Abdykujcie jak najprędzej! Pani Krystyna Janda najwyraźniej otrząsnęła się już z traumy po doznanym męczeństwie i przeszła do ataku na jego sprawców. Męczeństwo pani Krystyny polegało na tym, że zamiast 1,5 miliona rocznej państwowej subwencji dla jej teatrzyku piątej klepki, minister kultury zaproponował jej zaledwie dziesiątą część tego, czyli 150 tysięcy złotych. Nie wiem, czy pani Krystyna wzięła tę forsę, czy też - uniósłszy się honorem – wzgardliwie ją odrzuciła, ale to bez znaczenia, bo ważniejsze jest przecież, że w ten sposób doświadczyła ze strony reżymu straszliwego męczeństwa w postaci małpiego okrucieństwa. Nic dziwnego, że postanowiła się na reżymie odegrać i oto wreszcie nadarzyła się okazja. Reżym poparł skierowanie do komisji społecznego projektu ustawy ograniczającej dotychczasowe ramy dopuszczalności aborcji. Ponieważ ten pomysł spotkał się z energicznym przeciwdziałaniem postępowych pań, broniących reżymowi dostępu do swoich „wagin” i „macic”, pani Krystyna postanowiła skorzystać ze sposobności, by – jak to się kiedyś mawiało - „i pieniądze zarobić i wianuszka nie stracić”. Wianuszka bowiem trzeba strzec, niczym socjalizmu – oczywiście przed znienawidzonym reżymem – bo nawet a właściwie nie „nawet”, tylko zwłaszcza panie postępowe demonstrują taką czujność wokół swoich „wagin” i „macic” tylko w przypadku reżymu, bo w przypadku - jak to nazywał Stanisław Grzesiuk - „miłości głodnych płeciów” żadnej czujności nie zachowują i rozkładają nogi już na pierwszy znak („Pierwszy znak, gdy serce drgnie, ledwo drgnie, a już się wie...”). Toteż praktyczne postępowe panie co noc kogoś kochają, z czego wynikają potem rozmaite niepożądane następstwa i stąd tak się uwijają wokół rozszerzenia możliwości likwidowania owych następstw. Nawiasem mówiąc, to rozszerzanie możliwości nazywane jest powszechnie „liberalizacją”. Jest to jeszcze jedna ilustracja chaosu semantycznego, jaki rozszerza się u nas na podobieństwo pożaru – chyba sztucznie podsycanego. Jak bowiem można nazywać „liberalizacją” drastyczne zaostrzenie możliwości zabijania ludzi – co prawda jeszcze bardzo małych, ale nikt nie powiedział jeszcze w tej sprawie ostatniego słowa, bo w kolejce czekają przecież ludzie bardzo chorzy? Zmiana ustawy postulowana przez postępactwo nie jest żadną „liberalizacją” tylko rozszerzeniem prawa mordowania na osoby nie będące nawet funkcjonariuszami publicznymi. To nawet w Sowietach panował w podobnych sprawach jakiś porządek; Feliks Dzierżyński mógł aresztować, a nawet zastrzelić każdego, ale już czekiści niżsi rangą mogli aresztować tylko do stopnia pułkownika. Tymczasem określenia „liberalizacja” używa nawet przewielebne duchowieństwo i walczy z „liberalizmem” niczym komuniści z wrogą stonką ziemniaczaną. Ale mniejsza z tym, bo chodzi przecież o panią Krystynę i jej zbawienne pomysły. Otóż gwoli zrobienia na złość złowrogiemu reżymowi a jednocześnie podlizania się postępactwu, które w przeciwny razie mogłoby zacząć lekceważyć rozmaite stare próchna, pani Krystyna zaapelowała do kobiecej solidarności – by mianowicie wszystkie kobiety podjęły strajk, powstrzymując się od czynności składających się na prowadzenie gospodarstwa domowego, opiekę nad dziećmi i tak dalej. Pani Krystyna taktownie nie wyjaśnia, czy strajk obejmowałby również odmowę bliskich spotkań III stopnia z mężami w alkowie, ale to się rozumie samo przez się. Powołując się na przykład Islandii dowodzi skuteczności tej formy protestu, a jedyna wątpliwość, jaka ja przy tym nachodzi, to niepewność, czy kobiety w naszym nieszczęśliwym kraju wykażą się świadomą dyscypliną. Tymczasem wątpliwości jest chyba znacznie więcej, z czego pani Krystyna najwyraźniej nie zdaje sobie chyba sprawy. Ilustruje to scena spotkania meksykańskiej cesarzowej Charlotty, żony Maksymiliana Habsburga z cesarzem Napoleonem III. Charlotta przyjechała do Paryża by prosić Napoleona III o pomoc dla Maksymiliana, zagrożonego przez rewolucjonistów. Napoleon wykręcał się jak tylko mógł, ale Charlotta nalegała i w końcu użyła decydującego w jej mniemaniu argumentu, to znaczy – zagroziła, że w razie odmowy pomocy Maksymilian i ona też abdykują. - Ależ abdykujcie jak najprędzej! - wyrwało się Napoleonowi, na co Charlotta dostała spazmów, zaczęła wyrzucać mu niskie pochodzenie, aż wreszcie zwariowała. Wyobrażam sobie tedy, że dla wielu, może nawet dla wszystkich mężczyzn, taki strajk mógłby stać się znakomitą okazją do wyzwolenia. Skoro małżonki odmówiłyby prowadzenia własnego przecież gospodarstwa domowego, opieki nad własnymi przecież dziećmi i bliskich spotkań III stopnia w alkowie, to po cóż komu jeszcze takie żony, zwłaszcza gdy w międzyczasie zdążyły obetrzeć sobie resztki puszku niewinności – o ile kiedykolwiek go miały? Takie żony byłyby potrzebne jak psu piąta noga. Wielu mężczyzn z ogromną ulgą zaczęłoby stołować się na mieście, dając również dzieciom na ten cel kieszonkowe, zaś niedogodności spowodowane strajkiem w alkowie dałoby się usunąć w sposób trwały dzięki przedsiębiorczości. Gdyby tylko apel pani Krystyny spotkałby się z masowym rezonansem, to w odpowiedzi, niczym grzyby po deszczu, zaczęłyby powstawać agencje towarzyskie i inne domy publiczne, obliczone na każdą kieszeń. W tej sytuacji postępowe żony musiałyby się przekwalifikować na pracownice przemysłu rozrywkowego, gdzie nie byłoby miejsca na żadne dąsy, ani tak zwane „bóle głowy” - bo jak klient płaci, to wymaga. W dodatku ogromna podaż tych usług, zgodnie z prawem podaży i popytu, musiałaby doprowadzić do spadku cen, co mogłyby wpłynąć na ożywienie innych gałęzi gospodarki, w których zaznaczyłby się wzrost popytu. Paradoksalnie sytuacja wytworzona w następstwie masowego zastosowania się kobiet do apelu pani Krystyny, mogłaby przyczynić się do ograniczenia dotychczasowych wydatków zwłaszcza w przypadku mężczyzn nie korzystających z agencji towarzyskich, którzy jednak ustawiliby relacje z żonami na zasadach komercyjnych. Wcale bowiem nie jest nigdzie napisane, że w przypadku bliskich spotkań III stopnia w alkowie mężczyzna jest jedynie nabywcą usługi. Również i on mógłby żądać za swoje czynności stosownego wynagrodzenia, zwłaszcza, gdyby małżonka była w typie pani Katarzyny Bratkowskiej. Wygląda na to, że apel pani Krystyny Jandy przyniósłby ogromne i niespodziewane korzyści mężczyznom. Powinienem się z tego egoistycznie cieszyć, ale wznosząc się ponad egoizm jednak apeluje do pani Krystyny Jandy, żeby jeszcze raz sobie to wszystko przemyślała. Stanisław Michalkiewicz
28 września 2016 Ograniczenie szarej strefy w obrocie paliwami stało się faktem
1. Według informacji zaprezentowanych w tych dniach przez Polską organizację Przemysłu i Handlu Naftowego (POPiHN) w sierpniu popyt na trzech głównych rynkach paliw wzrósł w ujęciu rok do roku aż o 14%. Jak podała w komunikacie ta organizacja, w tym roku od stycznia do sierpnia nie notowano znaczących zmian w sprzedaży paliw w ujęciu rok do roku, natomiast w sierpniu zanotowano znaczący wzrost sprzedaży paliw, pochodzących od legalnie działających przedsiębiorstw. Wstępne dane dotyczące sprzedaży paliw w sierpniu tego roku wskazują na wyraźny wzrost sprzedaży w ujęciu rok do roku głównie oleju napędowego aż o 16% ale także benzyn silnikowych prawie o 15%.
2. Przypomnijmy tylko, że po wejściu w życie od 1 sierpnia tego roku tzw. pakietu paliwowego czyli zmian w ustawach podatkowych o VAT i akcyzie, a także zmian w ustawie prawo energetyczne, wszystkie one uderzają w interesy mafii paliwowej. Zmiany w prawie energetycznym dotyczą głównie dwóch kwestii: definicji paliw płynnych i koncesjonowania na wwóz paliwa z zagranicy. Ustawa wprowadza zasadę, że jednolitą definicję paliw płynnych ustali minister energii, co uniemożliwi handlowanie komponentami (które nie podlegają opodatkowaniu), które tak naprawdę są często już paliwami ciekłymi. Ponadto na wwóz paliwa z zagranicy i jego przeładunek konieczna jest koncesja wydawana przez Urząd Regulacji Energetyki, co z kolei uniemożliwi tzw. blendowanie czyli mieszanie różnych komponentów i sprzedawanie ich jako pełnowartościowego paliwa.
3. Wprowadzone zmiany w przepisach podatkowych zmuszają firmy prowadzące tego rodzaju działalność do powiązania obrotu paliwami z zagranicą z miejscem działalności gospodarczej w kraju. A więc nabywanie paliw z państw UE z wykorzystywaniem usług zarejestrowanego odbiorcy lub składu podatkowego, jest możliwe tylko przez podmiot, który posiada koncesję na obrót paliwami z zagranicą, siedzibę lub zarejestrowany oddział w kraju, a nabycie jest dokonywane w ramach działalności gospodarczej prowadzonej w kraju. Wszystkie te zmiany zarówno w ustawach podatkowych jak i ustawie prawo energetyczne zdaniem rządu powinny przynieść dodatkowe wpływy szacowane ostrożnie na kwotę 2,5 mld zł rocznie, choć wpływy szarej strefy w obrocie paliwami są określane przez POPiHN na kwotę 10 mld zł rocznie.
4. Wprowadzenie proponowanych przez resorty: finansów i energii nowych przepisów w obrocie paliwami z zagranicą oprócz dodatkowych pokaźnych wpływów podatkowych, jak widać z komunikatu POPiHN, przynosi także poprawę funkcjonowania całego rynku paliwowego, ponieważ poważnie ogranicza obrót paliwami, od którego nie odprowadzono VAT i akcyzy albo odprowadzono je tylko częściowo. Tak naprawdę bowiem jeżeli w obrocie znajduje się paliwo, od którego nie odprowadzono podatku VAT i akcyzy, to pozostałe podmioty obracające paliwami nie są w stanie z nim konkurować, ponieważ takie paliwo może być o przynajmniej kilkadziesiąt groszy na litrze tańsze od tego opodatkowanego.
5. Wtedy kiedy byłem jeszcze posłem na Sejm w latach 2011-2014 w czasie każdej debaty budżetowej zwracałem uwagę ministra Rostowskiego na problem, spadających wpływów budżetowych z VAT i akcyzy w obrocie paliwami. Deklarował podjęcie działań w tej sprawie i okazuje się, że do roku 2015 przez 8 długich lat ministrowania Rostowskiego a później Szczurka, nie udało się zrobić nic w tej sprawie. Krążyły po Sejmie takie opowieści, że tym swoistym biznesem paliwowym zajmują się ludzie tak wpływowi, że koalicja PO-PSL na pewno tego nie ukróci, ba że istnieje przyzwolenie polityczne, na jego prowadzenie.
6. Rząd premier Szydło zaledwie po 6 miesiącach od rozpoczęcia urzędowania przygotował rozwiązania prawne, (a Parlament szybko je uchwalił), które ten biznes polegający na niepłaceniu podatków od obrotu paliwami, poważnie ograniczą, a być może za jakiś czas całkowicie go zlikwidują. Gra idzie o astronomiczną kwotę 10 mld zł, bo na tyle szacuje się roczne dochody szarej strefy w obrocie paliwami, które przez ostatnie lata trafiały do prywatnych kieszeni, a teraz krok po kroku będą kierowane do budżetu państwa. Dane zaprezentowane przez POPiHN za pierwszy miesiąc obowiązywania tzw. pakietu paliwowego dobitnie pokazują, że przyjęte rozwiązania uderzyły wręcz w serce szarej strefy obrotu paliwami i przynoszą znaczące efekty nie tylko dla firm legalne funkcjonujących na tym rynku ale także poważne dodatkowe dochody dla budżetu państwa. Kuźmiuk
Dwie wiadomości Jak wiadomo, tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. Najwyraźniej katastrofa po Edwardzie Gierku niczego nas nie nauczyła. Właśnie ukazały się jednocześnie dwie informacje: pierwsza, że rząd pani premier Beaty Szydło zamierza rozszerzyć program rozdawnictwa o dopłaty do samochodów. Tęgie głowy ze sfer rządowych wykombinowały sobie, że ponieważ Polska nie ma ropy naftowej, ale za to jest samowystarczalna w dziedzinie energii elektrycznej, to będzie produkowała elektryczne samochody. W tym celu rząd utworzy koncern z państwowymi spółkami energetycznymi jako udziałowcami. O takiej możliwości wspominał jeszcze w latach 70-tych Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”, gdzie znajduje się też najkrótsze, ale i najlepsze objaśnienie tzw. socjalizmu realnego: „Jako tłocząco-ssącą pompę widzą ten system jego oczy, która jak gigantyczne serce pompuje z dołu, z góry tłoczy. Z dołu ssie pompa ludzką pracę bardzo zachłannie, metodycznie, by ją przerobić w swych komorach na płace oraz inwestycje. Płace spływają wąską rurką, a inwestycje – wielką rurą, co jak najściślej jest związane z systemu celem i naturą. Nie temu bowiem system służy, by prolet gnuśniał w dobrobycie, lecz aby wizje gigantyczne tytanów myśli wcielać w życie.” Jednym w takich „tytanów myśli” był powiatowy sekretarz partii Piotr Wardęga, co to „w przedziwnej analogi z Gnomem (...) miał Żydówkę żonę” - ale nie o to przede wszystkim chodziło, tylko o to, że „Wardęga próżny był piekielnie; chciał mieć kopalnię i cegielnię, chciał także wznieść olbrzymią hutę...” - i tak dalej. Więc teraz w ślady „tytana myśli” sekretarza Wardęgi podąża rząd pani premier Beaty Szydło, któremu już nie wystarczają podgrzewane siedzenia w zwykłych samochodach, tylko zamaniły mu się samochody elektryczne, podobnie jak w swoim czasie imperatorowej Katarzynie - zatoka Złotego Rogu. „Już jej rogi huzarskie nie wystarczają” - powiedział na tę wiadomość pruski król Fryderyk II. Pewien szkopuł w tym, że nie wiadomo, kto będzie te elektryczne samochody kupował. Żeby obywatele je kupowali, resort energii ma zamiar dofinansować pierwsze 100 tysięcy wyprodukowanych aut elektrycznych wprowadzając system dopłat. Skąd weźmie pieniądze – tego na razie nie wiadomo, ale założę się, że z tego samego źródła, z którego pan wicepremier Morawiecki zamierza wziąć na sfinansowanie programu „repolonizacji” gospodarki, to znaczy – jej renacjonalizacji, tak jak było za sanacji. Gdzie są pieniądze? Wiadomo – w bankach. No to na co jeszcze czekamy? Trzeba wziąć pieniądze z banków, to znaczy – pożyczyć, wybudować „kopalnie i cegielnie”, a potem się zobaczy. Obok tych budujących i krzepiących informacji, z których przed naszym nieszczęśliwym krajem wyłania się różowy obraz świetlanej przyszłości za pożyczone pieniądze, pojawiła się druga informacja o grożącej naszemu nieszczęśliwemu finansowej katastrofie z powodu bankructwa systemu ubezpieczeń społecznych. To bankructwo jest już faktem, ale kolejne rządy – zarówno wywodzące się z obozu zdrady i zaprzaństwa, jak i z obozu płomiennych szermierzy patriotyzmu – sztucznie rozciągają to bankructwo w czasie, żeby opinia publiczna nie skapowała, jak jest i nadal myślała, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej. W tym celu rząd premiera Tuska zabrał 130 czy nawet 140 miliardy złotych z OFE, no a rząd pani premier Szydło kombinuje, jakby tu zabrać resztę, ale tak, żeby nie pozostawić śladów. Prędzej czy później zabierze, bo nie ma innego wyjścia – ale co będzie, kiedy nie będzie już skąd zabrać? Wtedy nastąpi godzina prawdy w całej straszliwej postaci, oczywiście przy akompaniamencie płaczu i zgrzytania zębów. W oczekiwaniu na ten moment nie mogę powstrzymać uczucia żalu, że w 1990 roku nie udało nam się (nam, to znaczy – Unii Polityki Realnej) przekonać opinii publicznej do pomysłu utworzenia Funduszu Emerytalnego z 30 procent akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw państwowych. Wielokrotnie prezentowaliśmy ten pomysł nawet za pośrednictwem telewizji, ale zdecydowana większość opinii publicznej nie uwierzyła nam, tylko nadymanym zarozumialcom w rodzaju pana Andrzeja Celińskiego, który nawet i dzisiaj demonstruje zadowolenie ze swego rozumu, Oni o żadnym „Funduszu Emerytalnym” nie chcieli nawet słyszeć, bo w przeciwnym razie ich protektorowie z wywiadu wojskowego nie tylko przestaliby ich nadymać, ale jeszcze przełożyli przez kolano i przypomnieli, skąd wyrastają im nogi. Warto dodać, że i pan prezes Jarosław Kaczyński też nie chciał słyszeć o żadnym „Funduszu Emerytalnym”. W rezultacie „prywatyzowane” przedsiębiorstwa państwowe zostały z błogosławieństwem soldateski viribus unitis rozkradzione i obecnie Funduszu Emerytalnego nie ma już z czego stworzyć. Tymczasem bankructwo systemu wisi nad nami i coś trzeba z tym zrobić. Sprawy zaszły tak daleko, że nie ma już rozwiązań dobrych; są już tylko same złe. To, które poniżej przedstawię, też jest złe. Ono ma tylko taką zaletę, że inne są od niego jeszcze gorsze. Pomysł polega na zlikwidowaniu przymusu ubezpieczeń społecznych. One byłyby nadal możliwe, ale wyłącznie jako dobrowolne. Gdyby tak zatem od 1 stycznia 2018 roku znieść przymus ubezpieczeń społecznych, to z tą chwilą ustałby dopływ tzw. „składek” do systemu, bo przecież żaden normalny człowiek nie zrobiłby tego głupstwa. Tymczasem państwo ma zobowiązania, które zaciągnęło wcześniej i z których musi się wywiązać. Nie ma zatem innego wyjścia, jak tego samego dnia ustanowić podatek celowy na emerytury i renty. W pierwszych latach byłby on tej samej, a w porywach nawet większej wysokości co „składka” emerytalna, ale w miarę upływu czasu ta wysokość by się zmniejszała, aż wreszcie po 40 latach można by ten zupełnie już symboliczny podatek zlikwidować. Wadą tego rozwiązania jest to, że dwa pokolenia (pokolenie, to 25-30 lat) obywateli zostałoby obciążonych nieekwiwalentnym świadczeniem – zwłaszcza pokolenie pierwsze, bo drugie już nieznacznie. Bez żadnej swojej winy, bo grzech zaniechania popełniło pokolenie poprzednie – dzisiaj pławiące się w rozmaitych „legendach”. Jeśli jednak tego nie zrobimy, to nie dwa – ale wszystkie następne pokolenia będą obciążone świadczeniem rosnącym – bez względu na jego formalną podstawę. Oczywiście do momentu dopóki się nie zbuntują, nie poślą tych starców-wampirów do wszystkich diabłów – wśród nich również rozwydrzone damy, które dzisiaj tak pilnują swoich „wagin” i „macic”, żeby potem wyciągać proszalną rękę do cudzych dzieci. - aż wreszcie w katolickim społeczeństwie pojawi się masowe poparcie dla legalizacji eutanazji.
