem spieniężył za – bagatela – kilkanaście tysięcy euro. Po powrocie z Rzymu mianowany wiceministrem obrony narodowej ds. polityczno-wychowawczych (sic!). W Atenach przejmuje schedę po innym współpracowniku Urbana – Grzegorzu Dziemidowiczu”. Macieja Górskiego ze stanowiska ambasadora w Atenach odwołano w marcu 2006 roku. Krzysztof Górecki pisał w “Naszej Polsce” z 30 sierpnia 2005 r. o bratanku Macieja Górskiego – Adamie Kobierackim, w MSZ od 1982 r., od 1991 r. stałego przedstawiciela RP przy Biurze Narodów Zjednoczonych i Organizacjach Międzynarodowych w Wiedniu, a od 1997 r. szefa Misji RP przy OBWE w Wiedniu. Górecki przypomniał również postać Grażyny Bernatowicz-Bierut – ambasador RP w Madrycie, przedtem m.in. dyrektor Departamentu Integracji Europejskiej, a później (i obecnie, w rządzie Donalda Tuska) wiceminister spraw zagranicznych. Jej mężem jest dziennikarz Marek Bierut (Bolesław Bierut był jego stryjem). Wspomniany dziennikarz w stanie wojennym “reaktywował” “Rzeczpospolitą”, później był jej korespondentem w Sztokholmie. Według tekstu S.H. Wilka, do roku 1989, gdy ktoś w MSZ nieopatrznie zatytułował ją “panią Bernatowicz”, niezmiennie poprawiała go, groźnie wykrzykując: “Bierut-Bernatowicz” (czy “Bernatowicz-Bierut”). Prof. Jerzy Robert Nowak

Czerwone dynastie: Ryszard Nazarewicz i jego córka Katarzyna – Jerzy Robert Nowak Dużą karierę w mediach po 1989 r. zrobiła Katarzyna Nazarewicz-Sosińska, m.in. pełniąc funkcje redaktora naczelnego “Expressu Wieczornego”, dyrektora wydawniczego magazynów “Playboy” i “Voyage”, swego czasu była kandydatką na rzecznika rządu AWS – UW. Jest córką byłego szefa wywiadu GL-AL w okręgu Częstochowa, późniejszego pułkownika UB Ryszarda Nazarewicza, który wsławił się nie tylko nadzorem UB zza biurka, lecz także osobistymi przesłuchaniami polskich patriotów.

Walka ojca z “siłami reakcji” Ryszard Nazarewicz (Rapa) urodził się 11 października 1921 r. we Lwowie. Tam też pracował podczas sowieckiej okupacji w latach 1939-1941. Później przedostał się do Warszawy. Według tekstu historyka dr. Bogdana Musiała w “Arcanach” z 2002 r., R. Nazarewicz “(…) od 1943 r. był szefem wywiadu GL-AL w okręgu Częstochowa. Jest on więc zapewne – jak mało kto – dobrze poinformowany o zadaniach, jakie postawili przed komunistami polskimi ich sowieccy mocodawcy. Kontrwywiad AK w raporcie sporządzonym na podstawie przejętych informacji, tak streszcza zadania zlecone Wydziałowi Informacji PPR: ‘Wydział Informacji (…) otrzymał polecenie rozpracowywania najszczegółowszego polskich grup wojskowych łącznie z personaliami, aby przygotować tą drogą bądź metody likwidacji bądź rozładowania tych organizacji od wewnątrz’. Informacje, dotyczące struktur polskiego podziemia, zdobyte przez współpracujących z NKWD komunistów z PPR czy GL-AL były używane w samodzielnej walce z ’siłami reakcji’, chociaż przekazywano je także Gestapo, które dokonywało na ich podstawie operacji likwidacyjnych” (por. B. Musiał, “Arcana” nr 4, 2002 r., s. 306).

Wierna służba w UB Po wejściu na tereny polskie wojsk sowieckich R. Nazarewicz błyskawicznie wstąpił do UB. Według danych resortowych, jako członek UB brał udział “w okresie od dnia 21 II 1945 do dnia 31 XII 1947 r. w walce z bandami i reakcyjnym podziemiem” (por T.M. Płużański, “Ryszard Nazarewicz – partyzant, ubek, ‘profesor’”, “Gazeta Polska” z 7 lutego 2007 r.). Już w lutym 1945 r. R. Nazarewicz w stopniu kapitana zostaje zastępcą szefa Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (MUBP) w Łodzi. Na początku stycznia 1946 r. Nazarewicz już w stopniu majora UB przeniósł się z łódzkiego MUBP do tamtejszego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, tzw. Moczarni od przybranego nazwiska szefa tego urzędu Demko (Moczara). Pracował tam na stanowisku naczelnika Wydziału V do końca maja 1946 r. (por. tamże). Po miesiącu przeniósł się do Warszawy, gdzie aż do grudnia 1951 r. kierował V Wydziałem stołecznego UBP. Co najważniejsze, między grudniem 1951 r. a listopadem 1956 r. pełnił funkcję zastępcy szefa całego urzędu. Tadeusz M. Płużański pisze, że Nazarewicz nie ograniczał się do nadzoru UB zza biurka, lecz “schodził też do piwnicy, gdzie osobiście przesłuchiwał wielu polskich patriotów”. Odszedł z UB w październiku 1959 r. w stopniu pułkownika. Później przez długie lata jako PRL-owski historyk-profesor donośnie wychwalał osiągnięcia “ludowej partyzantki”, rozpraw władz komunistycznych z “reakcyjnymi bandami”. W 1953 r. został pozbawiony praw kombatanckich (por. W. Duda, “Głos z sutereny”, “Życie” z 19 lipca 1998 r.).

Kariera medialna córki Katarzyna Nazarewicz-Sosińska pełniła funkcje zastępcy redaktora naczelnego “Super Expressu”, redaktora naczelnego “Expressu Wieczornego”, miesięczników “Marie Claire”, “Premiery”, dwutygodnika “Na Żywo” oraz tygodnika “Naj”, obecnie jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika “Machina”. Była również dyrektorem wydawniczym magazynów “Playboy” i “Voyage”. Współpracuje z TVP i PR. Jest autorką scenariusza i prowadzącą program “Zdrowo z Jedynką”, znana jest również z takich programów, jak: “Kawa czy herbata” oraz “Pytanie na śniadanie”. W 1999 r. rozważano nawet jej kandydaturę na rzecznika rządu AWS – UW, kierowanego przez Jerzego Buzka. Wywołało to polemiczny tekst postkomunistycznej “Trybuny”, pióra redaktor Agnieszki Wołk-Łaniewskiej, w którym napisała, że “bardzo byłoby zabawne”, gdyby Katarzyna Nazarewicz reprezentowała rząd, którego jeden z ministrów, Jacek Taylor, doniósł do prokuratury na ojca K. Nazarewicz, prof. Ryszarda Nazarewicza, że łamie Konstytucję i krzewi komunizm. Wywołało to gwałtowny protest Ryszarda Holzera w “Gazecie Wyborczej” z 16 marca 1999 r. przeciwko czynieniu córki odpowiedzialną za działanie ojca. Prof. Jerzy Robert Nowak

Stalinowscy uciekinierzy – Tadeusz M. Płużański Wielu komunistycznych oprawców uciekło za granicę. Tylko do Izraela wyjechało po marcu 1968 r. ok. tysiąc zagorzałych stalinistów. Niektórzy żyją do dziś. Trzeba ich ścigać i pokazywać ich zbrodnie.

Do Szwecji Funkcjonariusze komunistycznego systemu bezprawia uciekali w różnych kierunkach. Szczególnie upodobali sobie Szwecję. Do tamtejszego soc-liberalnego raju dla zbrodniarzy wyjechał w 1969 r. ppłk Maksymilian Lityński (Lifsches), razem z żoną Pauliną i synem Adamem. Ten przedwojenny prawnik (w 1933 r. skończył prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie), w stalinowskiej Polsce był zastępcą Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (1948-50), a następnie wiceszefem Zarządu Sądownictwa Wojskowego. Raport Mazura, badający na fali “odwilży” przejawy łamania “socjalistycznej praworządności” zarzucił mu szereg przestępstw, m.in. sankcjonowanie wniosków o tymczasowy areszt i zatwierdzanie aktów oskarżenia przygotowanych przez MBP, mimo wiedzy o stosowaniu brutalnych metod śledczych. Ten oprawca w mundurze zmarł w Göteborgu w 1982 r. Pytana o jego losy, Emilia Lityńska (druga żona?) stwierdziła, że dokumentów po nieboszczyku należy szukać w tamtejszej gminie żydowskiej.
Po 1968 r. w Szwecji schronił się również i dożył spokojnej starości Józef Bik-Bukar-Gawerski, zastępca naczelnika Wydziału Śledczego WUBP w Gdańsku, a potem w Katowicach. Tak samo Stefan Michnik, krwawy sędzia warszawskiego Wojskowego Sądu Rejonowego, a nadto informator i rezydent Informacji Wojskowej. Ten emerytowany bibliotekarz żyje do dziś w Uppsali.

Do ZSRS Żyć może do dziś w Rosji płk Hersz Podlaski, poprzednik Lityńskiego na stanowisku zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego ds. szczególnych, po 1948 r. kierownik Departamentu Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a w latach 1950-55 zastępca Prokuratora Generalnego. Urodził się w 1919 r. w Suwałkach. Później zmienił imię na Henryk, ojciec Mojżesz został Maurycym, a matka Szprynca – Stanisławą. Wg oficjalnej wersji w 1956 r., kiedy chciano postawić mu zarzuty, popełnił samobójstwo. Naprawdę Podlaski zamieszkał w ZSRS u swojej siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD. Żona Hersza – Zyta wyemigrowała w 1974 r. do Danii. W tym samym roku, tyle że do Szwecji wyjechała ich córka Swietłana. Prawdopodobnie żyje także mjr Bronisław Szymański, ur. w Omsku, NKWD-zista, oddelegowany do polskiej armii w ZSRS, a potem centrali bezpieki w Warszawie, członek specjalnej grupy operacyjnej MBP likwidującej niepodległościowe podziemie. Do ZSRS został odwołany w 1954 r. Do “wyzwolonej” Polski przybyło jeszcze wielu sowieckich pomagierów. Ze względu na rok urodzenia najpewniej już zmarli. Wymieńmy tych najważniejszych. Pierwszy to płk Leonard Azarkiewicz, ur. pod Witebskiem. Z sowieckiego sądownictwa trafił do Warszawy na szefa Prokuratury Garnizonowej, a następnie do Gdyni, gdzie w latach 1950-52 był prokuratorem Marynarki Wojennej. Do ZSRS wrócił rok przed Szymańskim. Kolejnym jest płk Aleksander Tomaszewski, ur. pod Kamieńcem Podolskim. Po służbie już od lat 30. w Armii Czerwonej, wstawiono go na stanowisko zastępcy prezesa “polskiego” Najwyższego Sądu Wojskowego (1950-1954). W raporcie komisji Mazura, czytamy, że razem z innym oficerem sowieckim, swoim przełożonym w NSW płk Wilhelmem Świątkowskim (pochodzącym z rejonów Odessy) był “głównym inspiratorem wypaczeń w wojskowym wymiarze sprawiedliwości” i “bezpośrednim współsprawcą drakońskich wyroków w sfingowanych sprawach”. Z kolei przełożonym ppłk Lityńskiego był inny NKWD-zista, płk Antoni Skulbaszewski. Odwołany do ZSRS w 1954 r. z funkcji zastępcy szefa Głównego Zarządu Informacji WP, powrócił do rodzinnego Kijowa. Polska nie ma informacji o jego śmierci. W latach 90. Ukraina uznała, że jego przestępstwa uległy przedawnieniu, a powinien odpowiedzieć m.in. za brutalne śledztwa oraz wyroki dożywocia i śmierci w sfingowanych sprawach “spisku w wojsku”. Szefem Skulbaszewskiego w GZI był płk Dymitr Wozniesieński, ur. w Jarosławiu, od 1925 r. pracował w kontrwywiadzie Armii Czerwonej, w czasie wojny w jej aparacie sądowniczym. W 1953 r. wrócił do ZSRS, gdzie zmarł. Do “kraju powszechnej szczęśliwości” odwołano prawdopodobnie większość sowieckich funkcjonariuszy “polskiego” stalinizmu.

