Prof. A. Nowak: Tylko słowo honoru generał Anodiny przemawia za wiarygodnością raportu To jest raport jak na zlecenie Stalina, upokorzenie generała Błasika nie było wcale Rosjanom potrzebne, ale chodziło o zhańbienie Polski – komentuje dla Portalu ARCANA profesor Andrzej Nowak. Czy minister Bogdan Klich i prezydent Bronisław Komorowski nie wypełniają swoich podstawowych obowiązków obrony polskiego munduru i Orła Białego? Od 10 kwietnia, tj. odkąd premier Tusk zgodził się na prowadzenie śledztwa przez MAK, treść raportu wydaje się być znana. Wszystkie wcześniejsze śledztwa MAK-u kończyły się w ten sam sposób – uznaniem winy pilotów. Każdy kto zna tę instytucję, już 10 kwietnia wiedział, że ich ustalenia nie mają nic wspólnego z prawdą, a wyłącznie z oficjalną wersją wygodną dla MAK (który jednocześnie certyfikuje samoloty, które uległe wypadkowi) oraz wygodną dla instytucji, której są całkowicie podległe – strukturom bezpieczeństwa państwa rosyjskiego. Pamiętajmy, że wywodzą się one ze struktur bezpieczeństwa państwa sowieckiego, czyli najbardziej zbrodniczej formacji policyjnej, jaka kiedykolwiek funkcjonowała. W tym sensie raport MAK-u nie może być zaskoczeniem, można nawet powiedzieć, że dorównanie najgorszym wzorcom sowieckim budzi pewien respekt. To jest raport napisany jak na zlecenie Stalina. Symbolem jest tu uwypuklenie roli generała Błasika i jego rzekomego stanu upojenia alkoholowego. Chodzi o zhańbienie polskiego munduru, chodzi o podeptanie godności Polski. Przecież to nie było w ogóle potrzebne, żeby wykazać rzekomą winę ze strony Polski. Wystarczyło powiedzieć: był generał Błasik w kokpicie, były naciski. Można było trzymać się tych starych tez, które pojawiły się od 10 kwietnia w Gazecie Wyborczej, w wypowiedziach ludzi dyszących nienawiścią do prezydenta Kaczyńskiego i państwa polskiego. Widać wyraźnie, że dodanie tego akcentu, postawienie na pierwszym miejscu rzekomego pijaństwa generała Błasika przez generał Anodinę, pokazuje chęć zhańbienia Polski, polskiego munduru i Orła Białego. Przygnębia mnie fakt, że spora część mediów – być może w dobrej wierze – wchodzi w polemikę z tym raportem. Przygnębiła mnie strasznie notatka w „Rzeczypospolitej”, którą znalazłem. Tytuł brzmi tak „Ekspert: generał Błasik być może nie był pijany”. Wchodzenie w tego rodzaju dyskusje z raportem jest dokładnym spełnianiem scenariusza jego twórców – żeby strona polska zaczęła się tłumaczyć. Józef Goebbels mógłby się uczyć tej techniki postępowania z przeciwnikiem, którego chce się zniszczyć. Tym przeciwnikiem jest Polska. Nie pojedyncze osoby, lecz państwo polskie. Nie należy z tym raportem w ogóle polemizować. Tę uwagę dedykuję ministrowi Millerowi, senatorowi Cimoszewiczowi i redaktorowi Gazety Wyborczej Jarosławowi Kurskiemu. Ich komentarze przeczytałem i widzę, że wszystkie brzmią mniej więcej w ten sam sposób: że jest to przykre, bolesne, ale może uda się do raportu MAK-u dodać coś jeszcze. Jest to na rękę Rosjanom. Dlaczego nikt ze strony polskiej nie został dopuszczony do oryginalnych dowodów potwierdzających wersję MAK? Jest to wydarzenie urągające zdrowemu rozsądkowi. Pułkownik Klich powiedział kilka dni temu, że nikt z Polaków (łącznie z nim) nie został dopuszczony do obejrzenia choćby owego skrzydła, którego urwanie – według raportu MAK – miało spowodować tak tragiczne skutki katastrofy. Pytam więc: jeżeli nikt z Polaków nie widział tego skrzydła, jeżeli drzewo, o które to skrzydło miało się urwać, zostało wycięte, jeżeli oryginały czarnych skrzynek nie zostały do tej pory przekazane Polsce, jeżeli zeznania kontrolerów lotu (potwierdzające ich winę) zostały w bezprecedensowy sposób odwołane… Jeżeli pytanie o zapis ostatnich minut lotu na taśmach radaru lotniska, spotkało się z odpowiedzią, że taśmy się zacięły, jeżeli strona rosyjska pozwoliła sfilmować niszczenie przez siebie wraku, to ja się pytam co innego poza „słowem honoru” generał Anodiny przemawia za wiarygodnością raportu MAK-u? Jest oczywiste, że nic innego nie stoi, ponieważ nikt ze strony Polski nie miał dostępu do oryginalnych, najważniejszych świadectw tej katastrofy. A więc na jakiej podstawie formułowane są twierdzenia, że sprawę mamy wyjaśnioną, że np. wersję o zamachu należy wykluczyć? Ja nie wiem czy to był zamach, bo skąd ja mogę to wiedzieć? Nie wiem tego, jak nie wiedziałem 10 kwietnia.
Zachowanie rosyjskie w sprawie śladów tej katastrofy wskazuje w sposób jednoznaczny: Rosja zachowuje się tak, jakby chciała coś ukryć. Jeżeli przyjmujemy wersję rosyjską, to tylko i wyłącznie na „słowo honoru” generał Anodiny. Ani podstawy logicznej, ani żadnej innej podstawy nam to nie daje, ponieważ nie jest ona weryfikowana przez stronę polską. Nie tylko zresztą przez stronę polską – nie jest ona weryfikowalna w ogóle, ponieważ stwierdzono, że najważniejsze świadectwa nie istnieją, albo je zniszczono. I pokazano nam jeszcze jak się je niszczy. Stroną najważniejszą tego raportu jest jednak hańbienie: polskiego munduru, Orła Białego, ważnego generała NATO, którego przecież uczczono tablicą honorową w bazie sojuszu w Niemczech. Minister Klich i prezydent Komorowski jako zwierzchnik sił zbrojnych nie występując ze stanowczym protestem przeciwko tej hańbie, którą sugeruje MAK, dyskwalifikują się w tych właśnie rolach – Ministra Obrony Narodowej i Zwierzchnika Sił Zbrojnych. To nie jest prywatna sprawa Pani Błasik, to nie jest sprawa PiSu, to nie jest kwestia żadnej konkretnej grupy obywatelki, to jest sprawa Państwa Polskiego i Polskich Sił Zbrojnych. O to przecież chodziło stronie rosyjskiej. Nadając ten komunikat Rosjanie nie chcieli uwiarygodnić raportu, lecz pokazać pijanego polskiego generała, który ze stereotypową brawurą polskiego pijaka doprowadza do tragicznej katastrofy Państwa Polskiego. I tyle mam do powiedzenia na ten temat.Rozmawiał: Stefan Jopek
Opracowali: Paulina Kleszno, Jakub Maciejewski
Jak powstawały służby specjalne po 1989 Polskie służby rodziły się w niekorzystnych warunkach. Stacjonująca w Polsce Armia Czerwona utrzymywała w swoich bazach oficerów odpowiedzialnych za wywiad. Liczny sztab rosyjskich wojskowych, niebędący pod żadną kontrolą ze strony Polski, stacjonował pod Warszawą i mając odpowiedni sprzęt mógł kontrolować to, o czym mówi się w stolicy Polski. Radzieckie wojska zabezpieczały odwrót Armii Czerwonej z byłej NRD jednak ich liczba była stanowczo za duża w stosunku do potrzeb przy tego typu operacjach wojskowych. Jak stwierdził dyrektor biura ministra ON Grzegorz Kostrzewa- Zorba: „W Rembertowie pod Warszawą stacjonuje olbrzymia rosyjska jednostka łączności. Piętnaście kilometrów od centralnych instytucji władzy RP! A doprawdy Rembertów nie leży na żadnym szlaku tranzytowym”. Jak twierdził w różnych wywiadach Kozłowski: „Poprzednik Kiszczaka, minister Milewski, wpuścił STASI do Polski, zezwalając na pracę operacyjną, czyli tworzenie agentury w Polsce. Bez kontroli, co jest wbrew zasadom sztuki”. W lutym 1990 roku ORMO zostało zastąpione przez Stowarzyszenie Wspierania Porządku Publicznego, które od razu dostało pozwolenie MSW na handel bronią, a niektóre mieszkania operacyjne oddano Stowarzyszeniu. Pozostałością po systemie komunistycznym była również siatka tajnych współpracowników, których badacz PRL szacuje na 79 tys. Nie wszyscy tak negatywnie patrzą na początku prac służb specjalnych w Polsce. Dla Janusza Zemke wycofywanie się wojsk rosyjskich stwarzało możliwości werbunkowe. Jako specjalista od spraw służb specjalnych stwierdził: „Byliśmy w dość dobrej sytuacji na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to kilkaset żołnierzy i oficerów rosyjskich wycofywało się z Europy Środkowej i Wschodniej do Rosji. Byli wtedy w dużym stopniu niepewni przyszłego bytu, dolar miał swoją wartość i ma tam na całe szczęście dalej. Jestem przekonany, że nasze służby to wykorzystały”. Pierwszymi ludźmi, którym pozwolono przeglądać akta Służby Bezpieczeństwa często byli tajnymi współpracownikami. W 1990 tak zwana komisja Michnika uzyskała pozwolenie na wgląd do dokumentów SB. Jednym z jej członków był prof. Jezy Holzer. W 2005 roku wyszła na jaw notatka, według której „w styczniu 1965 r. Departament I MSW pozyskał J. Holzera na zasadzie dobrowolności na TW”. Profesor tłumaczył, iż był „konsultantem” w bezpiece w sprawach niemieckich. Oprócz tego, zgodnie z ustawa o UOP, wraz z przyjęciem do Urzędu byli funkcjonariusze SB utrzymali ciągłość w stażu pracy, a co za tym idzie i przywileje. Niestety mimo ciągłości w zatrudnieniu byli funkcjonariusze nie zabrali ze sobą dokumentów SB. W przygotowanym przez Wydział Studiów MSW dla premiera Olszewskiego raporcie możemy przeczytać: „Według wiarygodnych zeznań funkcjonariuszy, przed zniszczeniem akt operacyjnych w Wydziale XI Departamentu I MSW, sporządzono ich streszczenia, a następnie ukształtowane w ten sposób informacje przelano na dyskietki komputerowe i oddano przełożonym. Nie wiadomo, kto obecnie dysponuje zmagazynowaną na dyskietkach wiedzą. Gen. Jaruzelski, Kiszczak, Pożoga, Buła, a może również KGB i GRU?. Wydziałowi Studiów znane są nazwiska oficerów Zarządu Wywiadu UOP, posiadających wiedzę o dalszych losach dyskietek. Wszyscy uchylają się od udzielenia jakichkolwiek informacji na ten temat.” Operacja niszczenia akt nie miało charakteru chaotycznego. Jak powiedział poseł Okrzesik: „Niszczenie akt wojskowych i policyjnych służb specjalnych zaczęło się na terenie całego bloku wschodniego mniej i więcej w tym samym czasie. Można podejrzewać, że w sensie ogólnym operację i tę nadzorowało KGB. Dysponujemy informacjami, że przed zniszczeniem akta były mikrofilmowane. Wiele wskazuje, że mogą znajdować się poza granicami kraju. Niewykluczone, że gdzieś tam istnieje kompletne archiwum WSW, do którego nie mamy dostępu. Znajdują się w nim m.in. teczki wszystkich informatorów kontrwywiadu wojskowego. Nie potrzebuję wyjaśniać, co może to oznaczać punkty widzenia bezpieczeństwa państwa”. Raport Wydziału Studiów MSW zaznacza, iż: „Likwidowano przede wszystkim:
- dokumenty dotyczące ludzi i środowisk bezpośrednio związanych z kontraktem „okrągłego stołu” (tzw. konstruktywna opozycja),
- materiały dotyczące Kościoła katolickiego,
- materiały mogące naprowadzić na ślad wartościowej agentury, uplasowanej wysoko w strukturach opozycji,
- materiały dotyczące spraw szczególnie kompromitujących dla dawnego kierownictwa MSW i PRL, świadczących o ich przestępczej działalności,
- wszelkie dokumenty z akt personalnych funkcjonariuszy MSW, które mogłyby uchodzić za kompromitujące w oczach nowego kierownictwa”. Sprawa tajnych agentów działających w życiu publicznym będzie się ciągła przez cały czas trwania UOP. Jest duże prawdopodobieństwo, iż ma to związek z tajną misją, jaką wykonał szef KGB Kriuczkow, do premiera Mazowieckiego. Był on pierwszym cudzoziemcem rozmawiającym z solidarnościowym premierem. Jarosław Kaczyński później tak opisywał zachowanie Mazowieckiego po spotkaniu: „Po rozmowie z Kriuczkowem zapytałem Mazowieckiego o jej przebieg, a on mi odpowiedział, że opowie to bezpośrednio Wałęsie. Ambroziak powiedział mi potem, że z rozmowy Mazowiecki wyszedł cały spocony i zaraz poszedł na długi spacer”. Zybertowicz w tej sprawie pytanie czy zadaniem Kriuczkowa było tylko zbadanie gruntu, czy raczej postawił on stronie solidarnościowej warunki. Powołując się na środowisko KPN-owskie z Torunia, Zybertowicz uważa, iż Kriuczkow żądał od Mazowieckiego, aby ten nie podejmował żadnych działań przeciw rosyjskim agentom. Podległoś SB wobec Moskwy wynikała między innymi z faktu przynależności do systemu SOUD. Był to „połączony system rozpoznania przeciwnika. Jego centralą była Moskwa. Gromadzono tam i opracowywano dane dotyczące wszystkiego, co kwalifikowano jako zagrożenie dla systemu”.O istnieniu takiego systemu wspomina również raport Wydziału Studiów MSW dla premiera Olszewskiego, gdzie czytamy: „Jaskrawym przykładem, świadczącym o spełnianiu podrzędnej roli tajnych służb PRL w stosunku do służb sowieckich także po 1956 r., jest tzw. Połączony System Ewidencji Danych o przeciwniku (PSED) – komputerowy system zbierania informacji o osobach (cudzoziemcach i własnych obywatelach) oraz organizacjach uznanych za wrogie dla obozu państw komunistycznych, pozostających w sferze zainteresowań jednostek operacyjnych. Sygnatariusze porozumienia PSED zobligowani byli do przekazywania danych do centrali w Moskwie raz na dwa tygodnie. Chodziło tu o informacje, które przez służby państw niepodległych są szczególnie chronione. W systemie PSED rejestrowano także osoby zajmujące się działalnością opozycyjną. Informacje o rejestrowanej osobie przekazywane do Moskwy, charakteryzowały się wysokim stopniem szczegółowości. Oprócz danych personalnych zawierały także charakterystyki psychologiczne, opis stanu majątkowego i szczegółowe informacje o rodzinie. System działał od 1978 r”. Minister spraw wewnętrznych Kiszczak, przed powołaniem UOP, wydał specjalne zarządzenie nr 00102 z 9 grudnia 1989 roku. Minister określił w nim zakres działalności operacyjnej SB, w którym jest mowa o tym, iż SB „zajmuje się ochroną konstytucyjną porządku prawnego Państwa.” SB mogło również podjąć czynności operacyjek wobec osób, „co, do których istnieje prawdopodobieństwo, że mogą podjąć działalność godzącą w konstytucyjny porządek państwa”. Zapis ten zastąpił pochodzący jeszcze z 1970 roku zarządzenie. W nowym zastąpiono osobowe źródła informacji z „tajny współpracownik” na „osoba informująca” i „konsultant”. Warto wspomnieć o tym dokumencie, bowiem w pierwszym okresie działalności UOP, to właśnie on stanowił podstawę jego działania. Zanim nastąpiła weryfikacja funkcjonariuszy SB, kierownictwo resortu dokonało reorganizacji SB, w celu zmniejszenia stanu liczebnego przed czyhającymi ich reformą. Z blisko 24 tys. funkcjonariuszy SB w połowie 89 roku liczba za zmniejszyła się w przeciągu pół roku do 3, 5 tys. Zmieniające się realia w Polsce skłoniły niektórych funkcjonariuszy do zmiany miejsca pracy. Na przykład gen. Zbigniew Pudysz, wiceminister SW, odszedł na stanowisko adwokata. Nie zawsze jednak były to decyzje indywidualne. Specjalny Zespól Analiz MSW doradzał ministrowi „skierowanie – w szerszym niż dotychczas zakresie- funkcjonariuszy SB na niejawne straty np. w organach finansowo-skarbowych, ważnych gałęziach przemysłu i niektórych organach administracji państwowej”. Nie jest dokładnie znana liczba tego typu skierowań. Niemniej jednak możemy wysunąć kilka spostrzeżeń na podstawie obserwacji. Według publicysty Piotra Bączka 90 % banków polskich bezpośrednio kontrolują ludzie związani komunistycznym aparatem władzy. W wywiadzie udzielonym w 1992 roku Bączek mówił: „Do chwili obecnej najważniejsza organizacja finansjery, Związek Banków Polskich, znajduje się w rękach komunistów, prezesem jest Marian Krzak [ minister finansów w latach 1980 - ’82. Zmarł w ’96 roku. Jego imieniem jest przyznawana nagroda ZBP- przyp. MK]. Właśnie w oparciu o ZBP powstaje centrum szkolnictwa bankowego. W proces ten zaangażowany jest także Władysław Baka, który był poprzednikiem na stanowisku prezesa NBP aresztowanego Grzegorza Wójtowicza. Jest on przewodniczącym Rady Programowej Katowickiej Szkoły Bankowej. ZBP jest również mecenasem właśnie powstającej Warszawskiej Szkoły Bankowej. Dobrym duchem tego przedsięwzięcia jest m.in. Stanisław Kociołek, osławiony I sekretarz gdańskiego KW PZPR. (…) Wielu funkcjonariuszy KC tuż przed rozwiązaniem PZPR nagle zostało skierowanych do pracy w NBP, teraz po odbyciu „odpowiedniego” stażu mogą rozpocząć indywidualną karierę w bankowości. Komuniści opanowując szkolnictwo bankowe umożliwiają swoim ludziom „wypranie” swoich życiorysów. Absolwenci szybkich kursów zorganizowanych przez te szkoły, w której wykładowcami będą pracownicy renomowanych uniwersytetów i firm zachodnich, dostaną podkładkę na dalszą pracę resorcie finansów państwa”. Jak przyznał jeden z byłych funkcjonariuszy SB: „Nie słyszałem, by ktoś, kto odchodził z firmy, miał jakiekolwiek trudności ze znalezieniem pracy. Jak ktoś potrafił zwerbować księdza, to wszędzie sobie da radę”. Niemniej jak przyznaje, w tym samym artykule, historyk IPN Sławomir Cenckiewicz” „Nie wszyscy zrobili karierę. Im niższą pozycję zajmował funkcjonariusz bezpieki w hierarchii SB, tym gorszy los czekał go po 1989 roku w porównaniu z czołówką. Część funkcjonariuszy po prostu się stoczyła, popadła w alkoholizm. W ostatnim czasie słyszałem o śmierci jednego z czołowych esbeków od Solidarności. Podobno zapił się na śmierć. Większość ma się jednak dobrze”. 6 kwietnia Sejm uchwalił trzy ustawy: o Policji Państwowej, Urzędzie Ochrony Państwa oraz o Urzędzie Ministra Spraw Wewnętrznych. Nowo powołany szef UOP stwierdziło na wstępie: „odchodzimy raz na zawsze od inwigilacji partii politycznych, stowarzyszeń, klubów i ruchów politycznych, związków zawodowych. UOP będzie interesował się zagrożeniem realnym, a nie- urojonym”. Przyjęcia do UOP odbywały się po weryfikacji dotychczasowych funkcjonariuszy SB. Na podstawie uchwały Rady Ministrów taka weryfikację miały przeprowadzić trzy komisje: wojewódzka, centralna i odwoławcza pod przewodnictwem szefa UOP, w której zasiadali także czterej posłowie, trzej przedstawiciele Politycznego Komitetu Doradczego przy MSW oraz zastępca komendanta głównego policji. W skład wojewódzkich komisji weryfikacyjnych wchodzili: jeden senator, dwóch posłów, działacze „Solidarności” oraz przedstawiciele szefa UOP, komendanta głównego policji oraz związku zawodowego policjantów. Początkowo proces weryfikacji natrafiał na trudności, gdyż znaczna liczba posłów uchylała się od uczestnictwa w tych komisjach. Dopiero pod koniec lipca udało się rozpocząć działalność komisji weryfikacyjnych. Owe komisje oceniały funkcjonariuszy SB pod kątem ich kwalifikacji moralnych do pełnienia służby w niepodległej Polsce. Innym istotnym warunkiem dopuszczenia ich do nowej służby było zbadanie czy w trakcie dotychczasowej pracy dopuszczali się łamania prawa. Komisje orzekały w blisko 14 tys. przypadkach. Tych spośród byłych funkcjonariuszy, którzy przekroczyli 55. rok życia odesłano na wcześniejszą emeryturę, zaś ci którzy pracowali w archiwum lub w weryfikacji w ogóle nie podlegali tej procedurze. Ogólny bilans jest taki, że weryfikacji poddało się dobrowolnie tylko 40 % byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa. Prawie w całości pozytywnie weryfikację przeszli oficerowie pracujący w wywiadzie i kontrwywiadzie MSW. Natomiast najwięcej negatywnych opinii udzielono funkcjonariuszom z byłego III Departamentu, zajmującego się inwigilacją opozycji; IV zajmującego się Kościołem i związkami wyznaniowym; V, którego zainteresowaniem była gospodarka i VI rolnictwo. Warto przytoczyć w tym miejscu dość interesujące dane. Otóż w Gdańsku, kolebce Solidarności negatywnie oceniono 34 z 439, zaś np. w Suwałkach z 136 esbeków nie przyjęto do służby 104. Centralna Komisja Weryfikacyjna, w której zasiadali między innymi Kozłowski i Milczanowski rozpatrywała 4,5 tys. odwołań oficerów negatywnie zweryfikowanych przez komisję wojewódzkie. Z tej liczby pozytywnie rozpatrzono 1,8 tys. Jak podaje historyk Antoni Dudek w sumie negatywnie rozpatrzono 3,5 tys. oficerów SB, a ponad 10 tyś mogło liczyć na dalszą prace w organach wewnętrznych niepodległej Polski. Członkiem jednej z takich komisji weryfikacyjnej był Jacek Merkel, w późniejszych latach członek Politycznego Komitetu Doradczego przy MSW. Jego zdaniem weryfikacja nie polegała tylko na wyrzuceniu komunistów: „Przede wszystkim to nie jest tak, że były świetne służby, które myśmy rozmontowali W PRL służby były nastawione głównie na działania wewnętrzne”. Przy okazji sprawy Oleksego, pierwszy szef UOP, Kozłowski tak odniósł się do weryfikacji i ewentualnego powrotu do służby funkcjonariuszy wówczas negatywnie zweryfikowanych: „Byłoby to całkowicie bezprawne. Natomiast na pewno zgłoszą się ludzie, których nie przyjęliśmy, mimo pozytywnej weryfikacji. Uważałem, że wolno mi było wówczas powiedzieć, kogo chcę przyjąć, a kogo nie”. Na łamach tygodnika „Przekrój” możemy przeczytać taką wypowiedz byłego pracownika SB: „W resorcie nigdy nie było poczucia zagrożenia, nawet wtedy, gdy kończyły się rozmowy Okrągłego Stołu. Mieliśmy łagodnie przejść z jednej rzeczywistości do drugiej. Nawet ludzie z opozycji nas uspokajali. Kiszczak był naszą gwarancją. O nim mówiło się, że będzie w drugiej rzeczywistości prezydentem, a jeśli nie, to na pewno premierem. Widać było, że to on rozdaje karty. (…)Dlatego było duże zdziwienie, gdy Kozłowski zaczął przejmować resort. Wtedy pierwszy raz padło to złowieszcze słowo: weryfikacja. Kierownictwo tonowało te niepokojące informacje, ale jednocześnie sugerowano tym, którzy mieli coś na sumieniu, by się oddelegowali ze służby. Byli to najczęściej koledzy ze stażem jeszcze z UB. Nikt nie przypuszczał, że pójdzie to tak daleko”. Zybertowicz stwierdza, że w momencie upadku komunizmu wielu oficerów służb bezpieczeństwa przyjęło zasadę „ratuj się, kto może”. Znaczna część pracowników podjęła współpracę z zagranicznymi mocodawcami, inni skierowali materiały operacyjne na tak zwany rynek wtórny dostępny dla innych specsłużb. Podobnie rzecz się miała w RFN, który przejął NDR wraz z inwentarzem STASI. Jak pisze „Wprost” koordynator zachodnioniemieckich służb specjalnych Lutz Stavenhagen, poinformował, że z 4 tys. agentów NDR- oskiego wywiadu KGB przejęła 2 tys. „Wiele dokumentów zniknęło, nie sposób więc określić, kto pracował jedynie dla swojego kraju, kto miał podwójnych mocodawców”– zapewne sytuacja w Polsce nie odbiegała od tej w byłej NRD. Jak stwierdza szef sejmowej komisja ds. zbadania działalności MSW Jan Rokita: „Wiele dokumentów, które mogą służyć do szantażowania przeszło w prywatne ręce. No, bo co pooznacza, że do Widackiego (a wcześniej do Kozłowskiego) zgłaszają się byli esbecy i mówią, że w zamian z przyjęcie do resortu udostępnią na przykład listę konfidentów w bydgoskiem?”. Przeciwnicy z rozmów Okrągłego Stołu patrzą na to podobnie. Doradca Kiszczaka Krzysztof Dubiński tak to opisuje: „Rozwiązanie SB (…), procedura weryfikacyjna i tworzenie Urzędu Ochrony Państwa, otworzyło kilkutygodniowy okres całkowitej dezintegracji służb specjalnych. Na plan odległy zszedł interes państwa, rozpadły się wszelkie mechanizmy solidarności grupowej. W gmachu przy ul. Rakowieckiej nastąpiło całkowite rozprzężenie dyscypliny i poczucia obowiązku. Jedyna zasada, jaka wówczas obowiązywała, to zasada: ratuj się, kto może”. Procedurę weryfikacji zagraniczni komentatorzy oceniają różnie. Amy Knight uważa, że byli oficerowie komunistycznych służb trudno będzie się przestawić na nową rzeczywistość. Na ich niekorzyść przemawia fakt, że Rosjanie znają ich bardo dobrze i mogą niektórych kusić pieniędzmi. Z drugiej strony, co Knight zalicza do pozytywów, jest to jasna sytuacja, w której wiadomo, kto może stanowić ewentualne zagrożenie zarówno dla krajowych jak i zagranicznych służb kontrwywiadowczych. Jest to zdaniem autorki lepsza sytuacja niż nieznani i lepiej zakamuflowani szpiedzy, którzy często występują jako biznesmeni. W tym samym dniu, kiedy Tadeusz Mazowiecki został wybrany na premiera, minister SW Kiszczak wydał zarządzenie nr 075/89, w którym dokonał reorganizacji w podległych mu strukturach. I tak zlikwidował Departamenty III, IV, V, i VI jak również Główny Inspektorat Ochrony Przemysłu i Biuro Studiów przy ministrze SW. Wcześniej Kiszczak zlikwidował Biuro „W” zajmujące się kontrola korespondencji. Oczywiście zmiany te nie wpłynęły na likwidacje etatów i zwolnieniu oficerów z SB. Zostali oni bowiem przesunięcie do innych Departamentów. Cała ta reorganizacja jest wątpliwa pod względem prawnym. Zgodnie ze sławną ustawą o urzędzie ministra spraw wewnętrznych z 83 roku to Rada Ministrów określa strukturę ministerstwa. Wprawdzie Kiszczak powołał się na uchwałę RM z 22 sierpnia, a więc na dwa dni przed powołaniem Mazowieckiego, w której RM upoważniła ministra SW do podjęcia reorganizacji w resorcie. Z nowa władzą dawni oficerowie SB zajmujący się inwigilacją Kościoła i opozycji wchodzili jako fachowcy zajmujący się kontrwywiadem. Ciekawy i znamienny przykład takiej fachowości podaje B. Wildstein w swojej książce „Długi cień PRL-u”. Działaczka opozycyjna Ewa Kulik opublikowała list otwarty w „Gazecie Wyborczej”, w którym oskarża pułkownika UOP Dębca o to, że w 1986 roku jako major SB nie pozwolił jej uczestniczyć w pogrzebie zmarłego tragicznie brata. Major Dębiec poinformował zatrzymaną Kulik, że brat zginął z jego rozkazu i to samo może spotkać jej matkę w razie odmowy współpracy z SB. W 1999 roku opublikowana tajny materiał rzeszowskiej SB pochodzące w czerwca ‘89, a więc w trakcie trwanie obrad Okrągłego Stołu. Dokument ten zawierał listę osób przewidzianych do internowania w razie wprowadzenia stanu wojennego. Minister ON Siwicki rozwiązał Wojskowe Służby Wewnętrzne 18 kwietnia 1990 roku. Na jej bazie powstała Żandarmeria Wojskowa, resztę zaś podporządkowano II Zarządowi Sztabu Generalnego WP. Pierwsza parlamentarna komisja badającą działalność WSW powstała dopiero na jesieni ‘90 roku. Nieznane są bliżej efekty jej pracy. Ostatecznie związany z Wałęsą minister ON Kołodziejczyk rozwiązał II Zarząd i 22 sierpnia 1991 powołał Wojskowe Służby Informacyjne. Zmiana ta, poza nazwą, w niewielkim stopniu wpłynęła na pracę i działalność wojskowych służb.