Stanisław Michalkiewicz
Kaczyński faktycznym premierem uczynił Morawieckiego To wielkie wyzwanie dla Mateusza Morawieckiego. On musi udowodnić i pokazać, że plan odpowiedzialnego rozwoju - bardzo dobry plan - zaczyna wprowadzać w życie i on przynosi efekty. Że zaczynamy się szybciej rozwijać— powiedziała premier Beata Szydło w rozmowie na antenie Polsat News.”...”To dobra zmiana, wprowadzamy program PiS. Od początku mówiliśmy, że Ministerstwo Rozwoju będzie ośrodkiem decyzyjnym - gospodarczym. To zmiana systemowa potrzebna do tego, by plan, który przygotował Mateusz Morawiecki, a który wchodzi w życie, był realizowany „...”Zmieniła się struktura rządu - założyliśmy w programie, że to Ministerstwo Rozwoju będzie centrum decyzyjnym rządu. Do tej pory to minister finansów decydował o decyzjach gospodarczych, a my musimy dać narzędzia ministrowi Morawieckiemu. Paweł Szałamacha uznał, że w tej strukturze nie będzie brał udziału, ale na pewno będzie pełnił ważną funkcję „...”To wielkie wyzwanie dla Mateusza Morawieckiego. On musi udowodnić i pokazać, że plan odpowiedzialnego rozwoju - bardzo dobry plan - zaczyna wprowadzać w życie i on przynosi efekty. Że zaczynamy się szybciej rozwijać „...”Mam zaufanie do Mateusza Morawieckiego - kamień spadł mi z serca. Wiem, że jest w tej chwili człowiek, który musi zadbać, że decyzje, z którymi będzie przychodził, będą realizowane. (…) Będę go wspierać ze wszystkich sił - sukces jego planu to sukces Mateusza Morawieckiego, Beaty Szydło, rządu, PiS, całego środowiska „...(źródło) (link is external)
Rostowski „ Narracja jest, że to Ministerstwo Rozwoju będzie tym głównym ośrodkiem decydującym o polityce gospodarczej. A tak naprawdę to, co się stało jest, że Mateusz Morawiecki zrozumiał, że Ministerstwo Rozwoju tak naprawdę nie ma żadnych instrumentów, żeby cokolwiek osiągnąć.Według Rostowskiego istotą całej zmiany jest fakt,że wicepremier staje się Ministrem Finansów, czyli de facto Minister Finansów staje się wicepremierem. i przewodniczącym Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów.Na pewno rola Ministra Finansów i przewodniczącego KERM-u jest do udźwignięcia. Ministerstwo Rozwoju nie jest tak naprawdę specjalnie ważnym ministerstwem i propaganda PiS-owska, która sugeruje, że to właśnie Ministerstwo Rozwoju będzie tym decydującym ośrodkiem, który będzie o wszystkim decydował - jeżeli pani premier naprawdę w to wierzy, to jest wyjątkowo naiwna'..(źródło ) (link is external)
Imateusz Kędzierski industrializacja Korei Południowej – co Polska może wykorzystać?”..”Sześć dekad temu Korea Południowa zaliczała się do grona zacofanych państw rolniczych mierzących się z fundamentalnymi problemami społecznymi (poziom analfabetyzmu w 1960 r. wynosił 27,9%1). Z wojny w latach 1950-1953 kraj wyszedł poważnie zdewastowany – zniszczono około połowy bazy przemysłowej i ¾ linii kolejowych 2. Państwo zajmujące południową część Półwyspu Koreańskiego dokonało jednak na przestrzeni ostatnich sześćdziesięciu lat spektakularnego skoku cywilizacyjnego – koreański PKB per capita w 1960 r. wynosił niewiele ponad 10% amerykańskiego, by w 1995 r. wzrosnąć do ponad 40%, a w 2010 r. do ok. 66%. Wzrost gospodarczy w latach 60-tych XX w. osiągał średniorocznie poziom 8,4%, w 70-tych – 7,2%, 80-tych – 8,7%, 90-tych – 6,2%, a w pierwszej dekadzie XXI wieku – 4,2% 3. Jednym z istotnych, jeśli nie najważniejszym, czynnikiem rozwoju gospodarczego Korei Południowej, była rozbudowa sektora przemysłowego, który stanowi obecnie o sile koreańskiej gospodarki oraz jej pozycji w światowym podziale pracy. Udział przemysłu w PNB Korei Płd. wzrósł z 14% w 1961 r. do 28% w roku 2005 (w międzyczasie osiągając nawet wyższe wartości), a udział sektora rolnego, leśnego i rybołówstwa w tym okresie spadł z 37% do 3,5% 4. Przemysł Korei Południowej należy także do najbardziej zaawansowanych na świecie pod względem technologicznym.”..”Rola państwa – planowanie i wspomaganie rozwoju Industrializacja Korei rozpoczęła się w latach 70-tych XIX w.5, lecz druga wojna światowa, a zwłaszcza wojna koreańska w latach 50-tych XX wieku, zahamowały rozwój gospodarczy Korei. Już w latach 50-tych zapoczątkowano politykę gospodarczą nakierowaną na intensywną industrializację (m.in. podniesiono taryfy celne na wyroby przemysłowe)6. Nowy impuls dla rozwoju sektora przemysłowego dało dojście do władzy gen. Parka w 1961 r. Przemysł został uznany za fundament i motor rozwoju gospodarczego Korei – dwiema naczelnymi zasadami przyświecającymi polityce gospodarczej w czasach rządów gen. Parka był rozwój gospodarczy poprzez produkcję przemysłową nastawioną na eksport oraz polepszenie sytuacji materialnej rolników7. W roku 1963 powołano Radę Planowania Ekonomicznego (Economic Planning Board), której przewodniczącym był każdorazowo aktualny wicepremier, a koreański rząd, jak ujął to były premier SaKong Il, stał się „przedsiębiorcą-zarządcą” (entrepreneur-manager). Rada wybierała gałęzie przemysłu, w których rodzime firmy miały największe szanse na zdobycie istotnej pozycji na światowych rynkach i wspomagała dany sektor przemysłu (m.in. poprzez przydzielanie kredytów na preferencyjnych warunkach oraz wprowadzanie wysokich ceł ochronnych na wybrane kategorie towarów).Pomoc państwa koreańskiego w stosunku do sektora przemysłowego, oprócz wsparcia finansowego w formie subsydiów lub kredytów, ulg podatkowych, protekcjonizmu (wysokie cła importowe lub zakaz importu), obejmowała także promocję rodzimych marek i zdobywanie kontaktów zagranicą. Zmiany gospodarcze rozpoczęły się jednak od reformy otoczenia prawnego i administracyjnego. Najważniejszymi zadaniami rządu pozostawało wspieranie konkurencji przy jednoczesnym zapewnieniu ochrony wszystkim podmiotom, które zostały objęte pomocą państwową (należały do sektorów przemysłu uznanych za kluczowe na danym etapie rozwoju). W 1967 r. uchwalono specjalne akty prawne wspierające rozwój przemysłu stoczniowego i maszynowego, w 1969 r. elektromaszynowego i elektronicznego, rok później hutnictwa i przemysłu petrochemicznego (zawierały one ułatwienia w dostępie do zagranicznego i krajowego kredytu, zwolnienia podatkowe, listy strategicznych produktów, których produkcja została objęta wsparciem, pośród których znajdowały się m.in. półprzewodniki i komputery). Stworzono również duże firmy państwowe, których działalność i rozwój były dotowane przez państwo. Szybki rozwój przemysłu powodował zmianę struktury gospodarczej państwa oraz struktury wymiany handlowej z zagranicą – większość eksportu w 1960 r. stanowiły produkty rolne i surowce, podczas gdy już w 1970 r. na pierwszym miejscu (z 40% udziałem w całości eksportu) plasowały się tekstylia8. 21 stycznia 1973 r. gen. Park ogłosił rozpoczęcie polityki rozwoju przemysłu ciężkiego i chemicznego, co stanowiło kolejny (po przemyśle tekstylnym) etap budowania przemysłowych podstaw gospodarki nakierowanej na eksport.Wybrano sześć uprzywilejowanych gałęzi przemysłu: stalowy, chemiczny, metalowy, maszynowy, stoczniowy i elektroniczny. Plan został przygotowany i był nadzorowany głównie przez zaplecze polityczne prezydenta – Rada Planowania Ekonomicznego odgrywała w nim drugorzędną rolę9. Przemysł ciężki i chemiczny rozwijany był już wcześniej, lecz ogłoszony w 1973 r. plan pozwolił na zintensyfikowanie inwestycji w tych gałęziach. Niektóre z nich miały długą historię w Korei (np. przemysł stoczniowy), a inne były budowane od podstaw (jak przemysł chemiczny). Kluczową część przemysłu maszynowego stanowił oczywiście sektor samochodowy rozwijany na Półwyspie Koreańskim jeszcze w czasie japońskiej okupacji, dzięki czemu Koreańczycy przyswoili sobie technikę produkcji, co następnie przełożyło się na szybki rozwój tej gałęzi – już w 1977 r. 90% części wykorzystywanych do produkcji koreańskich samochodów osobowych, 87% do produkcji autobusów i 65% do produkcji ciężarówek wytwarzanych było w kraju (w tym silniki i skrzynie biegów)10. W latach 1977-1979 80% wszystkich inwestycji przemysłowych skupiono na przemyśle ciężkim, który w pierwszych trzech latach planu pięcioletniego 1977-1981 pochłonął 97% środków na inwestycje11. Udział przemysłu ciężkiego w produkcji przemysłowej wzrósł w latach 1972-1979 z 39,7% do 54,9%, a w eksporcie z 13,7% w 1971 r. do 37,7% w 1979 r.12 Wyhamowano napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych do przemysłu tekstylnego, kładąc nacisk na ich zwiększenie w przemyśle ciężkim i chemicznym. Międzynarodowe agendy ekonomiczne (Bank Światowy oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy) krytycznie wyrażały się na temat planów koreańskiego rządu w zakresie rozwoju przemysłu ciężkiego i chemicznego, doradzając specjalizację w przemyśle tekstylnym, jako kluczowej gałęzi przemysłowej Korei Płd. oraz zgłaszając wątpliwości w kwestii możliwości osiągnięcia wskaźników przewidzianych w planie. Wybór przemysłu ciężkiego i chemicznego skorelowany był z inwestycjami w naukę w tych dziedzinach (promowano ścisłe współdziałanie przemysłu, uczelni i ośrodków badawczych), budową bazy naukowo-badawczej dla przemysłu ciężkiego, a także instytucji finansującej długookresowe inwestycje w tych sektorach, czyli National Investment Fund (powołanego w 1973 r.). Przemysłciężki i chemiczny od początku budowany był z myślą o międzynarodowej konkurencji i wykorzystaniu potencjału eksportowego do stworzenia efektu skali. W latach 70-tych model protekcjonistyczny oraz system ulg podatkowych mających na celu rozwój rodzimego przemysłu przyjęły już w pełni dojrzałą formę i zaczęły przynosić pierwsze efekty – np. koreański przemysł stalowy po okresie imitacyjnym względem sektora stalowego Japonii, dość szybko zaczął konkurować w wyrobami Japończyków nie tylko dzięki niższej cenie, ale też porównywalnej jakości (podobnie jak przemysł stoczniowy, którego rozbudowy dokonano mimo wyraźnej odmowy ze strony Japończyków udzielenia pomocy merytorycznej i finansowej). Wysoki poziom inwestycji w przemyśle ciężkim i chemicznym stał się możliwy dzięki akumulacji kapitału pochodzącego z uprzednio rozwiniętego i konkurencyjnego w skali globalnej przemysłu tekstylnego. Szybki rozwój przemysłu – produkcja przemysłowa zwiększyła się w latach 1960-1966 o 12,6%, w latach 1967-1971 o 21%, a w latach 1972-1976 o ponad 20%13, wspierany był przez etnocentryzm konsumencki Koreańczyków – kupowanie towarów wyprodukowanych w innych krajach, choć modne, postrzegane było jako czyn niepatriotyczny. Rozwój przemysłowy opierał się także na powiązaniu międzysektorowym – 80% stali wyprodukowanej w hucie P’ohang w 1975 r. wykorzystał rodzimy przemysł stoczniowy, a uzależnienie przemysłu stoczniowego od importowanej stali spadło ze 100% w 1966 r. do 26,9% dekadę później.14 Fundamenty industrializacji rządów gen. Parka
Pięć najistotniejszych punktów industrializacji przeprowadzonej w czasach dyktatury gen. Parka w latach 1961-1979:
1) kluczowa rola rządu w kształtowaniu procesu i skali produkcji przemysłowej (z wykorzystaniem chaeboli);
2) wdrożenie modelu kapitalizmu z kierowniczą rolą państwa;
3) skupienie środków na kluczowych gałęziach przemysłu;
4) eksport jako podstawowe narzędzie zmiany bilansu płatniczego;
5) ograniczenie prawa do tworzenia związków zawodowych i strajku.15
Wprowadzenie w życie powyższych zasad było możliwe dzięki niedemokratycznemu charakterowi reżimu gen. Parka – postulat ograniczenia prawa do tworzenia związków zawodowych i strajku stoi w sprzeczności w zasadami państwa demokratycznego, jakim je obecnie znamy.
Okres po śmierci gen. Parka W latach 80-tych koreańskie władze zostały zmuszone do wprowadzenia zmian w modelu gospodarczym (m.in. ograniczenia interwencjonizmu) z uwagi na:
1) skalę oraz skomplikowanie gospodarki koreańskiej, a także związane z tym przeinwestowanie, będące jedną z przyczyn kryzysu końca lat 70-tych;
2) narastającą presję inflacyjną oraz zwiększony poziom długu zagranicznego (external debt16;
3) osiągnięcie przez koreański przemysł poziomu zaawansowania technologicznego, a także zgromadzenie zasobów ludzkich, wystarczających do konkurowania z producentami z państw wysokorozwiniętych.
