408

Kompleksy, kontrowersje i inne nasze słabości W naszej historii średniowiecza wielkim osiągnięciem była unia Polski z Litwo–Białorusią, która w 1410 r. dała nam wspólne zwycięstwo razem ze słowiańskimi sąsiadami nad ekspansją Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego z awangardą Marchii Wschodnich, ze zbrojnym Krzyżactwem i tak zw. gośćmi z zachodu… Później, kiedy monarcha Rzeczypospolitej trzymał się słów –„nie jestem sędzią waszych sumień” nasz kraj był bezpieczną przystanią dla uciekinierów z Zachodu targanego wojnami religijnymi.W następnej potrzebie, kiedy armie Imperium Muzułmańskiej Porty w 1621 r. zbliżały się do Dniestru, mądra polska polityka potrafiła zjednać sobie Kozacką Sicz tak, że otoman Konaszewycz wraz z pospolitym ruszeniem prawosławnego ludu Ukrainy pod Chocimiem dołączył do szczupłych wojsk Korony i Litwo – Białorusi, co zapewniło zwycięstwo. Po tym wspólnym zwycięstwie niestety błędem było nie przyjęcie Rusi Kijowskiej, jako trzeci człon Rzeczypospolitej. Następstwem tego były wyczerpujące wojny kozackie, które doprowadziły ludną i zasobną Rzeczpospolitą do stopniowego upadku… Na tym tle już w powojennej historii wystąpiły nasze polskie słabości: Pierwszą najbardziej odczutą, było, kiedy nasz Rodak obejmując godność papieża w Watykanie wypowiedział zdanie:  - „Przychodzę do Was ze Wschodu, jako pierwszy papież słowiański”. W tak wypowiedzianej myśli ówczesne krajowe mas-media udające patriotycznych katolików, zastąpiły wyraz „słowiański” na słowo „polski”, co zniekształciło Jana Pawła II wskazanie dla narodu. Jako naród, jakby ciążyły nam nasze słowiańskie korzenie, cierpimy natomiast na kompleks zachodniości… Nie dawno w dyskusyjnym panelu TV (kanał 7) powołano się na lansowaną na zachodzie opinię, że nazwa Słowian pochodzi od angielskiego słowa „slave (w fonetycznym brzmieniu sleiw)”. W rzeczywistości nazwa Słowian pochodzi od słowa (w znaczeniu wspólnego języka), którym od wieków posługiwano się. Stąd nazwy Słowacy, Słowieńcy, do której to grupy razem z Czechami, Polakami, Chorwatami należą tez Rosjanie, Rusini – Ukraińcy, Białorusini, Bułgarzy, Serbowie i Macedończycy a tych odróżnia odmienny rodzaj chrześcijańskiej religii i w piśmie posługiwanie się „cyrylicą”. Tak przekręcony wyraz angielski pochwycili Niemcy twierdząc, że sami Słowianie określają siebie, jako „sleiws – niewolnicy”. Tymczasem dla Słowian słowo Niemcy (należący do germańskiej grupy językowej) brzmi „jako niemi (z którymi nie można się porozumieć)” stąd Niemcy, Nimci, czy Nemcy. Ten polski kompleks zachodniości przewija się w różnych formach i odnosi się do różnych okresów nawet historii nowożytnej. Dzisiaj, kiedy obserwujemy w krajach Ameryki Łacińskiej dążenie do ściślejszego zbliżenia w „Mercosur” jest przykładem, że narody, które przez lata były pod „długim kijem” doktryny prez. Stanów AP –Monroe, szukają ratunku w sąsiednich krajach Ameryk wśród narodów o tych samych korzeniach językowych i obyczajowych. Rola lidera w tej samoobronie przypada Brazylii, która ostatnio stała się światową potęgą.- Zastanówmy się, czy podobne rozwiązanie nie byłoby korzystne w słowiańskiej części Europy Wschodniej. Ten kompleks liczenia na Zachód wcześniej nieraz nas zawodził.- Będąc w Szkole Podchorążych w Komorowie dziwiliśmy się, że nasz przełożony, niezapomniany mjr Emil Cimura, kiedy w marszu śpiewaliśmy pieśń z epoki napoleońskiej, przy słowach: „A wtem Napoleon na Polaków skinął” ostrym głosem „dość”! Przerywał nasz śpiew. Dalsze słowa tej pieśni to: „Skoczył Kozietulski w czwórki jazdę zwinął”.- Chodziło o szarżę szwadronu na bronioną przez hiszpańskie działa rozmieszczone na całej długości wąwozowej przełęczy Somosierry, ze strzelcami na jej stokach. W tej szarży wszyscy legioniści polegli, ale droga została otwarta do dalszego marszu w głąb Hiszpanii dla wojsk francuskich.- Zorientowaliśmy się, że nasz dowódca „napoleonidą” nie był. Dodam, że po poznaniu intencji Napoleona „napoleonidą”, nie był też Kościuszko. Teraz obecność polskich oddziałów w Haiti kojarzy się z nie fortunnym losem naszego legionu, który po zdaniu Francuzom, został przemocą załadowany na statki i przetransportowany na tą samą wyspę Santo Domingo. Dopiero wtedy wydano broń do walki z buntem niewolników afrykańskich, – przy czym wielu legionistów padło tez ofiarą „żółtej febry”… Niemniej w naszej literaturze (Prusa „Lalka”) i najnowszej historii nie brak było „napoleonidów”, (sanacyjna generalicja). W latach zrywów „Solidarności” w Kraju w modzie były kpiarskie kabarety polityczne. Jakimś zbiegiem okoliczności taka kaseta znalazła się w Buenos Aires i krążyła wśród naszej Polonii, gdzie kluczem dialogów była jakoby wiadomość, że przyszłym gubernatorem Warszawy będzie chiński gen. Penk Tynk. Takie kpiarskie pocieszenie, że Chińczycy po marszu przez obszary rosyjskiego ZSRR zjawią się w Warszawie –świadczyło o naiwnej głupocie inicjatorów tego pomysłu… W naszej historii nowożytnej mieliśmy Legiony, które służyły interesom Francji i mieliśmy Legiony, które służyły Cesarstwom Niemiec i Austro-Węgier. W tej drugiej formacji też w pieśni: „Wizja Szyldwacha” było powołanie się na Somosierrę. Ten ostatni przykład uformował sanacyjną politykę tworząc wśród młodzieży uniwersyteckiej i kadr urzędniczych nową organizację „Legion Młodych”. W mojej książce „Warszawa została daleko” wspominam tę organizację. Polityka ta łączyła kontrowersyjną ideę „prometejską” do narodów Kaukazu z utrzymaniem sojuszu z Demokracjami, przy jednoczesnym oparciu o hitlerowską III Rzeszę – z atakami Czechosłowacji sojusznika Francji. Przy tak nie jasnej polityce nie łatwo było zorientować się, z kim i przeciw komu kierowała się „politea” to filozofia biorąca pod rozwagę wszystkie argumenty „Za i Przeciw”. Kiedy Polska w czasie Kampanii 1939r. oczekiwała odciążenia ze strony sojuszniczej Francji i W. Brytanii, na spotkaniu w Abeville szefów ich rządów zdecydowano pozostawić Polskę jej losowi. Także w trakcie II Wojny Światowej z sojuszniczą W. Brytanią mieliśmy niewyjaśniony problem śmierci gen. W. Sikorskiego z zatrzymaniem teczki z dokumentami… –Ostatnie powikłania wewnętrzne przy napolitycznionej „mgle smoleńskiej” tragedia spotkała prezydencki samolot. Wcześniej przed tą tragedią zaszedł podobny wypadek, kiedy samolot z tą samą ekipą prezydencką kierując się do pogrążonego w wojnie Tyflisu w Gruzji – tylko dzięki decyzji pilota nie lądowania– uratowała się cala załoga. To dramatyczne, ale szczęśliwe zdarzenie było precedensem, który naświetla późniejszą tragedię pod Smoleńskiem. Kontrowersyjne interpretacje tej tragedii nie ułatwiają a komplikują nowemu prezydentowi Polski Bronisławowi Komorowskiemu rządzenie Krajem targanym takimi sprzecznościami. Z przytoczonych przykładów wynika, że możemy bardziej polegać na bliższych nam narodach słowiańskich i głębiej zrozumieć wskazanie dla Polaków Jana Pawła II kiedy obejmował godność papieża w Watykanie. Józef Popławski

Jarosław, władca Mordoru Jak wam wyjaśnić, że są Polacy, którzy zbierają się przed Pałacem Prezydenckim, zamiast rozerwać się niekonwencjonalną miłością, poczytać Żiżka i Grossa, pobudzić się do modernizacji dopalaczem czy „narkotykiem miękkim"? – pyta zwolenników PO filozof społeczny. Gdy żył Lech Kaczyński, wszystko było dla was jasne. Rząd nie mógł nic zrobić, bo groziło mu prezydenckie weto. Piloci musieli latać nawet na drzwiach od stodoły i lądować w niebezpiecznych miejscach, bo on ich strasznie zmuszał. Nawet Rosjanie tak się go bali, że nie zamknęli lotniska w Smoleńsku – podobno sam Putin drżał jak osika. Unia Europejska nie miała jednej polityki zagranicznej, gdyż zwlekał z podpisaniem traktatu lizbońskiego, Polacy pozbawieni zostali euro, mimo że Donald Tusk w Krynicy zapowiedział jego wprowadzenie w 2012 roku. Jakże już wtedy rozwijałoby się pojednanie rosyjsko-polskie, gdyby Lech Kaczyński nie wymachiwał szabelką w Tbilisi i nie zechciał polecieć do Katynia. Lotos już dawno byłby sprzedany, Gazprom wspierałby pełną parą polską naukę, a rynek rosyjski stałby otworem. Zamiast budować gazoport, moglibyśmy przyłączyć się do Nordstreamu, a Centrum przeciwko Wypędzeniom dawno już otworzyłoby swoje podwoje.

Skąd tyle niedoskonałości? Teraz, gdy zabrakło Lecha Kaczyńskiego, jako prezydenta RP, trudno wytłumaczyć, skąd się w Polsce bierze tyle zła, złości i niedoskonałości. Jak wyjaśnić to, że rządy tak "mądrych i dobrych ludzi" są odrzucane przez wielu obywateli? Jak wyjaśnić, że są Polacy, którzy z niezrozumiałych powodów zbierają się na modłach przed Pałacem Prezydenckim, zamiast udać się do baru na rogu na wódkę konwencjonalnie zagryzaną śledzikiem czy rozerwać się niekonwencjonalną miłością, poczytać Żiżka i Grossa, pobudzić się do modernizacji dopalaczem czy "narkotykiem miękkim"? Nawet skrajna ciemnota nie usprawiedliwia ich niepoprawnej determinacji. Jak wyjaśnić, że nie wszystkie telewizje były do niedawna dostatecznie zaprzyjaźnione z rządem, że tak długo tolerowano programy Jana Pospieszalskiego, Bronisława Wildsteina, Jacka Karnowskiego, Rafała Ziemkiewicza czy Anity Gargas, że nie każdy poeta idzie śladem Wisławy Szymborskiej, nie każdy reżyser naśladuje Agnieszkę Holland, nie każdy dziennikarz widzi sprawy tak jasno jak redaktor Tomasz Wołek, nie każdy socjolog ma tyle uzasadnionego zaufania do rządu, co profesor Ireneusz Krzemiński?

Kto podburza i jątrzy? To oczywiste: ktoś musi podburzać, ktoś musi dzielić Polaków, ktoś musi siać nienawiść i jątrzyć. Dzisiaj nie jest to już Radio Wolna Europa, nie amerykańscy imperialiści, niemieccy rewizjoniści i syjoniści z Syjamu, nawet nie Radio Maryja – dzisiaj to robota Jarosława Kaczyńskiego. Gdy zabrakło Lecha, gdy wyschły krokodyle łzy lane na korytarzach, okazało się, że został jeszcze Jarosław, samo jądro ciemności, władca Mordoru. Gdyby nie on, który tak dzieli polskie społeczeństwo, to wszyscy z równą sympatią i zrozumieniem, jak celebryci w czasie śniadania mistrzów wiedzy politycznej lub Tomasz Lis w swoim programie, słuchaliby premiera. Gdyby nie Jarosław Kaczyński, ku zadowoleniu rozsądnych redaktorów, panie z PJN zbudowałyby wreszcie rozsądną prawicę, może nawet wspólnie z Moniką Olejnik. Nie można wykluczyć, że nawet PiS stałby się normalną "systemową" partią. Gdyby nie Jarosław Kaczyński, Bronisław Komorowski zacząłby pisać zgodnie z regułami polskiej ortografii i nadałby swym rozważaniom na temat bigosowania i Janka Szeląga głębię godną obozu, z którego się wywodzi.

Gdyby nie Kaczyński Gdyby nie Jarosław Kaczyński, Stefan Niesiołowski mógłby się ogarnąć, otrzeć usta i stać się statecznym, powszechnie szanowanym starszym panem, na co przecież zasługuje. Gdyby nie Jarosław Kaczyński, Polska by się modernizowała, rosła w siłę, a ludzie żyliby dostatniej, w spokoju i harmonii, ciesząc się ze wzrastającej pozycji Polski na arenie międzynarodowej i w obozie bratnich państw europejskich. Niestety, jest inaczej. Dlatego każde telewizyjne i radiowe wiadomości przynoszą kolejny komunikat o nim, brzmiący jak informacja o kolejnym wycieku radioaktywnym w elektrowni w Fukushimie. Nie można się, więc dziwić, że Ryszard C., rozczarowany były członek PO, chciał wziąć sprawy w swoje ręce, i to śmielej niż Dominik Taras. Niestety z powodów technicznych – trudnej dostępności kałasznikowów na polskim rynku, mimo prorynkowych działań komisji "Przyjazne państwo" posła Palikota – zamysł, by na Krakowskim Przedmieściu wyeliminować z życia publicznego i z życia w ogóle siewcę nienawiści i jego akolitów, nie powiódł się. Pozostały chwalebny czyn zamordowania jednego pisowca i próba poderżnięcia gardła innemu zgodnie z hasłem dorzynania watah. Walka z językiem nienawiści wymaga czasami środków nadzwyczajnych, surowych, ale koniecznych – pro publico bono. I tylko dziwić się należy, że media tak milczą o jego czynie dokonanym w stanie zupełnej poczytalności i świadomej polityczności, a Andrzej Wajda nie zabierze się do kręcenia polskiej, pozytywnej wersji "Taksówkarza", zamiast nieostrożnie grzebać w biografii Lecha Wałęsy.

Może byłoby ich więcej Trudno jednak nie spytać z czystej ciekawości, czy nie przyszło wam nigdy do głowy, że gdyby nawet Lech Kaczyński nie miał brata bliźniaka i polityka, że gdyby rzeczywiście zginął "jeszcze jeden", to i tak liczni Polacy by się zbierali, zapalali znicze i modlili przed Pałacem Prezydenckim? Że może nawet byłoby ich jeszcze więcej? Że gdyby nawet Jarosław Kaczyński miał charakter równie dobry jak Donald Tusk i Grzegorz Schetyna, i tak liczni Polacy organizowaliby się, zakładali portale internetowe i demonstrowali, mając poczucie, że ich obywatelskim i patriotycznym obowiązkiem jest sprzeciwić się waszej władzy?

Nie chcą wam oddać Polski Czy nie przyszło wam do głowy, że oni po prostu tacy są, że nikt nie musi ich podburzać? Że nie chcą wam oddać Polski, bo uważają, że mają do niej nie mniejsze prawo niż wy? I że nie znikną, nawet, jeśli wygracie te i następne wybory, choćbyście mieli wszystkie telewizje, wszystkie gazety i wszystkie instytucje państwa, choćbyście jeszcze pośpieszniej gasili znicze, szybciej usuwali krzyże, głośniej nastawili medialne zagłuszarki, choćbyście odebrali kamery i mikrofony, choćbyście krzyczeli, że to ciemnota i reakcja, a nieznani sprawcy sprawniej niż dotąd i na większą skalę wbijali rozsądek do głów? Zdzisław Kransodębski

Komorowski wspiera PiS Jak zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych odbiłoby się na pozycji politycznej otoczenia prezydenta? Mając wpływy w mediach, armii, możliwość wetowania ustaw, Bronisław Komorowski stałby się faktycznym patronem salonu III RP, głównym bohaterem mediów. A wygrana PO? Oznaczałaby dla niego pozostanie kwiatkiem do kożucha. Jaki wariant byłby optymalny z punktu widzenia Komorowskiego? Jest listopad 2011 r. W niedawnych wyborach parlamentarnych zdecydowanie zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość. Pomimo świetnego wyniku partii brakuje kilku mandatów do samodzielnego rządzenia. Rozpoczynają się trudne rozmowy koalicyjne. Współpraca z Platformą i SLD jest niemożliwa, PSL za wejście do koalicji żąda zbyt wiele, PJN nie dostaje się do parlamentu. Wyjście z patowej sytuacji znajduje prezydent – zgodnie z wcześniejszymi deklaracjami łamie obyczaj i na stanowisko premiera nie desygnuje lidera zwycięskiego ugrupowania, lecz wskazuje własnego kandydata, którego zaakceptować mogą wszystkie kluby, połączone w koalicji przeciwko PiS. Faktyczną i realną władzę zdobywa Bronisław Komorowski.
Między Platformą a PiS Czy tak będzie wyglądać sytuacja polityczna w Polsce jesienią tego roku? Zdaniem naszych rozmówców przytoczony scenariusz jest jednym z dwóch pożądanych przez otoczenie prezydenta. Przygotowane ma być też ono na „katastrofę”, czyli przejęcie rządów przez PiS. – W Pałacu taki wariant jest brany pod uwagę – mówi jeden z polityków PO. – Kaczyński zostałby premierem dopiero w drugim głosowaniu, bo wcześniej swojego kandydata zgłosiłby Komorowski. Media PiS-owi zgotują piekło, a prezydent, wetując każdą, nawet sensowną ustawę, będzie cieszył się opinią męża opatrznościowego. Wariantem zdecydowanie dla prezydenckiego obozu najgorszym byłoby zachowanie status quo, czyli... wygrana i dalsze rządy Platformy. – Komorowski byłby jedynie kwiatkiem do kożucha. Faktyczną władzę miałby premier, Donald Tusk – tłumaczy jeden z naszych rozmówców. Bronisław Komorowski w pełni zdaje sobie sprawę, że osłabiając Tuska, wzmacnia własną pozycję. Ostatnie posunięcia prezydenta są, według naszych informatorów, świadomym uderzeniem w rząd i PO. Chodzi m.in. o zawetowanie ustawy o Akademii Lotniczej w Dęblinie oraz o uhonorowanie Piotra Rachtana – autora skandalicznej publikacji w gazecie Platformy Obywatelskiej „PO-głos” na temat województwa świętokrzyskiego. Zarówno materiał partyjnej gazety, jak i odznaczenie kilka dni po jej wydaniu autora tekstu, jest potężnym ciosem w świętokrzyską PO. Ale po kolei.
POgłosem w Tuska Mieszkańcy województwa świętokrzyskiego nie popierają PO. Czemu? Bo to region zabity dechami, istnieje tam tylko jeden teatr, w dodatku brakuje atrakcji turystycznych. Jakby tego było mało, po rynku w Wąchocku wałęsają się wyliniałe koty – to tylko garść „mądrości” z partyjnego biuletynu Platformy Obywatelskiej „PO-głos”. Materiał autorstwa Piotra Rachtana wywołał w województwie świętokrzyskim prawdziwą burzę. Szczególne oburzenie wzbudziły tezy na temat rzekomego braku atrakcji turystycznych w regionie. Rachtan pominął m.in. Sandomierz – jedno z najważniejszych miast w historii Polski, najstarsze polskie sanktuarium na Świętym Krzyżu, krajobraz Gór Świętokrzyskich itp. Nieprawdziwe są też informacje na temat kultury. – Publikacja z gazety partii rządzącej jest oczywiście skandalem – uważa Jarosław Karyś, kielecki radny, jeden z najbliższych współpracowników śp. Przemysława Gosiewskiego. – Prawdziwe są jedynie niektóre dane statystyczne dotyczące zacofania gospodarczego. Rzeczywiście, po dojściu do władzy PO inwestycje w regionie stanęły w miejscu. Trudno, żeby mieszkańcy Świętokrzyskiego kochali obecny rząd – dodaje. Publikacja Rachtana oburzyła nawet lokalnych polityków PO. Z otwartą krytyką wystąpili posłowie Artur Gierada i Marzena Okła-Drewnowicz oraz eurodeputowana Róża Thun. Warto dodać, że wymienieni politycy w miesiącu poprzedzającym tekst „PO-głosu” zmagali się z falą krytyki ze strony opozycji, według której rząd Donalda Tuska dyskryminuje Świętokrzyskie. – Tekst Rachtana potwierdza te oskarżenia, to oręż oddany w ręce PiS – mówi nasz informator. – Autor pochodzi ze świętokrzyskiego, jego rodzina ma tu korzenie. W przypadek ciężko uwierzyć. Teraz Prawo i Sprawiedliwość może tu uzyskać nie 40, lecz 60 proc. głosów. Komuś zależało na osłabieniu lokalnej PO. Co ciekawe, kilka dni po całej awanturze Piotr Rachtan został... odznaczony przez prezydenta. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymał za „wybitne zasługi dla rozwoju niezależnego dziennikarstwa, za działalność na rzecz przemian demokratycznych, wolności słowa i wolnych mediów”. Uściślijmy: Komorowski za niezależność odznaczył polityka ugrupowania, z którego się wywodzi (Rachtan kandydował z list PO do Sejmu), do tego piszącego w partyjnej gazecie. Jak uważają nasi rozmówcy, ubiegłotygodniowe odznaczenia były ostrzeżeniem wysłanym premierowi. – Tusk dostał wyraźny sygnał, że Komorowski liczy się w grze, ma silne zaplecze – mówi nam zastrzegający anonimowość polityk PO. – Wśród odznaczonych są przecież ważni dziennikarze „Gazety Wyborczej”, m.in. Konstanty Gebert, Piotr Stasiński, Piotr Pacewicz. Środowisko „GW” bliskie jest też Rachtanowi. Nietrudno się więc domyślić, kto będzie głównym wsparciem prezydenta – dodaje.

Partia Salonu wciąż realna Kontrowersyjne publikacje i odznaczenia nie są jedynym przejawem aktywności głowy państwa. Komorowski zawetował też ustawę o Akademii Lotniczej. To sztandarowy pomysł szefa resortu obrony Bogdana Klicha. Minister, skompromitowany w związku z wypadkami lotniczymi i katastrofą smoleńską, jest najsłabszym ogniwem w otoczeniu premiera Tuska. Jest, więc łatwym celem. Z informacji, które uzyskaliśmy, wynika, że środowisko prezydenta bezwzględnie to wykorzystuje. Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, gen. Stanisław Koziej, nie zostawił suchej nitki na sposobie tworzenia przez rząd Narodowych Sił Rezerwowych. Należał też do zdeklarowanych krytyków akademii w Dęblinie. Ubiegłotygodniowe weto Komorowskiego jest pierwszym od czasu rozpoczęcia przez niego urzędowania. Zdaniem naszych rozmówców, to początek otwartej wojny Pałacu z szefem rządu. Siłą prezydenta mają być kontakty w kręgach wojskowych i „dobra prasa” w „Gazecie Wyborczej”. Ważnym sygnałem ze strony prezydenta była deklaracja o odmowie desygnowania na stanowisko premiera Jarosława Kaczyńskiego w sytuacji, gdyby to PiS wygrał jesienne wybory. Spełnienie tej zapowiedzi byłoby złamaniem powszechnie przyjętego obyczaju, według którego przedstawiciel zwycięskiego ugrupowania jest automatycznie kandydatem na stanowisko szefa rządu. Deklaracja Komorowskiego jest też dowodem, że w razie zwycięstwa PiS jakakolwiek współpraca z Pałacem Prezydenckim będzie niemożliwa. Ustaliliśmy też, że w otoczeniu głowy państwa wciąż brany jest pod uwagę projekt stworzenia własnej formacji politycznej, będącej „Unią Wolności bis”. Partia taka skupiać by miała dawnych polityków UW (Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński) i „liberałów” z dawnej SLD (Aleksander Kwaśniewski, Włodzimierz Cimoszewicz). Jednak jak uważają nasi rozmówcy, bardziej prawdopodobny jest inny wariant. – Środowisko Komorowskiego chce osłabić Platformę po to, by przejąć kontrolę nad partią – mówi nasz informator. Jego zdaniem, przed wyborami partia Komorowskiego na pewno nie powstanie. Potem – niczego nie można wykluczyć. Pewna jest natomiast linia ideowa otoczenia Komorowskiego. Władza w jego rękach to powrót do idei „historycznego kompromisu” – pomiędzy środowiskami solidarnościowymi i postkomunistycznymi, polityka ustępstw wobec Rosji itd. Polityka Bronisława Komorowskiego i jego otoczenia do pewnego momentu będzie służyła PiS. Jednak jesienią to partia Jarosława Kaczyńskiego stanie się głównym „chłopcem do bicia”. Otwarte pozostaje pytanie, jak prezydencki pocałunek śmierci wpłynie na przyszłość Prawa i Sprawiedliwości. Przemysław Harczuk

05 kwietnia 2011 Egalitaryzm demokratyczno- biurokratyczny.. Jak wieść niesie, Amerykańskim naukowcom udało się skonstruować silnik napędzany wodą. Jest przy tym tylko jeden warunek: woda musi pochodzić z Zatoki Meksykańskiej. Ale w Polsce, jednemu panu- o ile pamiętam z Kielc udało się skonstruować samochód na wodę- i to nie kolońską. Nikt nie  sprawdzał gdzie ukrył bak z benzyną.. A polski rząd zajmuje się od czterech lat głównie laniem wody ustawowej w zbiurokratyzowaną gospodarkę socjalistyczną.. No i wszystko rdzewieje.. Kiedyś, w czasie rządów bolszewików  w Rosji, „naukowcy” przeprowadzali eksperyment syberyjski na koniach.. Próbowali odzwyczaić konia od jedzenia .. I byli już blisko wielkiego osiągnięcia naukowego, gdyby nie fakt, że koń zdechł. A propos konia: pan Daniel Olbrychski przeszedł ostatnio operację kolana, bo zdarzyło mu się, że spadł z konia.. Ale nie przeszkadza mu  to bywać  Salonie Poezji w warszawskich Łazienkach i czytać, z nogą opartą na pufie zgromadzonej publiczności wiersze Zbigniewa Herberta.. Tylko, że Zbigniew Herbert do Salonu pana Daniela Olbrychskiego i Adama Michnika- nigdy nie należał.. Wprost przeciwnie atakował pana redaktora Adama Michnika i noblistę Czesława  Miłosza.. Za co zbierał cięgi.. Nie należał do Michnikowszczyzny.. Do tej grupy wrogiej Polsce.. W samym roku 2010, socjalistyczno- biurokratyczny rząd dokonał  lania wody ustawowej na ustawach podatkowych.. Zrobił  czterdzieści nowelizacji ustaw podatkowych..(!!!!) Czterdzieści  i nie ma piekła dla tych dewastatorów prawa.. Szkoda, że nie sto! I to tylko w jednym roku. Permanentna rewolucja w prawie to wielki chaos.. Czemu służy wielki chaos i mętna woda? Ano tym, którzy wyciągają pożytki z mętnego chaosu.. Biurokracji! Chyba napisałem dobrze, przez” j” i „ i”.. Chyba, że profesor Markowski ustanowi inaczej.. Na przykład „biurokracii”. Co też jest do przyjęcia- byłe ustanowić i nie zmieniać.. Tak jak ustawy podatkowe… Czterdzieści nowelizacji w ciągu jednego roku! I my to wszystko wytrzymujemy.. Tak jak” bul” i  brak „nadzieji”.. Pana prezydenta Bronisława Komorowskiego i „obiat”, pana Jarosława Kaczyńskiego.. Teraz doszło jeszcze „ ziemii” na tablicy pamiątkowej odsłoniętej niedawno ku czci „poległych” w katastrofie smoleńskiej.. Oni wszyscy „ polegli” i  byli „ wybitni”. Choć niektórzy sprzecznie wybitni.. Na przykład pani  Izabela Jaruga- Nowacka, która propagowała antycywilizację, w Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Teraz będą antygrawerwować tablicę.(????). „ Ziemii”… Coś podobnego? Czy ktoś w Polsce jeszcze umie pisać? Te czterdzieści nowelizacji nie było badane metodą badania opinii tzw. publicznej, która to opinia opiera się głównie na emocjach, a nie na rozumie, no, ale mamy demokrację, która oparta jest na emocjach, a nie na rozumie, więc, jedno z drugim, musi współgrać.. Wszystko w demokracji musi być oparte na emocjach, bo, po co komu w demokracji – rozum.. Czy ktoś zna naukowca, który opiera rozum na emocjach i  wyniku takiego połączenia powstaje jakaś naukowa wartość? Oczywiście trzeba mieć serce, żeby się a coś pożytecznego wziąć.. Ale musi istnieć zgodność z rzeczywistością...  Czyli prawda.. Inaczej” nauka” jest nic nie warta..  Albo ma wartość papieru, na którym została zapisana.. Zresztą pierwsze prawo socjal-socjologii brzmi: nie robić badań opinii publicznej w poniedziałek rano.. W każdym razie raport PKPP Lewiatan  nie był robiony w poniedziałek  i nie opierał  się na badaniu opinii publicznej-, lecz na faktach, które z opinią publiczną  nie mają nic wspólnego.. Bo jakby wyglądał raport oparty o opinię publiczną? Oparty na emocjach tłumu, zawiści, entuzjazmie lub   degrengoladzie emocjonalnej opartej z kolei o alkohol lub  narkotyki.. W każdym razie PKPP Lewiatan  sporządził raport, z którego wynikało tych czterdzieści nowelizacji, w wyniku nowelizacji liczba barier podatkowych nie została ograniczona, ale wprost przeciwnie- została zwiększona. W ramach ograniczania biurokracji i walki z mętnością prawa przeprowadzono tylko czterdzieści nowelizacji prawa podatkowego.. Szkoda, że rok jest taki krótki, prawda? Mielibyśmy  więcej nowelizacji, więcej szkodliwego prawa, więcej mętności w naszym życiu podatkowym. Więcej emocji przy rozliczaniu podatkowym, a co za tym idzie adrenalina skoczyłaby ponad poziom.. Jak ktoś lubi emocje? Bo nie może być prawo, proste i zrozumiałe i nigdy nienowelizowane, tylko stałe i niezmienne. Jak stała i niezmienna jest wola konstruowania nowelizacji od dwudziestu lat tzw. przemian. Z komunizmu - w trockizm komunistyczny.. W takim razie, jak to jest? Dokonano demokratycznie w ciągu jednego roku 40 nowelizacji samego prawa podatkowego przejawiającego się w ustawach podatkowych i dając zarobić celebrytom podatkowym, skupionym w kręgach doradców podatkowych,  a celebrytyzując prawo już istniejące - a taka Komisja Przyjazne Państwo, w ciągu prawie czterech lat wypichciła pięć ustaw, wśród nich ustawę pana posła Marka Wikińskiego z Sojuszu Lewicy Demokratycznej o zabieraniu towaru na ulicach celebrytom handlowym, którzy handlują, zaśmiecając ulice naszych miast? Czy to gremium- mimo tych 5 ustaw- jest  Komisją przyjazną państwu? Jeśli komuś się zabiera jego własność, to jest  to nacjonalizacja komunistyczna, a nie przyjazne państwo  człowiekowi zwanym obywatelem, zakładając oczywiście,  że jakiekolwiek państwo demokratyczne, jest  ogóle przyjazne człowiekowi poprzez nadanie mu obywatelstwa i przywiązanie go do siebie? Biurokracja nigdy nie jest przyjazna ludziom, bo z tych ludzi  żyje. Może najwyżej udawać, że jest przyjazna, że to niby ona nie pasożytuje.. Albo pasożytować, ale organizując dni grzeczności urzędniczej, żeby zakamuflować swoje prawdziwe oblicze.. Że to niby urzędnik jest przyjazny” obywatelowi” państwa demokratycznego  i prawnego.. W każdym razie, jak się chwalił swojego czasu pan marszałek Józef Zych z Polskiego Stronnictwa Ludowego, Sejm w jednym roku uchwalił 380 ustaw demokratycznych  i to był wielki sukces według pana marszałka.. A ja uważam, że była to wielka klęska zdrowego rozsądku, a triumf demokracji, która ze zdrowym rozsądkiem nie ma wiele wspólnego.. Żeby nie powiedzieć- nic! Nie wiem ile ustaw i nowelizacji uchwalił sejm w 2010 roku, ale na pewno kilkaset, w tym 40 samych dotyczących nowelizacji podatkowych.. To jest dopiero wariactwo demokratyczne i chaos nieodpowiedzialny ustawowo.. Bo jak wyegzekwować odpowiedzialność od posłów demokratycznych za to, co wyrabiają z naszym życiem? I biorą za to ciężkie pieniądze.. I jeszcze chcą wciągnąć, mam na myśli tych z Polskiego Stronnictwa Ludowego- pana Adama Małysza w to demokratyczne bagno sejmowe, żeby pan Małysz- wielki polski skoczek i naprawdę skromny człowiek, uczestniczył  w procederze gnębienia swoich rodaków? Niech Pan się nie da! Panie Adamie.. Pan jest Wielkim skoczkiem, a będzie Pan Małym parlamentarzystą, bo każą Panu tak głosować, jak chcą oni.. A po co to Panu? Ma Pan nazwisko- niech pan go nie szarga.. Bo kibice pana znienawidzą, jak Pan przegłosuje na przykład, że żeby móc skakać na nartach trzeba posiadać prawo jazdy Kategorii B.. No i rachunek na zakup nart.. I trzymać go u siebie- na przykład przez dwadzieścia lat.. A propos Salonu: pan prezydent Bronisław Komorowski odznaczył pana Andrzeja Wajdę Orderem Orła Białego, . Uroczystość odbyła się w Pałacu Prezydenckim, gdzie pan Wajda pojawił się w towarzystwie swojej córki, Karoliny Wajdy, z małżeństwa z panią Beatą Tyszkiewicz.. Jednego z czterech małżeństw.. Bo na przykład pan Daniel Olbrychski był żonaty razy trzy. W sumie obaj skonsumowali siedem małżeństw.. Są przyjaciółmi od lat, pan Andrzej był nawet współtwórcą Agory S.A., wraz z panem Adamem Michnikiem. Pan Daniel jest ojcem chrzestnym pani Karoliny Wajdy.. Pan Andrzej był nawet senatorem demokratycznego Sejmu i w odpowiednim momencie przeszedł do Unii Demokratycznej.. Pan Andrzej był pieszczochem PRL-u, karierę zaczynał w roku 1953- 54- jeszcze za czasów stalinizmu. Wtedy kręcił swoje najsłynniejsze filmy, takie jak na przykład „Pokolenie”, gdzie ukazał jak skończą wszyscy wrogowie państwa komunistyczno- socjalistycznego.. Na śmietniku.. Ja do dzisiaj jestem wrogim takiego państwa. I też skończę na śmietniku.. Należał również do Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.. Razem z panem Danielem byli wrogami lustracji.. Pan prezydent Bronisław Komorowski, też z Salonu, podczas uroczystości wręczenia powiedział: - Dziękuję Andrzejowi Wajdzie, bo całą swoją twórczością służył rzeczom wielkim.. Dziękuję, że ukształtował moje pokolenie, pokolenie ludzi” Solidarności”. Znowu o „pokoleniu”.. A co o „Solidarności’ sądził pan Stefan Kisielewski, założyciel Unii Polityki Realnej?” Solidarność, to popłuczyny po socjalizmie”.. A jakie to rzeczy wielkie? Obecność polityczna w Unii Demokratycznej.... Ale nie można mu przy   tym odmówić talentu  reżyserskiego.. I tak Salon się odznacza.. „ Za całą” twórczość??? WJR