Wspomniana wyżej komisja sejmowa tzw. Komisja Okrzesika, która odbyła 4 spotkania wykryła szereg nieprawidłowości w działaniach służb specjalnych. Miedzy innymi ustaliła, że jeszcze w styczniu 1990 roku, a więc w czasie, gdy rządu Mazowieckiego urzędował, przy Wojskowej Służbie Wewnętrznej funkcjonował oficjalny rezydent KGB. Bez żadnych przeszkód mógł on kontaktować się z każdym oficerem zatrudnionym w MSW. Zważywszy na trudną sytuacje polityczną oraz niejasną sytuacje w resorcie liczba osób, które zdecydowały się na podjecie z nim szerszej współpracy mogła być wysoka. Komisja miała również inne zastrzeżenia, dlatego też zwróciła się do NIK o dokonanie kontroli w WSW w obszarach:
- sposobu prowadzenia dokumentacji finansowej przez kontrolowanego
- sposobu korzystania z usług zakładów wojskowych przez oficerów WSW
- zasad, według jakich dokonano, rozdzielania asygnat samochodowych
- powiązania z przedsiębiorstwami polonijnymi, które mogły według komisji, brać udział w wyprowadzeniu części dochodów WSW poza granice Polski
- sposobu, w jaki korzystano ze środków pieniężnych pochodzących z działalności operacyjnej
- nieprawidłowości w dysponowaniu funduszem operacyjnym oraz mieszkaniami operacyjnymi.
Zdaniem publicysty „Wprost”: „Zachodni eksperci twierdzą jednak, iż po rozpadzie dawnego obozu socjalistycznego znaczna cześć dokumentów archiwalnych organów bezpieczeństwa z niedawnych „demoludów” przewieziona została do „centrali” w Moskwie…”. Oddaję teraz głos pierwszemu szefowi UOP: „Wytypowaliśmy te struktury PRL-owskiego MSW, które były rzeczywiście szkodliwe, bo zajmowały się walką z polską inteligencją, z Kościołem, z „Solidarnością” czy z polskimi chłopami. Te zlikwidowaliśmy, bo ich „usługi” były nie tylko moralnie złe, ale i niepotrzebne demokratycznemu państwu. Uznaliśmy natomiast, że III RP potrzebny jest nadal wywiad i kontrwywiad – w tych pionach zarządziliśmy więc weryfikację pracowników. Tu użyliśmy dwóch kryteriów. Pierwszym był wiek.( …)Kryterium drugim – stosowanym już podczas weryfikacji- był przebieg służby. W służbach specjalnych RP nie miało być miejsca dla przestępców bądź ludzi szczególnie gorliwie zwalczających opozycję demokratyczną za PRL. W efekcie 10 tys. funkcjonariuszy SB w ogóle nie próbowało stanąć do weryfikacji – bo albo byli za starzy, albo pracowali w departamentach, które miały niedobrą przeszłość. Weryfikacja dotyczyła więc w praktyce jedynie oficerów wywiadu i kontrwywiadu PRL bądź służb pomocniczych. Było jednak jasne, że poza przeglądem kadr trzeba będzie przeprofilować kierunki pracy tych służb. Dotyczyło to zwłaszcza wywiadu, który w PRL operował wyłącznie na kierunku zachodnim. Teraz należało zadbać też o informacje na kierunku wschodnim, bo ten obszar stał się dla Polski najbardziej interesujący. Tymczasem nie mieliśmy tam żadnych aktywów i doświadczeń. Ale i odnośnie kierunku zachodniego było sporo do zrobienia. Wprawdzie wywiad PRL miał tam struktury i sporo sukcesów, ale jego działalność- a co za tym idzie metody- miała charakter agresywny i wrogi wobec krajów zachodnich. Nie ma się co dziwić, że nawet po 1989 r. były one nieufne wobec Polski. Przyglądały się naszym reformom, ale wciąż czuć było dystans. A my chcieliśmy, by uznały nas wreszcie za sojuszników. Przełomem okazała się operacja iracka. Do niej Stany Zjednoczone uważały, że Polska wprawdzie wyszła już z orbity radzieckiej, ale nie znaczyło to, że jest wiarygodnym sojusznikiem.(…) Z kolei w przypadku kontrwywiadu pojawiła się wątpliwość, czy funkcjonariusze, którzy dotąd współpracowali, a często pośrednio podlegali, służbom radzieckim, będą w stanie teraz chronić Polskę przed służbami ZSRR, a później Rosji. (…) Ważne pytanie dotyczyło podporządkowania służb specjalnych. Nie sposób było oddać ich prezydentowi, którym był wówczas gen. Jaruzelski. Z innych względów nie wydawało się korzystne przekazanie ich pod zwierzchnictwo premiera: Tadeusz Mazowiecki miał ma głowie wielką reformę całego państwa, a na dodatek przejęcie przez niego zwierzchnictwa nad służbami specjalnymi oznaczało, że w razie wpadki pierwszy demokratyczny premier III RP ponosiłby za to bezpośrednią odpowiedzialność. Choć więc dostrzegaliśmy z Mazowieckim absurdalność dotychczasowych rozwiązań- zwłaszcza ulokowania wywiadu w strukturze ministerstwa spraw wewnętrznych – wspólnie uznaliśmy, że UOP należy pozostawić w gestii MSW. Dzięki temu gdyby, na przykład, naszym ludziom powinęła się noga w Iraku, premier mógłby stwierdzić: to Kozłowski jako minister i Milczanowski jako szef UOP przekroczyli swoje uprawnienia, i nas zdymisjonować. Rząd pozostałby czysty.(…) Przez 12 lat historii nie uchronił się przed presją prezydenta, premierów, niektórych ministrów spraw wewnętrznych, a później koordynatorów ds. służb specjalnych. Jest to największa porażka służb specjalnych III RP”. Przykład Czech jest całkiem odmienny w stosunku do sytuacji w Polsce. Oto, bowiem już w 1991, a więc gdy jeszcze istniała Czechosłowacja przyjęto ustawę lustracyjną. Zaświadczeniem o braku współpracy z organami bezpieczeństwa komunistycznego państwa musieli wykazać się nie tylko osoby pragnące objąć ważne funkcje w administracji publicznej, ale również w sądownictwie i mediach publicznych. Od 1996 roku każdy obywatel może zajrzeć do teczki. A od 2002 roku listy zawierające nazwiska tajnych współpracowników zostały udostępnione w Internecie. Według szacunków z 1991 roku w CSRF współpracownikiem StB (Służby Bezpieczeństwa) był co siedemdziesiąty obywatel. Reformę kontrwywiadu przeprowadzono w Czechach w zupełnie inny sposób niż u nas. Służby te zostały wydzielone z ministerstwa spraw wewnętrznych i zbudowane od zera. Jak twierdzą ludzie, którzy przeprowadzili tą reformę, była ona konieczna, bo w demokratycznym państwie tego typu służby są konieczne. Jednak budowanie ich w oparciu o nawyki komunistycznych służb było niebezpieczne. Nowa Informacyjna Służba Bezpieczeństwa w zasadzie nie uczestniczyła w bieżącej polityce i nie ma mocnych poszlak na powiązanie jej ze światem przestępczym. Odwrotnie niż w Polsce, gdzie nie ma afery, w której nie przewijałby się wątek służb specjalnych. Jeden z polskich posłów tak opisał sytuacje w Czechach: „Czesi powołali jednak od zera służby tajne. Rzeczpospolita by się nie rozpadła. Nie wiem, czy na spodniach da się piata łatę przyszyć. A myśmy tak zrobili. Łata na łacie. Trzeba było raczej kupić nowe portki”. Z poglądem, iż w Czechach dobrze przeprowadzono rozliczenie z komunistycznym aparatem służb specjalnych nie zgada się Robert Walenciak, dziennikarz piszący w bardzo lewicowym „Przeglądzie”. Podaje on przykłady w krajach Europy środkowej, gdzie służby specjalne: „Na Słowacji porwały syna prezydenta, w Czechach podsłuchiwały polityków i podrzucały teczki z nazwiskami tajnych współpracowników, na Węgrzech również mieliśmy aferę teczkową. Co ciekawe, afery te miały miejsce niezależnie od tego, czy w służbach zastosowano „opcję zerową”, tzn. – tak jak w Czechach – rozwiązano starą StB i w jej miejsce powołano nową służbę z zupełnie nowymi ludźmi czy też postawiono na „starych” funkcjonariuszy”. Nie będzie odkrywcze stwierdzenie, że wywiad rosyjski próbował, i nadal próbuje, wpływać na bieg wydarzeń, dlatego poświęcę mu trochę więcej uwagi w tym komentarzu. Bardzo ciekawy jest, moim zadaniem przykład pokazujący rolę rosyjskich służb, jeśli spojrzymy na wydarzenia na Kaukazie. Jak twierdzi Amy Knight Służba Wywiadu Zagranicznego próbowała zdyskredytować Zwiada Gamsahurdię, pierwszego prezydenta niepodległej Gruzji. W wyniku działań przeciw niemu Gamsahurdia musiał uciekać z Tbilisi, a jego następcą został ostatni radziecki minister sprawa zagranicznych – Eduard Szewardnadze, bliski przyjaciel szefa SWZ Primakowa. Sprawa oczywiście nie jest taka łatwa jak to wygląd wyżej, bowiem inny przyjaciel Primakowa- Igor Giorgadze, jako szef gruzińskiej służby bezpieczeństwa w 1995 roku wystąpił przeciw Szewardnadze. Dodatkowo sprawę komplikuję udział najbardziej poszukiwanego przez Rosjan człowieka – Szamila Basajewa. To właśnie Basajew w 1992 zorganizował zbrojny wypad do Abchazji walcząc przeciw wojskom Szewardnadze. Jego akcja spowodowała, że prezydent Szewardnadze musiał zwrócić się do Moskwy o pomoc. To oczywiście zapoczątkowało wojnę i długotrwały konflikt w Abchazji. Następnie Gamsahurdia znalazł schronienie w Groznym. Przekształcenia rosyjskich służb specjalnych na początku lat 90 – tych były procesem skomplikowanym i obarczonym wewnętrznymi walkami między obozem prezydenckim i rządowym. Szczegóły likwidacji KGB i powstania na jej miejscu licznych agencji wywiadowczych, które de facto zatrudniały więcej funkcjonariuszy niż aparat wywiadowczy w czasach zimnej wojny, opisuje Andrzej Grajewski w książce „Tarcza i Miecz. Rosyjskie służby specjalne 1991-1998” oraz Amy Knight w „Szpiedzy bez maski. Spadkobiercy KGB”. Zwrócę uwagę tylko na jeden przykład przekształceń w rosyjskich służbach. Na mocy prezydenckiego dekretu z 3 kwietnia 1995 roku rosyjska służba FAPSI, powstała w wyniku reorganizacji KGB, zajmująca się miedzy innymi wywiadem elektronicznym uzyskała monopol na kontrolę elektronicznych środków baz danych. FAPSI był jednocześnie największym udziałowcem komercyjnego „Rostelkomu”, największego operator systemu telekomunikacyjnych. Rosyjski aparat wywiadowczy korzystał nie tylko z zaplecza dyplomatycznego. W 1992 roku ukazał się artykuł w „Moskowskich Nowostiach”, w którym autor przyznał, iż według jego rozeznania, co najmniej 1/3 zagranicznych korespondentów agencji informacyjnej TASS, to agencji służb specjalnych. Uważał on, że jest niemal stuprocentowa pewność, gdy spośród dwóch korespondentów w jednym kraju, jeden na pewno jest agentem. Sam przez 17 lat pracował w wywiadzie. Podobnie jak z polskim WSI ma się sytuacja z rosyjskim GRU. Grajewski pisze wprost, że rosyjskie wojskowe służby specjalne nie zostały wcale zmienione. Nie zaglądała do nich żadna komisja parlamentarna, nie doszło do żadnych zmian kadrowych. Nawet prasa rosyjska chętnie opisująca afery związane z byłymi oficerami służ cywilnych ogranicza się w pisaniu na temat GRU. Nie wdając się w szczegóły organizacyjne, zaprezentowane w wyżej wymienionych pozycjach książkowych, pragnę przytoczyć opinię jednego z najbardziej znanych opozycjonistów rosyjskich Władimira Bukowskiego na temat reformy KGB: „Bądźmy poważni. To są prawie ci sami ludzie. Oczywiście, starsi poszli już na emerytury, ale tradycja pozostała. Co uczynił Bakatin, to podzielił tę monstrualną instytucję na kilka części, mianowicie służby informacyjne zmieniono w FAPSI, ochrona granic została powierzona oddzielnej organizacji. To był duży błąd. Z każdej oddzielnej części narodziło się nowe KGB, jak u tego smoka z bajki, z każdej głowy wyrósł nowy smok. Bakatin myślał, że to osłabi siłę KGB. Tak się nie stało. Wywiad sam się oddzielił w 1991 roku, nie chcąc tracić reputacji, jaką wyrobił sobie pod starą nazwą. SWZ schowała się natychmiast za plecy prezydenta. Nigdy, żadna, nawet najmniejsza reforma, nie została tam przeprowadzona, nikt nie tknął tego palcem. W ten sposób służby unikały każdej reformy. W latach 1992-1993, kiedy prestiż służb specjalnych w Rosji był bardzo niski, wielu oficerów zaczęło się specjalnie wycofywać do nowych struktur ekonomicznych, zachowując jednak dawne kontakty”. Według Bukowskiego Moskwa na pewno nie opracowała planu tylko na jeden kraj, gdyż kraje socjalistyczne były ze sobą ściśle związane: „Ów zamysł zmiany statusu Europy Wschodniej mógł zostać zrealizowany jedynie całościowo”. Kluczową rolę w tym planie odgrywały Niemcy, podobnie jak za czasów Stalina. Według niego aż do października 1990 roku Moskwa wierzyła, że uda jej się utrzymać imperium, dopiero po tym czasie zaczęli wywodzić do ZSRR materiały i ludzi związanych z aparatem bezpieczeństwa, jak np ,szef wywiadu STATI, Markus Wolf. Bukowski jest daleki od stwierdzenia, że plan był pomyślany przez jednego człowieka, jak sam mówi: „to była praca zbiorowa. Kształtowanie tej koncepcji rozpoczęło się jeszcze za Breżniewa. (…) Osoba szczególnie znaczącą, będąca prawdopodobnie jednym z głównych mózgów całej operacji, był Andropow”. Według niego głównymi kulisowymi aktorami było KBG oraz Departament Międzynarodowy Komitetu Centralnego. W wywiadzie dla „Wprost” szef KGB Władimir Kriuczkow przyznał nawet, że „z działalności Dzierżyńskiego wyciągnęliśmy przede wszystkim pozytywne wnioski. Szczycimy się, że jesteśmy jego kontynuatorami jego dzieła”. W maju 1994, jak podaje Andrzej Grajewski, odbyła się konferencja zatytułowana „KGB: wczoraj, dzisiaj, jutro” podczas której wystąpił przedstawiciel prezydent Aleksiej Surkow. Poinformował on uczestników, że w lecie 1991, a więc przed puczem, kierownictwo KPZR podjęło działania mające na celu stworzenie niezależnych od państwa struktur gospodarczych. O wszystkim był informowany Gorbaczow i to on zadecydował, iż zadanie to zostanie wykonane między innymi przez KGB. Szef KGB Kriuczkow, późniejszy współorganizator puczu, jeszcze lipcu 1991 podpisał rozkaz umożliwiający finansowanie KPZR spoza budżetu. O transferze pieniędzy prowadzonym przez KGB ciekawie pisze Robert Friedman powołując się na źródła w wywiadzie amerykańskim. Uważa on, że w czasach rozpadu ZSRR KGB przeprowadziło operację polegającą na zakładaniu firm, ich liczbę szacuję się na ok. 2 tys., które przesłały za granicę 600 mld. $ w ciągu 11 lat. Aby tak gigantyczną operację można było przeprowadzić KGB musiało zwrócić się o pomoc do niewielkich grup przestępczych. Było to o tyle łatwe, że wcześniej duża liczba pracowników organów bezpieczeństwa przeszła do grup podziemnych. Sprawa ogromnych pieniędzy i powiązań rosyjskich służb specjalnych ze światem przestępczym stała się tematem konferencji zorganizowanej przez szefa UOP Czempińskiego w Magdalence. Na odcinku polskim wygląda to tak, że „przyjeżdża ich do Polski bardzo dużo. Założyli u nas ok. 800 spółek, w części będących „pralniami”. Rosjanie obracają ogromnymi pieniędzmi. Interesują nas m. in. przeprowadzane przez nich operacje bankowe. Badamy działalność mafii rosyjskiej w Polsce i polsko – rosyjskich grup przestępczych w Rosji zajmujących się narkotykami, przemytem broni i materiałów rozszczepialnych”. W lipcu 1994 roku minister Milczanowski mówił o przenikaniu wschodnich grup przestępczych do Polski. „Przybysze ci korzystają więc nie tylko z zaplecza w kraju pochodzenia, ale dzięki związkom z naszymi przestępcami uzyskali dobre rozeznanie, kontakty, wszelką pomoc prawną, techniczną w zbyciu łupów, możliwości zorganizowania ucieczek poza granice Polski”. Z tego powodu rok wcześniej w polskiej policji powstała specjalna grupa zajmująca się przestępcami pochodzącymi zza wschodniej granicy. Wówczas policja zajmował się ok. 50 zorganizowanymi grupami przestępczymi z tego 10 posiadał w swoich szeregach cudzoziemców. Andrzej Grajewski w swojej książce przytacza artykuł, jaki ukazał się w prasie rosyjskiej napisany przez Konstantina Borowoja. Tekst zatytułowany „Od Kozyriewa do Primakowa- droga wstecz”, w którym autor twierdzi, że o wyborze szefa Służby Wywiadu Zagranicznego Primakowa na szefa MSZ miało zadecydować jego zapewnienia dane Jelcynowi, iż wywiad rosyjski posiada wpływ na Kwaśniewskiego, zatem stanowi to podstawę do zmiany polskiego stanowiska w sprawie integracji z NATO. Andrzej Grajewski podaje, że w latach 1992 – 1995 ok. 30 tys. Rosjan stało się właścicielami mieszkań, rezydencji, zamków na całym świecie. Dane te podało rosyjskie MSW, a eksperci pochodzący z Europy przypuszczają, że znaczna część nabywców ma powiązania z rosyjskim wywiadem, co byłoby konsekwencją rozkazu szefa KGB Kriuczkowa dotyczącego transferu środków pieniężnych KPZR za granice.W Rosji pod koniec lat 90- tych, jak informował ówczesny szef MSW, ok. 270 dużych grup przestępczych miało swoje powiązania z zagranicznymi grupami. Stwierdzenie, że tego typu grupy są „wyhodowane” z znacznej części przez służby specjalne nie będzie odbiegało od prawdy. Marek Biernacki, były minister spraw wewnętrznych, w swojej książce opisuje pracę wywiadu gospodarczego. Według jego opinii operujące na zachodzie rosyjskojęzyczne grupy, często mafijne, mają swoje korzenie w latach 80-tych, kiedy to prezydent Reagan wprowadził embargo na dostawy sprzętu dla ZSRR. Takie działanie wymusiło na ZSRR specjalistyczną penetrację rynków zachodnich w poszukiwaniu technologicznych informacji. Oznacza to również, że specjaliści doskonale poruszają się na międzynarodowych rynkach gospodarczych. Jak twierdzi Jadwiga Staniszkis „władze komunistyczne uświadomiły sobie, „że warunkiem kontrolowania procesów realnych jest istnienie sfery niezależnej od rządzących-zewnętrznego, obiektywnego miernika sensu ich działania”. Według niej „elity komunistyczne dokonały reinterpretacji pojęcia „kontrola” i jej standardów, aby zwiększyć, a nie zmniejszyć swoje możliwości w tej materii. Innymi słowy zrezygnowano z totalnej władzy (…) dla uzyskania realnej władzy”. Według Staniszkis odejście od systemu komunistycznego zaczęło się w połowie lat 80 – tych poprzez tworzenie spółek nomenklaturowych”. Co więcej, wydaje się że służby te wiedziały bardzo wiele o zapaści systemu i nieuchronności jego końca. Idąc dalej można pokazać, jak przygotowywano się do nowej sytuacji, zastępując nomenklaturę ludźmi ze służb”. Józef Darski podsumowują przekształcenia i dochodzenie do demokracji w krajach środkowoeuropejskich stwierdza: „reasumując: chociaż zmiana ustroju daleko wykroczyła poza planowany pierwotnie scenariusz – na skutek dynamiki własnej zapoczątkowanych procesów, lokalnej specyfiki układu sił i walk między nomenklaturowymi klanami – część nomenklatury udało się zachować wszędzie dominująca rolę, agentura zyskała uprzywilejowaną pozycję, natomiast grupy antykomunistyczne zostały w większości wypadków zmarginalizowanie i przynajmniej czasowo wyeliminowane z liczącego się życia politycznego”. Publicysta „Tygodnika Solidarność” w 1991 oceniając pierwszy niekomunistyczny rząd dodaje: „gdybym chciał w jednym zdaniu ocenić politykę rządu Tadeusza Mazowieckiego – upraszczając jednostronnie – a być może i niesprawiedliwie, brzmiałoby ono: dał wolność tam gdzie ex – czerwoni są silni, ograniczył wolność tam, gdzie ludzie z ex – komunistycznym układem mogli wygrać”.
martinoff
Wieża poza Raportem – Anita Gargas MAK poświęcił cały rozdział na ocenę stanu psychoemocjonalnego kpt. Arkadiusza Protasiuka, w szczególności na dowiedzenie przewagi konformizmu nad innymi cechami jego charakteru, ale nie zainteresował się, jakie rozkazy na temat sprowadzania polskiego samolotu otrzymał dowódca lotniska płk Krasnokucki od przełożonych z moskiewskiej centrali. Brak jakiejkolwiek analizy postępowania kontrolerów lotu i innych osób obecnych w wieży kontroli lotów jest wystarczającym powodem, by raport MAK uznać za propagandowego śmiecia. Autorzy analizy zupełnie pominęli fakt, że obsługa lotniska w Smoleńsku konsultowała się z wojskowymi z centrali koordynacji lotów w Moskwie – łączyła się poprzez specjalną linię sił powietrznych Rosji, burzliwie dyskutując, czy zabraniać lądowania polskiego rządowego samolotu. Polecenie, by dać zgodę, wydała Moskwa. Tymczasem MAK dysponuje magnetofonowymi nagraniami rozmów z wieży. Ich kopie trafiły do komisji Jerzego Millera, która nie zrobiła z nich żadnego użytku. Nagrania potwierdzają to, co od paru miesięcy podaje „Gazeta Polska”, opierając się na pierwszych, składanych zaraz po tragedii zeznaniach kontrolerów lotu oraz innych świadków.
Kontroler bez badań i bez doświadczenia Dzięki nagraniom wiadomo ponad wszelką wątpliwość, że w wieży kontroli lotów przebywały osoby postronne, które co chwilę wchodziły i wychodziły z pomieszczenia. Poza kierownikiem lotów ppłk. Pawłem Pliusninem oraz jego pomocnikiem mjr. Wiktorem Ryżenką od rana w wieży siedział płk Nikołaj Krasnokucki, choć – jak powiedział prokuratorom Pliusnin – „tego dnia nie wykonywał on jakichś specjalnych obowiązków”. Krasnokucki to zastępca dowódcy jednostki wojskowej w Twerze, dawny szef smoleńskiego pułku lotnictwa. Poza Krasnokuckim w wieży przebywał także m.in. mjr W. Łobancew, pomocnik kierownika lotów. Raport MAK przeczy zeznaniom kontrolerów lotu w sprawie badań lekarskich dopuszczających ich do służby. Ryżenko zeznał, że takich badań nie przeszedł, bo punkt medyczny był zamknięty. W raporcie MAK podano, że zaliczył je pomyślnie o godz. 6:50. Ponadto raport pomija brak doświadczenia Ryżenki w pełnieniu funkcji. Na stanowisku kontroli lotniska w Smoleńsku Ryżenko po raz pierwszy pracował trzy dni przed katastrofą, to znaczy 7 kwietnia 2010 r.
Rozmówca z Moskwy, Krasnokucki i tajemniczy Oleg 10 kwietnia 2010 r. w wieży panowała nerwowa atmosfera. Na lotnisku pojawiła się gęstniejąca mgła. Ponieważ wojskowy punkt meteorologiczny, wbrew regulaminowi, oddalony był od dyspozytorni o 25 minut drogi, pracownik punktu nie mógł przekazywać raportów pisemnie, tak jak nakazują przepisy. Około 20–30 minut przed planowanym lądowaniem Tu-154 Pliusnin nawiązał kontakt z dyżurnym „Logiki” w Moskwie („Logika” to hasło wywoławcze sztabu kierowania lotnictwem wojskowo-transportowym Sił Powietrznych Rosji), prosząc, by odesłać polski samolot rządowy na lotnisko zapasowe. Jak ujawniliśmy w listopadzie w „GP”, Igor Pustowiar, poborowy szeregowiec, powiedział prokuratorom, że to wtedy „po wewnętrznym kanale łączności usłyszał, iż dyspozytor lotów postanowił, w związku z bardzo złą widocznością, nie zezwolić polskiemu samolotowi na lądowanie na lotnisku Siewiernyj. Po blisko 30 minutach warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej”. Siergiej Syrow, inny szeregowiec, złożył podobne zeznania: „Przez radionamiernik słyszeliśmy rozmowy kontrolera lotów z innymi jakimiś oficerami jednostki prowadzone na kanale łączności wewnętrznej, to znaczy rozmów kontrolera z pilotem TU-154 nie słyszeliśmy. Powiadamiał kogoś o tym, iż kategorycznie zabrania lądowania samolotu Tu-154 na lotnisku Siewiernyj z powodu złej widoczności”. Raport MAK zupełnie nie zauważa faktu, że w wieży kontroli lotów doszło wtedy do awantury między Pliusninem a Ryżenką i Krasnokuckim, którzy chcieli, by Pliusnin wykonał polecenie z Moskwy. Krasnokucki uciął dalsze próby Pliusnina, by odesłać tupolewa na zapasowe lotnisko, wydając mu polecenie: „Doprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów i koniec rozmowy”. Było to jaskrawe naruszenie wszelkich przepisów, bo Krasnokucki, choć był przełożonym Pliusnina, nie miał prawa wydawać mu poleceń. Co więcej, Krasnokuckij włączał się w korespondencję radiową pomiędzy stanowiskiem kierowania lotów a załogą rządowego tupolewa, a także meldował Olegowi Nikołajewiczowi przebieg lotu. Kim jest tajemniczy Oleg, nie wiadomo, bo MAK zignorował wielokrotne pytania strony polskiej w tej sprawie. Już z ujawnionych w czerwcu stenogramów czarnych skrzynek wiemy, że rosyjscy kontrolerzy z wieży w Smoleńsku niemal do końca informowali załogę Tu-154, iż polski samolot jest na właściwej ścieżce podejścia i na prawidłowym kursie.
„K…! Dawajcie straż tam…” Dopiero pół minuty po katastrofie płk Krasnokucki zawołał do pracowników: „Kur…!, dawajcie straż tam, gdzie… kur…!”. Po kolejnej minucie, jak wynika z nagrań, ktoś poinformował go: „Upadł po bliższej, z lewej strony drogi”. Mimo że Rosjanie z wieży kontroli lotów mieli pewność, że polski samolot „upadł”, nie ogłosili natychmiast alarmu dla jednostek ratowniczych z lotniska. W raporcie brak jest oceny wpływu, jaki Krasnokucki miał na podejmowanie decyzji przez kontrolerów lotu. Testów psychologicznych na tę okoliczność MAK nie przeprowadził. Członkowie załogi jaka zeznali potem, że zaraz po tragedii widzieli roztrzęsionego, czerwonego na twarzy mężczyznę wybiegającego z wieży kontroli lotów. Zaraz wzięli go w ustronne miejsce funkcjonariusze służb specjalnych. Jak nazywał się ten mężczyzna, nie wiadomo, przypuszczalnie był to właśnie Pliusnin.