Taryfy celne zostały obniżone z 24% w 1983 r. do 18% w 1988 r. i następnie do 8% w 1994 r., nominalny współczynnik protekcjonizmu (procentowa różnica pomiędzy cenami na rynku krajowym i globalnym) na produkcję przemysłową spadł w latach 1982-1990 z 21% do 14%17. Koreańska gospodarka znajdowała się wówczas w okresie rozkwitu przemysłu ciężkiego i chemicznego. Równolegle następowała jednak stopniowa transformacja – produkcję przemysłu ciężkiego zaczynał uzupełniać sektor zaawansowanych technologii18. Prądy liberalizacyjne po 1980 r. były także efektem wejścia do gremiów decyzyjnych wokół nowego prezydenta Chun Doo Hwana grupy ekonomistów wykształconych w Stanach Zjednoczonych.”..”Od lat 80-tych następuje także zmiana struktury wielkości firm przemysłowych w Korei – obok istniejących wielkich chaeboli większe znaczenie zyskują małe i średnie firmy. Przedsiębiorstwa przemysłowe powyżej 300 pracowników stanowiły w 1980 r. 27% wszystkich firm przemysłowych, w 2005 już tylko 12%. Firmy zatrudniające do 9 pracowników zwiększyły swój udział w tym okresie z 37% do 44%, a zatrudniające od 10 do 299 pracowników z 36% do 44%19 (link is external). Zdominowanie życia gospodarczego przez chaebole na skutek procesu koncentracji własności i rozwijania działalności w oparciu o pomoc państwową było jednak wciąż bardzo wyraźne – relacja wolumenu sprzedaży netto 10 największych grup do PNB Korei w 1984 r. wyniosła 67,4% (trzech największych chaeboli 35,8%)20 (link is external). W latach 80-tych narastały napięcia na linii rząd – chaebole (ze względu na skalę, jaką osiągnęłychaebole i ich pozycję wobec osłabionej po zabójstwie gen. Parka władzy). Prawdziwe ograniczenie potencjału chaeboli miało miejsce jednak dopiero po kryzysie lat 1997-1998.21
Długofalowość polityki gospodarczej Podobnie jak w przypadku poprzednich etapów industrializacji, także przejście od przemysłu ciężkiego i chemicznego do zaawansowanych technologii możliwe było dzięki długofalowości polityki gospodarczej. Widać ją na przykładzie branży teleinformatycznej. Marsz Korei ku potędze w tej gałęzi przemysłu zaczął się w połowie lat 80-tych, kiedy ogłoszono program promocji sieci komputerowych (1985 r.) i Narodowy System Podstaw Informacyjnych (1987 r.), wprowadzając uprzednio (w 1983 r.) restrykcje importowe na mikrokomputery i wybrane typy twardych dysków. W latach 1999-2002 realizowano program ”Cyber Korea 21”, a w 2001-2002 podjęto inicjatywę wprowadzenia e-governmentu, tworząc w 2007 r. mapę drogową e-administracjiwraz z siatką poszczególnych dziedzin, które mają zostać objęte cyfryzacją i informatyzacją. Między innymi dzięki rządowym programom, które pomogły rozwinąć się branży, udział IT w całości eksportu zwiększył się w latach 1988-2010 z 12,2% do 27,1% (przy wzroście wartości tej pozycji w całości eksportu z 7,414 mld USD do 126,392 mld USD)22. Programy rządowe uzupełniały napływ prywatnego kapitału do branży elektronicznej i IT, który zaowocował jej żywiołowym rozwojem. Nie bez znaczenia było również doświadczenie organizacyjne i techniczne zdobyte w toku rozwoju przemysłu ciężkiego, chemicznego, motoryzacyjnego i stoczniowego. Długofalowe działania wymagały wysokiej kultury instytucjonalnej, wypracowanej w trakcie poprzednich dwóch dekad i mocno zdefiniowanej roli państwa. Koreański rząd na przestrzeni kilku dziesięcioleci konsekwentnie tworzył plany rozwoju przemysłowego oraz nadzorował ich wykonanie, konkretne działania zlecając poszczególnym grupom biznesowym (głównie chaebolom). Strona rządowa odbywała regularne konsultacje z przedstawicielami branż przemysłowych, aby na bieżąco monitorować zmiany, identyfikować powstające problemy i wspólnie z przemysłowcami wypracowywać ich rozwiązanie. Samo lokowanie kompleksów przemysłowych poddane było analizie, aby zapewnić zrównoważony rozwój państwa, uniknąć nadmiernej koncentracji przemysłu w jednej części kraju (ze względów środowiskowych i strategicznych oraz z uwagi na zapewnienie dostępu do źródeł energii). Działalność uniwersytetów znajdujących się najbliżej ośrodka przemysłowego wyspecjalizowanego w danej dziedzinie była odgórnie dostosowywana do znajdującego się w regionie sektora przemysłowego. Powołano także szereg instytucji wspierających rozwój gospodarczy – Korea Trade Promotion Corporation (w 1962 r.), publiczno-prywatne stowarzyszenie Korea International Trade Association (w 1969 r.), Export Information Center czy Export Idea Bank. Postępy w rozwoju przemysłowym, zwłaszcza w erze rozwoju przemysłu ciężkiego i chemicznego (lata 70-te), były porównywane z analogicznymi procesami, które wcześniej zaszły w Japonii. Koreańskie władze świadomie podjęły wówczas ryzyko zainwestowania w wysoce kapitałochłonny przemysł ciężki i chemiczny, a sam proces, jak pokazuje historia koreańskiego cudu gospodarczego, wbrew obawom ekspertów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zakończył się sukcesem – wskaźnik liczby ludności żyjącej w ubóstwie spadł w Korei z 48% w 1961 r. poniżej 10% w latach 80-tych, a Korea Płd. należy obecnie do największych światowych producentów w takich gałęziach przemysłu jak: przemysł stoczniowy (1. miejsce), IT – półprzewodniki (3. miejsce), przemysł stalowy, petrochemiczny i tekstylny (5. miejsce), przemysł samochodowy (6. miejsce)23. Wraz z koreańskim rządem ryzyko podjęły również chaebole, jak np. Hyundai, który przed wejściem na rynek stoczniowy nie miał doświadczenia w tym sektorze. Prawdopodobnie żadne prywatne przedsiębiorstwo nieposiadające wsparcia instytucjonalnego i finansowego ze strony państwa nie pozwoliłoby sobie na tak ryzykowną zmianę.Skłonność do podejmowania ryzyka inwestycyjnego przez koreański rząd ichaebole stymulowana była przez trzy czynniki: sprzyjającą koniunkturę na rynku światowym, niedemokratyczny charakter rządów oraz amerykańską pomoc. Bez każdego z tych elementów mapa sektora przemysłowego Korei Południowej wyglądałaby dziś inaczej.”...(źródło )
Korea Południowa najbardziej innowacyjną gospodarką świata, Polska w połowie stawki”...(źródło ) (link is external)
Ważne policentryzm [gr.], zasada organizacji i regulacji życia społ. oparta na rozproszeniu i rozdzieleniu ośrodków kierowniczych (koordynacyjnych) oraz układów odniesienia w różnych dziedzinach życia społ. i na różnych poziomach organizacji społ., oraz — w konsekwencji — na odrębności i niezależności kryteriów ocen, autorytetów, hierarchii osób, instytucji i wartości występujących w sferze gospodarki, kultury, polityki, ideologii; przeciwieństwo monocentryzmu (link is external); jeden z aspektów pluralizmu (link is external). W układzie policentrycznym poszczególne grupy społ. i jednostki funkcjonują względnie autonomicznie, kierując się z jednej strony swym interesem partykularnym, z drugiej — zasadami współżycia i normami społ. zmierzającymi do zachowania równowagi społecznej. Dobro wspólne nie jest interpretowane i narzucane odgórnie przez ośr. władzy, lecz istnieje na zasadzie „wspólnego mianownika” wypracowanego w toku współdziałania, kompromisu, współzawodnictwa lub walki prowadzonej wg ustalonych reguł, jako wynik wzajemnej kontroli, porozumień społ. i zdolności do racjonalnego samoograniczenia. Wola zbiorowa powstaje jako wypadkowa dążeń partykularnych, określona przez układ sił.”...(źródło) (link is external)
Mój komentarz Morawiecki kontroluje od dziś cała gospodarkę i finanse Polski i jest faktycznie premierem Polski , druga osoba po Kaczyńskim jeśli chodzi o zakres władzy. Trzecią , bo jeszcze jest prezydent Duda . Oczywiście skończenie z osłabiającym państwo wynalazkiem lichwiarstwa jakim jest policentryzm i konsolidacja władzy w Polsce jest dla tejże Polski i korzystna i konieczna. Najgorsza rzeczą dla nowoczesnego państwa jest bezhołowie, rozpad ośrodka władzy na satrapie czego najlepszym przykładem Rzepliński i Trybunał Konstytucyjny. Policentryzm to tak naprawdę rządy hołoty. Dziesiątki udzielnych ministerstw i ministrów to bezsens i paraliż działania..I oto lichwiarstwu ,które na całym świecie niszczy suwerenność krajów , kolonizując je poprzez wprowadzenie ustroju kolonialnego zwanego Konsensusem Waszyngtońskim. Nie bez powodu kolaboranci i obca agentura tak zwalczają przywracanie do istnienia w Polsce silnego ośrodka politycznego , a to oznacza również gospodarczego. Kaczyński oprócz silnego ośrodka politycznego , którego jest centrum stworzył podległy sobie silny ośrodek gospodarczy,na którego czele postawił Morawieckiego Marek Mojsiewicz
Polak zarabia w Anglii - i... Zwolennicy Brytyjskiej Partii Narodowej oskarżają pracujących w Anglii Polaków, że ci zarabiają u nich pieniądze – a potem wywożą je do Polski, gdzie za te pieniądze budują sobie domy. I jest to prawda: pracują, zarabiają, wywożą i budują. Taki Polak wybuduje w Anglii dziesięć domów – i za zarobione pieniądze buduje sobie w Polsce jedenasty. Teraz wyobraźmy sobie, że ten Polak został w Polsce. Wybudował w Polsce dwadzieścia domów (z uwagi na podatki musiał się dwa razy bardziej naharować) – i wybudował sobie dom w Polsce. W Polsce słusznie biadolimy, że Polacy wyjeżdżają pracować za granicą. Winne są nasze podatki. Gdyby były tak niskie, że wystarczyłoby w Polsce wybudować osiem domów, by sobie zbudować dziewiąty – ten Polak niewątpliwie pozostałby w Polsce. Jednak jest, jak jest – Zjednoczonym Królestwem rządzą mniej pazerni idioci, niż Rzecząpospolitą. Więc wyjechał. I Wielka Brytania na tym zyskała, a nie straciła. To Polska poniosła stratę. Stratę, której nie widać – bo dom nie wybudowanego zobaczyć nie można. Gdyby ktoś nam pożyczył na takie domy – a potem, nie otrzymawszy pieniędzy, by je rozwalił buldożerem – o, to najgłupszy d***krata, a nawet socjalista, by dostrzegł tę stratę. Straty z powodu nie wybudowanych domów, nie narodzonych dzieci itp. - nie widać. I dlatego kretyńskie rządy w Polsce otrzymują się przy władzy. Wracamy do sytuacji. Dzięki temu, że ów Polak wyjechał do Anglii, Anglia zarobiła, a nie straciła. To Polska straciła. I odwrotnie. Gdyby ten Anglik, zamiast narzekać, przyjechał popracować do Polski, wybudował te 20 domów i wybudował sobie za to dom w Anglii – to Polska by na tym zyskała. Dokładnie to samo dotyczy wszystkich firm – np. sieci marketów. Ci ludzie przyjeżdżają do Polski, uczciwie pracują sprzedając nam towary taniej, niż potrafią to zrobić polskie sklepy. Dzięki temu Polacy żyją lepiej – bo jak kupią taniej, to kupią więcej, więc więcej ludzi będzie miało pracę - a oni na każdym takim tańszym towarze zarabiają (legenda głosi, że słynny gigant, „Wal-Mart” zarabia na każdym towarze równo jeden cent) – i te uczciwie zarobione pieniądze wywożą za granicę. Ale Polska na tym nic nie straciła! Oni wywożą nie nasze, tylko swoje pieniądze! Powiedzmy, że właściciele wielkiej sieci „Aurelio” są piromanami. Za wszystkie zarobione w Polsce pieniądze kupują – tu, na miejscu – przemycone z Wietnamu fajerwerki – i codziennie urządzają sobie taki pokaz. W efekcie nie wywożą z Polski ani złotówki. Czy jednak Polsce od tego stało się lepiej?!? Powtarzam tezę poprzedniego odcinka: pieniądze w Polsce mają zazwyczaj swojego właściciela. I jeśli Arbuzowski posiada milion dolarów i wywiezie je za granicę – to bogactwo innych Polaków: Burakowskiego, Cybulskiego, Dyniowskiego... ... Zielonoogórkowskiego nie zmalało od tego ani trochę. Oczywiście, że jeśli Arbuzowski ma ten milion w Polsce, to może za to wybudować dom. Ale przecież może postąpić jak ów Polak z Anglii: przywieźć je do Polski ponownie i ten dom wybudować. I wybuduje go tam, gdzie są lepsze warunki nie tylko podatki od nieruchomości, ale i np. klimat – całkowicie niezależnie od tego, czy pieniądze spoczywają w w banku w Londynie, czy w banku w Warszawie. Całkiem możliwe, że większość domów w Polsce buduje się za pieniądze trzymane w Anglii, a nie w Polsce. Bo każdy wie, że jeśli III Rzeczpospolita nie chce, by Arbuzowski wywiózł je za granicę – to trzeba się mieć na baczności! Na pewno planuje jakąś ustawę, która obrabuje Arbuzowskiego z jego pieniędzy. I wszystkich innych, przy okazji, też! Więc Arbuzowski – i nie tylko – woli trzymać pieniądze w Londynie. Ba! Arbuzowski może wywieźć ten milion z Polski, w Anglii je pomnożyć – i wybudować za kilka lat w Polsce dwa, albo i trzy domy. I powtarzam na zakończenie – bo trzeba to odmawiać, jak mantrę: Pieniądze Kowalskiego, „REAL”a, czy Rothschilda to nie są „nasze” pieniądze – a pieniądze Kowalskiego, „REAL”a, czy Rothschilda. Calkowicie niezależnie od tego, jak i gdzie zostały zarobione. Chyba, że w głębi duszy planujemy obrabowanie Kowalskiego z tych pieniędzy. Wtedy, rzeczywiście: łatwiej go obrabować, gdy pieniądze są w Polsce. JKM
29 września 2016 Na odchodne minister Szałamacha zostawia odpowiedzialny projekt budżetu na 2017 rok
1. Wczoraj premier Beata Szydło na konferencji prasowej poinformowała o przyjęciu rezygnacji ministra finansów Pawła Szałamachy i jednocześnie o zaakceptowaniu przez Radę Ministrów przygotowanego przez niego projektu budżetu na 2017 rok. Następcą Pawła Szałamachy będzie wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki, który będzie łączył kierowanie obydwoma resortami i jednocześnie będzie zarządzał Komitetem Ekonomicznym Rady Ministrów. Oznacza to znaczne wzmocnienie roli wicepremiera Morawieckiego w rządzie premier Beaty Szydło, który w ten sposób staje się nie tylko koordynatorem wszystkich resortów gospodarczych ale także osobą odpowiedzialną za stan finansów publicznych.
2. Jak poinformował na odchodne minister Paweł Szałamacha, wczoraj Rada Ministrów przyjęła ostatecznie projekt budżetu na 2017 rok, który z jednej strony zabezpiecza środki na realizację ważnych programów społecznych wprowadzanych przez rząd premier Beaty Szydło, z drugiej strony natomiast utrzymuje finanse publiczne pod kontrolą.
Projekt budżetu przewiduje dochody budżetowe na poziomie 324,1 mld zł, limity wydatków w wysokości 383,4 mld zł, co oznacza, że deficyt budżetowy nie powinien być wyższy niż 59,3 mld zł. Dochody i wydatki budżetowe na tym poziomie są oparte o prognozę wzrostu PKB, który ma wynieść 3,6%, inflację w wysokości 1,3%, wzrost zatrudnienia w gospodarce narodowej w wysokości 0,7%, a nominalny wzrost wynagrodzeń w wysokości 5% i stopę bezrobocia na koniec grudnia w wysokości 8,1%. Opozycji i części ekonomistów nie podoba się wysoki jej zdaniem deficyt budżetowy, choć jak podkreślał kilkakrotnie minister finansów Paweł Szałamacha, deficyt sektora finansów publicznych nie będzie wyższy niż 2,9% PKB (co oznacza, że polskie finanse publiczne w 2017 roku, będą spełniały unijne kryterium fiskalne, deficyt sektora nie wyższy niż 3% PKB).
3. W projekcie budżetu na 2017 rok są zarezerwowane środki na realizację zobowiązań wyborczych Prawa i Sprawiedliwości w tym kwota 23 mld zł na finansowanie sztandarowego programu „Rodzina 500plus”, co powinno chyba wreszcie przerwać toczące się w mediach cały czas spekulacje, że program ten może nie mieć pełnego finansowania w nadchodzącym roku. Jak podkreślał minister w rezerwie budżetowej znalazła się także kwota 3 mld zł na finansowanie ustawy o obniżeniu wieku emerytalnego od 1 października, ponieważ ma obowiązywać dopiero w ostatnim kwartale przyszłego roku jako, że ZUS potrzebuje 9 miesięcy na zmiany w programie informatycznym umożliwiającym bezkolizyjne realizowanie wypłat emerytur po planowanych zmianach systemowych. Jest również w wydatkach budżetowych zawarta kwota 0,56 mld zł na finansowanie bezpłatnych leków dla osób powyżej 75 roku życia, ustawy która w chodzi w życie 1 września tego roku.
4. Zwiększone wydatki budżetowe są oparte o zaplanowanie dodatkowych dochodów zarówno z 4 podstawowych podatków VAT, akcyza, PIT, CIT (poprawa wydajności podatkowej) ale także dodatkowych podatków sektorowych: bankowego, który obowiązuje od 1 lutego i nowego podatku od sklepów wielkopowierzchniowych (dotychczasowy został zakwestionowany przez Komisję Europejską). Okazuje się że wyraźna poprawa wydajności podatkowej jest możliwa, ponieważ jej znaczące efekty można już zaobserwować za 8 miesięcy tego roku. Według wstępnych szacunkowych danych za okres styczeń – czerwiec dochody budżetu państwa były wyższe aż o 14,6% w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego, przy czym dochody podatkowe wzrosły o 7,4% r/r. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że w okresie styczeń – sierpień odnotowano wzrost dochodów we wszystkich rodzajach podatków w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego. I tak dochody z podatku VAT były wyższe o 7,4 % tj. aż o 5,9 mld zł, dochody z podatku akcyzowego i podatku od gier były wyższe o 5,1 % czyli o ok. 2,1 mld zł, z podatku PIT były wyższe o 7,7% tj. o około 2,2 mld zł, wreszcie z podatku CIT o 2, 5% tj. o około 0,4 mld zł. W związku z wprowadzeniem podatku od instytucji finansowych (tzw. podatku bankowego) dochody z tego tytułu w za 6 miesięcy (obowiązuje od 1 lutego ale płacony jest z miesięcznym „poślizgiem”, a więc za okres luty – lipiec) wyniosły 2,1 mld zł. A więc dochody z 4 podstawowych podatków (VAT, akcyza, PIT i CIT), były wyższe aż o 10,6 mld zł za 8 miesięcy tego roku w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego, a razem z tzw. podatkiem bankowym (który w poprzednim roku nie obowiązywał), aż o 12,7 mld zł o tych z roku poprzedniego. Powodem do optymizmu jeżeli chodzi o kształtowanie dochodów budżetowych w 2017 roku jest także fakt, że w lipcu tego roku weszły aż 3 poważne zmiany w prawie podatkowym, które powinny poprawić ściągalność podatku VAT, akcyzy, PIT i CIT: Jednolity Pakiet Kontrolny (rozwiązanie dotyczące podatku VAT), pakiet paliwowy (VAT i akcyza) i klauzula przeciw unikaniu opodatkowania (PIT i CIT).
Minister Szałamacha odszedł ale zostawił odpowiedzialny projekt budżetu na 2017 rok, który pozwoli realizować ważne programy społeczne, rozwojowe przewidziane w Planie Odpowiedzialnego Rozwoju przygotowanym przez wicepremiera Morawieckiego ale także utrzymywać finanse publiczne pod kontrolą (deficyt sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB). Kuźmiuk
30 września 2016 Jeszcze w tym roku ruszy pilotaż programu Mieszkanie plus
1. Na ostatnim posiedzeniu rządu przyjęto Narodowy Program Mieszkaniowy (NPM), którego podstawą będzie program budowy mieszkań na wynajem (z opcją wykupu przez wynajmującego) pod nazwą Mieszkanie plus. W ramach programu powołana zostanie Narodowa Rada Mieszkaniowa (organ doradczo – oceniający przy premierze), a także Narodowy Fundusz Mieszkaniowy będący tzw. bankiem ziemi pod to budownictwo oraz Narodowy Operator Mieszkaniowy, który operacyjnie będzie prowadził inwestycje, a także będzie zarządzał wybudowanym zasobem. Na razie rolę operatora mieszkaniowego będzie realizował Bank Gospodarstwa Krajowego i jego spółka BGK Nieruchomości, Fundusz Inwestycyjny Zamknięty.
2. Przypomnijmy tylko, że zasadniczą częścią programu „Mieszkanie Plus”, będzie budowanie mieszkań na wynajem ale także mieszkań z opcją wejścia wynajmującego w jego własność po około 30 latach użytkowania. Mieszkania w tym systemie budowane będą przez podmioty rynkowe (niewykluczone, że także przez specjalną celową spółkę Skarbu Państwa) w oparciu o specjalną linię kredytową w Banku Gospodarstwa Krajowego ale na uzbrojonych gruntach nieodpłatnie (albo za symboliczną odpłatnością) udostępnionych przez państwo (chodzi między innymi o grunty będące w dyspozycji PKP i innych spółek państwowych, Agencji Mienia Wojskowego, czy Agencji Nieruchomości Rolnych), przekazywane do Narodowego Funduszu Mieszkaniowego. W związku z tym cena metra kwadratowego takiego mieszkania nie powinna być wyższa niż 3 tys. zł, a w konsekwencji wysokość czynszu dla wynajmującego byłaby około 40-50% niższa niż obecne czynsze rynkowe (nawet z opcją wejścia we własność po ok. 30 latach). Jak podał resort infrastruktury czynsz w mieszkaniach na wynajem będzie wynosił pomiędzy 10, a 20 zł za metr kwadratowy, natomiast z opcją wykupu na własność od 12 do 24 zł za metr kwadratowy. Program budowy mieszkań czynszowych skierowany będzie do rodzin o średnich dochodach, które nie mają szans na uzyskanie własnego mieszkania przy czym będzie zawierał preferencje dla rodzin wychowujących dzieci, a jego realizacja rozpocznie się już od początku 2017 roku.