Tylko u nas. List Marty Kaczyńskiej do Polonii amerykańskiej z okazji rocznicy 10/04: "Ostatnie sekundy lotu pozostają niewyjaśnione" Eminencjo, Najdostojniejszy Księże Kardynale, Szanowny Panie Gubernatorze,

Szanowni Państwo, Uczestnicy Tygodnia Pamięci Narodowej  Smoleńsk 2010 Czuję się niezmiernie zaszczycona, że mogę objąć patronatem obchody „Tygodnia Pamięci Narodowej" w Chicago. To niezwykle szlachetna i potrzebna inicjatywa. Wszystkim, którzy przyczynili się do urzeczywistnienia tych obchodów pragnę wyrazić ogromną wdzięczność i szacunek. Państwa determinacja i zaangażowanie świadczy o tym, że nawet pozostając daleko poza granicami Ojczyzny, można pozostać patriotami. Jestem wzruszona, że w Chicago - tak przecież bardzo oddalonym od Warszawy mieście - żyje tak wielu Polaków pragnących uczcić pamięć tych wszystkich, którzy zginęli pod Smoleńskiem w katastrofie rządowego samolotu TU-154M. Moja wdzięczność jest tym większa, że w naszej wspólnej ojczyźnie organizatorzy podobnych obchodów często napotykają na wiele przeszkód, które mają utrudnić wspólne przeżywanie pierwszej rocznicy tej najtragiczniejszej w dziejach powojennej Polski katastrofy. W Warszawie pod Pałacem Prezydenckim wielu ludzi  wciąż przychodzi zapalać znicze w intencji moich Rodziców   -   śp. Pary Prezydenckiej a także pozostałych ofiar. Wszelkie przejawy  czci dla tych, którzy rok temu tragicznie zginęli, są jednak przez władze stolicy niezwykle szybko usuwane. Organizatorom koncertu upamiętniającego zeszłoroczną tragedię odmówiono zgody na jego zorganizowanie w Centrum miasta. Radni Warszawy opowiedzieli się przeciwko wywieszeniu flag państwowych w dniu 10 kwietnia. Przywołuję te wydarzenia by uzmysłowić Państwu, że obecnie w Polsce, a przede wszystkim w Warszawie, upamiętnianie tragicznie poległych pod Smoleńskiem jest utrudniane. Wobec tej sytuacji, ten wielki gest ze strony Państwa zasługuje na szczególne uznanie. Okoliczności, w jakich doszło do katastrofy w dniu 10 kwietnia 2010 roku wciąż pozostają niewyjaśnione. Wiemy, że rząd polski zdecydował się na rozdzielenie wizyt Prezydenta RP i Premiera RP pod wpływem władz rosyjskich. Gdyby tak, jak pierwotnie planowano, do Katynia udała się jedna delegacja, do tragedii najprawdopodobniej by nie doszło. Wiemy, że organizacją wizyty Prezydenta RP w Katyniu zajmował się, specjalnie przywrócony do pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i  powołany do tego zadania, ambasador tytularny Tomasz Turowski. Wiadomo, że osoba ta była wieloletnim agentem PRL znajdującym się między innymi w bliskim otoczeniu Jana Pawła II. W czasie zamachu na polskiego papieza Turowski, sygnujący swoje raporty pseudonimem „Orsom", przebywał w Rzymie. Dnia 9 kwietnia 2010 roku w godzinach wieczornych Dyżurna Służba Operacji Sił Zbrojnych RP przekazała do Centrum Operacji Powietrznych w Warszawie informacje o zagrożeniu atakiem terrorystycznym jednego z samolotów Unii Europejskiej. Zastanawiającym jest, dlaczego w tej sytuacji  na lotnisku w Smoleńsku na polską prezydencką delegację oczekiwał jeden – zawieszony w swoich obowiązkach - funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu. Wiemy, że  śp. piloci TU-154M otrzymali od strony rosyjskiej nieaktualne karty podejścia lotniska Siewiernyj. Wiemy, ze w warunkach pogodowych panujących w Smoleńsku, lotnisko w Siewiernym powinno zostać zamknięte. Z dostępnych opinii publicznej informacji wynika, że samolot miał być skierowany na lotnisko zapasowe pod Moskwą. Niezidentyfikowana do dziś osoba, z którą konsultowali się rosyjscy kontrolerzy lotu, nakazała jednak sprowadzenie polskiego samolotu do Smoleńska. Wiemy, że rządowy samolot ani przez chwilę ostatniej fazy lotu nie znajdował się na kursie ani na ścieżce – tak jak zapewniali o tym rosyjscy kontrolerzy. Wiemy, że samolot miał wykonać podejście do tzw. wysokości decyzji znajdującej się 100 m nad ziemią. Wiemy, że w chwili gdy piloci zorientowali się, że widoczność nie pozwala na lądowanie, zdecydowali się odejść na drugi krąg,  czego dowodem jest dwukrotne wypowiedzenie przez nich komendy „Odchodzimy". W tym samym momencie samolot TU-154M winien zacząć wykonywać manewr skutkujący ostatecznie  zwiększeniem wysokości. Tak się jednak nie stało. Samolot rządowy z prezydencką delegacją na pokładzie zderzył się z ziemią. Ostatnie sekundy lotu pozostają niewyjaśnione. Strona polska, decydując się na procedowanie zgodnie z załącznikiem 13. do Konwencji z Chicago, oddała prowadzenie śledztwa organom Federacji Rosyjskiej. Powszechnie wiadomo, że w przypadkach katastrof lotniczych należy przede wszystkim zabezpieczyć wrak samolotu i wszystkie znalezione na miejscu przedmioty w stanie nienaruszonym tak, aby na ich podstawie móc wnioskować na temat przyczyny wypadku. Szczegółowa analiza szczątków samolotu, który rozbił się w grudniu 1988 roku w Lockerbie wykazała, że przyczyną katastrofy był umieszczony w samolocie ładunek wybuchowy. W tej sprawie tak się jednak nie stało. W dzień po rozbiciu się polskiego rządowego samolotu rosyjskie służby przystąpiły do niszczenia wraku TU-154M. Szczątki samolotu przez wiele miesięcy spoczywały niezabezpieczone na smoleńskim lotnisku. Dziś w dalszym ciągu pozostałości polskiego samolotu niszczeją przykryte brezentem, a data ich przekazania polskiej prokuraturze jest nieznana. Rosjanie pozostają w posiadaniu polskich czarnych skrzynek. Przekazywane nam przez rosyjską prokuraturę zapisy ze skrzynek w wielu miejscach pozostają niezgodne z nagraniem dźwiękowym. Nie wiadomo czy i kiedy polska prokuratura będzie miała sposobność samodzielnego zbadania rejestratorów lotu. Zeznania złożone przez kontrolerów ze Smoleńska w kilka dni po katastrofie zostały przez stronę rosyjską unieważnione. Rosnące nieopodal lotniska drzewa, które miały zostać połamane przez Tu-154M zostały wycięte. Polscy specjaliści nie zostali dopuszczeni  do tzw. oblotu lotniska, dzięki któremu można było wykonać ekspertyzy miejsca tragedii.  Niejasności wokół katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku jest jeszcze więcej. Przytaczając powyższe fakty chciałam Państwu uzmysłowić, jak wiele wątpliwości wiąże się z katastrofą, w której zginęli moi Rodzice oraz 94 osoby pozostające w służbie naszej Ojczyzny. Godne upamiętnienie ofiar  tragedii, która rozegrała się rok temu jest konieczne przede wszystkim, dlatego, że Ci, którzy zginęli udali się w swoją ostatnią podróż, by w imię dobra naszej Ojczyzny świadczyć o prawdzie i zainicjować budowanie nowej, jakości w stosunkach z Rosją - właśnie w oparciu o prawdę. Na pokładzie rządowego Tu-154M znajdowali się moi śp. Rodzice, dla których dobro Polski było jedynym i zasadniczym warunkiem aktywności politycznej. Mój tata, śp. Prezydent RP Lech Kaczyński, wierzył w możliwości naszego kraju. Pragnął, aby Polska była suwerenna, silna i dumna, pewna własnych racji i otwarcie je głosząca. Chciał Polski otwartej na świat, a zarazem czerpiącej z całego bogactwa narodowej tradycji i historii. Polski dostatniej  i nowoczesnej, lecz niezapominającej o swojej tożsamości, Polski zintegrowanej z Europą i połączonej silnymi transatlantyckimi więzami z USA, jednocześnie zaś Polski, która przyczynia się do integracji regionu Europy Środkowowschodniej i skutecznie promuje partnerską współpracę i stopniowo coraz większe zbliżenie z dalszymi wschodnimi sąsiadami o prozachodnich aspiracjach: Ukrainą, Azerbejdżanem, Gruzją. Temu celowi podporządkowane były wszystkie jego działania, które podejmował nieustannie, nierzadko wbrew niezrozumieniu i trudnościom, także na wewnętrznej arenie politycznej. Moja Mama śp. Małżonka Prezydenta RP Maria Kaczyńska byłą osobą wrażliwą na potrzeby innych ludzi i zdającą sobie sprawę z tego jak wielkie znaczenie dla naszej tożsamości ma szeroko pojęta działalność kulturalna. Jako Małżonka Prezydenta RP  wielokrotnie zajmowała się wspieraniem różnego rodzaju inicjatyw charytatywnych na rzecz ludzi chorych lub w inny sposób dotkniętych przez los. Angażowała się w przedsięwzięcia kulturalne. Kochała muzykę, teatr, film i bardzo jej zależało na tym by polska sztuka była doceniania także za granicą. Dzięki bardzo dobrej znajomości języków obcych z ogromną łatwością potrafiła się odnaleźć w relacjach międzynarodowych. Wiem, że śmierć moich Rodziców  i pozostałych 94 odważnych patriotów nie jest tylko osobistą tragedią ich bliskich, ale także ogromną stratą dla naszej Ojczyzny. Śp. Prezydent RP całe swoje dorosłe życie poświęcił walce i pracy o niepodległość i wolność naszego kraju. Jego ogromna wiedza i mądrość pozwoliła mu stworzyć wizję naszego państwa, która za jego prezydentury mogła zostać urzeczywistniona, ale została tragicznie przerwana. Dziś wiele ważnych dla Polski spraw zostało zaprzepaszczonych. Wierzmy, że nie bezpowrotnie. Pamiętajmy o tych, którzy 10 kwietnia musieli oddać swoje życie, starajmy się poznawać ich idee i wspólnie starajmy się pracować nad tym by Polska, jakiej chciał śp. Lech Kaczyński miała szansę w przyszłości  zaistnieć. Z wyrazami szacunku, Marta Kaczyńska

Zwycięzcą tej awantury jest Gorzelik Jerzy Gorzelik, lider Ruchu Autonomii Śląska, może zacierać ręce. Od kilku dni, kiedy media i większość polityków wmawiają opinii publicznej, że „Kaczyński obraził wszystkich Ślązaków” – Gorzelik znalazł się nagle w tej większości. I to nie on musi się teraz tłumaczyć ze swoich antykonstytucyjnych i antypolskich poglądów – tłumaczyć musi się Kaczyński. Pewność siebie Gorzelika jest bezbrzeżna – oto w wywiadzie dla „Superexpressu” (4.04.2011), na pytanie czy PO poprze kiedykolwiek program autonomii Śląska – mówi tak: „To kwestia czasu. Myślę jednak, że Platforma, jej środowisko, za kilka lat absolutnie poprze autonomię Śląska. PO unika dziś słowa „autonomia”, bo unika wszelkich spraw kontrowersyjnych. Kiedy tylko dostrzeże, że na Górnym Śląsku cieszy się to jednak popularnością, postąpi zgodnie z tym, co podoba się ludziom”. Zauważmy pogardliwy ton tej wypowiedzi. Przekaz Gorzelika jest mniej więcej taki – PO to zwykli oportuniści, jak my urobimy mieszkańców Śląska, to ona grzecznie zgodzi się na wszystko. Cała awantura zaczęła się od upublicznienia fragmentu pisowskiego „Raportu o stanie Rzeczypospolitej”. Dla jasności obrazu zacytujmy fragment, który uznano za skandal. Dotyczy on problemu tzw. narodowości śląskiej: „Istnieje wiele przesłanek, by twierdzić, że kategoria Narodu nie jest podnoszona w programach i zasadniczych wystąpieniach przedstawicieli PO, choć mówi się tam o Polakach czy pozycji Polski. Z drugiej strony, PO w swoim przekazie mocno podkreśla znaczenie regionalizmów, czego szczególnym przykładem jest ostentacyjne akcentowanie przez Donalda Tuska swojej kaszubskości. Niedawno umieszczono, wbrew wyrokowi Sądu Najwyższego z 2007 roku, narodowość śląską w spisie powszechnym. Sąd Najwyższy słusznie, bowiem wywiódł, że historycznie rzecz biorąc, niczego takiego jak naród śląski nie ma. Można dodać, że śląskość jest po prostu pewnym sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej. W PO nie budzą protestu postawy jawnie antypolskie, wręcz obrażające Polaków. Przykładem jest choćby długotrwała obecność w tej partii Kazimierza Kutza, którego publicystyka w wielu wypadkach jest jadowicie antypolska. Ważny jest też stosunek do Ruchu Autonomii Śląska, którego członkowie kandydowali z list PO, mimo że ta formacja jawnie odcina się od polskości. Jej szef Jerzy Gorzelik mówi wprost: jestem Ślązakiem, nie Polakiem, Polska nie jest dla mnie najważniejsza. Niezwykle charakterystyczna jest też bardzo agresywna reakcja czołowego polityka PO, szefa klubu Tomasza Tomczykiewicza, na formułowaną w Sejmie krytykę decyzji zawarcia koalicji z RAŚ w samorządzie wojewódzkim, a także stała opcja tej partii na współpracę z Mniejszością Niemiecką na Śląsku Opolskim. I to mimo powtarzających się incydentów wskazujących na to, że przynajmniej niektórzy działacze tej mniejszości ostentacyjnie demonstrują nielojalność wobec państwa polskiego (zdejmowanie polskich flag i godła w gminach rządzonych przez MN)”. Cytat ten był potrzebny dla oceny jego interpretacji przez media. Otóż nie ulega kwestii, że fragment o śląskości i zakamuflowanej opcji niemieckiej dotyczy ideologii i działań Ruchu Autonomii Śląska, nie dotyczy zaś śląskości w ogóle. Jest to przede wszystkim krytyka polityki PO na Śląsku i jej szefa Tomasza Tomczykiewicza. To on właśnie był animatorem układów politycznych z RAŚ. To on i jego zwolennicy nie zdecydowali się na Śląsku na koalicję PO-PSL-SLD, która była możliwa, lecz wybrali celowo sojusz RAŚ, tym samym uwiarygodniając tę organizację i jej ideologię. Wprowadzenie na salony polityczne RAŚ jest dziełem śląskiej PO (nie całej rzecz jasna, pamiętajmy o postawie Piotra Spyry i kilku radnych tej partii, którzy byli przeciw). Dlatego nie dziwią nerwowe działania Tomczykiewicza, który wymieniony jest w „Raporcie” z nazwiska. Zachęcony zgodnym tonem mediów i głupimi deklaracjami PJN (Migalski i Rostkowska) – przeszedł do ataku zgodnie z zasadą „na złodzieju czoka gore”. „To są słowa niegodne polskiego polityka, niegodne byłego premiera RP. Uważamy, że taka ocena Ślązaków wyczerpuje znamiona przestępstwa” – wypalił Tomczykiewicz. Śląska PO zadeklarowała też, że nie ma zamiaru rezygnować z dalszej współpracy z Ruchem Autonomii Śląska. Co więcej, złożyła zawiadomienie do prokuratury, gdyż Kaczyński rzekomo naruszył prawo. Politycy PO powołują się artykuł 257 kodeksu karnego. Mówi on o tym, że „kto publicznie znieważa grupę ludności albo poszczególną osobę z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej (….) podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech”. Oto jak można odwrócić kota ogonem. Rolę pożytecznego idioty w tej awanturze odgrywają politycy PJN, którzy tylko, dlatego, żeby zamanifestować swoją „odmienność” od Kaczyńskiego a być może z nadzieją na ugranie czegoś – udają wielce oburzonych. Już o wiele lepiej zachowuje się SLD, który ustami swojego lidera – Grzegorza Napieralskiego, – co prawda lekko dystansuje się od Kaczyńskiego, ale o wiele bardziej od RAŚ. Warto jednak dostrzec to, że media na Śląsku, głównie „Dziennik Zachodni” (własność niemieckiego koncernu Neue Passauer Presse) – kibicuje Gorzelikowi i Tomczykiewiczowi. Spośród kilkunastu opinii na temat wypowiedzi Kaczyńskiego, które zamieszcza „Dziennik Zachodni” – tylko jedna, senatora Bronisława Korfantego, jest obiektywna i na temat. W dodatku nie cytuje się go dosłownie, tylko omawia w dwóch zdaniach. A Korfanty stwierdził jasno, „że słowa Kaczyńskiego dotyczą tylko i wyłącznie tych Ślązaków, którzy są związani z Ruchem Autonomii Śląska lub go popierają. Czyli większości Ślązaków te słowa nie dotyczą”. Czas na podsumowanie. Na razie jedynym zwycięzcą tej batalii jest Jerzy Gorzelik. Po pierwsze, uzyskał kolejną legitymizację polityczną, nagle znalazł się po stronie „większości”, wśród wszystkich „obrażonych” przez Kaczyńskiego Ślązaków. Po drugie, PO dokonała jeszcze jednego kroku ku swego rodzaju uzależnieniu się od RAŚ, który powoli staje się jej głównym sojusznikiem na Śląsku. Po trzecie, daje mu to fory przed Narodowym Spisem Powszechnym – media i tzw. autorytety namawiają wręcz do przyznawania się do narodowości śląskiej „na złość Kaczyńskiemu”. Można zrozumieć emocje i logikę walki politycznej. Jednak w tym przypadku żadna polska siła polityczna nie miała prawda do wykazania całkowitego braku instynktu państwowego. Są kwestie, który tak czy inaczej powinny być wspólne dla wszystkich. Taką sprawą jest bez wątpienia zachowanie się wobec RAŚ. Stało się inaczej, – dlatego Gorzelik może bez obaw mówić na spotkaniu w Opolu, że „Korfanty nie jest żadną ikoną”. Ale i PiS powinien uderzyć się w piersi, bo to za jego rządów odmawiano uznania za nieważne haniebnych wyroków brzeskich m.in. na Wojciecha Korfantego a polska ambasada w Pradze odmówiła poparcia idei wmurowania tablicy pamiątkowej poświęconej Korfantemu (mieszkał w stolicy Czechosłowacji na emigracji), – bo ciąży na nim prawomocny wyrok za działalność antypaństwową! Jeśli siebie nie szanujemy, jako naród, to nie dziwmy się, że korzystają na tym Gorzelikowie. Jan Engelgard

NASZ NACJONALIZM. ICH PATRIOTYZM Skoro PiS dał się uwikłać w fatalny sposób prezentacji „Raportu o stanie Rzeczpospolitej”, a prezes partii zrezygnował dobrowolnie z immunitetu – scenariusz dalszych działań grupy rządzącej był łatwy do przewidzenia. Kierunek propagandowego rozegrania Raportu został wytyczony już w momencie „dyskusji” z udziałem Jarosława Kaczyńskiego na Salon24live i wynikał wprost z pytania zadanego przez Wojciecha Sadurskiego: czy można odmawiać patriotycznej postawy politycznym oponentom, czy można łączyć patriotyzm narodowy z regionalnym? Podobną narrację podtrzymał Igor Janke, wracając na swoim blogu do pytania postawionego Kaczyńskiemu: „czy uważa Pan, że Donald Tusk nie jest patriotą?” Sygnał do frontalnego ataku i zwekslowania całego dokumentu PiS-u na marginalną kwestię „śląskości” dał następnego dnia Marek Migalski i jego partyjna towarzyszka Joanna Kluzik-Rostkowska. Krótki i wyrwany z kontekstu passus Raportu, iż "śląskość jest po prostu pewnym sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej" okrzyknięto „skandalicznym” i utożsamiającym "śląskość" z "opcją niemiecką”. Szefowa „partii bez nazwy”, jako „Polka i Ślązaczka” zażądała natychmiast przeprosin ze strony PiS-u, Migalski nie miał żadnych wątpliwości, że „w szeregach PiS wzrasta nacjonalizm". Rządowe ośrodki propagandy natychmiast podchwyciły „zarzuty”, a dyżurni propagandyści przystąpili do dorabiania gęby Kaczyńskiemu. Ponieważ w tym samym czasie, prezes PiS poruszył w swoich wypowiedziach tak ważne kwestie, jak sprzedaż Lotosu Rosjanom oraz sformułował zarzut, iż „ktoś bierze pod uwagę fałszowanie wyborów”, wskazując na niekonstytucyjne machinacje PO, - wytoczone przeciwko niemu „zarzuty” skutecznie przykryły sprawy wagi nadrzędnej. W samonapędzający mechanizm prowokacji wprzęgnięto rządowe media, użytecznych publicystów i tzw. polityków lewicy oraz całą rzeszę blogerów, ochoczo uczestniczących w idiotycznym spektaklu propagandowym. Jak za dotknięciem palucha prestigiditatora, sprawą najważniejszą w III RP stała się kwestia „śląskości”, a kolejne grupy „lokalnych patriotów” wyrażają swój słuszny sprzeciw i oburzenie „nacjonalizmem PiS-u”. Każdy, kolejny dzień przynosił eskalację tej kabotyńskiej histerii. Jej rzeczywisty cel ujawniła wczoraj szefowa „partii bez nazwy”, wyrażając życzenie, iż „dla dobra polskiego życia politycznego, dla dobra Polski, dla tej odwagi, której nam potrzeba, Jarosław Kaczyński powinien zejść ze sceny politycznej dzisiaj”. Kolejną odsłonę ponurej farsy zafundowali Polakom działacze partii rządzącej, składając na Jarosława Kaczyńskiego doniesienie do prokuratury za wyrażenie „opinii utożsamiającej "śląskość" z "opcją niemiecką" i stawiając prezesowi PiS-u zarzut „publicznego znieważenia grupy ludności albo poszczególnej osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej lub wyznaniowej.” Choć idiotyzm tego rodzaju oskarżenia jest widoczny nawet dla przeciętnie inteligentnego studenta prawa, nie należy mieć wątpliwości, że prokuratura potraktuje partyjny donos poważnie i rozpocznie śledztwo przeciwko Kaczyńskiemu. Nie po to przecież rozegrano sprawę immunitetu poselskiego, by w okresie wyborczym pozwolić prezesowi PiS na inną formę aktywności, jak tylko obecność na prokuratorskich przesłuchaniach i rozprawach karnych. Pozycję PiS-u poważnie pogarsza fakt, że główni politycy tej partii już włączyli się w grę narzuconą przez grupę rządzącą i kolejnymi wypowiedziami, polemiką oraz wymuszonymi „sprostowaniami” nakręcają dalsze odsłony spektaklu. Nie trzeba dodawać, że jedyny przekaz z „Raportu o stanie Rzeczpospolitej”, jaki dotrze do Polaków za pośrednictwem ośrodków propagandy, będzie dotyczył rzekomego „nacjonalizmu” Kaczyńskiego. To smutny efekt zaniedbań i błędnej decyzji o sposobie publikacji Raportu.

Warto jedynie dostrzec, że gdyby politycy partii opozycyjnej, choć raz zechcieli rzetelnie wykonać swoją robotę, znaleźliby aż nadto dowodów na wsparcie wszystkich tez zawartych w dokumencie Rady Politycznej. Należało jednak wcześniej przygotować „materiał poglądowy” i przedstawić go na kilku, dobrze zorganizowanych konferencjach. W każdym obszarze aktywności Platformy Obywatelskiej, można, bowiem znaleźć zdarzenia ilustrujące najpoważniejsze zarzuty stawiane tej partii. W „kwestiach narodowościowych”, a także dla wskazania antypolskości, nie trzeba odwoływać się do archiwalnych wystąpień Tuska ani bredni głoszonych ongiś przez Sikorskiego. Tezę, iż „w PO nie budzą protestu postawy jawnie antypolskie, wręcz obrażające Polaków” doskonale potwierdza niedawne wystąpienie wieloletniego posła klubu PO Mirona Sycza. Ten działacz SZSP i PZPR, (w której był do samego końca), trafił do partii Tuska poprzez SLD-UP, Unię Wolności i Stowarzyszenie „Ordynacka”, a dziś należy do Rady Głównej Związku Ukraińców w Polsce i jest wiceprzewodniczącym sejmowej Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Miron Sycz jest synem Ołeksandra Sycza, członka Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, skazanego w roku 1947 przez polski sąd na karę śmierci za działalność w UPA Zdaniem Jerzego Niecio, autora artykułu „Dużo zrobił dla uczelni i SB” – Miron Sycz i inni a Służba Bezpieczeństwa PRL” zamieszczonego na portalu iukraina.pl, Sycz był w latach 80. Współpracownikiem opolskiej SB, zidentyfikowanym, jako kontakt operacyjny „MK”. Wywiad, jakiego poseł PO udzielił przed kilkoma dniami ukraińskiemu portalowi zaxid.net. Przeszedł w Polsce bez echa i nikt nie poświęcił miejsca skandalicznym wypowiedziom tego polityka. Zdaniem posła Platformy należy pokazać, że stosunki polsko – ukraińskie „są skomplikowane, że był nie tylko Wołyń, 1938 rok, palenie kościołów, ale że była też akcja „Wisła”, podczas której cierpieli Ukraińcy. Te dwa aspekty warto pokazywać razem. My zaś często mówimy albo o Wołyniu, albo o akcji „Wisła”. Na pytanie o stosunek do przywódcy UPA Stefana Bandery, Sycz odpowiedział: „Mnie, jako oficjalnemu polskiemu politykowi, trudno mówić na ten temat. Powiem tak:, jeśli na Ukrainie Zachodniej traktuje się go, jako bohatera, to musimy ustosunkować się do tego z szacunkiem. Każde państwo ma swoją historię i swoich bohaterów, i jak Ukraina nie może pisać historii Polski, tak i Polska nie może pisać historii Ukrainy.” Masowe ludobójstwa na Wołyniu, w których ukraińscy nacjonaliści wymordowali ok. 60 tys. Polaków, Sycz nazywa „trudnymi wydarzeniami” i natychmiast apeluje „idźmy do przodu”, „szanujmy się, bo warto”. Pytany o nadanie Banderze tytułu bohatera Ukrainy, polityk Platformy stwierdził: „Tego mi właśnie zabrakło na początku prezydentury Juszczenki. (…) to się stało dopiero w samym końcu. Proszę zwrócić uwagę, jak cały świat zareagował, kiedy pod koniec prezydentury zapadła taka decyzja. Poza tym, czyżby bohaterowie Ukrainy zasługiwali na to, aby nazywać ich bohaterami, a po wyborach nie było, komu ich bronić? To było oczywiste, że tak się może wydarzyć. Z czego tutaj mamy się cieszyć? Wszystko mogło być inaczej. Swoją historię należy mieć i znać, ale nastał czas, by skończyć kłótnie wokół historycznych spraw między Polską a Ukrainą i iść do przodu”. Wśród dywagacji Sycza znalazły się m.in. następujące słowa: „Polacy nie rozumieją ukraińskiego nacjonalizmu. Ukraiński nacjonalizm nie może być odbierany, jako szowinizm. Jest wielka różnica: ukraińscy nacjonaliści to patrioci”. Wskazuję na tego rodzaju wypowiedzi członka partii rządzącej, bo trzeba zrozumieć, z kim mamy do czynienia. Nie słychać, by ktokolwiek z władz PO odciął się od wypowiedzi Sycza lub ocenił je krytycznie. Wolno, zatem przyjąć, że poseł Platformy reprezentuje również poglądy swoich partyjnych kamratów. Trzeba, zatem zwrócić uwagę, że dla ludzi z pogardą traktujących własne społeczeństwo i fałszujących historię swojego kraju, – patriotyzm Jarosława Kaczyńskiego ma wymiar karalnego, wyklętego „nacjonalizmu”. Nawet nie, dlatego, że głosi go znienawidzony „Kaczor”, lecz dlatego, że dotyczy polskości i Polaków. Jest jednak różnica. Dla NICH „jest wielka różnica”, bo „ukraińscy nacjonaliści to patrioci”, a „ukraiński nacjonalizm nie może być odbierany, jako szowinizm”. Jeśli politycy PiS-u i środowiska wspierające tę partię, zechcą wreszcie zdobyć się na formułowanie własnego przekazu w miejsce podążania za każdą brednią narzucaną przez ośrodki propagandy – byłoby dobrze, gdyby zrozumieli tę „wielką różnicę” i potrafili pokazać ją Polakom. Nim będzie za późno.

http://zaxid.net/article/89429/

http://kresy24.pl/showNews/news_id/15553/

http://www.iukraina.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=182&Itemid=126

Aleksander Ścios

Izrael: przykładna samokrytyka sędziego Goldstone’a Z jakże widocznym triumfem izraelski premier Netaniahu zażądał od ONZ anulowania tzw. raportu Goldstone’a! Południowoafrykański sędzia Richard Goldstone, Żyd i syjonista mianowany na czele oenzetowskiej komisji do zbadania przebiegu izraelskiej operacji „Płynny ołów” w Strefie Gazy, (co miało zapewnić obiektywizm jego badań), 1 kwietnia opublikował w Washington Post tekst, który dezawuuje konstatacje ogłoszonego we wrześniu 2009 raportu: izraelskie zbrodnie wojenne nie były zbrodniami, gdyż „nie były intencjonalne”. Masakra kobiet i dzieci, zniszczenia, używanie cywilów, jako żywych tarcz do ochrony czołgów, były po prostu serią pomyłek i przypadków, zrozumiałych podczas tego typu ekspedycji. Po przemyśleniu sprawy sędzia zrozumiał, że to, co się wydarzyło, było normalne. Raport Goldstone’a i tak nie pociągnął za sobą żadnych skutków, żadnego międzynarodowego napiętnowania, żadnych sankcji, ni embarga, nie mówiąc o interwencji humanistów z NATO. Sam Goldstone został przez swoich rodaków nazwany „Żydem-zdrajcą”, odszczepieńcem.