Kto zniszczył taśmy wideo Magnetofonowe nagrania rozmów w wieży to fragment tzw. naziemnych środków obiektywnej kontroli. Wśród nich powinny być także nagrania z kamery wideo, dzięki którym można odtwarzać wskazania urządzeń oraz prawidłowość ich odczytu i przekazywania danych załodze. Pliusnin sprawdzał rano, czy magnetowid pracuje. Taśmy z wieży zostały przekazane natychmiast po katastrofie Federalnej Służbie Bezpieczeństwa (FSB). Jak teraz twierdzi MAK, wideo nie działało „z powodu skręcenia (zwarcia) przewodów pomiędzy kamerą a magnetowidem”. Nie przeszkadzało to autorom raportu MAK podawać położenia znacznika samolotu na jednym ze wskaźników (choć bez taśmy nie mógł być odczytany) i według tego oceniać załogę Jaka-40, która rzekomo zignorowała wydaną na podstawie tego wskaźnika komendę. Lotniczą ocenę działania załogi przeprowadziło czterech sowieckich pilotów (w tym jeden z tytułem zasłużonego pilota ZSRR) oraz naukowiec, wskazani przez MAK. Ich analiza nie obejmowała rozmów pomiędzy pracownikami wieży kontroli lotów i ich dowódcą oraz rozmów wieży z Moskwą. Ale wystarczyła, by wydać jednostronny werdykt, że wyłączną winę za katastrofę ponosi polska załoga Tu-154. W innej części raportu kolejni eksperci zanalizowali działania grupy kierowania lotami z lotniska Siewiernyj. Podobnie jak w poprzedniej MAK zignorował stronę polską, opierając się na specjalistach z dawnego ZSRR. Eksperci MAK ocenili, że praca środków radiotechnicznych i wyposażenia świetlnego „nie miały wpływu na przyczynę zdarzenia lotniczego”, choć wiadomo, że zarówno oświetlenie naprowadzające na pas startów i lądowań, jak i radiolatarnia były zarośnięte drzewami i krzakami, powodując rozmaite zakłócenia sygnałów. Za to różnice wykryte w zobrazowaniu ścieżki zniżania na wskaźniku stacji radiolokacyjnej na stanowisku pracy kierownika strefy lądowania określono jako „niedociągnięcia, które nie wpłynęły na rezultat końcowy lotu”. Anita Gargas
Unia walutowa na rozdrożu – Tomasz Gabiś Bankructwo grożące Grecji, Irlandii i innym krajom strefy euro wywołuje w Niemczech ożywione dyskusje na temat przyszłości unii monetarnej i całej Unii Europejskiej. Na łamach gazet i na największych portalach internetowych, w radiu i telewizji bez żadnych tabu debatuje się, czy wspólna waluta przetrwa, czy powrót do marki byłby korzystniejszy, jakie byłyby koszty takiej operacji itp. Nagle nic nie jest już oczywiste, wszystko trzeba na nowo uzasadniać, na nowo przekonywać do rzeczy, zdawałoby się, dawno już rozstrzygniętych. Na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Lisa Nienhaus napisała, że trzeba pomyśleć to, co wydawało się nie do pomyślenia: powrót do marki niemieckiej. Twierdzi ona, że za marką tęsknią nie tylko nostalgicy, ale na zimno kalkujący menedżerowie i przedsiębiorcy. Cytuje ekonomistów przewidujących, że w niezbyt odległej przyszłości niektóre kraje opuszczą unię walutową. Nikolas Busse, korespondent „Frankfurter Allgemeine Zeitung” w Brukseli, zastanawia się, co by było, gdyby strefa euro się rozpadła. Nie ulega wątpliwości, że przyszłość integracji europejskiej stanęłaby pod znakiem zapytania, gdyby stopił się rdzeń aktualnego projektu zjednoczeniowego, czyli euro. Busse przewiduje, że nastąpiłby wówczas nawrót protekcjonizmu, powstałyby bloki gospodarcze, ujawniłyby się stare rywalizacje o strefy wpływów i dominację – wcześniej rozmyte i zneutralizowane częściowo w unijnych gremiach i instytucjach. Upadek wspólnej waluty byłby niesłychanie kosztowny, ale równie kosztowne stać się może jej dalsze podtrzymywanie. Dziś, pisze Busse, rozstrzyga się los Unii Europejskiej. Inny publicysta „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Rainer Hank uważa, że państwa strefy euro weszły na śliską, wiodącą w dół, drogę. Jeśli euro upadnie, jądro idei europejskiej ulegnie zniszczeniu. Nie jest powiedziane, uważa Hank, czy uporządkowana renacjonalizacja walut byłaby droższą alternatywą niż to, co nadchodzi.
Jan Dams z „Die Welt“ konstatuje, że zaufanie do euro słabnie, a w Niemczech narasta eurosceptycyzm. Angela Merkel boi się; można to zrozumieć, gdyż chwieje się euro – waluta, którą wielu polityków uważa za spoiwo europejskiej jedności. Jeśli upadnie, zakupione za oszczędności Niemców przez niemieckie banki, fundusze, firmy ubezpieczeniowe obligacje irlandzkie, hiszpańskie, portugalskie etc. w mgnieniu oka stracą na wartości, a to boleśnie uderzy w miliony niemieckich drobnych ciułaczy. Trzeba zatem podtrzymywać unię monetarną, której koszty będą stale rosły. Merkel znalazła się w pułapce, z której desperacko szuka wyjścia. W artykule wstępnym z 13 grudnia 2010 roku „Financial Times Deutschland” podaje swoją receptę na uratowanie wspólnej waluty. Kraje strefy euro – stwierdza „FTD” – dryfują w różnych kierunkach, oddalają się od siebie jeśli chodzi o podatki, rynki pracy, wzrost gospodarczy, deficyty budżetowe, bilans handlowy. Na dłuższą metę wspólna przestrzeń walutowa tego nie przetrzyma. Nie tylko strefa euro, ale cała Unia Europejska stoi dziś przed decyzją, jaką drogę i jaki kierunek wybrać. Albo rządy dogadają się co do zasadniczej reformy, albo w najbliższych latach strefa euro się rozpadnie, co bardzo zaszkodzi gospodarce i wywoła napięcia pomiędzy europejskimi państwami. Dlatego konieczne jest przeprowadzenie „małej rewolucji europejskiej”. Musi powstać ścisła unia polityczna, która umożliwi koordynację gospodarek i finansów w strefie euro. Bruksela powinna sprawować nadzór nad deficytem budżetowym i długiem publicznym, nad zadłużeniem osób prywatnych i firm, nad bilansem handlowym. Po trzebna jest centralna instytucja koordynująca politykę gospodarczą krajów strefy euro i nakładająca sankcje na tych, którzy nie przestrzegają reguł i norm. Wspólne europejskie obligacje winny być instrumentem tworzenia wspólnego budżetu o znaczącej wielkości, tak aby projekt unii politycznej był wiarygodny. W przyszłości wszystkie kraje Unii Europejskiej będą musiały się zdecydować, czy chcą należeć do takiej pogłębionej unii. Rządy i parlamenty narodowe będą musiały oddać kompetencje Brukseli i nowym instytucjom centralnym. Zgoda na to nie przyjdzie łatwo Niemcom, ale w tym kryje się – uważa redakcja „FTD”– jedyna szansa na uratowanie wspólnej waluty. W uratowanie „starego” euro nie wierzy Hans-Olaf Henkel, wieloletni menedżer IBM w Niemczech, były prezes Związku Przemysłu Niemieckiego, wykładowca ekonomiki przedsiębiorstw na uniwersytecie w Mannheim. Właśnie opublikował on książkę Rettet unser Geld! Deutschland wird ausverkauft – Wie der Euro-Betrug unseren Wohlstand gefährdet (Ratujcie nasze pieniądze! Wyprzedaż Niemiec – Jak oszustwo z euro zagraża naszemu dobrobytowi). Co ciekawe, w imprezie promującej książkę wziął udział minister gospodarki Rainer Brüderle (FDP), który podzielił diagnozy, ale nie zasadnicze wnioski i propozycje autora. Zdaniem ministra, szerokiej dyskusji o problemach poruszonych w książce życzy sobie wielu Niemców. (…) Tomasz Gabiś
Co miałem zrobić – wysłać GROM, żeby opanował MAK? – wywiad z płk. E. Klichem Dlaczego Rosjanie ograniczali dostęp do dokumentów? Na pewno były duże opory ze strony rosyjskich wojskowych. Myślę, że jeśliby to zależało od Aleksieja Morozowa, szefa komisji technicznej MAK, dostalibyśmy więcej
Z płk. dr. Edmundem Klichem, przewodniczącym Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, akredytowanym przedstawicielem Polski przy MAK, rozmawia Piotr Falkowski Zacznijmy od początku. Jak dla Pana zaczęła się ta historia? Przecież lot był wojskowy, a Pan kieruje komisją cywilną. - Nie ode mnie to zależało, że zostałem zaangażowany w to wszystko. Nie powiedziałbym, że ja się sam zaangażowałem. Nawet gdybym sam wtedy nie przyjechał do Warszawy, to już mnie ścigał minister Cezary Grabarczyk. Może jakbym się spóźnił albo zachorował. Ale ja nie jestem człowiekiem, który ucieka od odpowiedzialności i od zadań.
A kto Panu zlecił to zadanie, Morozow? - On rzeczywiście zadzwonił pierwszy. Pokażę dlaczego. Każda komisja na świecie ma taką teczkę. Tu są telefony naszych odpowiedników w innych krajach. Proszę zobaczyć: Bahamy, Barbados… Jest napisane, z kim mam się kontaktować, jeżeli ich samolot się u nas rozbije. I taką teczkę ma Morozow z MAK. Tam przy haśle “Polska” jest nasz telefon alarmowy. Mam go przy sobie ja albo mój zastępca, więc Morozow zadzwonił i zawiadomił o katastrofie.
Ale w Smoleńsku rozpoczęła już prace komisja wojskowa? - Nie, ja byłem pierwszy. Przyleciałem pierwszym samolotem, na polecenie ministra Grabarczyka. Był ze mną Waldemar Targalski z komisji, którą kieruję. Próbowałem też ściągnąć Bogdana Fydrycha, który doleciał później. Lecieli z nami komendanci Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, szef Żandarmerii Wojskowej, prokuratorzy i inni. Długo trwały różne procedury. W końcu nas zawieźli na miejsce wypadku. Było już ciemno. Podeszli do mnie Tatiana Anodina z Aleksiejem Morozowem. W ogóle nie wiedziałem, kto to taki ta Anodina. A Morozowa przypomniałem sobie z pewnej konferencji ICAO w Montrealu. Oni mnie wtedy zaprowadzili na miejsce katastrofy i pokazali rejestratory.
Słyszał Pan wcześniej o MAK? - Nie. Myśmy akurat nigdy nie współpracowali. Tylko wtedy w Montrealu ten MAK się jakoś przewijał, ale ja nie miałem pojęcia, co to za instytucja. Dopiero potem sprawdzałem, dlaczego on był tak aktywny. Okazuje się, że Karaiby też chciały utworzyć taką wspólną organizację do badania wypadków lotniczych, bo to są za małe państewka, żeby same sobie z tym poradzić. Oni razem bardzo mocno optowali za tym, żeby uwzględnić organizacje regionalne badające wypadek w aneksie 13.
Co się stało później? - Wyznaczyłem Targalskiego i jeszcze jedną osobę, żeby polecieli z rejestratorami do Moskwy. Ktoś musiał to opanować. Gorzej by było, gdyby nikt nie poleciał. To było więc najpilniejsze. Następnego dnia przyleciał płk Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, z ekipą około dwudziestu ludzi. Ja mu od razu oddałem kierowanie. I oni zaczęli działać. Zaproponowałem swoją pomoc jako na przykład jego zastępca, ale gotowy byłem też wrócić do Polski. Tak to trwało jeden dzień. Oni nie mieli tłumacza, ale za to sporo sprzętu. Wreszcie 12 kwietnia odbyło się zebranie z udziałem rosyjskiego generała jako przewodniczącego komisji po ich stronie, Morozowa jako jego zastępcy oraz Grochowskiego jako przewodniczącego naszej komisji i mnie jako zastępcy.
Skoro szefem był generał, to nie MAK miał się tym zajmować? - Tak, ale oni wzięli aneks 13 do konwencji chicagowskiej. Grochowski zażądał siedmiu akredytowanych przedstawicieli. A załącznik 13 nie przewiduje aż tylu. Wtedy powiedziałem, że załącznik nie przewiduje też badania przez komisję z generałem na czele, tylko powinien to robić organ cywilny. A potem była słynna konferencja Władimira Putina, w której uczestniczyliśmy z Morozowem połączeni ze Smoleńska. Na tej konferencji, przed którą konsultowałem się z ministrem Grabarczykiem, Anodina ogłosiła działanie według aneksu 13. Morozow dał mi do zrozumienia, że zostanę wyznaczony na akredytowanego.
I Pan to tak przyjął? - Tak to przyjąłem.
Ale skąd w ogóle pomysł stosowania konwencji chicagowskiej? - Konwencja nie przewiduje badania lotów państwowych. Ale nie było żadnych innych przepisów szczegółowych. W tym porozumieniu z 1993 r. [w sprawie ruchu samolotów wojskowych i wspólnego wyjaśniania katastrof] nie ma żadnych procedur badawczych. Mielibyśmy dwóch przewodniczących. Co z tego, że przedstawiciel Polski byłby współprzewodniczącym, jeśliby go nie zapraszano na narady, nie przekazywano dokumentów? To byłby papierowy przewodniczący. Z punktu widzenia medialnego to może i lepiej, ale efektów praktycznych nie byłoby żadnych. Co zrobić, jak druga strona nie chce? Wysłać GROM, żeby opanował MAK? Nie wiem, kto podjął decyzję w tej sprawie.
Jak Pan został akredytowanym? - Po tej konferencji spotkałem się z wojskowymi. Pomagałem im się zapoznać z aneksem 13, który znam dobrze. W końcu 15 kwietnia dostałem pełnomocnictwo od ministra Bogdana Klicha i listę 24 polskich przedstawicieli, na której byłem pierwszy. Rosjanie przekazali mi więc pismo, w którym określili, że mnie uznali za “akredytowanego”, a pozostałych za doradców. Pismo zostało natychmiast przekazane do Polski.
Jak Pan podsumowuje dziewięć miesięcy pracy w Moskwie? - Teraz już nie jestem akredytowanym, bo nie mam przy czym. Mam do przekazania społeczeństwu całą historię pobytu w Rosji. Tego nie da się przedstawić w ciągu 15 minut w telewizji czy nawet w wywiadzie do gazety. Spisałem dzień po dniu, co robiłem, z kim rozmawiałem, jakie przeżywałem napięcia, jaką miałem pomoc albo nie miałem. Jaka była atmosfera, bo nieraz dochodziło do sytuacji stresujących na przykład z polskimi doradcami wojskowymi.
Dlaczego źle się Pan rozumiał z doradcami wojskowymi? - Mieliśmy przez pewien okres trochę inne zdanie co do koncepcji działania. Bo to była trochę sprawa polityki, umiejętności rozmawiania, tak żeby otrzymać dowody. Już o tym mówiłem, że były ze strony wojskowej naciski, żeby jak najwięcej winy zrzucić na Rosjan, a wybronić pilotów. A gdyby Rosjanie odczuli wcześniej, że jest taka tendencja, to mogliby nam zablokować jeszcze więcej materiałów, niż w rzeczywistości zablokowali. Moglibyśmy nawet tych nagrań nie dostać.
Chodziło Panu o to, by nie zrazić ludzi z MAK? - Traktowali nas bardzo dobrze, bardzo pozytywnie. Nawet na niektórych spotkaniach Anodina mnie tak chwaliła, że to aż moje podejrzenia wzbudziło. Kiedy mówiła, że jestem znanym ekspertem międzynarodowym, to się w duchu śmiałem, bo nikim takim nie jestem. Wcześniej byłem znany tylko w środowisku lotniczym w Polsce. Napisałem książkę o bezpieczeństwie lotów, robiłem doktorat na ten temat, badałem wypadki w lotnictwie cywilnym i wojskowym, od prawie ośmiu lat jestem w cywilnej komisji [badania wypadków lotniczych], z czego pięć lat jako przewodniczący. Tak więc środowisko mnie zna. Ale trudno mówić o jakiejś sławie międzynarodowej. To była przesada i nadmierna kurtuazja. To mi dało dużo do myślenia. Nie lubię ludzi, którzy są zbyt uprzejmi. Staram się mieć do nich dystans, bo pewnie mają jakiś interes. Ja wolę robić wszystko w oparciu o prawdę. Może niektórzy nawet mnie uważają za takiego sztywniaka.
Byli tak uprzejmi, że nie uczestniczył Pan we wszystkich naradach, w oblocie lotniska? - To były ewidentne naruszenia. Co innego rozmowy kurtuazyjne, a co innego realia. A realia są takie, że nam jednak obcinano te informacje. Ale co mogłem zrobić? Nie było innego wyjścia, jak działać do końca i próbować jak najwięcej wyciągnąć. I monitować pismami. Ile ja do nich wysłałem pism! Powoływałem się na załącznik trzynasty. Pierwszy protest bardzo zdecydowany złożyłem, gdy 18 czerwca zaprezentowano nam wyniki oblotu. Tego, do którego nas nie dopuszczono. Miałem nadzieję, że dadzą nam chociaż rzetelną dokumentację. To byśmy mieli to, co chcieliśmy. A oni próbowali nas tu ograć. Wtedy się bardzo zdenerwowałem. Bo takie nam wciskali informacje… Mówili tak, jakbyśmy nie byli specjalistami. Ostro zaprotestowałem. Powiedziałem, że nie życzę sobie takiego niepoważnego traktowania i w ogóle nie przyjmuję do wiadomości tego, co nam pokazali.
I nic? - Oni nie reagują spontanicznie. Zakończyły się spotkania i wszystko. Potem, po drugim czy trzecim liście do Anodiny, dostałem pismo na granicy obrazy. Zarzucano mi, że moje działania są nieuzasadnione, opóźniają badanie i powodują, że “międzynarodowa społeczność nie dowie się w odpowiednim czasie o przyczynach wypadku”. To było niegrzeczne. Widziałem więc, że wtedy byli mocno zdenerwowani. Wówczas wypunktowałem im tę “wieżę”, właściwie budę, do kierowania ruchem. Sam budynek akurat nie miał znaczenia, raczej chodzi o ludzi i sprzęt. Z tym że na współczesnym lotnisku cywilnym trudno coś takiego sobie wyobrazić. Zimą nikt by tam nie wytrzymał.
Pan nie zna podobno rosyjskiego? - No nie tak jak angielski. Dużo rozumiem, ale w mówieniu nie jestem sprawny. Nie byłem nigdy talentem językowym. Raczej wolałem matematykę, logiczne myślenie. Dlatego dobrze mi się bada wypadki, bo to trochę przypomina rozwiązywanie zadań tekstowych. A w Moskwie mieliśmy dobrą opiekę. Wożono nas z hotelu do MAK samochodem. Początkowo wysadzali przed MAK, a od pewnego momentu wjeżdżaliśmy do środka, bo nas dziennikarze atakowali. Ja jestem otwarty na media, ale z drugiej strony nie chciałem robić jakiegoś szumu. Dzięki temu Rosjanie nigdy mi nie zarzucili, że ja mówiłem cokolwiek ponad to, co mogłem powiedzieć. Ogólnie atmosfera była dobra. Mieliśmy wszystko, co potrzebne do pracy, pomieszczenia, telefony itd.
Ten MAK jest “międzypaństwowy”, a mówi Pan tylko o Rosjanach… - Bo tak jest. Jak zdarzy się wypadek w którymś z pozostałych państw, to przylatują stamtąd specjaliści. I takich kilka razy widziałem. Ale Komitet składa się z samych Rosjan. Nawet pytałem o to Morozowa [wiceprzewodniczącego, szefa Komisji Technicznej]. To jest potężna instytucja. Dwa budynki, ogromne piwnice – kazamaty. Nigdy nie widziałem wszystkich pomieszczeń. Sama Komisja badająca katastrofę nie była liczna, ale na jej rzecz pracowało wielu specjalistów.
Jak owi liczni specjaliści odnosili się do sprawy badania? - Trudno powiedzieć. Niczego szczególnego nie zauważyłem. Problem był tylko z dostępem do informacji. Ale to załatwiano zawsze bardzo elegancko. “Dostaniecie później, uzupełnimy w raporcie” – mówili. Nie było zatargów.
Nie miał Pan tam, w Moskwie, poczucia, że jest manipulowany, że stworzono fałszywą rzeczywistość, za którą kryje się coś zupełnie innego? - Nie. Liczyłem do końca na to, że oni tę wieżę, czyli pracę kontrolerów, przeanalizują. Z punktu widzenia odbioru społecznego byłoby to korzystne i dla Rosjan, i dla nas. Jeżeli można byłoby przypisać choć jedną przyczynę Rosjanom, to byłoby to tylko to, że za późno padła komenda “Horyzont”. Ale absolutnie nie podejrzewam, aby to było celowe. Moim zdaniem, to była sprawa sprzętu. Natomiast odczułem różnicę pomiędzy pracą w Smoleńsku i w Moskwie. W Smoleńsku mieliśmy trudne warunki lokalowe. W ośmiu byliśmy w małym pokoju. Oni też się tak gnieździli. Ale za to tam miałem bezpośredni dostęp do Rosjan. Mogłem wejść do gabinetu Morozowa, kiedy chciałem. W Moskwie to się zmieniło. Oni mieli jakieś swoje narady, na które nas nie zapraszano. W Smoleńsku współpraca była dużo lepsza. Tam nie było polityki. Polityka zaczęła się w Moskwie. Zaczęło się zwlekanie. “Poczekaj, odpowiem ci później”. Nie było już też prostego jednoosobowego kierowania jak w Smoleńsku.
Jak Pan sądzi, dlaczego Rosjanie ograniczali dostęp do dokumentów. Przecież powinno im zależeć na dobrej opinii. Czy oni coś ukrywają? - Na pewno były duże opory ze strony rosyjskich wojskowych. Myślę, że jeśliby to zależało od Morozowa, dostalibyśmy więcej.
MAK zarzuca się brak bezstronności. W jego składzie jest na przykład pracownik zakładów, które remontowały Tupolewa. Jak wiemy, w Unii Europejskiej zakazane jest takie łączenie funkcji. A to dotyczy całej działalności MAK. - Tak, sama struktura i zakres działania MAK nie są zgodne ze standardami zalecanymi przez ICAO, bo najpierw certyfikuje, a potem bada przyczyny ewentualnych incydentów. Ja się z tym nie zetknąłem, bo oni nas w te wewnętrzne swoje sprawy nie wprowadzali. Ale akurat lotniska w Smoleńsku, jako wojskowego, MAK nie certyfikował.
Ale zakłady remontowe w Samarze – tak. - Tak, zgadza się. To może być problem. Ale w tym przypadku ja nie mam ani krzty podejrzeń, że wystąpił jakiś problem techniczny. To można szybko wyczytać. Zresztą wiem z prawie czterdziestoletniego doświadczenia w wojsku, a teraz już siedmiu lat w cywilu, że jeśli załoga ma problemy techniczne, to są na ten temat rozmowy w kabinie. Jeśli nawet nie podają tego od razu na zewnątrz, bo są nad obcym terytorium, to jest zapis z kabiny. Poza tym byłby ślad w rejestratorze i czegoś by się doszukano.
Jak MAK odtworzył ostatnie minuty krytycznego lotu? Jaki przyjęto model matematyczny. Zna Pan te obliczenia? - Nas do tego nie dopuszczono. To było naruszenie, które opisaliśmy w “Uwagach”. Z tych obliczeń niczego, poza tym, co jest napisane w raporcie, nam nie pokazano.
Ma Pan własne? - Mam własne odwzorowanie ostatniej fazy lotu. Przede wszystkim przy okazji pracy nad książką na ten temat. Książkę o bezpieczeństwie lotów napisałem jeszcze przed 10 kwietnia. I chciałbym ją uzupełnić o pewne aspekty badania wypadków lotniczych z uwzględnieniem badań katastrofy smoleńskiej.
I co z tego wynika? - Według nowych danych ze stenogramów na wysokości 100 metrów nad terenem padła komenda “Odchodzimy”. To nowa rzecz, bo to odczytano w Polsce.
Z tego wynika, że zapadła decyzja o odejściu na wysokość decyzji, tak jak powinno być. - Właśnie. Ale co się stało dalej? Przypomnijmy, że wcześniej umówili się, że “lądujemy w automacie”. Czyli musieli wcisnąć przycisk “odejście” ["uchod"]. Nie wiadomo, czy tak się stało. Nie do końca wiemy, czy naciśnięcie tego przycisku zostaje utrwalone w rejestratorze. Jeśli jednak nacisnęli i nic się nie działo, to mogli od razu przez pewien czas nie zareagować i tak stracili cenne sekundy, aż było już za późno. Stało się tak – moim zdaniem – dlatego, że ten automat działa tylko razem z ILS, którego nie było. Sprawdzaliśmy to na lotnisku Szeremietiewo w czasie lotów na symulatorze.
Ale to rozbija teorię o nacisku i lądowaniu za wszelką cenę. - Tak, to świadczy na ich korzyść. Nie byli samobójcami. Podjęli decyzję na właściwej wysokości. Ale mieli braki w przygotowaniu teoretycznym. Nie trenowali na symulatorze, nie mogli trenować lądowania na lotnisku wojskowym bez ILS.
Ale ci piloci mieli najwyższe kwalifikacje i doświadczenie w całym pułku. Przeszli wszelkie możliwe szkolenia i mieli odpowiednie uprawnienia. - No to widać, jacy byli ci najlepsi.
Tak źle jest w polskim lotnictwie wojskowym? - Oczywiście. Ja to mówiłem od kilku miesięcy. Szczególnie dotyczy to wielomiejscowych statków powietrznych.
Pan był w tym lotnictwie 40 lat. Gdy był Pan instruktorem, też było źle? - Już było źle. Po katastrofie Su-22 13 czerwca 2001 r. w czasie badania stwierdziliśmy błędy w zarządzaniu ryzykiem i brak współpracy w załodze. Potem CASA, Bryza, Mi-24. Wcześniej było więcej wypadków na samolotach jednomiejscowych. A teraz same wielomiejscowe.
Mam wrażenie, że nie lubi Pan wojska i żołnierzy? - Nie, to oni mnie nie lubią. Mam konkretne postulaty usprawniające. Chciałem, żeby badaniem wypadków w wojsku zajmowała się komisja niezależna od ministra obrony narodowej.
Przejdźmy do polskich uwag. Wiele miejsca poświęcają wątpliwościom odnośnie do działania radiolokatora. - W radiolokatorze są trzy radary. RSP-6M2 tak naprawdę nie mierzy wysokości, jest tylko zobrazowana ścieżka. Żeby z niego efektywnie korzystać, musi być spełniony jeden warunek: pilot musi podawać wysokość, dzięki której operator weryfikuje nieprecyzyjny odczyt radaru. Nazywa się to potwierdzaniem wysokością. My też lataliśmy w tym systemie. Tak jak jest w Rosji i było w PRL, to gdybym dwa razy nie potwierdził komend kierownika systemu lądowania wysokością, to kontroler by mi zakazał dalszego zniżania. Tu tej reakcji nie było. Samolot powinien podawać wysokość, a kontroler tego wymagać. Były niedociągnięcia po obydwu stronach.
Tak samo nie kwitował też rosyjski Ił-76. - On częściowo potwierdzał wysokością.
Nasz Tupolew wyraźnie zszedł ze strefy dopuszczalnych odchyleń, a kierownik strefy lądowania, obsługujący radiolokator, nie zareagował. Powtarzał tylko swoje: “na ścieżce i kursie”. - Na kursie byli. Wiadomo, że przeszła iskra z anteny bliższej radiolatarni. Musiał więc być najdalej trzy metry od niej. To oznacza odchylenie w bok najwyżej 20 metrów. Tak mógł spokojnie wylądować, nie na środku, ale z lewej strony pasa. Ale jeśli chodzi o ścieżkę, to jest to dyskutowane przez specjalistów. Rzeczywiście często był poza nią. Ten problem powinien być szczegółowo wyjaśniony. Czy to wynikało z tych parametrów techniczno-taktycznych sprzętu. Major Wiktor Ryżenko zeznał, że podał komendę “Horyzont”, gdy przestał widzieć samolot na radarze. To mogło być wtedy, gdy znalazł się tak nisko, że wszedł w obszar zakłóceń spowodowanych terenem. Trzeba by znać jego procedurę działania, czyli instrukcję dla stanowiska pracy. Tego nam nie dali. Następnie mieć szczegółowe dane radaru, jak on działa. Najlepiej nagranie z tego krytycznego lotu, na taśmie, której podobno nie ma.