Szokowała nawet po śmierci W Wielkiej Brytanii po 1968 r. schroniła się świetnie nam znana Helena Wolińska-Brus (Fajga Mindla Danielak). Zamiast ponownie opisywać jej szlak bojowy prowadzący z warszawskiego getta przez AL, MO do Naczelnej Prokuratory Wojskowej, przypomnijmy, co w grudniu ub.r. napisała o tej inkwizytorce “Rzeczpospolita”: “Wolińska nie przestała szokować nawet po śmierci. Zgodnie z oficjalnym komunikatem jej pogrzeb miał się odbyć wczoraj w miejscowym kościele. Ludzie, którzy przybyli na uroczystość, dowiedzieli się jednak, że o tej porze odbędzie się ceremonia pochówku kogoś innego. W ten sposób rodzina Wolińskiej zmyliła osoby postronne i dziennikarzy, którzy chcieli wziąć udział w pogrzebie. Wolińską pochowano w tajemnicy dwa dni wcześniej. W ceremonii w obrządku żydowskim wzięło udział ok. dziesięciu osób, między innymi prof. Kołakowski. Uroczystość miała przebiegać w bardzo spokojnej atmosferze. Nic nie zakłóciło pogrzebu komunistycznej prokurator”. Kilka miesięcy później prof. Leszek Kołakowski podążył za swoją przyjaciółką.

Prokuratorskie małżeństwo Do Wielkiej Brytanii, tak jak Wolińska, wyjechała wraz z mężem po 1968 r. wiceprokurator Prokuratury Generalnej Paulina Kern. Zmarła tam w 1980 r. Dwa lata wcześniej na łono Abrahama przeniósł się jej mąż Karol, który też był prokuratorem, a potem adwokatem. Został nim mimo wytycznych władz, że nie może być małżeństw prokuratorsko-adwokackich.
Paulina Kern, jako pracownica Departamentu Specjalnego, oskarżała przed Sądem Najwyższym gen. Fieldorfa. Zmaltretowanym przez bezpiekę potrafiła oświadczyć: “władze śledcze Polski Ludowej nie biją”. Komisja Mazura z 1956 r. postanowiła: “Zwolnić z pracy w Prokuraturze PRL, gdyż stawiane jej zarzuty wskazują na to, iż nie daje ona gwarancji należytego spełniania funkcji prokuratora”.

Najlepiej w Izraelu We Włoszech w 1967 r. wylądował krwawy sędzia Józef Warecki. Do Australii wyjechała Estera Szenberg, lekarka z więzienia na Rakowieckiej, córka Izaaka i Mali. Z ul. Kazimierzowskiej w Warszawie wymeldowała się 12 maja 1961 r.
Jednak drugim, po Szwecji, najpopularniejszym miejscem schronienia dla komunistycznych oprawców stał się Izrael. Zamieszkali tu m. in. prokuratorzy: Maks Auster (wyjechał w 1970 r. razem z synem Zygmuntem), Edward Gol (1957) czy Rubin Schweig. Ten ostatni wraz z żoną Karoliną i synem Marianem Dawidem zamieszkał w Jerozolimie przy ul. Joel 7. W stalinowskiej Polsce był majorem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, odpowiedzialnym – tak jak Henryk (Hersz) Podlaski – za sprawy szczególne. 10 lipca 1948 r. Szwajg napisał list do MON o zwolnienie ze służby wojskowej: “z uwagi na to, że zamierzam wraz z żoną wyjechać do Izraela, by tam połączyć się z naszą najbliższą rodziną. Mamy w Izraelu córkę naszą, rodziców i rodzeństwo”. Kilka lat temu Interpol, w ramach pomocy prawnej, dostarczył stronie polskiej jego dane: “Rubin Szwajg – Shatkay Reuben, s. Davida, ur. 15 listopada 1898 r., zm. 19 kwietnia 1992 r. w Izraelu”. Sąsiadem Szwajgów został Marian Meir Rozenblit (Rozenbluth), sędzia, w końcu kierownik sekretariatu w Najwyższym Sądzie Wojskowym, a zarazem obrońca, który był na specjalnej liście dopuszczonych do spraw szczególnej wagi. W tej ostatniej roli wystąpił na procesie generałów WP, oskarżonych o udział we wspomnianym już “spisku w wojsku”. W końcu – Salomon Morel, krwawy naczelnik powojennych, komunistycznych obozów w Świętochłowicach i Jaworznie, który w Jerozolimie nie doczekał biletu na proces w Polsce, ale za to wnuków.

Trzech od Fieldorfa 23 października 1951 r. Władysław Dymant, wicedyrektor Departamentu Specjalnego Prokuratury Generalnej, przesłał na ręce prezesa Sądu Wojewódzkiego m.st. Warszawy Ilii Rubinowa pismo (z klauzulą: “ściśle tajne”), w którym wnosił o prowadzenie rozprawy przeciwko generałowi Fieldorfowi przy drzwiach zamkniętych. Ten z zawodu ślusarz i górnik zabrał rodzinę do Izraela w styczniu 1957 r. Dwa lata później chciał wrócić, ale władze PRL nie pozwoliły, bo “brał osobisty i bezpośredni udział w łamaniu praworządności w minionym okresie”. W składzie Sądu Najwyższego, który 20 października 1952 r. podtrzymał wyrok śmierci wobec Fieldorfa, znaleźli się sędziowie sekcji tajnej: Igor Andrejew, Emil Merz i Gustaw Auscaler. - W świetle prawa żaden z nich nie był sędzią – nie spełniali wymaganych kryteriów zawodowych, a jedynie polityczne. Gustaw Auscaler nie skończył nawet studiów – mówi prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Auscaler, po powrocie do Polski z ZSRR w 1946 r. pracował w handlu i przemyśle. Podobno jako jedyny miał wątpliwości w sprawie winy Fieldorfa. Z Sądu Najwyższego odszedł rok po wydaniu wyroku na “Nila”, by zostać dyrektorem Centralnej Szkoły Prawniczej im. Duracza. Nowa rola musiała mu się jednak średnio podobać, bo też postanowił emigrować do Izraela. Wyjechał, wraz z rodziną, rok po Dymancie – w grudniu 1957 r. W Izraelu Gustaw został Szmulem i pracował jako prokurator rejonowy w Tel Awiwie. Umarł 10 listopada 1965 r. W Izraelu może żyć jeszcze Jerzy Mering, obrońca “Nila” z urzędu. Do Janiny Fieldorf miał powiedzieć: “Pani mąż to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że nie jest po naszej stronie”. Tadeusz M. Płużański

Czerwone Dynastie: “Krwawa Luna” Bristigerowa i jej syn Michał Przykładem dziedziczenia wpływów przez kolejne pokolenia z kręgów środowisk “czerwonych” i “różowych”, które tak fatalnie zapisały się w naszej historii, jest Julia Bristigerowa, komunistyczna zbrodniarka, i jej syn Michał Bristiger, profesor muzykologii. Julia Bristigerowa, “krwawa Luna”, żona działacza syjonistycznego Natana Bristigera, należała przed wojną do najbardziej zaufanych tajnych agentów Kominternu w Polsce. Według zeznań Józefa Światły w audycjach Radia Wolna Europa: “Natychmiast po wkroczeniu wojsk bolszewickich do Lwowa w 1939 r. Bristigerowa zaczęła tak ordynarnie donosić, że zraziła sobie nawet wielu towarzyszy partyjnych, bo dała im się we znaki” (por. Z. Błażyński, Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii 1950-1955, Londyn 1986, s. 64). Bohdan Urbankowski pisał, że J. Bristigerowa po wkroczeniu Sowietów do Lwowa zorganizowała tzw. więźniów politycznych, dzięki którym NKWD mogło wyłapać wszystkich odchyleńców “partyjnych” (por. B. Urbankowski, Czerwona msza, czyli uśmiech Stalina, Warszawa 1998, s. 513). Uzyskała bardzo duże wpływy w partii zręcznością w dość różnych dziedzinach. Urbankowski pisał, powołując się na Światłę, który twierdził, że Bristigerowa “już w Rosji potrafiła być jednocześnie kochanką Bermana, Minca i Szyra” (por. tamże, s. 527). W czasach stalinizmu w Polsce Bristigerowa należała zarazem do najkrwawszych i najbardziej wpływowych dyrektorów departamentów w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Jako p.o. dyrektora Departamentu V MBP, od stycznia 1950 r. do listopada 1954 r., “wsławiła się” jako fanatyczna nadzorczyni walki z Kościołem. Poza walką na tym odcinku odznaczała się szczególną gorliwością w zwalczaniu polskiej inteligencji patriotycznej. W rozlicznych relacjach powtarzają się opowieści o sadyzmie Bristigerowej bijącej rozebranych młodych więźniów szpicrutą po jądrach, aby wymusić na nich przyznanie się do winy. Tomasz Grotowicz opisał na łamach “Naszej Polski” z 4 sierpnia 1999 r., na podstawie wspomnień byłego więźnia PSL-owca, jak “krwawa Luna” znęcała się nad Szafarzyńskim, szefem propagandy PSL na województwo olsztyńskie: “(…) maltretowany przez “Lunę” Szafarzyński stanowił widok przerażający. Jądra miał na wysokości kolan. Bristigerowa wsadzała mu przyrodzenie do szuflady i następnie zatrzaskiwała, a także bez opamiętania biła więźnia. Szafarzyński wkrótce potem zmarł z ogólnego wycieńczenia”. Bristigerowa nigdy nie poniosła odpowiedzialności karnej za swe zbrodnicze “wyczyny”. Po 1956 r. działała jako “literatka”, publikując dwie książki dość miernej jakości pod nazwiskiem Julii Preiss.