Izraelska propaganda oskarżyła sędziego o służenie rasistowskiemu reżimowi w RPA w latach 70 i 80 ubiegłego wieku, co było haniebnym kłamstwem, gdyż Goldstone był akurat jednym z niewielu południowoafrykańskich prawników, którzy publicznie potępiali apartheid. W owym czasie Izrael był solidnym sojusznikiem władz RPA, na tamtejszych poligonach przeprowadzał swoje próbne wybuchy atomowe. Po publikacji raportu sędziego otoczył ścisły ostracyzm ze strony środowisk żydowskich, dotykający nawet dalszą rodzinę. Obelgi, pogróżki, naciski. Normalne i zrozumiałe działania w takiej sytuacji. Raportów ONZ nie należy czytać ani im ufać, dlatego prasa cytuje je tylko w wyjątkowych wypadkach. Np. z ostatniego komunikatu ONZ (UNRWA) wynika, że w marcu władze izraelskie rozjechały buldożerami bądź wysadziły w powietrze 76 palestyńskich domów na okupowanym Zachodnim Brzegu Jordanu. W lutym tylko 70. Ot, codzienność okupacji. Kto by o tym pisał? To wszystko jest przecież normalne. Protestować przeciwko temu? Izrael bardzo szybko doprowadził do zamknięcia na Facebooku strony o „Trzeciej Intifadzie”. Arabskie powstania i bunty są przecież nienormalne. Amerykańskie środowiska żydowskie domagają się teraz od Facebooka miliarda dolarów odszkodowania. Taki Facebook sobie poradzi, ale inni niech się boją. Samokrytyka nie zawsze wystarczy.

Jerzy Szygiel

Polska prokuratura nie korzysta z międzypaństwowej umowy z 2008 roku aby pozyskać od Rosji dokumenty katastrofy smoleńskiej “Nasz Dziennik” testuje ścieżkę pozyskiwania dokumentów niejawnych wytworzonych na terenie Federacji Rosyjskiej, które mogą być wykorzystane w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej W celu pozyskania tajnych dokumentów od Rosji związanych z katastrofą smoleńską polska prokuratura może wykorzystać umowę z 2008 roku między oboma krajami. Dotyczy ona wzajemnej ochrony przekazywanych między stronami informacji niejawnych. Wojskowi śledczy wiedzą, że istnieją takie możliwości prawne. Jednak dotychczas z nich nie korzystali. - Jest umowa z 8 lutego 2008 roku zawarta między rządem Rzeczypospolitej Polskiej a rządem Federacji Rosyjskiej o wzajemnej ochronie informacji niejawnych. Umowa ta umożliwia wymianę dokumentów o charakterze niejawnym między stronami – wskazuje Bogdan Święczkowski, były prokurator Prokuratury Krajowej i szef ABW. Rekomenduje on skorzystanie z tego rozwiązania w sytuacji, kiedy Rosjanie wysuwają obiekcje dotyczące przekazania tajnych dokumentów. Na ostatniej konferencji polskiej prokuratury śledczy podali całą listę dokumentów, których mimo wniosków nie otrzymali od strony rosyjskiej. Nieoficjalnie Rosjanie tłumaczą, że są to materiały opatrzone specjalnymi klauzulami, i wyrażają niechęć do ich udostępnienia. Jak wskazują prawnicy, umowa z 2008 roku gwarantuje bezpieczeństwo i ochronę tajnych dokumentów uzyskanych między instytucjami obu krajów w drodze różnego rodzaju współpracy. Teoretycznie powinno to uspokoić stronę rosyjską, że takie akta nie trafią w ręce osób nieuprawnionych. - Chodzi o zagwarantowanie, żeby informacje, które są objęte klauzulą tajności, nie zostały upublicznione. Ta umowa ma ochronić te informacje – wskazuje mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik kilku rodzin smoleńskich. Prokuratura informuje, że jest świadoma tych uwarunkowań prawnych, ale na razie z nich nie korzystała. – Jest szereg porozumień międzynarodowych, które określają i dopuszczają przekazanie dokumentów oznaczonych klauzulą niejawności – mówił płk Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie prowadzącej śledztwo smoleńskie. – Nie korzystaliśmy z tej drogi – przyznaje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” kpt. Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. – Nie jest wykluczone, że będziemy z niej korzystać, jeżeli te dokumenty nie trafią do nas w oparciu o konwencję o pomocy prawnej z 1959 roku – dodaje. Specjalizujący się w prawie międzynarodowym dr Ireneusz Kamiński wskazuje, że umowa z 2008 roku ma specyficzny charakter, ponieważ dotyczy materii przekazywania dokumentów o charakterze niejawnym, natomiast umowa z 1959 roku ma szerszy zakres. – Umowa o pomocy prawnej ma charakter podstawowy, a umowa z 2008 roku może mieć charakter szczegółowy – stwierdza.

- Należałoby w trybie tej umowy z 2008 roku zwrócić się do Rosji. Jeżeli ktoś się zwrócił w innym trybie, to postąpił w sposób nieprofesjonalny – ocenia dr hab. Karol Karski, specjalista prawa międzynarodowego, poseł PiS.
Prawnicy zwracają zarazem uwagę, że również umowa z 2008 roku nie daje nam gwarancji pozyskania wszystkich akt ze śledztwa smoleńskiego.

- Zgadzam się z prokuratorem Szelągiem, że podstawy prawne ku temu istnieją. Natomiast to, czy prokuratorzy uzyskają dostęp do dokumentacji niejawnej, zależy od sprawności ich pracy i od dobrej woli strony rosyjskiej. W moim najgłębszym przekonaniu, nie ma po stronie rosyjskiej dobrej woli co do współpracy z polską prokuraturą – podkreśla Bogdan Święczkowski.

- Umowa z 2008 roku o wzajemnej ochronie informacji niejawnych jest stosowana tylko w przypadku, kiedy strony wzajemnie postanowią wymienić się dokumentami niejawnymi. Umowa ta reguluje tylko kwestie formalne. Nie precyzuje natomiast, jakie dokumenty niejawne, która ze stron przekaże stronie drugiej. Bo to nie zależy od tej umowy, tylko od woli stron – dodaje Święczkowski.

- To, co jest niezbędne do wyjaśnienia sprawy, musi być udostępnione. To nie jest kwestia tajemnicy np. technicznej – mówi prof. Genowefa Grabowska, wykładowca prawa międzynarodowego. – Rozumiem, że strona polska prosi o informacje, które są nam niezbędne, i takie informacje nie powinny być utajniane. Jeżeli natomiast druga strona ma wewnętrzne procedury, o których nie chce informować, to można przecież podać fakty, jakie miały miejsce – podkreśla.

- My mówimy o pewnych uregulowaniach szczególnych, ale ogólnie rzecz biorąc, poruszamy się obecnie na płaszczyźnie umowy z 1996 roku i konwencji strasburskiej z 1959 roku, a tutaj nie ma gwarancji swobodnego dostępu do obcych akt – mówi z kolei mecenas Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego.

- Obie te umowy, które nas wiążą, mówią, że każde państwo, które jest wezwane do wykonania wniosku o pomoc prawną, może uzależnić jej wykonanie od tego, czy to nie zagraża jego interesom. Jeżeli mamy do czynienia z informacją niejawną, to samo w sobie stanowi to tajemnicę tego państwa. Jeśli Rosja będzie chciała, to nam je udostępni, a jak nie, to stwierdzi, że tego wniosku nie wykona w tym zakresie z uwagi na to, że interes Federacji Rosyjskiej stoi z tym w sprzeczności – wskazuje mecenas. Zenon Baranowski

Prokuratura już uczciła rocznicę smoleńską Pierwszą instytucją państwową, która oficjalnie rozpoczęła obchody pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej, jest prokuratura, która w ramach tych obchodów obwieściła Polsce i światu wykluczenie zamachu. Pozostaje  jednakowoż tajemnicą, na jakiej podstawie uczyniła to wykluczenie, jako że wszystkie materialne dowody znajdują się w Rosji, poza zasięgiem polskich śledczych. Czarne skrzynki  rozbitego samolotu są nadal w Moskwie. Polscy śledczy mają jedynie kopie nagrań. Czyli nie mają nic, co może być uznane za wiarygodny dowód na to, co działo się w kabinie samolotu przed tragedią. Zadziwia mnie wiara, z jaką polska prokuratura traktuje to nagranie. Miałbym większy respekt dla deklaracji wykluczających zamach, gdyby zapadły one po zbadaniu czarnych skrzynek przez polskich ekspertów i zaręczeniu przez nich, że nagrania nie zostały zmienione ani zmanipulowane. Wrak samolotu, pocięty piłami, rozbity kilofami, rdzewieje pod plandeką na smoleńskim lotnisku Siewiernyj. Zastanawia mnie skąd ta prokuratorska pewność, że we wraku nie ma śladów wskazujących na zamach? Miałbym większy szacunek dla prokuratorskich deklaracji o wykluczeniu zamachu, gdyby zostały one wypowiedziane po gruntownym przebadaniu wraku przez polskich ekspertów. Oczywiście… teoria zamachu jest absurdalna, trąci oszołomstwem. Już samo teoretyzowanie na temat zamachu uważane jest w Polsce za wariactwo. Zamach w Rosji, w tym demokratycznym, praworządnym, a przede wszystkim w tym szczerze dla Polski życzliwym i przyjaznym kraju – jest z gruntu niemożliwy. Rosjanie sami żadnych zamachów nie dokonują, nikt inny w Rosji też zamachów nie dokonuje i coś takiego jak zamach w tym spokojnym i stabilnym kraju jest zdarzeniem zupełnie niewyobrażalnym. A już zupełnie niewyobrażalny jest zamach na Lecha Kaczyńskiego, do którego polityki Rosja nigdy nie miała przecież żadnych obiekcji. Tym niemniej, dla porządku i gwoli proceduralnej poprawności wolałbym, żeby polska prokuratura wykluczyła zamach po zapoznaniu się z kluczowymi dowodami, a nie przed zapoznaniem się z nimi.

Janusz Wojciechowski

Sześć lat niewykorzystanych szans Głównym celem rządzącej koalicji wydaje się jedynie sprawowanie władzy dla trwania, a więc niszczenia naszych atutów ważnych z punktu widzenia silnej gospodarki narodowej. Prowadzić to musi do zaniku polskiej państwowości. Polska w silnej Europie jest, więc sloganem stworzonym jedynie dla celów wyborczych. To, dlatego rujnuje się polskie bezpieczeństwo energetyczne, manipuluje Naturą 2000 dla blokady rozwoju infrastruktury i niszczy polską wieś, która wydaje się główną przeszkodą w budowie właśnie tej wizji “liberalnej” Europy. Sześć lat temu Prawo i Sprawiedliwość zorganizowało konferencję rolną na temat “Rolnictwo – obszary wiejskie po wejściu Polski do Unii Europejskiej”. W ramach tej konferencji wygłosiłem referat na temat ochrony środowiska. Mówiłem wówczas, że PiS to partia, która dostrzega nie tylko korzyści, ale i zagrożenia wynikające ze wstąpienia Polski w struktury Unii Europejskiej. Zawsze wskazywaliśmy, że najważniejszą sprawą jest tożsamość kulturowa, a więc i narodowa. Z tego też powodu podstawą naszego programu była analiza stanu państwa i prognozy demograficzne. Człowiek musi być podmiotem programu i jedyną możliwością zabezpieczenia jego potrzeb winna być realizacja koncepcji rozwoju zrównoważonego, przyjętej oficjalnie, jako zasada rozwoju państw Unii Europejskiej. PiS zdawało sobie sprawę, że podstawą utrzymania tożsamości narodowej była, jest i musi być wieś polska.

Wieś naszym atutem w UE W momencie wchodzenia w struktury Unii Europejskiej Prawo i Sprawiedliwość zdawało sobie sprawę z tego, że polska wieś to 14,7 mln mieszkańców. Stanowiło to 38 proc. wszystkich obywateli III RP, których tożsamość, sposób życia oraz widzenia świata określiła chłopska i rolnicza tradycja. 66 proc. mieszkańców wsi było związanych z rolnictwem. Z pracy we własnym gospodarstwie rolnym utrzymywało się wówczas 27,4 proc. mieszkańców wsi, z pracy najemnej – 34 proc., a ze źródeł niezarobkowych (renty, emerytury, zasiłki, pomoc socjalna) aż 35,1 proc. ogółu społeczności wiejskiej. Mimo że wielu mieszkańców wsi żyło z pracy najemnej, to ich świadomość czy mentalność tkwiły korzeniami w wartościach i zwyczajach charakterystycznych dla chłopskiej kultury i obyczajowości. Według PiS, winno to być wykorzystane w koncepcji realizacji zrównoważonego rozwoju, koncepcji tak modnej w jednoczącej się Europie. W roku 2000 na obszarach wiejskich mieszkało wprawdzie 38 proc. Polaków, ale aż ponad 45 proc. bezrobotnych, w tym połowa z nich to ludzie do 34. roku życia. Godny podkreślenia jest również fakt, że wśród mieszkańców wsi 54,6 proc. posiadało w 2000 r. wykształcenie niepełne podstawowe i podstawowe, 14 proc. średnie, a tylko 3 proc. policealne i wyższe. To wiejska społeczność jest głównym twórcą wspaniałego stanu naszych zasobów przyrodniczych, będących ewenementem w skali Europy. A to w tych państwach, gdzie występuje pełna gama gatunków rodzimych, możemy mówić o rozwoju zrównoważonym, polegającym na racjonalnym użytkowaniu zasobów przyrodniczych, podczas gdy w pozostałych – o rozwoju zrównoważonym, związanym z sanacją tych zasobów. Nieomylnie Polska należy do tej grupy państw.

Stracone szanse Wieś polska to kapitał ludzki o korzystnej dla kraju strukturze demograficznej, ale i – jak wspomniano powyżej – ogromnym, częściowo ukrytym bezrobociu. Państwo, chcąc kreować politykę zrównoważonego rozwoju, musiało wykorzystać wszelkie możliwości w tym zakresie, promując szczególnie walory i osiągnięcia Polski na forum międzynarodowym. PiS zdawało sobie sprawę, że szczególną rolę winna odegrać tu promocja stanu środowiska przyrodniczego Polski i możliwości wykorzystania tego stanu dla rozwoju turystyki i produkcji zdrowej żywności. Nie wykorzystujemy tej szansy i wręcz z uporem maniaka za wszelką cenę chcemy doprowadzić do tego, aby Polskę uznać za kraj produkujący żywność niskiej, jakości. Sprzyja temu najnowsza propozycja ustawy o GMO autorstwa rządu PO – PSL, zezwalająca na produkcję roślinną opartą o genetycznie zmodyfikowane rośliny, i zgoda na import genetycznie modyfikowanej soi, jako paszy dla zwierząt hodowlanych. Cel został osiągnięty. Polskie produkty przestają być konkurencyjne, bezrobocie na polskiej wsi wzrasta, a Polska traci wiarygodność, jako potencjalny producent wyśmienitej żywności. Nie liczy się ani człowiek, ani przyroda, ani najnowsza wiedza, ani rozwój gospodarczy, ani tendencje występujące w państwach starej Piętnastki. Liczy się interes wielkich firm i interes intensywnego rolnictwa starej Piętnastki starających się wyeliminować polskiego rolnika z rynku europejskiego, jako groźnego konkurenta mającego pełne podstawy ku temu, aby specjalizować się w produkcji wyśmienitej i poszukiwanej żywności. PiS wiedziało, że wielką szansą dla wsi polskiej była konwencja klimatyczna i protokół z Kioto i jeden z jej mechanizmów, jakim jest pochłanianie dwutlenku węgla z atmosfery przez polskie lasy. To na polskiej wsi mieliśmy, bowiem ponad 2 mln hektarów ubogich gleb, niegwarantujących obecnie opłacalności produkcji rolnej. Według specjalistów, każdy hektar takiej gleby jest w stanie pochłonąć po zalesieniu średnio około 16 ton dwutlenku węgla na rok przez 100 lat. Tona pochłoniętego dwutlenku węgla to określona suma pieniędzy, zmienna w zależności od koniunktury gospodarczej, wahająca się od kilkunastu do kilkudziesięciu euro za tonę (www.pointcarbon.com.). Zalesianie ubogich, ugorowanych gleb rolnych mogło, więc tworzyć stanowiska pracy, zmniejszając bezrobocie. Chroniłoby i podnosiło, jakość naszych zasobów przyrodniczych, pomnażając równocześnie odnawialne zasoby energetyczne w postaci drewna. Byłoby również wspomożeniem zaczynającego się w Polsce, tak wyraźnie istniejącego w krajach wysoko rozwiniętych procesu emigracji bogatych ludzi z miast na wieś. Szansą na sprawne wprowadzenie w życie powyżej prezentowanej koncepcji zalesiania były Lasy Państwowe sprawujące nadzór nad powierzchnią ponad 8 mln hektarów. Dzięki wyśmienitemu, scentralizowanemu zarządzaniu w krótkim czasie były w stanie przestawić gospodarkę leśną na bardziej intensywną regenerację środowiska leśnego, intensyfikując akumulację dwutlenku węgla. Minęło sześć lat naszej bytności w UE i trzy lata rządów sprawowanych przez koalicję PO – PSL. To z tej perspektywy należy udzielić odpowiedzi na pytanie, czy wykorzystujemy swoje szanse i czy zgodnie z założeniami budujemy silne państwo w jednoczącej się Europie, czy też odwrotnie, niweczymy polskie atuty, zmierzając do zaniku polskiej państwowości. Prześledźmy ten problem z punktu widzenia naszych dwóch walorów – wyśmienitego stanu środowiska przyrodniczego oraz przebogatych zasobów energetycznych – i ich wykorzystania dla fundamentu polskiej państwowości, jaką jest polska wieś.

Żywe zasoby przyrodnicze Dzięki polskiej kulturze użytkowaliśmy tak żywe zasoby przyrodnicze, że zachowaliśmy je w idealnym stanie. Tym różnimy się od pozostałych państw starej Piętnastki UE, gdzie intensyfikacja rolnictwa (nawożenie mineralne, pestycydy, GMO), liberalizacja leśnictwa i nierozsądnie realizowany rozwój infrastruktury zaowocowały katastrofalnym stanem środowiska przyrodniczego, objawiającym się lawinowym zanikiem rodzimych gatunków roślin i zwierząt. Katastrofalny stan środowiska przyrodniczego starej Piętnastki zmusił ją do tworzenia sieci Natura 2000 poprzez implementacje dyrektywy ptasiej (1979 rok) i dyrektywy habitatowej (1992 rok). Tam gdzie cokolwiek pozostało, zaczęto wyznaczać obszary i klasyfikować gatunki według ich zagrożenia, wyróżniając te, które wymagają szczególnych form ochrony. Polska to kraj z pełną gamą rodzimych gatunków roślin i zwierząt. Przy odrobinie wiedzy i zdrowego rozsądku wyznaczenie w Polsce obszarów Natura 2000 nie winno sprawić żadnych trudności. Mogliśmy je wyznaczać tam, gdzie zapewniałoby to cele sieci Natury 2000 i nie powodowało konfliktów gospodarczych. Nie wykorzystaliśmy tej szansy i wyznaczyliśmy w końcu obszary Natury 2000 tak, aby wyznaczeniem tym zablokować planowane inwestycje i tym samym nie wykorzystać należnych nam funduszy unijnych. Dobrze jest to widoczne przy infrastrukturze liniowej. Implementacja przez rząd PO – PSL “Shadow List” do sieci Natura 2000 to stworzenie pełnych podstaw ku temu, aby nie powstał ani kilometr dróg i autostrad tam, gdzie nie będzie to zgodne z koncepcją polityki transportowej Komisji Europejskiej. Rzutuje to także istotnie na wielkość absorpcji środków unijnych w ramach Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko. Dzieje się to z tego powodu, że pieniądze w tym programie są podzielone na konkretne zadania, z których część, z uwagi na wyznaczone na trasie przebiegu dróg obszary Natura 2000 z “Shadow List”, nie ma szans być zrealizowana w ciągu najbliższych kilku lat. Okazuje się, że niczego nie nauczył nas skandal wokół Rospudy. Komisja Europejska, nadinterpretując jedynie zapisy prawne Natury 2000 odnośnie do propozycji z “Shadow List”, doprowadziła do tego, że obecny rząd PO – PSL uległ naciskom i wstrzymał tak ważną dla Polski inwestycję, jaką jest obwodnica Augustowa w planowanym przebiegu przez Rospudę. Udowodniono tu również, że nie liczy się ani człowiek, ani przyroda, ani prawo, ani najnowsza wiedza, ani rozwój gospodarczy. Liczy się jedynie stanowisko bliżej nieokreślonych grup nacisku realizujących koncepcję blokady w Polsce rozwoju infrastruktury drogowej północ-południe. Efekt jest widoczny. Trasa S19, łącząca drogą lądową Skandynawię i kraje nadbałtyckie przez Białystok, Rzeszów z Bałkanami i Azją Mniejszą, została wyłączona z finansowania, jako droga ekspresowa w Programie Infrastruktura i Środowisko. Według informacji płynących z Brukseli jej rolę ma przejąć autostrada biegnąca przez Białoruś i Ukrainę. Jest to potworny cios z punktu widzenia możliwości rozwoju terenów wiejskich Polski Wschodniej i przykład, jak unikalne polskie żywe zasoby przyrodnicze, zamiast być stymulatorem, stały się barierą rozwoju gospodarczego. Do podobnych wniosków należy dojść, analizując planowany i realizowany obecnie przebieg drogi ekspresowej S3, łączącej port w Szczecinie z Czechami i dalej Bałkanami. Tu również “Shadow List” odegrała znamienną rolę, a wnikliwy obserwator rozwoju sieci dróg wschodnich Niemiec nie będzie miał złudzeń, co było tego powodem. Główny strumień transportu towarów będzie miał miejsce po lewej stronie Odry. Unikalne zasoby przyrodnicze i tendencyjne wyznaczanie granic obszarów Natura 2000 i w tym miejscu Polski stały się barierą rozwoju gospodarczego.

Zasoby energetyczne Silne państwo to państwo o silnej gospodarce, w pełni bezpieczne pod względem energetycznym. Jednym z podstawowych atutów Polski są właśnie zasoby energetyczne. Nasz kraj posiada ponad 14 mld ton węgla kamiennego, co stanowi około 90 proc. zasobów tego cennego surowca w całej UE. Na podobnym poziomie szacowane są zasoby węgla brunatnego. W stu procentach może uniezależniać nas to od dostaw zewnętrznych, a więc gwarantować rzeczywiste bezpieczeństwo energetyczne Polski na setki lat. W tym miejscu należy także wspomnieć o polskich zasobach energii odnawialnej w postaci złóż geotermalnych, których zasobność przewyższa 150 razy nasze potrzeby, złóż gazu przeazotowanego oraz badanego obecnie gazu łupkowego. W tej sytuacji węgiel i zasoby geotermalne winny być głównym punktem zainteresowania rządu, jako bazy dla bezpieczeństwa energetycznego kraju. Niestety już traktatem akcesyjnym rozpoczęliśmy, a pakietem klimatyczno-energetycznym przyjętym przez obecny rząd PO – PSL skutecznie kontynuujemy proces blokady polskich zasobów energetycznych. Polska, która dokonała z nawiązką redukcji emisji gazów cieplarnianych i zgodnie z protokołem z Kioto posiada 100 mln ton, CO2 rocznej nadwyżki emisji, zgodnie z przyjętymi wewnątrzunijnym systemem handlu emisjami i pakietem klimatycznoenergetycznym, chcąc produkować energię elektryczną, ciepło, stal, cement, szkło i papier, musi dokupić limity emisji, i to od tych, którzy nie wywiązali się ze swoich zobowiązań, a więc od państw starej Piętnastki. Ignorując podpisane i ratyfikowane porozumienia konwencji klimatycznej i protokołu z Kioto, z kraju o pełnym bezpieczeństwie energetycznym stajemy się państwem coraz bardziej uzależnionym od zewnętrznych dostaw energii. Rodzimy węgiel zastępujemy importowanym gazem, ropą i planowanym ostatnio importem technologii nuklearnych. Zasoby polskiej energii odnawialnej, możliwej do pozyskiwania z biomasy i geotermii, blokuje się bądź to traktatem akcesyjnym i pakietem klimatyczno-energetycznym, bądź też wewnętrznymi przepisami, promując obce technologie. Klasycznym przykładem jest wspieranie rozwoju drogiej energetyki wiatrowej, całkowicie opartej na obcych technologiach. Przepisami, lub też lepiej ich brakiem, daje się zielone światło dla importu wiatraków o wątpliwych walorach estetycznych i ustawiania ich w miejscach zagrażających i zdrowiu człowieka, i występowaniu chronionych zwierząt. Mamieniem właścicieli gruntów zyskami z dzierżawy, a samorządów – zyskami z podatków, stwarza się warunki do przejmowania własności ziemskiej, pogarszania, jakości życia mieszkańców i obniżania potencjalnej wartości produkcji rolnej. Podobnym przykładem jest blokada możliwości wykorzystania lasów do bilansu pochłaniania dwutlenku węgla z atmosfery, mimo że związane jest to zarówno z ochroną bioróżnorodności, jak i wzmożeniem produkcji odnawialnych źródeł energii (drewno) oraz tworzeniem miejsc pracy na terenach wiejskich (hektar lasu może pochłonąć do kilkunastu ton CO2 rocznie przy obecnej cenie jednej tony około 15 euro, patrz www.pointcarbon.com). Obecny rząd, przyjmując pakiet klimatycznoenergetyczny, nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Nie interesuje go zmniejszanie tu, w Polsce, koncentracji dwutlenku węgla w atmosferze poprzez stosowanie polskich czystych technologii spalania polskiego węgla i wykorzystanie w tym celu polskich lasów. Interesuje go natomiast zastosowanie obcej, mogącej blokować korzystanie z geologicznych zasobów energetycznych, niezwykle kosztownej technologii CCS (wychwytywanie dwutlenku węgla i magazynowanie w pokładach geologicznych), gdzie koszt wtłoczonego, CO2 może dochodzić, według Ministerstwa Gospodarki, nawet do 100 euro za jedną tonę. Jeszcze bardziej niezrozumiałe jest, dlaczego – nie pozwalając na wykorzystanie polskich lasów do krajowego bilansu redukcji emisji, CO2 i uzyskiwanie dochodów przez polskich właścicieli lasów – obecna koalicja PO – PSL, przyjmując w roku 2008 nową ustawę o handlu emisjami, możliwość taką stworzyła obcokrajowcom. Mówiąc krótko, zalesiający polskie tereny inwestor unijny spoza Polski może otrzymywać pieniądze za pochłanianie dwutlenku węgla z atmosfery przez lasy, a Polak takiej możliwości nie ma, zarówno w Polsce, jak i w pozostałych krajach unijnych.