Wierzy Pan, że na kasecie, której Rosjanie nie chcą nam pokazać, nie ma nagrania? - Mam wątpliwości. Trzeba by również przeanalizować pracę tego kontrolera, na przykład z poprzednich nagrań, jeśli takie są. Z tym że on pracował z RSP na tym lotnisku pierwszy raz, a ma ono swoją specyfikę spowodowaną przeszkodami terenowymi. Do tego wszystkiego nie mamy dostępu. Nawiasem mówiąc, zeznania Ryżenki są bardziej spójne i rzetelne niż kierownika lotów Pawła Plusnina, u którego była masa sprzeczności. Na przykład taka, że twierdził, iż nie znał statusu lotu “A” i że jest to lot “osoboważny”. A mamy nagranie, gdy sam to mówi.
A pułkownik Krasnokutski? Jaka była jego rola? - On jest byłym dowódcą tego pułku, który był w Smoleńsku. Nikołaj Krasnokutski był takim jakby szefem, który miał zabezpieczać ten przylot. Był de facto dowódcą, czuł się odpowiedzialny za to. Rozmawiał z Moskwą, mówił do kogoś: “towarzyszu generale”. Gdy Ił-76 bardzo niebezpiecznie odszedł, prawie zawadzając skrzydłem o ziemię, to padła z jego ust wiązanka przekleństw. Potem to komentował: “Trzeba Polakom powiedzieć. Jaki dla nich, k…, wylot”. Także zwrócił się przez radio do naszej załogi z zapytaniem, czy po wykonaniu próbnego zajścia wystarczy paliwa na odlot na lotnisko zapasowe. Od razu powiem, że nie miał prawa prowadzić korespondencji radiowej. To było złamanie przepisów. Widać jednak, że oni nie chcieli go sprowadzać – mieli wyobraźnię. “Ale to jest decyzja międzynarodowego numer jeden” – padło w rozmowach telefonicznych na wieży. Nie wiadomo, jak to rozumieć. Ponoć minister transportu Rosji Igor Lewitin wypowiedział się na ten temat z sugestią, że chodzi o naszego prezydenta, ale to nie jest wcale jasne. Tam sytuacja była jeszcze bardziej stresująca niż w samolocie i powinni tak samo zrobić analizy, powołać grupę ekspertów, psychologów, oceniać, kto, co, jak chciał. Jak zostaną przez komisję ministra Jerzego Millera opublikowane te rozmowy, to będzie ciekawe. Naprawdę.
Czego ciekawego możemy się dowiedzieć od mjr. Frołowa, dowódcy Iła-76, który po dwóch próbach ostatecznie odleciał gdzie indziej? - Przesłuchiwaliśmy go, ale krótko, i nie było możliwości kontynuowania. Chętnie zapytałbym go o to, co znaczyły różne słowa w jego korespondencji z wieżą. To byłby ciekawy materiał porównawczy z naszym Tu-154M. Ale spodziewam się, że on by szedł w zaparte. Mówił, że wszystko było bezpieczne i koniec. A prawda jest taka, że już w czasie lądowania Jaka-40 pogoda była poniżej minimum i załogi nie powinny lądować. W tym Rosjanie mijają się z prawdą.
Kontrolerzy Plusnin i Ryżenko zeznali, że nie poddali się kontroli lekarskiej, gdyż punkt medyczny był zamknięty. Tymczasem są zapisy w książkach, że na tej kontroli byli. - Ja właśnie byłem od zadawania Rosjanom trudnych pytań. I je zadawałem. Dla mnie w ogóle te dokumenty nie są wiarygodne. Ja musiałbym być przy ich kserowaniu, zobaczyć oryginał ze starymi zapisami, pieczęciami, sfatygowany. Natomiast tysiące stron kopii lub wydruków nie mają żadnej wartości. Tym bardziej gdy dostajemy je po dwóch miesiącach od wniosku. W raporcie jest zresztą wiele błędów oczywistych.
Jak Pan ocenia fakt szczególnego zainteresowania osobą generała Andrzeja Błasika? Zamieszczono analizę jego obrażeń, łącznie z opisem odbytnicy… Czy widział Pan podobne ekspertyzy dotyczące innych pasażerów? - Po pierwsze, ja protestowałem pisemnie przeciwko robieniu podobnych rzeczy. Opisywanie jakichś rozbryzgów mózgu… To czyta potem rodzina. Ja takich rzeczy zawsze unikam. Co innego ślady na rękach, które dokumentują sposób działania. Co naciskali, jak próbowali wyprowadzić itd. To jest zasadne. Natomiast takie drastyczne elementy powinno się pominąć. Takie jest nawet zalecenie ICAO. To, co zrobili Rosjanie, kiedy puścili to nagranie, ten krzyk, to także bardzo niedobrze. Pokazywanie światu, jak człowiek umiera, było niemoralne. A te badania generała Błasika oczywiście służyły temu, żeby udowodnić, że był w kabinie i że nie był przypięty pasami. Nam to także przedstawiano w szczegółach na podstawie obrażeń ciała.
Może chcieli też udowodnić, że siedział za sterami? - Może próbowali. Jak znaleziono całą załogę w swoich fotelach, to zostało to wykluczone.
Uważa Pan, że strona polska i Pan osobiście popełnili jakieś błędy w tym dochodzeniu? - Mówię o sobie. Mogę powiedzieć, że zrobiłbym tak samo. Wszystko krok po kroku. I nie widzę teraz, z perspektywy, że mógłbym coś zrobić lepiej. Chociaż kosztowało mnie to wiele zdrowia. W Smoleńsku spałem po dwie-trzy godziny. Wstawałem rano o trzeciej i notowałem cały poprzedni dzień. Ja muszę kiedyś zdać sprawozdanie społeczeństwu. Tylko ja to mogę zrobić. Dobrze zabezpieczyłem cały ten materiał. Od początku miałem świadomość wagi problemu.
Nie było Pana w środę na konferencji MAK… - Nikt mnie nie zaprosił. A chętnie bym poszedł.
Przytakiwałby Pan Anodinie i Morozowowi? - Właśnie nie. Ja po ich wystąpieniach powiedziałbym o swoich uwagach. Dobrze bym się przygotował. I w świat poszłaby opinia strony polskiej. Według mnie, oni się tego bali i dlatego mnie nie zaprosili. Znali moje zdecydowanie. Widziałem ich miny, nawet u tłumaczki, kiedy przekazałem pewne uwagi, już pod koniec. Wtedy już atmosfera była sztywna. Bo im wytknąłem braki w badaniu.
Dziękuję za rozmowę.
"Eksperci" lotniczy w TVP – Osiecki i Łuczak bronią honoru MAK Kilka minut po zakończeniu konferencji komisji Jerzego Millera. W studiu TVP Info dwóch gości: Jan Osiecki, współautor książki o Smoleńsku lansującej rosyjskie tezy i Wojciech Łuczak, dyżurny ekspert od wojskowości, wydawca miesięcznika „Raport – Wojsko, Technika, Obronność". Obaj zmasakrowali konferencję polskiej komisji i kompetencje jej członków, zarzucili im nieprzygotowanie, a nawet... działanie na korzyść MAK. Oto dwa najciekawsze fragmenty: Łuczak: Ten materiał pokazuje, jak fatalnie przygotowana była załoga, jak fatalnie ten lot był przygotowany i ja naprawdę chciałbym powiedzieć (...) że ten materiał, przedstawiony zresztą w sposób bardzo dziwny, powiedziałbym bardzo delikatnie, daje Rosjanom więcej argumentów niż nam. (...) Jeśli my chcemy arbitrażu i wystąpimy do arbitrażu podważając sens makowskiego dokumentu, no to jeśli wystąpimy z tego typu argumentami i z tego typu osobami, no to po prostu będzie to kolejna wielka kompromitacja. Osiecki: Tak naprawdę to, co widzieliśmy tylko i wyłącznie potwierdza raport MAK-u, a wręcz dodaje nowe fakty, które nie były przedstawione w raporcie MAK-u. znp, TVP Info
Ekspertyza zespołu Macierewicza: "...odpowiedzialność konstytucyjną przed Trybunałem Stanu ponieść powinni Prezes Rady Ministrów... Ekspertyza Zespołu Parlamentarnego Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010r. Podajemy za: Zespół Parlamentarnego Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010r. Po katastrofie wojskowego samolotu TU-154M w dniu 10 kwietnia 2010 r. Prezes Rady Ministrów Donald Tusk zawarł ustną umowę międzynarodową z Premierem Federacji Rosyjskiej Władimirem Putinem dotyczącą prowadzenia postępowania wyjaśniającego przyczyny wypadku podług Konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym z 1944r. Działanie to związało Polskę szeregiem postanowień dla niej niekorzystnych, nałożyło więcej obowiązków niż dało praw i postawiło w roli petenta względem Rosji. Badanie przyczyn wypadku, podobnie jak szczątki polskiego samolotu i wszystkiego co było na jego pokładzie, oddano w ręce Państwowej Komisji pod przewodnictwem Władimira Putina. Umowa zawarta przez Donalda Tuska była więc aktem prawa międzynarodowego kształtującego prawa i obowiązki Rzeczypospolitej Polski na arenie międzynarodowej w sposób niekorzystny dla Polski.
Dowód:
1. Prezes Rady Ministrów w trakcie wystąpienia na 65. posiedzeniu Sejmu RP w dniu 29 kwietnia 2010 r.: W związku z tym przyjęliśmy, obie strony to zaakceptowały, że gruntem prawnym, po którym będziemy się poruszać, jest konwencja chicagowska wraz z załącznikiem 13. Ten instrument prawny, ta procedura, nie jest taka prosta, aby zastosować ją tak jednoznacznie i odnieść ją wprost do tej sytuacji choćby dlatego, że z polskiego punktu widzenia samolot był państwowy
2. Odpowiedź szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasza Arabskiego - z upoważnienia prezesa Rady Ministrów - na interpelację nr 16212 w sprawie postępowania dotyczącego zbadania przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej polskiej delegacji na czele z prezydentem RP pod Smoleńskiem dnia 10 kwietnia 2010 r.: Zgodnie z art. 3 Konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym, sporządzonej w Chicago dnia 7 grudnia 1944 r. (Dz. U. z 1959 r. Nr 35, poz. 212 i 214, z późn. zm.), zwanej dalej konwencją chicagowską, przepisy tej konwencji nie mają bezpośredniego zastosowania do państwowych statków powietrznych. Jednakże żaden z przepisów tej konwencji nie uniemożliwia zastosowania przewidzianych w niej reguł prawnych dotyczących wypadków lotniczych do omawianej katastrofy w przypadku zgody obu zainteresowanych państw (państwa miejsca wypadku oraz państwa rejestracji statku powietrznego), co w przedmiotowej sprawie miało miejsce, przy czym należy podkreślić, że zgodnie ze zwyczajowym prawem międzynarodowym zgoda państw może być wyrażona w różnej formie, w tym także przez wspólne zgodne działanie. [stwierdzenie o możliwości zmiany zakresu stosowania umowy międzynarodowej w formie zwyczaju jest nieprawdą, co w omawianym przypadku wynika wprost z art. 82 Konwencji. Sposoby zawierania i zmiany umów międzynarodowych są szczegółowo ujęte w polskim prawie, o czym niżej – przyp. autor]
3. Odpowiedź ministra spraw wewnętrznych i administracji Jerzego Millera – z upoważnienia prezesa Rady Ministrów - na interpelację nr 15734: Zgodnie z art. 3 konwencji chicagowskiej przepisy tej konwencji nie mają bezpośredniego zastosowania do państwowych statków powietrznych. Jednakże żaden z przepisów tej konwencji nie uniemożliwia zastosowania przewidzianych w niej reguł prawnych dotyczących wypadków lotniczych do omawianej katastrofy w przypadku zgody obu zainteresowanych państw (państwa miejsca wypadku oraz państwa rejestracji statku powietrznego), co w przedmiotowej sprawie miało miejsce. Przy czym należy podkreślić, że zgodnie ze zwyczajowym prawem międzynarodowym zgoda państw może być wyrażona w różnej formie, w tym także przez wspólne zgodne działanie. Działanie to było wbrew obowiązującemu w Polsce porządkowi prawnemu – Konstytucji RP oraz ustawie z dnia 14 kwietnia 2000r. o umowach międzynarodowych, jak i umowie międzynarodowej – Konwencja o międzynarodowym lotnictwie cywilnym. Zgodnie z art. 3 lit. a) oraz b) przedmiotową Konwencję stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych, nie stosuje się zaś do statków powietrznych państwowych. Statki powietrzne używane w służbie wojskowej, celnej i policyjnej uważa się za statki powietrzne państwowe. Zawarta w powyższym przepisie definicja jest bezwzględnie wiążąca dla wszystkich stron umowy i determinuje stosowanie omawianych norm prawa międzynarodowego. Samolot TU-154M numer boczny 101 był statkiem powietrznym należącym do 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego im. Obrońców Warszawy – oddziału lotnictwa transportowego Sił Powietrznych RP (JW 2139).
Dowód:
1. Prezes Rady Ministrów w trakcie wystąpienia na 65. posiedzeniu Sejmu RP w dniu 29 kwietnia 2010 r.: W związku z tym przyjęliśmy, obie strony to zaakceptowały, że gruntem prawnym, po którym będziemy się poruszać, jest konwencja chicagowska wraz z załącznikiem 13. Ten instrument prawny, ta procedura, nie jest taka prosta, aby zastosować ją tak jednoznacznie i odnieść ją wprost do tej sytuacji choćby dlatego, że z polskiego punktu widzenia samolot był państwowy
2. Odpowiedź szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasza Arabskiego - z upoważnienia prezesa Rady Ministrów - na interpelację nr 16212 w sprawie postępowania dotyczącego zbadania przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej polskiej delegacji na czele z prezydentem RP pod Smoleńskiem dnia 10 kwietnia 2010 r.:
W świetle art. 2 pkt 2 ustawy z dnia 3 lipca 2002 r. Prawo lotnicze (Dz. U. z 2006 r. Nr 100, poz. 696, z późn. zm.) samolot, który uległ katastrofie w dniu 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, był polskim państwowym statkiem powietrznym.
3. Wypowiedź Jerzego Millera podczas Komisji Obrony Narodowej /nr 98/ w dniu 4 sierpnia 2010 r. (Biuletyn nr:4071/VI):
Właścicielem samolotu jest 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. W związku z tym właścicielem wraku jest nadal 36. Pułk.
4. Wypowiedź Prezesa Urzędu Lotnictwa Cywilnego Grzegorza Kruszyńskiego podczas obrad połączonych Komisji Infrastruktury /nr 329/, Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka /nr 235/ w dniu 21 października 2010r. (Biuletyn nr:4283/VI):
Tak, dziękuję, panie przewodniczący. Szanowni państwo, przypomnę pytanie, które padło: kto powinien odpowiedzieć na ten raport czy zgłosić do niego uwagi? Ponieważ, jak nazwa mojego urzędu wskazuje, przede wszystkim zajmuję się lotnictwem cywilnym, a tu muszę przypomnieć, to był statek powietrzny tzw. państwowy według nomenklatury wspomnianej tutaj konwencji chicagowskiej, więc wszystko, co dotyczy statków państwowych, jest regulowane na poziomie krajowym. Przypominam, polskie prawo lotnicze reguluje odpowiedzialność za lotnictwo państwowe w dwóch resortach: dzieli lotnictwo państwowe na lotnictwo służb porządku publicznego i to lotnictwo jest w gestii Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, oraz lotnictwo wojskowe, które jest w gestii Ministra Obrony Narodowej. To był statek powietrzny z rejestru wojskowego – Ministra Obrony Narodowej, który reguluje wszystkie aspekty eksploatacji tych statków powietrznych, prowadzi również rejestr. Sądzę, że logicznym byłoby, żeby odpowiedź na raport pochodziła z prowadzącego rejestr. Dziękuję.
5. Wypowiedź rzecznika Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego (ICAO) Denisa Chagnona dla TVN24 w dniu 17 stycznia 2011r.: ICAO jest organizacją lotów cywilnych, kwietniowa katastrofa była katastrofą samolotu państwowego, nie cywilnego. [...] To jest raport z katastrofy samolotu państwowego.
Konwencja chicagowska w art. 82 stanowi dodatkowo, że umawiające się Państwa postanawiają, że Konwencja uchyla wszelkie zobowiązania i porozumienia między nimi niezgodne z jej postanowieniami oraz zobowiązują się do niezaciągania tego rodzaju zobowiązań i niezawierania tego rodzaju porozumień. Zgodnie z powyższym uznać należy, że polski rząd – zgodnie z obowiązującymi go normami prawa międzynarodowego – nie mógł postanowić, że będzie stosował Konwencję chicagowską do postępowania w sprawie wypadku z dnia 10 kwietnia 2010r. Podjęte zaś działanie uznać należy za naruszające art. 87 i art. 91 Konstytucji RP w związku z art. 3 Konwencji chicagowskiej, a także art. 6 ustawy z dnia 14 kwietnia 2000r. o umowach międzynarodowych. Podkreślić należy, że Prezes Rady Ministrów nie mógł podjąć przedmiotowego działania także ze względu na fakt, iż Polska związana jest obowiązującym Porozumieniem między Ministerstwem Obrony Narodowej RP, a Ministerstwem Obrony Narodowej Federacji Rosyjskiej w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków wietrznych RP i Federacji Rosyjskiej w przestrzeni powietrznej obu państw podpisanym 7 lipca 1993 r. Ten akt prawa międzynarodowego reguluje kwestie związane z lotnictwem państwowym, czyli winien być zastosowany bezwzględnie – jako wiążący obie strony – w sprawie wypadku TU-154M w dniu 10 kwietnia 2010r. Artykuł 11 Porozumienia stwierdza, że: "wyjaśnienie incydentów lotniczych, awarii i katastrof spowodowanych przez polskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej FR lub rosyjskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej RP prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie". Działanie Prezesa Rady Ministrów w niniejszej sprawie uznać więc należy za bezsporne złamanie tej normy prawnej. Na marginesie należy już tylko dodać, że od chwili wypadku do złamania wszystkich norm prawa krajowego i międzynarodowego dotyczących badania wypadków statków państwowych poprzez stworzenie fikcyjnego trybu podług Komitet chicagowskiej, Prezes Rady Ministrów Donald Tusk miał kilkanaście godzin i cały – liczący ponad 300 000 urzędników – aparat państwowy (nie wliczając społecznych doradców, niezależnych ekspertów etc.) do wypracowania i wprowadzenia w życie korzystnych dla Rzeczypospolitej Polski rozwiązań. Miał więc odpowiednie instrumenty i posiadał rzetelną wiedzę na temat obowiązujących Polskę unormowań i złamał je w pełni świadomie.
Skutki:
1. Za naruszenia te w związku z zajmowanym stanowiskiem i w zakresie swojego urzędowania, odpowiedzialność konstytucyjną przed Trybunałem Stanu ponieść powinni Prezes Rady Ministrów za naruszenie Konstytucji RP poprzez ustne zawarcie, bez ratyfikacji, umowy międzynarodowej sprzecznej z normami Konwencji chicagowskiej i Porozumieniem między Ministerstwem Obrony Narodowej RP, a Ministerstwem Obrony Narodowej Federacji Rosyjskiej w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków wietrznych RP i Federacji Rosyjskiej w przestrzeni powietrznej obu państw podpisanym 7 lipca 1993 r. oraz członkowie Rady Ministrów za zaakceptowanie powyższego działania, podczas gdy zobowiązani byli to podjęcia określonych czynności wskazanych w ustawie z dnia 14 kwietnia 2000r. o umowach międzynarodowych i kategorycznego wyrażenia sprzeciwu wobec działań Prezesa Rady Ministrów w formie uchwały.
2. Umowa międzynarodowa pomiędzy rządem Polski i Rosji w formie porozumienia o stosowaniu Konwencji chicagowskiej w sprawie wypadku TU-154M nr boczny 101 winna zostać skierowana do Trybunału Konstytucyjnego w celu zbadania czy jest ona zgodna z: Konstytucją RP oraz ustawą z dnia 14 kwietnia 2000r. o umowach międzynarodowych· Obowiązującą w Polsce umową międzynarodową – Konwencją chicagowską· Porozumieniem między Ministerstwem Obrony Narodowej RP, a Ministerstwem Obrony Narodowej Federacji Rosyjskiej w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków wietrznych RP i Federacji Rosyjskiej w przestrzeni powietrznej obu państw podpisanym z dnia 7 lipca 1993 r. Główną konsekwencją złamania postanowień Konwencji chicagowskiej i fikcyjne przyjęcie, że może być ona stosowana do badania wypadku pod Smoleńskiem w dniu 10 kwietnia 2010r. jest równie fikcyjna możliwość egzekwowania praw z niej wynikających dla Polski jako kraju Państwa operatora i Państwa rejestracji. Z drugiej zaś strony, uznać należy, że wszystkie czynności wykonane przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy ds. lotnictwa cywilnego i korzystania z przestrzeni kosmicznej (MAK)[i], na zlecenie rosyjskiej Komisji Państwowej ds. zbadania katastrofy polskiego TU-154M w dniu 10 kwietnia 2010 r. były podejmowane nielegalnie, bo bez podstawy prawnej w myśl obowiązującego w Polsce i w Rosji prawa międzynarodowego. Otwiera to szansę na przekazanie badania okoliczności katastrofy z dnia 10 kwietnia 2010 r. innej, właściwej rzeczowo międzynarodowej organizacji, której finalny raport uznany będzie jako jedyny sporządzony w zgodzie z międzynarodowym prawem. Obok prawnych, powyższe naruszenia prawa wywołały także inne negatywne – z punktu widzenia dobra postępowania w sprawie wypadku – konsekwencje. W związku z opublikowaniem przez MAK – zamiast przez Państwową Komisję W. Putina – raportu końcowego w sprawie katastrofy TU-154M, polska Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego postanowiła opublikować jak najszybciej swój raport końcowy (najprawdopodobniej już w lutym 2011r.). Zakończenie działania komisji badającej okoliczności katastrofy bez zwrotu i zbadania w Polsce wraku samolotu oraz czarnych, uniemożliwi obiektywne sformułowanie wniosków końcowych. Polska Komisja powinna mieć dostęp do wszystkich materiałów związanych z katastrofą, a nie tylko tych, które potwierdzają ustalenia MAK. Po wydaniu raportu końcowego, polska Komisja ulegnie rozwiązaniu i sprawa badania przyczyn wypadku zostanie na zawsze zakończona! Nie będzie możliwości żądania przesłania Polsce jakichkolwiek materiałów. Będą oczywiście prowadzone jeszcze śledztwa karne przez rosyjską i polską prokuraturę, ale w przypadku tej pierwszej, z dotychczasowych doświadczeń, przyjąć należy, że nie będzie z jej strony woli rzetelnej współpracy. Jej działanie będzie miało bowiem na celu potwierdzenie tez zawartych w raporcie MAK, podczas gdy prokuratura polska na obecnym już etapie posiada materiał do sformułowania całkowicie odmiennych wniosków.
Potwierdzeniem tej tezy są słowa najważniejszego urzędnika FR, który podczas przemówienia w Pałacu Prezydenckim powiedział: "Nie dopuszczam możliwości, by w sprawie katastrofy smoleńskiej śledczy polscy i rosyjscy doszli do różnych ustaleń. Odpowiedzialni politycy, przywódcy struktur śledczych powinni wyjść z obiektywnych danych".
Pytania:
Kto imiennie, kiedy, gdzie, w jakiej formie zawarł w imieniu RP z Federacją Rosyjską umowę o stosowaniu Konwencji chicagowskiej do procesu wyjaśniania katastrofy TU-154M w dniu 10 kwietnia 2010r.?Czy umowa została poddana procedurze określonej w art. 6 ustawy z dnia 14 kwietnia 2000r. o umowach międzynarodowych? Jeśli tak, to kiedy, jeśli nie, to na podstawie jakiej konkretnie normy prawnej odstąpiono od tego bezwzględnie obowiązującego ustawowego nakazu?Dlaczego w kontaktach z Rosją, stroną do której się zwracała się Polska był MAK, a nie Komisja Państwowa, na której czele stoi W. Putin i która w imieniu Rosji prowadziła postępowanie w sprawie katastrofy?
Polityce Uwagi Millera pewnie prawdziwe. Sposób ich przedstawienia - za późno, za słabo, kiedy rosyjska narracja już wygrała Zacznę od tego, że komisja Millera zrobiła - w czysto technicznym sensie - dobrą robotę. Wydobyła od naszych "partnerów" nagrania rosyjskich kontrolerów, co nie było wcale łatwe. I przedstawiła prezentację nawet jeśli nieco mniej sugestywną niż rosyjska, to jednak ważną i rzetelną. Jest ona już zresztą atakowana przed nadgorliwców, zwolenników wyłącznie polskiej winy - robią to Jan Osiecki czy Piotr Śmiłowicz. Ten ostatni nazwał polskie uwagi równie "nierzetelnymi jak raport MAK". Po zestawieniu raportu, uwag i wszystkiego co wiemy poza nimi ja nadal nie mam poczucia, że wiem wszystko. Nadal nie wykluczam żadnej opcji, łącznie z zamachową, choć ta ostatnia wydaje mi się dość mało prawdopodobna z punktu widzenia czystej techniki - Rosjanie musieliby prawdopodobnie wyprodukować sztuczną mgłę i przewidzieć, do pewnego momentu, zachowania polskiej załogi. Ale pewien nie jestem niczego. W ostateczności możliwe, że rację ma pułkownik Edmund Klich mówiąc o zespole czynników po wszystkich stronach. Nie godzę się jednak na arbitralne ustalanie proporcji między jedną i drugą - z wyraźną tendencją do samobiczowania pod hasłem: nie rozmawiajmy o winach cudzych, tylko o naszych. Bronisław Wildstein trafnie opisał ostatnio to samobiczowanie jako produkt kompleksu albo fobii wobec własnego narodu. A chwaląc ten zespół, który siedział dziś za stołem i przedstawiał prezentację, nie mogę się powstrzymać od dodatkowych uwag. Jerzy Miller, uważany kiedyś za znakomitego urzędnika, występuje w podwójnej roli: rzetelnego szefa zespołu i bardzo kiepskiego polityka realizującego linię, na którą trudno się zgodzić. Taką samą schizofrenię można zaobserwować choćby w niektórych mediach: rzetelnie przytaczających fakty i opatrujących je nie przystającymi do nich komentarzami.