Tendencyjny muzykolog Syn “Luny” Bristigerowej – Michał Bristiger, wybrał karierę muzykologa. Najwyraźniej, nawet w tym fachu, nie pozostał immunizowany na gen kłamstwa, odziedziczony po matce – mistrzyni kłamstw i hipokryzji. Znalazło to odbicie w jego wielce zafałszowującym obraz historii muzyki opracowaniu “Polska współczesna kultura muzyczna 1944-1964″, napisanym razem ze Stefanem Jarocińskim. Tekst ten powstał wyraźnie “ad usum Delphini”. Był dworską pracą sławiącą różne eksponowane przez reżim “wielkości” życia muzycznego, na czele z osławioną stalinizatorką muzykologii Zofią Lissą, niegdyś sławiącą m.in. znaczenie myśli Stalina dla muzyki polskiej. Równocześnie świadomie pominięto i przemilczano tam rolę kompozytorów i publicystów muzycznych znanych z “krnąbrności” wobec reżimu, na czele ze słynnym Kisielem. Oburzony Stefan Kisielewski zapisał w swych “Dziennikach” pod datą 31 maja 1968 r.: “Przejrzałem zmajstrowaną przez muzykologów ‘Polską współczesną kulturę muzyczną 1944-1964′ i tak się zdenerwowałem, że straciłem ochotę do wszelkiej pracy (starcza nerwowość!). Bristiger i Jarociński łżą jak z nut, wazelinują się Lissie i Chomińskiemu, sprawę socrealizmu nieomal pomijają, zamazują, kręcą. Jeszcze Jarociński trochę się tam bije w cudze piersi, przemilczając swój udział, ale Bristigier pisze już istny panegiryk, sławiąc pod niebiosa najgłupsze wypociny ‘Zosi’” [Z. Lissy - J.R.N.]. (…) Przy okazji całkiem wymazali mnie i moje polemiki estetyczne. Bristigier pominął nawet zbiory artykułów i recenzji, pisząc: ‘Co się tyczy codziennego życia muzycznego w Polsce, to tylko Zygmunt Mycielski i Jerzy Waldorff wydali w formie książkowej felietony śledzące jego przebieg’. Głupie bydlę. Fałszerstwom sprzyja pominięcie w bibliografii pism ‘Tygodnika Powszechnego’. Cała zresztą książka roi się od typowo muzykologicznych niechlujstw, błędów i nonszalancji – kronika wydarzeń skandaliczna. (…) I pomyśleć, że nic nie da się sprostować, bo akurat trwa moja niełaska (…). Po cholerę być uczciwym – naprawdę chyba uczciwość to głupota, a dobra pamięć – choroba umysłowa. Bristigiera odtąd nie znam, ale co mi z tego?” (S. Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996, s. 12). Kisielewskiemu chodziło o wydaną w 1968 r. w Krakowie książkę “Polska współczesna kultura muzyczna 1944-1964″, gdzie były zamieszczone m.in. szkice Michała Bristigera i Stefana Jarocińskiego. Bristiger “wyróżnił się” tam skrajnym panegirycznym zachwalaniem prac Zofii Lissy (por. s. 145, 147-149) i podał ogromną bibliografię jej prac, całkowicie pomijając prace Stefana Kisielewskiego. Jak z tego wynika, krytyk muzyczny Michał Bristiger rozpoczynał swą karierę od przypochlebiania się rozdętemu ponad miarę ze względów politycznych “autorytetowi” Zofii Lissy – marksistki w muzyce. Przypochlebianie to łączył konsekwentnie z całkowitym pominięciem osiągnięć muzycznych niepoprawnego politycznie Stefana Kisielewskiego i to zarówno jako kompozytora, jak i krytyka muzycznego.
Warto tu, choć skrótowo, przypomnieć, na czym opierał się tak wysławiany przez M. Bristigera autorytet Z. Lissy w muzyce. Przez lata stalinizmu zdobyła ona sobie dyktatorską pozycję w muzykologii dzięki prosowieckiemu służalstwu. Szczególnie “zabłysnęła” kuriozalną pracą nawołującą do upowszechnienia ekonomicznych wskazań J.W. Stalina w dziedzinie muzyki. Lissa pisała: “To, co Stalin mówi o odkryciu i zastosowaniu nowych prac ekonomicznych, godzących w interesy klas ginących i to, co mówi o oporze tych klas przeciw tym prawom, daje się również przenieść i na teren walki o nowe metody twórcze w muzyce polskiej, źródła oporu są te same i perspektywy ich likwidacji również te same.” (por. Z. Lissa, Na marginesie pracy J.W. Stalina “Ekonomiczne problemy socjalizmu w ZSRR”, Kraków 1954, s. 141). Światowej sławy polski kompozytor Andrzej Panufnik, który w 1954 r. uciekł na Zachód, pisał w swych wspomnieniach o Zofii Lissie jako o żydowskiej uciekinierce do ZSRS, która po latach szkolenia politycznego stała się gorliwą marksistką. “Wkrótce stało się oczywiste, iż to za jej pośrednictwem otrzymujemy dyrektywy z partii. Domyślaliśmy się, że jednocześnie zlecono jej informowanie władz o poglądach politycznych i artystycznych członków związku” (por. Andrzej Panufnik o sobie, Warszawa 1990). Taki to “wielki autorytet muzyczny” napompowany jak balon w czasach stalinizmu wysławiał jeszcze w 1968 r. w swej pracy Michał Bristiger, syn “Luny” Bristigerowej. Prof. Jerzy Robert Nowak

Giesche – Robert Gwiazdowski Przeczytałem następującą informację: „ABW zatrzymała cztery osoby z reaktywowanej spółki Giesche. Na podstawie przedwojennych akcji domagały się zwrotu majątku wartości setek milionów złotych.” Ród Giesche był przed II wojną światową jednym z największych producentów węgla kamiennego w Europie. Należała do niego jedna trzecia powierzchni Katowic. Jednak w 1926 roku rodzina sprzedała swoje udziały w polskiej spółce Amerykanom. Po wojnie majątek spółki został znacjonalizowany w oparciu o przepisy ustawy o wywłaszczeniu mienia poniemieckiego. W 2005 roku paru „łebskich gości ” z Pomorza reaktywowało spółkę, która nigdy nie została rozwiązana i przez cały czas figurowała w rejestrze, na podstawie akcji, które, jak stwierdzili, odkupili od spadkobierców Amerykańskich akcjonariuszy. Nie wiem czy tak było, czy może kupili je w skupie makulatury, czy na pchlim targu. W każdym razie, reaktywowana spółka złożyła do sądów pozwy, domagając się zwrotu przedwojennego majątku, gdyż nie był on „poniemiecki” tylko „poamerykański”. Skarb Państwa stwierdził, że akcje Giesche zostały zdeponowane w 1939 r. w koncernie Saco w Stanach Zjednoczonych. Na mocy układu z pomiędzy PRL i USA z 1960 r. Polska wypłaciła „podmiotom amerykańskim” 40 mln USD odszkodowania. Przez kolejne 20 lat strona polska wypłaciła taką sumę w ratach po 2 mln USD rocznie”. „Jeśli więc ktoś ma tu jakieś zobowiązania, to rząd amerykański, nie Polska”. Zapowiadała się ciekawa, precedensowa sprawa sądowa. Ale pan Prokurator z ABW, mając pewnie na celu względy tak zwanej ekonomii procesowej, żeby sądy nie musiały wgłębiać się w szczegóły kazał zamknąć członków zarządu Giesche za „usiłowanie wyłudzenia mienia znacznej wartości, na kwotę co najmniej 341 mln. zł, bo, zdaniem Pana Prokuratora „spółka działała na szkodę skarbu państwa” (domagając się zwrotu majątku). Jeżeli informacja medialna jest rzetelna, to znaczy, że zaczynają już zamykać za fakt złożenia pozwu do sądu przeciwko Skarbowi Państwa!!!!! Aż trudno sobie wyobrazić, co by się mogło stać, gdyby jakiś sędzia uznał, że skoro akcjonariusze byli amerykańscy, to majątek nie był „poniemiecki”. Na wszelki wypadek lepiej przymknąć powoda, niż sędziego. A jak sobie posiedzi przez kilka miesięcy w kilku, albo nawet kilkunastoosobowej celi z pospolitymi kryminalistami, w której przypadają 3 m2 na aresztanta, to może przemyśli, czy lepiej pozwu nie cofnąć. A jak się sędzia z mediów dowie, to też się zastanowi, czy warto narażać się na zarzut działania w zorganizowanej grupie przestępczej, gdyby do procesu miało jednak dojść. Miałem właśnie w imieniu jednego klienta złożyć pozew o odszkodowanie od skarbu państwa, ale w takiej sytuacji to się chyba zastanowię, bo jak wygram, to konieczność wypłaty przez skarb państwa odszkodowania z całą pewnością będzie stanowiła dla niego „szkodę” Robert Gwiazdowski

Biskup włocławski w aktach IPN Ordynariusz włocławski Wiesław Mering został zarejestrowany jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Lucjan – wynika z akt Instytutu Pamięci Narodowej. Współpracował też z PRL-owskim wywiadem podczas pobytu we Francji. Akt dotyczących tajnego współpracownika „Lucjana”, bo taki pseudonim miał nosić ks. Wiesław Mering, do tej pory nie odnaleziono. Większość teczek księży, którzy współpracowali z IV Departamentem SB, została zniszczona w latach 1989 – 1990. Zachowały się jednak akta PRL-owskiego wywiadu (Departament I), w których można znaleźć sporo informacji nie tylko o pracy agenturalnej za granicą, ale również w kraju. – Akta Departamentu I wobec zniszczenia większości teczek Departamentu IV to najcenniejsze źródło informacji o współpracujących z bezpieką duchownych – mówi „Rz” ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który od lat bada współpracę księży z SB.

TW „Lucjan” Z dokumentów zgromadzonych w teczce kontaktu operacyjnego „Lucjan” wynika, że ks. Wiesław Mering zwerbowany został w drugiej połowie lat 70. „Wiesław Mering pozostawał w zainteresowaniu operacyjnym Wydziału IV KWMO w Gdańsku od maja 1975 r. Wytypowano go na kandydata do werbunku, uwzględniając fakt, że utrzymuje rozległe kontakty z księżmi diecezji chełmińskiej studiującymi na wyższych uczelniach katolickich oraz kadrą naukową uczelni katolickich. (…) W tym okresie przekazywał służbie wartościowe informacje o sytuacji w kurii i diecezji chełmińskiej, a także o kadrze naukowej Seminarium Duchownego w Pelplinie. W dniu 9.11.1976 zakończono proces pozyskiwania Wiesława Meringa przez świadomy wybór pseudonimu oraz chęć kontynuowania spotkań oraz dalszego udzielania informacji na tematy interesujące SB” – czytamy w teczce „Lucjana”.