3. Ważną częścią składową programu „Mieszkanie Plus” będzie powrót do długoterminowego oszczędzania na cele mieszkaniowe na wyodrębnionych rachunkach budowlano – mieszkaniowych. Ten sposób oszczędzania na mieszkania szczególnie popularny w Niemczech i Austrii polega na tym, że zainteresowani wpłacają systematycznie określone sumy na wyodrębniony rachunek, a po określonym w ustawie czasie oszczędzania państwo nalicza premię w wysokości od kilku do kilkudziesięciu procent oszczędzonej kwoty. Ponadto po zakończeniu przewidzianego w ustawie czasu oszczędzania oszczędzający może ubiegać się o pożyczkę o równowartości zgromadzonych oszczędności, przy czym pożyczka ma stałe i niższe niż rynkowe oprocentowanie i te wszystkie środki przeznaczyć na cele remontowe, budowlane lub zakup mieszkania.
4. W programie znajdą się także propozycje wsparcia dla budownictwa społecznego w tym wzmocnienia dotychczasowych spółdzielni mieszkaniowych, które często dysponują znacznym potencjałem w tym finansowym, a budują bardzo niewiele nowych mieszkań. Kontynuowane będzie dofinansowanie przez budżet państwa beneficjentów programu mieszkaniowego „Rodzina na swoim”, który został wprowadzony przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w roku 2007 i zakończony przez rząd PO-PSL w roku 2012. Polegał on na dofinansowaniu odsetek od kredytów na cele mieszkaniowe przez pierwsze 8 lat ich spłacania, a więc to dofinansowanie będzie trwało dla tych, którzy przystąpili do programu w 2012 roku do roku 2020. Utrzymane zostanie także do roku 2018 włącznie dofinansowanie programu mieszkaniowego „Mieszkanie dla Młodych” (MdM) wprowadzonego przez rząd PO-PSL w roku 2014, ponieważ został on rozszerzony także o wtórny rynek mieszkań, a zainteresowanie nim utrzymuje się na wysokim poziomie (pula dotacji na ten rok została już wyczerpana). Ponadto planowane jest wsparcie dla budownictwa komunalnego (dla osób o bardzo niskim poziomie dochodów) i społecznego budownictwa mieszkaniowego (mieszkania na wynajem w towarzystwach budownictwa społecznego i spółkach gminnych). Aby uwolnić część zasobów komunalnych, konieczne będzie wprowadzenie weryfikacji dochodów osób zajmujących takie mieszkania i wprowadzenie dla nich rynkowych czynszów.
5. Wszystko wskazuje na to, że program „Mieszkanie Plus” będzie wreszcie kompleksowym rozwiązaniem zaadresowanym do rodzin o średnim i niskim poziomie dochodów, zorientowanym nie na wspieranie „własności mieszkaniowej” ale wynajem, co zapobiegnie wpadaniu w pułapki zadłużeniowe, tak charakterystyczne obecnie dla wielu młodych rodzin (szczególnie tzw. frankowiczów). Poprzedniej koalicji przez 8 lat udało się tylko zlikwidować dobry program mieszkaniowy „Rodzina na swoim”, po 6 latach od objęcia rządów wprowadziła wprawdzie swój program MdM ale okazał się on wspierać głównie developerów, a nie młode rodziny (dopiero po miażdżącej kontroli NIK na jesieni 2015 roku rzutem na taśmę otwarto go także na rynek wtórny mieszkań). Wprawdzie w pełni program Mieszkanie plus będzie realizowany dopiero w latach 2018-2019 (wcześniej będą prowadzone prace przygotowawcze zarówno legislacyjne jak związane z pozyskiwaniem gruntów) ale już w IV kwartale tego roku ruszy program pilotażowy pokazujący, że obecnie można w Polsce budować mieszkania w cenie poniżej 3 tys. zł za metr kwadratowy. Kuźmiuk
Tęczowe pęknięcie Nie wiem, czy zwrócili Państwo uwagę na swoisty "coming out" Krystiana Legierskiego. Jeden z najbardziej znanych aktywistów ruchów "gejowskich" opowiedział mediom o tym, że w dzieciństwie molestowany był przez zboczonego księdza. Pomijam dość, delikatnie mówiąc, odrażającą otoczkę tego wyznania - bo wyrażanie radości z czyjejś śmierci zawsze jest odrażające, a Legierski uzasadnił swą przeszłością wyrazy zadowolenia z powodu śmierci brazylijskiego duchownego, oskarżanego o takie same czyny - by zwrócić uwagę na fakt, na który ani sam Legierski, ani nagłaśniające ochoczo jego słowa media uwagi najwyraźniej nie zwróciły. Otóż jest to kolejne wyznanie sławnego homoseksualisty, z którego wynika, że homoseksualistą został, ponieważ za młodu został skrzywdzony. Nie zamierzam w żaden sposób usprawiedliwiać tego, który się wobec niego i innych dzieci dopuścił jednego z najobrzydliwszych czynów, jakie sobie można wyobrazić, ani tych, przez których pedofil nie poniósł należytej kary. Odnotowuję tylko wyznanie Legierskiego jako kolejne - pamiętam, jak swego czasu do bycia ofiarą pedofila przyznał się inny "superpedał" (tak piszę, bo on sam o sobie tak mówi) Tomasz Jacyków. Przecież jeśli się zastanowić, to niszczy ono zupełnie oficjalną homonarrację. Oficjalna homonarrracja jest taka, że homoseksualista się taki urodził, więc jego "orientacja" jest kwestią nie podlegającą ocenie, po prostu faktem, na który nikt nie ma wpływu, i odmiennością, która powinna być ceniona na równi z normą. Zawsze mnie, nawiasem mówiąc, ciekawił fakt, że głosząc, iż homoseksualizm nie jest wyborem ani efektem wychowania, pozostają ruchy "gejowskie" w bratnim sojuszu z feministkami, głoszącymi z kolei, że "nikt nie rodzi się kobietą". Cóż, gdyby wszyscy ludzie rozumowali logicznie, Marks i Engels zmarliby bezpotomnie w nędzy i zapomnieniu. Powyższa narracja, oficjalnie głoszona przez zawodowych homoseksualistów, sponsorowanych górami europejskich i sorosowych pieniędzy, zawsze była w sprzeczności z wiedzą medyczną. Seksuologia - zresztą rozróżniając cały wachlarz mniej lub bardziej intensywnie homoseksualnych i biseksualnych zachowań - stosunkowo niewielką rolę w ich ukształtowaniu przypisuje czynnikom genetycznym. Mówi raczej, choć to dziś politycznie niepoprawne, o zwichrowaniu popędu, do którego dochodzi w okresie dojrzewania. Właśnie pod wpływem gwałtu, homoseksualnego uwiedzenia, rodzinnych patologii etc. Nie wiem zresztą właściwie, czy to wciąż niepoprawne, czy już poprawne. Pokręcona lewicowa logika i tu daje o sobie znać, bo ruchy homoseksualne, wciąż głosząc jako aksjomat to, że homoseksualizm nie jest wyborem, tylko cechą wrodzoną, jednocześnie prowadzą wielkie kampanie na rzecz prawa do samodzielnego wyboru własnej "orientacji" i "tożsamości płciowej", a przeciwko narzucaniu tego "wyboru" przez rodziców i wychowanie. Bezkarność, jaką rządzący dziś pomiot czerwonej rewolty 1968 zagwarantował homolewicy, zaszła tak daleko, że nikt nie odważa się publicznie nie tylko protestować, ale nawet zwracać uwagę, gdy sadzą oczywiste, nie trzymające się kupy, kocopały. A jakie to w ogóle ma znaczenie? - zdziwi się może czytelnik. A fundamentalne, roszę Państwa. Bo jeśli homoseksualizm jest skutkiem krzywdy, na przykład takiej, jaka spotkała Legierskiego czy Jacykowa, to obowiązkiem państwa jest zadbać o ochronę dzieci przed pederastią. Jeżeli jest "zwichrowaniem popędu płciowego", do którego dochodzi w okresie dojrzewania, to jak najbardziej uprawnione są działania, mające uchronić młodych ludzi od wszelkich wpływów, mogących zachwiać ich kształtującą się dopiero tożsamością płciową. Innymi słowy: tak, trzeba chronić ludzi, zwłaszcza młodych, przed "promocją homoseksualizmu", które to określenie jest rytualnie wyszydzane i ośmieszane w lewicowo-liberalnych mediach. Wychodzi na to, że te zapewnienia różnych autorytetów, utrzymane w tonie perswadowania przez mędrca debilowi czegoś oczywistego: "no, z nikogo przecież nie można zrobić homoseksualisty", są zwyczajnym kłamstwem. A nawet gorzej - kłamstwem nie zwyczajnym, ale celowym, głoszonym przez lobby starych pederastów, pragnących sobie możliwie ułatwić możliwości zdobywania "świeżego mięska". Homoseksualizm przez wieki otaczany był pogardą i prześladowany - wbrew stereotypowi, głównie w społecznościach protestanckich; podobnie zresztą jak tam właśnie rozwinął się obłęd polowań na czarownice; kraje katolickie, jak nasz, dzięki dobrodziejstwu spowiedzi, nigdy nie popadały w taki obyczajowy fanatyzm (już pierwszy kodeks karny odrodzonej Polski nie uważał homoseksualizmu za przestępstwo, gdy na Zachodzie było tak jeszcze do lat 70. XX wieku - tu są korzenie dzisiejszego szaleństwa, oni po prostu miotają się od ściany do ściany). Przyczyną tej pogardy było przekonanie, że homoseksualizm stanowi wyrafinowaną formę rozpusty; ot, tak sobie już facet dogadza, że nie wiedząc, co by tu jeszcze, zabrał się za chłopczyków. Ten stereotyp nie wytrzymuje porównania z wiedzą, do jakiej doszła medycyna w czasach współczesnych. Ale wiedza medyczna przeczy też ideologii, która - z braku jakichkolwiek sensownych propozycji w sprawach gospodarczych czy społecznych - stała się podstawą tożsamości dzisiejszej lewicy. Tolerancja i szacunek należy się każdemu, kto nie krzywdzi innych, ale dzieci trzeba chronić przed pokazywaniem odstępstwa od normy jako czegoś nie tylko równie normalnego, jak małżeństwo i rodzina, ale też fajnego, polecanego, modnego. A to oznacza, że jeśli chcemy chronić dzieci przed losem Jacykowa czy Legierskiego, to pewne restrykcje są uzasadnione, konieczne wręcz. Jakie? To temat do dyskusji, ale co do samej zasady, nie widzę żadnego sensownego argumentu przeciw. Rafał Ziemkiewicz
Charyzmatyczny Międlar jednym z przywódców religijnych ? Winnicki: ks. Międlar na rozstaniu z kapłaństwem, potrzebuje modlitwy „...”Dobrze się stało, że prokuratura umorzyła to śledztwo - powiedział Robert Winnicki, poseł niezrzeszony, prezes Ruchu Narodowego. Odniósł się w ten sposób do zakończenia śledztwa w sprawie marszu ONR i kazania księdza Jacka Międlara. „...”Ksiądz Międlar we wtorek wystąpił ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy. - Ja myślę, że po prostu ksiądz Międlar potrzebuje dużej ilości naszej modlitwy. Jest w bardzo ciężkim okresie swojego życia, na rozstaniu z kapłaństwem - powiedział Robert Winnicki, poseł niezrzeszony, prezes Ruchu Narodowego."...(źródło )
To rażące naruszenie prawa do czci! Zdecydowany protest kapłanów przeciw oskarżeniom ks. Międlara w TVP”...”Stanowczo protestujemy przeciwko rażącemu naruszeniu prawa do czci, w tym szczególnie prawa do dobrego imienia przysługującego kapłanom diecezji sosnowieckiej i prawa do dobrej sławy kurii diecezjalnej w Sosnowcu” - piszą w liście do prezesa Telewizji Polskiej Jacka Kurskiego duchowni diecezji sosnowieckiej.
Sprawa dotyczy czwartkowej wypowiedzi ks. Jacka Międlara w programie Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”, w której mówił o lobby gejowskim w polskim Kościele.W przekazanym Katolickiej Agencji Informacyjnej liście sosnowieccy księża wskazują, że programie „Warto rozmawiać”, w rozmowie Jana Pospieszalskiego z ks. Jackiem Międlarem, przy wielusettysięcznej widowni padły bezpodstawne, niczym nie poparte zarzuty szkalujące księży diecezji sosnowieckiej i samą diecezję.Sprawa jest tym bardziej bulwersująca, że miało to miejsce na antenie Telewizji Publicznej, jak sama nazwa wskazuje dobra publicznego, która jak wynika z jej misji powinna kierować się szczególną:odpowiedzialnością za słowo i respektować chrześcijański system wartości, za podstawę przyjmując uniwersalne zasady etyki—podkreślają duchowni.Wskazują również, że prowadzący program nie reagował w wystarczający sposób na rozpowszechniane kłamstwa.W naszym przekonaniu zadaniem dziennikarza TVP jest dążenie do prawdy, której częścią, nawet jeżeli małą, są także dobra osobiste nas, Kapłanów młodej diecezji sosnowieckiej jak i dobra osobiste samej diecezji, Kościoła lokalnego, w którym chcemy i staramy się służyć Bogu i ludziom—czytamy w liście do prezesa TVP.Oburzenie księży wywołała wypowiedź ks. Jacka Międlara, w której przekonywał o istnieniu w Kościele tzw. homoseksulanego lobby. Jako przykład wskazał jednego z seminaryjnych wykładowców sosnowieckiego seminarium duchownego, który według relacji ks. Międlara, miał spotykać się ze swoim adiunktem w jednym z klubów.Proszę bez nazwisk, bo nie mam w tej chwili możliwości weryfikacji—zaprotestował Pospieszalski, gdy ks. Międlar wymienił nazwisko duchownego.'...(źródło) (link is external)
Ważne
http://naszeblogi.pl/63467-wikileaks-franciszek-i-jest-pod-pelna-kontrola-sorosa (link is external)
http://naszeblogi.pl/63622-polski-kosciol-zdominuje-chrzescijanskie-miedzymorze (link is external)
Mój komentarz W kościele katolickim mamy do czynienia ze schizmą i zaprzaństwem wobec nauk proroka Jana Pawła II . Na czele lewackiego obozu schizmy z ośrodkiem w niemieckim kościele stoi stoi Franciszek I Schizm oprócz wymiaru duchowego i doktrynalnego ma również swój wymiar geograficzny. W Europie narodem wiernym nauce proroka Jana Pawła II zostaną Polacy ,oraz katolicy z państw Europy Środkowej i Bałkanów. Europa Zachodnia jest stracona dla katolicyzmu. Powstał tam jakiś bękart , skrzyżowanie ideologi lewackiej i wynaturzonego , wykręconego, upadłego katolicyzmu. Jacek Międlar jest młody,pokusa świata łatwo mogą go zniszczyć , ale jeśli mu się uda unikną pułapek Szatana, to kto wie jak daleko zajdzie w czasie pogłębiającej się smuty kościoła , zaprzaństwa wobec nauk Jana Pawła II . W tej sytuacji , czyli czasu upadającego Rzymu Kaczyński i jego sukcesorzy będą starli się mieć coraz większy wpływ na polski kościół katolicki , aby nie doszło do jego infiltracji i przejęcia nad nim kontroli przez obce lewackie ośrodki typu chociażby Soros. Tak jak sie dzieje z Watykanem Jeśli Rzym upadnie , dokona ostatecznej schizmy i zaprzaństwa istotną kwestią dla Polaków i ich państwa będzie oparcie kościoła w Polsce na naukach proroka Jana Pawła II i nieuznawaniu autorytetu lewackiego kościoła niemieckiego i powiązanych z nim odszczepieńców. Lobby homoseksualne , pedofilskie i lewackie w kościele to nie jest tylko problem wewnętrzny kościoła w Polsce. Jego istnienie jest ogromnym zagrożeniem dla Polski i Polaków i ich przyszłości. Zdrowy polski kościół katolicki to być,albo nie być dla Polaków i Polski, bo ich los jest ze sobą związany nierozerwalnie. A schizma kościoła Zachodu staje się faktem i nabiera siły. Marek Mojsiewicz
Amunicja dla Komisji Europejskiej W ramach otwierania „nowych frontów” - co zresztą już pod koniec maja zapowiadał były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Bronisław Komorowski – został otwarty „nowy front” na odcinku sodomicko-katolickim, w postaci kampanii propagandowej „Znak Pokoju”. Skąd Bronisław Komorowski wiedział takie rzeczy – to sprawa osobna, na którą może składać się szereg zagadkowych przyczyn. Po pierwsze – że powiedział mu to oficer prowadzący. Taka możliwość oznaczałaby jednak, że prezydenci naszego nieszczęśliwego kraju miewają oficerów prowadzących. Nie byłoby to specjalnie zaskakujące w sytuacji, gdy zarówno generał Wojciech Jaruzelski, jak i Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski byli podejrzewani o współpracę z komunistycznymi organami bezpieczeństwa. Ta możliwość ma zresztą w porównaniu z innymi tę zaletę, że jest najbardziej prawdopodobna. Kolejna bowiem możliwość oznaczałaby, że Bronisław Komorowski ma zdolności profetyczne. Nie wytrzymuje ona jednak krytyki w sytuacji, gdy niespodziewanie dla siebie samego i dla swoich zwolenników, przegrał on wybory prezydenckie z Andrzejem Dudą, chociaż sam Adam Michnik zapewniał, że taka możliwość mogłaby się ziścić dopiero wtedy, gdyby Bronisław Komorowski po pijanemu przejechał na pasach zakonnicę w ciąży. Co tu dużo gadać; zdolności profetyczne musimy stanowczo wykluczyć, więc w tej sytuacji pozostaje możliwość trzecia – że mu mianowicie – jak powiada poeta - „w samotnej celi anieli Pańscy to podszepnęli”. To jest jednak jeszcze mniej prawdopodobne od zdolności profetycznych, bo niby z jakiej racji Bronisław Komorowski miałby być ulubieńcem, a nawet powiernikiem aniołów? Wreszcie – mniejsza o to; jak tam było, tak tam było, dość, że niemal codziennie otwierają się „nowe fronty”, a ta aktywność, skoro już się rozpoczęła i nabiera takiej dynamiki, to musi przecież jakoś się zakończyć. W tej sytuacji nie trzeba specjalnej przenikliwości, by dojśc do przekonania, że jak już minie termin ultimatum, jakie Komisja Europejska wyznaczyła Polsce w postaci tak zwanych „zaleceń”, to sytuacja dojrzeje do przesilenia. Właściwie nie wiadomo tylko jednego: jak w tej sytuacji zachowa się nasza niezwyciężona armia. Można jednak z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością założyć, że zachowa się podobnie, jak 13 grudnia 1981 roku, kiedy to zdecydowanie stanęła na nieubłaganym gruncie obrony socjalizmu i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Tym razem oczywiście będzie broniła demokracji i sojuszu ze Zwią... to znaczy pardon – nie z żadnym „Związkiem Radzieckim” tylko z Unią Europejską, której polityczny kierownik w osobie Naszej Złotej Pani będzie mógł rozwiązać die polnische Frage przy pomocy tubylczych askarisów. Zapewnią oni siłową osłonę Komitetowi Obrony Demokracji, który w tej kombinacji („taka, panie, kombinacja” - jak mawiał Antoni Lange) spełni rolę „strony społecznej”, czyli reprezentacji mniej wartościowego narodu tubylczego. Tak przypuszczam na podstawie relacji napływających od moich honorables correspondants, którzy charakteryzują nastroje w naszej niezwyciężonej między innymi tym, że według pułkowników, o ile za rządów PO-PSL ministerstwem obrony kierował psychiatra, to teraz – pacjent. Takie opinie, abstrahując od ich zasadności, nie zapowiadają subordynacji, a przeciwnie – felonię. Wróćmy jednak do nowych frontów. Konferencja Episkopatu Polski dała wciągnąć się w pułapkę i wydała oświadczenie, że katolicy nie powinni angażować się w kampanię „Znaku