Pytanie przed kampanią Najwyższy, więc czas zadać kandydującym partiom pytanie o wizję państwa polskiego w świetle wykorzystania naszych szans i atutów. Zadaję je, gdyż obawiam się, że kandydaci do parlamentu z obecnej koalicji rządzącej będą starali się patrzeć nie w przeszłość, lecz w przyszłość, gdzie przewodnią myślą będą słowa pana premiera wypowiedziane 19 marca 2010 roku podczas 63. posiedzenia Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. Według niego, okres rządów PO – PSL to pasmo wielkich sukcesów gospodarczych, spełnionych obietnic, a więc cytuję: “rosnącej pozycji Polski w świecie, a zwłaszcza w Unii Europejskiej”. Resort rolnictwa obecnego rządu również widzi same sukcesy i nie dostrzega problemów, którymi są ukryte bezrobocie i wbrew pozorom “optymizm” młodej społeczności wiejskiej. Zarejestrowany wzrost optymizmu może być skutkiem spodziewanej, zapowiadanej i stymulowanej przez rząd PO – PSL zagranicznej migracji zarobkowej młodych ludzi z terenów wiejskich do państw starej Piętnastki. Emigracja młodych ludzi nie jest sukcesem, ale ogromnym zagrożeniem dla Polski, i jest wynikiem konsekwentnie prowadzonej, chociaż ukrytej polityki obecnej koalicji rządzącej. PiS posiada program ochrony polskiej wsi i projekty odpowiednich ustaw. To, dlatego z taką determinacją bronimy polskich Lasów Państwowych przed ich prywatyzacją, widząc w nich wielką szansę rozwoju terenów wiejskich. To, dlatego z taką determinacją bronimy Polski przed uprawą genetycznie modyfikowanych roślin i przed wykorzystywaniem genetycznie modyfikowanych pasz w produkcji zwierzęcej, wiedząc, że szansą dla naszego kraju jest ogólnoświatowa wiedza, iż Polska to kraj produkujący żywność o najwyższej, jakości. To, dlatego tak mocno obstajemy przy rozwoju infrastruktury drogowej również w kierunku północ-południe po wschodniej i zachodniej stronie naszej Ojczyzny, gdyż widzimy w tym szansę zarówno na rozwój turystyki, jak i szybki transport świetnej polskiej żywności na cały świat. To, dlatego w końcu tak mocno stawiamy na bezpieczeństwo energetyczne kraju oparte na własnych zasobach energetycznych, a nie na uzależnianiu się od dostaw zewnętrznych czy też obcych technologiach, co widzimy na przykładzie wiatraków, które tak mocno niszczą i polskie krajobrazy, i polskie żywe zasoby przyrodnicze. Prof. Jan Szyszko

RP - Primum Non Nocere Sławny Polak, kiedyś powiedział: “ dla Polaków można zrobić wszystko, z Polakami - nic” . Nie miał racji, bo dla Polaków - bez Polaków nic się nie da zrobić! Jako lekarz z wykształcenia i uważny obserwator najnowszych dziejów naszego kraju – stwierdzam autorytatywnie: POLSKA jest chora. Fizycznie i psychicznie jakkolwiek język medycyny w tym przypadku – przyznaję - brzmi brutalnie. Zacznijmy od chorej głowy. Pytam:, KTO, właściwie w Rzeczypospolitej sprawuje władzę? Premier czy Prezydent? Rząd czy Parlament? Naród czy partie polityczne? Władze Centralne/Lokalne? To, że system sprawowania władzy jest niesprecyzowany widać i słychać, bez potrzeby dogłębnej diagnozy – wystarczy otworzyć radio, gazetę, komputer. Od najwyższych stanowisk w państwie, poprzez ministerstwa –molochy, i dżunglę biurokracji na trzech szczeblach samorządów lokalnych - niby wszyscy zarządzają, a sprawy ważne dla państwa i społeczeństwa płyną własnym tokiem nie wiadomo dokąd, bez sprecyzowanej strategii . Nikt za nic nie odpowiada – ani politycznie, ani cywilnie i karnie. Za szkody spowodowane błędnymi decyzjami władzy rachunek dostaje społeczeństwo - w postaci wyższych podatków, wyższych opłat za gaz, prąd, usługi telekomunikacyjne, kar finansowych za niewdrożenie jakiś przepisów europejskich, kar za opieszałość oraz impotencje wymiaru sprawiedliwości itd. Wielu uważa, że Polską rządzi wszechobecna korupcja. Polityka nie jest traktowana właściwie - jako służba publiczna. Większość „polityków” szuka splendoru, zaszczytów i korzyści materialnych, chcąc z “postawu czerwonego sukna” jak najwięcej urwać dla siebie i „swoich”. Co będzie potem? – nie ma dla nich znaczenia. Korupcja istnieje, lęgnie się tam, gdzie dostęp do dóbr jest z jakiś przyczyn ograniczony lub reglamentowany odgórnie. Dzisiaj w Polsce utrudniony jest dostęp niemal do wszystkiego: do pracy, kredytu, rynku, do stanowisk publicznych i zamówień publicznych, do sprawiedliwości, ochrony zdrowia, nauki, pomocy społecznej i wreszcie - do dachu nad głową. Niestety, nic nie wskazuje, by rozwiązywanie tych problemów angażowało lub obchodziło współczesne elity władzy. Przeciwnie, część z nich czerpie z nich profity, bo za towar reglamentowany często płaci się pod stołem. Jeśli do tego „bezhołowia” i prywaty dodać pogłębiającą się impotencję policji i systemu bezpieczeństwa narodowego oraz coraz wyraźniej widoczny kryzys, degradację Polskiej Armii - przyszłość Polski jest naprawdę bardzo wątpliwa.

Lista “niedomagań fizycznych” jest równie niepokojąca. W katastrofalnym stanie znalazły się finanse publiczne Państwa. Kurczą się wpływy podatkowe, kurczy się baza podatkowa w związku z likwidacją przedsiębiorstw i rosnącym, szalejącym bezrobociem, a towarzyszy temu niepohamowany wzrost wydatków Państwa i brak logicznej strategii optymalizacji przychodów – rozchodów. Prywatyzację majątku państwowego podporządkowano wyłącznie, całkowicie rosnącym potrzebom budżetowym. Nie ma żadnej strategii w odniesieniu do kluczowych gałęzi gospodarki - rolnictwa, energetyki, gospodarki morskiej, przemysłu wydobywczego, transportu w tym transportu publicznego ( Polskie Koleje Państwowe!) oraz całej towarzyszącej im infrastruktury. Chaotyczna prywatyzacja majątku państwowego w przeszłości i obecnie, brak właściwego nadzoru właścicielskiego nad mieniem skarbu państwa, kumoterstwo, obsadzanie stanowisk ludźmi bez kompetencji – niszczą majątek Państwa oraz rodzimą wytwórczość i pozbawiają Polaków miejsc pracy. Jaki jest stan służby zdrowia, edukacji na wszystkich szczeblach, systemu ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych –nawet nie wspomnę, bo wszyscy dobrze wiemy. Zła polityka gospodarcza, a raczej brak polityki, odbija się na społeczeństwie. Pogłębia się kryzys DEMOGRAFICZNY. Malejący przyrost naturalny i starzenie się społeczeństwa przy jednoczesnym “ drenażu” kraju z młodych, energicznych, wykształconych Polaków, którzy, zwabieni mirażem lepszego bytu, udają się na emigrację – to nie tylko dramat Narodu, ale też zapowiedź gospodarczej i finansowej zapaści Państwa. Przyczyną, a jednocześnie skutkiem słabości Rzeczpospolitej i wielu wspomnianych problemów jest źle skonstruowana KONSTYTUCJA RP, ale to osobne zagadnienie, którego nie będę teraz rozwijał. Jeśli do tych „niedomagań” dorzucić nasze przywary narodowe – indywidualizm, niechęć do działania w zespole, brak dyscypliny i poszanowania dla struktur Państwa – to obraz przyszłości, mówiąc najdelikatniej, nie napawa żadnym optymizmem. Sławny Polak, kiedyś powiedział: “ dla Polaków można zrobić wszystko, z Polakami - nic”. Nie miał racji, bo dla Polaków - bez Polaków nic się nie da zrobić! Nie ma, zatem innego wyjścia, musimy się – my Polacy – SAMI zorganizować i podnieść z upadku. Musimy sobie uświadomić, że winę za obecną sytuację państwa ponosimy my sami. Inni tylko wykorzystują słabości Rzeczpospolitej - zgodnie z własnym interesem narodowym. Rosja, Niemcy, Unia Europejska, USA, Chiny nie zbudują NAM - dla NAS - za NAS Polski dostatniej i sprawiedliwej. Polska interesuje ich wyłącznie, jako RYNEK zbytu, źródło siły roboczej, ewentualnie „dostawca mięsa armatniego”. Nie należy mieć o to pretensji, trzeba porzucić złudzenia. Takie są realia. Cała reszta to tylko dyplomacja. Rosja, Niemcy, Unia Europejska, USA, Chiny, Indie, - wszystkie te kraje, bez względu na to, kto jest przy władzy: Car czy Stalin, Cesarz czy Hitler, Królowa czy Premier, Demokraci czy Republikanie, Komuniści czy Demokraci – ZAWSZE kierują się przede wszystkim interesem kraju, którym rządzą i który reprezentują. W dzisiejszej Rzeczpospolitej zaniknął całkowicie Narodowy duch Państwowotwórczy. Zmysł państwowy musi być podstawą, absolutnym priorytetem elit rządzących i tkwić w świadomości obywateli. Nie można przecież budować przyszłości zrywami patriotycznych powstań. Dziś liczą się przede wszystkim twarde prawa EKONOMII i SIŁA państwa w rozmaitych obszarach. W Polsce nie ma sensownej strategii rozwoju państwa na najbliższe 30lat, ani nawet wytycznych do jej opracowania. Jeśli więc nie MY – stworzy ją za nas ktoś inny nie patrząc - czy będzie się nam podobała. O naszej przyszłości rozstrzygać będą pokerowi gracze na międzynarodowych salonach. Brakuje nam polityka o randze Męża Stanu, który mógłby zainicjować i przygotować strategię rozwoju Państwa i konsekwentnie wprowadzać ją w życie, respektując (lub renegocjując) przy tym, uwarunkowania gospodarcze i geopolityczne kraju. Nie ma siły politycznej, która miałaby wolę takiego działania, poparcie i zaufanie w Narodzie. Istniejące partie polityczne traktują elektorat jak motłoch do wykorzystania w kolejnej kampanii wyborczej. Partie nie prowadzą skoordynowanej, oddolnej pracy edukacyjnej z elektoratem. Społeczeństwo tak naprawdę nie wie „o co w tym wszystkim chodzi”. Łatwo jest takim społeczeństwem manipulować za pomocą sondaży, rankingów popularności. Wyborcy głosują na zasadzie, „kto obiecuje więcej, lepiej kłamie, kto jest ładniejszy” tak jakby rozstrzygali konkurs blagierów i piękności. TO ABSURD. Obecna sytuacja Polski przypomina tę, w jakiej Rzeczypospolita znalazła się w połowie XVIII wieku. Począwszy od Kazimierza Jagiellończyka, przez Wazów polscy władcy kierowali się bardziej interesami dynastii niż przyszłością Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Błędna polityka reaktywna, liczne wojny, (często dynastyczne lub religijne), swawola/demokracja szlachecka (elit narodowych) - nawet przy względnej stabilności władzy i niewątpliwej potędze gospodarczej i militarnej Rzeczypospolitej – doprowadziły do rozbiorów. Państwa ościenne zbudowały swoją potęgę wykorzystując słabości Rzeczypospolitej. Pod koniec XVIII wieku wielu światłych Polaków widząc zagrożenie dla istnienia Polski próbowało działać. Stworzono Komisję Edukacji Narodowej, Towarzystwo do Ksiąg Elementarnych – instytucje mające edukować społeczeństwo i poprawiać sytuację ekonomiczną kraju. Ale było za późno. Konstytucja 3 maja, Powstanie Kościuszkowskie – nie zdołało odwrócić biegu historii. Czy historia Polski powtórzy się jeszcze raz? Przedstawiam Listę priorytetów Strategii Rozwoju RP:

  1. Dokładne określenie roli i funkcji Panstwa oraz struktur niezbednych dla prawidłowego rozwoju Polski (zawarte w zmianach Konstytucji)

  2. Sprecyzowanie systemu sprawowania władzy w Polsce, niezbednych dla prawidłowego rozwoju Polski -

  3. Strategia rozwoju Bezpieczeństwa Panstwa Polskiego (Armia, Policja, Słuzby Bezpieczeństwa kraju).

  4. Konieczne reformy Wojska Polskiego, Sił Bezpieczeństwa Narodowego.

  5. Reformy Systemu Sprawiedliwości i Prawa.

  6. Sytuacja Demograficzna RP– Studium/Perspektywa Rozwoju – na 30lat.

  7. Perspektywy rozwoju Rynku Pracy RP – 30lat.

  1. Pespektywy Rozwoju Służby Zdrowia – konieczne Reformy.

  2. Konieczna Reforma ZUS – Finansowanie Świadczeń Emerytalnych – OFE

  3. Reforma Edukacji Narodowej, wychowania i szkolnictwa. Rola Kościoła.

  4. Reforma Finansów Publicznych – Reforma Systemy Przychodów Panstwa- Reforma Systemu podatków – Definicja rozchodów Państwa.

12. Prywatyzacja majątku Skarbu Państwa, – co dalej? - Reprywatyzacja?

13. Polityka zagraniczna – priorytety, sojusze militarne i gospodarcze

 

Sytuacja naszego kraju, Polski - jest bardzo trudna, ale nie beznadziejna. Zdecydowane Pro-Polskie działania przyszłych liderów naszego kraju, wybranych w demokratycznym procesie, oświeconych i właściwie poinformowanych Rodaków – to pierwszy krok – do przyszłości i świetności Rzeczypospolitej. NIECHAJ ŻYWI NIE TRACĄ NADZIEI !!!

Ryszard Opara

Błędna diagnoza Ryszarda Opary Pewien sławny matematyk, oraz najwybitniejszy aforysta powiedział kiedyś: ·”Lepiej jest nie badać w ogóle jakiejś sprawy niż uczynić to powierzchownie; zwykły zdrowy rozsądek, bowiem nie popełnia tylu błędów, co połowiczna uczoność." Z przenośnią pana Ryszarda, że Polska jest chora (fizycznie i psychicznie) mogę się zgodzić, tylko z tym „na co” już raczej nie mogę. Zacznijmy od chorej głowy.
Pyta Pan o to, kto sprawuje władzę? I wymienia Pan systemowe ośrodki władzy by dojrzeć ich bezwład, zbiurokratyzowanie, impotencję, bezkarność etc. To wszystko prawda, że te organy, które Pan wymienia nie spełniają swoich podstawowych funkcji. Ale przecież podobne instytucje istnieją w innych systemach zachodnich demokracji i jakoś nie słychać narzekania na ich funkcjonowanie. A jeśli nawet słychać, to jednak w dużo mniejszej skali. Cóż, więc wyróżnia nasze „Rząd”, „Prezydent”, „Parlament”, „Partie”, „Samorządy”?(Świadomie pominąłem Naród, gdyż On na to, co się dzieje wpływu na razie nie ma, a nawet jest wręcz przeciwnie. Poddany totalnej manipulacji nie jest w stanie wypowiedzieć się - w demokratyczny sposób - zgodnie z interesem Państwa, w zgodzie ze swoim interesem. Tę manipulację uznaję za rzecz oczywistą i niewymagającą wyjaśnień.) Na to pytanie nie można odpowiedzieć jedynie:, że większe niż u sąsiadów skorumpowanie, że gorsza niż w innych krajach elita, policja, armia czy sądy. Nie można, bo to skutek nie przyczyna porażki, jaką przeżywa Polska od czasu Okrągłego Stołu. Trzeba by się cofnąć do układu założycielskiego III RP, który w skrócie polegał nie na oddaniu władzy, lecz na przekazaniu jej wyselekcjonowanej opozycji pod warunkiem zagwarantowania oddającym wysokiej pozycji w nowym systemie. Niekoniecznie na szczytach państwowej struktury (Prezydent, Premier, Ministrowie SW czy SZ, itd.) choć i takie przypadki były vide Jaruzelski, Kiszczak, Oleksy, Kwaśniewski, Miller, etc. Nie, to nie było najważniejsze dla tych, którzy na prawdę rządzili w PRL. Oni oddając władzę musieli mieć pewność, że ich pozycja ekonomiczna, ich „renta” (jak to określa prof. Zybertowicz) będzie zagwarantowana. Mogli, więc pozwolić na to by społeczeństwo wypowiadało się w wyborach, ale warunkiem było by z góry można było przewidzieć jak się wypowie, a w razie gdyby zanosiło się na jakąś rewolucyjną zmianę lub gdyby coś nie wyszło w tym przewidywaniu, by można było temu zapobiec. I zapobiegali. (Olszewski 1992, J. Kaczyński 2007 i L. Kaczyński 2010). Do tego potrzebne były m.in. ośrodki badań opinii. To przewidywanie było niezbędne do sterowania tą opinią. Proszę pokazać wolną od agentury jednostkę badawczą. Gwarancję wpływu na opinię publiczną, na Naród, uzyskali przyznając sobie koncesje radiowe i telewizyjne, zawłaszczając rynek prasowy i reklamowy. Wszystko dla omamionych wolnością, zwycięstwem Solidarności. Jak dziś wyglądają te „wolne” media? Nie mogli też zapomnieć o gwarancji bezkarności. Pisze Pan o reformie systemu sprawiedliwości. Ale nic o lustracji sędziów, prokuratorów i innych członków wymiaru. W kontekście reszty tekstu jest to zrozumiałe, bo o lustracji Pan zapomina. Na marginesie byłem świadkiem wyroku w sprawie, w której pokrzywdzony przez PRL domagał się jakiegoś zadośćuczynienia. Przegrał! Przegrał, dlatego, gdyż sądził go kolega z pracy (dziś, nie wtedy) tego, który w PRL wydał skazujący wyrok. Oddaliłem się nieco od Pana diagnozy, ale tylko pozornie. Usiłowałem pokazać, że to, o czym Pan pisze to tylko skutki i nie musiałem cytować fragmentów o korupcji, niesprecyzowanym systemie, podatkach, służbach, itd. Nie musiałem, bo to, o czym Pan pisze jest prawdą, ale nie przyczyną! Dziś, po Smoleńsku, stoimy jednak w innym miejscu. Ci, którzy są winni, otworzyli mojemu sponiewieranemu Narodowi oczy. Nie tylko przez sam fakt. Tempo, jakie towarzyszyło przejęciu urzędu prezydenta przez dzisiejszego namiestnika, sposób podejścia do sprawy godności Polski wobec Rosji (vide śledztwo), sprawy załatwiane już bez veta, podpisywanie umów gospodarczych wiążących nas na lata etc. etc. etc. Nie mówię, że winni Tragedii Smoleńskiej są wszyscy rentierzy. Ci, którzy w nim udziału nie wzięli, otrzymali zapewne potężną broń w postaci informacji. A Pan zapomniał o Tragedii Smoleńskiej. Dziwnie brzmi na koniec to NIECHAJ ŻYWI NIE TRACĄ NADZIEI!!! Co jest, więc przyczyną? Jeśli nie wyraziłem się dotąd jasno, proszę wybaczyć. Jaśniej nie umiem. Mogę tylko odwołać się do tego, o czym mówią Grzegorz Braun, Andrzej Zybertowicz, Andrzej Gwiazda, Antoni Macierewicz, by nie wymieniać mężów stanu, których Pan nie umie dostrzec. PS. Lista priorytetów ładna, tylko, co znamienne nie chciała się właściwie wypunktować. Chyba, dlatego, że każdy wchodzący na scenę polityczną podmiot, przedstawia identyczną tylko punkty zmienia miejscami. MarkD's blog

Czas na nową narrację, Jeśli z Okęcia wystartowały (oprócz dziennikarskiego, jaka-40) dwa samoloty, to Ruskim i ich wasalom w naszym kraju pozostaje teraz uznać, że nad Siewiernym te dwa samoloty w gęstej mgle się zderzyły, bo gen. Błasik był pijany, a mjr Protasiuk, jako „debeściak” kozakował, a poza tym był pod naciskiem Prezydenta, którego obecnością na pokładzie tupolewa ruscy prokuratorzy byli zdziwieni (relacja p. M. Kaczyńskiej w filmie „Lista pasażerów”

(http://www.youtube.com/user/pomniksmolensk?feature=mhum)).

Proponuję, więc mediom takie rozwiązania: oba samoloty nie miały zgody na lądowanie (tu relacje ruskich kontrolerów i nowe stenogramy „rozmów na wieży” („najprawdziwsze”) w biegu opublikowane i przez MAK, i przez TVN24), obu załogom zalecano zapasowe lotniska, obie załogi kategorycznie odmówiły. Co było dalej? Relacja dowódcy iła-76, który nareszcie uzyskał zgodę przełożonych na udzielenie wywiadu polskiej prasie: „Pokazywałem im na własnym przykładzie, że nie da się wylądować na Siewiernym, że to grozi rozbiciem się w drobny mak. Grozi zejściem ze ścieżki i skierowaniem lewego skrzydła pionowo w dół, jeśli nie lądowaniem na plecach. Następnie chciałem ich eskortować na zapasowe lotnisko Wnukowo, gdzie już czekała delegacja z podenerwowanym całą niezręczną sytuacją prezydentem Miedwiediewem i premierem Putinem, których zawiadomili poruszeni do żywego kontrolerzy lotów. Niestety załogi obu polskich samolotów odpowiadały na moje komunikaty w niezwykle wulgarny sposób. Takich słów nawet w naszej armii się nie używa, jakich użyto wobec mnie wtedy i to wielokrotnie, nawet nie będę cytował, bo do teraz mnie ciarki przechodzą na wspomnienie. Wstrząśnięty i zszokowany oddaliłem się znad Siewiernego, spodziewając się, że przez upór i husarską fantazję Polaków może dojść do straszliwej katastrofy. No i oczywiście doszło”) (całość ekskluzywnego wywiadu w „GW” (dodatek „Wysokie obcasy” pt. „Ostateczna prawda o 10 kwietnia 2010”; przy okazji dowódca iła-76 opowiada o swoich radosnych młodzieńczych latach w sowieckiej armii). Gubernator Obwodu Smoleńskiego przed kamerami TVN24: „o 8.38 usłyszałem dziwne odgłosy różnych silników – przerzedziła się wtedy nieco mgła i dostrzegłem, jaka-40 oraz tupolewa 154-m z numerem bocznym 101, jak dokonują niezwykłych akrobacji nad Smoleńskiem; powiedziałem do mojego rzecznika: „Czy oni wszyscy tam się popili przed tymi uroczystościami? Jak oni chcą na nie zdążyć? Co w ogóle z tego wszystkiego będzie? Oj, żeby do jakiegoś nieszczęścia nie doszło, żeby nie doszło...” Rzecznik gubernatora (stojący obok): „Tak rzeczywiście powiedział pan gubernator, bardzo zdziwiony tym widokiem, a ja nieco ściszonym głosem dodałem: „Nie będziemy mogli o tym powiedzieć Polakom, bo byłby wstrząs w ich kraju.” A pan gubernator: „Jak długo jednak zdołamy to zachować w tajemnicy? Czy nasi koledzy w Warszawie nam w tym pomogą?”” Komentarz A. Michnika: „Oszczędzono nam przez rok brutalnej prawdy o pijackiej akcji załóg nad Smoleńskiem. Dłużej jednak nie dało się tej prawdy chować pod kirem żałoby”. T. Lis: „Szok w całej Polsce. Szok na świecie. Myśleliśmy, że to wypadek, a to była pijacka burda w powietrzu.” Relacja W. Batera z godz. 8.56 pol. czasu (odnaleziona szczęśliwie w archiwach PolsatNews, a nieemitowana po interwencji premiera D. Tuska, który przychylił się do prośby Moskwy, by pozostać przy wersji z nieszczęśliwym wypadkiem tupolewa we mgle i lesie): „Dosłownie przed sekundą dostałem nerwowy telefon z Siewiernego, że dzieją się nad lotniskiem przedziwne rzeczy. Dzwonił do mnie pewien zaufany informator, z trudem łapiący oddech i mogący wymówić słowa. Jak usłyszał od anonimowego, naocznego świadka z milicji dwa samoloty krążą jak te sępy nad lotniskiem. Powtarzam, to jest relacja nieoficjalna na razie, ja ją odbieram tu, w Katyniu i jeszcze ją będę weryfikował. Ten świadek użył określenia „jak te sępy”, chyba nawet powiedział „biało-czerwone”. Krążyły, wykonały ze cztery okrążenia i przy czwartym w końcu przypadkowo wpadły na siebie i doszło do niezwykłej katastrofy. Tyle wiem na ten moment.” W „Superwizjerze” (wydanie specjalne – kwiecień 2011) nowe relacje świadków z okolic lotniska: „widzieliśmy wyraźnie dwa polskie samoloty, – po co one tak krążyły?”. Nadzwyczajne wydanie „GW” na 10 kwietnia 2011 r.: „Błasik chciał zdążyć do Katynia przed prezydentem Kaczyńskim”. Reportaż „Wprost”: „Krwawy wyścig do Katynia”, „Fakt”: „Lotniczy rollercoaster z ofiarami. Uwaga: niepublikowane drastyczne zdjęcia przekazane przez FSB”, „Rz”: „Rozdzielenie delegacji przyczyną tragedii”, „Dziennik”: „Błasik chciał dać szkołę Protasiukowi”. Konferencja prasowa prokuratora generalnego i premiera: „Dzisiaj doszło do ostatecznej kompromitacji wszystkich teorii spiskowych.”

-DOWÓDCA JAKIEM WYLĄDOWAŁ?

-DOWÓDCA?

-TAK, JAKIEM WYLĄDOWAŁ?

-TAK, WYLĄDOWAŁ, ALE NIE WIEM, KTO TAM PROWADZIŁ TEGO, JAKA.

-ROZUMIEM, ALE PRAWDOPODOBNE DOWÓDCA BYŁ W JAK-U. NIE JESTEM TEGO PEWIEN.

-ALE DOWÓDCA NASZ, DOWÓDCA SIŁ POWIETRZNYCH?

-TAK.

-AHA.

-DOWÓDCA SIŁ WYBIERAŁ SIĘ W DELEGACJĘ.

-A, TO, TO...

-TYLKO NE WIEM, JAKIE BYŁO ROZŁOŻENIE NA SAMOLOTY (niezr.).

-A WCZEŚNIEJ BYŁO, ŻE DOWÓDCY BĘDĄ LECIEĆ JAKIEM.

-DOBRZE, ZARAZ, ZARAZ, SPRAWDZAM, PANIE GENERALE, ZARAZ SPRAWDZAM TO WSZYSTKO. DOBRZE, DZIĘKUJĘ.

P.S. Dziękuję komentatorce Bzik za screeny z wczorajszego programu informacyjnego PolsatNews. FYM

Stadion Narodowy Osram Wkrótce po katastrofie smoleńskiej napisałem na blogu tekst, w którym zaproponowałem, aby budowany właśnie Stadion Narodowy nazwać imieniem Lecha Kaczyńskiego. Pomysł zyskał nawet pewną popularność, mówiłem o nim w kilku miejscach, aż w końcu odniósł się do niego rzecznik Ministerstwa Sportu, stwierdzając, że owszem, idea jest ciekawa, ale trzeba trochę poczekać. Dzisiaj trudno mieć złudzenia: ten rząd zrobi wszystko, żeby zapobiec spektakularnemu upamiętnieniu nie tylko zmarłego prezydenta, ale w ogóle katastrofy smoleńskiej i innych jej ofiar. Z wyjątkiem może śp. Sebastiana Karpiniuka, któremu radni Kołobrzegu zadedykowali jeszcze w maju ubiegłego roku budowany wówczas stadion. W tym wypadku okazało się, że jakoś można i się da. Żeby było jasne – przeciw temu gestowi nic nie mam. Chciałbym tylko, aby zostały zachowane jakieś proporcje. Jeśli stadionowi w dość jednak ważnym pomorskim mieście można było nadać imię zmarłego w katastrofie posła PO, który – przy całym moim szacunku dla zmarłych – nie miał jednak jakichś gigantycznych osiągnięć, to jak w zestawieniu z tym oceniać szaleńczy opór polityków PO wszelkiego szczebla przeciwko nazwaniu jakiegokolwiek obiektu imieniem zmarłego w tejże katastrofie prezydenta RP, którego osiągnięcia, nawet przy krytycznej ich ocenie, trudno zestawiać z osiągnięciami posła Karpiniuka? Lecz cóż, miarą stosunku Platformy i jej ludzi do pamięci po zmarłych jest postępowanie prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz, będące kwintesencją arogancji, buty i ostentacyjnego braku empatii. Abstrahuję już, zatem od pomysłu nazwania Stadionu Narodowego imieniem Lecha Kaczyńskiego, bo dziś niemożliwe okazuje się uhonorowanie zmarłego prezydenta nawet jakimś parkiem czy skwerem w mieście, którego był włodarzem, a cóż dopiero nadanie jego imienia wielkiemu obiektowi sportowemu. Trudno, wskazana jest tutaj cierpliwość, a nie pieniactwo. Jestem przekonany, że Lech Kaczyński swoje pomniki i ulice swojego imienia będzie w przyszłości miał także w Polsce, nie tylko w Tbilisi, ale nie stanie się to za trzy czy pięć lat. Niech by, zatem był choćby Stadion Narodowy im. Kazimierza Górskiego. Ale nie będzie. Oto, bowiem Narodowe Centrum Sportu, czyli instytucja nim zarządzająca, ogłosiła kilka dni temu konkurs na sponsora głównego obiektu, czyli na firmę, która będzie mogła umieścić swoją nazwę w nazwie stadionu. Założę się, że politycy PO nie widzą w tym fakcie niczego niezwykłego ani nagannego. Jak tłumaczą ludzie z MSiT – stadion ma na siebie zarabiać, a na sponsorze głównym zarobi nawet z 10 mln rocznie. Nie dostrzegają żadnego dysonansu w fakcie, że do słów „Stadion Narodowy” jakaś firma będzie mogła sobie dołożyć swoją markę. Ot, choćby „Stadion Narodowy Osram” albo „Stadion Narodowy Domestos”. I ta niezdolność do dostrzeżenia dysonansu, to merkantylne traktowanie każdej emanacji polskiej państwowości, (bo jest nim także budowanie stadionu narodowego właśnie) mówią o partii rządzącej więcej niż wiele analiz i felietonów. Tak właśnie działa i myśli partia Mira i Zbycha, partia ciepłej wody w kranie i „narodowości śląskiej”. Partia, która planowo i programowo nie rozumie wagi symboliki. A może inaczej: rozumie ją doskonale i dlatego tak potwornie się jej boi.