Jeśli rekonstrukcja zdarzeń przez polskich ekspertów ma ręce i nogi, mieliśmy do czynienia z taką oto sytuacją. Polscy piloci dostali ostrzeżenie "horyzont" zbyt późno, a wcześniej byli nakierowywani przez wieżę z wyraźnymi błędami. Skąd te błędy? Dzień wcześniej w programie Tomasza Lisa pułkownik Klich mówił o rosyjskich kontrolerach: "Może mieli niesprawne urządzenia, może byli niekompetentni". Może. W pewnym momencie kapitan podjął decyzję o starcie, ale był przekonany, że jest na innej wysokości niż był naprawdę. Był przekonany z powodu nieprawidłowych komend z wieży, choć prawdopodobnie także i z innych, być może zawinionych przez samą załogę przyczyn (uruchomiony podobno nie ten wysokościomierz co trzeba). Możliwe, że wcześniej zbyt długo przymierzali się do lądowania - z powodu atmosfery, jaka towarzyszy takim lotom, choć śladów bezpośrednich nacisków trudno się w stenogramach doszukać. Ale wymiany zdań z wieżą zapewne miały wpływ na to co się ostatecznie stało. Wolę tu wierzyć ekspertom niż Piotrowi Śmiłowiczowi, który napisał: "samolot i tak by się rozbił, nawet gdyby informacje o kursie i ścieżce podawane byłyby zgodnie z prawdą". Skąd to wie, nie napisał. Czy raport, który rolę wieży i decyzję pilota o nie lądowaniu pominął, można nazwać jedynie "niekompletnym"? Tak zrobił premier Tusk, a przed nim właśnie minister Miller mówiąc na początku o "lekkim niedosycie". Czy rzeczywiście wszystko, co w rosyjskim tekście było, zasługiwało na aprobatę? Skoro presja "pierwszego pasażera" to zaledwie "dedukcja", a informacji o alkoholu we krwi generała Błasika nie powinno w nim w ogóle być, bo to narzędzie wstrętnej insynuacji. A przecież "częściową rzetelność" raportu żyrowali minister Miller i premier Tusk. O dziennikarzach spełniających rolę pudeł rezonansowych rosyjskiej propagandy jedynie wspomnę. A jest i inny problem - po ogłoszeniu raport MAK przestał być przedmiotem czysto akademickiej technicznej debaty, stał się tematem gry bez mała wizerunkowej. Więc prezentacja komisji powinna być gotowa na ten sam dzień, wszak eksperci i sam Miller znali rosyjską wersję od wielu tygodni. Także Tusk powinien być na miejscu. Stało się inaczej. Premier przemówił w dzień później. Prezentację mamy prawie po tygodniu. Co więcej - wcześniej te ustalenia były strzeżone przez Millera i jego ludzi jak najświętsza tajemnica. Owszem pojawiały się w publicznej przestrzeni, ale raczej w tonie hipotez, i to nie wszystkie. Nawet odcyfrowane nowe fragmenty z czarnej skrzynki znane były od grudnia. Nagrania rosyjskich kontrolerów jak rozumiem od kwietnia. Od kwietnia?!!! Czy nie należało użyć choćby przecieku aby zatroszczyć się o bardziej zrównoważony obraz sytuacji. Ale minister Miller z uporem solidnego archiwisty trzymał wszystko pod kluczem. Szalał Palikot obwiniający "pijanego Kaczyńskiego", szaleli rozliczni komentatorzy dający upust swojej pisofobii, powstało kilka książek, w których prawda mieszała się z fantazją. Tylko elementy niekorzystne dla Rosjan przebijały się najsłabiej. Przecież to nie jest tak, że nie było żadnych spekulacji. Pułkownik Klich wypuszczał w przestrzeń mnóstwo sugestii, a czasem twierdzeń. O przeciekach nie wspomnę - były także i to liczne. Obecność generała Błasika w kokpicie czy słabości polskiej załogi stały się przedmiotem ożywionych tasiemcowych debat. Rzecz w tym, że były one kompletnie jednostronne. Oczywiście internauci, niektórzy publicyści i politycy przeciwstawiali tym wrzutkom inne, swoje własne przypuszczenia. Ale do dziś miały one status właśnie przypuszczeń. A nie choćby nieoficjalnych informacji. Monotonnie recytującego formułki ministra Millera zaatakował na posiedzeniu połączonych komisji sejmowych jak zawsze pełen swady Antoni Macierewicz. Niektóre jego twierdzenia brzmiały mocno na wyrost. "W historii Polski nie było takiego przykładu współdziałania z Rosją przeciw narodowi" - oznajmił. Panie pośle, a Targowica, a KPP, a Bierut, a poprawianie polskiej konstytucji przez Stalina, a zapis o przyjaźni polsko-sowieckiej? Ale jak często bywałem jego krytykiem, tak jego emocje rozumiem. W sprawie zasadniczej prawicowa opozycja ma rację: budowano przekaz jednostronny, pod tezę wygodną dla rosyjskiej strony. Gdy dodać do tego niefortunną podstawę prawną dochodzenia i wielomiesięczne uspokajające komunikaty co do polsko-rosyjskiej współpracy, obraz jest żałosny. Nie wiadomo, co bardziej świadczy o chorobie polskiego państwa - to co zdarzyło się przed katastrofą, czy to co po. Trudno dziś powiedzieć ministrowi Millerowi: Dobra robota. Pochwała należy się co najwyżej ekspertom, którzy stali się wszakże - przy okazji i do czasu - narzędziem brzydkiej i zresztą dość nieporadnej w finale politycznej gry. Piotr Zaremba
Tusk, Klich i Sikorski – przed Trybunał Stanu O postawienie przed Trybunał Stanu premiera Donalda Tuska, ministra obrony narodowej Bogdana Klicha i szefa resortu spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego apelują członkowie Wrocławskiego Społecznego Komitetu Poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego. Powód? Skandaliczne zaniedbania polskiego rządu związane zarówno z przygotowaniami do lotu do Smoleńska, jak i przebiegiem śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy. W oświadczeniu czytamy m.in., że obecna ekipa rządząca wraz z popierającym ją prezydentem musi w hańbie odejść. Polską nie mogą bowiem rządzić ludzie, którzy nie potrafią zapewnić swojemu Narodowi bezpieczeństwa i poczucia godności. Jego współautorem jest Jacek Świat, mąż poseł Aleksandry Natalli-Świat, która zginęła pod Smoleńskiem. – Jeśli nasz rząd nie potrafi zadbać o bezpieczeństwo i godność swojego prezydenta, to znaczy, że tym bardziej nie będzie potrafił tego czynić w stosunku do szarego obywatela naszego kraju – mówił Świat. – Czuję się głęboko moralnie zobowiązany do tego, aby bronić dobrego imienia ofiar, a przede wszystkim ich rodzin. Współczuję szczególnie rodzinom pilotów, którzy są oskarżani o spowodowanie tej katastrofy. Zarzuty stawiane dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzejowi Błasikowi są gołosłowne, niepoparte żadnymi dowodami, a jego małżonka Ewa musi teraz stawiać czoła wręcz już międzynarodowej nagonce – akcentował Jacek Świat. Dodał, że ze swojego doświadczenia doskonale wie, jakie to jest trudne, bo sam nieraz spotykał się z obelgami, a na forach internetowych wyczytywał o swojej żonie najpaskudniejsze rzeczy. Jego zdaniem, trzeba pomóc wdowom po pilotach, bo – jak widać – władze konstytucyjne naszego państwa nie potrafią, a mówiąc dosadniej, po prostu nie chcą nic w tym kierunku zrobić. Sygnatariusze apelu uważają, że sprawa smoleńska jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, bo w ich opinii postępowanie rządu w wielu innych kwestiach jest symbolem degeneracji państwa. Wrocławski Społeczny Komitet Poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego jest najliczniejszy spośród ponad 200 działających w całym kraju tego typu gremiów. Tu-154M o numerze taktycznym 101, który rozbił się pod Smoleńskiem, leciała w 2009 roku do Huty Pieniackiej delegacja rządowa na uroczystości upamiętniające zamordowanie tam przez Ukraińców w 1944 roku ponad 1000 Polaków. Krzysztof Grzelczyk pokazał w czasie spotkania książkę lotu przygotowaną przez Protokół Dyplomatyczny MSZ, w której jest wyraźnie zaznaczone, że jest to samolot specjalny. Trudno, żeby teraz przy przygotowywaniu lotu do Smoleńska rząd o tym nie wiedział, skoro jego organ jest autorem tego dokumentu – podkreślił Grzelczyk. Apel nie ma wprawdzie mocy prawnej, ale jego sygnatariusze są przekonani, że uda im się uzyskać poparcie takiej liczby osób, która zachęci parlamentarzystów do podjęcia uchwały o postawieniu Donalda Tuska, Bogdana Klicha i Radosława Sikorskiego przed Trybunałem Stanu. A do tego wymagane jest poparcie minimum 115 posłów. Marek Zygmunt, Wrocław
Zawala się piramida kłamstw
1. Wystarczyły dwa precyzyjne pytania redaktora Andrzeja Stankiewicza z Newsweeka skierowane na niedawnej konferencji prasowej do Premiera Donalda Tuska i zaczęła się zawalać piramida kłamstw rządzących wokół katastrofy smoleńskiej. Pierwsze dotyczyło istnienia dokumentu na podstawie którego polski rząd zdecydował o wyborze Konwencji Chicagowskiej do badania przyczyn katastrofy i osoby która ten dokument ze strony polskiej podpisała. Premier Tusk odpowiedział na nie, że nie ma takiego dokumentu. Drugie dotyczyło tego czy strona polska miała wpływ na wybór sposobu badania przyczyn katastrofy. Premier odpowiedział, że ta decyzja została Polsce zakomunikowana przez Rosjan. W ten niezwykle prosty sposób po 9 miesiącach od momentu katastrofy zostało obalone kłamstwo rządzących dotyczące wyboru sposobu jego badania. Do tego momentu po wielokroć byliśmy zapewniani przez Premiera Tuska, że wybraliśmy Konwencję Chicagowską ponieważ dawała ona polskiej stronie najwięcej możliwości uczestnictwa w ustalaniu przyczyn katastrofy.
2. Ale to był dopiero początek obalania kolejnych kłamstw rządzących jakimi nas do tej pory karmili w sprawie katastrofy. Prawie natychmiast po ogłoszeniu przez MAK swojego raportu, pojawił się informacja o ostatecznym zakończeniu prac przez tą komisję, a dzień później także rosyjski komunikat o zakończeniu prac przez rosyjską rządową komisję pod przewodnictwem Premiera Putina. Okazało się, ze zapowiadane z takim szumem przez rząd zgłoszenie uwag do rosyjskiego raportu może być skierowane na przysłowiowy „Berdyczów”, bo w Rosji sprawą katastrofy smoleńskiej zajmuje się już tylko prokuratura. Ba nie chce się nią zajmować także Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego z siedzibą w Kanadzie, której rzecznik wczoraj wyraźnie powiedział, że katastrofa pod Smoleńskiem to była katastrofa samolotu państwowego a nie cywilnego. A jeszcze w poprzednim tygodniu Premier Tusk ze swadą na konferencji prasowej tłumaczył jak to na podstawie artykułów 84 i 85 Konwencji Chicagowskiej możemy się w sprawach spornych odwoływać do tej organizacji.
3. Wczoraj wyszło także na jaw, że przedstawiciele polskiego rządu (minister zdrowia Ewa Kopacz, szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski, wiceminister sprawa zagranicznych Jacek Najder i ambasador Polski w Rosji Jerzy Bahr) na nieoficjalnym spotkaniu z Premierem Putinem w Moskwie w dniu 13 kwietnia poprzedniego roku wyrazili zgodę aby lot samolotu rządowego z Prezydentem RP na pokładzie nie był traktowany w badaniach przyczyn katastrofy jako lot państwowy tylko jako lot cywilny. Rosjanie w ten sposób osiągnęli co chcieli. Wiedzieli już wtedy, że cała odpowiedzialność za katastrofę będzie mogła być przerzucona w ich raporcie na polskich pilotów i tak się stało. Zdecydowano się tylko tą odpowiedzialność podkreślić eksponując po wielokroć 0,6 promila alkoholu we krwi generała Błasika, co pozwoliło bez żadnych skrupułów zagranicznej prasie pisać, że pijany polski generał doprowadził do katastrofy samolotu z Prezydentem PR na pokładzie.
4. W następnym kroku Rosjanie mogą jeszcze ujawnić jak naprawdę wyglądały negocjacje z polskiej strony w sprawie obchodów uroczystości 70lecia zbrodni w Katyniu. Jak zaproszono do uczestnictwa w uroczystościach premiera Putina, gwarantując mu jednocześnie, że w obchodach nie weźmie udziału Prezydent RP Lech Kaczyński. Mogą także ujawnić jak polska strona zaangażowała ambasadora Rosji w Polsce Władimira Grinina do dezinformowania polskiej opinii publicznej w sprawie braku chęci uczestnictwa w uroczystościach w Katyniu przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Mogą rzucić jeszcze jakieś informacje, które postawią w jeszcze trudniejszej sytuacji ekipę Donalda Tuska bo jak widać po sposobie zaprezentowania informacji o generale Błasiku nie mają żadnych skrupułów.
5. Coraz wyraźniej widać, że po wyjęciu jednej cegiełki z tej piramidy kłamstw jaką rządzący w Polsce zbudowali w związku z katastrofą smoleńską cała ta misternie stworzona konstrukcja zaczyna się zawalać. Co więcej w wyciąganiu z niej kolejnych cegiełek zaczynają teraz uczestniczyć dziennikarze reprezentujący media, które do tej pory z całych sił popierały jedynie słuszną linię jaką miał Premier Donald Tusk w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Zbigniew Kuźmiuk
19 stycznia 2011 "Głupiec lepiej umie założyć koszulę na siebie - niż mędrzec założyć ją na głupca”- też gdzieś wyczytałem, co bardzo mi się spodobało i postanowiłem podzielić się tą sentencją z państwem. Tak jak chciałbym przypomnieć niektórym moim wiernym czytelnikom, którzy zarzucają mi, że piszę o niczym(????). Szanowni Państwo! Chcę to podkreślić po wielokroć.. Ja piszę o demokracji i jej skutkach od czterech z górą lat, i jak Pan Bóg mi dopomoże - będę pisał kolejnych cztery lata. Wiem, że to niektórych przeraża, ale naprawdę mam takie plany.. No i będą musieli wytrzymać to co mam do powiedzenia na temat demokracji i jej skutków, ale mam dla nich dobrą wiadomość.. Istnieje możliwość nie czytania moich felietonów. Można po prostu nie wchodzić na moją stronę. Nie ma takiego przymusu.. Monarchii nie będę opisywał i jej analizował współcześnie- bo nie występuje ona w swej normalnej formie, jako monarchia katolicka. .Istnieją formy szczątkowe, operetkowe.. Ale o monarchii – jako najlepszym ustroju ludzkości-- będę wspominał- i to tyle na ten temat.. Argumentów przytoczyłem dość na temat wyższości monarchii nad demokracją i czuję się zwolniony z dalszego tłumaczenia się co jeszcze mam do powiedzenia. na ten temat…. Wracamy do demokracji. .Oczywiście , że głupiec lepiej umie założyć koszulę na siebie niż mędrzec założyć ją na głupca.. Tak jak każdy normalny człowiek, nawet najmniej rozgarnięty, lepiej załatwi swoje sprawy niż jego sprawy demokratycznie wybrani posłowie, w demokratycznym Sejmie, przy pomocy większości.. Demokracja niczego nie załatwia, bo jest ustrojem totalitarnym i zwyrodniałym- jak uważał Arystoteles, jeden z najmądrzejszych ludzi kolebki naszej cywilizacji.. Ja oczywiście nie jestem taki mądry- ale też tak uważam. Demokracja to zło, fałsz, zakłamanie i totalitarna większość, która z jednostką może zrobić co chce- co resztą widać na co dzień w demokratycznym państwie bezprawnym urzeczywistniającym brak jakichkolwiek zasad jakiejkolwiek sprawiedliwości.. Demokracja bez kłamstwa, demagogii i obłudy- to tak jak, przepraszam panią Hankę Bielicką, już zresztą nieżyjącą- jak pani Hanka Bielicka bez kapelusza. Przyznacie państwo, że gdyby wystąpiła bez kapelusza, wyglądałaby jakoś nago.. Takie ja, przynajmniej miałbym wrażenie. .Wiele osób nie chciałoby się oglądać nago. Na przykład moich ideologicznych przyjaciół, moich znajomych, ludzi których lubię, szanuję i podziwiam.. Po prostu cywilizacja nas ubrała- i tak już jest.. Przy nagości pryska pewien czar, człowiek postrzegany jest jakoś inaczej.. Nie wiem jak radzą sobie z nagością naturyści nudyczni.. Coś u nich musi być z psychiką- tak mi się wydaje.. Albo coś im się zablokowało.. Gdyby na przykład artyści Studia Teatru Buffo, teatru w którym bywam i w którym mam krzesło, znowu się wybieram na XX lecie METRA w końcu miesiąca, ale w Teatrze Dramatycznym-- wystąpili pewnego dnia nago, moja noga nigdy więcej by tam nie postała. Nataszę Urbańską lubię oglądać jak tańczy, śpiewa, mówi i choć jest piękną kobietą i do tego uwodzicielską -nie wyobrażam sobie oglądać jej nago.. Cały talent i umiejętności szlag by trafił.. I nie tylko dlatego, że świadomość byłaby skrępowana nagością.. W każdym razie w demokratycznym państwie bezprawia, i chaosu w jakim żyjemy, w ubiegłym roku do organów odwoławczych wpłynęło ponad 25 000 skarg na sądy, prokuraturę i prawników korporacyjnych(!!!!) Ponad 25 000 !!!! A ile jeszcze nie wpłynęło, bo „ obywatele” uważają , że nie warto, bo sprawiedliwości się nie doczekają.. Czy coś bardziej może świadczyć na niekorzyść demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego chaos i bałagan? Nie mam danych dotyczących przewlekłości spraw, ale z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że żyjemy w kompletnym nonsensie określanym nie wiem dlaczego- sprawiedliwością.. Chuligani wybili mi szybę w samochodzie w roku- próbuję sobie przypomnieć- 1992 lub 1993..A w ubiegłym, czy to było dwa lata temu- dostałem wezwanie w charakterze świadka.. To znaczy z dziesięć lat temu- też byłem wezwany, składałem zeznania, może z piętnaście lat temu również.. Jeden ze świadków nie przybył- to go doprowadziła policja..(????). Bo sprawcę bardzo trudno jest doprowadzać.. Świadka i poszkodowanego- porządnego człowieka- łatwiej.. Jak to w demokratycznym państwie „sprawiedliwości”. Policja zamiast polować na przestępców- poluje na kierowców realizując wytyczne ministerstwa finansów demokratycznego państwa prawnego, które idzie w kierunku bankructwa. Jak każde państwo demokratyczne.. W monarchii może się to zdarzyć sporadycznie- w demokracji jest to regułą.. Bo król stara się traktować swoje państwo serio. W końcu musi synowi zostawić Królestwo w jako takim stanie.. A jakie najczęstsze zarzuty „ obywatele” demokratycznego państwa prawnego kierują pod adresem sądów, prokuratury czy prawników korporacyjnych? Fałszowanie protokołów, stronniczość i ukrywanie dokumentów z akt spraw(!!!) Cooooooo? Stronniczość- jasne! Sprawiedliwość musi być po określonej stronie.. Ale fałszowanie protokołów i ukrywanie dokumentów?
Rozpadające się państwo demokratycznego bezprawia fałszuje dokumenty sądowe i ukrywa protokoły, czy może odwrotnie.. To po co nam takie państwo?- chciałoby się zapytać.. Po kiego grzyba, jak nawet podstawowej funkcji nie potrafi wypełnić.. Funkcji sprawiedliwości, żeby sprawiedliwie rozdzielić dwie zwaśnione strony. Ścigać fiskalnie- jak najbardziej.. Właśnie kilka dni temu dowiedziałem się, że znajoma po pięciu latach dochodzenia sprawiedliwości w sądzie państwa demokratycznego, czekając już na egzekucję komorniczą po zniknięciu męża., po załatwieniu wszystkich niezbędnych spraw, otrzymała informację z sądu, żeby się jeszcze zgłosić, bo czegoś jeszcze brakuje..
Okazało się, że oprócz oryginału dowodu rozwodu, który to dowód wystawił sąd, należy jeszcze złożyć pismo informujące o złożonym dowodzie informującym o rozwodzie, za które to pismo zapłaciła- uwaga!- 450 złotych(!!!!). Najśmieszniejsze jest to, że nawet komornik z 18 letnim stażem prowadzący sprawy nie wiedział o tym fakcie, tak jak nie wiedział sąd.. Bo gdyby wiedział, powiedziałby o tym mojej znajomej jeszcze w październiku, kiedy wszystkie sprawy dokumentacyjne się zamykały. Musiał się dowiedzieć niedawno, od na przykład Krajowej Rady Sądowniczej, a ta mając wskazówki fiskalne z ministerstwa finansów, wprowadziła taki wymóg.. Bo przecież mówiła żony ciotka, że tych co płacą nic złego nie spotka.. Byleby zapłacił.. W każdym razie sprawiedliwość musi być po stronie państwa demokratycznego- rzecz jasna- sprawiedliwość fiskalna.. I dopiero stoimy przed bramą wielkiego rabunku mas, demokratycznych i obywatelskich.. Wszędzie w demokracji rabują- to dlaczego nie mieliby rabować w demokracji polskiej. Bo” Wszystko dla państwa, nic poza państwem, nic przeciw państwu”.. Kto to powiedział i powtarzał.. Ano, Benito Mussolini. Korporacjonista zatwardziały.. Bankrutujące państwa demokratyczne, a przy okazji opiekuńcze, głównie opiekujące się biurokracją, są wiecznie głodne pieniędzy.. pieniędzy nie ma takiej zbrodni i niegodziwości, której by nie popełniły- kiedy brakuje im pieniędzy.. A będzie im brakować zawsze!!!!!!!! Bo demokracje cierpią na ciągły brak przepisów i urzędników. A jak potrzebne są przepisy i urzędnicy- to bardzo potrzebne są pieniądze na realizację zadań demokratycznych.. A jakie to są zadania demokratyczne? Permanentne przegłosowywanie naszej niewoli ustawowej i fiskalnej.. Bo demokracja nie szanuje praw naturalnych jako praw nabytych, gdy przychodzimy na ten dziwny demokratyczny świat? Obciążeni już na wstępie horrendalnym długiem.. U nas w Polsce 20 000 złotych na łepka i członka demokratycznego państwa prawnego, zwanego „obywatelem”. I nikt z tego powodu nie podnosi larum? Bo całą tzw. klasę polityczna, czyli demokratycznych demagogów i oszustów- pochłania propaganda wokół Katastrofy Smoleńskiej.. A i tak mnogość podawanych powodów i przyczyn tej katastrofy, pozwoli demokratom na demokratyczne ustalenie przyczyn tej katastrofy poprzez demokratyczne głosowanie w demokratycznym Sejmie- sercu demokracji parlamentarnej i. większościowej. Demokracja ma to do siebie, że opiera się na większości, a nie na zdrowym rozsądku ,bo ten zdrowy rozsądek przy pomocy większości gwałci.. I jeszcze przymierzają się do demokratycznego beatyfikowania w demokratycznym Sejmie Jana Pawła II- Papieża. Przypominam demokratom, że Papież jest królem, a nie demokratą i jest Namiestnikiem Królestwa Chrystusa Pana na Ziemi.. A Watykan jest monarchią teokratyczną, której tak nienawidzą wszelcy lewicowcy. Oni nienawidzą monarchii- bo kochają chaos i nieporządek.. Monarchia to hierarchia, autorytet, nierówność, brak woli większości, posłuszeństwo Prawu Bożemu.. A demokracja? Sami Państwo widzicie.. I chcą jeszcze Papieża utaplać w błocie demokracji.. Sami się w nim kapią- i tarzają w nim nas.. I to im nie wystarczy? Dlaczego nie pisuję o Katastrofie Smoleńskiej? Bo już wszystko o niej napisałem- o ile pamiętam 11 kwietnia 2010 roku. Lub może 10, albo 12.. .Dzień, dwa po Katastrofie.. Wszystko co wygadują obecnie jedni i drudzy- to jeden wielki zgiełk, którego celem jest odwrócenie uwagi od powagi sytuacji, w jakiej znajduje się nasz kraj. A znajduje się w sytuacji tragicznej! A co napisałem? W duchowym skrócie: Była bardzo zła pogoda do lądowania, delegacja była spóźniona na uroczystości, więc pan prezydent poprosił jednego z generałów, żeby ten poszedł do kabiny pilota i poprosił go, żeby ten spróbował wylądować w takich warunkach jakie są i na tym lotnisku nad którym są.. Pan prezydent bardzo prosi. A ponieważ pan prezydent miał fobię na punkcie Federacji Rosyjskiej, o czym świadczyło jego postępowanie prezydenckie przed Katastrofą i jego polityka proamerykańska, a antypolska i incydent nad Gruzją w poprzednim roku- to Pan prezydent nie mógł przyjąć propozycji lądowania w Mińsku lub Moskwie. Moskwie to by było na tyle tej sprawie.. Proszę sprawdzić mój felieton sprzed ponad pół roku, jak jeszcze nic się nie działo propagandowo. I nie wycofuję się ze swoich teoretycznych rozważań. WJR
Tania krew Opozycja oskarża rząd za brak rozliczeń za masakrę z 1970 roku Ogromna liczba świadków i podatność chorobowa sędziów są przyczynami, które według resortu sprawiedliwości powodują, że proces w sprawie masakry na Wybrzeżu dokonanej przez komunistów w 1970 r. przeciąga się w nieskończoność. Opozycja zauważa jednak, że obecna ekipa rządowa niewiele zrobiła, by doprowadzić do ukarania sprawców tamtych wydarzeń. Na wczorajszym posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka posłowie opozycji oczekiwali wyjaśnień ze strony resortu sprawiedliwości na temat przeciągającego się procesu w sprawie masakry na Wybrzeżu. Postępowanie to trwa już kilkanaście lat. Na ławie oskarżonych zasiadają m.in. Wojciech Jaruzelski, ówczesny szef ministerstwa obrony narodowej, i Stanisław Kociołek, były wicepremier PRL. Poseł Kazimierz Smoliński (PiS) przypomniał, że śledztwo zostało wszczęte jeszcze w 1990 r., natomiast proces ruszył dopiero w 1998 r. w Gdańsku, po czym sprawę przekazano do Warszawy, gdzie ponownie ją uruchomiono w roku 2001. Według parlamentarzysty, przeciągające się rozprawy są "kompromitacją wymiaru sprawiedliwości". - Uwzględniane przez sędziów wnioski dotyczące stanowiska oskarżonych, którzy - jak widać - ewidentnie zmierzają do przedłużania tego postępowania w całej rozciągłości, pozwalają nam podtrzymywać stanowisko, które zostało skierowane do Bronisława Komorowskiego, byłego marszałka Sejmu, przez nasz klub parlamentarny w 2009 roku. W dezyderacie zawarte zostały wszystkie te uchybienia - zauważył Smoliński. Jako przykład wskazywał m.in. na sytuacje, "kiedy sędziowie tolerują nieobecność na rozprawach Jaruzelskiego, podczas gdy dzień wcześniej uczestniczy on w obradach zwoływanych przez pana prezydenta Komorowskiego". Jacek Czaja, wiceminister sprawiedliwości, zapewniał natomiast posłów o "bardzo intensywnych czynnościach nadzorujących postępowanie" ze strony jego resortu. Według niego, przyczynami przewlekłości procesu była m.in. liczba powołanych świadków (około 4 tys.) oraz "absencja chorobowa sędziów". - Sędzia sprawozdawca przebywał nieprzerwanie na zwolnieniu lekarskim od 5 czerwca 2007 r. do 6 stycznia 2008 r. oraz od czerwca 2009 r. do 12 października 2009 roku. Potem od 29 października 2009 do 13 listopada 2009 r. - wyliczał wiceminister. Zgodnie z informacją przekazaną przez Czaję podobnie chorowita była również sędzia współsprawozdawca oraz jeden z ławników. Wiceminister podał, że resort zwrócił się do Sądu Okręgowego w Warszawie prowadzącego tę sprawę o sprawdzenie zasadności tych nieobecności. Podkreślił jednak, że nie wykazano w tej materii żadnych nadużyć. Wzburzona tymi tłumaczeniami jest poseł Mirosława Masłowska (PiS), która sama była świadkiem wydarzeń 1970 r. w Szczecinie. - Mieszkałam przy pl. Żołnierza Polskiego, gdzie było najwięcej strat ludzkich. Ten plac był cały czerwony od ludzkiej krwi, którą codziennie zmywano. Nie zapomnę, jak się wówczas zachowywali funkcjonariusze ZOMO, którzy strzelali z broni ostrej na oślep - relacjonowała dramat wydarzeń sprzed 40 lat, nie kryjąc emocji. Jak podkreśliła, do tej pory nie ustalono, ilu ludzi wówczas zginęło. Poseł Marzena Wróbel (PiS) uznała z kolei, że działania ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego, by przyspieszyć proces, są pozorne. - Panie ministrze, przykro słuchać, że krew ofiar systemu komunistycznego jest tak tania i że obecna ekipa władzy nie robi nic, by rozliczyć te zbrodnie - konkludowała Wróbel. Władze komunistyczne Polski w grudniu 1970 r. ogłosiły drastyczne podwyżki cen na artykuły spożywcze, co wywołało demonstracje na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych, na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od strzałów milicji i wojska zginęły 44 osoby, a ponad 1160 zostało rannych. Do tej pory nikogo nie pociągnięto za to do odpowiedzialności. Jacek Dytkowski
Ewa Błasik w Warto Rozmawiać: Nie będzie MAK pluł mi w twarz. "To jest obraza munduru polskiego. Nie godzę się z tym" Gościem pierwszej części wtorkowego programu „Warto Rozmawiać" była wdowa po generale Andrzeju Błasiku, który zginął w Smoleńsku. Oto jej poruszające słowa: Mój mąż był przede wszystkim człowiekiem wielkiego honoru. Dla niego najwyższą wartością był: Bóg, Honor, Ojczyzna. Był to człowiek tak szlachetny, a jednocześnie skromny, wspaniały polski dowódca, pilot z krwi i kości. Kochał swoją ojczyznę, kochał swoich żołnierzy i dlatego dopóki żyję, będę zawsze broniła jego honoru i dobrego imienia. (...) Jestem żoną generała i może nie powinnam tak powiedzieć, ale to co strona rosyjska zrobiła z moim mężem... nie wiem, czy mogę... powiem wprost: nie będzie MAK pluł mi w twarz (...) To jest obraza munduru polskiego. Nie godzę się z tym. Nie boję się niczego. Będę walczyć do końca, do ostatniej kropli krwi. Mój mąż nie zawahałby się ani chwili oddać swoje życie dla Polski, dla ojczyzny... Oni wszyscy – wspaniali polscy dowódcy. (...) Ta wizyta była wyjątkowa. Oni wszyscy przygotowywali się do tej wizyty. Zaproszenie wcześniej było wystosowane. To był wspaniały zespół. Oni się wszyscy nawzajem szanowali, a przede wszystkim byli wielkimi ludźmi i wspaniałymi dowódcami. Dla nich ta podróż z prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej była zaszczytem, była wyróżnieniem. To miał być wyjątkowy lot – specjalny samolot, nasza polska elita i oni wszyscy w galowych mundurach z guzikami z orłem w koronie, w białych koszulach, jechali wypełnić jak tylko mogli najlepiej tę misję, żeby oddać cześć pomordowanym w Katyniu. I dlatego nie do przyjęcia, nie do pomyślenia jest, że mógł tam pojawić się alkohol. Nigdy nie zapomnę stronie rosyjskiej, że w ten sposób mogła zhańbić mundur polskiego żołnierza. Jan Pospieszalski przytoczył słowa ekspertów o tym, że informacja o alkoholu nie ma tak naprawdę żadnej wartości dowodowej i procesowej. Do studia weszli młodzi przedstawiciele stowarzyszenia „Solidarni 2010" i zwracając się do Pani generałowej odczytali apel (jest on na stronie > My, obywatele Rzeczpospolitej Polskiej odrzucamy rosyjski raport komisji MAK dotyczący przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej, w której zginął polski prezydent oraz 95 innych Polaków na terenie Rosji. Domagamy się odpowiedzi na kluczowe pytania śledztwa w sprawie katastrofy. Dlaczego rosyjska wieża kontrolna naprowadzała samolot nie na pas lądowania, wprowadzając polskich pilotów w błąd komunikatem, że jest „na kursie i na ścieżce"? Jesteśmy oburzeni postawą polskiego rządu, który nie dba o podstawowe interesy naszych obywateli. Takie działanie uważamy za zdradę stanu. Protestujemy przeciwko szkalowaniu pamięci dowódców Wojska Polskiego. Łączymy się w bólu z wdowami po polskich lotnikach i odrzucamy bezpodstawne oszczerstwa rozpowszechniane przez rosyjską władzę, a powtarzane przez media w Polsce i na świecie. Pragniemy wyrazić swój najgłębszy szacunek i solidarność z bliskimi ofiar i zapewnić o determinacji w dążeniu do prawdy. Domagamy się rzetelnego międzynarodowego śledztwa, które leży w najgłębszym interesie wolnej, suwerennej i solidarnej Europy.W drugiej części programu Beata Kempa (PiS), Jarosław Gowin (PO) i mec. Rafał Rogalski (pełnomocnik prawny rodzin ofiar) mówili o raporcie MAK-u i efekcie prac komisji Jerzego Millera. Jarosław Gowin powiedział: Raport MAK-u jest skandaliczną manipulacją. W związku z tym będziemy rozmawiać z rządem rosyjskim. Jeżeli to się nie powiedzie, zostaje arbitraż międzynarodowy. (...) Zawsze mówiłem, na zdrowy rozum, że współodpowiedzialność leży także po stronie rosyjskiej, ale nigdy nie przypuszczałem, że skala błędów będzie tak gigantyczna jak pokazał to dziś minister Miller. Wyniki sondy SMS „Czy poznamy prawdę o katastrofie smoleńskiej?": 14% TAK, 86% NIE.