Pokoju” z sodomitami. Z jednej strony słusznie, bo wiadomo, że na „znaku pokoju” się nie skończy, że będzie on zaledwie wstępem do flirtu coraz bardziej zaostrzonego, aż do bliskich spotkań III stopnia, do których za pierwszej komuny taką zapamiętałość wykazywał Jerzy Zawieyski – ówczesna edycja feldkurata Ottona Katza („Watykan się mną interesuje!”), który urozmaicał sobie wieloosobowe sodomickie orgie wyśpiewywaniem „Te Deum” - ale z drugiej – co znaczy „nie powinni”, skoro właśnie się zaangażowali? Zarówno środowisko „Tygodnika Powszechnego”, jak i „Znaku” oraz „Więzi” nie tylko się angażuje, ale z sodomitami przy tym projekcie kolaboruje. Mamy tedy znakomicie ukorzenioną Żywą Cerkiew, która w obliczu powszechnej mobilizacji musiała się zdekonspirować – ale co w związku z tym KEP z nią uczyni? Czy ją ekskomunikuje, czy też wszystko, jak gdyby nigdy nic, zakończy się wesołym oberkiem? Bo nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania...”), że próba dyscyplinowania tych środowisk, nie mówiąc już o ekskomunikowaniu, wzbudzi klangor aż pod Niebo Empirejskie i falę oskarżeń Kościoła o „bezduszność”, co wprowadzi zamęt w kulcie Świętego Spokoju. Z kolei, jeśli początkowe „groźne telegramy” („ja wiem; groźne telegramy i na fotosach kolega Atylla...”) spełzną na niczym, to pogłębi to tylko i tak już głęboki kryzys przywództwa – a czyż nie o to właśnie pomysłodawcom projektu chodzi? Słowem – i tak źle i tak niedobrze – a przecież na tym „nowe fronty” się nie kończą. Oto w tramwaju został uderzony profesor za rozmawianie po niemiecku. Jestem pewien, że egzekucję wykonał konfident na zlecenie – bo w Polsce po ulicach chodzi i tramwajami jeździ mnóstwo cudzoziemców mówiących językami, którzy nie zwracają niczyjej uwagi. Utwierdza mnie w tych podejrzeniach natychmiastowa, zorganizowana reakcja w postaci zbiorowego głośnego czytania po tramwajach jakichś niemieckich tekstów. Pojawiły się nawet fałszywe pogłoski, że odczytywane są fragmenty „Mein Kampf”. Wykluczyć się tego nie da tym bardziej, że kiedy niedawno chciałem wsiąść do tramwaju, w którym odbywał się taki seans, jeden z pasażerów przerwał lekturę i warknął: Das ist der Wagen nur Volksdeutsche, du verfluchter polnische Schwein. Raus! Heil Hitler! W takiej sytuacji rozsądek podpowiada, by raczej nie demonstrować odwrotnej ksenofobii tym bardziej, że po 3 września jasne jest, że KRS i niezawisłe sądy, których przedstawiciele w liczbie ponad tysiąca zgromadzili się na Nadzwyczajnym Kongresie Sędziów Polskich, upatrują spes unica, a także salus reipublice w interwencji Naszej Złotej Pani, na której – jak podejrzewam – życzenie, zdecydowali o zwołaniu tego Kongresu niemal w tym samym dniu, gdy Komisja Europejska wystosowała wobec Polski swoje ultimatum. Tylko modestia, a może zakaz ze strony oficerów prowadzących sprawił, że sędziowski aktyw powstrzymał się przed wystosowaniem wiernopoddańczego adresu: „Przy Tobie, Nasza Złota Pani, stoimy i stać chcemy!” W tej sytuacji liczenie na niezawisłe sądy staje się lekkomyślnością graniczącą z szaleństwem. „Widzi, że most – i jedzie!” - jak szydzono z naiwnych w czasach sarmackich. Więc kiedy już nastąpi czas rozstrzygnięć, przeżyjemy jeszcze raz sytuację, którą tak pięknie przedstawił Janusz Szpotański w roku 1981: „Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (…) aż o poranku, za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!” Na razie jednak jesteśmy jeszcze na etapie ładowania amunicji dla Komisji Europejskiej, która w stosownym momencie włoży w szlachetną dłoń Naszej Złotej Pani jedwabny sznur gwoli szarpnięcia zamkiem armaty oddającej pierwszy strzał. W tym celu do Warszawy przybyła Komisja Wenecka, by utwierdzić się w przekonaniu o zatwardziałości tubylczego rządu. Wprawdzie pan wicemarszałek Terlecki twierdził, że była to „wycieczka krajoznawcza”, ale jest to tylko jeden z coraz liczniejszych symptomów utraty kontaktu kół rządowych z otaczającą nas coraz ciaśniej rzeczywistością – bo jeszcze nie rozwiał się swąd po wspomnianej Komisji, a już Parlament Europejski bodajże 500 głosami przyjął wrogą Polsce rezolucję – że mianowicie z demokracją jest u nas coraz gorzej. Tymczasem pani premier Beata Szydło, najwyraźniej uskrzydlona efektami obrad Biura Politycznego PiS – no bo czymże by innym? - całkiem serio opowiada, jak to będziemy zmieniać traktatowe podstawy funkcjonowania Unii. Skoro tak twierdzi, to na pewno tak będzie, bo jakże by inaczej – chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że chyba nie ma nie tylko żadnego projektu nowych podstaw traktatowych, ale nawet katalogu założeń do takich zmian, nie mówiąc już o politycznym poparciu, którego taka zmiana by wymagała. Jak pogodzić te buńczuczne zapowiedzi z deklaracją pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego, że nie wyobraża sobie Polski „w Europie” poza Unią Europejską i wykluczającą jakąkolwiek myśl o opuszczeniu przez Polskę Eurokołchozu? Ale jeśli nawet pan prezes Kaczyński taką ewentualność wyklucza, to nie znaczy wcale, że inni go naśladują. Oto minister spraw zagranicznych Luksemburga Jan Asselborn domaga się wyrzucenia z Unii Europejskiej Węgier. O, to to, róbta tak dalej! Jak już wszystkie państwa zostaną z Unii wyrzucone, albo przykładnie skarcone, to mocarstwem światowym zostanie Luksemburg, bo czyż może być inaczej? Luxembourg – puissance mondiale! Widać wyraźnie, że w rosyjskim porzekadle iż „każdy durak po swojemu s uma schodit” jest wiele racji – co pośrednio potwierdza złożona w Kijowie deklaracja pana ministra Witolda Waszczykowskiego, że w sprawie „tragedii wołyńskiej” prędzej czy później „dojdziemy do prawdy”, a nawet – do przyznania się „właściwych sprawców”. Jeśli „właściwi sprawcy” mają się „przyznać”, to nieomylny to znak, że zdaniem pana ministra Waszczykowskiego, są to osoby żyjące. Ciekawe jakie? Biorąc pod uwagę linię polityczną obecnego rządu, pewnej wskazówki dostarcza bajka pozbawionego złudzeń księdza biskupa Ignacego Krasickiego o kogucie: „On źle poradził, on grad sprowadził, on czas rozziębił on zasiew zgnębił”. Nietrudno się domyślić, że na sprawcę „tragedii wołyńskiej” jak mało kto nadaje się zimy ruski czekista Putin. Biorąc pod uwagę okoliczność, że ta opinia pana ministra Waszczykowskiego została wygłoszona po uchwale polskiego Sejmu i potępiającej ją uchwale Rady Najwyższej w Kijowie widać wyraźnie, że polityka umizgów nie zna granic śmieszności. W tej sytuacji nawet realizacja najczarniejszego scenariusza, który zaczyna być widoczny już gołym okiem, będzie miała cechy groteskowe. Stanisław Michalkiewicz
1 października 2016 Ratyfikacja umowy paryskiej, teraz czas żeby Unia zaczęła ją stosować
1. Wczoraj ministrowie ochrony środowiska 27 krajów członkowskich porozumieli się w Brukseli w sprawie ratyfikacji tzw. Umowy paryskiej na poziomie Unii Europejskiej, choć będzie ona zatwierdzana przez poszczególne kraje (rządy i parlamenty). Przypomnijmy tylko, że szczyt klimatyczny w Paryżu w grudniu 2015 roku zakończył się sukcesem, wynegocjowane porozumienie podpisało aż 175 państw ale głównie dlatego, że część z nich przynajmniej na razie redukować emisji CO2 nie musi. Zawiera ono między innymi ważny dla Polski zapis, że „różne kraje mają różne zobowiązania dotyczące redukcji gazów cieplarnianych, co wynika między innymi z ich poziomu rozwoju gospodarczego. Dojście do szczytu emisji może zająć państwom rozwijającym znacznie więcej czasu”. Z tego zapisu wynika, że do roku 2030 emisja CO2 na świecie nie tylko nie będzie maleć ale znacznie wzrośnie z obecnych 36 mld ton do 55 mld ton CO2 rocznie (a więc o ponad 50%), co oznacza że wiele krajów które podpisały porozumienie, redukować CO2 na razie nie będzie.
2. Państwa słabiej rozwinięte wprawdzie chętnie deklarują zmniejszenie emisji CO2 ale stawiają warunek, zaadresowany do najzamożniejszych państw świata o środki finansowe na specjalny fundusz, który miałby im umożliwić realizację takiej polityki. Chodzi o niebagatelną sumę 100 mld USD rocznie, poczynając od roku 2020, które miałyby być kierowane do biedniejszych krajów umożliwiając im nie tylko redukcję CO2 ale także realizację celów rozwojowych.
Taki zapis wprawdzie w porozumieniu z Paryża się znalazł ale tak naprawdę nie bardzo wiadomo według jakich proporcji najbogatsze kraje świata miałby ten fundusz zasilać, w tej sytuacji zebranie w każdym roku 100 mld USD i przekazanie krajom biedniejszym, przynajmniej na razie wygląda na mało prawdopodobne.
3. Liderem forsującym jak najostrzejszą politykę klimatyczną, jest ciągle Unia Europejska, która nie oglądając się na inne kraje świata, sama podjęła ambitne cele redukcyjne najpierw w 2008 roku, a później w 2014 roku. Pod tymi pierwszymi konkluzjami obowiązującymi do roku 2020 podpisał się ówczesny premier Donald Tusk, pod tymi drugimi do roku 2030 podpisała się premier Ewa Kopacz i w związku z tym są one zobowiązujące także dla naszego kraju.
Przypomnijmy tylko, że na posiedzeniu Rady w październiku 2015 roku w Brukseli ówczesna premier Kopacz zobowiązała się do wyraźnego podwyższenia poziomu redukcji CO2 do roku 2030 o 40% i udziału energii odnawialnej w całkowitym zużyciu energii do 27%.
4. W świetle ustaleń konferencji w Paryżu i faktycznej zgody na wzrost emisji CO2 do roku 2030 dla słabiej rozwiniętych państw świata, Polska i inne kraje o podobnym poziomie rozwoju mają szansę na renegocjacje unijnego pakietu klimatycznego. Nie ma najmniejszego powodu, żebyśmy redukowali naszą emisję CO2 w podobnym tempie jak najbogatsze kraje Europy Zachodniej, skoro wiele krajów świata o podobnym poziomie zamożności jak Polska, ma zgodę na to aby ich emisja CO2 do roku 2030 mogła rosnąć. Polska przecież nie chce wzrostu poziomu emisji, chce ją ograniczać ale w takim tempie na jakie może sobie pozwolić aby nie godziło to we wzrost gospodarczy i nie powodowało redukcji miejsc pracy. Polsce i kilku innym krajom o dużych zasobach leśnych, udało się w Paryżu wprowadzić do zapisów porozumienia pochłanianie CO2 prze lasy jako rozwiązanie, które powinno być brane przy ostatecznym rozliczaniu krajowej emisji CO2 i teraz najwyższy czas aby Komisja Europejska uwzględniła ten postulat w unijnej polityce klimatycznej. Kuźmiuk
Bartłomiej Sienkiewicz znów chlapnął Dobry Boże, jak nisko cenią nas Nasi Sojusznicy, podobnie zresztą, jak Sojusznicy Naszych Sojuszników! Oto podczas procesu pana Falenty oraz kelnerów, co to zawiązali straszliwy spisek przeciwko III Rzeczypospolitej, zeznawał pan Bartłomiej Sienkiewicz, były minister spraw wewnętrznych w rządzie Donalda Tuska, który powierzył mu także nadzorowanie i koordynowanie działań wszystkich działających oficjalnie w Polsce bezpieczniackich watah. Przedtem pan Sienkiewicz był funkcjonariuszem Urzędu Ochrony Państwa, do którego trafił z ruchu Wolność i Pokój. Ten ruch Wolność i Pokój powstał w roku 1985 i zasłynął z protestów przeciwko służbie wojskowej, ale przy okazji głosił też ideologię wyrzeczenia się przemocy wobec komunistów, a nawet wyrzeczenia się w stosunku do nich wszelkiej nienawiści. Jestem pewien, że komunistom taka ideologia nie mogła się nie podobać i być może z tego właśnie powodu tak wielu uczestników ruchu Wolność i Pokój od razu trafiło do Urzędu Ochrony Państwa. Jednym z nich był właśnie pan Sienkiewicz, który dosłużył się tam nawet stopnia kapitana. Być może ten niski stopień w bezpieczniackich watahach był przyczyną pewnej nieśmiałości pana ministra Sienkiewicza wobec wyższych szarż, które bezpieczniackie szlify zdobywały jeszcze pod okiem samego ministra Radkiewicza. Jak taki, jeden z drugim generał, albo nawet pułkownik, co to z niejednego komina wygartywał, powiedział ministru Sienkiewiczu - „wy, Sienkiewicz, u mnie uważajcie, żebym nie musiał wam, wiecie, rozumiecie, przypominać, skąd wyrastają wam nogi” - to pan minister uważał i nie pchał nosa między drzwi. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć sytuację opisaną w raporcie Najwyższej Izby Kontroli z 2014 roku, że w Polsce „nikt” nie kontroluje tajnych służb, chociaż premier Tusk nadzorowanie tych służb i koordynowanie ich poczynań ministru Sienkiewiczu surowo przykazał? Inaczej, jak chwalebną modestią wytłumaczyć tego niepodobna. Tak samo Pan Zagłoba tłumaczył przyczynę, dla której Roch Kowalski zacukał się wobec księcia Bogusława Radziwiłła i poległ z jego ręki: „Oto służyło chłopisko u Radziwiłłów od pacholęcych lat, za panów ich swoich uważało i na widok Radziwiłła musiało się skonfundować. Może mu nigdy ta myśl w głowie nie postała, żeby na Radziwiłła można rękę podnieść. Bywa tak, bywa!” - napisał pradziad pana ministra, Henryk Sienkiewicz w „Potopie”. Najwyraźniej i sam pan minister Sienkiewicz musiał zdawać sobie z tego sprawę, skoro w podsłuchanej rozmowie w nieistniejącej już dzisiaj knajpie „Pod pluskwami” powiedział, że państwo polskie istnieje „tylko formalnie”, bo tak naprawdę, to tylko „ch..., d... i kamieni kupa”. Skoro taką diagnozę wystawia swemu państwu minister spraw wewnętrznych, formalny nadzorca i koordynator bezpieczniackich watah, to czy wypada nam zaprzeczać? Jasne, że spieranie się z ministrem Sienkiewiczem byłoby niegrzeczne, ale skoro tak, to nie ma innej rady, jak tylko przyjąć do wiadomości podstawową tezę mojej ulubionej teorii spiskowej, według której opisane w konstytucji organy państwowe stanowią tylko dekorację, za zasłoną której polską samowładnie choć rotacyjnie rządzą bezpieczniackie watahy, zgrupowane w trzech stronnictwach: Ruskim – obecnie zepchniętym do głębokiej defensywy, Pruskim – w 2015 roku strąconym z pozycji lidera politycznej sceny oraz Amerykańsko-Żydowskim. To ostatnie ma aż dwie polityczne ekspozytury; jedną oficjalną w postaci rządu pani premier Beaty Szydło, a drugą nieoficjalną w postaci starych kiejkutów, których Amerykanie w czerwcu 2015 roku wciągnęli na listę „naszych sukinsynów”. Z punktu widzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika stare kiejkuty są sukinsynem szalenie wygodnym, bo wobec rządu trzeba zachowywać jakieś pozory partnerstwa i ceregiele, jakieś czerwone dywany, podczas gdy ze starymi kiejkutami jest krótka rozmowa; takiemu jednemu z drugim generałowi rezydent CIA wręcza karton z 15, czy 30 milionami dolarów w gotówce i cała soldateska oraz bezpieka skacze przed hojnym mecenasem z gałęzi na gałąź, aż im dzwonią złote medale „za zasługi dla obronności kraju”. Nazywa się to „divide et impera” - metoda skuteczna od czasów starożytnych, a skoro tak, to dlaczego nie stosować jej i teraz w naszym bantustanie? To są wszystko rzeczy znane i w żargonie używanym w niezawisłych sądach nazywane „notoryjnością powszechną” - że niby wie o tym jeśli nawet nie każde dziecko, to w każdym razie – każdy chłopiec, zwłaszcza, gdy jest już dużym chłopczykiem, jak na przykład pan Bartłomiej Sienkiewicz. Jeśli tedy przypominam o tym raz jeszcze, to dlatego, że podczas procesu, jaki w niezawisłym sądzie toczy się przeciwko spiskującym kelnerom i panu Falencie, pan minister Sienkiewicz wyraził przekonanie, że spiskowali nie po to, by „spisane były czyny i rozmowy”, ale po to, by te spisane czyny i rozmowy posłużyły do obalenia rządu, w którym pan Bartłomiej Sienkiewicz zasiadał. Zauważył przy tym, że z materiałów sprawy wynika, iż pan Falenta miał rozdysponować między spiskowców 130 milionów złotych. Tę właśnie informację, zwłaszcza gdyby była prawdziwa, powinniśmy sobie rozebrać z uwagą, co najmniej taką, z jaka Wojski rozbierał opowieść o królowej Dydonie, co to „wytargowała sobie taki ziemi kawał, który by się wołową skórą nakryć dawał”. Otóż pan Falenta wprawdzie cieszył się opinią człowieka majętnego, ale znowu nie do tego stopnia, by mógł rozrzucać miliony na obalenie rządu, zwłaszcza, że wcale nie musiał mieć pewności, iż te pieniądze mu się zwrócą na przykład w postaci możliwości żerowania na jakiejś spółce Skarbu Państwa, które właśnie po to są. Zatem jest bardziej prawdopodobne, że tylko rozdzielał pieniądze otrzymane od kogoś innego. Od kogo? Tajemnica to wielka i skoro nawet niezależna prokuratura nie ośmieliła się złamać tej świętej pieczęci, to jesteśmy skazani na domysły. Skoro jednak już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się, ile wlezie! Ja na przykład domyślam się, że skoro w czerwcu 2013 roku prezydent Obama zresetował swój reset z 2009 roku w stosunkach amerykańsko-rosyjskich i USA powróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, to musiały przebudować scenę polityczną w naszym bantustanie pod kątem potrzeb swojej polityki w tym rejonie Europy. Przebudowa polegała na usunięciu z pozycji lidera politycznej ekspozytury Stronnictwa Pruskiego w postaci Platformy Obywatelskiej i wysunięcie na tę pozycję politycznej ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego w postaci PiS – na wszelki wypadek kontrolowanej przez stare kiejkuty. W tym celu kelnerzy zawiązali straszliwy spisek przeciwko III RP, podsłuchując dygnitarzy PO, a od 2014 roku puszczając przecieki do niezależnych mediów, które też mogły mieć w tym swój udział. Okazuje się bowiem, że ta operacja kosztowała 130 milionów zł, czyli dwa razy tyle, ile „pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie, na przełomie lat 2004-2005. Wtedy forsę wyłożył żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros, który wiele sobie po tej całej Ukrainie obiecywał. A teraz kto – i co sobie obiecuje? Stanisław Michalkiewicz
2 października 2016 Dlaczego rząd PO-PSL przez 8 lat tego nie zrobił?