Warzecha

W interesie publicznym Znana dziennikarka śledcza, Anna Marszałek wyszła z inicjatywą założenia na Facebooku profilu dziennikarstwa kryminalnego. Jak sama napisała w słowie wstępnym, pomysł zrodził się ad hoc, gdy uczestniczyła w konferencji na temat zabójstwa znanego wielkopolskiego dziennikarza, Jarosława Ziętary. Przypomnijmy, iż sprawa ta do dzisiaj nie została wyjaśniona – organy ścigania są nieskuteczne, a dziennikarze poświęcają jej zbyt mało uwagi. Głównym założeniem nowo powstałego profilu jest stworzenie grupy wpływu w najważniejszych kwestiach oraz miejsca, będzie można wymieniać poglądy, analizować rozmaite wydarzenia, prowadzić nieograniczoną przez cenzurę dyskusję, wklejać teksty, podejmować interwencję. Czy to może być udany projekt? Wolne media stanowią jeden z fundamentów społeczeństwa obywatelskiego. We współczesnym świecie jedną z najważniejszych kategorii jest czynnik mobilności społeczeństwa. Każdą inicjatywę i przedsięwzięcie zaczyna się (a przynajmniej powinno zaczynać) od mobilizacji opinii publicznej. Siła społeczeństwa obywatelskiego tkwi w samoorganizacji, umiejętności reagowania na sytuacje niepożądane, eliminowaniu różnego rodzaju patologii, przenikaniu sfer władzy. Wielokrotnie już powtarzałem, że dziennikarze są strażnikami prawa i demokracji, stanowią podstawowy filar społecznej kontroli. Muszą reagować, gdy się dzieje źle. Fenomen czwartej władzy polega na – nierozumianej często przez ludzi – osobliwości, że ten właśnie poziom władzy ma obowiązek kontrolowania wszystkich pozostałych struktur uwikłanych w rządzenie, jednak nie w sensie zwierzchnictwa prawnego, lecz siły moralnej, presji opiniotwórczej. Bycie dziennikarzem nie daje żadnych przywilejów związanych z władzą jurydyczną, ale daje władzę moralną, uprawnienie, a nawet obowiązek do oczyszczania przestrzeni publicznej. W tym kontekście inicjatywa Anny Marszałek idzie w kierunku budowania przestrzeni wolności, platformy, na której będzie można inicjować nieskrępowaną rozmaitymi ograniczeniami debatę publiczną. Na szczęście internet stwarza takie możliwości, sfera wirtualna niejednokrotnie rozszerza pola tej wolności, które istnieją w świecie realnym. W przypadku dziennikarstwa jest to szczególnie widoczne. Dyskusja w sieci może być interaktywna, w gazecie natomiast czytelnik może jedynie przyjmować publikowane treści, trudniej zaś jest bezpośrednio zareagować. Ale należy uważać, aby rozszerzając wolność nie pogwałcić wolności innych ludzi… W dokumentach wydanych przez Helsińską Fundację Praw Człowieka określono jedną fundamentalną zasadę – „Granicą wolności słowa są prawa i wolności innych ludzi”. Dziennikarze muszą pamiętać, że ciąży na nich wyjątkowa odpowiedzialność za każde słowo, które wychodzi spod ich pióra. Po utworzeniu profilu dziennikarstwa kryminalnego błyskawicznie pojawili się tam czołowi polscy dziennikarze śledczy: Wojciech Czuchnowski, Bertold Kittel, Piotr Pytlakowski, Jacek Łęski, Mariusz Zielke. Ludzie, którzy mieli w przeszłości odwagę podejmować najtrudniejsze tematy, opisując mafijne interesy, powiązania polityków z gangsterami, afery gospodarcze, przekręty prawne. To elita polskiego dziennikarstwa, ale - jak podkreśla Anna Marszałek - projekt jest otwarty i szeroki. Mogą w nim uczestniczyć wszyscy, których stać na merytoryczne argumenty i udział w debacie publicznej. Mnie również zaproszono do tego projektu, chociaż do elity polskiego dziennikarstwa się nie zaliczam i o to nie zabiegam. W dziennikarstwie kryminalnym mogą również partycypować dziennikarze lokalni, gospodarczy, branżowi, a oprócz tego prawnicy, policjanci, prokuratorzy. Jest to projekt środowiskowy, zorientowany na budowanie silnej grupy środowiskowej, ośrodka opiniotwórczego, który ma doprowadzić do sanacji dziennikarstwa śledczego oraz oczyszczania przestrzeni publicznej. Drzwi do projektu otwarte są dla wszystkich, którzy chcą działać w interesie publicznym. Dziennikarstwo, podobnie jak i kilka innych zawodów, nie jest zwykłą pracą. Jest misją! Musi posiadać swój etos. Inicjatywa Anny Marszałek idzie w sukurs Dziennikarskiego Archiwum X – Wydziału Śledczego Gazety Finansowej, stawiającego sobie za cel podjęcie najtrudniejszych, najbardziej niebezpiecznych tematów z przeszłości i teraźniejszości. Zrobimy to, bo jak siedmiu wspaniałych ze słynnego amerykańskiego westernu – potrafimy działać dla samego honoru, wartości, idei. Dziennikarz musi się kierować w życiu jedynym, najważniejszym przykazaniem, tak jak mówi art. 10 Prawa prasowego – służyć społeczeństwu i państwu. Roman Mańka   

USA i świat u progu nowego kryzysu? Senator Mark Warner ze stanu Wirginia powiedział 3 kwietnia 2011 przed kamerami telewizji CNN w rozmowie z komentatorem Zakarią, że USA i cały świat jest u progu nowego kryzysu znacznie większego niż ostatni kryzys spowodowany szwindlem na trylion dolarów spekulacjami za pomocą nieściągalnych długów hipotecznych. W rezultacie około połowy domów w USA ma obecnie mniejszą wartość rynkową niż suma ich długów hipotecznych. Dług skarbu USA zbliża się do astronomicznej cyfry 14.3 tryliona dolarów tak, że wynosi on na głowę mieszkańca USA blisko 46,000 dolarów, a na podatnika ponad 128,000 dolarów, jako że dzieci np. nie płacą podatków. USA wydaje na uzbrojenie więcej niż reszta świata, podczas gdy jedna z największych korporacji USA General Electric zapłaciła zero dolarów podatku za rok 2010. Dzieje się tak, ponieważ, jak podaje tygodnik Times, w USA istnieją najkorzystniejsze podatki, jakie można osiągnąć za łapówki, dawane przez lobby korporacji na koszty kampanii wyborczych kongresmanów i senatorów. Wydatki w formie donacji politycznych są najbardziej intratnymi inwestycjami w USA, na co wskazuje fakt, że firma General Electric potrafiła legalnie „zapłacić” zero podatków dochodowych za rok 2010. Największym darczyńcą na rzecz kampanii prezydenta Barraca Husseina Obamy była nowojorska firma bankowa Goldman-Sachs, której udział w szwindlu na trylion dolarów polegał na tym, że jednocześnie namawiała klientów na kupowanie kontraktów na nieściągalne pożyczki oraz otworzyła wydział stawiający, tak jak to ma miejsce w totalizatorze, na stratę wartości tychże papierów niby wartościowych. Nic dziwnego, że senator Carl Levin ze stanu Michigan określił taką działalność banku Goldman Sachs jako „działalność kryminalną”. Naturalnie, firma Goldman Sachs nie była ukarana za te „kryminalne” spekulacje. W tym stanie rzeczy przedstawiciele Tee Party, która przeważyła szalę na stronę republikanów w ostatnich wyborach, twierdzą, że nie zgodzą się na podniesienie wielkości długu skarbu USA i raczej wstrzymają wszelkie działania rządu, jak też spłaty procentów od długu w wysokości ponad 14 trylionów dolarów w bonach obecnie w posiadaniu Chin, Japonii, etc. Senator Warner twierdzi, że proponowane przez niektórych kongresmanów z Tea Party „zawieszenie spłat długów międzynarodowych USA” spowodowałoby większy kryzys finansowy na świecie niż ostatni kryzys światowy wywołany szwindlem amerykańskimi długami hipotecznymi na ponad tryliona dolarów. Senator Werner powiedział, że nie można uzależniać procesu równoważenia budżetu USA od wysokości ograniczenia legalnego międzynarodowego zadłużenia skarbu USA, które to ograniczenie jest ustalane za pomocą prawnego przyzwolenia ustawą kongresu. Senator Werner zwalcza pomysł odmowy płacenia długów międzynarodowych przez USA i stwierdził, że konieczna jest podstawowa reforma podatkowa i ograniczenie wydatków na zbrojenia. Niektóry twierdzą, że natychmiast budżet zbrojeniowy USA powinien być zmniejszony o 50% i że stałoby się to bez poważnego osłabienia pozycji USA na świecie. Tymczasem sprawa wydatków na zbrojenia była zupełnie wyeliminowana z ostatniej kampanii wyborczej, jako sprawa nietykalna. Protestował to wówczas komentator Tom Brokaw.

Lichwiarski kapitalizm w USA doprowadził do obecnego stanu rzeczy. Pamiętam jak za czasów kadencji prezydenta Billa Clintona, prezes autonomicznego banku centralnego USA, Federal Reserve, Alen Greendspan protestował przeciwko ówczesnemu spłacaniu długów, jako że według niego zadłużenie jest potrzebne dla zdrowia gospodarki USA.

Obecnie gospodarka USA jest trzy razy większa niż gospodarka Chin, ale co roku Chiny rosną szybciej ekonomicznie niż gospodarka Stanów Zjednoczonych i mają szansę mieć największą gospodarkę na świecie w połowie XXI wieku. Szerzy się niepokój, że imperium USA jest w stadium upadku i razem z resztą świata stoi u progu nowego kryzysu.

Iwo Cyprian Pogonowski

Zaskakująca reakcja na beatyfikację Jana Pawła II Zaskakująca obojętność wobec zbliżającej się beatyfikacji. Czemu? Czy dlatego że ludzie kochali Jana Pawła II, jako człowieka, a nie świętego? Jako wzór dla siebie, wskazanie, kim można być, jak się cieszyć i jak walczyć z cierpieniem, zawsze pamiętając o własnej, przyrodzonej godności? I o tym jak łatwo ją w codzienności utracić? Jako święty Jan Paweł II staje się kimś dalekim? Także, dlatego, że już nie wierzymy w możliwość odnalezienia okruchów świętości w sobie - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce.

Pisałam kiedyś o "kontrreformacji ateistów", gdy zachodnie elity intelektualne i polityczne zaczynają dostrzegać, że sam akt wiary (i patrzenie na świat poprzez jego pryzmat, niezależnie, o jakiego boga chodzi) tworzy szczególną perspektywę poznawczą. I zmienia też stosunek człowieka do samego siebie. I że trzeba zrozumieć (a nie tylko tolerować) tę perspektywę, aby poruszać się we współczesnym świecie. Dotychczasowe nawoływania do "prywatyzacji" doświadczenia religijnego nie okazało się skuteczne. Podobnie jak zakładanie, za Kantem - choćby w Traktacie Lizbońskim - istnienia jakichś normatywnych uniwersaliów, ale - przy braku pewności, jaki porządek normatywny ma ten walor, uznawanie za równoprawne różnych systemów norm. Co wyklucza oczywiście absolutyzowanie któregokolwiek z nich? Myślę, że u źródeł ponownego zainteresowania fenomenem wiary (nawet wśród tych, którzy sami daru wiary nie posiadają) leży instynktowne poszukiwanie zewnętrznych, twardych granic władzy. XVII-wieczna konstatacja Hobbesa, iż odrzucenie normatywnych uniwersaliów oznacza nieuchronną arbitralność władzy, dopiero obecnie dotarła do świadomości polityków. Zniknęła równocześnie oświeceniowa wiara, że mechanizm "reprezentacji" (i demokracja) wniosą jakąś jednoznaczną, obiektywną podstawę rządzenia. A sytuacja, gdy demokracja wątpi w samą siebie jest niebezpieczna. Towarzyszy temu konstatacja, że władza arbitralna jest, paradoksalnie, władzą słabą, bo nie potrafi określić granicy wobec oddolnych nacisków. Traktat Lizboński próbował ową, nieuchronną arbitralność zlokalizować w strukturze i choć trochę uregulować, wprowadzając np. tzw. reguły rozpoznawania i klasyfikowania nowych zjawisk. A Jan Paweł II, jako osoba publiczna i mówiąca o publicznych sprawach słowami i czynami, wciąż przypominał, że jednak można odnaleźć jednoznaczny kręgosłup norm. Wychodząc od nienaruszalnej, pod żadnym ideologicznym pretekstem, godności osoby ludzkiej i wywiedzionego z niej prawa do sprawiedliwego traktowania i równych szans. Oraz - prawa do wolności. Bo to ona, przez możliwość wyboru, określa moralny charakter naszych czynów. Tam gdzie jest konieczność, podmiot moralny w nas usycha. I dlatego prezydent Sarkozy, wychowany w tradycji ścisłego oddzielenia państwa i Kościoła, powiedział ostatnio, że wpłynęło na niego dwóch ludzi: de Gaulle i Jan Paweł II. Szukanie moralnych wskazówek w dryfującym świecie jest coraz bardziej rozpaczliwe. Wierność zasadom i wewnętrzny obowiązek, wbrew "praktycznemu rozumowi" utylitarnie zacierającemu ostre kanty i opozycje norm: to właśnie cechowało obie, przywołane przez Sarkozy'ego postacie. A dziś Jan Paweł II, niedługo już święty, oddala się do innego świata. Jakby ponownie od nas odchodził, bo dystans rośnie. Może, dlatego obserwujemy tak uderzającą obojętność Polaków wobec aktu beatyfikacji. Prof. Jadwiga Staniszkis

Wszystko przez PiS. Nawet Michnik Kabarety, za sprawą telewizji, strasznie zeszły na psy, ale za to mamy Jacka „Jasia Fasolę” Żakowskiego. Dzielny publicysta „Polityki” w felietonie dla „Gazety Wyborczej” zachwycił się „genialnym terminem” Wojciecha Mazowieckiego „spisienie”. Byłyby te jego zachwyty równie niewarte wzmianki, jak niedawno wygłaszane pochwały dla „znakomitego dziennikarskiego pomysłu” Urbana, by grzebać w śmieciach Jarosława Kaczyńskiego, ale Żakowski, jak zwykle, musiał przefajnować. Zamiast ograniczyć się do kalumnii, w czym jest jeszcze, jako taki, zabrał się też do definiowania „genialnego terminu”. I wyszło mu, że „spisienie” to, „że reguły obowiązują tylko, gdy są doraźnie użyteczne dla tego, kto je głosi”. He, he… − jak to pisał Przybyszewski. Czyli, na przykład, jak redaktor Michnik nazwie Kaczyńskiego i jego partię kontynuatorami tradycji KPP, to w porzo; ale jak miesiąc później poeta Rymkiewicz napisze to samo o Michniku i jego współpracownikach, skądinąd faktycznie dzieciach działaczy KPP, to hańba, obraza boska, bluźnierstwo i delikt sądowy. O to Żakowskiemu chodzi? A właśnie, skoro jesteśmy przy KPP, to okazuje się, że już nie tylko ślązactwo, ale nawet i pochodzenie od działaczy partii komunistycznej, a więc ludzi, którzy się jakiejkolwiek identyfikacji narodowej programowo wyrzekali, podnoszone jest do rangi narodowości, a nawet rasy. Wystarczyło, że zwróciłem uwagę, iż potomkowie czerwonych szumowin, skoro nie mają na tyle przyzwoitości, by się odciąć od własnego haniebnego dziedzictwa, a przeciwnie, przy każdej okazji swych ojców wybielają, nie powinni być tak skłonni do obłudnego przepraszania za rzekomy antysemityzm polskich chłopów, bo takie bicie się w cudze pierwsi jest żałosne. I już rozjazgotało się paru dyżurnych pętaków, że to rasizm i antysemityzm. I że nie mam prawa „wykluczać z polskości” (?) Agnieszki Holland, bo ona „więcej wniosła do polskiej kultury, niż Ziemkiewicz”. Obosieczny argument. Zapewne więcej wniosła, nie będę się kłócił, ale z kolei ja na pewno więcej wniosłem do polskiej kultury niż autor tej błyskotliwe konstrukcji myślowej Cezary Michalski. Więc jeśli Michalski chce pozostać wierny sobie, powinien się teraz ukłonić, spiesznie oddalić i wreszcie zaprzestać ciągłego wycierania sobie gęby moim nazwiskiem, stanowiącego − obok wycierania jej sobie nazwiskami Wildsteina, Zaręby, Lisickiego, Terlikowskiego i Gmyza − jeden z wyłącznych motywów jego twórczości. Oczywiście − oczekiwanie ze strony byłego anarchisty, byłego katolika, byłego konserwatysty, byłego liberała i byłego lewicowca aktualnie świeżo nawróconego na Palikota (a może już i byłego palikociarza, nie zaglądałem w jego dzisiejszy tekst) wierności sobie, czy w ogóle czemukolwiek, to tylko żart.

Wspominam o nim jednak, by zwrócić uwagę czytelnika na monumentalny przykład „doraźnego” naginania reguł dla potrzeb tego, kto je głosi. Ani ja, ani w ogóle nikt (nie liczę tu oczywiście anonimowych wpisów w necie i na ścianach szaletów względnie publicystów na poziomie p. Kontka z „Faktu”) nie sugerował nigdy, żeby za draństwa wykorzenionych z judaizmu komunistycznych kolaborantów, owych różnych Bermanów, Szechterów, Hollandów, Wagmanów i im podobnych, obciążać winą Żydów, jako takich. To byłoby myślenie niewątpliwie rasistowskie, antysemickie i podłe. Kiedy tymczasem urządza się z Grossem na czele orwellowskie seanse nienawiści do Polaków, wedle ideologicznego założenia,  że udział przed laty jakichś polskich kolaborantów (załóżmy nawet, że faktyczny) w mordzie na Żydach to nasza, polska wina, wina wszystkich Polaków, za którą wszyscy musimy się z rozliczyć jako naród i jako państwo, bić za nią w piersi i pokornie płacić każdy haracz, jakiego zażądają amerykańskie organizacje żydowskie…To co? To nie jest oczywisty rasizm, okazuje się. To jest „szlachetne” rozliczanie się z haniebnym narodowym dziedzictwem, nie własnym, oczywiście, tylko tych starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków. Żakowski chce to nazwać „spisieniem”. Znalazłbym lepszą nazwę. To może coś mniejszej skali, ale równie aktualnego. Wyobraźmy sobie, że to PiS wyrzuca w błoto 120 tysięcy publicznych złotych, żeby kolory krzesełek na stadionie zmienić na biało-czerwone. Ileż by to było głosów oburzenia, potępienia, ile wyliczania, na co można by te bezmyślnie wyrzucone pieniądze przeznaczyć, ile żłobków wywianować, ile wydać numerów pism kulturalnych… No, ale to akurat wyrzuciło w błoto PO, aby przypodobać się koalicjantowi, czyli zawodowym Ślązakom, którzy z niejasnych przyczyn ukraińskie barwy narodowe uznali za swoje. Oho, dużo, naprawdę dużo by się znalazło dowodów stawianej przez Żakowskiego tezy, że „spisienie idzie jak tsunami”. Nie jestem Żakowskim, więc poszukam przykładu na własnych, nie na cudzych łamach. Otóż udostępniliśmy je niedawno panu Sadurskiemu, który jest jednym z modelowych przykładów mentalności tzw. salonu. Zwracam uwagę na stanowiące istotę, i w zasadzie zresztą jedyną zawartość jego tekstu, bluzgi wobec ludzi, którzy ośmielają się żywić niepodzielane przez niego uczucia. Zwłaszcza na „kiepski kabareciarz, były działacz PZPR”. Cała obłudna, świętoszkowata „wyższość moralna” michnikowszczyzny zbudowana została na „grubej kresce”, na pseudo szlachetnym „wyrzeczeniu się rozliczeń” i „polowań na czarownice”. Patrzcie, jacy my szlachetnie i moralni, jak nie szukamy zemsty, nie zaglądamy nikomu w życiorysy! Ale ta amnezja zgodnie z leninowskimi, w pewnych środowiskach dziedzicznymi zasadami klasowej dialektyki, obowiązuje tylko wobec „swoich”. Nikt nie ośmieli się wytykać członkostwa w PZPR Stefanowi Bratkowskiemu, ale o Marcinie Wolskim, który był tam z podobnych powodów i w tym samym czasie − żaden salonowy bubek nie umie nie napisać inaczej, niż „były członek PZPR”. Podobnie, jak na przykład o byłym ministrze skarbu Jasińskim. No i ten „kiepski kabareciarz”… To jest właśnie michnikowszczyzna w stanie czystym. Jak nie nasz, to już wszystko, co zrobił, nawet „Sześćdziesiąt minut na godzinę”, było kiepskie? Jajo jak balon polega na tym, że drugi z twórców „sześćdziesiątki”, Jacek Fedorowicz, sprzedał się akurat duszą i ciałem „dobremu towarzystwu” i jako taki nie jest bynajmniej kiepski, jest wielkim mistrzem polskiego kabaretu. Czego dowodem właśnie − „legendarna”, „kultowa” Sześćdziesiątka? Ta sama, która w dorobku Wolskiego jest cienizną i obciachem. Wyda się to komuś niekonsekwencją? Przeciwnie, konsekwencja jest żelazna. Gdyby − teoretycznie − Wolski pewnego dnia zmienił front, i naszczekał na Kaczyńskiego, nagle by się okazał mistrzem, wybitnym intelektualistą, i nikt by już nigdy słowem nie wspomniał o PZPR. I odwrotnie, gdyby tak Fedorowicz… Mało już wiedzieliśmy w III RP takich cudownych metamorfoz? Od samego Wałęsy, przez Niesiołowskiego, po zawodową „kobietę roku” Krzywonos, która z dnia na dzień okazała się w trzydzieści lat po Sierpniu jedną z jego głównych bohaterek? Ba, ja też, kiedy skrytykowałem  Kaczyńskiego, bo było akurat, za co, natychmiast przeczytałem o sobie w „Gazecie Wyborczej”, że jestem nie antysemitą, oszołomem czy pisowcem, ale „prawicowym liderem opinii”. Dlaczego nazywać to akurat „spisieniem” i udawać, że zaczęło się wczoraj i za sprawą otaczanego histeryczną nienawiścią establiszmętów Jarosława Kaczyńskiego? To się zaczęło od − tak, tak − od Adama Michnika. To on zaprzągł etykę i moralność do służby swym politycznym gierkom, będąc na domiar złego politycznym graczem wyjątkowo marnym. To on zdeprawował debatę publiczną, narzucając jej, jako przewodnią zasadę moralność Kalego, z dnia na dzień z pozycji tytana moralności mianując zbrodnię pragmatyzmem, a niezłomność nienawiścią. Całą książkę kiedyś o tym napisałem, pełną konkretnych przykładów. A nasz Jaś Fasola potrzebował dwudziestu paru lat, żeby zauważyć, że się u nas nagina zasady do doraźnych interesów… I zauważył dopiero, kiedy mu inny tytan intelektu podpowiedział, że to przez Kaczyńskiego. RAZ

SOCJALISTYCZNE FUNDAMENTY WSPÓŁCZESNEGO KAPITALIZMU Podstawą kapitalizmu była własność prywatna i swoboda umów. Własność prywatna to było „święte” prawo podmiotowe. Tak istotne, że John Locke pisząc o wolności osobistej nazywał ją „własnością osoby ludzkiej”.  W prawie rzymskim własność (proprietas, dominium ) definiowano jako prawo do nieograniczonego (podkreślenie moje) korzystania z rzeczy i rozporządzania nimi we własnym interesie. Tak zwana „pozytywna” strona prawa własności, wyrażana jest, jako: ius possidendi (prawo posiadania), ius utendi (prawo korzystania), ius fruendi (prawo pobierania pożytków,) ius abutendi (prawo zużycia) i ius disponendi (prawo rozporządzania). Jest też „negatywna” strona własności oznaczająca możność wyłączenia przez właściciela ingerencji innych osób w sferę jego prawa. W tak zwanym realnym socjalizmie mieliśmy szczególny rodzaj własności, szczególnie chronionej. Była to „własność społeczna”. Czyli niczyja. Posiadać, na przykład Huty Katowice, nie mogliśmy, korzystać z niej też nie za bardzo, pożytków z niej też nie było, zużyć jej nie mogliśmy a o rozporządzaniu nią to już w ogóle nie było mowy. Jak coś jest wszystkich to znaczy, że jest nikogo. A to z kolei znaczy, że jest urzędnika (w tamtych czasach I Sekretarza). W tak zwanym kapitalistycznym socjalizmie też mamy szczególny rodzaj własności, szczególnie chronionej. To „własność intelektualna”. Okazuje się, że jak ktoś sobie kupił konsolę PSP to wcale nie stał się jej właścicielem w znaczeniu rzymskim, który ma „prawo do nieograniczonego korzystania z niej i rozporządzania nią we własnym interesie”. Ma jedynie ograniczone prawo do korzystania z niej zgodnie z instrukcją obsługi i to w dodatku w interesie jej producenta a nie swoim własnym. Tak przynajmniej wynika z twierdzeń prawników Sony Corporation, jakie usłyszał George Hotz, który zasłynął kilka lat temu z jailbreakingu iPhona, a teraz wziął się za PSP naiwnie sądząc, że skoro jest jej właścicielem to może sobie zrobić z nią co mu przyjdzie do głowy. Otóż nie może. PSP to taka „kapitalistyczna” Huta Katowice z realnego socjalizmu. Z tą tylko modyfikacją, że możemy ją posiadać, ewentualnie zużyć i w ograniczonym zakresie użyć. Nie możemy użyć tak, jak chcemy, tylko tak, jak Sony dopuszcza w instrukcji obsługi. Pożytki z „naszej” konsoli też pobiera Sony, bo możemy sobie instalować tylko autoryzowane przez niego programy.

http://wyborcza.biz/biznes/1,101716,9370391,Nazywam_sie_Geohot__gadzetolamacz.html

Winy Hotza polegają na tym, że łamie kody zabezpieczające przed tym, żeby właściciele(?) PSB mogli robić ze swoją własnością (?) to, co chcą. Jak nie mogę ze swoją konsolę robić, co chcę, to jestem jej właścicielem, czy raczej warunkowym posiadaczem? Gwiazdowski

Za proste! Stary dowcip z czasów ciężkiej „komuny” mówił, że w kapitalizmie panował wyzysk człowieka przez człowieka – a w socjalizmie jest na odwrót. I rzeczywiście: w socjalizmie prawie wszystko jest na odwrót. Taki przenicowany świat. Przenicowany na lewą stronę, oczywiście. W czasach „komuny”, co i rusz Władzuchna uzależniała „przyznawanie” tego lub owego w zależności od zamożności. O ile w kapitalizmie, czyli normalnym ustroju, zakładało się, że jak ktoś lepiej pracuje, to więcej zarabia – a więc słusznie należy mu się więcej, niż temu, kto zarabia mniej – to w socjalizmie było i jest odwrotnie. Więc uboższym dopłacano do mieszkań, do wczasów, do pensji – i bardzo często ludzie dochodzili do wniosku, że pracować nie warto, bo po utracie tych dodatków ma się na rękę mniej, niż pracując byle jak i mając podstawową pensję niższą. W rzeczywistości najczęściej ludzie zarabiali jednak więcej – tylko ukrywali swoje dochody. Więc „kontrole skarbowe” oraz „Inspekcje Robotniczo-Chłopskie” starały się wykrywać takich kombinatorów. Bo oszustwo jest nieodłącznym elementem socjalizmu. Władzuchna w socjalizmie jest nawet zachwycona, gdy się ją oszukuje – w ma wtedy na oszusta „haka”:, gdy władzy podskoczy – to go PAC! Więc ludzie oszukiwali – i nie podskakiwali. Co jest elementem odpowiedzi na pytanie:, „Dlaczego ludzie wtedy nie palili się, by obalić PRL?”. Po prostu: bali się? A ponadto mieli wrażenie, że w normalnym ustroju nie będą mogli oszukać. A tak mieli mało, – ale WIĘCEJ NIŻ UCZCIWI. I to ich satysfakcjonowało. Tak właśnie był hodowany Homo Sovieticus. Z tym koszmarem mieliśmy skończyć – i nawet częściowo się to udało. Jednak rak wycięty w 1/3 czy nawet w 2/3 – po jakimś czasie odrasta. I właśnie czytam w „Rzeczpospolitej” wielki tytuł: „Mieszkania komunalne nie dla bogatych”. Okazuje się, że nadal istnieją „mieszkania komunalne”, gdzie płaci się czynsz trzy razy niższy, niż w normalnych mieszkaniach. Przy czym – oczywiście – ci, co płacili niższy czynsz po kilku latach stali się, (jeśli tych pieniędzy nie przepili...) Znacznie bogatsi od tych, którzy musieli płacić czynsz normalny... i nadal płacą czynsz ulgowy! Więc jakieś inspekcje będą to teraz badać i sprawdzać! Co jest oczywiście koszmarem, – ale, istotnie, nieuniknionym; bo, z jakiej racji dopłacać tym, którym się „nie należy?! Szykuje się niezła rozróba, – bo dotyczy to ponoć miliona mieszkań w Polsce. „Rząd” działa tu z pełną desperacją, nie bacząc na nadchodzące wybory. Albo odebrało IM instynkt polityczny - albo IM po prostu chodzi o to, by PO przegrała wybory, a u steru zasiadł teraz SLD... Jak buńczucznie zapowiada tow. Grzegorz Napieralski?

Oczywiście najprostsze rozwiązanie: zlikwidować „mieszkania komunalne”, a ludziom niezamożnym pomagać, w razie konieczności, z opieki społecznej – w rachubę nie wchodzi. To by było za proste! I ilu urzędników straciłoby pracę oraz możność brania łapówek! Sprawa jest, oczywiście, znacznie ogólniejsza: to samo trzeba zrobić ze wszystkim!

Jeśli z jakichś powodów uważamy (ja tak NIE uważam!!!) Że państwo powinno ludziom pomagać – to zamiast rozmaitych ulg należy im po prostu dać pieniądze – i już. A może jacyś biedni ludzie, otrzymawszy pieniądze, zamiast dopłacić do dwupokojowego mieszkania postanowią przez dwa lata tłoczyć się w jednej izbie – a za to odkładać i założyć sobie jakiś warsztacik? I godnie, a nawet względnie zamożnie żyć za swoje? Dopłacając im do mieszkania uniemożliwiamy im wyjście z biedy! A co z tymi, którzy otrzymaną gotówkę by przepili? Trudno... Każdy jest kowalem własnego losu. Jakaś selekcja naturalna w społeczeństwie być powinna. Podobno Lewica wierzy w teorię śp. Karola Darwina? No, to, dlaczego nie wyciąga z tego wniosków! Pozwólmy ludziom porządnym godnie żyć – a pijak... Cóż: najwyżej stoczy się do rynsztoka. Suum bonum cuique... JKM

Janusz Korwin-Mikke: Golf. Rada na KORUPCJĘ - przywrócić dziki KAPITALIZM Czy zastanawialiście się kiedyś Państwo, skąd taka popularność gry w golfa? Powiedzmy jasno: mięśni ten sport niespecjalnie wyrabia, nie wymaga też jakiejś ogromnej dozy intelektu... Dawniej grało w to sporo bogatych snobów. A teraz staje się coraz bardziej popularny. Część tych ludzi naprawdę pokochała golfa - i pewno obrazi się na mnie za ten artykuł. Ale większość ma w tym interes. Pola golfowe to dziś główne miejsce do ubijania lewych interesów. Przy szachach czy brydżu zawsze może być podsłuch. Przy boksie i piłce nożnej dyskutować się nie daje. A w golfie: ja piłeczka: pyk; ty piłeczką: pyk - i teraz idziemy obok siebie przez dwieście jardów i rozmawiamy, nie budząc żadnych podejrzeń. Potem możemy w szatni nawet zamienić swoje torby na kije... Problem polega na tym, że w socjalizmie wszystko się "załatwia". W kapitalizmie nie można było niczego "załatwić" - wszystko trzeba było kupić. W kapitalizmie pan Kowalski, nawet zamożny facet, idzie do lekarza, płaci 50 złotych - i on go sumiennie bada. I jeśli przyjdzie do niego np. minister Wiśniewski i zapłaci 50 zł - to go tak samo sumiennie zbada. Inaczej jest w socjalizmie. I pan Kowalski, i pan Wiśniewski płacą te same 50 zł - do kasy NFZ - ale Wiśniewski otrzyma za to znacznie lepszego lekarza. Bo sobie to "załatwi". Bo w socjalizmie złotówka nie jest równa złotówce... My już przywykliśmy, że sobie "załatwiamy". Mamy znajomości. I z przerażeniem myślimy o kapitalizmie, gdzie żadne "znajomości" nie pomogą. Trzeba po prostu zapłacić. Zapominamy tylko o tym, że nie tylko my sobie "załatwiamy". Inni też sobie "załatwiają". A członkowie elity "załatwiają" sobie takie interesy, że głowa boli. Bardzo wielu ludzi mówi: to postawmy policjanta nad każdym, załóżmy podsłuchy i na polach golfowych... To nic nie pomoże. Co najwyżej wszystko zdrożeje - bo trzeba będzie przekupywać jeszcze tych, co podsłuchują? Jedyna rada na korupcję - to przywrócić kapitalizm. Dziki, drapieżny kapitalizm. Taki, w którym nic się nie "załatwia". Ani lipnych zwolnień z pracy, ani ulgowych recept na dziadka emeryta, ani wizyt u lekarza poza kolejką... Straszne - nieprawdaż? Taki ustrój panował w XIX wieku w Stanach Zjednoczonych. I kto tam uciekał? Bogacze z workami złota? Ależ skąd! Uciekali tam zwykli, szarzy, biedni - nieraz bardzo biedni - pracowici ludzie. Uczciwi ludzie. Uciekali tam - i dorabiali się. Oczywiście: nie wszyscy się dorabiali. Ale teraz w Polsce o wiele trudniej jest się dorobić.