Sylwia Krasnodęmbska
Czy Tusk poświęci Klicha? "Rzeczpospolita": minister obrony straci stanowisko, następcy - Mroczek lub Zakrzewska Jak pisze "Rzeczpospolita", po publikacji raportu komisji Jerzego Millera szef MON może pożegnać się ze stanowiskiem. To nie pierwszy raz, kiedy opozycja domaga się odwołania Bogdana Klicha z ministerialnej funkcji. Ale teraz jego dymisja jest bardzo prawdopodobna. Szef resortu obrony krytykowany jest przez wszystkie kluby poza PO i wielu ekspertów wojskowych. To jego głowę premier Donald Tusk chciałby miałby rzucić na pożarcie tym, którzy - zwłaszcza po ujawnieniu raportu MAK, ciskają gromy w rząd. Od wczoraj na biurku marszałka Sejmu leży wniosek PiS o wotum nieufności wobec Klicha. Życzenie opozycji może się spełnić, ale nie w sejmowym głosowaniu, bo tu ministra ocalą głosy PSL. Ludowcy nie złamią koalicyjnej umowy, choć coraz głośniej mówią, że Klich powinien pożegnać się ze stanowiskiem. Nawet szef klubu PO mówi dwuznacznie: – Będziemy w Sejmie bronić naszego ministra – mówi „Rz" szef Klubu Parlamentarnego PO Tomasz Tomczykiewicz. Ale szef klubu chyba celowo akcentuje >>w Sejmie<<. Bo rozważany jest taki przebieg wydarzeń: zgodnie z przepisami wniosek opozycji miałby trafić pod głosowanie za miesiąc, ale tak się nie stanie, bo będzie już bezprzedmiotowy. Wcześniej bowiem na temat katastrofy smoleńskiej opublikowany zostanie raport komisji ministra Millera. I to ma być moment odwołania Klicha przez samego szefa rządu. O takim scenariuszu mówią „Rz" posłowie PO. Na razie anonimowo. - Wszystko zależy od tego, co będzie w raporcie – mówi polityk PO z otoczenia premiera. – Ktoś na pewno poleci, choć może być to tylko ktoś z kierownictwa MON. Niekoniecznie Klich – uważa poseł Platformy, – Coraz trudniej Klicha bronić. Na dodatek jego nazwisko stale przewija się w dokumentach związanych z katastrofą. Podobnie jak szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby obaj zostali odwołani – mówi parlamentarzysta PO związany z frakcją marszałka Sejmu. A właśnie Grzegorz Schetyna namawia premiera do odwołania szefa MON. Jako możliwych następców Klicha „Rz" wymienia posłów Czesława Mroczka i Jadwigę Zakrzewską, wiceminister obrony z czasów szefowania resortem przez Bronisława Komorowskiego. Klich byłby pierwszym urzędnikiem, który - po ponad dziewięciu miesiącach - straciłby stanowisko w związku z katastrofą smoleńską. znp
Edmund Klich: Morozow dał mi do zrozumienia, że zostanę wyznaczony na akredytowanego
MAK jest międzynarodowy tylko z nazwy, rosyjskie dokumenty dotyczące badań kontrolerów są niewiarygodne, a Rosjanie próbowali nas ograć – wyjątkowo otwarcie opowiada w obszernym wywiadzie dla „Naszego Dziennika" płk Edmund Klich. Dlaczego ta szczerość byłego akredytowanego przy MAK przychodzi tak późno? Według Klicha chodziło o nie drażnienie Moskwy i osiągnięcie w niej jak najwięcej w celu zbliżenia się do prawdy o smoleńskiej tragedii. Zeszłotygodniowy raport MAK i związane ręce polskiego rządu w sprawie wyjaśniania katastrofy na arenie międzynarodowej pokazują, że ta taktyka nie była skuteczna. Zamieszczamy fragmenty rozmowy z Edmundem Klichem. Jak zaczęły się prace rosyjskiej i polskiej komisji – Morozow wyznacza akredytowanego? - 12 kwietnia odbyło się zebranie z udziałem rosyjskiego generała jako przewodniczącego komisji po ich stronie, Morozowa jako jego zastępcy oraz Grochowskiego jako przewodniczącego naszej komisji i mnie jako zastępcy.
- Skoro szefem był generał, to nie MAK miał się tym zajmować? - Tak, ale oni wzięli aneks 13 do konwencji chicagowskiej. Grochowski zażądał siedmiu akredytowanych przedstawicieli. A załącznik 13 nie przewiduje aż tylu. Wtedy powiedziałem, że załącznik nie przewiduje też badania przez komisję z generałem na czele, tylko powinien to robić organ cywilny. A potem była słynna konferencja Władimira Putina, w której uczestniczyliśmy z Morozowem połączeni ze Smoleńska. Na tej konferencji, przed którą konsultowałem się z ministrem Grabarczykiem, Anodina ogłosiła działanie według aneksu 13. Morozow dał mi do zrozumienia, że zostanę wyznaczony na akredytowanego.
- I Pan to tak przyjął? - Tak to przyjąłem.
Współpraca z polskimi doradcami wojskowymi, Rosjanie blokowali materiały: - Mieliśmy przez pewien okres trochę inne zdanie co do koncepcji działania. Bo to była trochę sprawa polityki, umiejętności rozmawiania, tak żeby otrzymać dowody. Już o tym mówiłem, że były ze strony wojskowej naciski, żeby jak najwięcej winy zrzucić na Rosjan, a wybronić pilotów. A gdyby Rosjanie odczuli wcześniej, że jest taka tendencja, to mogliby nam zablokować jeszcze więcej materiałów, niż w rzeczywistości zablokowali. Moglibyśmy nawet tych nagrań nie dostać. "Rosjanie próbowali nas ograć": - Pierwszy protest bardzo zdecydowany złożyłem, gdy 18 czerwca zaprezentowano nam wyniki oblotu. Tego, do którego nas nie dopuszczono. Miałem nadzieję, że dadzą nam chociaż rzetelną dokumentację. To byśmy mieli to, co chcieliśmy. A oni próbowali nas tu ograć. Wtedy się bardzo zdenerwowałem. Bo takie nam wciskali informacje... Mówili tak, jakbyśmy nie byli specjalistami. Ostro zaprotestowałem. Powiedziałem, że nie życzę sobie takiego niepoważnego traktowania i w ogóle nie przyjmuję do wiadomości tego, co nam pokazali.
- I nic? - Oni nie reagują spontanicznie. Zakończyły się spotkania i wszystko. Potem, po drugim czy trzecim liście do Anodiny, dostałem pismo na granicy obrazy. Zarzucano mi, że moje działania są nieuzasadnione, opóźniają badanie i powodują, że "międzynarodowa społeczność nie dowie się w odpowiednim czasie o przyczynach wypadku". To było niegrzeczne. Widziałem więc, że wtedy byli mocno zdenerwowani. MAK rosyjski, a nie międzynarodowy: - Jak zdarzy się wypadek w którymś z pozostałych państw, to przylatują stamtąd specjaliści. I takich kilka razy widziałem. Ale Komitet składa się z samych Rosjan. Rosyjskie dokumenty niewiarygodne
- Kontrolerzy Plusnin i Ryżenko zeznali, że nie poddali się kontroli lekarskiej, gdyż punkt medyczny był zamknięty. Tymczasem są zapisy w książkach, że na tej kontroli byli. - Ja właśnie byłem od zadawania Rosjanom trudnych pytań. I je zadawałem. Dla mnie w ogóle te dokumenty nie są wiarygodne. Ja musiałbym być przy ich kserowaniu, zobaczyć oryginał ze starymi zapisami, pieczęciami, sfatygowany. Natomiast tysiące stron kopii lub wydruków nie mają żadnej wartości. Tym bardziej gdy dostajemy je po dwóch miesiącach od wniosku. Zapowiedź ujawnienia szczegółów współpracy: - Teraz już nie jestem akredytowanym, bo nie mam przy czym. Mam do przekazania społeczeństwu całą historię pobytu w Rosji. Tego nie da się przedstawić w ciągu 15 minut w telewizji czy nawet w wywiadzie do gazety. Spisałem dzień po dniu, co robiłem, z kim rozmawiałem, jakie przeżywałem napięcia, jaką miałem pomoc albo nie miałem. Jaka była atmosfera, bo nieraz dochodziło do sytuacji stresujących na przykład z polskimi doradcami wojskowymi. (...)
- Uważa Pan, że strona polska i Pan osobiście popełnili jakieś błędy w tym dochodzeniu? - Mówię o sobie. Mogę powiedzieć, że zrobiłbym tak samo. Wszystko krok po kroku. I nie widzę teraz, z perspektywy, że mógłbym coś zrobić lepiej. Chociaż kosztowało mnie to wiele zdrowia. W Smoleńsku spałem po dwie-trzy godziny. Wstawałem rano o trzeciej i notowałem cały poprzedni dzień. Ja muszę kiedyś zdać sprawozdanie społeczeństwu. Tylko ja to mogę zrobić. Dobrze zabezpieczyłem cały ten materiał. Od początku miałem świadomość wagi problemu. Szkoda tyko, że od początku, przez 9 miesięcy Edmund Klich nie chciał publicznie przeciwstawić się tak pieczołowicie budowanemu wizerunkowi rosyjskiej władzy, prokuratury i komisji MAK jako godnych zaufania, otwartych na współpracę i działających zgodnie z międzynarodowymi normami. Rosjanie swoje zrobili - opublikowali KOŃCOWY, OSTATECZNY raport oskarżający przed całym światem Polaków jako winnych katastrofy. Z Polakami nie chcą już nic uzgadniać, a my nie mamy się gdzie na ich raport poskarżyć. znp, "Nasz Dziennik"
Dwa kłamsta Tuska. "Kto mówi, że do badania katastrofy smoleńskiej można używać konwencji chicagowskiej jest analfabetą" Donald Tusk przerwał na chwilę swój urlop w Dolomitach po to tylko, by na zwołanej konferencji prasowej uwiarygodnić raport MAK, powtarzając nieprawdy na temat smoleńskiej katastrofy. Kłamstwo chicagowskie. Premier od kwietnia ubiegłego roku opowiada, że Polska i Rosja badają przyczyny katastrofy na podstawie chicagowskiej „Konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym" z 1944 r. I opowiada bajki. Już w maju 2010 roku udowodniłem na łamach „Gazety Polskiej", że nie ulega żadnej wątpliwości, iż zgodnie z konwencją chicagowską Tu-154M był „państwowym statkiem powietrznym" (art. 3, pkt. b), a konwencja (w art. 3 pkt. a) „stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych, nie stosuje się zaś do statków powietrznych państwowych". Koniec i kropka. Kto mówi, że do badania katastrofy smoleńskiej można używać konwencji chicagowskiej jest analfabetą i nie powinien zajmować żadnego stanowiska w administracji, nawet sołtysa w Przygłupkach Dolnych. Jedynym przedstawicielem polskich władz, który nieśmiało sprzeciwił się tego rodzaju prawnym bredniom był prokurator generalny Andrzej Seremet, który w maju 2010 roku w wywiadzie dla TVN 24 stwierdził, że „konwencja chicagowska nie mogła być w tej sytuacji zastosowana, bo tyczy lotnictwa cywilnego". Rząd polski i rosyjski mogły się jedynie umówić się, że będą używać określonych unormowań prawnych tego dokumentu. A to oznacza, że zawarłyby nową, dwustronną umowę międzynarodową. Taką decyzję mogli podjąć premierzy Polski i Rosji po 10 kwietnia. Podczas ubiegłotygodniowej konferencji prasowej premier Tusk przyznał jednak, że Polska i Rosja nie zawarły żadnego porozumienia ws. wykorzystania norm konwencji chicagowskiej, ponieważ Rosja jako kraj, na którego terytorium zdarzyła się katastrofa, jednostronnie dokonał wyboru drogi prawnej. Premier podkreślił wówczas: „To nie jest wybór Polski". Prawda jest więc taka, że badań przyczyn katastrofy smoleńskiej nie regulowała żadna umowa prawnomiędzynarodowa, a jedynie zasada zwierzchnictwa terytorialnego Rosji nad swoim terytorium. Zgodnie z nią przyznaliśmy Rosji wyłączne prawo o decydowaniu o wyborze odpowiednich norm prawnych. Doszło do kuriozalnej sytuacji, w której –jak to relacjonuje Edmund Klich w ostatnim wywiadzie dla „Gazety Polskiej"- Rosjanie nie tylko decydowali arbitralnie o formie prawnej śledztwa, ale równie o tym, kto po stronie polskiej zajmować będzie się wyjaśnianiem przyczyn katastrofy. Premier mimo istnienia dwustronnej umowy gwarantującej Polsce współudział (a zatem i współdecydowanie) w smoleńskim śledztwie, przystał więc na rozwiązanie najbardziej korzystne dla Rosjan a najmniej korzystne dla Polski.
Kłamstwo smoleńskie Nieprawdziwe jest również twierdzenie premiera Tuska z konferencji, że „nie kwestionujemy zasadniczych ustaleń komisji MAK-u, ponieważ nie budzą one jakichś szczególnych wątpliwości". Według Rosjan, przyczyną katastrofy była błędna decyzja pilotów o lądowaniu, podjęta pod presją ważnych osób na pokładzie. Tę diagnozę trudno pogodzić z ustaleniami polskiej komisji, wyjaśniającej smoleńską katastrofę, przekazanymi Rosji jeszcze w grudniu ubiegłego roku. Otóż okazuje się, że - według polskich ekspertów- kpt. Protasiuk na wysokości 100 m podjął decyzję o odejściu na drugi krąg. A zatem nie lądował przy widoczności poniżej swojego minimum, czyli nie złamał najważniejszej procedury. Skoro nie lądował, to nie mogło być mowy o presji „ważnych osób". Krótko mówiąc, wszystko wskazuje na to, że dotychczasowe ustalenia strony polskiej przeczą głównej tezie Rosjan. Dlaczego polski premier z taką determinacją broni interesów państwa rosyjskiego? Krzysztof Rak
Czerwona zaraza na Wawelu Poetka Wisława Szymborska, gorliwie wspomagająca w kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego, podobnie jak równie żarliwie przed dziesiątkami lat wychwalająca Lenina jako "nowego człowieczeństwa Adama" i wzywająca do ciągłego wzmacniania stalinizmu, otrzymała nagrodę za życiorys - Order Orła Białego. Parę minut po dwunastej, co zapewne stanie się kolejną datą historyczną w dziejach III RP, tak jak krótkotrwałe zatrzymanie Bronisława Komorowskiego przez SB stało się już niemalże wydarzeniem, które doprowadziło do upadku komunizmu. Być może kogoś wdeptywanie Orła w błoto przez prezydenta z Platformy ("naszego prezydenta" - jak mogliby powiedzieć z powodzeniem obrońcy komuny, antylustratorzy, salonowcy okrągłostołowi...), jeszcze zdziwiło, ale bynajmniej nie ma w tym nic zaskakującego. Poza spłacaniem długu środowiskom, które Komorowskiego wywindowały - swoją drogą ciekawe jaką daninę każą złożyć sobie byłe Wojskowe Służby Informacyjne, bo sprzeciw byłego marszałka Sejmu w sejmowym głosowaniu przeciwko rozwiązaniu tych służb to zaledwie drobnostka - jest to konsekwencja przyjętej drogi politycznej. Wizję swojej prezydentury Komorowski przedstawił w słynnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Zapowiedziane i zrealizowane następnie usunięcie sprzed Pałacu Prezydenckiego krzyża ustawionego tam jako kamień węgielny pod przyszły pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej było sygnałem niszczenia nie tylko wszystkiego, co wiąże się z katastrofą smoleńską i Lechem Kaczyńskim, ale szerzej - wszystkiego co kojarzy się z katolicką i wolnościową podmiotowością narodu . Stąd danie Orła Białego Adamowi Michnikowi, którego "Gazeta Wyborcza" po 1989 r. stała się głównym orężem układu okrągłostołowego w walce z prawdą historyczną, lustracją, rozliczeniem odpowiedzialnych za zbrodnie (Kiszczak i Jaruzelski jako ludzie honoru), i który przyrównał Prawo i Sprawiedliwość do przedwojennej Komunistycznej Partii Polski. Na Orła dla Michnika nie zdobył się nawet jego polityczny i nie tylko przyjaciel Aleksander Kwaśniewski, ale "Bronek" to co innego. A potem poszło już z górki... Nie przypadkowo strategicznym doradcą Komorowskiego został Tadeusz Mazowiecki, który w latach stalinowskich wypisywał prasowe paszkwile na bohaterskiego biskupa Czesława Kaczmarka. Szymborska nie pozostawała tu w tyle popierając m.in. swoim podpisem rezolucję krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich aprobującą proces członków tamtejszej kurii, w którym zapadło kilka wyroków śmierci. Już chociażby to sprawia, że ikona Platformy Obywatelskiej mogłaby spokojnie zostać doradcą prezydenta ds. kultury. Czułaby się doskonale mając obok siebie czerwonego profesora Tomasza Nałęcza, odpowiedzialnego za sprawy i historyczne i "strategicznego żółwia" Mazowieckiego, twórcę doktryny „grubej kreski” oddzielającej politykę od moralności i dającej bezkarność funkcjonariuszom komunistycznych służb specjalnych oraz aparatu represji, uniemożliwiającej rozliczenie chociażby autorów stanu wojennego (o przeprowadzeniu lustracji i dekomunizacji już nie wspomnę). Przedstawianego na użytek plebsu przez propagandę okrągłostołową jako „pierwszego niekomunistycznego premiera”, mimo że w rzeczywistości takowym był dopiero Jan Olszewski desygnowany na tę funkcję przez pierwszy pochodzący z wolnego wyboru Sejm RP. Odznaczenie apologetyki Stalina i partii komunistycznej wpisuje się w tę sekwencję. W przeciwieństwie do Lecha Kaczyńskiego, który przywracając pamięć historyczną, honorował osoby o nieposzlakowanych życiorysach, zasłużone w walce z totalitaryzmem komunistycznym oraz członków opozycji przedsierpniowej – by wspomnieć tylko żołnierzy podziemia niepodległościowego z lat 40., oraz Annę Walentynowicz, czy Andrzeja Gwiazdę – Komorowski odznacza tych, dla których obrona komunizmu oraz walka z katolickim charakterem państwa polskiego stała się chlebem codziennym. O Szymborskiej, długoletniej członkini Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, wyróżnionej Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski jeszcze przez władze PRL można pisać dużo, cytować jej propagitki wierszem pisane. Po śmierci Stalina poetycko nad tym rozpaczała, wzywając jednocześnie do pogłębienia stalinizmu, był wiersz "Partia", czy uwielbienie dla rewolucji bolszewickiej, która przyniosła śmierć milionom ludzi. Wbrew temu, co twierdzono w werdykcie literackiej Nagrody Nobla dla poetki z Krakowa nie jest prawdą, iż popieranie przez nią stalinizmu było jedynie epizodem, że uległa ona jedynie totalitarystycznemu zniewoleniu umysłów od którego się odcięła. A co było w w tzw. wolnej Polsce, jeśli nie obrona postkomunizmu, by wymienić tylko tak pamiętny, antylustracyjny, wiersz "Nienawiść", wydrukowany na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” w czerwcu 1992 r., z rekomendacją Michnika, czy sygnowanie kolejnych apeli wypichcanych przez salon, atakujących wszystko co wiąże się z lustracją i dekomunizacją. Orzeł dla Szymborskiej to tylko fragment większej całości. 17 stycznia 1945 r. do Warszawy i Ciechanowa wkroczyła, jak to określił poeta-powstaniec Józef Szczepański - „czerwona zaraza”. 17 stycznia 2011 r. owa „czerwona zaraza” została przez prezydenta Komorowskiego zrehabilitowana na Wawelu. Jakucki
1.Trzy miesiące temu, 19 października, w akcie politycznej nienawiści, zamordowany został Marek Rosiak.
Tak jak dziś, byłem wtedy w Strassburgu. Zadzwonił telefon - panie pośle, ktoś strzelał w naszym biurze, pan Marek Rosiak zabity, Pawła Kowalskiego ratują, całe biuro we krwi....
2. Śledztwo trwa. Na razie zostało przedłużone do kwietnia - no cóż, prokuratura już przyzwyczaiła nas do tego, ze polskie śledztwa raczej w latach sie mierzy, niż w miesiącach. I trwa też nienawiść, która kierowała ręką mordercy.
Nienawidzę PiS-u, chciałem zabić Kaczyńskiego - krzyczał zabójca, wyprowadzany przez policje z mojego biura.
Nienawidzę PiS-u - piszecie nie raz w komentarzach na moim blogu. Nienawidzę PiS-u, nie wiem za co, ale nienawidzę...
3. Zbrodni w Łodzi pokazała, że nienawiść do PiS-u podszyta jest emocjami dalece wykraczającymi poza zwykły poziom emocji w polityce. Skąd się ona wzięła i dlaczego trwa, mimo ze PiS od ponad 3 lat nie rządzi i nie ma bezpośredniego wpływu na losy Polaków? U podstaw nienawiści do PiSu tkwią dwa strachy. Strach agentów, bojących sie powszechnej lustracji i strach złodziei, bojących sie skutecznej walki z przestępczością, a zwłaszcza z korupcją. Symbolem tych dwóch strachów były dwie instytucje, atakowane najsilniej - IPN i CBA. Z powodu tych dwóch strachów trzeba było odsunąć PiS od władzy. W zwykłym sporze politycznym to było niemożliwe, bo wyniki gospodarcze rządów PiS-u były znakomite, wręcz rewelacyjne. Nie wystarczyła krytyka, dla której brakowało jasnych podstaw, konieczne stało sie zagranie na emocjach i wzbudzenie nienawiści. I wzbudzono ją.
4. To był, trzeba przyznać, propagandowy majstersztyk. Nastraszyć ludzi, że PiS chce społeczeństwo śledzić, podsłuchiwać, a potem aresztować i zamknąć w łagrach. Uczynić męczenników ze skorumpowanej posłanki i skorumpowanego, cynicznego lekarza. Wmówić ludziom, że PiS to szaleńcy z pochodniami w rękach, chcący podpalić Polskę. Ten zabieg na emocjach powiódł się tak dalece, że znaczna część społeczeństwa uwierzyła w te brednie. Strach agentów i złodziei stał sie strachem powszechnym i przyczynił się do zwycięstwa wyborczego Platformy Obywatelskiej.
5. Dlaczego jednak ta nienawiść nadal trwa? Dlaczego wybuchła z taką siłą, dlaczego doprowadziła do zbrodni w 3 lata po tym, jak PiS stracił władzę? Myślę, że ci ludzie, którzy ulegli emocjom i wybrali Platformę Obywatelską ze strachu przed PiS-em, ci ludzie maja teraz problem sami ze sobą. Zdali sobie bowiem sprawę, że popełnili błąd. Gołym okiem widać, że rządy Platformy są bardzo złe. Gospodarka pada, państwo się rozsypuje, nie ma żadnych reform, kwitnie jedynie propaganda. Trzeba by się przyznać w swoim sumieniu - popełniłem błąd, wybrałem dla Polski złe rządy. Ale takie przyznanie jest trudne, wymaga czasu. Na razie dominuje reakcja wypierania - Platforma rządzi źle, ale to nie moja wina, nie było innego wyjścia, bo ten PiS jest taki straszny, okrutny i zły, że musiałem, musiałem głosować na PO. Nienawidzę tego PiS-u za to, ze tak musiałem, nienawidzę go za ten mój wymuszony błąd, nienawidzę go za to, że tak dałem sie ogłupić, nienawidzę, nienawidzę.... Im gorzej rządzi Platforma, tym większa staje sie nienawiść do PiS-u.
6. To potrwa jeszcze jakiś czas, ale się skończy. Ludzie nie będą wiecznie oszukiwać sami siebie i w końcu powiedzą - dość tej zabawy Polską! Po fatalnej kompromitacji rządu w sprawie katastrofy smoleńskiej, po ośmieszeniu i poniżeniu Polski przez władze Rosji, coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę, że obecne rządy szkodzą Polsce, po prostu jej szkodzą. Ludzie przejrzą wreszcie na oczy i dostrzegą, ze politycy PiS to nie rzeźnicy z rękami we krwi. I wtedy skończy sie ta nienawiść, która zabiła Marka Rosiaka. I wtedy Polacy odsuną od władzy chłopców krótkich spodenkach i oddadzą Polskę pod rządy Prawa i Sprawiedliwości.
7. Kiedy to sie stanie? Przypuszczam, że już w najbliższych wyborach parlamentarnych... Janusz Wojciechowski
Who are you, Mr. van Rompuy?! Patrząc z bliska na Hermana van Rompuya, trudno nie przypomnieć sobie fenomenalnej tyrady Nigela Farage’a w Parlamencie Europejskim kilka miesięcy temu, podczas której Brytyjski eurodeputowany rzucał w twarz przewodniczącemu Rady Europejskiej, że ma charyzmę mokrej ścierki i wygląd niskiej rangi urzędnika bankowego (polecam przy okazji obserwowanie reakcji Jerzego Buzka, prowadzącego obrady: to przykład przerażenia, charakterystycznego dla słabeusza, trzęsącego się o swoją pozycję; po tym wystąpienia Buzek wlepił zresztą Farage’owi karę finansową, co samo w sobie było skandaliczne). Widząc van Rompuya pierwszy raz na żywo, nie jestem w stanie napisać: „Coś w tym jest”. Mogę napisać jedynie: Farage miał stuprocentową rację. Twarz UE, jedna z trzech najważniejszych osób w hierarchii instytucjonalnej Unii, robi takie wrażenie, że – jak to kiedyś ktoś powiedział – gdy wchodzi do pomieszczenia, jest tak, jakby ktoś wyszedł. Niepozorny człowieczyna w pomarszczonych skarpetkach, z małą teczuszką. Agent ubezpieczeniowy? Pracownik ZUS? Może szatniarz? Podczas wykładu, który zorganizowało Forum Europejskie Uniwersytetu Warszawskiego, obok van Rompuya siedział prowadzący spotkanie szef think-tanku Demos Europa Paweł Świeboda i gdyby ktoś nie znał obu panów z twarzy, mógłby pomyśleć, że to Świeboda jest przewodniczącym RE, a van Rompuy to jakiś technik od mikrofonów lub intendent od krzesełek, który przysiadł tam tylko na moment. Ale dość znęcania się nad skądinąd sympatycznym Belgiem, piszącym haiku. W końcu nie został szefem RE przez przypadek. Wybór Pana Nikt, człowieka nijakiego do sześcianu, który zamiast kształtować w jakimś stopniu politykę UE, jest tylko administratorem spotkań Rady, to świadoma decyzja najsilniejszych w Unii.