1. W mediach coraz więcej konkretnych informacji o pozytywnych skutkach zarówno dla budżetu jak i legalnej działalności w branży paliwowej wprowadzonego przez rząd premier Beaty Szydło tzw. pakietu paliwowego.Na przykład wg informacji zaprezentowanych w tych dniach przez Polską organizację Przemysłu i Handlu Naftowego (POPiHN) w sierpniu popyt na trzech głównych rynkach paliw wzrósł w ujęciu rok do roku aż o 14%.Jak podała w komunikacie ta organizacja, w tym roku od stycznia do sierpnia nie notowano znaczących zmian w sprzedaży paliw w ujęciu rok do roku, natomiast w sierpniu zanotowano znaczący wzrost sprzedaży paliw, pochodzących od legalnie działających przedsiębiorstw.Wstępne dane dotyczące sprzedaży paliw w sierpniu tego roku wskazują na wyraźny wzrost sprzedaży w ujęciu rok do roku głównie oleju napędowego aż o 16% ale także benzyn silnikowych prawie o 15%.Z kolei Gazeta Polska Codziennie poinformowała, że wg danych z urzędów skarbowych za sierpień wpływy z akcyzy i podatku VAT od sprzedaży paliw są przynajmniej o 200 mln zł większe niż w analogicznym miesiącu roku ubiegłego, co oznacza, że całorocznie wpływy z tego tytułu wyniosą dodatkowo przynajmniej 2,4 mld zł.
2. Przypomnijmy tylko, że po wejściu w życie od 1 sierpnia tego roku tzw. pakietu paliwowego czyli zmian w ustawach podatkowych o VAT i akcyzie, a także zmian w ustawie prawo energetyczne, wszystkie one uderzają w interesy mafii paliwowej.Zmiany w prawie energetycznym dotyczą głównie dwóch kwestii: definicji paliw płynnych i koncesjonowania na wwóz paliwa z zagranicy.Ustawa wprowadza zasadę, że jednolitą definicję paliw płynnych ustali minister energii, co uniemożliwi handlowanie komponentami (które nie podlegają opodatkowaniu), które tak naprawdę są często już paliwami ciekłymi.Ponadto na wwóz paliwa z zagranicy i jego przeładunek konieczna jest koncesja wydawana przez Urząd Regulacji Energetyki, co z kolei uniemożliwi tzw. blendowanie czyli mieszanie różnych komponentów i sprzedawanie ich jako pełnowartościowego paliwa.
3. Wprowadzone zmiany w przepisach podatkowych zmuszają firmy prowadzące tego rodzaju działalność do powiązania obrotu paliwami z zagranicą z miejscem działalności gospodarczej w kraju.A więc nabywanie paliw z państw UE z wykorzystywaniem usług zarejestrowanego odbiorcy lub składu podatkowego, jest możliwe tylko przez podmiot, który posiada koncesję na obrót paliwami z zagranicą, siedzibę lub zarejestrowany oddział w kraju, a nabycie jest dokonywane w ramach działalności gospodarczej prowadzonej w kraju.Wszystkie te zmiany zarówno w ustawach podatkowych jak i ustawie prawo energetyczne zdaniem rządu powinny przynieść dodatkowe wpływy szacowane ostrożnie na kwotę 2,5 mld zł rocznie, choć wpływy szarej strefy w obrocie paliwami są określane przez POPiHN na kwotę 10 mld zł rocznie.
4. Wprowadzenie proponowanych przez resorty: finansów i energii nowych przepisów w obrocie paliwami z zagranicą oprócz dodatkowych pokaźnych wpływów podatkowych, jak widać z komunikatu POPiHN i informacji GPC, przynosi także poprawę funkcjonowania całego rynku paliwowego, ponieważ poważnie ogranicza obrót paliwami, od którego nie odprowadzono VAT i akcyzy albo odprowadzono je tylko częściowo.Tak naprawdę bowiem jeżeli w obrocie znajduje się paliwo, od którego nie odprowadzono podatku VAT i akcyzy, to pozostałe podmioty obracające paliwami nie są w stanie z nim konkurować, ponieważ takie paliwo może być o przynajmniej kilkadziesiąt groszy na litrze tańsze od tego opodatkowanego.W tej sytuacji jak najbardziej zasadne jest pytanie dlaczego poprzednia koalicja PO-PSL nie dążyła do tego aby ograniczać szarą strefę w obrocie paliwami i pozwalała na to aby przez 8 lat miliardy złotych zamiast zasilać polski budżet, trafiały do kieszeni mafii paliwowej? Kuźmiuk
Nieubłaganym palcem W ramach „nowych frontów”, których otwarcie zapowiadał jeszcze pod koniec maja były prezydent Bronisław Komorowski, otwarty został jeszcze jeden. Ponieważ nadęta purchawa, do jakiej coraz bardziej upodabnia się pan prezes Trybunału Konstytucyjnego, już się opatrzyła nawet płomiennym szermierzom praworządności, pierwszorzędni fachowcy z bezpieczeństwa otworzyli nowy front, który poza tym wychodzi naprzeciw rewolucyjnemu zapotrzebowaniu na proletariat zastępczy. Rzecz w tym, że w ostatnich dziesięcioleciach tradycyjny proletariat całkiem zniechęcił się do rewolucji. Dzisiaj rewolucję ciągną zupełnie inne środowiska, raczej dobrze sytuowane materialnie, ale znudzone swoimi społecznymi rolami i do nich zniechęcone. Znakomitą ilustracją tego procesu jest Jego Świątobliwość papież Franciszek, który ostatnio zauważył, że nie można zrozumieć chrześcijaństwa bez jego żydowskich korzeni. Tak przynajmniej relacjonuje to przemówienie judeochrześcijański portal „Fronda”, więc oczywiście nie musi to być prawda. Gdyby jednak była, to warto postawić pytanie, czy w takim razie prawdziwe są twierdzenia, jakoby Pełnia Objawienia Bożego nastąpiła w chrześcijaństwie, czy też żadnej „pełni” nie ma, skoro nawet samego chrześcijaństwa niepodobna zrozumieć, bez podpierania się judaistycznymi protezami. Jeśli chrześcijaństwa bez judaizmu nie da się zrozumieć, to dajmy sobie z nim spokój i od razu przejdźmy na judaizm, a wtedy zrozumiemy wszystko w mgnieniu oka – o ile oczywiście wcześniej muzułmańskie gołoworiezy, których Jego Świątobliwość też Europie stręczy, nie pourzynają nam głów – no ale wtedy skończą się nasze rozterki ze zrozumieniem czegokolwiek, w tym również chrześcijaństwa, bo albo wszystko będziemy wiedzieli, albo w ogóle nas nie będzie, a wtedy i te rozterki przestaną mieć znaczenie. Słowem – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a skoro tak, to wróćmy do proletariatu zastępczego. Tradycyjny proletariusz, czyli pracownik najemny, zniechęcił się do rewolucji, a zresztą nawet gdy jeszcze nie był do niej zniechęcony, to był sojusznikiem nielojalnym. O czym bowiem marzył proletariusz? Ano o tym, by jak najszybciej przestać być proletariuszem, wzbogacić się, a to znaczyło, że według marksistowskiej politgramoty marzył o tym, by zostać drobnomieszczaninem. Drobnomieszczanin zaś był przez rewolucjonistów jeszcze bardziej znienawidzony, niż kapitalistyczni krwiopijcy. Rewolucjoniści bowiem musieli szóstym zmysłem wyczuwać, że drobnomieszczanin, czyli wzbogacony proletariusz, staje się z dnia na dzień nieprzejednanym wrogiem rewolucjonistów, nie bez powodu podejrzewając, że chcą mu odebrać to, czego z takim trudem się dochrapał. Pięknie ujął to Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”: „Kiedy zwycięskie toczą boje ze straszną reakcyjną hydrą, to chcą mieć pewność, że na zawsze zdobędą to, co hydrze wydrą. Fanatyzm lśniący w wodza oku straszliwy wzbudza w nich niepokój, asceza zaś napawa trwogą, że im zdobycze zabrać mogą!” Toteż rewolucjoniści zaczęli rozgladać się za proletariatem zastępczym i ich argusowe oko padło na kobiety. Kobieta bowiem, wszystko jedno; ładna, czy brzydka, młoda, czy stara, mądra, czy głupia, biedna, czy bogata, kobietą być nie przestanie, a skoro tak, to trzeba tylko je oduraczyć, wmawiając im, że są nieszczęśliwe z powodu oprymowania przez męskie, szowinistyczne świnie, od których mogą wyzwolić je właśnie rewolucjoniści. Dlatego właśnie przed nimi trzeba rozłożyć nogi, dając przystęp do sanktuarium swego ciała – ale żeby potem nie odciągać ich od walki o świetlaną przyszłość, jakimiś burżuazyjnymi przeżytkami w rodzaju dzieci, czy rodziny, kobiety powinny uzyskać prawo mordowania własnych dzieci. W rezultacie rewolucjoniści będą mogli pławić się w pierwotnej niewinności, bo jużci – całe odium spadnie na wyzwolone panie, które w zamian dostaną makagigi w postaci „swobody wyboru”. Część kobiet, zwłaszcza snobujących się na „postępowość”, temu duraczeniu chętnie się poddaje, dzięki czemu może być dodatkowo wykorzystana w charakterze mięsa armatniego. No i właśnie RAZWIEDUPR, który pracowicie wykonuje zadanie zlecone przez centralę BND, by dostarczyć Naszej Złotej Pani jak najwięcej argumentów uzasadniających zastosowanie wobec Polski przewidzianej w traktacie lizbońskim „klauzuli solidarności”, do spółki z żydowską gazetą dla Polaków, zmobilizował damską agenturę do proklamowania 3 października ogólnopolskiego „czarnego protestu” w obronie „wagin” i „macic” przed złowrogą penetracją ze strony nieubłaganego palca reżymu. Pani Krystyna Janda, która – jak się okazało – ma za sobą aborcyjne epizody, wyraża nadzieję, że „czarny protest” doprowadzi do sparaliżowania całego kraju, aż się reżym „zadziwi i zlęknie” i porzuci swoje zbrodnicze knowania. Dzięki temu kobiety będą mogły mordować nie tylko dzieci jeszcze nie narodzone, ale i wszystkie inne – bo dlaczegóż właściwie mielibyśmy sobie żałować? Im dziecko starsze, tym więcej miejsca zajmuje w naturalnym środowisku i w ogóle – sprawia więcej kłopotów, więc logika nakazywałaby nie zatrzymywać się w pół drogi, tylko za jednym zamachem pójść na całość. Jak słusznie zauważył wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, wyrywanie zęba po kawałku jest bez sensu; trzeba go wyharatać za jednym zamachem, a wtedy ból szybko mija i jest gites tenteges. On co prawda wspominał o tym przy okazji ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, ale to bez znaczenia, bo ważniejsze, że myśl raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora. Nie jednego, tylko wielu – o czym świadczy teledysk wyprodukowany przez panią Iwonę Kapuśniak. Wśród protestujących kobiet są również takie z brodami – ale nie to stanowi największą atrakcję teledysku, tylko informacja, że pani Barbara Nowacka „zjednoczyła” pana Petru z panem Zandbergiem. Najwyraźniej obydwaj politycy musieli pozazdrościć sukcesów panu Robertowi Biedroniowi, który podobno kilkakrotnie obleciał kulę ziemską - czyżby w poszukiwaniu najlepszego sposobu, jak zajść ją od tyłu? To nie jest wykluczone, bo zaraz po wiadomości o „zjednoczeniu” panów Petru i Zandberga, wyzwolone panie pokazują reżymowi swój nieubłagany środkowy palec. Nieomylna to aluzja, że to właśnie on zamknie reżymowi drogę do wspomnianych damskich sanktuariów. Ano – skoro pan Petru przy pomocy pani Nowackiej „zjednoczył się” z panem Zandbergiem, to nic innego, jak środkowy palec, już im nie pozostało. Stanisław Michalkiewicz
Czarno to widzę Z obfitości serca usta mówią. Żydowska gazeta dla Polaków nie mogła już wytrzymać, a poza tym – jak rozkaz, to rozkaz – i wyjaśniła, w jakim tak naprawdę celu kobiety wyzwolone urządzą w poniedziałek „czarny protest” to znaczy – włożą czarne majtki, czarne staniki, czarne halki, czarne rajstopy, czarne sukienki, czarne buty, czarne płaszcze (jeśli będzie chłodno, albo dżdżysto) – a jak której przytrafi się „wedle zwyczaju niewiast”, to włoży czarny tampon, a kiedy już minie termin wyznaczonej przez pana profesora Jana Hartmana strajku alkowianego – zażądają od przygodnego partnera założenia czarnej prezerwatywy. Jaki interes mają Żydzi w propagowaniu akurat czarnego koloru – trudno zgadnąć. Możliwe, że finansowy grandziarz zainwestował w produkcję sadzy, no i teraz wszystkie Michniki uwijają się jak w ukropie, bo jak sponsor płaci – to wymaga i nie można się przed tym wymigać żadnymi „bólami głowy”. Ciekaw jestem, kiedy pochodząca ze świętej rodziny pani red. Dominika Wielowieyska, będzie musiała wymalować sobie czarne podniebienie – bo jestem pewien, że jak padnie stosowny rozkaz, to nie będzie żadnej dyskusji i świątobliwe ciotki rozchylą jej paszczę, by odpowiednio wszystko pokolorować. Ale mniejsza już o kolor, bo tak, jak za Stalina wszystkie postępowe damy zakładały dynamówy czerwone – jako aluzję, że „my wszyscy za towarzyszem Stalinem” – no to teraz czarne – bo ważniejszy jest prawdziwy cel manifestacji. Okazało się, że nie chodzi ani o żaden „wybór”, ani o ochronę „wagin” i „macic” przed penetracją przez nieubłagany palec faszystowskiego reżymu, tylko o to, by „skończyć z obłudą”, to znaczy – „przestać mówić o autorytecie Kościoła”. Okazuje się, że od dwóch tysięcy lat – co opisane zostało już w „Dziejach Apostolskich” – Sanhedryn uwiera cały czas to samo, nawet jeśli niektórzy biskupi w „dzień judaizmu” skaczą przed Żydami z gałęzi na gałąź. A jeśli przy okazji może namówić głupie gojki do wyskrobywania swojego potomstwa – to tym lepiej, bo na tym właśnie polega łączenie pięknego z pożytecznym. Ciekawe, że żaden z komentatorów nie dostrzega tego rasistowskiego aspektu poniedziałkowego protestu – a przecież z powodu zaangażowania Żydów w propagowanie ćwiartowania gojskiego potomstwa, trudno takiego słonia w menażerii nie zauważyć. Najwyraźniej musieli dostać jakiś rozkaz – no bo jakże inaczej? Ale to wszystko drobiazg, zwłaszcza, że po potępieniu radykalnego projektu społecznego przez princesse autoritaire, czyli panią Martę Kaczyńską, która – jak przypuszczam – przy pomocy tej aluzji uświadomiła Umiłowanym Przywódcom, że pan prezes Jarosław Kaczyński, podobnie jak inni czciciele Świętego Spokoju, stoi na nieubłaganym gruncie kompromisu, żadnych radykalnych zmian nie będzie, dzięki czemu Żydzi i postępactwo będzie mogło otrąbić zwycięstwo.
Skoro tedy ta sprawa już wydaje się załatwiona, możemy spokojnie zająć się czym innym – no a czymże, jeśli nie kondycją niezawisłych sądów? Sprzyjają temu nie tylko podchody pod Trybunał Konstytucyjny, który niedługo będzie musiał podkasać te „śmieszne średniowieczne łachy” w które się z takim upodobaniem przebiera i zatańczyć dziękczynnego majufesa („Chaima ciotka zasię Pesa tańczyła w Purim majufesa…”), ale przede wszystkim forsowany z uporem godnym lepszej sprawy pogląd, jakoby z wyrokami sądowymi nie wypadało polemizować. Taki pogląd świadczy o tym, że nasi sędziowie, wśród których – jak podejrzewam – co dziesiąty może być konfidentem, na co wskazywałaby frekwencja na Nadzwyczajnym Kongresie Sędziów Polskich – domagają się nie tylko tego, by opinia publiczna dała się nabrać na ich „niezawisłość”, ale również – by przyjęła do wiadomości, że są też nieomylni.Inaczej niepodobna zrozumieć tych uroszczeń do traktowania wyroków z nabożną czcią – co jest tym bardziej śmieszne, że istnieje przecież instytucja apelacji i kasacji! Nawiasem mówiąc, ostatnio wykorzystał ją pan mecenas Giertych, który – odkąd powziął decyzję przejścia na jasną stronę Mocy – uwija się wokół ograniczenia wolności słowa i właśnie przekabacił w tym kierunku sędziów Sądu Najwyższego. Jak przeborował sobie sekretny kanał do ich delikatnych sumień – tajemnica to wielka, no ale jak trzeba, to nie takie rzeczy się robiło. Kiedy Roland Freisler dostał rozkaz osądzenia uczestników zamachu z 20 lipca 1944 roku, to tak się uwijał, że aż musiał go mitygować sam Adolf Hitler – o czym ciekawie pisze Dawid Irving w książce „Wojna Hitlera”. No to jakże tu dziwować się sędziom Sądu Najwyższego, co to „jeszcze samego znali Stalina”? Ale tym ambicjom wzniesienia się na poziom Nieba Empirejskiego sprzeciwia się skrzecząca rzeczywistość. Oto z Elbląga dobiegły skrzydlate wieści, że z tamtejszego niezawisłego sądu „zginęły” akta w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Wcześniej – jak pamiętamy – w piwnicach olsztyńskiej prokuratury nastąpił wybuch gówien z kanalizacji i w rezultacie doszło do zniszczenia dowodów rzeczowych – no a teraz ten cały Elbląg. Zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, wygląda na to, że tego morderstwa dokonali bezpieczniaccy konfidenci, którzy przez swoich mocodawców z bezpieki wynagradzani są bezkarnością, jeśli chcą sobie coś tam ukraść, albo nawet zrabować. Taka bezkarność musi być gwarantowana nie tylko przez bezpieczniaków, ale i policję, podobnie jak niezależną prokuraturę i niezawisłe sądy. W tym celu bezpieka musiała naszpikować konfidentami zarówno policję, jak i prokuraturę oraz niezawisłe sądy, dzięki czemu możliwa była i eksplozja gówien w olszyńskiej piwnicy, jak i „zaginięcie” akt z niezawisłego sądu w Elblągu. Czyż trzeba nam jeszcze jakichś dodatkowych poszlak, by nabrać graniczącego z pewnością przekonania, że III Rzeczpospolita jest rodzajem organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym?