Bo dla ludzi biednych kapitalizm to najlepszy ustrój. Natomiast kapitaliści na ogół nie lubią kapitalizmu. Mam wielką fabrykę, zarabiam miliony - a oto przychodzi konkurent i produkuje taniej i lepiej ode mnie. Za rok będę bankrutem... A w socjalizmie dam w łapę urzędnikowi - i on zamknie konkurentowi firmę. Dla ochrony środowiska - na przykład.

JKM
3/4 Piłsudskiego + 1/4 Dmowskiego WCzc. Jarosław Kaczyński dał się poznać, jako drugi Piłsudski. Niestety: nie, jako bojownik z Sowietami ani choćby rabuś pociągu pocztowego pod Bezdanami, – lecz jako tępiciel Ślunzoków.
Bądźmy ściśli. Mnie kompletnie nie interesuje, czy stonogę nazywa się równonogą czy detrytofagiem. Jest mi, więc zupełnie obojętne, czy „Ślązacy” to „naród”, „plemię”, „gałąź” czy „szczep”. Jak zwał – tak zwał. Konstytucja III RP nakazuje traktować wszystkich obywateli jednakowo, – więc traktowanie Ślązaków nie powinno zależeć od tego, czy należą do „narodu” czy tylko do „grupy językowej”. Są to spory niepoważne... Ale realne, bo – niestety – żyjemy w kraju biurokratycznym. Dodajmy: w kraju faszystowskim – by nie powiedzieć wprost: socjalistycznym. W normalnym, bowiem kraju człowiek ma prawo założyć sobie rozgłośnię mówiącą nawet po aramejsku lub mongolsku – i gadać ile wlezie, pod warunkiem, że opłaca (na równych z innymi warunkach) wynajem częstotliwości i nie wzywa np. do mordów. Bo wtedy zostanie skazany – nawet, gdyby mówił po staro-amharsku. W normalnym kraju człowiek może posłać dziecko, do jakiej chce szkoły – a może to być szkoła z językiem wykładowym angielskim, hebrajskim, śląskim czy kociewskim. Dziwiłbym się nieco rodzicom, gdyby posyłali dzieci do szkoły, w której uczą po kociewsku, (bo, podejrzewam, nawet podręcznik arytmetyki w tym języku nie istnieje.. A po śląsku?) – Ale to ich sprawa, bo to ich dzieci. Nie moje. Niestety: Prezes PiS ma zapędy piłsudczykowskie z niejaką inkrustacją Dmowskim – i chciałby, by Ślązacy nie czuli się Ślązakami, tylko Polakami. Przypominam Mu, więc, że w Niemczech nikt nie zakazuje Bawarowi czuć się Bawarem – i to nawet bardziej Bawarem, niż Niemcem. Nie widzę, niestety, by Republika Federalna się z tego powodu rozpadała. A szkoda... JKM

Rozwód Jadwigi z Jagiełłą Wygląda na to, że sławne Partnerstwo Wschodnie, na które Nasza Złota Pani Aniela łaskawie pozwoliła premieru Tusku w charakterze nagrody pocieszenia po rezygnacji z „postjagiellońskich mrzonek”, właśnie się załamało. Prezydent Republiki Litewskiej Dalia Grybauskaite podpisała ustawę, przeciwko której protestowali zarówno litewscy Polacy, jak i Polonia Amerykańska, którą obudził z letargu pan Jacek Marczyński z Waszyngtonu, rozsyłając listy do rozmaitych osobistości amerykańskich, w których zwracał uwagę, iż Litwa, będąc członkiem NATO, nie respektuje NATO-wskich standardów. Doszło nawet do tego, że nawet starsi i mądrzejsi z warszawskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie mogli pozostać bierni w przerwie w zwalczaniu światowej Polonii, zredagowali pod adresem Litwy powściągliwą notę. Oczywiście litewskie władze wszystkie te protesty zlekceważyły, bo z pewnością zauważyły, że rząd premiera Tuska to papierowy tygrys na smyczy razwiedki, która z kolei w podskokach wysługuje się strategicznym partnerom w nadziei, że w ramach realizacji scenariusza rozbiorowego, pozwolą im pomagać starszym i mądrzejszym w utrzymywaniu w ryzach niesfornego narodu tubylczego. A któż by się obawiał papierowego tygrysa, zwłaszcza czując za sobą poparcie Naszej Złotej Pani Anieli, kontynuującej politykę swoich poprzedników, orientujących się na wspieranie tamtejszych nacjonałów, którzy z kolei nie mogą się nacieszyć rozwodem Jadwigi z Jagiełłą? Jacy ci Litwini są, to są, ale przecież wiedzą, że nie ma najmniejszego powodu, by obawiać się ani marsowych min ministra Sikorskiego, ani bezsilnych złorzeczeń pozostałych mężyków stanu, że jak Litwa czegoś będzie potrzebowała, to Polska zrobi jej wbrew. Polska niczego nie zrobi wbrew, bo zawsze zrobi to, co naszym Umiłowanym Przywódcom rozkażą starsi i mądrzejsi. Na przykład starsi i mądrzejsi każą naszym Umiłowanym Przywódcom walczyć ze straszliwym białoruskim tyranem Aleksandrem Łukaszenką, to posłusznie walczą aż do ostatniego tamtejszego Polaka, którym niewątpliwie będzie współpracownik „Gazety Wyborczej”, pan red. Poczobut, – bo właśnie oświadczył, że Białorusi nie opuści. I słuszna jego racja, – bo gdzie mu będzie lepiej? W Polsce nie zainteresowałby się nim pies z kulawą nogą, podczas gdy na Białorusi – aaa, to, co innego! Taki jest rozkaz, więc tak na pewno będzie, chyba, że mądrość etapu podszepnie panu redaktoru Adamu Michniku jakieś inne ostateczne rozwiązanie. Wykluczyć tego nie można, ponieważ kiedy już rząd bezcennego Izraela zrealizuje swoje majątkowe roszczenia wobec naszego nieszczęśliwego kraju, sprawujący kuratelę nad niesfornym tubylczym narodem starsi i mądrzejsi nie będą już przecież mieli żadnego powodu, żeby straszliwego Łukaszenkę tarmosić za wąsy – chyba, że za odpowiednią rekompensatę poprosi ich o to zimny rosyjski czekista Putin. Już teraz, po wizycie ad limina, jaką rząd premiera Tuska złożył w bezcennym Izraelu, Władysław Bartoszewski wychlapał, że wszyscy warszawscy ministrowie spraw zagranicznych albo byli Żydami z pochodzenia, albo – honoris causa – jak on sam. To chyba nie przypadek, bo – jak mawiał śp. ks. Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie – „nie ma przypadków, są tylko znaki.” Zatem jest to nieomylny znak, że sprawy zagraniczne zostały podporządkowane interesom narodowym starszych i mądrzejszych, którzy już tam bez trudu potrafią przełożyć je również na sprawy wewnętrzne. Zresztą już przekładają, – o czym świadczy zalecenie pana Andrzeja Seremeta, tubylczego Generalnego Prokuratora, co to przykazał swoim podwładnym „poważne” traktowanie przestępstw na tle antysemickim, – do czego – jak się okazuje – ekscytował go minister Sikorski, najwyraźniej przez starszych i mądrzejszych gdzieś w kącie obsztorcowany. No to, dlaczego Litwini mają obawiać się tych wszystkich jedwabnych Pierrotów, po co mają z nimi cokolwiek uzgadniać, czy załatwiać, kiedy wiedzą, że wszystko uzgadniać, czy załatwiać należy albo bezpośrednio z Naszą Złotą Panią Anielą, która w sprawach naszego nieszczęśliwego kraju ma przecież ostatnie słowo – albo ze starszymi i mądrzejszymi, którzy już nie mogą się doczekać momentu przejęcia nad naszym mniej wartościowym tubylczym narodem politycznej kurateli? Nic, zatem dziwnego, że nie przejęli się ani notami warszawskich filutów z MSZ, ani nawet 60 tysiącami podpisów, które litewscy Polacy zebrali pod protestem przeciwko ustawie o szkolnictwie. I to właśnie ukazuje, że marzenia o Partnerstwie Wschodnim były jeszcze większą iluzją, niż „postajegiellońskie mrzonki”, za które tak schłostał prezydenta Kaczyńskiego najbardziej wpływowy w Polsce cadyk, któremu z ręki jedzą wszystkie moralne autorytety. I na koniec tych melancholijnych rozpamiętywań jedna uwaga, jeszcze bardziej melancholijna. Rozwój sytuacji na Litwie pokazuje, że po stokroć lepsze byłoby przeforsowanie w swoim czasie i u nich i u nas szkolnictwa prywatnego, do którego państwo nie mogłoby się wtrącać i na które nie pobierałoby podatków. Litewscy Polacy uczyliby się w prywatnych szkołach polskich, a polscy Litwini – w prywatnych szkołach litewskich, podobnie zresztą, jak Litwini litewscy i jak Polacy polscy. Żadni szowiniści ani tu, ani tam, w żadnych groteskowych „parlamentach” nie mogliby wtrącać się do prywatnych przedsięwzięć, które dzięki temu mogłyby rozkwitać na podobieństwo stu kwiatów. Tymczasem – jak zauważył Stefan Kisielewski – socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w innym ustroju. Nie tylko walczy, ale i przegrywa, zgodnie z zapomnianym już dzisiaj nieco hasłem bolszewików z PPR-u:, o co walczymy, – za co zginiemy. SM

Uczony Żyd i pobożny chrześcijanin W październiku 2010 roku na łamach miesięcznika Zawsze wierni ukazał się odcinek cyklu “Sławni konwertyci”, w którym pisałem o Dawidzie Drachu, paryskim rabinie, który konwertował na katolicyzm przyjmując imiona chrzcielne Paweł Ludwik Bernard i służył Kościołowi jako bibliotekarz Kongregacji Propagandy Wiary. Zamieszczony został tam także fragment książki Dracha zatytułowanej Lettre d’un rabbin converti, aux Israélites ses fréres, sur le motifs de sa conversion. Przypominam dziś ten odcinek cyklu.- Jacques Blutoir Paweł Ludwik Bernard Drach: Uczony Żyd i pobożny chrześcijanin Na początku XIX wieku w liczącej około ośmiu tysięcy dusz paryskiej społeczności żydowskiej miały miejsce liczone w dziesiątkach przypadki porzucenia judaizmu. Część byłych członków gminy popadła w ateizm, lecz większość rozpoznała Mesjasza w Jezusie, a w katolicyzmie — poza nielicznymi przypadkami odejść do zborów protestanckich — prawdziwy Kościół Chrystusowy. Sytuacja w paryskiej gminie wzbudzała poruszenie nie tylko wśród Izraelitów zamieszkujących stolicę Francji, ale — ze względu na jej znaczenie — także w wielu innych społecznościach żydowskich na całym kontynencie. Jedną z osób, której nawrócenie szczególnie zelektryzowało zachodnioeuropejską diasporę, był rabin Dawid Drach. Autorzy Encyklopedii katolickiej [1] napiszą później, że „konwersja tego uczonego żydowskiego neofity była niewątpliwie jednym z najważniejszych nawróceń dokonanych dzięki łasce Bożej we Francji XIX stulecia, stając się przyczyną zbawienia wielu jego współwyznawców”. Dawid urodził się 6 marca 1791 r. jako syn Mojżesza i Feyelé, mieszkańców Bischheim — wsi będącej wówczas największym skupiskiem Żydów w Alzacji. Niebawem rodzina przeniosła się do nieodległego Strasburga. Dane spisowe z 1808 r. mówią, że mieszkali wówczas przy rue de Chandelles i mieli piątkę dzieci (Dawid był trzecim z kolei). Mojżesz nosił już w tym czasie nazwisko Drach, pochodzące najpewniej od hebrajskiego drasza (‘głosić, kazać’) i nawiązujące do tego, że pełnił urząd kantora w jednej z miejscowych synagog [2]. Dawid Drach, jak większość pochodzących ze skromnego i pobożnego środowiska żydowskich chłopców, otrzymał solidne, tradycyjne wychowanie i wykształcenie religijne. Do dwunastego roku życia pobierał nauki u ojca, ale później, w roku 1803, po zasięgnięciu opinii rabinów został wysłany na naukę do jesziwy [3] w Ettendorfie. Okazał się uczniem niezwykle zdolnym i pod kierownictwem cieszącego się sławą rabina Dawida Sintzheima, przyszłego przewodniczącego Wielkiego Sanhedrynu [4] i wielkiego rabina Francji, program trzyletniego kursu opanował w ciągu jednego roku. Następnie pobierał nauki u rabbich Izaaka Luntteschuza w Westhoffen i Barucha Gougenheima w Phalsbourgu, uzyskując uprawnienia nauczyciela Talmudu [5]. Za radą Sintzheima planował nawet podróż do Lublina na dalsze nauki, do czego jednak nie doszło ze względu na burzliwe czasy wojen napoleońskich. Drach ukończył, więc studia pod kierunkiem rabinów alzackich i zaczął uczyć religii w Ribeauville, znajdując zatrudnienie w domu kupca Meyera Sée. Dał w tym czasie wyraz swym proemancypacyjnym poglądom, układając Ode hébraïque en l’honneur de l’Empereur et de la paix de Tilsitt (‘Odę hebrajską na cześć Cesarza i pokoju w Tylży’), którą opublikowano w piśmie „Le Messager du Haut Rhin”. W roku 1809, w wieku zaledwie 18 lat, Drach złożył z sukcesem egzaminy przed wielkim rabinem Łazarzem Hirschem, uzyskując dyplom rabinacki i tytuł uczonego w Prawie. Wówczas, z polecenia Meyera Sée, zyskał zatrudnienie w Colmar, gdzie przez dwa lata pracował jako nauczyciel w rodzinie zamożnego i wpływowego kupca Abrahama Javala. Praca guwernera w kolejnych bogatych domach na prowincji nie była jednak tym, o czym marzył młody, zdolny rabin o reformatorskich poglądach — coraz częściej rozmyślał o opuszczeniu Alzacji i zamieszkaniu w stolicy Cesarstwa. Okazja nadarzyła się w roku 1811, gdy komisja wojskowa nie zakwalifikowała go do poboru ze względu na słaby wzrok. Wolny od zobowiązań opuścił rodzinną Alzację i nie bacząc na sprzeciw ojca przeniósł się do Paryża, gdzie osiedliło się wielu jego współwyznawców, szukających swobody, której nie odnajdywali w tradycyjnych wspólnotach żydowskich na prowincji. Także Dawid Drach nie chciał spędzić reszty życia jako rabin niewielkiej gminy — aspirował wyżej, widząc możliwość zrobienia kariery w powołanym przez Napoleona żydowskim Centralnym Konsystorzu6. Jako uczeń Sintzheima, ciesząc się protekcją wpływowej rodziny Javalów i będąc pewnym własnych kompetencji, miał wszelkie widoki na to, by przyłączyć się do grona reformatorów skupionych wokół konsystorza i odegrać znaczącą rolę w procesie emancypacji francuskich Żydów. Po latach wyjawił też nieco bardziej przyziemne powody swej „ucieczki”, bardzo surowo oceniając alzackich współbraci — w swej książce De l’harmonie entre l’Eglise et la synagogue [7] napisał: „[Paryscy Żydzi] byli tak różni od naszych alzackich Żydów, ignorantów, prymitywnych, pazernych na pieniądze…”. W 1812 r. zamieszkał w paryskiej dzielnicy Beaubourg, gdzie skupiała się większość społeczności żydowskiej. Jego tytuły naukowe sprawiły, że bez trudu znalazł posadę. Rabin Sintzheim wprowadził go do urzędów związanych z konsystorzem, a w domu przemysłowca Barucha Weila [8] polecił, jako nauczyciela i wychowawcę. Oprócz tego Drach często głosił kazania w synagodze przy Rue de Geoffroy-Langevin, prześcigając sławą wielkich rabinów Abrahama de Colonę i Emanuela Deutza, którzy z racji swego pochodzenia (odpowiednio z Mantui i Koblencji) w kontaktach z paryską gminą borykali się z problemami językowymi. Ponad aktywność natury religijnej Drach przedkładał jednak zaangażowanie w studia świeckie, w tym nad greką i łaciną. W 1818 roku uzyskał świecki tytuł bakałarza i dyplom l’Ecole Normale de Paris, uprawniający do pracy w szkolnictwie. Opublikował też pracę zatytułowaną Haggada ou Cérémoniel des deux premières soirées de Pâque (‘Hagada albo Uroczystość dwóch pierwszych nocy Paschy’), we wstępie, do której dał wyraz swym reformatorskim poglądom. Pisał, że książka stanowi odpowiedź na „wyrażane przez lata przez francuską synagogę pragnienie dostępu do publikacji w języku pospolitym”.Drach był pierwszym francuskim rabinem mogącym poszczycić się tak różnymi tytułami i dyplomami naukowymi, a jego wiedza przyniosła mu uznanie reformatorów, w tym znanego francuskiego matematyka Olry’ego Terquema, ale także rabina Deutza, który oddał mu rękę swej córki Sary, wprowadzając go tym samym do żydowskiej elity Francji. Małżeństwo to w krótkim czasie zostało pobłogosławione trojgiem dzieci: w 1818 r. urodziła się Klarysa, rok później Różyczka (Rosina), a w 1821 r. syn August (żadne nie nosiło tradycyjnie żydowskiego imienia!). W 1819 r. rabbiemu Drachowi powierzono kierowanie szkołą żydowską w Paryżu, gdzie — zgodnie z nakazem jej władz — miał dążyć do „ułatwienia młodzieży zdobywania wykształcenia religijnego, moralnego i obywatelskiego, tak, by poznała i wypełniała swoje obowiązki wobec Boga, Władzy i Ojczyzny, zgodnie z decyzjami doktrynalnymi Wielkiego Sanhedrynu”. Dodatkową sławę młody rabin zyskał, jako autor ód z okazji narodzin księcia Bordeaux [9] czy otwarcia synagogi Notre-Dame de Nazareth [10]. W ciągu kilku lat Dawid Drach zaspokoił swoje ambicje: był absolwentem studiów licencjackich i posiadaczem dyplomu akademickiego, rabinem i dyrektorem szkoły, pisarzem i ojcem rodziny. Wydawało się, że jego kariera przebiega gładko i bezproblemowo. W 1821 r. rozpoczął jednak pracę naukową nad projektem, który miał odmienić całe jego życie. Rabin Drach postanowił zrekonstruować hebrajski tekst Tory na podstawie Septuaginty, dochodząc do przekonania, że greckie tłumaczenie jest bardziej autentyczne niż oryginał hebrajski, który — jak głosił — uległ w ciągu wieków znacznym zniekształceniom. Przez dwa lata studiował to zagadnienie, konfrontując Torę z Biblią chrześcijańską, mając w ten sposób również codzienny kontakt z księgami Nowego Testamentu. Nie krył rezultatów swych budzących kontrowersje badań i w końcu rabin de Colona zabronił mu dalszych prac, grożąc usunięciem z gminy. Coraz większe napięcia pojawiły się także w stosunkach z teściem, rabbim Deutzem, i innymi członkami gminy. Lektura Nowego Testamentu i brak zrozumienia pośród żydowskich współbraci krok po kroku oddalały go od wiary rabinicznej. W wydanym już po konwersji pierwszym Lettre d’un Rabbin converti aux Israélites ses frères (‘List nawróconego rabina do jego żydowskich braci’) napisał: „idąc w tym kierunku, zostawiłem za sobą synagogę i dotknąłem progu Kościoła”. Przyznał też, że skłonność, choć niejasna, ku religii Chrystusa objawiała się w nim na długo przed przyjazdem do Paryża; że przemyśliwał o niej zawsze, gdy miał okazję nauczać gojów i obserwować wpływ, jaki wywierały na ich życie „chrześcijańska miłość i miłosierdzie”. Wszystko to skłaniało go ku refleksji nad własnym zbawieniem i z czasem pociąg ku chrześcijaństwu stał się, jak pisał, „tak silny, tak pełen mocy, że już niemożliwy do odparcia”. W styczniu 1823 r. pozostający na marginesie swojej wspólnoty Dawid Drach rozpoczął, mimo sprzeciwu żony, poznawanie nauki katolickiej pod kierunkiem ks. Jana Marii Burniera-Fontanela, dziekana paryskiego wydziału teologicznego, a 29 marca tego samego roku wysłał do konsystorza list z rezygnacją. Potwierdził, że w Wielki Czwartek tego roku wyrzekł się judaizmu, a w Wielką Sobotę w katedrze Notre Dame wraz ze swymi córkami przyjął chrzest z rąk arcybiskupa Hiacynta Ludwika de Quelena, ordynariusza Paryża. August, jego półtoraroczny syn, został ochrzczony kilka dni wcześniej w kościele St-Jean-François. Tak oto rabin Dawid Drach stał się Pawłem Ludwikiem Bernardem Drachem, przyjmując pierwsze imię na cześć Apostoła Narodów. Katolicka gazeta „L’Ami de la Religion” określiła przyjęcie Dracha na łono Kościoła katolickiego „podbojem doniosłym i chwalebnym”.

Konwersja przyniosła Pawłowi Drachowi spokój sumienia, ale zachwiała życiem zawodowym i rodzinnym. Stracił wszystkie dotąd zajmowane stanowiska, zadowalając się pracą bibliotekarza w różnych stołecznych instytucjach. Stracił także dach nad głową, znajdując schronienie na plebanii u zaprzyjaźnionego katolickiego kapłana. Odwrócili się od niego przyjaciele, na dodatek stracił żonę, a o mały włos również dzieci. Sara Drach, córka rabina Deutza, nie mogąc się pogodzić z decyzjami męża, wykorzystała koneksje ojca i z pomocą barona Jakuba Mayera de Rothschilda wywiozła córki i syna do Londynu. Zrozpaczony Paweł Drach rozpoczął poszukiwania, jeżdżąc do Metzu, Moguncji i Frankfurtu. Dopiero po roku udało mu się ustalić, że żona i dzieci przebywają w Anglii. Dzięki znajomości z księciem Juliuszem de Polignakiem [11], posiadającym rozległe kontakty za Kanałem, podjął starania o powrót rodziny do Francji. Brytyjczycy wydalili Sarę Drach w listopadzie 1824 r., ale ta odmówiła powrotu do męża, nawet kosztem rozdzielenia z dziećmi. Rabin-konwertyta postanowił opuścić Francję i wyjechać z dziećmi do Rzymu. Jego córki rozpoczęły edukację w szkole sióstr Sacré­ Coeur, a syn w niższym seminarium Kongregacji Propagandy Wiary. On sam kontynuował studia teologiczne i pracował nad tekstami, których lektura stanowiła dla wielu Żydów inspirację do porzucenia dotychczasowej religii [12]. Paweł Drach z czasem zaczął się jawić, jako jeden z ważniejszych świadków Chrystusa wobec Synagogi, tym więcej, że jego przepowiadanie było wolne od źle pojętej neofickiej gorliwości, która wielu mu podobnym nakazywała lżenie dawnych współwyznawców [13]. Dzięki temu stał się dla Żydów przykładem, pociągając m.in. braci Liebermannów, których znał jeszcze z czasów młodości spędzonej w Alzacji. Z siedmiu synów rabina Saverne aż pięciu konwertowało na katolicyzm, a wśród nich Jakub Liebermann, który przyjął na chrzcie imię Franciszek i stał się fundatorem Zgromadzenia Najświętszego Serca Maryi [14], a po śmierci, na mocy dekretu św. Piusa X, jest znany w Kościele, jako czcigodny Sługa Boży. Ostatnie lata swego życia Paweł Ludwik Bernard Drach, uznany uczony-orientalista, spędził w Rzymie, pracując, jako bibliotekarz Kongregacji Propagandy Wiary. Z perspektywy Wiecznego Miasta oglądał owoce swej konwersji — jednym z nich była osoba księdza Pawła Augustyna Dracha, jego syna, któremu francuska biblistyka katolicka zawdzięcza obszerne komentarze do Listów Apostolskich i Apokalipsy św. Jana (La Sainte Bible, Paris, 1869). Zmarł w Rzymie w ostatnim dniu stycznia 1865 roku.

“Rozważajcie tę świętą księgę!” List nawróconego rabina do jego żydowskich braci o motywach tegoż nawrócenia. Gdy Pan, poprzez dar swej łaski, raczył mnie natchnąć postanowieniem o porzuceniu faryzejskiego kultu obecnej synagogi, bym wstąpił do świętej i prawdziwej religii Izraela, którą może być tylko religia katolicka, rzymska i apostolska, powziąłem zamiar wyłożenia Wam motywów tego kroku, który wywołał wśród Was tak wielkie poruszenie. Miałem nadzieję, że być może z woli Boga me pismo posłuży Wam, jako środek ku zbawieniu, ale ciężkie próby, którym za sprawą Boskiej Opatrzności zostałem poddany wkrótce po moim chrzcie — a części z nich dopiero co położyła kres — zamiar ów kazały mi porzucić. Tak, moi drodzy Bracia, powtarzam wam, religia katolicka apostolska i rzymska jest religią naszych przodków, religią, która ostatecznie została objawiona wraz z nadejściem naszego Pana Jezusa Chrystusa, tego Mesjasza tyleż razy obiecywanego naszemu narodowi. Boski Zbawiciel sam to oznajmił wobec zgromadzenia naszych ojców: „Nie mniemajcie, że przyszedłem rozwiązywać Zakon albo proroków. Nie przyszedłem rozwiązywać, ale wypełnić — Nolite putare quoniam, veni solvere legem aut prophetas, non veni solvere, sed adimplere” (Mt 5, 17). A w przypowieści o złym bogaczu, którą wygłosił faryzeuszom, gdy ów potępiony prosi naszego ojca Abrahama o posłanie Łazarza, by ten jego pięciu braci pouczył — patriarcha jedynie odpowiada: „Mają Mojżesza i proroków, niechże ich słuchają — Habent Moisen et prophetas, audiant illos” (Łk 16, 29). Istotnie, święta księga, której strażnikami Bóg was uczynił dla dobra swego Kościoła, zawiera wszystkie prawdy chrześcijaństwa. Ach! Niech będzie Wam dane czytać ją bez tej zgubnej zasłony, która utrzymuje Was w stanie niepojętego zaślepienia, jakby nie zostało to przepowiedziane przez proroków jako kara za Wasze nieposłuszeństwo! Skoro uznajecie autentyczność tej księgi, która „droższa jest nad wszystkie bogactwa, a nic z tego, co zwykło się pożądać, nie może być z nią porównane” (Prz 3, 15), pozostaje mi już tylko zachęcić Was do jej otwarcia. Poczynając od obietnicy złożonej naszemu ojcu Abrahamowi, że to z niego wyjdzie Odkupiciel, oznajmionej mu jako pierwszemu człowiekowi, aż po Malachiasza, w grobie którego został zamknięty dany naszemu narodowi przywilej wybraństwa i przepowiadania przyszłych wydarzeń, zobaczycie cały ciąg proroctw zapowiadających poprzez epoki — z ogromnym wyprzedzeniem i z olbrzymiego od wydarzenia dystansu — najdrobniejsze detale dzieła odkupienia, które dokonało się na krzyżu. Niektóre rozdziały psalmów i Izajasza są prawdziwymi ewangeliami N[aszego] P[ana] Jezusa Chrystusa. Inne fragmenty Starego Testamentu pozostaną dla Was, pomimo bystrości rabinów, pismami niedostępnymi i chaosem mnożących się trudności, dopóki Waszym nieszczęściem będzie odrzucanie tych tak prostych i oczywistych wyjaśnień z Ewangelii płynących, i odtrącanie nauki, która jest ich nieuniknioną konsekwencją. Wasz niezrozumiały upór wciąż ściąga na Was karę przez Mojżesza, naszego nauczyciela, zapowiadaną, gdy w pełnym słońcu błądzicie po omacku, gdy światło Ewangelii na Waszych oczach jaśnieje pełnią swego blasku: czytajcie wreszcie, zaklinam Was, rozważajcie tę świętą księgę. Ach! Jaka radość rozpiera serce szczerego Izraelity przy tej lekturze i jakim zachwytem przepełnia prawdziwy sens owych wzniosłych przepowiedni strzeżonych przez proroków w świętym skarbcu historii naszego narodu! Jaki naród był kiedykolwiek bliżej zrozumienia wielkiej prawdy odkupienia Izraela i pogan aniżeli ten, który przez długie wieki był strażnikiem obietnicy Boga i powiernikiem Jego zamysłów wobec wszystkich narodów na ziemi? To właśnie pośród naszego narodu raczył wcielić się Syn Boży, ów Mesjasz wywodzący się — według ciała — z rodu Dawida, tak u nas czczonego i szanowanego. Mesjasz hańby i chwały jednocześnie, przyzywany przez sprawiedliwych spośród nas z pewnym zniecierpliwieniem. Do tego stopnia, że prorok Izajasz, mówiąc o wydarzeniu oddalonym w czasie o ponad 200 lat, które miało o prawie cztery wieki wyprzedzić prawdziwe nadejście Sprawiedliwego, woła w świętym uniesieniu, jakby bieg czasu chciał przyspieszyć: „Spuśćcie rosę, niebiosa, z wierzchu, a obłoki niech zleją z deszczem sprawiedliwego; niech się otworzy ziemia i zrodzi zbawiciela, a sprawiedliwość niech wzejdzie zarazem” (Iz 45, 8). Tak samo nasz ojciec Jakub, zebrawszy swe dzieci, zapowiada, co nastąpi u kresu dni i po oznaczeniu takiego właśnie czasu wcielenia N[aszego] P[ana] Jezusa Chrystusa, do którego przystąpią wszystkie ludy ziemi, przerywa nagłym wołaniem: „Wybawienia Twego czekam, o Panie!”. Jednakże wyznawcy dawnego prawa, jedyni prawdziwi Izraelici, nie przypisywali — jak naucza obecna synagoga, zwłaszcza w swych 13 aktach wiary [15] — wyczekiwanemu Mesjaszowi misji sprowadzenia na Ziemię Świętą wygnanych Żydów, lecz tę [misję], przez którą miałoby — jak to sprawił N[asz] P[an] Jezus Chrystus — dokonać się nasze zbawienie. Niezaprzeczalny tego dowód przetrwał do dnia dzisiejszego w modlitwie zwanej Osiemnastoma błogosławieństwami, którą trzy razy dziennie odmawiacie. Jej formuła została sporządzona wiele wieków przed narodzinami Zbawiciela przez wielką synagogę, w której pod przewodnictwem skryby Ezdrasza zasiadało 120 uczonych, w tym wielu proroków. Błogosławieństwo na nadejście Mesjasza przybrało taką formę: „Spraw, by zakwitła gałąź dawidowa, i roztocz jej panowanie mocą swego zbawienia, albowiem, co dzień Twego zbawienia czekamy. Bądź błogosławiony, o Panie, który sprawiasz, że rozkwita moc zbawienia”. W błogosławieństwie, w którym uczeni pozostawili wiernym modlitwę o powrót ich wciąż rozproszonych w świecie braci, dziesięciu plemion w szczególności, żadnej wzmianki o Mesjaszu nie znajdujemy. Oto ona w całości. Dziesiąte błogosławieństwo: „Na wielkiej trąbie zagraj, by naszą wolność obwieścić. Sztandar rozwiń, aby połączyć naszych rozrzuconych braci. Zbierz nas z czterech stron świata. Bądź błogosławiony, o Panie, który łączysz wygnańców ludu Twego, Izraela”. Z tych samych powodów nasz naród był pierwszym, któremu Pan zechciał obwieścić nadejście królestwa niebieskiego, najpierw przez Jana, swego poprzednika, a potem własnymi słowy. Tak, to przecież, jako „Król Izraela” pojawił się na ziemi (J 1, 49; 12, 13) i cierpiał, jako „Zbawca i Odkupiciel Izraela” (Dz 13; Łk 25, 21). To wobec naszego narodu dokonał swych, jakże prawdziwych cudów, by umocnić nas w dobrej nowinie, którą przynosił (Mt 4, 20; Mk 1, 23; Łk 4, 33; J 4, 46, Dz 2, 22 i 10, 37–39) To spośród nas wybrał swych uczniów i Apostołów; to tu, na naszej ziemi, ustanowiony został nie tylko pierwszy Kościół, ale i centrum religii chrześcijańskiej (Dz 15); i wreszcie to wśród naszego ludu tryumfował ten pierwszy, jeden z naszych braci (Dz 6–7), swą krwią pieczętujący prawdę, której był świadkiem. Wówczas otwiera się ta chwalebna droga męczeństwa — nadziemska wręcz — przekazywana najpierw przez Apostołów, jako świadectwo tego, co sami widzieli i słyszeli (Dz 4, 20; 1 Kor 9, 1; 1 J 1, 1), a następnie przez tysiące wyznawców Jezusa Chrystusa. I wreszcie, zgodnie ze słowami sprawiedliwego Symeona, światło, które oświeci narody przynosząc chwałę „ludowi Twemu, Izraelowi — Lumen ad revelationem gentium, et gloriam plebis tuae, Israel” ( Łk 2, 31). Tekst za: P. L. B. Drach, Lettre d’un rabbin converti, aux Israélites ses fréres, sur le motifs de sa conversion, Paryż 1825.