Bez podpisu Z tego samego dokumentu dowiadujemy się, że ks. Mering nie został zmuszony do podpisania zobowiązania do współpracy. „Oficer KWMO dokonujący werbunku nie wymagał od pozyskanego pisemnego zobowiązania do współpracy (forma często stosowana przy werbunku duchownych)” – zapisał oficer prowadzący, porucznik T. Michalczyk. Oficer odnotował, że „w trakcie dotychczasowej współpracy T.W. nie był wynagradzany. Z okazji ukończenia pracy doktorskiej i jej obrony itp. otrzymał nagrody rzeczowe”.

Ks. Mering był uważany za cennego współpracownika SB. „Według opinii Wydziału IV KWMO w Gdańsku dotychczasowa współpraca z TW była operacyjnie wartościowa. W trakcie pracy z TW nie stwierdzono elementów dekonspiracji” – raportował oficer prowadzący.

W kręgu zainteresowania wywiadu TW „Lucjan” znalazł się w związku z uzyskaniem stypendium we Francji. „W dniu 10 i 11 lutego br. (1977) wspólnie z por. Krzysztofem Sowulą z Wydziału IV KWMO w Gdańsku odbyłem w Warszawie spotkanie z »Lucjanem«. W trakcie spotkania okazało się, że istnieje celowość operacyjnego wykorzystania »Lucjana« za granicą z uwagi na fakt, że będzie przebywał w ośrodku naukowym prowadzącym badania politologiczne z zakresu wiedzy o Polsce i krajach socjalistycznych. (…) Uwzględniając powyższe, wykorzystując odpowiednią argumentację (między innymi elementy patriotyczne), uzyskałem zgodę »Lucjana« na kontynuowanie współpracy z SB w trakcie pobytu za granicą. TW zobowiązał się do zachowania w ścisłej tajemnicy faktu współpracy ze Służbą Wywiadowczą MSW PRL (zobowiązania na piśmie nie pobrałem)” – napisał oficer prowadzący. Według Wydziału IV KWMO w Gdańsku współpraca z TW „Lucjanem” była operacyjnie wartościowa Podczas tego spotkania ustalono, że ks. Mering wyśle do punktu kontaktowego list, w którym poda swój aktualny adres. Ustalono też hasło i odzew oraz znak rozpoznawczy, którym była książka „Pieśń o moim Chrystusie” oraz podpisane zdjęcie ks. Meringa. Do pierwszego spotkania doszło w Strasburgu 3 maja 1977 r. przed głównym wejściem do katedry. Podczas spotkania z agentem ks. Mering krytykował swoich zwierzchników. „W sprawach kościelnych krytykuje polską hierarchię za feudalną organizację, za to, że biskupi nie widzą, iż ksiądz też człowiek” – zapisał oficer wywiadu.

Próba buntu Następne spotkanie odbyło się 31 maja 1977 r. o godz 12.30 w restauracji L’Ancienne Douane. „Lucjan” miał się wówczas zacząć buntować. „Reakcja »L« była dla mnie nieprzyjemna, chociaż nie nieoczekiwana. Zaczął mówić, że ludzie podchodzą do niego szczerze, jak na spowiedzi, i on nie może nadużywać ich zaufania, że względy moralne nie pozwalają mu na przekazywanie informacji o nich” – relacjonował oficer wywiadu. Jednak mimo tych oporów „Lucjan” udzielał informacji o polskich duchownych. Wytypował też ks. Antoniego Kloskę na potencjalnego agenta. Kolejne spotkanie z oficerem prowadzącym miało miejsce już po powrocie do kraju 25 lutego 1978 r. „Lucjan” nie wiedział, jaka będzie jego przyszłość. Pytany, czy będzie się chciał spotykać z agentem wywiadu, gdyby ponownie został wysłany za granicę, oponował. Nie miał jednak nic przeciwko kontaktom z SB w kraju. „Ustaliśmy, że obecnie ja będę utrzymywać z nim kontakt. Spotkania odbywać się będą raz w miesiącu w Toruniu. Zawsze w sobotę o godzinie 14.00 w hotelu Kosmos w Toruniu. Najbliższe spotkanie odbędzie się w dniu 18 III br. (1978). W trakcie spotkania wręczyłem »Lucjanowi« butelkę koniaku Camus wartości 850 zł. W trakcie rozmowy »Lucjan« nie przejawiał żadnych oporów w kwestii dalszych kontaktów” – raportował oficer SB. Ostatecznie 1 września 1981 r. wywiad postanowił przekazać teczkę ks. Meringa do archiwum. „Kilkakrotne spotkania za granicą nie potwierdziły możliwości wywiadowczych figuranta” – odnotowano. Ale współpraca z SB na tym się nie zakończyła. „Po powrocie do kraju KO Lucjusz [chodzi o ks. Meringa – red.] jest wykorzystywany przez służbę krajową (wydział IV KWMO Gdańsk)” – odnotowano. Możliwe, że donosy ks. Meringa zachowały się w innych archiwach. Ks. Henryk Jankowski, który badał dokumenty na swój temat, stwierdził we wrześniu 2006 r., że biskup włocławski był tajnym współpracownikiem SB. Potem wycofał się z tych stwierdzeń i przeprosił Meringa.

Nie współpracowałem Sam Mering wówczas zaprzeczał. – Nigdy nie podpisałem żadnych dokumentów współpracy. Nie współpracowałem, ale jeśli znajdzie się jakiś podpisany przeze mnie raport mówiący, że komuś szkodziłem lub brałem pieniądze od bezpieki, to jestem do dyspozycji – mówił. Jan Żaryn z Instytutu Pamięci Narodowej nie ma wątpliwości, że wiedza zgromadzona w aktach pozwala określić ks. Wiesława Meringa tajnym i świadomym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. – Jeśli ktoś wybiera sobie pseudonim, przyjmuje prezenty i godzi się na tajne spotkania, nie ma wątpliwości, że SB uważa go za swojego współpracownika – mówi Żaryn. Ordynariusz włocławski nie chciał rozmawiać z „Rz”. – Ksiądz biskup jest obecnie bardzo zajęty. Mogę jednak powiedzieć, że wielokrotnie oświadczał, iż nie był tajnym współpracownikiem i nie ma nic więcej w tej sprawie do dodania – powiedział „Rz” jego osobisty sekretarz ks. Sławomir Deręgowski. Powołał się też na oświadczenie episkopatu z 22 listopada 2007 r., w którym stwierdzono, że „oskarżanie wymienianych w aktach SB biskupów o świadomą i dobrowolną współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa PRL jest merytorycznie bezpodstawne, gdyż pozbawione dowodów”. Jak ustaliła „Rz”, wewnątrzkościelna komisja historyczna zajmująca się lustracją biskupów znała dokumenty na temat ks. Wiesława Meringa. Sam biskup w lutym 2007 r. wezwał księży swojej diecezji do ujawnienia kontaktów z SB.

Instrukcja werbunku księdza: podpisu nie wymagano W archiwach IPN zachowała się szczegółowa instrukcja, która uczyła oficerów Służby Bezpieczeństwa metod werbunku księży. „Instrukcja pracy operacyjnej proces pozyskania zaleca zakończyć odebraniem zobowiązania o współpracy i wartościowych materiałów informacyjnych. Wymóg ten, zwłaszcza w stosunku do osób duchownych, należy stosować bardzo elastycznie, mając na uwadze względy, o których była mowa wyżej. Jego formalne potraktowanie może niejednokrotnie uniemożliwić pozyskanie. Stąd fakt przyjęcia zobowiązania nie musi być głównym kryterium pozyskania. Należy jednak dążyć do tego, by w dogodnych warunkach był on spełniony. Za podstawowe kryterium pozwalające na stwierdzenie, że pozyskanie możemy uznać za dokonane, przyjmujemy fakt, że pozyskiwany przekazuje nam przedstawiające wartość operacyjną informacje (ustnie lub pisemnie), wykonuje zlecone mu zadania oraz ma świadomość, że kontakt jego z pracownikiem SB jest systematyczny i ma charakter służbowy (nieoficjalny). Ocena, czy pozyskanie można uznać za dokonane, należy do pracownika i przełożonego zatwierdzającego je”. Księża, którzy do tej pory zostali ujawnieni jako tajni współpracownicy, zwykle tłumaczyli, że nie byli agentami, bo niczego nie podpisywali. Współpracy z SB zaprzeczali do tej pory tacy duchowni jak arcybiskup Stanisław Wielgus czy ojciec Konrad Hejmo. Przyznał się natomiast ks. Michał Czajkowski. Cezary Gmyz

Prawa ręka prezesa KPA współpracował z SB Przez ostatnie 25 lat należał do najbardziej wpływowych osób w środowisku polonijnym w USA. Wkradł się w łaski trzech kolejnych prezesów Kongresu Polonii Amerykańskiej. Okazało się, że wcześniej jako „kontakt operacyjny” współpracował z SB!

Rozmowa sondażowo-pozyskaniowa Gdy na wiosnę 1979 roku podporucznik SB Tadeusz Winiecki otrzymał informację, iż do USA wyjeżdża na roczne stypendium jeden z adiunktów w Katedrze Kultury na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, 38-letni wówczas dr Wojciech Wierzewski, postanowił przeprowadzić z nim „rozmowę sondażowo-pozyskaniową”. SB miała nadzieję, iż uda się zwerbować Wierzewskiego w celu uzyskiwania od niego informacji na temat Russian and East European Institute w Indiana University, prestiżowej instytucji, zajmującej się Związkiem Sowieckim oraz państwami Europy Wschodniej. Do pierwszego spotkania przyszłego stypendysty z oficerem SB doszło natychmiast po powrocie Wierzewskiego z festiwalu filmowego w Cannes, gdzie przebywał na delegacji służbowej. Rozmowa miała miejsce 8 czerwca 1979 roku, między godz. 12:00 i 13:00, w kawiarni „Sejmowa” w Warszawie. SB była tak bardzo zadowolona z jej przebiegu, iż w raporcie napisano: „Kandydat ciekawy, przy pomyślnym rozwoju sytuacji może być dla nas bardzo użyteczny. Przed wyjazdem konieczne jest – poza przeszkoleniem – systematyczne wdrażanie do współpracy poprzez przekazywanie konkretnych zadań do realizacji”.