Stanisław Michalkiewicz
3 października 2016 Platforma po zdobyciu władzy chce dokończyć likwidację … wszystkiego
1. Po wielu spotkaniach polityków Platformy z wyborcami, po 16 konwencjach wojewódzkich, wczoraj na ogólnokrajowej konwencji w Gdańsku, przewodniczący tej partii Grzegorz Schetyna zaprezentował zręby nowego programu tej partii. Tuż przed nim wystąpił jednak były prezydent Lech Wałęsa, który w „swoim stylu” podsumował ostatnie 36 lat ale ostatecznie stwierdził, że będzie popierał Platformę w jej powrocie do władzy. Pewnie w zamian za to, Grzegorz Schetyna rozpoczął swoje wystąpienie od podziękowań dla byłego prezydenta i prawie natychmiast zadeklarował, że Platforma po powrocie do władzy zlikwiduje Instytut Pamięci Narodowej, bo nie może on, jak to ujął przewodniczący PO, „niszczyć autorytetów”. Widać było, że przypadło to do gustu Lechowi Wałęsie, który od momentu ujawnienia dokumentów potwierdzających, że był on agentem „Bolkiem” walczy z Instytutem i jego historykami wszelkimi dostępnymi metodami.
2. Ale dalej było tylko ciekawiej, Schetyna zapowiedział także likwidację Centralnego Biura Antykorupcyjnego, przypomnijmy instytucji za powstaniem której w 2005 roku, Platforma gremialnie głosowała. Co więcej ta deklaracja zabrzmiała wyjątkowo niestosownie w sytuacji kiedy to Biuro prowadzi co najmniej kilkadziesiąt postępowań przygotowawczych związanych z „ludźmi” Platformy, w tym tak spektakularne jak „procesy reprywatyzacyjne” w Warszawie.
Właśnie na nią natychmiast zareagował prześmiewczo internet, na jednym z portali społecznościowych można było znaleźć następujący wpis „Schetyna zapowiada- zlikwidujemy CBA, komunikat CBA- przykro nam, zlikwidujemy was wcześniej”. Ba Schetyna zapowiedział dosłownie, że powołają zespół parlamentarny ds. manipulacji katastrofą smoleńską w celu osiągnięcia korzyści politycznych i zabrzmiało to tak jakby chciał tym razem w Sejmie, reaktywować komisję Laska.
3. W sprawach gospodarczych i społecznych Schetyna posługiwał się ogólnikami, choć padł jeden konkret w sprawie programu Rodzina 500plus, Platforma zamierza go rozszerzyć na wszystkie dzieci, czyli zwiększyć wydatki z tego tytułu o kolejne 22 mld zł (w obecnym kształcie kosztuje 23 mld zł). Przez ostatnie 10 miesięcy Platforma wobec tego programu prezentowała publicznie aż 3 różne stanowiska. Pierwsze przed jego uruchomieniem, że na pewno się nie uda, ponieważ w budżecie nie ma na ten cel pieniędzy ale jak budżet został uchwalony, a pieniądze na program wydzielone, retoryka uległa zmianie. Wtedy politycy Platformy zaczęli walczyć o uzupełnienie programu o finansowanie także „pierwszych” dzieci w rodzinach bez określania progu dochodowego, co miało skutkować zwiększeniem środków na jego realizację o dodatkowe 22 mld zł (przy obecnych ograniczeniach wydatki roczne na realizację programu to około 23 mld zł). Kiedy wytknięto im absurdalność tego pomysłu i kompletną nieodpowiedzialność finansową, po raz kolejny zmienili retorykę i tym razem twierdzą, że trzeba osunąć Prawo i Sprawiedliwość od władzy, bo tylko Platforma jest w stanie zapewnić realizowanie programu Rodzina 500 plus w następnej kadencji parlamentu. Wygląda więc, że teraz Platforma wróciła do idei rozszerzenia programu na wszystkie dzieci, choć nie jest w stanie wyjaśnić skąd weźmie na realizację tylko tego jednego postulatu wyborczego, kwotę ponad 40 mld zł.
4. Wiarygodność całego nowego programu Platformy wygląda tak jak wiarygodność realizacji zapowiedzi o finansowaniu wszystkich dzieci w naszym kraju w ramach programu Rodzina 500plus. Najbardziej szokująca jest jednak zapowiedź likwidacji IPN-u i CBA, w ten sposób Platforma zdarła z siebie maskę, po ewentualnym wygraniu wyborów, chce rządzić w kłamstwie i z tolerowaniem korupcji. Kuźmiuk
4 października 2016 Minister Kowalczyk – efekty uszczelniania systemu podatkowego nadspodziewanie dobre
1. Minister Henryk Kowalczyk w wywiadzie udzielonym portalowi „wPolityce.pl” między innymi o pracach nad obniżeniem wieku emerytalnego, finansowaniu programu Rodzina 500plus w tym roku i w latach następnych, a także o efektach uszczelniania systemu podatkowego i generalnie są tą dobre informacje. W sprawie obniżenia wieku emerytalnego odpowiedni projekt przesłał do Sejmu prezydent Andrzej Duda, rząd premier Beaty Szydło zajął wobec niego pozytywne stanowisko, a teraz trwają prace nad systemem zachęt, które powodowałyby, że pracownicy osiągający wiek emerytalny (60 lat kobiety, 65 lat mężczyźni), chcieliby pracować dłużej. Minister Kowalczyk zapewnia, że obniżenie wieku emerytalnego wejdzie w życie w ostatnim kwartale 2017 roku ale tylko z tego powodu, że około 9 miesięcy potrzebuje Zakład Ubezpieczeń Społecznych, aby przygotować zmiany w systemie informatycznym obsługującym świadczenia emerytalne. Informuje także, że nawet gdyby wszyscy uprawnieni przeszli na emerytury od 2018 roku to dodatkowo będzie kosztować to ZUS do 10 do 13 mld zł i takie dodatkowe środki pojawią się w budżecie z uszczelnienia systemu podatkowego.
2. Szef Komitetu Stałego Rady Ministrów uspakaja także opinię publiczną jeżeli chodzi o finansowanie programu 500plus. Co i rusz bowiem w mediach pojawiają się rozważania posłów opozycyjnych o zagrożeniach w finansowaniu tego programu już nie w roku 2016 (bo tutaj wypłaty idą nadzwyczaj sprawnie) ale w kolejnych latach. Minister podkreśla, że program 500plus jest priorytetem rządu premier Beaty Szydło i że jego finansowanie w 2017 roku zostało zaprojektowane w budżecie państwa w wysokości 23 mld zł i nie ma najmniejszych obaw o zabezpieczenie tych środków.
3. Minister potwierdza także informacje resortu finansów o bardzo dobrych rezultatach uszczelniania systemu podatkowego w pierwszych 8 miesiącach tego roku. Przypomnijmy tylko, że według tych danych za okres styczeń – sierpień dochody budżetu państwa były wyższe aż o 14,6% w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego, przy czym dochody podatkowe wzrosły o 7,4% r/r. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że w okresie styczeń – sierpień odnotowano wzrost dochodów we wszystkich rodzajach podatków w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego. I tak dochody z podatku VAT były wyższe o 7,4 % tj. aż o 5,9 mld zł, dochody z podatku akcyzowego i podatku od gier były wyższe o 5,1 % czyli o ok. 2,1 mld zł, z podatku PIT były wyższe o 7,7% tj. o około 2,2 mld zł, wreszcie z podatku CIT o 2, 5% tj. o około 0,4 mld zł. W związku z wprowadzeniem podatku od instytucji finansowych (tzw. podatku bankowego) dochody z tego tytułu w za 6 miesięcy (obowiązuje od 1 lutego ale płacony jest z miesięcznym „poślizgiem”, a więc za okres luty – lipiec) wyniosły 2,1 mld zł. A więc dochody z 4 podstawowych podatków (VAT, akcyza, PIT i CIT), były wyższe aż o 10,6 mld zł za 8 miesięcy tego roku w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego, a razem z tzw. podatkiem bankowym (który w poprzednim roku nie obowiązywał), aż o 12,7 mld zł o tych z roku poprzedniego. Mimo więc protestów opozycji w coraz to nowych sprawach (wcześniej był to Trybunał Konstytucyjny teraz sprawa aborcji), rząd premier Beaty Szydło pracuje wyjątkowo sprawnie i jak widać w finansach państwa z dobrymi efektami. Kuźmiuk
Janusz Korwin-Mikke: Marsze Dawniej ludzie ubrani na czarno kojarzyli się z księżmi i zakonnicami. Potem pojawił się film "Faceci w czerni". A obecnie na ulice wylegli ubrani na czarno fanatycy aborcji. Cóż: gdybym był dzieckiem w łonie matki, byłbym bardzo zawziętym przeciwnikiem tego fanatyzmu. Obecnie zagrożenie zniknęło, więc jestem mniej zawzięty - tym niemniej ci fanatycy budzą moje obrzydzenie. Rozumiem, że jakaś kobieta z jakichś powodów dokonuje po cichu aborcji - ale domagać się PRAWA do zabijania? To już przesada. Ciekawa jest zresztą terminologia. Prawo, które pozwala zabijać milion dzieci, nazywane jest "łagodniejszym" niż to, które pozwala zabijać tylko sto tysięcy. Dziwne użycie słowa "liberalizm". Wyobraźmy sobie, że Suworow po zdobyciu Pragi oznajmia żołnierzom: "Możecie sobie przez 12 godzin rabować i gwałcić, ile chcecie... e, nie - będę liberalny: możecie gwałcić całą dobę!". Na szczęście nie od marszów zależą bolesne ludzkie (czy nieludzkie?) decyzje. Marsze służą do zupełnie innych demonstracji. Do próby sił ma dojść 11 listopada. W tym dniu, kiedy Rada Regencyjna przekazała pełnię władzy człowiekowi znienawidzonemu przez narodowców - zwykli urządzać przemarsze narodowcy! W tym jednak roku swoje marsze chce urządzać PiS - oraz rozmaici szKODnicy, POpaprańcy i Nowocześni z kropką. Trzeba przyznać, że PiS ma jak najbardziej prawo do tego dnia. PiS wiernie kontynuuje zgubną politykę przedwojennych piłsudczyków - i najprawdopodobniej doprowadzi nas do takiej samej katastrofy, jak w 1939 roku. A może nie. W każdym razie kopiuje z II Rzeczypospolitej co się da. Nie ukrywam, że nie budzi to mojego entuzjazmu ani sympatii. A co do Obrońców D***kracji to przypominam, że ja to obrzydliwe słowo wykropkowuję, bo budzi we mnie obrzydzenie. Towarzysz Lenin uważał, że krajem powinna rządzić każda kucharka - no, to winszuję! To, co teraz dzieje się w Najbardziej D***kratycznym Kraju Świata, czyli w USA, pokazuje, do czego prędzej czy później d***kracja musi doprowadzić nawet tak wspaniały naród, jak Amerykanie. Żeby takie typy, jak p. Hilaria Clintonowa i p. Donald Trump, ubiegały się o prezydenturę... Jest tam też normalny kandydat - p. Gary Johnson. I, jak to w d***kracji, może liczyć na 7 proc. głosów. My w wyborach do unioparlamentu też dostaliśmy 7 proc. z hakiem. I tu, i tam - kucharki rządzą! No, ale skoro ta Rada Regencyjna przekazała władzę Piłsudskiemu - to znaczy, że ją miała. Miała urzędy, podatki, policje i wojsko. Dlaczego to zrobiła - są różne hipotezy. Wiemy natomiast, że 7 października 1918 roku RR ogłosiła niepodległość Polski. I z tej okazji my, normalni ludzie, też sobie pomaszerujemy. W Warszawie, z placu Trzech Krzyży przez Nowy Świat pod Zamek. To będzie radosny marsz. Zapraszam! JKM
Z biegiem lat człowiekowi spłaszcza się skala czasu. Jeszcze niedawno walczył człowiek o uznanie polityki śp.Ronalda Reagana – a tu rosną ludzie, którzy w ogóle nie wiedzą, kim był Reagan! Cóż: rządził, kiedy jeszcze nie było ich na świecie. Co dopiero ze sprawami mniej ważnymi? W 2003 roku p.Jerzy Bush Jr. uznał, że jego ojciec – też prezydent Stanów Zjednoczonych – popełnił błąd nie dobijając reżymu śp.Saddama Husseina. 92-letni dziś polityk miał rację: likwidacja reżymu Husseina nie tylko przyniosła śmierć 200.000 ludzi – ale likwidacja Iraku jako lokalnego mocarstwa spowodowała wzmocnienie głównego wroga Stanów Zjednoczonych i Izraela: Iranu. Cóż: młodzi często nie słuchają starszych – i robią głupstwa... Atak na Irak poprzedziły obrzydliwe pomówienia konstruowane przez CIA: a to, że Irak ma broń jądrową, a to, że Irak wytruł bronią chemiczną połowę Kurdów... Wszystko to okazało się nieprawdą – i potem CIA tłumaczyła, że „Hussein naprawdę ma broń ABC, ale przezornie zmagazynował ją na czarnym (!!) statku, krążącym po Oceanie Indyjskim. CIA wie, gdzie on jest, ale nie chce się doń zbliżać, by nie spowodować skażenia środowiska” (!!) Takie głupoty były z całą powagą podawane przez agencje. Tymczasem Niemcy i Francja, mające w Iraku swoich agentów, wiedziały, że to bzdury – a poza tym robiły z reżymem Husseina rozmaite interesy. Francja sprzedała Mu nawet reaktor atomowy. Który zresztą rozwalił jednym nalotem Izrael (Irak nie mógł się na to poskarżyć, bo ... nie uznawał istnienia państwa Izrael!!!). Prowadziły więc wojnę propagandową z Waszyngtonem – na co Amerykanie odpowiadali ze wściekłością. Przestali przy tym kupować francuskie wina (i słusznie – kalifornijskie są lepsze!) a „francuskim frytkom” (french fries) zmienili nazwę na „frytki wolności” (freedom fries). A ze Szkopami groziła wręcz wojna! W tym klimacie cztery państwa Wspólnoty Europejskiej (Unia powstała dopiero w 2009 – gdy śp.Lech Kaczyński zdradził i podpisał Traktat Lizboński!): Belgia, Francja Luksemburg i Niemcy postanowiły wybudować w Trevuren (takie bogate miasteczka graniczące z Brukselą – jak Józefów k/Warszawy) siedzibę nowego Paktu wojskowego. Takiego NATO, do którego weszłyby państwa europejskie – bez USA i poza-europejskich członków NATO! To groziło naprawdę wybuchem wojny. Na szczęście agentura amerykańska (mają w Europie dobrze obsadzone ambasady...) pomysł ten zlikwidowała – wykorzystując pro-amerykańskie państwa: Zjednoczone Królestwo i Rzeczpospolitą Polska. I oto teraz te same cztery państwa (najbardziej pro-unijne jest najmniejsze: Wielkie Księstwo Luksemburg!!) chcą wrócić do tej idei. Walczy o to zawzięcie p.Gwidon Verheugen – wtedy premier Królestwa Belgii – obecnie CEP (Członek Euro-Parlamentu), jak i ja. Udający liberała – jak p.Włodzimierz Żyrynowski w Moskwie …
Ci ludzie świadomie parli do Brexitu. Celowo na dwa miesiące przed referendum w UK zwiększyli fale uchodźców i zapowiedzieli, że dadzą wizy wszystkim Turkom – by wystraszyć Brytyjczyków. A ponieważ WCzc.Jaroslaw Kaczyński od kilku lat sam domaga się powołania silnej unijnej armii – to kto się sprzeciwi tym euro-jastrzębiom? A przecież gdyby taki np. tow.Marcin Schulz, szef Parlamentu Europejskiego, dostał do ręki takie narzędzie, jak nowoczesna armia (dodrukowaliby dużo pieniędzy i by ją uzbroili – spokojnie....) to na początek przyszedłby z bratnią pomocą narodowi węgierskiemu opanowanemu przez kontr-rewolucjonistów p.Wiktora Orbana – a potem – kto wie? Pokonanie reakcjonisty Putina? Rewanż na Ameryce, za te niemieckie kobiety masowo w 1945 roku gwałcone przez czarnoskórych żołdaków z USArmy? „Szczyt” Unii w Bratysławie (Brytyjczyków, choć formalnie nadal są w UE, nie zaproszono!) w zasadzie potwierdził te zamiary. Tyle, że ... bez żadnych konkretów. Najprawdopodobniej więc wszystko znów szczęśliwie rozlezie się po kościach. Oby! JKM
5 października 2016 Spółki Skarbu Państwa będą wykorzystane w strategii rozwoju kraju
1. Wczoraj na Radzie Ministrów zdecydowano, że w związku z likwidacją ministerstwa skarbu państwa z końcem tego roku spółki skarbu państwa zostaną ostatecznie przekazane poszczególnym resortom branżowym, przy czym zarząd nadzorczy zostanie usytuowany przy Kancelarii Premiera Rady Ministrów. Przy KPRM powstanie rada ds. spółek skarbu państwa, składająca się z kilkunastu ekspertów, głownie ekonomistów, która będzie czuwać nad wyborem zarządów i członków ich rad nadzorczych spółek skarbu państwa. Według tej koncepcji spółki skarbu państwa szczególnie te z jego większościowymi udziałami nie będą dalej prywatyzowane ale wykorzystywane do realizacji Programu Odpowiedzialnego Rozwoju wicepremiera Mateusza Morawieckiego.
2. Przypomnijmy tylko, że najważniejszą częścią działań niedawno odwołanego ministra skarbu Dawida Jackiewicza, była likwidacji resortu skarbu i swoiste „rozparcelowanie” spółek skarbu państwa do poszczególnych resorów branżowych. Minister Jackiewicz przez blisko 10 miesięcy intensywnie porządkował swoje „gospodarstwo”, głównie poprzez przekazywanie tzw. spółek branżowych poszczególnym resortom, (np. porty ministrowi Gospodarki Morskiej) spółki rolnicze (np. Krajowa Spółka Cukrowa, Elewarr) ministrowi rolnictwa, ministrowi rozwoju -PKO BP przy czym najwięcej z nich zostało przekazanych nowo utworzonemu resortowi energii (są zarówno kopalnie węgla będące własnością Skarbu Państwa ale także spółki energetyczne (PGE, Tauron, Enea, Energa), paliwowe (Lotos i Orlen) i wreszcie gazowe (PGNiG). Sumarycznie spółki skarbu państwa trafiły do 7 resortów ale wszystkie one mają być wykorzystane do realizacji programów rozwojowych przygotowanych przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego.