Jakub Pytel

Przypisy:

[1]  Mowa o bodaj najpopularniejszej na świecie Encyklopedii katolickiej wydawanej od 1907 r. przez nowojorskie wydawnictwo Robert Appleton & Co.

[2] We Francji, podobnie jak w wielu innych krajach europejskich, przyjmowanie przez Żydów nazwisk wiązało się z likwidacją przywilejów stanowych i uchwalaniem praw emancypacyjnych nadających starozakonnym takie same prawa jak innym obywatelom.

[3] Jesziwa — szkoła talmudyczna, do której posyłano na nauki chłopców, którzy ukończyli 13. rok życia.

[4]  Napoleon ogłosił powołanie Sanhedrynu, który miał stworzyć nową organizację wszystkich synagog w Europie. W jego zamiarach miało to dopomóc w podbiciu i zjednoczeniu pod francuską hegemonią całego kontynentu. Do uprawnień Sanhedrynu miała należeć interpretacja ustaw judaizmu zgodnie z wymogami czasu. Sanhedryn liczył 71 członków — rabinów i świeckich. Na jego siedzibę wybrano Paryż. W 1807 r. francuski minister spraw wewnętrznych wyznaczył Sintzheima przewodniczącym Sanhedrynu, Joszuę Benzoina Segre’a pierwszym, a Abrahama de Cologne — drugim asesorem. W praktyce Wielki Sanhedryn okazał się organizacją fasadową.

[5] Talmud jest komentarzem do biblijnego Pięcioksięgu (Tory), wyjaśniającym, jak przestrzegać prawa mojżeszowego w warunkach diaspory.

[6] Centralny Konsystorz Francji został powołany 15 marca 1808 r. przez Napoleona I jako instytucja reprezentująca francuskich Żydów i zarządzająca sprawami tej mniejszości religijnej i narodowej. Tym samym dekretem cesarz Francuzów powołał także siedem konsystorzy departamentalnych.

[7] ‘O harmonii [czy też zgodności] między Kościołem a synagogą’. Tytuł może być nieco mylący, w rzeczywistości praca podnosi kwestię uznania przez Żydów Pana Jezusa za Mesjasza, ukazując Kościół jako prawdziwą kontynuację religii narodu wybranego.

[8] B. Weil był pradziadkiem (ze strony matki) francuskiego pisarza M. Prousta.

[9]  Henryk, hrabia Chambord, był wnukiem Karola X. Nigdy jednak nie objął tronu Francji , który został przejęty przez liberalnego Ludwika Filipa z linii orleańskiej Burbonów. Chambord był jednak uważany przez część monarchistów za prawowitego króla Francji.

[10] Decyzją Konsystorza paryskie synagogi przyjmowały nazwy od ulic, przy których stały (np. synagoga Zwycięstwa stoi przy ulicy o tej nazwie — rue de la Victorie). W ten sposób jedna z bożnic, chcąc nie chcąc, nosi imię Najświętszej Maryi Panny z Nazaretu. Ze względu na chrześcijańską nazwę ulicy Żydzi nazywają ją po prostu „Synagogą Nazaretu”.

[11] W tym samym roku J. de Polignac został ambasadorem Francji w Londynie, co znacznie przyśpieszyło pomyślne dla P. Dracha rozwiązanie problemu.

[12]  W 1825 r. P. Drach opublikował swój pierwszy List rabina konwertyty…, a w latach 1826 i 1833 dwa kolejne, w których wzywał Żydów do porzucenia niewierności i wiecznego potępienia jako jej konsekwencji. Jego najważniejsze dwutomowe dzieło, De l’harmonie entre l’Eglise et la Synagogue (1844), jest znakomitym świadectwem przepajającego autora ducha apostolskiego.

[13] Takich neofitów P. Drach napominał, mówiąc o samym sobie, iż „nie może stać się jego intencją znieważanie narodu, do którego zawsze będzie należał przez wzgląd na własne urodzenie”.

[14] W 1848 r. do zgromadzenia dołączyli nieliczni pozostali po rewolucyjnych zawieruchach członkowie Seminarium Ducha Świętego; przyjęto wówczas wspólną nazwę Zgromadzenie Ducha Świętego pod Opieką Niepokalanego Serca Maryi (Congregatio Sancti Spiritus sub tutela Immaculati Cordis Mariae).

[15] Sformułowane w XII w. przez słynnego rabina Mojżesza Majmonidesa w ramach jednej z wielu podejmowanych wówczas prób zestawienia podstawowych zasad wiary żydowskiej. Początkowo krytykowane, 13 aktów wiary jest obecnie akceptowane przez większość wyznawców judaizmu.

Artykuł ukazał się w miesięcznku Zawsze wierni nr 10/2010 (137)

O czym media milczą... Walka o granice Polski to dla Gorzelika "wojna domowa". A Polska to "małpa", która "zepsuła zegarek" Śląskość jest po prostu pewnym sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej te słowa z raportu PiS o stanie państwa spowodowały medialną lawinę. Rzecznik rządu Paweł Graś (PO) sięga po mocne słowa: PiS " w ohydny sposób dzieli Polaków na lepszych i gorszych - uważa Graś. Warto więc w tym kontekście przypomnieć tekst z "Gazety Wyborczej", o który Monika Olejnik nie pytała ani Grasia ani kogokolwiek innego. Nikt nie pytał. Szkoda, bo może stwierdzenia lidera separatystycznego Ruchu Autonomii Śląska, że służba w zbrodniczym nazistowskim wojsku i w polskiej armii to właściwie to samo, kazałyby spojrzeć na cały ten niepokojący ruch nieco inaczej. Nasz opis tych wystąpień Jerzego Gorzelika opublikowaliśmy 24 lutego 2011 roku. Z rosnącym niepokojem śledzimy coraz większą agresję i słowa pogardy, jakie wobec Polski, obecnej i przedwojennej, pojawiają się w wypowiedziach przedstawicieli Ruchu Autonomii Śląska, organizacji dążącej oficjalnie do niejasnej autonomii Śląska, a w praktyce do izolacji tego regionu od Rzeczpospolitej.

Jednak to, co w wywiadzie (utrzymanym przez dziennikarzy w ciepłym, przyjaznym, pełnym zrozumienia tonie) dla "Gazety Wyborczej" opowiada Jerzy Gorzelik, szef RAŚ, budzi prawdziwy niepokój. Tym bardziej, że RAŚ jest koalicjantem Platformy Obywatelskiej na Śląsku, współrządzi województwem, ma wielki wpływ na lokalną politykę kulturalną i historyczną. I odnosi sukcesy, nie napotykając w PO na żaden opór wobec swoich quasi (???) Separatystycznych celów. Za sprawą RAŚ właśnie Stadion Narodowy będzie miał nie tradycyjne biało-czerwone barwy, ale żółto-niebieskie. By zadowolić koalicjanta samorząd lekką ręką wydał 58 tysięcy złotych na wymianę krzesełek. A to tylko autonomistów rozzuchwala. Wywiad w "GW" (dodatek "Duży Format"), jest na to kolejnym dowodem. Lider RAŚ nie poprzestaje, bowiem na dystansie do Polski i atakuje podstawowe kody kulturowo-historyczne Polaków. Gorzelik stwierdza, że "nie sądzi" by poszedł do powstania listopadowego. Bo car Mikołaj I był legalnym królem Polski. Powstanie styczniowe to dla Gorzelika z kolei awantura, która doprowadziła do nieszczęść. Natomiast Powstania Śląskie o przyłączenie do Polski części tego regionu po I Wojnie Światowej, krwawo wywalczone, to da Gorzelika... Nieszczęście. Co więc robiłby w tym czasie? Pewnie należałbym do całkiem wówczas sporej grupy, która domagała się utworzenia wolnej Republiki Górnośląskiej. To wydawało się wówczas jedyną możliwością uniknięcia bolesnego podziału Śląska. W 1922 roku polsko-niemiecka granica podzieliła przecież śląskie rodziny. (...) Gdyby powstał, może nie doszłoby do wojny domowej, jaką było III powstanie śląskie - Ślązacy wtedy strzelali do siebie w imię interesów  Warszawy i Berlina. Choć i jedni, i drudzy zapewne wierzyli, że robią to dla Górnego Śląska. Powtórzmy - walka o granice Rzeczypospolitej to dla Gorzelika "wojna domowa". A Polska czy Niemcy - nie ma dla niego żadnej różnicy. Wojciech Korfanty, błagający Ślązaków by pozostali wierni wierze chrześcijańskiej i Polsce, przewraca się w grobie. Ale to nie koniec rewelacji Gorzelika, który pozwala sobie nawet na specyficzny żart: Tyle razy już słyszałem te lamenty o odrywaniu Śląska od Polski, że dla przekory mam ochotę odpowiedzieć: tak, będziemy do tego dążyć. Ale poważnie: jesteśmy za autonomią Śląska w ramach państwa polskiego. Specyficzny i mało chyba śmieszny żart. A deklaracja poważna wygląda jak mądrość etapu. Z czasem cel może się zmienić. Gorzelik podtrzymuje też swoje słowa (cytat za brytyjskim politykiem), że oddać Polsce Śląsk to jak dać małpie zegarek, a (to już jego odpowiedź) małpa, czyli Polska, ten zegarek zepsuła. Sięgnąłem po te ostre słowa, by nazwać haniebną politykę, jaką przez kilkadziesiąt lat prowadzono wobec Górnego Śląska. A teraz dochodzimy, do kto wie czy nie największego skandalu tego wywiadu. Zrównania służby w wojsku polskim ze służbą w armii niemieckich Nazistów. Zdaniem Gorzelika służba w nazistowskim wojsku nie jest powodem do wstydu: Nie, bo podczas wojny do wojska szło się z przymusu, zarówno polskiego jak, i niemieckiego. A  żołnierz na froncie nie walczy za idee, tylko za kolegów, a przede wszystkim, by przeżyć. Tak, to prawda - do wojska niemieckiego brano z przymusu. Ale wyprowadzać stąd wniosek, że polska armia była tym samym, co zbrodnicza nazistowska? Służba w jednej i drugiej tym samym? Słowa nieprawdopodobne. Ale padają. A czym jest Polska dla Gorzelika? Abstrakcją. Polski świat to w dużym stopniu świat abstrakcyjnych symboli. Dla wielu z nas natomiast liczy się przede wszystkim szczególne miejsce, w którym żyjemy, i związane z nim doświadczenia. (...) Mnie osobiście najbliżej jest do Pragi. Właściwie w każdym akapicie Gorzelik polskość odrzuca, obraża, wyszydza. Np. walka o niepodległość pod zaborami to dla niego ledwie starcie toczone przez garstkę ludzi. A Warszawa i Rzeczypospolita jawią się w jego słowach wyłącznie, jako sprawcy zła i nieszczęść Śląska. I pomyśleć, że takiego właśnie koalicjanta wybrała sobie partia rządząca dziś niepodzielnie Polską. Za kilka stanowisk dla śląskich działaczy PO płacimy dziś dużą cenę zgody na wyszydzanie polskiej kultury, historii,   wysiłku zbrojnego, polityki. Zgody na zabawy separatystyczne. Jeśli to szaleństwo nie zostanie zaś zatrzymane, w przyszłości cena może być potężna. zespół wPolityce.pl

06 kwietnia 2011 Nowe systemy produkują nowe błędy.. - Przyszło mi do głowy, gdy słuchałem wywodów pani profesor Barbary Kudryckiej, kiedyś eurodeputowanej Platformy Obywatelskiej, a jeszcze wcześniej członkini Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a później związanej z „ Solidarnością” a obecnie minister od szkolnictwa wyższego. Samo ministerstwo od szkolnictwa wyższego napawa mnie lekiem.. Bo co to za system nauczania, w którym  jest  456 szkół tzw.  publicznych  i niepublicznych  i pracuje w nich ponad 90 000 „ naukowców”  i wykładowców, a całość jest zasilana od góry  znacjonalizowanymi pieniędzmi  i zarządzana przez biurokratkę  w celach edukacyjnych? To tak , jakby wyobrazić sobie 2 miliony sklepów spożywczo-chemicznych, z Ministerstwem Sklepów Spożywczo-Chemicznych i panią minister, no i z budżetem na poziomie powiedzmy 100 miliardów złotych  i pani minister zajmowałaby się doskonaleniem takiego systemu, w którym nie ma odrobiny wolnego rynku, tylko sklepy spożywczo- chemiczne otrzymują dotacje  z Ministerstwa Sklepów Spożywczo-Chemicznych i utrzymują się dzięki nim płynącym  z Ministerstwa, które w krótkim czasie przekształci się w Gigasterstwo - jak zwykle zresztą, gdzie mackuje biurokracja? Taki system- z grubsza mamy-, jeśli chodzi o szkolnictwo wyższe, i podobny-, jeśli chodzi o pozostałą edukację.. W tym systemie panuje komunizm edukacyjny, programy nauczania są ustanawiane od góry dla wszystkich szkół i nad całością czuwa światły i oświecony minister, który wszystko wie najlepiej.. To nie lepiej, jak właściciel szkoły sam ustala program swojej szkoły, dostosowuje się sam do rynku edukacyjnego  i rynku gospodarczego, pobiera za to opłaty, a człowiek sam wybiera sobie kierunek, który chce studiować za własne pieniądze, ale wcześniej oddane mu przez socjalistyczno- edukacyjne państwo zawłaszczające umysły młodych ludzi programami ustalanymi od góry przez biurokrację edukacyjną, w interesie biurokracji? No pewnie, że lepiej i taniej- o biurokrację zalegająca na wszystkich poziomach - i o rozrzutność dotacyjną, która niszczy wolny rynek i utrwala skansen ”naukowo- dydaktyczny”, nie mający wiele wspólnego z rynkiem i rzeczywistością.. Państwowa „nauka” swoje- a rzeczywistość rynkowa swoje.. Dwa różne światy, jeszcze się odrobinę zazębiające, ale już coraz mniej.. A jakie marnotrawstwo pieniędzy? Będąc w ubiegły czwartek na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i jadąc na dziesiąte piętro do Sali wykładowej o numerze 1031, rozmawiałem z jakąś studentką w windzie, pytając, o co studiuje i dlaczego - tak z ciekawości.. Wymieniała jakiś kierunek, o którym nigdy nie słyszałem, ale dotyczył geologii śródziemnomorskiej czy czegoś takiego i powiedziała, że nie zna powodu, dla którego studiuje ten kierunek(???) Ale tłumnie było na KUL? Pełno młodzieży, zadowolonej i uśmiechniętej - jak to młodzi ludzie pełni optymizmu i wiary w nadchodzącą przyszłość.. Taki przywilej młodości.. Ale jak zaczną szukać pracy.. „Darmowa” oświata zabija rynek i powoduje rosnący w nieskończoność popyt na   nieograniczoną  żadnymi rynkowymi barierami – oświatę- na przykład  brak ograniczenia cenami rynkowymi..  Wtedy  studiuje się co pod ręką, przypadkowo, bo ktoś tam chciał, babcia, rodzice, dziewczyna.. Powstaje system przypadkowości, w którym produkuje się bezrobotnych  z dyplomami, ofiary systemu „ darmowej” edukacji.. Niezależnie czy uczelnie są „publiczne” czy też” niepubliczne”. Tak jakby szalety- gdyby były prywatne- nie były publiczne. A jakie byłyby? Gdyby jeszcze były państwowe sklepy spożywczo- chemiczne, to też byłyby- te prywatne” niepubliczne”, a te państwowe- „publiczne”? Przecież wszystkie mają charakter publiczny, bo służą publicznie ludziom, a nie samym sobie- tak jak uczelnie „publiczne’, bo państwowe.. One już w większości – szczególnie kierunki tzw. humanistyczne- służą samym sobie i w jednym kręgu. Oczywiście uczelnie” niepubliczne” mają programy nauczania jak najbardziej państwowe akceptowalne przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, wymogi zatrudniania odpowiedniej  liczby profesorów, doktorów, tak jakby od liczby doktorów  i profesorów zależał poziom uczelni..  Tym bardziej, że ekonomię wykładają ci sami profesorowie i ich kontynuatorzy, wykształceni na ekonomii socjalizmu.. Bo, na której uczelni w Polsce wykłada się  ekonomię, czyli naukę o skutkach i konsekwencjach podejmowanych decyzji? O ile wiem- na żadnej.. Tylko przypadkiem wspomina się o szkole austriackiej, o Misesie, Hayeku, Friedmanie.. Jako ciekawostce? Wszędzie obowiązuje

”ekonomia” interwencjonizmu państwa w gospodarkę - jako dobro i obowiązująca utopia.. Taka jak w poprzednim  wcieleniu socjalizmu.. I takich bredni nauczają, bo siła rozpędu, a „profesorowie” od ekonomii  są tak nauczeni.. I uczą tego, czego się nauczyli od poprzedników Kaleckiego i jemu podobnych.. Pani profesor Barbara Kudrycka z „liberalnej” Platformy OBywatelskiej opowiadała o swoim pomyśle na reformę, kręcąc się w modelu komunistyczno- biurokratycznym, zasilanym dalej  pieniędzmi z budżetu państwa i bez elementów rynku.. To, o jakiej reformie jest mowa? Chce” wprowadzić mechanizmy, przy pomocy ustaw, żeby poprawić, jakość nauczania”(?????) Przy pomocy ustaw, żeby poprawić, jakość nauczania? To tak jak przy pomocy ustaw chcą poprawić nasze życie.. I co -poprawiają? Im więcej ustaw- tym bardziej skomplikowane nasze życie.. Tym większy burdel i serdel.. Co widać, na co dzień.. Jak napisał jakiś sędzia: ”Strony nie przerywały małżeńskiego współżycia tak długo, póki nie zjawiła się na ich horyzoncie Anita M.”(!!!!) Jak oni to robili, że nie przerywali, dopóki nie zjawiła się wymieniona pani.. Doprawdy nie wiem! Władza nie  chce zatrzymać naszego współżycia z komuną panującą w szkolnictwie i nie tylko wyższym.. Po roku 2013 będą zwiększone wynagrodzenia dla 90 000 pracowników(!!!), co oznacza podwyżkę podatków dla sklepów spożywczo- chemicznych, które padają już jak muchy od fetoru podatkowego, jaki roznosi się  z Ministerstwa Finansów.. Ledwo ciupią, a tu szykują się podwyżki dla sektora budżetowo- komunistycznego, który trzeba utrzymywać, czy się studiuje- czy też nie.. Sam pan ministrem Jacek Vincent Rostowski powiększył nasz dług publiczny, a nie  niepubliczny- o 300 miliardów złotych(!!!) Najnowsze dane elementów naszego zadłużenia.. Przekraczamy już bilion dolarów (!!!!)-  i to nie koniec.. Tacy Amerykanie- dzięki rozrzutności i głupocie- zbliżają się do 14 bilionów dolarów(!!!). W amerykańskim Senacie odbyło się pierwsze spotkanie Tea Party, podczas którego debatowano nad redukcją wydatków publicznych. Senatorowie mają zamiar przeciwstawić się podniesieniu limitu długu publicznego powyżej 14,25 biliona dolarów(!!!???) Czy ktoś by w to uwierzył jeszcze trzydzieści lat temu? A jednak… „Socjalizm wszystkim równo nosa utrze Bogatym dzisiaj, a biednym – pojutrze”. Czy wielki Aleksander Fredro nie miał racji? Oczywiście, że miał! Ale co mu z racji- jak mamy wszędzie socjalizm połączony z komunizmem.. Czy na pewno’ racji” pisze się  tak jak napisałem?. A może ”racji”?? Zresztą mniejsza o to, jak wali się  socjalizm.. I nas przygniecie.. Kierunek jego budowy jest zachowany.. Z drobnymi korektami, przeciw sektorowi prywatnemu, na rzecz  pasożytującego sektora państwowego..

Nowe systemy produkują nowe błędy, a stare systemy- powielają stare  błędy.. Ilu musi być kolejnych bezrobotnych żeby socjalistyczna władza to zrozumiała? Wątpię, że zrozumie.. W końcu rządzą nami byli komuniści.. A jak ktoś jest zaczadzony komunizmem., tak łatwo z tego nie zrezygnuje.. Ojjjj.. Będzie czad! WJR

„Uważają Rze Kościół” Czy ktoś jeszcze pamięta, biegnących w sforze gnającej by zagryźć abpa St. Wielgusa, jako pasterza Warszawy? Kto jest w stanie sobie przypomnieć, w pierwszym momencie zapewne ubawił się serdecznie czytając w najnowszym Uważam Rze temat numeru: „Kościół w Polsce? Poręczny chłopiec do bicia”. Druga refleksja jednak jest taka, że paczka zgromadzona wokół Rzeczpospolitej i Uważam Rze to ludzie zbyt inteligentni, żeby tej śmieszności nie widzieć. Kolejna myśl, więc musi być taka, że z jakiegoś powodu im to nie przeszkadza. Ba, może w tym właśnie kryje się jakiś komunikat? Jak zwykle niezawodni bracia Karnowscy przepytują abpa J. Michalika. Początkowo nawet nie przepytują, co właściwie molestują. Koniecznie chcą wymusić na przewodniczącym KEP jakąś pro-PiS-owską wypowiedź. „Co dzisiaj Ojciec Święty miałby do powiedzenia Polsce, tak straszliwie rozdartej tragedią smoleńską, oceną jej przyczyn i skutków”. „A może upomniałby się o tych, których ból jest wyszydzany, którym kazano szybko kończyć żałobę, nie pozwala się, by ich znicze się dopaliły” – naprowadzają niesfornego hierarchę, który jakoś nie chce rzucić się z pięściami na PO, narodowych zdrajców i wrogów Kościoła. „Zgadza się ksiądz arcybiskup z opinią, że Polska po tragedii smoleńskiej dramatycznie pękła? Niektórzy mówią nawet, że są w Polsce dwa plemiona kompletnie się nierozumiejące. Jedni stawiają znicze, drudzy je gaszą” – niczym niezrażeni Karnowscy dalej liczą na to, że abp J. Michalik w końcu pojmie, o co im chodzi. „A kto upolitycznia?”. „Te winy są równe?”. Przemyski duszpasterz cały czas kluczy i wyraźnie nie chce spełnić oczekiwań ulubieńców Nowogrodzkiej. Hierarcha dalej swoje, że generalnie strony są siebie warte. Idzie torpeda: „Skąd się brała ta agresja? Jej przerażającą skalę pokazuje film Ewy Stankiewicz ‘Krzyż’, choćby obojętność władz na przemoc”. Nic to nie daje i w końcu Karnowscy doczekują się wypowiedzi, która zniechęca ich do dalszego dociskania: „Warto byłoby w takim dniu wyciągnąć do siebie ręce, a tak naprawdę otworzyć na siebie serca. To, że jest to tak trudne, pokazuje skalę upartyjnienia Polski, które niestety postępuje. A przecież nie walka o stanowiska dla swoich zwolenników, ale troska o naród i państwo jest zadaniem polityków”. Najbardziej hałaśliwa mniejszość zaprzedała duszę PiS-owi, pojawiały się też głosy w drugą stronę, ale każdy, kto zbada wypowiedzi głównego nurtu z łatwością dostrzeże, że cytowana wypowiedź abpa J. Michalika jest bardzo charakterystyczna dla tego, co konsekwentnie mówiło chociażby prezydium KEP. Są jednak tacy, co stanowisko polskiego Kościoła chcą odczytywać inaczej. Główny tekst tematu napisał P. Semka. Jest on z polskiej hierarchii bardzo niezadowolony. „Episkopat, aby być skutecznym, musi np. w momencie zderzenia z antyklerykałami przyjąć dość jednoznaczną linię”. Ci antyklerykałowie to zjednoczone siły zła od J. Palikota, przez SLD aż po PO. Tyle powiedzieć właściwie wystarczy. Nie trzeba być wybitnie inteligentnym, żeby od razu zrozumieć, bardziej wyraziste popieranie, kogo P. Semka zalecałby biskupom, by polski Kościół dał radę stawić czoła zagrożeniu. Autor nawet się zresztą specjalnie nie kryguje wprost waląc między oczy pretensjami do biskupów, że w wyborach prezydenckich nie poparli J. Kaczyńskiego: „Deklaracje Bronisława Komorowskiego, że skoro jest za życiem, to, dlatego jest za in vitro, były wyraziście sprzeczne z nauczaniem Kościoła. Przypomnijmy, że Jarosław Kaczyński pytany w tym samym czasie o in vitro odpowiadał, że ‘w tej kwestii jest katolikiem’. A jednak w przerwie między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich ani biskupi, ani rzecznik episkopatu nie skrytykowali stanowiska Komorowskiego”. P. Semka „zapomniał” dodać, że PiS torpedowało w tej sprawie stanowisko zgodne z nauczaniem Kościoła swą ulubioną metodą namnażania projektów. Dokładnie tak samo jak robili w 2007 roku przy próbie nowelizacji konstytucji w kierunku ochrony życia. Mało tego, projekty PiS reklamowane szeroko również przez opanowane przez nich media wcześniej uchodzące za katolickie, jak np. Nasz Dziennik, w rzeczywistości zawierały zapisy niezgodne z nauczaniem Kościoła. Podporządkowane były przede wszystkim treści prawa unijnego, a dopiero w drugiej kolejności nauczaniu Kościoła. Oferta Uważam Rze brzmi jak dobra rada, którą otrzymał swego czasu proboszcz w Wilkowyjach: trzeba się jakoś ubezpieczyć przed tym, żeby kościół się nie spalił – mówił gość w czarnych okularach, trzymając w ręku zapałki. Ekipa, która grała na pierwszej linii sprawy abpa St. Wielgusa wypada dość wiarygodnie w tej roli. Nie trudno też się domyślić, po co z kolei im to jest potrzebne. PiS nie kryje, że poszukuje jeszcze jakichś obszarów eksploracji elektoratu. Z jednej strony jawnie wypowiedziana wojna PSL-owi. Nie cały Episkopat jeszcze trudzi się przy poprawianiu wyborczego wyniku partii, której lider nawet jak błądzi, to jest to dobre dla Polski (J. Rymkiewicz). Łatwo sobie wyobrazić, że jak hierarchia nie będzie chciała ruszyć na PO, to może się okazać, iż znowu znajdą się jakieś kwity o agenturalnej przeszłości tego i owego. Liderzy PiS pokazali przy sprawie abpa St. Wielgusa, że czują się właściwi do obsady stanowisk biskupich. Natomiast kwestie moralne ważne dla Kościoła nie są dla nich specjalnie istotne i zawsze znajdą sposób, by pozornie okazując przywiązanie do nauczania, realne działania storpedują, czego wzorcowy przykład dali w 2007 roku. No a wesołe chłopaki z Uważam Rze są gotowi rozszerzać PiS-owski józefinizm bez wątpienia po to, by zasłużyć się u J. Kaczyńskiego. Żadne czasy nie były tak dobre, jak na Woronicza. No i nikt poza J. Kaczyńskim nie daje szans nawet na to, by marzyć o powrocie. To samo, co dla P. Semki jest brakiem aktywności, który powinien zostać zamieniony na opowiedzenie się po jedynie słusznej stronie, dla hierarchów wygląda zapewne zupełnie inaczej. Nawet z ubolewania wyrażanego, co chwilę przez abpa J. Michalika w wywiadzie Karnowskich widać wyraźnie, że biskupi czują się zmęczeni duchowym klimatem w Polsce, a spowodowania go upatrują solidarnie w obu stronach konfliktu. Próbując się nie dawać wkręcać w te absurdalne rozgrywki duszpasterze odsunęli się nieco czekając, aż obie psychopatyczne siły zniszczą się nawzajem. Kościół wie ze stuleci doświadczeń, że różne szaleństwa tego świata udaje się niekiedy przeczekać. Nawet kard. St. Wyszyński zdecydował się na tę metodę w najcięższych czasach stalinizmu. Zwyciężył. Nie bardzo działa najsilniejsza groźba P. Semki – strasznego i okrutnego antyklerykalizmu. Tu nawet nie trzeba się odwoływać do przeczekania, bo z tego rodzaju antyklerykalizmem Kościół żyje w Polsce od tysiąca lat. Rzecz mogła wyglądać niebezpiecznie tylko przez chwilę. Mniej więcej wtedy, gdy J. Palikot przemawiał głosem A. Bielik-Robson i był to projekt głębokiej laicyzacji na wzór Europy Zachodniej. Potem jednak symbolicznie A. Bielik-Robson wyjechała właśnie gdzieś do obszaru, który (jak to mawia J. Staniszkis) przeszedł rewolucję nominalistyczną. J. Palikot pozostał z ludowym antyklerykalizmem spod Biłgoraja. Ten jednak jest całkiem niegroźny. Był zawsze. Takie ludyczne zabawy, jakie zafundował nam niejaki Taras na Krakowskim Przedmieściu. Niesmaczne, ale niemogące skutkować głęboką przemianą duchową. To mniej więcej coś takiego, co zaprezentował zespół Ruta na płycie „Gore”. „Ksiydza z kazalnicy zrucić. Ksiyże, ksiżye, cóż to za kazanie, jak zobaczysz ładne dzwiywcze, ciugle patrzysz na nie”. Muzyka zresztą świetna. Kto orientuje się trochę w realiach PO, również ich nie będzie postrzegał, jako poważnego zagrożenia dla Kościoła. Rzecz jasna, że wypowiedź B. Komorowskiego o in vitro była debilna, ale w pewnym sensie niesłychanie charakterystyczna dla stanowiska partii D. Tuska. W sprawach moralnych i światopoglądowych są to ludzie, którzy najczęściej nie mają żadnych poglądów i boją się wszystkich. Nie chcą uchodzić ani za tych, co walczą z Kościołem, ani co popierają. Bardzo charakterystyczne jest pewne zjawisko w senacie. Najdłużej mrożonymi przez B. Borusewicza są projekty uchwał w takich sprawach jak np. głos przeciwko unijnym deklaracjom godzącym w gwarancje ochrony życia sprzed paru lat, a nawet rocznicowa, bodajże już trzyletnia, uchwała w związku z rocznicą śmierci Jana Pawła II. Marszałek jednakowo boi się je odrzucić, jak i przegłosować pozytywnie. To może być irytujące, ale raczej ciężko byłoby udowodnić, iż katolicy mający za sobą doświadczenia XX wieku będę jakoś szczególnie przerażeni. Przyglądając się temu wszystkiemu wychodzi na to, że jeśli coś dla polskiego Kościoła jest obecnie niebezpieczne, to właśnie zastosowanie się do rad P. Semki. Dokładnie odwrotnie, odbicie pewnych obszarów z rąk partii J. Kaczyńskiego mogłoby przynieść polepszenie. W tym momencie jest, bowiem tak, ze wystarczy, iż Nasz Dziennik promuje jakąś sprawę, aby PiS-owskie jej zainfekowanie nie pozwoliło poprzeć w polskim sejmie nikomu innemu. To praktycznie odbiera jakiekolwiek pole manewru. Wszystko, co ważne dla Kościoła, o ile podoba się też władzom PiS, zostanie użyte do walki politycznej bez szans przeforsowania, – bo PiS nie ma i nie będzie nigdy miało większości. Jeżeli coś władzom PiS nie w smak, jak np. kwestie ochrony życia, to zawsze po cichu łeb ukręcą namnażając projekty. Trudno dociec, co z tego perwersyjnego układu może mieć Kościół.