Skutki tej decyzji mogliśmy obserwować podczas spotkania na Uniwersytecie Warszawskim. Przemówienie van Rompuya było tak miałkie, jak tylko można sobie wyobrazić. Nie było w nim ani jednego bardziej uderzającego miejsca i ani jednego passusu, który warto by zacytować. Dwadzieścia kilka minut klasycznych unijnych komunałów o tym, jak ważna jest współpraca, porozumienie, walka z kryzysem. Ble, ble, ble. Podobnie było, gdy przyszedł czas na pytania. W pierwszej ich turze tematem miała być gospodarka. Młoda członkini Kolibra zapytała wówczas, jaki jest stosunek van Rompuya do wolnego rynku, jako że to, co dziś trwa w Unii, wolnym rynkiem nie jest. Zacytowała także – o zgrozo! – Farage’a, pytając, skąd ma płynąć poparcie dla van Rompuya, skoro nikt na niego nie głosował („Nobody voted for you!”). Tym samym tropem podążył później nieznany mi dżentelmen, pytając, czy zdaniem przewodniczącego Unia nie kultywuje niewydolnego i umierającego systemu socjalnego. Odpowiedzi były, jak łatwo było oczekiwać, obłe. Van Rompuy stwierdził, że system gospodarczy w UE jest „mieszany”, a jego „podstawą” jest wolny rynek. Stwierdzenie bez większego sensu: cóż to jest „system mieszany”? Jak jego podstawą może być „wolny rynek”? Wolny rynek albo jest, albo go nie ma. Jeśli jest czegoś jedynie „podstawą”, to znaczy, że nie mamy do czynienia z wolnym rynkiem.
Następnie nastąpił tasiemcowy wywód o tym, jak fundamentalne wnioski wyciągnęła Europa z kryzysu lat 30., skoro nie powtarzamy dziś ówczesnych błędów. Do tego porcja jazdy obowiązkowej, czyli bleblania o tym, że wszystko trzeba razem, wspólnie itd. W drugiej turze pytania miały dotyczyć spraw zagranicznych. Tu pozwoliłem sobie zadać podwójne pytanie. Po pierwsze: czy uważa pan Rosję (wcześniej w swoim wykładzie van Rompuy mówił o wadze strategicznego partnerstwa z nią) za kraj demokratyczny i czy dostrzega pan w jej polityce zagranicznej jakieś neoimperialne elementy? Po drugie: czy uważa pan, że najsilniejsze państwa UE mogą wykorzystywać mechanizmy instytucjonalne Wspólnej Polityki Zagranicznej dla realizowania własnych interesów kosztem państw słabszych? Te pytania van Rompuy odłożył sobie na koniec. Wcześniej wolał mówić o Białorusi czy perspektywach na zajęcie przez Unię jednego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa (tak, tak, ktoś naprawdę zadał takie pytanie). Niestety – otrzymałem jedynie niepełną odpowiedź na jedno pytanie. Van Rompuy stwierdził mianowicie, że w Rosji trwa proces modernizacji, także politycznej, a Unia musi się w niego angażować, bo to jest najlepszy sposób, żeby tę modernizację wspierać. Partnerstwo strategiczne z Rosją jest bardzo ważne, a w ogóle to on, van Rompuy, nie będzie oceniał jakości rosyjskiej demokracji. Tu odpowiedź się zakończyła. Nie dowiedziałem się ani czy przewodniczący RE dostrzega elementy neoimperialne w rosyjskiej polityce, ani jak to jest z realizacją interesów najsilniejszych państw UE w ramach CFP. Jestem ogromnie wdzięczny młodym ludziom z Forum Europejskiego za zorganizowanie tego spotkania, gdyż pozwoliło ono uświadomić sobie, w jakiej próżni trwa instytucjonalna struktura Unii. Van Rompuy, figurant bez znaczenia, przez kilkadziesiąt minut wciskał nam jakieś niestworzone kity o jedności i wspólnym działaniu, mające tyle wspólnego z rzeczywistością co on sam z Rambo. Był to po prostu teatr absurdu. Najciekawsze jednak jest to, że znaczna część publiczności zdawała sobie z tego najwyraźniej sprawę, okazało się bowiem po spotkaniu, że moje pytania zostały przez wielu obecnych przyjęte z uznaniem i ulgą: nareszcie ktoś pyta o coś sensownego. Problem w tym, że struktury urzędnicze Unii są kompletnie oderwane od rzeczywistości i realizują własne wizje, bez związku z oczekiwaniami obywateli, zaś najsilniejsi używają ich do osiągania własnych celów. My w tej układance nie mamy wiele do gadania.
Warzecha
Rząd do dymisji, natychmiast! Szkoda jest już nieodwracalna. Jeszcze nigdy Państwo Polskie nie zostało tak upokorzone na arenie międzynarodowej. Raport MAK jest jak uderzenie nahajką w twarz polskiego premiera, polskiego rządu, a zatem również polskiego państwa i polskiego narodu. Raport nie tylko bezczelny, ale również – co jest oczywiste choćby w świetle przedstawionej dzisiaj (dlaczego dopiero dzisiaj?) prezentacji ostatniej fazie lotu, sekunda po sekundzie, wykazującej niezbicie, że załoga samolotu prezydenckiego otrzymywała błędne informacje z wieży kontrolnej lotniska – fałszywy. Tak postępuje się z ludźmi nieposiadającymi żadnych kompetencji do rządzenia państwem, mającymi zakodowane w duszach lokajstwo wobec obcych potencji, uzdolnionymi jedynie do szalbierskich sztuczek pijarowskich oraz do zniesławiania i wykańczania konkurentów stojących na drodze do władzy. Osobista hańba i upokorzenie p. Donalda Tuska i jego pretorianów nie znaczyłaby i nie obchodziłaby nas nic. Lecz, na nieszczęście, ta ich hańba przenosi się na całe państwo i cały naród. O skali znieczulenia ogółu społeczeństwa świadczy zresztą to, że w zwykłych warunkach ten rząd gnomów zmiotłaby już przez ostatni tydzień ulica. W tej sytuacji pozostaje już tylko jedno. Jeżeli p. Tuskowi i jego nieszczęsnej ekipie pozostała choćby krztyna przyzwoitości i poczucia odpowiedzialności, premier powinien natychmiast i wraz z całym gabinetem podać się do dymisji. Powinna być to dymisja demonstracyjna i tak przedstawiona, aby świat dowiedział się, dlaczego jest ona niezbędna. Równocześnie, powinien dokonać samorozwiązania – i z takim samym uzasadnieniem – Sejm. Prezydent powinien powołać „techniczny” rząd urzędników w randzie kierowników ministerstw, administrujących krajem (cóż zresztą innego robił rząd D. Tuska?) do czasu przeprowadzenia nowych wyborów. I jeszcze jedno: p. Donald Tusk i jego ministrowie, jako ludzie odpowiedzialni za dopuszczenie do takiego poniżenia państwa w relacjach międzynarodowych, powinni w ogóle zniknąć z życia publicznego. Za to, co uczynili Rzeczypospolitej, niech pozwolą przynajmniej nam zapomnieć, że kiedykolwiek istnieli.
Jacek Bartyzel
PS. Gdyby jakiś „ortodoks” konserwatyzmu, „bardziej papieski od papieża”, krzywił się, że ja, antydemokrata integralny, proponuję rozwiązanie niewykraczające w niczym poza logikę i mechanizmy prawne państwa demokratycznego, to odpowiadam: uważałbym za niestosowne „przemycać” cichcem zmiany ustroju, a jako realista podaję wyjście z tragicznego położenia, które może być zaakceptowane przez wszystkich, bez względu na poglądy.
Za: Organizacja Monarchistów Polskich – legitymizm.org
http://www.bibula.com/?p=30818
W odróżnieniu od p. Bartyzela, uważamy raport MAK za zbliżony do prawdy. MAK nie musiał nikogo „uderzać nahają” w twarz – bo rząd ten nie ma twarzy. Nie musiał nikogo upokarzać, bo upokorzenia Państwa Polskiego mają miejsce nieustannie od wielu lat i pochodzą głównie od naszych nowych przyjaciół. Natomiast zgadzamy się z żądaniem, aby ludzie obecnego rządu zniknęli raz na zawsze z polityki, co jest niemożliwe z powodów, których nie wyłuszczamy przez szacunek dla inteligencji (większości) gości gajówki. Admin
Antypaństwowcy Prezentacja przez ministra spraw wewnętrznych Jerzego Millera stenogramów rozmów z wieży kontrolnej lotniska Siewiernoje pod Smoleńskiem (i niemal natychmiast po tym fakcie, także ogłoszenie ich w internecie przez MAK), wywołała dalsze, agresywne antyrosyjskie wystąpienia PiS z Jarosławem Kaczyńskim i Antonim Macierewiczem na czele. Obaj panowie w sposób kategoryczny stwierdzili wyłączną winę Rosji w katastrofie Tu-154. Na temat zachowań polityków PiS wypowiedziałem na tych łamach szereg gorzkich i twardych słów. Dziś stwierdzam, że swoim najnowszym wystąpieniem utracili oni zdolność do sprawowania władzy w Polsce, w takim sensie, w jakim, w prawie mówimy o utracie zdolności do czynności prawnych. Ze zdeklarowanych państwowców (na wzór Sanacji), stali się antypaństwowcami. Pojawiły się komentarze, które mówią, że jest to działanie zamierzone p. J. Kaczyńskiego, celem którego jest powrót do władzy, a może nawet nie sam powrót do władzy, ale tylko ugruntowanie stałego elektoratu na poziomie 20-25 %. Co ciekawe, podobne do siebie komentarze pochodzą od tak politycznie dalekich sobie ludzi jak Janusz Korwin-Mikke, Leszek Miller, czy Marek Migalski. JKM napisał: „Jak wariować – to wariować. Rzymianie mawiali: „Is fecit – cui prodest” – a na katastrofie najwięcej skorzystało… PiS. Dawniej ta konserwatywno-państwowa partia, która w wyniku własnych błędów i nagonki prowadzonej przez lewicowe i bezpieczniackie media zeszłaby do tradycyjnych 4% posiadanych przez PC – teraz stała się Partią Jednej Katastrofy … i uzyskała na 20 lat stabilne 20% poparcia. Jest w Polsce 20% „obywateli’, którzy tak nienawidzą Rosjan, że uwierzą we WSZYSTKO, jeśli z tego wynika, że Rosjanie są źli”.(blog 16.01.2011).
Leszek Miller w wywiadzie dla Onet.pl 18.01.2011 stwierdził: „Tragedia smoleńska jest paliwem, na którym PiS chce wrócić do władzy. Oni są przekonani, że mówiąc jeszcze więcej i dobitniej o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia, utrzymają przy sobie ich betonowy elektorat. PiS będzie eskalować napięcia związane z tragedią smoleńską dla własnych politycznych korzyści. To, co mówią gwiazdy PiS, jest przejawem utraty kontaktu z rzeczywistością.”
Marek Migalski na swoim blogu 18.01.2011: „Dzisiaj prezes PiS już nie powściąga języka, nie mówi o przyjaciołach Rosjanach, nie waży słów. Jego przyboczni i rodzina prześcigają się w coraz ostrzejszych sformułowaniach, używają sobie na wszystkich, którzy nie podzielają ich obsesji. Czy to znaczy, że Jarosław Kaczyński zwariował? Nie, on znowu realizuje cel polityczny! Tylko że obecnie nie chodzi mu o zwycięstwo w wyborach, a już na pewno nie o przekonanie do siebie ponad połowy Polaków. Jego celem politycznym jest skupienie wokół siebie około 25% elektoratu, by – uwaga – przetrzymać nadchodzącą klęskę wyborczą. On nie chce wygrać nadchodzącej elekcji, ale sposobi się na przegraną. Dlatego zmieniła się jego retoryka względem tragedii smoleńskiej. Mniej więcej 1/4 naszych rodaków wierzy, że w Smoleńsku Ruscy zabili nam Prezydenta, a ich pomagierem był Tusk. I Kaczyński obsługuje politycznie tych wyborców. Jeśli skupi ich przy sobie, nic mu już ich nie odbierze i przetrwa następne cztery lata w opozycji. Dlatego podkręca atmosferę, zaostrza język.” Wydaje się, że powołani Panowie mają rację. Zapewne obok ewidentnego szaleństwa politycznego tak silnego w PiS, mamy również do czynienia z wyrachowaniem podlanym szaleństwem (przypadek prezesa PiS). Niezależnie od tego, którego czynnika w danym momencie jest więcej, linia polityczna PiS przynosi Polsce i przyniesie również w przyszłości, zwłaszcza na arenie międzynarodowej, same negatywy. Tkwienie w niewoli permanentnego rozpamiętywania kolejnej tragedii, utrzymywanie silnej atmosfery antyrosyjskiej, musi odbić się np., o czym niewielu mówi, na naszych stosunkach gospodarczych z Rosją, tak na poziomie państwowym, jak i na poziomie firm prywatnych prowadzących handel z Rosją. Dla szafujących na każdym kroku frazesem o godności narodowej to oczywiście nie ma znaczenia (m.in. właśnie dlatego ich postawa zasługuje na miano antypaństwowej). Dla państwa polskiego, istniejącego przecież nie w próżni, ale w konkretnym układzie geopolitycznym, ma to znaczenie fundamentalne. Możemy przegrać to, co tak mozolnie odrabiamy w ostatnich latach. Polskie firmy prywatne mogą znaleźć się na lodzie (tj. zbankrutować). W wolne miejsce wejdą Niemcy i inni, którzy niestety lepiej rozumieją politykę od nas. A mamy wiele do stracenia. Oto wyjątek z opracowania MSZ o współpracy gospodarczej Polski z Rosją (całość - TUTAJ).
Dane dotyczące dynamiki obrotów handlowych pomiędzy Polską a Rosją w latach 2007-2010: 2006=100/2007=123,3%, 2007=100/2008=141,7%, 2008=100/2009=60,4%, 2009=100/2010(I pół.)=146,5%.
Czy któryś z Panów wymachujących szabelkami i miotających antyrosyjskie klątwy w ogóle pomyślał o konsekwencjach swoich działań w tym kontekście? I nie nawołuję bynajmniej do poświęcania prawdy na ołtarzu handlu zagranicznego. Nie ma tu bowiem żadnej prawdy do poświęcenia. Tragedia Tu-154 ma niestety banalne wyjaśnienie – bałagan polski, podsycany przez historyczne uprzedzenia i bieżącą walkę polityczną zetknął się z bałaganem rosyjskim, przesyconym obawą o skandal międzynarodowy (w razie wydania kategorycznego zakazu lądowania w Smoleńsku wbrew zwyczajowi, który mówi, że ostatecznie decyduje dowódca statku lotniczego). Jednym się udało (Jak-40), drugim nie. Ogłoszone stenogramy rozmów z wieży obalają rojenia poszukiwaczy spisków. Roztrzęsiony pułkownik rosyjski gratuluje lądującemu ryzykownie Jakowi słowem „maładiec”, własnemu Iłowi 76 wieża nie podaje komunikatu „horyzont”. Zimni zabójcy polityczni (planowanie, przygotowywanie, wykonanie, zacieranie śladów) tak się nie zachowują! Polsce potrzeba w sprawie smoleńskiej zdrowego rozsądku. Przywoływany już nie raz na naszych łamach red. inż. Tomasz Hypki ze Skrzydlatej Polski skomentował wystąpienie ministra Millera następująco:
„dla mnie nie zmieniło się w zasadzie nic, to znaczy nie podano żadnych nowych, istotnych danych, które mogłyby świadczyć o tym, że kontrolerzy lotu w świadomy sposób sprowadzili niebezpieczeństwo na polską załogę, czy zachęcali do lądowania (…) nie można zrzucać(odpowiedzialności – przyp. AŚ) na Rosjan tylko dlatego, że to są Rosjanie, a wybielać naszych pilotów, czy polityków tylko dlatego, że to są Polacy. Mówię to z przykrością jako polski patriota.”(całość do pobrania na stronie Głosu Rosji - Link). Życie toczy się dalej. Przed Polską poważne wyzwania na arenie międzynarodowej, a w kraju panuje smoleński paraliż. Tymczasem Rosja rozpoczyna kolejną ofensywę dyplomatyczną. Prezydent Miedwiediew udał się na na Bliski Wschód, na Zachodni Brzeg, gdzie opowiedział się za utworzeniem niepodległego państwa palestyńskiego ze stolicą we Wschodniej Jerozolimie. „Na pojawieniu się państwa palestyńskiego zyskają wszyscy – Palestyńczycy, Izraelczycy, inne narody Bliskiego Wschodu. Jest to cel, do jakiego należy dążyć” – oświadczył Dmitrij Miedwiediew podczas konferencji prasowej w Jerychu. Jest to poważny krok Rosji, powrót na teren zdominowany w ostatnim 20-leciu przez Stany Zjednoczone. Czy naprawdę tak trudno zrozumieć jak ważne rzeczy dzieją się wokół nas? Czy tak trudno zrozumieć, że ciągłe rozpamiętywanie tragedii, rozdrapywanie ran, nie jest polityką godną wielkiego narodu, lecz niebezpiecznym dla interesów państwa gnuśnieniem w użalaniu się nad sobą? Nowoczesne państwo o takim położeniu jak Polska musi trzymać rękę na pulsie bieżących wydarzeń, reagować na zmiany następujące na politycznej scenie w sposób dynamiczny, być przygotowanym na możliwe scenariusze nadchodzących czasów. Jeżeli nie ma sposobu na przekonanie ludzi nienawidzących Rosji argumentami związanymi z samą Rosją, to może trafi do nich przykład mało znanego epizodu II wojny światowej. Oto, 3 lipca 1940 r. brytyjska eskadra pancerna pod dow. adm. Jamesa Somerville’a dokonała ataku na flotę francuską (dopiero co sojuszniczą!) zamknięta w algierskim porcie Mers el-Kebir. W niedługim czasie Francuzi zostali zmasakrowani. Zginęło 1297 marynarzy, a 350 zostało rannych. Rząd Vichy wykorzystywał tę tragedię do propagandy antyangielskiej. A jednak gen. de Gaulle potrafił zacisnąć zęby i konsekwentnie postawił politycznie na kartę angielską. Kiedy wreszcie nauka płynąca m.in. z tego wydarzenia trafi do polskich gorących głów?
http://www.jednodniowka.pl/news.php?readmore=341
Odpowiadamy: nigdy nie trafi, nic ich nie przekona, nic nigdy nie zrozumieją, żadne fakty nie będą miały znaczenia. Przypominają w tym Żydów: z nienawiści do Rosji gotowi są podpalić Polskę. – admin
Karta oznaczająca NĘDZĘLewica nadal chce przyjęcia przez Polskę Karty Praw Podstawowych (KPP). We wtorkowej dyskusji na UW dobitnie podkreśliłem, że Irlandia była krajem znacznie biedniejszym od Wielkiej Brytanii. Po wejściu do Wspólnoty Europejskiej, wprowadzeniu wolnego rynku i niskich podatków w ciągu 10 lat dogoniła Wlk. Brytanię. Po czym 1.01.2002 podniosła CIT o 2,5%, wprowadziła €uro, potem przyjęła KPP, weszła do UE... i znalazła się za Wlk. Brytanią, która nie przyjęła ani €uro ani KPP. Student reprezentujący SdPl stwierdził, że jednak nie powinienem być przeciwko KPP - bo KPP np. "gwarantuje swobodę wyrażania swoich poglądów". Odparłem, że być może "gwarantuje mi" i prawo do oddychania - ale zarówno oddychanie, jak i wyrażanie poglądów nie jest prezentem od KPP, tylko prawem naturalnym; zresztą Polska nie przyjęła KPP - i swobodę tę przecież mamy!? Na co wręczył mi KPP (w formacie 1,5 cm x 2 cm)- by mnie do KPP przekonać... Jednak mnie przekonują tylko fakty! Chcę natomiast przypomnieć krytykom mojej tezy, że to Karta Praw Podstawowych jest w dużej mierze odpowiedzialna za stan gospodarki Europy Zachodniej, że to śp. Lech Kaczyński & His PiSmen wdrukowali Polakom w głowę, że KPP oznacza głównie prawa dla (tfu!) "gejów" i feministek. Co oznacza naprawdę – przypomina już raz tu cytowany (5-I-2011 - ale tu jest wersja obszerniejsza) Chińczyk, p.Wu:
http://www.youtube.com/watch?v=9n8rlMlT7CM&feature=related
KPP właśnie to gwarantuje: forsę dla nierobów. Ale gwarantuje o wiele więcej: wedle KPP pracownicy mogą się uważać niemal za współwłaścicieli „swojego” zakładu pracy!!! Co to oznacza dla fabryki - wiadomo... Przypominam jeszcze, że śp. Lech Kaczyński oświadczył, że gospodarcze części KPP może podpisać natychmiast. Na szczęście: nie zdążył. Ale federaści i tak to przeforsują - via euro-trybunały. Pierwsze znaczenie skrótu "KPP" to „Komunistyczna Partia Polski”. I, można powiedzieć: znać w tym palec Boży! Jak Sejm mógłby głosować nad sprawą "Smoleńska". Wczoraj na blogu na onet.pl napisałem, że w porządnej d***kracji właściwe postępowanie pilotów ustala się przez głosowanie w Parlamentach – a może nawet i w referendach. Z czym jednak wiąże się pewien „drobny” problem. Otóż najpierw trzeba ustalić, jak będzie się głosować! Załóżmy, że posłowie PiS (146 sztuk) głęboko wierzą, że prawdziwa jest hipoteza:
(A) To Ruskie dokonały zamachu na naszego Ukochanego Prezydenta
ewentualnie mogą uwierzyć w:
(B) To nieumyślna wina Ruskich – tandetny sprzęt, pijani kontrolerzy, a i sam „Tupolew” to marna maszyna.
- a w (C) - w winę Polaków, przedstawicieli Narodu Wybranego – nie!
Posłowie PO (203 sztuki) sądzą, że to wina tego, że Ruskie nie należą do Unii Europejskiej – i dlatego mają tandetny sprzęt, pijanych kontrolerów – jednym słowem: wierzą w (B). mogą ewentualnie uwierzyć w:
(C): Ruskie som niewinowate, Polacy polecieli, jak chcieli – to i mają.
W (A) nie wierzą absolutnie. Natomiast reszta Sejmu (110 sztuk) nie wierzy w przypadki. Sądzą, że winni są Polacy (czyli C) jeśli nie, to winni są Ruscy (A). Żadne tam nieumyślne działania nie wchodzą w rachubę. Teraz przeprowadzamy głosowanie. Jeśli w fotelu marszałka zasiadałby wtedy WCzc. Marek Kuchciński z PiSu to niewątpliwie poddałby wstępnie pod głosowanie najpierw hipotezy (B) i (C). Wygrałaby, oczywiście, wysoko, 350:110 (B). I teraz odbędzie się decydujące głosowanie, pomiędzy (A) i zwyciężczynią „eliminacji”, czyli (B). Jak łatwo zauważyć PO je przegra 247:203 – i Sejm uroczyście oświadczy, że niezbitą prawdą jest, że był to zamach. Jeśli obrady prowadziłby najgłówniejszy marszałek, NCzc.Stefan Niesiołowski, (PO) - to poddałby pod glosowanie najpierw hipotezy (A) i (C). Wygrałaby, oczywiście, wysoko, (C) 313:147. I w decydującym głosowaniu pomiędzy (B) i zwyciężczynią „eliminacji”, czyli (C), jak łatwo zauważyć, wygrałaby jeszcze wyżej (350:110) (B) - i PO będzie tryumfować bo Sejm uroczyście oświadczy, że wina jest Ruskich – ale nieumyślna. Jeśli zaś w fotelu marszałka zasiadłby WCzc. Jerzy Wenderlich (SLD) to najpierw głosowano by hipotezy (B) i (A). Wygrałaby, oczywiście, (A) - 257:203. I w decydującym głosowaniu pomiędzy (C) i zwyciężczynią „eliminacji”, czyli (A) wygrałaby (C) – i SLD by tryumfowało: to wina tego, że obalono w Polsce socjalizm! Źle wyszkoleni w kapitalizmie piloci... Jak widzimy wynik wyborów zależał tylko od tego, w jakiej kolejności głosowałoby się poszczególne hipotezy – żaden Poseł nie zmienił zdania, wszyscy głosowali karnie po liniach partyjnych. W co najmniej jednym przypadku taka sytuacja miała miejsce podczas mego półtorarocznego pobytu w Sejmie! Jeszcze ciekawiej jest, jeśli przyjmuje się zasadę, że głosujemy na trzy hipotezy łącznie; ta, która uzyska najmniej głosów odpada – i głosujemy dwie pozostałe. W takich wyborach często jednej z partii opłaca się głosować... przeciwko własnym przekonaniom – byle ugrobić najgroźniejszą konkurentkę swojej ustawy.
Niestety: inne partie też o tym wiedzą! I wiedząc o tym też mogą głosować przeciwko sobie. Teoretycznie istnieją układy, przy których żadnej partii nie opłaca się głosować za swoim projektem. Była to najprostsza sytuacja: tylko trzy „partie” - i trzy hipotezy. Jeśli liczba hipotez rośnie – rośnie również komplikacja. Wniosek z tego jest prosty: wynik głosowania jest czysto losowy. Równie dobrze można by rzucić kostką – i wynik podać jako efekt rozważań Sejmu!! Oczywiście jeszcze lepiej jest w ogóle tego nie głosować – i w pokorze przyjąć werdykt ekspertów – lub Wolę Monarchy. Ale to jest takie nied***kratyczne. Ogólniej: d***kracja nie tylko jest nonsensem – ale jest w ogóle technicznie nie do przeprowadzenia. Już śp. Hugon Steinhaus pokazywał w 1946 dowód, ze żaden system głosowania nie jest wolny od prostego paradoksu: partia może zwiększyć liczbę głosów... i stracić na tym mandat! W 10 lat później prof. Kenneth Józef Arrow, laureat Nobla z ekonomii 1972, udowodnił, że w ogóle nie jest możliwy żaden system d***kratycznego, sensownego wyboru. Ale w d***kracjach tego na studiach politologicznych zdaje się nie uczą?
Korwin-Mikke: O OFE/ZUS w prosty sposób Niedawno rozmawiałem z pewnym profesorem – z raczej zaprzyjaźnionych z nami kręgów. Gdy rozmowa zeszła na próbę obrabowania OFE, zajął stanowisko zapewne popularne: „Lepiej, że pieniądze są w ZUS-ie, bo tam przynajmniej są pewne, a te firmy prowadzące OFE to jakieś podejrzane”. Ta ostatnia uwaga na ogół jest słuszna. Całość jednak pokazuje, z jakim niezrozumieniem spotyka się cała sprawa w społeczeństwie – nawet profesorskim. Bo też jeśli 70% „obywateli” nie rozumie treści dziennika telewizyjnego – to jak można oczekiwać, że choć 5% zrozumie, o co właściwie chodzi z tymi OFE? Ja spróbuję tak elementarnie wyjaśnić w czym rzecz. Ubezpieczenia (robotnicze) wprowadził, jak wiadomo, śp. Otton von Bismarck, argumentując – co przypomniał p. Krzysztof Habich – że jest to dobra inwestycja, bo powstrzymuje rewolucję. Jednakże oznaczało to ugięcie się pod naciskiem socjalistów, a – jak wiadomo – gdy Czerwonym dać mały palec, to za chwilę zeżrą całą rękę, a potem wyżrą mózg. Socjalizm jest skondensowanym Złem – i nie wolno uznać, że mała dawka socjalizmu jest dobra, bo za chwilę trzeba będzie uznać, że w takim razie większa dawka jest lepsza. Co się właśnie stało. Bismarck kupił spokój w monarchii na kilkanaście lat, a skutkiem był upadek i Cesarstwa Niemiec i praktycznie wszystkich monarchij – a na pewno upadek ustroju wolnorynkowego. Bo kapitalizm opiera się na zasadzie „dobrobyt pochodzi z ryzyka”, a socjaliści za jedną z podstawowych wartości uważają brak ryzyka. Inna sprawa, że ubezpieczenia miały dotyczyć tylko części robotników; Bismarckowi nie przyszło do głowy, że ubezpieczeni – i to pod przymusem – będą „wolni” przedsiębiorcy! Otóż początkowo na fundusz ubezpieczeń wpływały składki – i z tych składek (oraz składek tych, którzy nie dożyli odpowiedniego wieku) finansowano emerytury. Z czasem rządy coraz chętniej sięgały do funduszy emerytalnych – i w efekcie doszliśmy do stanu, w którym żadnych funduszy nie ma! Socjaliści zaczęli więc bredzić o jakiejś „umowie międzypokoleniowej” – jak gdyby „pokolenie” wybierało sobie przedstawicieli, którzy zawierali jakieś umowy z przedstawicielami innego „pokolenia”. W praktyce oznaczało to, że młody człowiek musi pod przymusem płacić podatek (nazywany „składką”), z którego (potrącając koszty i podatki) finansowano emeryturę jego dziadkowi, a jemu obiecywano, że tak samo obrabuje się jego wnuka. Idea OFE szła w dobrym kierunku. Młody człowiek miał płacić na fundusz, który byłby niejako „jego” (acz pozostawiono tu wiele niedopowiedzeń…). Mniejsza z tym, skąd te pieniądze miały pochodzić i w jakiej wysokości – ważne, że zaczęły być gromadzone. Choć socjaliści celowo tak planowali system ubezpieczeń, by nie można już było zeń wyjść – podjęto próbę. Gdyby po jakichś 50 latach roszczenia emerytów były pokryte zasobami w OFE, skończyłby się „międzypokoleniowy wyzysk”, a nawet można by pomyśleć o łatwej i prostej likwidacji tego systemu. Ze składkami wpłacanymi do ZUS nie ma problemu, bo są natychmiast wypłacane innym. Tu jednak trzeba było składkami gospodarować – a to ogromne pieniądze (7,5%!). Wiadomo, że urzędnik państwowy źle dba o powierzony mu majątek. Utworzono więc OFE, które miały konkurować ze sobą o klienta – i inwestować te pieniądze.