Wierzewski czuje się moralnie zobowiązany do udzielenia pomocy SB Wierzewskiemu i całej operacji wywiadowczej na terenie USA przypisano kryptonim „TOWER”. W przyszłości, we wszystkich raportach SB Wierzewski określany jest jako „T”. Oficer SB tak relacjonuje dalszy przebieg swego spotkania z Wierzewskim-Towerem: „Na przedstawioną … propozycję udzielenia pomocy naszym organom „T” wyraził zgodę, stwierdzając, że jako Polak i członek Partii czuje się moralnie zobowiązany do udzielenia tego rodzaju pomocy. Oświadczył jednocześnie, że propozycja spotkania nie zaskoczyła go i że spodziewał się tego typu rozmowy związanej z wyjazdem do USA”. Gdy oficer werbujący Wierzewskiego przekonał się, że „Tower” do współpracy z SB nastawiony jest niemal entuzjastycznie, poprosił go o sporządzenie pisemnego zobowiązania o zachowaniu w tajemnicy faktu przeprowadzenia z nim rozmowy na temat współpracy z SB w czasie pobytu w USA. W aktach sprawy „Tower” w IPN znajdujemy własnoręcznie przez Wierzewskiego napisane oświadczenie następującej treści: „Zobowiązuję się do zachowania tajemnicy z rozmowy w dn. 7.VI. dot. pracy na terenie Bloomington. W. Wierzewski”. Wierzewski został odpowiednio pouczony, jak prowadzić rozpoznanie w USA, jak orientować się, czy jest śledzony przez amerykańskie służby specjalne. Przekazano mu także instrukcje, o czym ma informować oficerów kontaktowych SB w USA. Miał przekazywać informacje zarówno na temat amerykańskich naukowców i studentów, jak i polskich stażystów, stypendystów. SB oczekiwała także analiz na temat pozyskiwania studentów i pracowników naukowych do pracy w CIA i FBI, gdyż amerykańskie służby specjalne proponowały im czasem pracę ze względu na to, iż Instytut zajmował się przecież Związkiem Sowieckim i innymi państwami komunistycznymi. W USA z Wierzewskim miał się skontaktować według tego, co znajdujemy w dokumentach, zgromadzonych dziś w IPN – „towarzysz M. Koszycki” – jak go określono w jednym z raportów SB. „TOWER” miał przekazywać zdobyte informacje oficerom SB, zatrudnionym oficjalnie w charakterze dyplomatów w Konsulacie PRL w Chicago. Zazwyczaj, w Bloomington lub Chicago, spotykał się z nim „dyplomata” PRL-owski o pseudonimie „TAP”, który prowadził sprawę „TOWER” w latach 1979-1984. Z „TAP-em” współpracowali inni „dyplomaci”: „Spaski”, „LID” oraz „DUNCAN”.

„Tower” przyjął „Instrukcję wyjazdową” z pełnym zrozumieniem Jeszcze przed wylotem do USA, 27 sierpnia 1979 roku Wierzewski spotkał się ponownie z oficerem SB, znowu o godzinie 12:oo, tym razem w kawiarni „Nowy Świat” w Warszawie. Poinformował esbeka, że w Indiana University będzie miał wykłady z języka polskiego oraz historii polskiej kultury artystycznej. W czasie tego spotkania późniejszy zaufany człowiek trzech kolejnych Prezesów Kongresu Polonii Amerykańskiej zapoznał się i zaakceptował przedstawioną mu przez esbeka „Instrukcję wyjazdową”, obejmującą „zakres zainteresowań SB, związanych z rozpoznawaniem Russian and East European Institute na Indiana University”. Oficer SB napisał później w swoim raporcie, że Wierzewski „przyjął instrukcję z pełnym zrozumieniem…” Podczas tego właśnie spotkania Wierzewskiego z esbekiem uzgodniono „zasadnicze elementy hasła i odzewu do nawiązania łączności operacyjnej za granicą. Hasło: „Adam z redakcji”. Odzew: „Festiwal w Cannes”. Inspektor SB Winiecki był tak bardzo zadowolony z przebiegu drugiego spotkania, że w swoim raporcie napisał: „W związku z deklarowaną przez „T” chęcią podtrzymania kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa w czasie pobytu na stażu, proponuję przekwalifikować sprawę wstępną w kontakt operacyjny i zarejestrować ją w Wydziale XVIII Departamentu I MSW.” Oto treść wspomnianej „Instrukcji wyjazdowej”, którą zaakceptował Wierzewski: „W związku z Pańskim wyjazdem na roczny staż do Indiana University w Bloomington, Służba Wywiadowcza PRL, zwana dalej Centralą, zwraca się do Pana z prośbą o pomoc w realizacji następujących zadań:…” – tutaj wymienione są te zadania, o których była już mowa wcześniej, a w punkcie 6. czytamy, na co jeszcze musi zwrócić uwagę Wierzewski: „Powiązania uczelni z organami wywiadu i kontrwywiadu USA oraz ewentualne informacje nt. rekrutacji do pracy w tych organach spośród studentów.”, zaś punkt 7 brzmi: „Wszelkie informacje, dotyczące działalności skierowanej przeciwko Polsce i innym krajom socjalistycznym”. Oznaczało to, że rola Wierzewskiego nie ograniczała się tylko do sporządzania i przekazywania SB raportów na temat „antysocjalistycznej” działalności Polaków w USA. „TOWER” miał także dostarczać SB tak szczegółowe informacje, jak te, dotyczące operacji werbunkowych CIA czy FBI wśród amerykańskich studentów.

Donosy za 4 butelki alkoholu 26 października 1979 roku doszło do nawiązania pierwszego kontaktu oficera SB z „Towerem”-Wierzewskim w Bloomington. „Dyplomata” PRL-owski przybył oficjalnie na imprezę organizowaną przez Indiana University. Podał wcześniej ustalone, znane Wierzewskiemu hasło i usłyszał właściwy odzew. W swoim tajnym, odręcznie sporządzonym raporcie operacyjnym, rezydent o pseudonimie „TAP” pisze po spotkaniu z Wierzewskim: „Podczas rozmowy operacyjnej uzgodniłem… iż będzie w dalszym ciągu kontynuował on rozpracowywanie Russian and East European Institute”. Informacje przekazane przez Wierzewskiego PRL-owskiemu rezydentowi musiały być bardzo wartościowe, gdyż dodaje w raporcie: „Materiały przekazane… wydają się być intersujące. „T” jest pozytywnie nastawiony do dalszej współpracy z nami człowiekiem”. Wierzewski donosił między innymi na swego uczelnianego kolegę w Indiana University, pracownika naukowego o nazwisku Jacek (Jack) Bielasiak. Nieco później, bo w latach 1986-1991 profesor Bielasiak był Dyrektorem Polish Study Center na Indiana University. Oficer SB „TAP” w swoim raporcie na temat kolejnego spotkania z Wierzewskim w dniu 5 lutego 1980 roku pisze, że wręczył mu „w formie prezentu 4 butelki alkoholu”, dodając: „Oceniam dotychczasową współpracę z „T” jako wartościową…. Sugeruję ewentualne przyznanie nagrody pieniężnej za dotychczasową współpracę, co może wpłynąć stymulująco na aktywność operacyjną”. Esbecki rezydent z Konsulatu PRL w Chicago, przyjmujący od Wierzewskiego raporty, informuje przełożonych w Centrali, iż „Tower” przekazał „szczegółowe charakterystyki osób”, o których można przypuszczać, iż są związane z amerykańskimi służbami specjalnymi. Esbek jest pełen uznania dla Wierzewskiego, chwaląc go, że „jest on sumiennym współpracownikiem, wykazującym inicjatywę”. Jednocześnie sugeruje przeprowadzenie dalszego szkolenia wywiadowczego Wierzewskiego, gdyż amerykańskie służby specjalne sprawdzają stażystów z państw komunistycznych. Po rocznym pobycie w USA Wierzewski odwiedza Warszawę i 20 września 1980 roku, czyli bezpośrednio po powstaniu „Solidarności”, ponownie spotyka się z oficerem SB. „Tower” jest teraz dla SB zbyt cennym kontaktem operacyjnym, by dopuścić do jego dekonspiracji. Dlatego do spotkania dochodzi nie w miejscu publicznym, lecz specjalnie przygotowanym do tego celu „lokalu kontaktowym” LK „Mansarda”. Jest już pewne, że pobyt Wierzewskiego na Indiana University przedłużony zostanie do czerwca 1981 roku. Przyszły redaktor naczelny dwutygodnika „Zgoda”, oficjalnego organu Polish National Alliance tak bardzo chce coś zrobić dla PRL-owskiej esbecji, że sam – z własnej woli – proponuje na spotkaniu dalsze kontakty. Prosi jedynie oficera SB, by spotkania odbywały się w Chicago, a nie na terenie uniwersytetu w Bloomington, gdyż mogą rzucać się w oczy. Poza tym Wierzewski zaczyna się czuć trochę niepewnie. Odnosi wrażenie, że Amerykanie go sprawdzają. Informuje oficera SB, że jeden z uczestników jego wykładów, Zachary Lent prawdopodobnie przeszukiwał jego rzeczy osobiste.

Kontakt operacyjny SB Wojciech Wierzewski jest coraz bardziej uniwersalny 28 września 1980 roku Wierzewski przekazuje „TAP-owi”, czyli rezydentowi SB w PRL-owskim konsulacie w Chicago, informacje na temat swego kolegi z uczelni w Bloomington, który nazwany jest w raporcie esbeka „Rafał” i oznaczony jako SMW 2/1443. „Rafał” był wówczas pracownikiem Russian and East European Institute w Indiana University i stał się obiektem zainteresowania SB. Na przełomie 1980 i 1981 roku „Rafał” występuje często w amerykańskiej telewizji, informując o sytuacji w Polsce. Pod koniec 1980 roku Wierzewski otrzymuje od SB polecenie „szerszego rozpracowania działalności Ośrodka Studiów Polskich przy Indiana University”. „Tower” dostarcza także cenne – według rezydenta SB w Chicago – informacje na temat amerykańskich konferencji dotyczących Związku Sowieckiego. Wierzewski donosi także na przebywającego w USA publicystę „Tygodnika Powszechnego” Henryka Krzeczkowskiego oraz stypendystów z Polski, np. na Witolda Koniecznego, który dzisiaj jest profesorem na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego czy też na Elżbietę Kornberger-Sokołowską – także profesor prawa na UW. „Tower” przekazuje SB również informacje na temat Iwony Błaszczykiewicz, która wówczas pracowała jako sekretarka w Centrum Studiów Polskich w Bloomington. SB rozważała wtedy możliwość jej zwerbowania.

Przyszły prominentny działacz Polonii chicagowskiej donosił także na amerykańskich studentów, którzy chcieli studiować w Polsce. Sporządzał ich charakterystyki psychologiczne, które później SB mogła wykorzystać np. do szantażowania tychże studentów, co miało prowadzić do ich zwerbowania i uczynienia z nich współpracowników komunistycznej SB. Wierzewski przekazywał tego typu informacje np. na temat Irene Kiedrowski, która przebywała później na stypendium w Polsce (w latach 1981-82) czy też Karen Ledwin.