Nie można też wykluczyć, że realne zagrożenie laicyzacyjne powróci. W takich sytuacjach PiS też jest raczej kłopotliwym sojusznikiem. O ile kogoś, kto myśli wyłącznie w kategoriach podporządkowania sobie wszystkich można nazywać sojusznikiem. W tych dniach widzimy to na prostym przykładzie. Większość Polaków, w tym zapewne bardzo wielu katolików, mówiąc najłagodniej nie przepada za ugrupowaniem J. Kaczyńskiego. Do tego stopnia, że faktycznie w spisach ludności przedstawiciele narodowości śląskiej mogą odnaleźć się od Stargardu Szczecińskiego po Lesko – skoro bycie Ślązakiem ma być deklaracją anty-PiS-owską. Zapewne, przy deklaracjach laickich może to działać podobnie i w małej skali mieliśmy to już przy sprawie krzyża pod pałacem. Jeżeli bycie katolikiem miałoby oznaczać PiS-owski ryt kultu krzyża, jako substytutu pomnika, nie trudno wyobrazić sobie, że ludzie zaczęliby się identyfikować z czymkolwiek innym. Czy Kościół zdoła przeczekać czasy POPiS-u, czy też spece w rodzaju P. Semki znajdą sposoby na uaktywnienie biskupów i zmuszenie ich do opowiedzenia się po którejś stronie? Obawy są poważne. Przy sprawie abpa St. Wielgusa hierarchia faktycznie nie stanęła na wysokości zadania. Aż strach pomyśleć, że mogłoby się to rozwinąć na szerszą skalę. Ludwik Skurzak

Staniszkis: To po prostu bylejakość Konrad Piasecki: Moim gościem jest politolog, socjolog, profesor Jadwiga Staniszkis, dzień dobry. Jadwiga Staniszkis: - Dzień dobry panu i państwu.

Pani profesor, to, że opozycja budzi większe zainteresowanie niż rządzący, to jest polski fenomen?- Nie wiem, nie wiem. To świadczy, o jakości rządzących i o braku ich wyrazistości i myślenia strategicznego.

Ale przyzna pani, że jest coś takiego: Jarosław Kaczyński idzie do sklepu, dyskutujemy o cenach cukru. Jarosław Kaczyński publikuje raport, pisze śląskość to niemieckość, dyskutujemy o autonomizacji i regionalizacji. - Być może to jest przede wszystkim problem mediów, media nie dostrzegają, że premier Donald Tusk zapisuje nas go grupy Euro Plus a potem, kiedy orientuje się, jakie z tego wynikają zobowiązania, mówi: to chodziło o wspólnictwo duchowe. Po prostu rządzący są niepoważni.

A może to jest problem zbyt dosadnej, zbyt mocnej, zbyt ostrej retoryki Prawa i Sprawiedliwości? - Myślę, że dobre media potrafią wychwytywać ostrość rzeczy, które na pozór są miękkie i niewyraziste a które świadczą o wyborach, za które będziemy płacili za parę lat.

Kiedy prezes oskarża rządzących o niszczenie Polski, odsądza ich od czci i wiary, mamy nie zwracać na to uwagi? - A gdzie mówił o niszczeniu Polski?

Ten raport o stanie państwa Prawa i Sprawiedliwości jest jednak miażdżący. Jest rysowany tak mocną i tak ostrą kreską, że gdyby wszystko to było prawdą, to należałoby stawiać Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego przed Trybunałem Stanu. - Większość tam jest prawdą po pierwsze a po drugie, rzeczywiście rządowi można zarzucić, że myśli w bardzo krótkiej perspektywie czasowej i nie myśli o rozwoju. A większość problemów, także socjalnych, można rozwiązać tylko poprzez zdynamizowanie rozwoju Polski.

Tak bardzo nie myśli, że można mu zarzucać, jak Jarosław Kaczyński, de facto zdradę i świadome działanie na szkodę kraju? - Ja myślę, że Jarosław Kaczyński go przecenia. Myślę, że to jest właśnie nieświadome działanie. Nie zdrada, ale po prostu bylejakość, brak kompetencji, brak także kompetentnego otoczenia. Są analizy dotyczące polskiego centrum rządzącego, pokazujące brak myśli strategicznej, brak elementarnej nawet koordynacji pracy resortów. Tutaj mamy przecież, jeden resort zapowiada, pani minister zdrowia, odpisywanie od podatku tych dodatkowych ubezpieczeń, minister Rostowski mówi, że nie. Uzgadnianie stanowisk odbywa się w eterze a nie w kancelarii premiera, która prawdopodobnie nie funkcjonuje dobrze.

Który prezes PiS jest prawdziwy? Ten, który pisze dowcipne felietony i sięga po erudycyjne popisy, czy ten, który mówi niemalże o krwi na rękach rządzących. - No cóż. To jest ciągle ten sam człowiek. Ja widziałam prezesa Kaczyńskiego nie dalej jak wczoraj, na spotkaniu samorządowców, kiedy kontynuowano akademię samorządową, jeszcze z czasów kampanii. Miał bardzo interesujące wystąpienie na temat właśnie planu zagospodarowania Polski, która wycina z Polski kwadracik i praktycznie wprowadza koncepcję sprzeczną z tym, co realnie się dzieje. Bo realne formowanie kapitału w Polsce odbywa się na peryferiach, w małych i średnich firmach.

A uważa pani, że taki dwudzielny, dwubiegunowy prezes ma szansę na poszerzenie elektoratu Prawa i Sprawiedliwości? - Pamiętajmy, że ja sama w dyskusji nad tym raportem o stanie Polski, zwróciłam uwagę, że w jakimś momencie PiS miał 36 procent młodzieży do 25 roku życia a potem to spadło, bo ta młodzież przyszła oczekując od PiS bardziej liberalnej alternatywy wobec tego etatyzmu i upaństwawiania środków emerytalnych przez PO i tego nie znalazła. Ale to jest ciągle otwarte. Ja uważam, że istnieje szansa na poszerzenie.

A wyobraża sobie pani zwycięstwo PiS-u w wyborach, a dokładniej to, co PiS z tym zwycięstwem byłby w stanie zrobić? - Łatwiej wyobrażam sobie zwycięstwo, to, co byłoby potem, to jest sprawa bardziej otwarta, ale jest to moim zdaniem bardzo realne. Jeśli do ludzi dotrze, że mamy z jednej strony sytuację utrzymywania w polityce socjalnej wskaźników dochodowych upoważniających do korzystania z pomocy na poziomie z 2006 roku, kiedy co rok inflacja wynosi 3-4 proc. Z drugiej strony mamy ciągle utrzymywanie przywilejów, kiedy mamy wypychanie na rynku pracy ludzi w rozwiązania, które nie dają im szans korzystania np. z kredytów.

To są argumenty, które są w stanie pchnąć PiS do władzy? - Antyrozwojowe, doraźne, różnicujące Polskę i z perspektywy ludzi zamożniejszych, a nie 80 proc. ludzi ciężko żyjących.

Tylko, z kim PiS powtarzający to wszystko i mówiący to wszystko byłby w stanie zawiązać koalicję?

- Na pewno z PSL-em, chociaż moim zdaniem PiS powinien ostrzej mówić o sprawach KRUS-u. Myślę, że oprócz Kluzik-Rostkowskiej to z całym PJN-em, a Kluzik-Rostkowska, jako Ślązaczka, która mówi, że się wstydzi za to, że popierała Jarosława Kaczyńskiego, głęboko się myli.

Ona nie tylko się wstydzi, ona przeprasza za wszystkich tych, którzy głosowali na Jarosława Kaczyńskiego dzięki niej. - Mam przed sobą list pana Sobierajskiego, właśnie ze Śląska, który cytuje pana Gorzelika, który mówi tak: "Jestem Ślązakiem, nie jestem Polakiem i nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa. Święto Niepodległości Polski 11 listopada nie jest moim świętem, flaga polska, nie jest moją flagą". Jeżeli podoba się to Kluzik-Rostkowskiej, jako Ślązaczce, ten człowiek, pan Gorzelik jest wicemarszałkiem odpowiedzialnym na Śląsku za kulturę. Myślę, że Kluzik-Rostkowska jest w tej chwili problemem PJN-u, a nie rozwiązaniem.

A wierzy pani, że taki PJN pod przewodnictwem Kluzik-Rostkowskiej jest jeszcze w stanie wrócić do PiS-u? Bo kiedyś pani takie nadzieje i marzenia snuła. - Myślę, że wielu ludzi chciałoby wrócić do PiS-u , bo ciągle w swoich wypowiedziach są bliżsi PiS-owi niż Platformie. Pamiętajmy, że pan Tomczykiewicz szef klubu Platformy był na zjeździe RAS-iu i mówił, że różnią się środkami, ale cele mają podobne. To jest trochę szokujące. Ja sądzę, że oni mogą nie wejść do Sejmu. PJN jakoś nie potrafi z siebie wykrzesać tego czegoś, co daje zwycięstwo.

Patrząc z pozycji politologa, Lech Kaczyński powinien trafić na cokoły i na pomniki? - W jakimś sensie już tam jest, w naszych myślach, w naszej wyobraźni. Sądzę, że na pewno. Jeżdżę dużo po świecie w ostatnim okresie i mówię, od Maroka, gdzie do dzisiaj wspomina się z niesamowitym wzruszeniem, ale także pamięta się, co mówił o elastyczności tradycji w zderzeniu ze światem zachodnim i tam juryści islamscy szukają punktu wspólnego. To samo Ukraina, to samo Gruzja. Gdyby nie Lech Kaczyński prawdopodobnie nie byłoby propozycji stowarzyszenia z NATO i z Unią. Tak, że on funkcjonuje pozytywnie w pamięci ludzi, którzy śledzą geopolitykę poważnie, bardziej na zewnątrz Polski niż tutaj. Bo tutaj ataki na Lecha Kaczyńskiego są częścią programu Platformy. RMF

Restytucja mienia, Żydzi, polski MSZ., O co chodzi? O restytucji mienia pisaliśmy wielokrotnie sami (np. tutaj), a „Najwyższy Czas!” Całkiem słusznie od początku zajmuje się tą sprawą ad nauseam. Przypomnijmy najpierw prawidłową nomenklaturę, panuje, bowiem tutaj niesamowite zamieszanie. Prywatyzacja oznacza przekazanie w prywatne ręce mienia publicznego. Reprywatyzacja oznacza oddanie w prywatne ręce mienia uprzednio prywatnego, które zostało przejęte przez państwo. Restytucja oznacza oddanie w ręce prawowitych właścicieli (zwykle spadkobierców) mienia prywatnego, które zostało przez państwo zrabowane. Restytucja jest więc formą reprywatyzacji, ale nie jest z nią tożsama. O co chodzi w sprawie restytucji? Chodzi o własność prywatną, podstawę wolności i Cywilizacji Zachodniej, a własność tę zrabowali w Polsce niemieccy narodowi socjaliści i sowieccy socjaliści międzynarodowi. Chodzi też o zadośćuczynienie ofiarom sowieckiej rewolucji z zewnątrz, na której zyskali tubylczy kolaboranci stojący na czele okupacyjnego reżimu, eksploatując ją nie tylko przez 50 lat PRL, ale wręcz do dzisiaj. Chodzi o odbudowanie tradycyjnych elit, aby stworzyć w kraju jakąkolwiek przeciwwagę wobec chamokomuny i jej spadkobierców oraz innych zwolenników PRL i post-PRL. Chodzi również o to, aby do Kraju powrócili konserwatywni i wolnościowi emigranci, których przodkowie padli ofiarą brunatnych i czerwonych ekspropriacji, a wreszcie o to, aby w sprawiedliwy sposób zamknąć rozdział rewindykacyjny ze strony obywateli państw ościennych (głównie Niemiec) oraz ze strony organizacji międzynarodowych (głównie żydowskich). Pamiętajmy, bowiem, że Polska oddała swoją suwerenność i jest częścią Unii Europejskiej. Oznacza to, że prawodawstwo UE i sądy UE podyktują ostateczny kształt polskiej restytucji – nawet, jeśli Polacy w Sejmie przegłosują odpowiednie prawa restytucyjne, pozornie zamykające sprawę z korzyścią dla obywateli polskich, którzy tyle wycierpieli przecież pod niemiecką i sowiecką okupacją oraz którzy – będąc komunistycznymi niewolnikami – przez 50 lat nie mogli czerpać korzyści z mienia swego i swoich rodzin, a co najważniejsze: brać udziału w procesie wzbogacania się według uczciwych reguł wolnorynkowych. W związku z tym należy przygotować się mentalnie, że o restytucji zadecydują obcy, a zapłacą Polacy (chyba że tym ostatnim uda się sztuczka zdobycia subsydiów z UE, najchętniej od Niemiec, aby pokryć koszty restytucji w Polsce). Restytucja ma więc poważne implikacje dla polityki wewnętrznej i zewnętrznej państwa. Restytucja w Polsce natknęła się jednak na kilka poważnych problemów. Po pierwsze – mamy do czynienia ze sprzeciwem postkomunistów i ich różowych sojuszników wobec jakichkolwiek prób odwrócenia zdobyczy rewolucji socjalistycznej w PRL, w tym prób odbudowy tradycyjnej elity. Po drugie – restytucja rozbiła się o zupełną niemal ignorancję populistycznych, narodowych i większości innych orientacji antykomunistycznych w sprawie wagi przywrócenia mienia dla interesów ogólnopolskich. Po trzecie – restytucja upadła również, dlatego, że post-PRL-owskiej elicie brakowało wyobraźni na temat narodowych i międzynarodowych skutków jej nieprzeprowadzenia. Ucieczką do Unii Europejskiej zastąpiono myślenie o Polsce i jej interesach. Tak, tak. Jak się spraw nie załatwi tak, jak trzeba na samym początku, będą się one ślimaczyć, przesiąkając życie publiczne, a w końcu przyjmą najgorszą z możliwych form – patologiczną i histeryczną. Sprawa przywrócenia mienia prawowitym spadkobiercom znów pojawiła się w mediach. Ostatnia runda zaczęła się od tego, że rząd Platformy Obywatelskiej oznajmił, iż zawiesza „reprywatyzację”, gdyż Polska nie ma pieniędzy. Prawowici spadkobiercy w Polsce burknęli coś cicho. Nikt przecież niestety nie zwraca na nich uwagi – oprócz malutkiego środowiska konserwatywno-libertariańskiego. Natomiast media światowe nagłośniły wypowiedzi działaczy żydowskich na temat wycofania się przez Polskę po raz kolejny z obietnicy zadośćuczynienia ofiarom Holokaustu. Podkreślmy, że nie chodziło o występowanie w imieniu indywidualnych spadkobierców, a o przemawianie w imieniu całej społeczności, z zasady przez przedstawicieli organizacji, które wzięły na swoje barki zadanie reprezentowania ofiar niemieckiej eksterminacji bez względu na to, czy mają prawnych spadkobierców, czy nie. W tym właśnie kolektywistyczno-lobbystycznym kontekście należy rozmieć wypowiedzi rozmaitych działaczy. Swój wielki zawód decyzją gabinetu Donalda Tuska wyraził Stuart Eizenstat – prawnik i prominentny polityk związany od lat z Partią Demokratyczną, w latach dziewięćdziesiątych ambasador USA przy Unii Europejskiej, a obecnie jeden z najbardziej aktywnych ekspertów od spraw odzyskiwania mienia ofiar Holokaustu. Inni – m.in., ziomkostwo polskich Żydów w Izraelu – wypowiadali się w podobnie smutnym czy urażonym tonie, podkreślając konieczność zwrotu mienia. W USA tzw. Komisja Helsińska parlamentu amerykańskiego potępiła Polskę i poparła żądania rewindykatorów (kliknij po więcej). Największe kontrowersje wywołała wypowiedź radcy prawnego Światowego Kongresu Żydów, Menachema Rosensafta, który wezwał do bojkotu Polski. Stwierdził on, że Polacy współuczestniczyli w Holokauście, co najlepiej pokazuje sprawa Jedwabnego; Polacy zyskali na eksterminacji ludności żydowskiej, kradnąc czy przejmując jej mienie; po wojnie Polacy dalej mordowali Żydów, co widać przecież choćby na przykładzie Kielc; a z żydowskiego złota i nieruchomości Polacy korzystają niemoralnie nadal. Ogólnie: Rosensaft mówił Grossem. Szefostwo Światowego Kongresu Żydów złagodziło nieco wypowiedź swojego radcy prawnego, zaprzeczając, że ma być bojkot. Przynajmniej na razie. Ale przyszłą taktykę można również wyczytać u Grossa: kampania propagandowa już jest; moralny szantaż idzie w najlepsze, bojkot być może będzie wnet. Polska podzieli losy Szwajcarii, w końcu „makabryczny bajkopisarz” – jak go określił Stanisław Michalkiewicz – nie bez kozery pisze o wspólnocie szwajcarskich bankierów i polskich chłopów. To wszystko pokazuje dobitnie, jak wielkie znaczenie propagandowe na Zachodzie mają wynurzenia Jana Tomasza Grossa. I jak bardzo negatywnie wpływa on na sprawę pojednania żydowsko-chrześcijańskiego. Naturalnie nie sugerujemy, że socjolog z Princeton steruje kampanią rewindykacyjną. Twierdzimy jedynie, że jego „odkrycia naukowe” po prostu powielają powszechne stereotypy pokutujące zarówno wśród przeciętnych członków wspólnoty, jak i wśród prominentnych przedstawicieli światowej społeczności żydowskiej. A ci z kolei od lat dzielili się tymi uprzedzeniami z (post) chrześcijańskimi współobywatelami zachodnich państw, w których mieszkają. Stąd popularność książek Grossa na Zachodzie. Wpisują się po prostu w tutejszego ducha czasów, w tutejszą kulturę. Stąd ich wielka użyteczność w ilustrowaniu moralno-historycznego przekazu kampanii rewindykacji mienia. Stąd redukowanie wszystkich problemów restytucyjnych do winy Polski. Stąd przekonanie, że Polska odpowiada za całość mienia żydowskiego, tak jakby nie było umów jałtańskich, rozbioru powojennego, Związku Sowieckiego, a teraz Ukrainy, Białorusi i Litwy. Stąd też i wielowymiarowa dezinformacja, w tym taka, że restytucja = Żydzi. A przecież restytucja dotyczy wszystkich obywateli. Niestety polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie bardzo potrafi sobie poradzić z ogromem wyzwania w sprawie restytucji. Przyznajemy, że nie jest możliwa błyskawiczna zmiana mentalności ludzi Zachodu, szprycowanych monotematycznymi wywodami à la Gross od dziesięcioleci. Natomiast jest możliwe prowadzenie odpowiedniej polityki informacyjnej, która mogłaby na długą metę doprowadzić do zmiany tej mentalności. Polityka informacyjna powinna składać się z dwóch członów: akcji doraźnej i długofalowej. W ramach akcji doraźnej przydałoby się wytłumaczyć sprawy restytucji mienia najpierw w polskiej prasie, a szczególnie na witrynie MSZ. Na razie są tylko króciutkie wstępy opisujące dokumenty „reprywatyzacyjne”, zawierające linki do długachnych elaboratów. Wstępy są bardzo lakoniczne, a elaboratów prawie nikomu nie chce się czytać. Tutaj trzeba pigułki po dwa akapity. Następnie trzeba wiedzieć, że w USA i gdzie indziej na Zachodzie właściwie nikt nie wie nic na temat tych spraw. Przydałoby się opublikować odpowiednie ogłoszenia przez MSZ (bądź „autorytety moralne”) na całą stronę w „The Washington Post” i „The New York Times”, tłumacząc, że:

Po pierwsze – restytucja ma dotyczyć wszystkich: chrześcijan, żydów i ateistów, ale sprawa spowolni się ze względu na globalną zapaść gospodarczą.

Po drugie – mienie w Polsce konfiskowała narodowo-socjalistyczna III Rzesza i komunistyczny Związek Sowiecki, a nie niepodległa, suwerenna i demokratyczna Rzeczpospolita.

Po trzecie – duża część ludności żydowskiej II RP mieszkała na Kresach Wschodnich. Tereny te Sowieci zabrali Polsce. Spadkobiercy powinni, więc zwracać się do rządów Białorusi, Ukrainy i Litwy w tych sprawach. Polska i tak już zgodziła się włączyć spadkobierców żydowskich do ustawodawstwa tzw. rewindykacji „zabużańskich” (tutaj niestety znów kłania się nieszczęsne komunistyczne nazewnictwo – „zabużański” oznacza m.in. z Podlasia, a chodzi przecież o Kresowiaków z II RP).

Po czwarte – restytucja mienia żydowskiego w Polsce miała miejsce zaraz po wojnie i w wielu przypadkach, o ile znalazł się spadkobierca, mienie to zwracano.

Po piąte – USA zaakceptowały od PRL w 1960 roku 40 milionów dolarów (co na dzisiejsze pieniądze stanowi ok. 300 milionów dolarów) jako fundusze na restytucję dla swoich obywateli.

Po szóste – restytucja mienia żydowskiego ma miejsce od 1989 roku i dotyczy zarówno własności indywidualnej, jak i gminnej (głównie zrzeszeń religijnych). Każdy z sześciu punktów należy krótko i przystępnie opisać. Każdy z nich musi być również poparty odpowiednimi dokumentami, filmami popularnymi oraz monografiami naukowymi. Tak powinna wyglądać doraźna kampania informacyjna. Powinna mieć miejsce w Polsce i na całym świecie. Na długą metę kampania taka powinna opierać się na systemie wiedzy eksperckiej w sensie taktycznym i strategicznym. Wiedza taka jest niezbędna, aby negocjować, aby bronić się, aby atakować. Na przykład zamiast dąsać się na Menachema Rosensafta, trzeba mu kompetentnie odpowiedzieć, że myli się generalnie i szczegółowo. Uderzyć w jego kompetencje, jako prawnika (a machnąć taktycznie ręką na nieuctwo historyczne). Wytknąć, że popełnia błąd, gdy twierdzi, że paserska restytucja z 1960 roku dotyczyła tylko obywateli amerykańskich sprzed II wojny światowej. Odnosiła się ona, bowiem również do osób, które obywatelstwo amerykańskie nabyły po 1945 roku. Wiem, bo nasza amerykańska rodzina dostała z tego chyba ze 2 miliony dolarów, nota bene występując tylko o część swojego mienia, za które komuniści zapłacili Waszyngtonowi malusieńki ułamek jego wartości, ale rodzina niestety przyjęła, co zamyka sprawę w sensie prawnym, bez względu na paserską niesprawiedliwość takiej formy restytucji. Powinno się też delikatnie poinformować Rosensafta – w końcu radcę prawnego Światowego Kongresu Żydów, – że restytucja mienia żydowskiego toczy się w najlepsze od 1989 roku. Na przykład w ramach umowy o paserskiej restytucji z 1960 roku Seminarium Teologiczne Yeshivath Chachmey w stanie Michigan przyjęło w 1964 roku 177 tys. dolarów odszkodowania za utracone w Lublinie nieruchomości. Jednak po 1989 roku gmina żydowska w Polsce wystąpiła o zwrot tych samych nieruchomości i odzyskała je w 2001 roku, co jest sprzeczne z prawem. Sprawa wyszła na jaw, ale nie wiadomo mi o żadnych konsekwencjach (zob. „Jesziwa podwójnie zwrócona”, „Kurier Lubelski”, 5 września 2008). W innym wypadku zwrócono nieruchomości gminie żydowskiej w Poznaniu, mimo że wiadomo było, iż przed wojną hipoteka tych własności była straszliwie zadłużona na rzecz miasta i państwa (zob. Wojciech Wybranowski, „Oddali z nawiązką”, „Nasz Dziennik”, 28 sierpnia 2002). Można też Rosensafta uraczyć przykładami sfałszowanych i bezprawnych „żydowskich” odzyskiwań w Krakowie, gdzie właścicielem miał być ponad stuletni staruszek, który w rzeczywistości zmarł w Izraelu pół wieku temu, czy w Katowicach, gdzie jeden z zamieszanych w sprawę przedstawicieli gminy żydowskiej popełnił samobójstwo, gdy rzecz wyszła na jaw. Pisałem o tym w „Poland’s Transformation” (2003). Takie detale są naturalnie pomocne. Jednak z Rosensaftem i jego towarzyszami powinniśmy mówić przede wszystkim o statystykach, o generalnym stanie restytucji. Mówimy, więc tutaj o konkretnej wiedzy. Wiedzę tę trzeba kompetentnie przetworzyć i przekazać. Aby wiedzę taką nabyć, trzeba naturalnie mieć odpowiednie fundusze na instytucje i stypendia. W post-PRL nie ma kadr. Kadry takie należy, więc wykształcić na Zachodzie. Ponieważ większość zachodnich uniwersytetów jest postmodernistyczna i kontrkulturowa, należy bardzo uważnie selekcjonować uczelnie wyższe do kształcenia kadr. Jeśli chodzi o sprawy dyplomacji, obronności oraz wywiadu i kontrwywiadu, nie ma lepszej placówki na świecie niż nasza uczelnia – The Instititute of World Politics. Dajemy wiedzę w zakresie obsługi instrumentów sprawowania władzy (instruments of statecraft). Potrzebna jest też inna wiedza, ekonomiczna, prawna, historyczna, którą trzeba uzyskać gdzie indziej. Selekcja odpowiedniej placówki jest sztuką samą w sobie i opiera się zwykle na prestiżu danej uczelni. Trzeba jednak przede wszystkim wiedzieć, co reprezentują pracujący w niej profesorowie oraz przybywający do nich studenci. Na przykład student będący niezłomnym konserwatystą może śmiało walić do Jana Tomasza Grossa na Princeton, bo nauczy się tam wiele i go nie przekabacą. Natomiast student-mięczak zlewaczeje, (bowiem tak perwersyjna jest kontrkultura i duch czasów na amerykańskich uniwersytetach) nawet wtedy, gdy pośle się go do spadkobierców von Hayeka na Uniwersytecie Chicagowskim. Kluczem jest, więc odpowiedni dobór w Polsce pod kątem intelektu, odporności psychicznej i twardości ideowej, a następnie wybranie odpowiedniej uczelni i programu. A potem gwarancja godnych zarobków w Polsce, o ile naturalnie świeżo upieczony ekspert na to zasługuje swoimi zdolnościami, osiągnięciami, profilem intelektualnym i predylekcjami ideowymi. Jeśli nie – to do widzenia. Nota bene powinno się z takim kandydatem na studia zagraniczne podpisywać odpowiedni kontrakt. O ile nie spełni oczekiwań, będzie musiał zwracać pieniądze za stypendium. Powinno to ograniczyć dezercje ideowe i instytucjonalne, w tym naturalną skłonność do zostawania na Zachodzie, gdzie są przecież szersze perspektywy rozwoju. Stypendysta musi wrócić do Polski, aby odpracować stypendium i wykształcić następnych specjalistów. Po powrocie do Kraju kadry powinny utworzyć odpowiednie instytucje, w ramach, których dzieliłyby się swoją ezoteryczną wiedzą z miejscowym narybkiem. Sugeruję nowe instytucje, a nie wrzucanie wykształconych choćby w IWP kadr do zlewaczałych uczelni postkomunistycznych, takich jak Uniwersytet Warszawski czy KUL. Skończy się to, bowiem „wykastrowaniem” reformatorów i zneutralizowaniem reform. Tak dyktuje prawo Kopernika-Grishama: zły pieniądz wyprze dobry. Dopóki na obecnie działających polskich uczelniach nie będzie dekomunizacji i dezagenturalizacji, nie ma, co marnować na nie czasu. Przecież inaczej postkomunistyczna profesura już dawno zajęłaby się plagą plagiatów we własnych szeregach i wśród swoich milusińskich klonów. Ale oni wolą wraz z biurokracją ministerialną ścigać choćby Pawła Zyzaka i jego promotora. W każdym razie wynikiem długofalowej działalności eksperckiej będą kompetentne kadry, czyli wiedza, jak działać, jak się przygotowywać i czego się spodziewać. I tutaj też są potrzebne wytyczne i stypendia badawcze. Na przykład czy MSZ jest w stanie powiedzieć, ilu obywateli amerykańskich przyjęło paserską restytucję z 1960 roku? Czy MSZ wie, ilu polskich Żydów odzyskało mienie po 1944 roku, a ilu po 1989 roku? Czy MSZ potrafi poinformować tzw. społeczność międzynarodową, ilu indywidualnych spadkobierców odzyskało mienie? A ile mienia odzyskały i w jakich okolicznościach gminy żydowskie po 1989 roku? Słyszałem na przykład o cmentarzach żydowskich na Pomorzu i pewnej firmie benzynowej. A włos jeży się na głowie na wieść o kłótniach między podległymi Warszawie mainstreamowymi działaczami a rozłamowcami z gminy, którzy ponoć poszli pod jurysdykcję Berlina. Co na te tematy wie Ministerstwo Sprawiedliwości? A Ministerstwo Przekształceń Własnościowych czy jak tam się ta biurokracja nazywa? No to słuchamy. Myślę, że Polacy w Kraju też są tym zainteresowani. Zaraz usłyszymy wymówki i marudzenie, że przecież na to potrzeba wieloletnich badań, że właściwie przecież, po co to etc., itd., itp. I w końcu: skąd na to wszystko pieniądze – na takie badania, na kompetentne kadry, na instytucje kształcące kompetentnych. Skąd fundusze? Jak to? Choćby od księcia Radziwiłła. On na pewno dałby, gdyby była restytucja. Dawał przecież i na wileńskie „Słowo”, i na stypendia dla studentów Uniwersytetu Stefana Batorego. Zresztą takich osób było dużo więcej – od krawca i piekarza do prawnika i lekarza oraz fabrykanta i bankiera. A kto zebrał i wydał dzieła Norwida? Kto to sfinansował? No, kto? Państwo? Odpowiedź publikujemy w zaprzyjaźnionym z NCZ! Następnym numerze „Glaukopisu” (kliknij tutaj). Teraz możemy tylko ujawnić tyle:, gdy jest tradycyjna elita dbająca o polskie interesy, nie trzeba wcale czekać na reakcję państwa dojącego od podatnika pieniądze. Marek Jan Chodakiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
I CSK 408 12 1
408 409
408 ac
408 Manuskrypt przetrwania
408
408
408
408
408
408
grzesiuk l psychoterapia pr str 395 408(1) id 197292
408
408
MPLP,12 Wrzesień,Październik 14 @6;407;408;409
408
408

więcej podobnych podstron