Uczyniono jednak kilka błędów. Po pierwsze: nie powiedziano jasno, że zarobki FFZ (firm zarządzających) zależą od zysku. Jeśli OFE uzyska taki zysk jak średni procent bankowy, to FZ nie dostaje nic – bo po co mam płacić komuś, bez kogo mógłbym się obejść, wpłacając po prostu pieniądze do banku?! Jak zarobi więcej – to odpowiedni procent. Po drugie: OFE ustawowo musiały inwestować w reżymowe obligacje; to automatycznie likwidowało 60% konkurencyjności między OFE. Po trzecie: FFZ były wybierane mniej więcej tak samo jak „Narodowe Fundusze Inwestycyjne” w tzw. „Programie Powszechnej Prywatyzacji”, który okazał się totalna klapą. Prawo do bycia FZ otrzymywali „sami swoi” – i efekt był łatwy do przewidzenia. Z tym, że klapa OFE jest znacznie większa niż klapa PPP. Tym niemniej te 7,5% było wpłacane nie na konta FFZ, lecz na konta OFE, zaś FFZ tylko miały te pieniądze pomnażać, a potem z tych funduszy wypłacać emerytury. Jeśli więc Władzuchna postanowiła, że będzie wpłacać do OFE nie 7,5% lecz 2,5%, to obrabowywała nie FFZ – lecz przyszłych (a nawet nielicznych już obecnych) emerytów. Bo niby jak FFZ maja wypłacać emerytom należne emerytury, jeśli będą miały trzy razy mniej pieniędzy?! Na razie tego nie widać, bo obecnie płaci się nielicznym emerytom. Jednak OFE zaczną wyczerpywać się szybciej – i za 10-15 lat okaże się, że pieniędzy nie ma. Tyle że Władzuchna, która od lat dopłaca do ZUS, nie ma już na dalsze dopłaty, więc obrabowuje OFE – a co będzie za 15 lat? Na pewno nie rządy PO z PSL! Więc co ICH to obchodzi? To znaczy może i obchodzi, ale potrzeby bieżące są ważniejsze. Kupują za to brak rewolucji dzisiaj… Jeśli więc dziś „Rząd” oskarża p. prof. Leszka Balcerowicza, że działa jako płatny agent którejś z FFZ (bo ich zarobki też na tym jakoś ucierpią), to może to być i prawdą – ale nie ma w tym nic złego, bo p. profesor działa też jednocześnie w interesie obrabowywanych emerytów. Tu akurat ten interes jest całkowicie zbieżny. Urzędnik targowiska jest płatny od zysku targowiska – ale jeśli walczy z próbą nałożenia na targowisko podatku, to działa też w interesie wszystkich kupujących na targu! Tak więc OFE to dziecko planowane – i niestety poronione wskutek wynajęcia fatalnych akuszerów. Można je zlikwidować, ale trzeba by czymś zastąpić – albo podjąć się brutalnej likwidacji systemu ubezpieczeń. Propozycja „Rządu” to cofnięcie nas do epoki Gierka. Chcieliśmy wyjść z pułapki ubezpieczeń, lecz wybrano złych przewodników – i (w 2/3) cofnęliśmy się. Czy jeszcze ktoś podejmie jakąś próbę, zanim zaczniemy w tej pułapce zdychać z głodu?
Co Polakom wcisnąć można? Firma „Ernst & Young” zrobiła badania, z których wynika, że prace polskich naukowców ukazują się w prestiżowych pismach międzynarodowych „dwukrotnie, a nawet trzykrotnie rzadziej niż badaczy z uczelni w Niemczech czy we Włoszech”. „Rzeczpospolita” bije na alarm. Ja nie. Po pierwsze: myślałem, że raczej będzie to „pięciokrotnie”. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że porównuje się tu Polskę do zacofanych krajów europejskich – a nie do USA. Po drugie: wartości uczonego nie mierzy się liczbą opublikowanych prac! Np. śp. Albert Einstein opublikował ich niewiele... Przy dzisiejszym systemie ocen - „publikuj albo giń!” - wywalono by Go pewnie z uczelni. Po trzecie: trudno się dziwić, skoro od czasów śp. Marii Skłodowskiej-Curie polscy naukowcy wyjeżdżają coraz bardziej masowo. Talenty są dziedziczne, jeśli najzdolniejsi wyjeżdżają za granicę i tam zostają ich dzieci i wnuki – to aż dziwne, że ktokolwiek jeszcze cokolwiek istotnego w Polsce robi. Po czwarte: na szczęście nauka jest międzynarodowa – i samo to, czy teorie względności opublikował Einstein będąc na uniwersytecie niemieckim czy amerykańskim – jest bez znaczenia i dla Niemiec i dla nauki jako takiej. Natomiast jest inny problem: panoszącej się głupoty. Wyjeżdżają nie tylko naukowcy, ale ogólnie: ludzie zdolni, mądrzy, energiczni... Stąd w Polsce spadł ogólny poziom intelektualny – co widać i po wynikach wyborów. Mamy też drastycznie niską liczbę patentów, a to już przekłada się bezpośrednio na dobrobyt Polaków. O wszystkim decydują nie masy, lecz elity – 2-3% ludzi. A u nas: d***kracja...
I ta negatywna selekcja nadal trwa!! Europa jest trupem. Ze starożytnej Grecji też ludzie mądrzy wyjeżdżali do Rzymu – i Grecja do dzisiaj (!!) nie może się podnieść. Ale: jakoś się żyje... Tylko życie w świecie, w którym człowiek stwierdza, że współobywatele – czyli ludzie decydujący o jego życiu, zdrowiu i majątku - żyją w świecie fantasmagorii... Jeśli np. ludzie wierzą w „grożące nam” Globalne Ocieplenie – to już mogą uwierzyć we wszystko. Nawet w to, że to Ruskie ściągnęły Tupolewa magnesem. Przykładają się do tego politycy wszystkich opcyj. Po co? Cóż: gdy nie wiadomo, o co chodzi – to wiadomo, że chodzi o pieniądze... Otóż 16 grudnia 2010 roku zupełnie nieoczekiwanie JE Donald Tusk wszczął antyrosyjską ofensywę: zgłosił 150 stron uwag do projektu raportu Międzynarodowej Komisji Awiacji. Co ciekawe: ani projektu nikt nie znał – ani nikt nie widział tych 150 stron uwag. MAK ogłosiła swój raport – podkreślając, że nie ulega jakimkolwiek naciskom politycznym (a czym innym było wysłanie tych „uwag”??). Zawiera rzeczy doskonale już znane – i nie warto o nim pisać. Natomiast warto zadać sobie pytanie: skąd ta wrzawa? Dlaczego bardzo antypisowska TVN całe godziny poświęcała na idiotyczne wypowiedzi rozmaitych PiS-menów? Skąd ta nagła - sztuczna przecież – zaciekłość dyskusji? Czemu p. Premier oznajmia: „Projekt raportu MAK w wersji rosyjskiej jest nie do przyjęcia."? Odpowiedź jest jasna: reżym usiłuje za wszelką cenę „przykryć medialnie” sprawę rosnącego długu publicznego, bankrutującego systemu emerytalnego, prowadzonej w rosnącym mrozie „walki z globalnym ociepleniem”... Krótko pisząc: niech się Polacy zajmują wszystkim – tylko niech zapomną o tym, co ONI robią z ich pieniędzmi! Nie wiem, czy WCzc. Jarosław Kaczyński, zazwyczaj świetny taktyk, oszołomiony stratą Brata lezie w tę pułapkę, jak ćma do światła – czy też cała „Banda Czworga” działa tu cynicznie razem, we wspólnym interesie (bo przecież to jedna banda kryminalistów). Ale: co za różnica? Ważne, by zdać sobie sprawę – co ONI robią – dlaczego? I nie dać wpuścić się w tę katastrofę. Co za różnica, czy śp. gen. Andrzej Błasik miał we krwi 0,6‰, czy 0,4‰; czy był w kabinie - czy dwa metry od niej? Czy lot był „wojskowy” czy „cywilny”? To już było, na grobach rośnie trawa – a katastrofa finansów nadciąga, nadciąga, nadciąga... i nie da się jej zwalić na „Ruskich”! A ONI liczą, że jej po prostu nie zauważymy!!!
Janusz Korwin-Mikke: Czy biedny ma rację? Politycy w d***kracji kłamią. Przyjaciele mówią sobie prawdę. Więc powiem parę słów prawdy - przykrej dla wielu. Otóż rację ma stare powiedzenie: "Czemu wiem, żeś głupi? Boś biedny! A czemuś biedny? Boś głupi!". Nie zawsze jest to prawda: są liczne wyjątki. Ale na ogół tak jest. Druga prawda jest taka: biednych jest więcej niż bogatych. A głupich więcej niż mądrych. Zgadza się? I trzecia prawda: Polską (i Europą) rządzi banda złodziei i rabusiów, wyciągających z ludzi ostatni grosz - i marnująca i rozkradająca te pieniądze. To widać gołym okiem. I prawda czwarta: wszyscy ci złodzieje twierdzą, że najlepszym - ba: jedynym możliwym - ustrojem jest d***kracja. D***kracja z ust im nie schodzi. D***kracja, d***kracja, d***kracja - rzygać się od tego chce. A po podsumowaniu tego wszystkiego wniosek jest prosty: ONI chcą, by rządzili ludzie głupi. Bo głupich łatwo oszukać. Zwłaszcza jak się ma telewizję. ONI mówią: głosujcie na nas - my będziemy Was pytać o zdanie, my jesteśmy po stronie ludzi prostych, ludzi biednych... Po czym rabują tych naiwnych biednych bez litości. Nawet jak sami się z tych prostych ludzi wywodzą. Jak mawiano na Wschodzie: najgorszy jest z chłopa pan. A ja nie kłamię, że "będę się konsultował z ludźmi"... Z milionem ludzi? Jak? Nie będę! Ja kieruję się rozumem, poczuciem sprawiedliwości - ot, takimi staromodnymi środkami. Opinia większości w ogóle mnie nie interesuje, bo przecież głupich jest więcej niż mądrych. Natomiast ONI zawsze podpierają się "głosem Większości". Tę "Większość" zdobywają, bo mają do dyspozycji telewizję. Ludzie naiwni, zwłaszcza kobiety, wierzą telewizji. Dlatego ONI tak nalegają, by jak najwięcej do powiedzenia miały kobiety... Pamiętacie Państwo, jak to było z referendum w sprawie traktatu akcesyjnego do Wspólnoty Europejskiej? Z telewizji lał się potok zapewnień, że ta Wspólnota, że ta Unia to coś absolutnie cudownego. Przeciwników Anschlussu w ogóle nie dopuszczono do głosu! Bruksela sypnęła pieniędzmi, by ludzi przekupić. I większość (wcale nie taka duża!) zagłosowała ZA.Teraz, gdy Unia zaczyna się sypać, będziemy chcieli postawić ich za te złodziejstwa i machinacje przed sądami. A ONI powiedzą: "To nie my! To Większość tak zadecydowała!". To, że w III Rzeczpospolitej afera goni aferę - to nie przypadek. To nie ludzie są winni. To ci, co budowali III RP. Trzecia Rzeczpospolita była od początku budowana tak, by można było kraść. Specjalnie i celowo. Spytajcie starszych prawników: jakie paragrafy usunął z kodeksu karnego tzw. Sejm Kontraktowy? Tylko dwa: 135 i 136 - o wysokich karach za wielkie afery gospodarcze. ONI już wtedy planowali, że będą rabowali mienie państwowe. Państwowe - czyli "niczyje". Rabują do dziś. Nie oddają mienia właścicielom. Nie dopuszczają do uczciwej prywatyzacji. Bo "niczyje" najłatwiej się okrada! JKM
Świetny początek karnawału Po świątecznej nirwanie rozpoczął się karnawał. W karnawale – jak to w karnawale; wszyscy jedzą, piją, popuszczają, zarówno pasa, jak i w ogóle – a to przecież kosztuje. Dlatego też, zgodnie z nową, świecką tradycją, jaka pojawiła się u nas niemal równocześnie ze sławną transformacją ustrojową, zaprojektowaną przez generała Kiszczaka, jego konfidentów i pożytecznych idiotów – karnawał rozpoczyna się od koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pana Jerzego Owsiaka. Wielka Orkiestra teoretycznie ma zbierać pieniądze na sprzęt medyczny dla dzieci, ale to tylko pretekst, bo tak naprawdę sprawuje funkcje wychowawcze, a nawet – nie bójmy się tego słowa – polityczne. Z obfitości serca usta mówią, więc tę tajemnicę poliszynela zdradził właśnie pan Zbigniew Hołdys mówiąc, że orkiestra „przeczyszcza” naród polski. Nie chodzi tu o wyszlamowanie z pieniędzy, bo te 37, a nawet 40 milionów złotych to nie tylko dla państwa, ale nawet dla zmysłowych gitarzystów żaden pieniądz - tylko o kurację przeczyszczającą moralnie. 40 milionów złotych to tyle, co nic; sama różnica w ocenie wysokości deficytu budżetowego między ministrem Rostowskim, a opozycją jest co najmniej 300 razy większa, więc takie marne pieniądze nie byłyby warte takiego propagandowego przytupu. Chodzi o to, że w sytuacji, gdy „Polacy” są podzieleni, „Jurek Owsiak” jednoczy wszystkich, niczym za pierwszej komuny Front Jedności Narodu. Wśród wolontariuszy są zarówno „młodzi wykształceni”, jak i starzy niewykształceni, wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni, żywi i uma... – no, mniejsza z tym. Przykładem tej jedności ponad podziałami jest choćby grono celebrytów, którzy ofiarowali różne drobiazgi na aukcję Wielkiej Orkiestry. Poseł, a właściwie były poseł, biłgorajski filozof Janusz Palikot ofiarował nieważną legitymację poselską. Powiedzmy sobie szczerze, że nawet gdy ta legitymacja była ważna, większego pożytku też z niej nie było. Z kolei pani Dorota Rabczewska, czyli piosenkarka Doda-Elektroda, ofiarowała na aukcję pejczyk, służący uprzednio, jak przypuszczam, do torturek. Ponieważ pani Rabczewska uchodzi za osobę wyjątkowo postępową, można powiedzieć, że to prawdziwy europejczyk. Z kolei mój faworyt Jego Ekscelencja, co to został zarejestrowany jako „Filozof” – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jakże by inaczej – ofiarował Wielkiej Orkiestrze jedną z bogatej kolekcji swoich masek. Ile jeszcze mu ich zostało – tego nikt zapewne nie wie. Zresztą mniejsza z tym, bo chodzi tu o pokazanie jednoczącej siły Wielkiej Orkiestry – no i oczywiście – pana Owsiaka osobiście. Pan „Jurek Owsiak” staje się w ten sposób duchowym przewodnikiem wszystkich Polaków, - no bo skoro nawet Jego Ekscelencja podryguje tak, jak mu Wielka Orkiestra zagra – to czegóż chcieć więcej? Co więcej – wygląda na to, że powierzenie mu tej funkcji ma charakter trwały – na co wskazywałoby większa niż w latach poprzednich skala uczestnictwa w Wielkiej Orkiestrze służb mundurowych. Taka ostentacja nie może być dziełem przypadku, więc skoro służby mundurowe zostały na czas finału podporządkowane panu Owsiakowi, to nie mogłoby się to dokonać bez udziału Sił Wyższych, które co najmniej od 1980, a może nawet co najmniej od roku 1944 rządzą naszym nieszczęśliwym krajem. Nie ma w tym nic złego; w końcu być może to nawet lepiej, kiedy wiemy, kto daje nam na przeczyszczenie i do jakiej muzyczki tańcujemy. Oczywiście Wielka Orkiestra to tylko początek karnawału, kiedy to impreza goni imprezę. Jeszcze nie skończy się liczenie pieniędzy wyszlamowanych przez Wielką Orkiestrę, a tu już dwudniowy Dzień Judaizmu, po którym przypada Dzień Bez Toreb Foliowych, no i oczywiście – Międzynarodowy Dzień Pamięci Ofiar Holokaustu. Kto by o tym zapomniał, to wkrótce przypomni mu o tym „światowej sławy historyk”, na którego książce „złote żniwa” chce urządzić sobie krakowskie wydawnictwo „Znak”. Tylko patrzeć, jak zacznie wydawać czystą pornografię, co z pewnego punktu widzenia byłoby nawet wskazane; po pierwsze – „azaliż tylko dla grzeszników Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne” - więc dlaczego na pornografii mają zarabiać tylko bezbożnicy, podczas gdy katolickie wydawnictwo nie tylko sobie zarobi, ale przy okazji może nauczyć mniej wartościowy naród tubylczy, jak grzeszyć po Bożemu. Akurat dobrze by się składało, jako że w połowie lutego, od tzw. „walentynek” rozpoczyna się Europejski Tydzień Świadomości Seksualnej – no a potem – urodziny Jacka Kuronia, a na sam koniec karnawału, 7 marca – Dzień Skruchy Kościoła Rzymskokatolickiego Wobec Innych Kościołów. Te informacje o świętach i uroczystościach zaczerpnąłem z Kalendarza Postępowca na rok 2011, a przecież to nie wszystko, bo postępactwo nie tylko każdy dzień karnawału, ale nawet i Wielkiego Postu skrzętnie zagospodarowało. Jest więc tyle okazji do świętowania, że każdy znajdzie coś dla siebie, dzięki czemu łatwiej nam będzie zapomnieć, że ceny idą w górę, a rząd znowu pragnie naszego dobra, którego już tak niewiele nam pozostało. SM
Sześć wniosków z prezentacji rozmów kontrolerów lotu w Smoleńsku. "Jakby grali w grę komputerową". Trudno zrozumieć dlaczego tak kluczowe dla przebiegu tragedii smoleńskiej informacje zespół Jerzego Millera, szefa MSWiA, trzymał pod kluczem aż do dzisiaj. I to w sytuacji, kiedy propagandowy ostrzał rosyjski budował na świecie wizerunek "amatorskich" Polaków i "profesjonalnych" Rosjan. Tymczasem, zakładając nawet jakieś błędy po polskiej stronie, obraz jaki wynika z prezentacji przez MSWiA tego co działo się 10 kwietnia na wieży w Smoleńsku, jest porażający. Co najważniejszego z nich - według mnie - wynika? Po pierwsze, lekceważono skrajnie złe warunki i trudności w korzystaniu z lotniska przez lądujące wcześniej maszyny. Następujące wcześniej lądowanie rosyjskiego Iła-76 przebiegało w skrajnie trudnych warunkach i powinno skłonić wieżę w Smoleńsku do przekazania jasnego komunikatu Warszawie, że rządowy Tupolew z prezydentem na pokładzie nie powinien lądować. Padają słowa: "Trzeba Polakom powiedzieć, nie mają oni po co startować", "Trzeba powiedzieć, jaki jest dla nich, kurwa, wylot, no popatrz, no już ten..." ale nie ma ciągu dalszego. Pada też - po lądowaniu Iła – stwierdzenie "Job twoju mać, o k..., ale jaja" ale nikt nie wyciąga żadnych wniosków. Po lądowaniu Jaka-40 z polskimi dziennikarzami, jest podobnie. Ledwo się udaje, widać ogromne ryzyko, ale nikt nie reaguje. Polska maszyna z delegacją do Katynia leci do Smoleńska, choć jeden z kontrolerów stwierdza w rozmowie ze zwierzchnikiem: "Nie wyrabiam, Smoleńsk przykryło". Po drugie, dane jakimi posługuje się wieża nie są prawdziwe. Kontrolerzy podają w ciągu kilku minut całkowicie różne dane o widoczności, prognoza pogody tak jest komentowana na wieży: "Ten z meteo niepoczytalny czy co, on podaje teraz 800" (metrów widoczności). W tym czasie wynosi ona zaledwie 200-300 metrów. Po trzecie, na wieży panuje nieprawdopodobny bałagan. Sypią się przekleństwa, nie ma lidera, strach miesza się z biernością, polecenia z Moskwy z niefrasobliwością. Kontrolerzy zachowują się jakby grali w grę komputerową, świadomie podejmuj wielkie ryzyko sprowadzając na ziemię kolejne samoloty. A właściwie patrząc po prostu jak one lądują.
Pułkownik Mirosław Grochowski, zastępca przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, stwierdził: Działając pod dużą presją, obsada wieży popełniała wiele błędów, nie stanowiąc wystarczającego wsparcia załogi samolotu podczas podejścia do lądowania w ekstremalnie trudnych warunkach atmosferycznych Kluczowa dla decyzji o rezygnacji z próby lądowania komenda "horyzont" pada dopiero gdy samolot znajduje się zaledwie 70 metrów nad ziemią,. Powinna paść gdy był 100 metrów - a więc 11 sekund wcześniej! Po piąte, podobnie zupełnie nie ma reakcji na zły kurs samolotu, kapitan Protasiuk i jego załoga cały czas słyszą, że są na kursie i na ścieżce. Nie są! Po szóste - Rosjanie w tym tak zwanym śledztwie robili co chcieli. Polscy eksperci nagrania tego co działo się na wieży zrobili 17 kwietnia, sami przegrywając je z plików źródłowych na laptopy i tak naprawdę korzystając z pewnej jeszcze wtedy przychylności Rosjan. Potem dwukrotne prośby o zgodę na profesjonalne ich przegranie, co pozwoliłoby odczytać więcej informacji, pozostawały bez echa. Michał Karnowski
Rosyjska pułapka Rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow jest jak na razie najwyższej rangi przedstawicielem Kremla, który oficjalnie skomentował raport osławionego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego w sprawie katastrofy smoleńskiej. Ławrow z niesłychaną nawet jak na rosyjskiego dyplomatę stanowczością uznał, że nie wolno kwestionować raportu MAK w żaden sposób, bo "będzie to bluźniercze"! W podobny sposób wypowiadał się niegdyś poprzednik Ławrowa na stanowisku ministra spraw zagranicznych - osławiony Wiaczesław Mołotow. Twierdził mianowicie, że polski rząd, a premier Władysław Sikorski w szczególności, współpracuje z Niemcami i Hitlerem, ponieważ podobnie jak Niemcy uważa, że polscy oficerowie w Katyniu zostali wymordowani na rozkaz Stalina. Następnie Rosjanie zerwali stosunki dyplomatyczne z rządem generała Sikorskiego i doprowadzili do politycznej izolacji Polski na arenie międzynarodowej w końcowej fazie II wojny światowej. Raport MAK jest fałszerstwem w całości, ponieważ już Albert Einstein twierdził, że pół prawdy równa się całe kłamstwo. MAK w praktyce nie jest międzypaństwowy, tylko całkowicie rosyjski. A jednak przez ostatnie dziewięć miesięcy premier Tusk i jego ministrowie wielokrotnie zapewniali, że mają absolutną pewność co do rzetelności rosyjskiego śledztwa, że w oparciu o nie może być prowadzone śledztwo polskie. I oto Moskwa pokazała, jak można jej ufać. Największe wątpliwości dotyczące raportu MAK związane są z pracą rosyjskich kontrolerów. Komitet nie dopatrzył się z ich strony zaniedbań. Ale w raporcie przyznaje, że nie ma filmu wideo rejestrującego to, co działo się w wieży kontroli lotów, co było widać na ekranie radaru. Powodem ma być "skręcenie" (zwarcie) przewodów pomiędzy kamerą a magnetowidem. Takie tłumaczenie budzi wątpliwości, bo kierownik strefy lądowania Wiktor Ryżenko twierdził, że sprawdzał urządzenia i były sprawne. Wątpliwości są tym większe, że strona polska zwracała się do MAK o przekazanie "zaciętej" taśmy i nie dostaliśmy jej. Tymczasem film ma kolosalne znaczenie. Pozwoliłby ocenić działalność kierownika strefy lądowania i sprawność sprzętu, jaki był zainstalowany w wieży. Dlaczego odmówiono wydania "uszkodzonej" taśmy? Czy istotnie nic się nie nagrało? Czy może film obnażał błędy kontrolerów? Utrzymywali oni załogę w przekonaniu, że jest na "kursie i ścieżce", choć tak nie było! Za późno wydali też komendę "horyzont". Film wideo mógłby na to rzucić więcej światła. Z raportu MAK wynika, że pilot nie reagował na komendę "horyzont". To nie jest prawdą. Gdyby pilot nie zareagował na komendę "horyzont", samolot zderzyłby się z ziemią dużo wcześniej. Jeszcze przed drzewem, o które zaczepił, urywając skrzydło. Piloci o wiele wcześniej podjęli próbę przerwania podejścia. Pilot kpt. Arkadiusz Protasiuk już na wysokości 100 metrów próbował przerwać lądowanie. 22 sekundy przed uderzeniem w ziemię wydał komendę "odchodzimy". Wiadomo to z odczytanych przez polskich ekspertów nagrań z czarnej skrzynki. Dotąd wiedzieliśmy, że drugi pilot 14 sekund przed katastrofą powiedział "odchodzimy", a potem nic się nie działo. To wszystko wskazuje na znacząco ważne dla śledztwa zeznania Pawła Plusnina i Wiktora Ryżenki - rosyjskich kontrolerów z wieży lotniska, którzy sprowadzali Tu-154. W protokołach ich przesłuchań z kwietnia były sprzeczności, więc rosyjscy śledczy je unieważnili i zasugerowali, by brać pod uwagę zeznania z sierpnia. Z tych nowych rozbieżności zostały usunięte. W polityce rosyjskiej, niegdyś carskiej, a następnie sowieckiej, od dawna istnieje pojęcie "maskirowka", co dosłownie można tłumaczyć jako maskowanie, kamuflaż. To jest nieomal tradycyjna doktryna rosyjska, która w rzeczywistości jest polityczną prowokacją bądź polityką drugiego i nawet trzeciego dna. Nawet w świetle raportu MAK wydaje się, że rosyjscy oficerowie na lotnisku w Smoleńsku naprowadzali polski samolot w pułapkę. Czy podawali Polakom błędne dane celowo czy omyłkowo - to pytanie nadal jest otwarte. Ale wydaje się, że według tej wiedzy, jaką mamy, także na podstawie filmu dołączonego do raportu, polski samolot leciał prosto w zastawioną na niego pułapkę, i to wcale nie w końcowej fazie lotu, ale wcześniej. Mam wrażenie, że raport MAK został napisany już dawno, wiele miesięcy wcześniej, a teraz ręką niezastąpionej pani generał Anodiny naniesiono jedynie na niego poprawki. Co gorsza odnoszę wrażenie... że Kreml "naprowadza" już nie Tu-154 z polskim prezydentem, ale Polskę jako taką w pułapkę międzynarodowej katastrofy. Negowanie przez Polskę rosyjskiego śledztwa i raportu zostało już przygotowane medialnie, a zapewne też dyplomatycznie na arenie międzynarodowej w Unii Europejskiej i w Stanach Zjednoczonych. Po to był m.in. niezbędnie potrzebny pijany polski generał - dowódca całego lotnictwa. Polska ma zostać zniesławiona, ośmieszona, uznana za niewiarygodną, a następnie ograniczona i wyizolowana na arenie międzynarodowej. To bardzo możliwy scenariusz. To pułapka! Oczywiście, akcentowana będzie polska rusofobia, bo przecież nikt w Europie nie będzie słuchał polskich wyjaśnień, że taką samą rusofobię mieli już niegdyś Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Pułaski, Kościuszko i Piłsudski. Z całą pewnością rosyjski strategiczny scenariusz przewiduje też podsycanie konfliktu wewnątrz Polski, między poszczególnymi partiami politycznymi i politykami oraz "rozgrywanie" Polaków. To wszystko już było. To wszystko osłabiało Polskę, a umacniało wpływy agentury rosyjskiej wewnątrz Rzeczypospolitej. Józef Szaniawski