Na początku 1981 roku okazuje się, że Wierzewski może zostać na Indiana University rok dłużej. W czasie kolejnego spotkania z oficerem SB 9 marca 1981 roku Wierzewski zwierza się, że jego żona odbiera anonimowe telefony z pogróżkami. Rezydenci w Chicago zastanawiają się, czy aby „Tower” nie został zdekonspirowany? W swym raporcie z 14 października 1981 roku inny rezydent PRL-owski o pseudonimie „SPASKI” z konsulatu w Chicago pisze: ”Zachowanie TOWERA należy jednoznacznie ocenić jako ‘zabezpieczenie tyłów’, tzn. asekurowanie swej osoby przed pomówieniami o współpracę z nami”. Wierzewski bowiem właśnie wtedy przestraszył się dekonspiracji i unikał zbyt częstych kontaktów z oficerami SB z konsulatu PRL, zwłaszcza w miejscach publicznych.

Wierzewski działaczem polonijnym 11 dni po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego Centrala SB przekazała rezydenturze w Chicago informację, by ta ostrzegła Wierzewskiego przed wzmożoną aktywnością amerykańskich służb specjalnych. SB zaprzestana wówczas kontaktów bezpośrednich z „TOWEREM”. 18 września 1982 roku Wierzewski udzielił wywiadu w programie polonijnym Zofii Borys, mówiąc, że pracuje teraz w Governors State University w Park Forest koło Chicago dzięki Marianowi Murzyńskiemu. Kupił dom, a pod koniec 1982 lub na początku 1983 wszedł w skład kolegium pisma polonijnego „RELAX”, wydawanego przez Michała Kuchejdę w Chicago, który był także wydawcą „Dziennika Chicagowskiego”. Rezydent SB w konsulacie PRL o pseudonimie „SPASKI” pisze 3 lutego 1983 roku o „odnowieniu kontaktu” z Wierzewskim. 18 listopada 1983 roku reżyser Jerzy Domaradzki organizował pokaz filmów w Goethe Instytut w Chicago. Pomagał mu w tym „dyplomata” PRL-owski, a w rzeczywistości rezydent SB z konsulatu w Chicago o pseudonimie „DUNCAN”, który wówczas rozmawiał z Wojciechem Wierzewskim. Jest to ostatni kontakt „TOWERA” z rezydentem SB, o jakim możemy przeczytać w jego teczce. Kolejny wpis pochodzi z 20 września 1984 roku. Jest to tajne „postanowienie o zakończeniu i przekazaniu sprawy do archiwum Departamentu I”. Jesienią roku 1985, gdy Prezesem Związku Narodowego Polskiego oraz Kongresu Polonii Amerykańskiej jest jeszcze Alojzy Mazewski, Wojciech Wierzewski zostaje – dzięki Cenzorowi ZNP, Hilaremu S. Czaplickiemu – redaktorem naczelnym oficjalnego organu Polish National Alliance „Zgoda”, dwutygodnika, który dociera do wszystkich członków ZNP. Gdy w roku 1988 Prezesem ZNP i KPA zostaje Edward Moskal, Wierzewski utrzymuje swoje stanowisko. Co więcej, jego pozycja jest jeszcze silniejsza. Wierzewski jest jedną z „szarych eminencji”, które odgrywają ogromną rolę w kształtowaniu polityki ZNP i KPA. Trudno mieć oczywiście pretensje do kolejnych Prezesów KPA – Mazewskiego, Moskala czy Spuli, że nie wiedzieli o współpracy Wojciecha Wierzewskiego z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. Czy jednak tak trudno było przewidzieć, że prawdopodobieństwo, iż osoba, która w PRL-u była częścią tamtejszej nomenklatury, może być zdolna do haniebnych zachowań, jest wystarczająco duże, by z nią nie współpracować, a tym bardziej nie powierzać jej odpowiedzialnych funkcji? Oczywiście nasuwa się także pytanie, czy Wierzewski współpracował z SB także w późniejszym okresie, na temat którego – jak na razie – trudno znaleźć informacje w archiwach IPN? Na pytanie to będzie można jednoznacznie odpowiedzieć tylko wtedy, gdy ta część dokumentów, która teraz znajduje się w wyodrębnionym archiwum IPN, czyli jest w dalszym ciągu utajniona, zostanie przeniesiona do części jawnej zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej. Marek Ciesielczyk

relacja telewizyjna z wykładu Marka Ciesielczyka w Chicago 1 lutego na ten temat: http://vids.myspace.com/index.cfm?fuseac…

dr Marek Ciesielczyk, autor artykułu jest doktorem politologii Uniwersytetu w Monachium, pracował naukowo w Forschungsinstitut fur sowjetische Gegenwart w Bonn, był Fellow w European University Institute we Florencji oraz Visiting Professor w University of Illionois w Chicago, jest autorem pierwszej w języku polskim książki nt. KGB, o której ks.profesor Józef Bocheński napisał, że jest to jedna z najlepszych prac naukowych, jakie czytał na ten temat.

15 marca 2010 "Słaby rozwój rozumu zawsze sprzyja przewadze namiętności".. (Carl von Clausewitz) Pan Andrzej Żuławski, znany reżyser i pisarz, wydał swoją najnowszą książkę, której nadał tytuł ”Nocnik”. Literackie opisywanie nocnika jakoś mnie nie pociąga , chociaż może być dla niektórych osób  interesujące. Nie znam szczegółów o czym jest i nigdy prawdopodobnie nie będę jej czytał, bo mam w domu lektur na kilka żyć, ale zainteresowała mnie kanwa książki Pana Andrzeja pamiętam z młodości, kiedy kręcił film pt ”Na srebrnym globie”, do którego dekoracje oglądałem we Władysławowie, przy nadmorskiej skarpie...  W „Nocniku” główną bohaterką jest niejaka Esterka - córka polityka i projektantki mody. Dziennikarze spekulują, że chodzi o Weronikę Rosati, córkę polityka i projektantki mody. To by się zgadzało.. Pan Dariusz Rosati to człowiek lewicy, pochodzący zresztą z Radomia., a żona jest projektantką mody. Pan Andrzej Żuławski związany był wcześniej z Sophie Marcelu, która zagrała w kilku jego filmach, a potem z panią Małgorzatą Braunek, która też zagrała. Pani Braunek jest jednocześnie buddystką,  zwierzchnikiem Związku Buddyjskiego w Polsce, wegetarianką , walczącą o prawa zwierząt i o prawa człowieka w Chinach. Oczywiście każdemu wolno  być- kim chce i wyznawać wartości które mu są bliskie. Ale czy nie za dużo lewicy w jednej lewicowej osobowości? Jakiś czas temu  brukowce karmiły swoich czytelników związkiem pani Weroniki z panem Andrzejem. Było ostro, hucznie i głośno! Były straszne awantury przy rozstaniu.. Pan Andrzej bardzo to przeżył i opisał to w swojej książce pt” Nocnik” A wiecie państwo jak nazwał swoją bohaterkę.???” Szmatą, w którą spuszczają się hollywoodzkie ch…”(????) To jest oryginalny cytat z książki..(!!!) Pomyślałem, że powinien napisać książkę, skoro jest taki dosadny obyczajowo- o polskiej” polityce”, której już prawie nie ma , a przez media przelewają się wody pustosłowia, tematów zastępczych, morzolejstwa i demokratycznej wesołości. Wszyscy demokraci uśmiechnięci od ucha do ucha, a poseł Palikot, reprezentant Platformy Obywatelskiej -po dwa razy dziennie przypomina o sobie za przyzwoleniem premiera Donalda Tuska. I prowadzą   demokratyczną kampanię, przed terminem ponad plan.. Sami pouchwalali jakieś kalendarze wyborcze, wpłaty z kont na kampanię, obowiązek  wyliczania się co do grosa, zbierania podpisów , rejestrowania kandydatów. A to wszystko ICH nie obowiązuje! Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość i Sojusz Lewicy Demokratycznej już prowadzą kampanię wyborczą prezydencką.. A gdzie PRAWO!!!! Bo o sprawiedliwości już nie wspominam.. Olewają nas dokumentnie. Platforma, że tak powiem Obywatelska wymyśliła sobie jakieś prawybory i dawaj codziennie karmić nas nieistotnymi głupstwami kreowanymi na potrzeby piaru. Jeśli to potrwa do jesieni- połowa Polaków zwariuje przed telewizorami, a druga połowa ogłupiona zagłosuje  dla świętego spokoju- na Platformę Obywatelską. To będzie ten kompromis, o jakim w dowcipie opowiadał ojciec synkowi: - Opowiem ci na przykładzie… Mama chciała, żeby jej kupić futro, a ja chciałem kupić samochód. Ostatecznie kupiliśmy futro i powiesiliśmy w garażu. Robią perfidnie kampanię wyborczą, a gdy ich zapytać co wyprawiają- to odpowiadają, że nie jest to kampania wyborcza, tylko prawybory wewnątrz partii(???). Bo prawybory to nie jest kampania wyborcza.. To w takim razie zróbmy prawybory dla wszystkich kandydatów na prezydenta… Ale jak zrobić, jak jeszcze  nie ma zarejestrowanych kandydatów i nie wszyscy się jeszcze zgłosili np. kandydat Polskiego Stronnictwa Ludowego? Szaleństwo demokracji osiąga swoje szczyty! Porównywalne z dramatem walki klasowej! Energia działania w demokracji wyraża  siłę motywów wywołujących działanie. A co jest siłą motywów wywołujących działanie? W demokracji- ogłupianie! Marzeniem każdego, kto sobie chce porządzić w demokracji- jest stręczenie nam  demagogicznych głupstw, traktowanie nas jak lumpenproletariatu.. No właśnie , a co sądził o lumpenproletariacie , duchowy przywódca współczesnych demokratów, który wytyczał drogę do socjalizmu pisząc, że:” żeby zbudować socjalizm, najpierw należy wprowadzić demokrację”(!!!) Tu był  Marks genialny! Im szybciej i więcej przegłosują , tym szybciej odbiorą nam wolność i szybciej nastąpi socjalizm, a potem już tylko komunizm. Całkowita równość, bezwłasność i wspólnota. Bo lumpenproletariat to:” złożone z wykolejeńców wszystkich klas szumowiny, które w wielkich miastach rozbiły swoją kwaterę główną”(???) I dalej:” to hołota absolutnie przekupna i absolutnie natrętna.”(???) Kogo zaliczał brodacz z Trewiru do lumpenproletariatu:” burżuazyjni wykolejeńcy, kuglarze, sutenerzy, tragarze, LITERACI, awanturnicy, włóczędzy, więźniowie wypuszczeni z więzień, kieszonkowcy, kataryniarze, zbieracze szmat, szlifierze, naprawiacze kotłów, żebracy”( „Czerwony, brunatny i zielony socjalizm”- Józef SchuBlburner, str. 157). Nie było jeszcze wtedy polityków demokratycznych, kuglujących i żebrzących  o głosy wyłudzone przy pomocy pustych obietnic..  Od ludu, zwanego elektoratem.. Wtedy w Europie panowały monarchie.. Monarszy autorytet poparty autorytetem papieża nie wymagał kłamania i oszukiwania ludu…. Dopiero te wszystkie „wiosny ludu”, organizowane przez socjalistów i wrogów normalności- trwające zresztą  do dziś, zachwiały normalnością panującą w Europie.. A w takim Radomiu,  też panuje demokracja, demokracja kierowana przez pana prezydenta Andrzeja Kosztowniaka, reprezentującego Prawo i Sprawiedliwość. Właśnie pan prezydent wydał decyzję, żeby na ulicy przed tutejszym bazarkiem w centrum miasta, gdzie polscy kupcy walczą o życie swoje i swoich rodzin poustawiać betonowe słupki i metalowe barierki, żeby samochody nie mogły zaparkować, a ich właściciele nie mogli spokojnie robić zakupów. Jako prezes o/r UPR wystosowałem do pana prezydenta i wszystkich tutejszych mediów następujący apel: „Apel otwarty UPR do Prezydenta Radomia  Andrzeja Kosztowniaka.. Oddział Radomski UPR zwraca się z wielka prośbą do Pana Prezydenta o cofnięcie decyzji dotyczącej ustawienia betonowych słupków i metalowych barierek przy ul Struga, przy bazaru” Nad rzeczką”, które to utrudnienia uniemożliwiają zaparkowanie jednocześnie około dwudziestu samochodów potencjalnych klientów wspomnianego bazaru, którzy tam właśnie robią zakupy. Pozbawienie radomskich kupców, którzy samodzielnie starają się zapracować na swoje utrzymanie dla siebie i swoich rodzin, bez krępującej pomocy gminy i państwa, jest chwalebne i – naszym zdaniem- nie należy im tego utrudniać. Tym bardziej, że bezrobocie w całym kraju rośnie i przekracza już 13%. Każda podwyżka podatków, a tą od stycznia  ustanowiła  Rada Miejska, w której większość  stanowią radni Prawa i Sprawiedliwości i utrudnienia w prowadzeniu działalności gospodarczej przyczyniają się do wzrostu bezrobocia. Brak miejsc parkingowych powoduje administracyjny odpływ klientów, co przekłada się na spadek obrotów pracujących tam kupców. Pod zagranicznymi sieciami handlowymi, nikt nie ogranicza miejsc parkingowych. Wprost przeciwnie. Ważne, żeby było ich jak najwięcej w miarę możliwości. Oddział Radomski UPR bardzo  Pana Prosi, Panie Prezydencie o pozytywne ustosunkowanie się do naszej prośby, tym bardziej, że reprezentuje Pan partię, która w nazwie ma słowo” sprawiedliwość”. Oczywiście decyzja powinna pozostawać w symbiozie z poruszającymi się po chodniku pieszymi. Niech każdy ma swoje miejsce w ramach obopólnej sprawiedliwości zgodnej z prawem.” Z gorącą prośbą i poważaniem  Prezes O/R UPR Waldemar Jan Rajca Kupcy zebrali już kilkaset podpisów  w swojej sprawie , bo czują się zagrożeni. Nawet za tzw, komuny, którą tak poniewiera Prawo i Sprawiedliwość, nie było tam betonowych słupków i metalowych barierek, które utrudniałyby parkowanie samochodów podjeżdżających  pod bazarek na zakupy. Teraz są. Nie ma co prawda zasieków z drutu kolczastego, ale są strażnicy miejscy kręcący się tam bezustannie i karzący mandatami... Postęp toczy postęp.. A czy demokratom w ogóle potrzebny jest  zdrowy rozsądek? Wątpię.!. Wystarczy im demokracja., która ze zdrowym rozsądkiem nie ma nic wspólnego. W Wielkiej Liczbie ginie wszelka Racja. Antywolnościowa partia : Socjaldemokratyczna Partia Bezprawie i Niesprawiedliwość – tak powinna się nazywać! I jeszcze gnębi polskich kupców.. Nie mówiąc już o zadłużeniu miasta.. Pan prezydent potrzebuje dalszych 200 milionów złotych na wydatki. Będzie kolejny kredyt! Z Europejskiego Banku Inwestycyjnego.. Ma nadzieję, że po odejściu ze stanowiska prezydenta, pan prezydent spłaci długi które zaciągnął- z własnej kieszeni.. WJR

O majorze Zygmuncie Szendzielorzu Ani Telewizja Polska, ani Instytut Pamięci Narodowej nie odnotowały 100. rocznicy urodzin majora Zygmunta Szendzielorza, “Łupaszki”. Choć obie instytucje się bronią, że 1 marca, czyli w dniu, kiedy obchodzony jest Dzień Żołnierza Wyklętego, w TVP Historia wyemitowano ośmioodcinkowy cykl krótkich form dokumentalnych pt. “Żołnierze wyklęci”, który powstał pod patronatem naukowym IPN, to jednak w ocenie historyków jest to za mało, zważywszy na szczególną rolę, jaką “Łupaszka” odegrał w polskim powojennym podziemiu. Oddziały dowodzone przez “Łupaszkę” w latach 1945-1948 rozbiły około 60 posterunków Milicji Obywatelskiej, kilka placówek Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i posterunków Służby Ochrony Kolei, a także kilkanaście miejsc stacjonowania Armii Czerwonej. Jak poinformował Andrzej Arseniuk, rzecznik prasowy IPN, cykl filmów “Żołnierze wyklęci” był jednocześnie upamiętnieniem osoby i dokonań mjr. Zygmunta Szendzielorza, “Łupaszki”. Zatem winien się wpisywać także w uczczenie 100. rocznicy urodzin sławnego żołnierza. Arseniuk zaznaczył przy tym, że cykl filmów powstał przy dużym nakładzie finansowym IPN, nie wymienił jednak żadnej konkretnej sumy. Podkreślił ponadto, że IPN uczestniczy w różny sposób w promowaniu osoby “Łupaszki”. Z inicjatywy Instytutu powstał m.in. komiks dla młodzieży dotyczący dokonań majora AK. W delegaturach i oddziałach IPN w marcu były i będą organizowane prelekcje naukowe z udziałem znanych historyków odnoszące się do życiorysu i działań mjr. Zygmunta Szendzielorza. Rzecznik IPN nie skonkretyzował jednak, w jakich oddziałach Instytutu odczyty te miały miejsce ani kto je prezentował. Jak poinformował nas dr Krzysztof Szwagrzyk, naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN we Wrocławiu, Instytut nie odnotował w sposób szczególny na Dolnym Śląsku 100. rocznicy urodzin majora “Łupaszki” z powodu natłoku zajęć, m.in w związku ze zbliżającymi się uroczystościami katyńskimi. Jak tłumaczył Szwagrzyk, kilkunastu pracowników nie było w tym roku w stanie zorganizować żadnej wystawy czy też wydać specjalnych biuletynów z tej okazji. Jednakże Szwagrzyk zaznaczył, że wrocławski IPN zawsze w swej działalności o “Łupaszce” pamięta, i być może w przyszłym roku szczególniej zaznaczy kolejną rocznicę jego urodzin. Ośmioodcinkowy cykl krótkich form dokumentalnych pt. “Żołnierze wyklęci” Telewizja Polska SA zrealizowała pod patronatem naukowym IPN. Niestety, nie udało się nam skontaktować z rzecznikiem prasowym TVP Danielem Jabłońskim, aby porozmawiać o upamiętnieniu postaci “Łupaszki”. Jak czytamy na stronie internetowej Telewizji Polskiej, w filmach, które TVP wyemitowała 1 marca br. “pokazano determinację żołnierzy, ich wiarę w to, o co walczyli. Żołnierze wiedzieli, że zginą i chcieli zginąć tylko w walce”. Jednak 12 marca TVP już “zapomniała” o rocznicy urodzin Zygmunta Szendzielorza. Postać majora “Łupaszki” jest jedną z najbardziej znaczących wśród tysięcy innych żołnierzy Armii Krajowej, którzy nie złożyli broni po 1945 roku, a wielu z nich zostało potem zamordowanych przez komunistów. Część żołnierzy, w tym i “Łupaszka”, została poddana brutalnemu śledztwu i przeprowadzono przeciwko nim pokazowe, sfingowane procesy sądowe. 1 marca TVP Historia przedstawiła także sylwetki kpt. Jana Dubaniowskiego “Salwy”, dowódcy oddziału partyzanckiego “Żandarmeria”, kpt. Kazimierza Kamieńskiego “Huzara” i kpt. Henryka Flamego “Bartka”. Widzowie poznali także innych bohaterów polskiego podziemia antykomunistycznego, jak ppłk Łukasz Ciepliński “Pług”, Stanisław Ludzia “Harnaś”, ks. Władysław Gurgacz “Sem” oraz żyjąca dotąd Janina Smoleńska “Jachna”. Jak podaje TVP, powołując się na dane TNS OBOP, “Żołnierzy wyklętych” obejrzało ponad milion widzów. To bardzo dobry wynik, zważywszy na to, że zasięg TVP Historia jest bardzo mały (satelita lub sieci kablowe) i niewiele było programów, które miały w przeszłości podobną oglądalność. Tym bardziej więc szkoda, że telewizja publiczna zlekceważyła możliwość bliższego przedstawienia sylwetki “Łupaszki” 12 marca, gdy minęła 100. rocznica jego urodzin. Widać bowiem, że widzowie są zainteresowani dobrymi programami historycznymi w TVP, ale rzadko mają możliwość ich oglądania. Wiele wartościowych programów dotyczących najnowszej historii jest bowiem emitowanych właśnie albo tylko w TVP Historia, albo w Programie 1 lub 2, i to bardzo późno w nocy, co ogranicza krąg potencjalnych widzów.

Mało mówimy o “Łupaszce” Na jeszcze inny problem wskazuje historyk Leszek Żebrowski. Podkreśla, że Instytut Pamięci Narodowej wydaje bardzo dużo naukowych i popularnonaukowych pozycji z tego zakresu, ale trafiają one cały czas do tych samych odbiorców. Nie ma, niestety, tak potrzebnej masowej popularyzacji postaci, takich jak major Zygmunt Szendzielorz. – Dlatego milion widzów okolicznościowych filmów w TVP dotyczących żołnierzy wyklętych to i tak dużo. Pamiętajmy, że przecież nie wszyscy oglądają telewizję – dodaje Żebrowski. W ocenie prezesa Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Czesława Cywińskiego, postać majora “Łupaszki” była tak szczególna, iż zasługuje na przypomnienie w każdą rocznicę dotyczącą zrywów polskiego podziemia. I również w rocznicę jego urodzin. - Należałaby się tu choćby mała wzmianka, choćby przypomnienie w formie na przykład wystawy czy krótkiego filmu dokumentalnego. Po to, by postać majora zapadała coraz głębiej w świadomość młodego pokolenia – zauważa Czesław Cywiński. Zaznacza, że “Łupaszka” był jednym z dowódców, których władza ludowa obawiała się najbardziej. Wydano na niego aż 18 wyroków śmierci, a każdy z nich był ceną za walkę i bohaterstwo przeinaczone później przez ludową propagandę.

Walczył o wolność i prawdę Jak przypominają historycy, major Zygmunt Szendzielorz był oficerem polowym Wojska Polskiego i Armii Krajowej, dowódcą 5. Wileńskiej Brygady AK, kawalerem Krzyża Virtuti Militari. Walczył z Niemcami, z ich litewskimi kolaborantami, także ze zbrojnymi bandami sowieckimi na Wileńszczyźnie wykonującymi rozkazy sztabu partyzanckiego w Moskwie. Ich działalność była skierowana nawet nie tyle przeciwko Niemcom, ile przeciw Polakom. Sowieccy “partyzanci” dawali się we znaki Polakom z Wileńszczyzny, napadali też na żołnierzy z oddziałów AK i ich mordowali. Zygmunt Szendzielorz nie miał złudzeń co do zamiarów Sowietów wobec Polaków i Polski, i dlatego odmawiał współpracy z oddziałami Armii Czerwonej walczącymi z wycofującymi się na Zachód Niemcami. Z tego powodu jego oddział nie brał udziału w operacji “Ostra Brama”, gdy oddziały AK wyzwoliły Wilno. Obawy “Łupaszki” się potwierdziły, bo wkrótce Sowieci rozbroili akowców, część z nich wymordowano, a wielu uwięziono i wywieziono do łagrów. Po wojnie Zygmunt Szendzielorz prowadził szeroką akcję dywersyjno-propagandową na terenie Podlasia, Pomorza Gdańskiego i Pomorza Zachodniego skierowaną przeciwko NKWD, UB. Miała ona na celu podtrzymanie ducha oporu przed planowanymi na styczeń 1947 r. wyborami sejmowymi. I właśnie to pokazywanie prawdy o rządach komunistycznych w Polsce, o jej zniewoleniu było także jednym z najważniejszych dokonań majora. Został on aresztowany przez UB w czerwcu 1948 roku. Po licznych przesłuchaniach w więzieniu mokotowskim został skazany na osiemnastokrotną karę śmierci. Proces “Łupaszki” i kilku innych wybitnych oficerów wileńskiej AK miał charakter pokazowy, jako jeden z niewielu w czasach komunistycznych był transmitowany przez radio. Major zachował się godnie w czasie śledztwa i procesu, chronił podwładnych, brał wszelkie “winy” na siebie. Komunistyczny sąd skazał wszystkich “sądzonych” na śmierć. Zostali zamordowani 8 lutego 1951 r. w piwnicach Mokotowa. Miejsce pochówku majora “Łupaszki” pozostaje do dziś nieznane. Historycy podkreślają, że komuniści włożyli wiele wysiłku w budowanie czarnej legendy Zygmunta Szendzielorza. Powstały artykuły, propagandowe książki, gdzie wmawiano ludziom, iż oddział zbrojny “Łupaszki” to była zwykła banda zajmująca się mordowaniem niewinnych cywilów i milicjantów oraz rabunkiem. I część tej czarnej legendy niestety wśród niektórych ludzi pozostała, tym bardziej więc konieczne jest jak najczęstsze przypominanie prawdziwej historii majora “Łupaszki”. Anna Ambroziak

Z dr. Leszkiem Żebrowskim, historykiem, badaczem polskiego podziemia niepodległościowego w czasie II wojny światowej i po roku 1945, rozmawia Anna Ambroziak Ani TVP, ani IPN nie odnotowali w żaden szczególny sposób setnej rocznicy urodzin mjr Zygmunta Szendzielorza “Łupaszki”. Z czego to wynika? I czy cykl krótkich form doku mentalnych o żołnierzach wyklętych wystarczy, by upowszechnić tę postać? - Instytucje do tego powołane, ale przede wszystkim media, pomijają nie tylko takie rocznice. Powody są różne; przede wszystkim działa czynnik czasu. Dwadzieścia lat temu była to jeszcze historia “żywa”, ponieważ żyli i byli jeszcze czynni świadkowie tragicznych wydarzeń z lat 40. i 50. ubiegłego wieku. To przede wszystkim oni dbali o pamięć żołnierzy wyklętych, bohaterów powstania antykomunistycznego. Dziś już ich prawie nie ma. Szkoła prawie w ogóle nie poświęca im uwagi; co więcej, przeładowana jest często treściami całkowicie sprzecznymi z ich ideałami. Dlatego ta część naszej historii została zepchnięta do niszy, jest poza głównym nurtem wydarzeń.

IPN nie zorganizował żadnych wystaw poświęconych rocznicy urodzin majora – Instytut tłumaczy się nawałem zajęć związanych m.in. z rocznicą katyńską i zbyt małą kadrą pracowników… - Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, w Polsce nie ma obecnie wyrazistej polityki historycznej. Co więcej, inicjatywa pewnych kręgów politycznych czy społecznych usiłująca wzmocnić etos polskich niepodległościowców, spotyka się natychmiast z niewspółmiernie energicznym odporem sił przeciwnych, które są zresztą znacznie potężniejsze i dysponują o wiele większymi możliwościami propagandowymi. Przecież nie można cały czas ulegać sprzecznym siłom, a racja wówczas mogła być tylko po jednej stronie. Jedni bronili prawdy, wolności, suwerenności, godności, własności i honoru, inni zaś – mając ogromne poparcie w sowieckich bagnetach – budowali i przemocą utrwalali władzę ludową, czyli de facto Polskę sowiecką. Nie można było być po dwóch stronach naraz. Jeśli dziś bohaterem pseudoelit jest Jacek Kuroń, który z rewolwerem w dłoni uganiał się po warszawskim Żoliborzu, czy Leszek Kołakowski, który jeździł w grupach operacyjnych “na bandy”, to dla nich major “Łupaszka” był przeszkodą, którą w myśl marksistowskiej dialektyki należało unicestwić i zabić o nim wszelką pamięć. Niezależnie od późniejszych zasług przywołanych tu postaci (choć i z tym bywa różnie) ich miłośnicy bardzo dbają o to, by nie osądzić jednoznacznie naszej niedawnej przeszłości, nie potępić okresu “ustanawiania i utrwalania władzy ludowej” jako epoki zbrodniczej, bo powstałe wokół nich mity, jakoby chcieli budować “nowy, wspaniały świat”, ległyby wówczas w gruzach. Ale to jest fałszowanie rzeczywistości i bardzo zła droga ku przyszłości – rozmywanie fundamentów wartości i relatywizowanie prawdy. Komunizm był jak nazizm – tyle tylko, że trwał o wiele dłużej i kosztował ludzkość jeszcze więcej ofiar.

Prezes IPN Janusz Kurtyka w jednym z programów TVP 1 stwierdził, że żołnierze ci działali “w nierokującym szans na zwycięstwo starciu z reżimem komunistycznym”… - Dziś z perspektywy wiedzy na temat tego, co zdarzyło się później, mamy tego pełną świadomość – polscy niepodległościowcy nie mieli żadnych szans w obliczu ogromnej przewagi komunistycznej. Ale w tamtym czasie, w latach 1944, 1945 i późniejszych, wydawało się, że Polska, jako pierwsza ofiara agresji niemieckiej, która stawiła zdecydowany opór złu, nie zostanie tak łatwo wydana na pastwę Sowietów, czyli niedawnego przecież sojusznika nazistowskiej III Rzeszy Niemieckiej. To od sojuszu Hitlera ze Stalinem w sierpniu 1939 r. rozpoczęła się II wojna światowa. Nie wolno o tym nigdy zapominać. Gdyby nie polski opór, zwycięstwo dwóch największych zbrodniarzy w dziejach świata byłoby znacznie łatwiejsze. We wrześniu 1939 r. też nie mieliśmy żadnych szans zostawieni sami sobie przez tych samych sojuszników. Czy to znaczy, że powinniśmy od razu się poddać i iść ręka w rękę z nazistami i komunistami? Przecież istnieje coś takiego, jak honor i godność, i także o te wartości walczyli żołnierze wyklęci.

Z czego wynikał specyficzny stosunek komunistów do mjr “Łupaszki”? Mówi się, że była to mieszanka wrogości i jednocześnie ledwie skrywanego lęku oraz respektu… - Konspiracyjna historia mjr “Łupaszki” w powszechnej świadomości zaczyna się od okrutnego mordu popełnionego przez sowieckich “partyzantów” na żołnierzach AK nad jeziorem Narocz w sierpniu 1943 roku. Polacy długo tolerowali tam obecność Sowietów i ich wyczyny, tłumacząc to geopolityką i realiami. “Łupaszka” przejął pod swe dowództwo resztki z niemal całkowicie wymordowanego oddziału, który zachował ciągłość organizacyjną i ideową jeszcze długo po jego tragicznej śmierci w mokotowskim więzieniu. “Łupaszka” był więc symbolem oporu wobec komunistów już podczas II wojny światowej. Był świadkiem komunistycznych zbrodni, niezłomnym obrońcą tradycyjnych wartości i symbolem walki ze zniewoleniem. Dlatego został zamordowany, a pamięć o nim tępiono przez kilkadziesiąt następnych lat. “Łupaszka” nie był sam – przez powojenne organizacje konspiracyjne i młodzieżowe przewinęły się setki tysięcy ludzi. Dziesiątki tysięcy zostało zamordowanych przez komunistów w aresztach i więzieniach. Innych bardzo długo przetrzymywano w więzieniach, aby zabić wszelki opór, degradując ich później (wraz z rodzinami) do statusu obywateli drugiej czy trzeciej kategorii. Gdyby nie rola Sowietów, to komunizmu i zniszczeń, jakie spowodował, w Polsce by w ogóle nie było. Polska zaś byłaby obecnie w zupełnie innym miejscu – cywilizacyjnie i gospodarczo. Komuniści zatrzymali nas prawie na pół wieku w światowym postępie, a bajki o Nowej Hucie i “reformie rolnej” w ich wydaniu jako o “osiągnięciach”, to przecież brednie. Ale czy niedawni piewcy Polski Ludowej są w stanie się do tego przyznać i oddać publicznie hołd “Łupaszce” i innym żołnierzom wyklętym? Czas pokazał, że nie. Dziękuję za rozmowę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
158
Elektronik Inteligentny dom Transmisja Danych Siecia id 158
158 2id 16533
158 163id540
2010 03, str 158 165
158 i 159, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
ONESTER 158 01 05 Instrukcja i Schemat
158 Ustawa o wiadczeniach pieni nych z ubezpieczenia spo ecznego w razie choroby i macierzy stwa
Niewypłacalność Dz U 06 158 1121
5 (158)
158
158 159
DzU 2006 158 1123
IP 10 158 EN
plik (158)
158 159
158 Piersi - CAłuj mnie, kwitki, kwitki - poziome
158
090218 3404 NUI NR 158 Afghan civilian injured in convoy incident in southern?ghanistan

więcej podobnych podstron