3. Najważniejszą częścią tej koncepcji jest wykorzystanie tych swoistych sreber rodowych, czyli największych spółek Skarbu Państwa posiadających wielomiliardowy majątek do realizacji polityki rozwojowej państwa. Chodzi o wykorzystanie potężnych aktywów gospodarczych jakimi są zasobne spółki skarbu państwa głównie do realizacji inwestycji infrastrukturalnych ważnych dla rozwoju gospodarczego państwa. Do tej pory spółki te realizowały indywidualne strategie rozwojowe, często wzajemnie nie skorelowane, co tak naprawdę, oznaczało marnowanie ogromnych możliwości rozwojowych. Dlatego konieczna jest odpowiednia zmiana stanu prawnego, co więcej w związku z tym, że wymienione podmioty gospodarcze, są spółkami giełdowymi, potrzebne przygotowanie rozwiązań, które pozwolą na uczciwe potraktowanie akcjonariuszy mniejszościowych. Akcjonariusze mniejszościowi muszą mieć świadomość, że nie są akcjonariuszami typowych podmiotów komercyjnych ale spółek które mają uczestniczyć we wzmacnianiu gospodarki państwa, przy czym nie musi się to odbywać ich kosztem. Jak wyjaśnił minister Henryk Kowalczyk przy tego rodzaju przedsięwzięciach wspieranych przez rząd spółkom ją realizującym będą udzielane gwarancje rządowe w związku z dłuższym okresem zwrotu kapitału z danej inwestycji i to rozwiązanie będzie korzystne także dla inwestorów mniejszościowych. Wreszcie rząd zaprezentował rozwiązanie które pozwoli na wykorzystanie majątku spółek skarbu państwa do realizacji polityki prorozwojowej z jednoczesnym zapewnieniem przejrzystości powoływania ich zarządów i rad nadzorczych. Kuźmiuk
Ćwiczymy zadymy Janusz Wilhelmi, minister kultury za pierwszej komuny przestrzegał, by wystrzegać się pierwszych odruchów – bo mogą być uczciwe. Trafność tego spostrzeżenia potwierdziła się w przypadku pani Krystyny Jandy, która zainicjowała tak zwany „czarny protest” wyzwolonych kobiet przeciwko faszystowskiemu reżymowi. Warto jednak przypomnieć, że intencja przyświecająca pani Jandzie była trochę inna. Przeciwko reżymowi – owszem, jakże by inaczej – ale przede wszystkim chodziło o sprawdzenie, czy strajk kobiet doprowadzi do sparaliżowania naszego nieszczęśliwego kraju. Taką nadzieję wyraziła pani Krystyna i dopiero potem ktoś starszy i mądrzejszy musiał ją obsztorcować, by bardziej uważała na to, co mówi. Bo z pewnością pani Janda miała rację; Wojskowym Służbom Informacyjnym, zadaniowanym przez zagraniczne centrale wywiadowcze, nie chodzi przecież o żadne „kobiety”, tylko o destabilizację naszego nieszczęśliwego kraju w związku z ultimatum, jakie Komisja Europejska wystosowała wobec Polski pod koniec lipca, a którego termin upływa z końcem października. Unia Europejska nie może pozwolić sobie na kolejny blamaż i całkowitą utratę prestiżu, więc będzie musiała urządzić w Polsce pokazuchę – co zresztą zapowiedział przed kilkoma dniami Frans Timmermans deklarując, że w sprawie praworządności Polsce „nie odpuści”. Cóż zatem w tej sytuacji może mu rozkazać Nasza Złota Pani? A cóż by innego, jeśli nie zastosowanie wobec Polski przewidzianej w traktacie lizbońskim „klauzuli solidarności”? Stanowi ona, że w razie zagrożenia demokracji w kraju członkowskim, Unia Europejska może udzielić mu bratniej pomocy, nawet w postaci interwencji wojskowej. W związku z tym Wojskowe Służby Informacyjne i środowiska żydowskie w Polsce mają zadanie dostarczenia Komisji Europejskiej jak najwięcej dowodów, że w naszym nieszczęśliwym kraju demokracja i praworządność jest zagrożona przez faszystowski reżym. Dzięki temu Unia Europejska zyska podstawy do zastosowania wobec Polski wspomnianej procedury. Interwencji wojskowej oczywiście nie będzie; Niemcy wyciągnęły wnioski z Norymbergi i Bundeswehra do Polski nie wkroczy – ale od czego nasza niezwyciężona armia? Ani nie może nikogo obronić, ani zresztą nie ma takiej chęci – natomiast w razie potrzeby chętnie stanie na nieubłaganym gruncie obrony praworządności i demokracji tak samo, jak 13 grudnia 1981 roku stanęła na nieubłaganym gruncie obrony socjalizmu i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Czekać nas może coś w rodzaju powtórki ze stanu wojennego; nasza niezwyciężona zapewni siłową osłonę Komitetowi Obrony Demokracji, który zwróci się do Unii Europejskiej z prośbą o obronę przed faszystowskim reżymem, a Unia, czyli Nasza Złota Pani, zapewni całej operacji osłonę polityczną. W tej chwili jesteśmy na etapie testowania przez Wojskowe Służby Informacyjne zdolności mobilizacyjnych agentury, która ma zadanie zdestabilizowania państwa w momencie, gdy Nasza Złota Pani wyda stosowne rozkazy. A czy państwo zdestabilizują kobiety, czy ktokolwiek inny – to już ma znaczenie drugorzędne. Najważniejsze, by w stosownym momencie urządzić zadymę. Ponieważ wszyscy zachęcają nas do myślenia pozytywnego, to i ja chciałbym zwrócić uwagę, że nawet w takiej sytuacji nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki czarnemu protestowi „wściekłych kobiet” mogliśmy się przekonać, czy rzeczywiście mogą one wywołać w kraju chaos – jak to wyobrażała sobie pani Janda, dopóki nie została obsztorcowana. Ale skoro tak, to przecież możemy w ten sam sposób sprawdzić skalę rzeczywistych wpływów innych środowisk. Na przykład niedawno przedstawiciele władz państwowych przyznali, że do Polski zjechało ponad milion Ukraińców, a nie jest to jeszcze ostatnie słowo. Gdyby tak również oni któregoś dnia zastrajkowali, moglibyśmy zorientować się, czy są już w stanie zdestabilizować państwo polskie, czy jeszcze musimy trochę poczekać. No a przecież na Ukraińcach świat się nie kończy, bo są jeszcze Żydzi. Trwają spory, czy tak naprawdę Żydzi rządzą Polską, czy przeciwnie – nie tylko nie rządzą, ale w ogóle w Polsce ich „nie ma”. Zamiast toczyć takie jałowe spory, którym nie ma końca, byłoby lepiej, gdyby pewnego dnia również Żydzi zastrajkowali. Jakiś pretekst zawsze się znajdzie i nie to jest najważniejsze, tylko to, że dzięki temu można byłoby ponad wszelką wątpliwość sprawdzić, czy środowisko żydowskie rzeczywiście jest w Polsce wpływowe, czy to tylko taki papierowy tygrys, którego nie ma co się bać.
Stanisław Michalkiewicz
6 października 2016 Rząd zerwał negocjacje z Francuzami w sprawie zakupu Caracali
1. W ostatni wtorek ministerstwo Rozwoju prowadzące negocjacje umowy offsetowej z Airbus Helicopters, producentem śmigłowca Caracal, poinformowało, że strona polska uznaje je za zakończone. Jak podano w komunikacie resortu rozwoju, francuski kontrahent nie przedstawił oferty offsetowej zabezpieczającej w należyty sposób interes ekonomiczny i bezpieczeństwo państwa polskiego. Dodano także, rozbieżności w stanowiskach negocjacyjnych obu stron uniemożliwiają osiągnięcie kompromisu, w związku z czym dalsze prowadzenie rozmów jest bezprzedmiotowe.
2. Przypomnijmy tylko, że rząd PO-PSL w wyniku przetargu na helikopter dla polskiej armii, wybrał ofertę francuskiej firmy Airbus Helicopters i jej śmigłowiec Caracal, a odrzucił oferty amerykańskiej firmy Sikorsky i należącej do niej PZL Mielec, oferującej śmigłowiec S-70i Black Hawk i jego morską wersję Seahawk, a także oferta włosko – brytyjskiej grupy Augusta Westland i ich zakładów PZL Świdnik, oferujące helikopter AW149. Przypomnijmy także, że śmigłowce amerykańskie znajdują się na wyposażeniu 22 armii świata w tym przede wszystkim armii amerykańskiej i przetestowane zostały w wielu konfliktach wojennych w tym w ostatnich latach w Afganistanie. Z kolei te francuskie zaledwie w kilku krajach (poza Francją tylko w Brazylii, Meksyku, Malezji, Indonezji i Tajlandii), natomiast śmigłowiec ze Świdnika wchodzi do produkcji i w związku z tym jak określił go prezes tego zakładu Krzysztof Krystowski jest najnowocześniejszym produktem w tym segmencie uzbrojenia.
3. Ponadto należy podkreślić, że zarówno konsorcjum amerykańskie jak i konsorcjum włosko-brytyjskie mają swoje zakłady w Polsce, ci pierwsi zatrudniają w samym PZL Mielec około 2 tysięcy pracowników (u kooperantów kolejne kilka tysięcy), ci drudzy w PZL Świdnik około 6 tysięcy pracowników. Z kolei zwycięzca przetargu nie miał natomiast żadnego zakładu w Polsce, zobowiązał się tylko, że na podstawie porozumienia z WZL w Łodzi, będzie montował w przyszłości śmigłowce Caracal. Według prezesa Krystowskiego z PZL Świdnik w jego zakładach (i u kooperantów) powstaje aż 60% śmigłowca AW129, podobnie zaangażowanie zakładu w Mielcu, deklarowali Amerykanie przy budowie Black Hawk-ów w naszym kraju.
4. Wybór przez MON zarządzanego wówczas przez ministra Siemoniaka francusko- niemieckiego śmigłowca Caracal już w świetle tych faktów był co najmniej zastanawiający, zwłaszcza że z niejasnych powodów gwałtownie wzrosła jego cena. Najpierw bowiem publicznie informowano, że zakup 70 śmigłowców dla polskiej armii będzie kosztował od 8 do 12 mld zł, później zakup zmniejszono do 50 śmigłowców, a mają one kosztować aż 13 mld zł, co oznacza, że podrożały przynajmniej o kilkadziesiąt milionów złotych za sztukę tuz przed rozstrzygnięciem przetargu. Ponadto jak ujawnili wówczas posłowie Prawa i Sprawiedliwości z sejmowej komisji obrony narodowej 25 śmigłowców Caracal miało przylecieć do Polski z Francji, natomiast pozostałe 25 według zapewnień koncernu Airbus miało być montowane w Polsce.
5. Teraz dowiadujemy się, że Francuzi nie byli gotowi do przedstawienia oferty offsetowej wartości przynajmniej 13,5 mld zł (co wynika z polskiej ustawy offsetowej), co więcej nie spełniała ona celów określonych przez polski rząd. Jak podkreślił wiceminister obrony Bartosz Kownacki (przedstawiciele tego resortu także brali udział w negocjacjach offsetowych), takie rozstrzygnięcie tej sprawy „jest dobrą lekcją dla tych wszystkich którzy chcą rozmawiać z polskim rządem i próbować przeciągać na swoją stronę warunki umowy”. Kuźmiuk
7 października 2016 Rządowe prace nad jednolitym podatkiem, bez zakłóceń
1. Jak poinformował szef Komitetu Stałego Rady Ministrów Henryk Kowalczyk, rządowe prace nad stworzeniem tzw. jednolitego podatku, łączącego obciążenie PIT, składkę na ZUS i składkę na ubezpieczenia zdrowotne, są realizowane zgodnie z harmonogramem. Ponieważ przeprowadzenie tej ogromnej operacji wymaga połączenie baz danych podatników, prowadzonych przez urzędy skarbowe, ZUS i Narodowego Funduszu Zdrowia do Sejmu skierowany już został odpowiedni projekt ustawy pozwalający na łączenie baz danych. Nowe jednolite obciążenie podatkowe będzie obowiązywało od 1 stycznia 2018 roku, dużo czasu, bowiem wymaga nie tylko przygotowanie ustawy o jednolitym podatku, ale także odpowiednie przebudowanie wspomnianych systemów informatycznych.
2. Minister Henryk Kowalczyk uchylił także rąbka tajemnicy, jeżeli chodzi o konstrukcję nowego obciążenia i poinformował, że jednolity podatek będzie realizował kolejne zobowiązanie wyborcze zarówno prezydenta Andrzeja Dudy jak Prawa i Sprawiedliwości, mianowicie powiększenie kwoty wolnej od podatku z obecnych 3 tysięcy do 8 tysięcy. Realizacja tego zobowiązania była przez rząd odkładana właśnie do prac nad jednolitym podatkiem dochodowym, ponieważ tylko w ten sposób, można będzie znaleźć środki na jego sfinansowanie. Jak podkreślił minister Kowalczyk, rząd chce, aby wprowadzenie nowego podatku było neutralne dla budżetu, ale oznacza przesunięcie obciążeń finansowych pomiędzy różnymi grupami dochodowymi. Minister podkreślił, że w tzw. podatku jednolitym dla podatników o niskim poziomie dochodów, po odliczeniu nowej wynoszącej 8 tys. zł kwoty wolnej od podatku, stawka samego podatku będzie niższa niż 10% (obecnie efektywna stawka dla najmniej zarabiających wynosi około 15%). Oczywiście dla osób o bardzo wysokich dochodach w tzw. podatku liniowym wprawdzie procentowo sumaryczne obciążenia nie wzrosną, ale kwoty płaconego przez nich łącznego podatku, będą wyższe niż do tej pory. W ten sposób zlikwidowana zostanie dotychczasowa poważna ułomność polskiego systemu podatkowego, czyli degresywne opodatkowanie dochodów osobistych (a więc według malejącej stawki wraz z ich wzrostem).
3. Minister Kowalczyk potwierdził także informacje resortu finansów o bardzo dobrych rezultatach uszczelniania systemu podatkowego w pierwszych 8 miesiącach tego roku. Przypomnijmy tylko, że według tych danych za okres styczeń – sierpień dochody budżetu państwa były wyższe aż o 14,6% w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego, przy czym dochody podatkowe wzrosły o 7,4% r/r. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że w okresie styczeń – sierpień odnotowano wzrost dochodów we wszystkich rodzajach podatków w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego. I tak dochody z podatku VAT były wyższe o 7,4 % tj. aż o 5,9 mld zł, dochody z podatku akcyzowego i podatku od gier były wyższe, o 5,1 % czyli o ok. 2,1 mld zł, z podatku PIT były wyższe o 7,7% tj. o około 2,2 mld zł, wreszcie z podatku CIT o 2, 5% tj. o około 0,4 mld zł. W związku z wprowadzeniem podatku od instytucji finansowych (tzw. podatku bankowego) dochody z tego tytułu za 6 miesięcy (obowiązuje od 1 lutego, ale płacony jest z miesięcznym „poślizgiem”, a więc za okres luty – lipiec) wyniosły 2,1 mld zł. A więc dochody z 4 podstawowych podatków (VAT, akcyza, PIT i CIT), były wyższe aż o 10,6 mld zł za 8 miesięcy tego roku w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego, a razem z tzw. podatkiem bankowym, (który w poprzednim roku nie obowiązywał), aż o 12,7 mld zł o tych z roku poprzedniego. Dobre rezultaty dotychczasowego uszczelniania systemu podatkowego zachęca rząd do kontynuowania prac nad tzw. jednolitym podatkiem, który wprowadzi sprawiedliwsze niż do tej pory obciążenia podatkowe dochodów osobistych. Kuźmiuk
Kobiety, które kochają nienawidzić Jest coś bardziej odrażającego niż prymitywny, prostacki mężczyzna: prymitywna, prostacka kobieta. Niestety, w ramach ciągłego obniżania się poziomu polskiej polityki i debaty publicznej musimy się przygotować, że nadszedł ich czas. Nie PO - wciąż silna organizacyjnie i zasobna, ale nie potrafiąca wyartykułować niczego logicznie spójnego i z nieporadnym medialnie Schetyną, nie pozbawiona kasy Nowoczesna - z sadzącym coraz to śmieszniejsze kocopały Petru, ale właśnie wulgarne i prymitywne feministki będą przez jakiś czas nadawać ton życiu politycznemu. To nic, że nie udało się Platformie przedłużyć sztuczkami formalnymi procedowania społecznego projektu zakazującego aborcję do stycznia, o co obcesowo zabiegała na komisji. Sukces poniedziałkowych demonstracji uskrzydlił liberalną opozycję i popycha ją do decyzji, która w dłuższej perspektywie musi się okazać zgubna - do skupienia sił na walce o aborcję na życzenie. Widać, że lewicowo-liberalna opozycja napaliła się już na to jak przysłowiowy szczerbaty na suchary, że jest przekonana, iż wreszcie, po jedenastu miesiącach bezskutecznego szukania tematu, który poderwie Polaków do antypisowskiego powstania, temat taki znalazła. Już sypią się wezwania: kobiety, walka trwa! Pokazałyście swoją siłę, zwyciężyłyście, więc teraz idziemy dalej - do walki o pełnię "praw reprodukcyjnych", po pełną liberalizację! Najśmieszniejsze, że bodaj pierwszy rzucił to hasło świeżo nawrócony na aborcjonizm Stefan Niesiołowski. Czy naprawdę jestem taki stary, że już tylko ja jedyny pamiętam, jak przez wiele lat ten obrzydliwy człowiek był totemem uosabiającym w liberalnych mediach "zagrożenie państwem wyznanionym", jak odstawiał świętszego od papieża i gardłował za wsadzaniem do więzień "zwyrodniałych morderczyń własnych dzieci" - co mu zresztą z zabawnym skutkiem cytował ostatnio w RMF Robert Mazurek? Oczywiście, aborcjonizm Stefana Niesiołowskiego mieści się w ogólnej prawidłowości. Pasuje do życia politycznego, zdominowanego przez ludzi, którzy wczoraj pielgrzymowali z ryngrafem do Pinocheta, a dziś krzyczą, że konserwatywny PiS oddala nas od postępowej, tęczowej Europy. Wczoraj darli łacha z "chama z siekierką" i jego "bendem prezydentem", a dziś czczą w kapusiu "Bolku" największego z Polaków i obiecują mu zaoranie IPN wraz z przechowywanymi tam dowodami jego łajdactw. Cóż, można narzekać, można i wymiotować (czasem trudno się powstrzymać), ale innego życia publicznego nie mamy, innych elit politycznych i intelektualnych przez ćwierć wieku Polactwo nie zdołało z siebie wygenerować - i jest to naszą wspólną klęską, która może znowu doprowadzić nas od tego, do czego doprowadziło osiemdziesiąt lat temu równie zdegenerowane życie polityczne II RP. Ale mniejsza o historię - ciekawych odsyłam do swej wciąż dostępnej w księgarniach książki o samobójstwie 1939 i do następnej, szykowanej właśnie do druku, o złowrogim cieniu Piłsudskiego, w którym wciąż wszyscy żyjemy. Tymczasem wróćmy do politycznej bieżączki i tego, co wynika z sukcesów "czarnych marszów". Otóż - moim zdaniem - coś odwrotnego niż sądzi uniesiony tym sukcesem antypis. W swym entuzjazmie popełnia on ten sam błąd, który już raz popełnił po wyborczym zwycięstwie PO w 2007. Tymczasem z wszelkiego rodzaju społecznymi zrywami jest tak, że ci w pierwszych szeregach niekoniecznie odzwierciadlają poglądy tych z szeregów tylnych, a ci z tylnych niekoniecznie się przyłączyli z tych powodów, które najważniejsze są dla grupy, z której się wywodzą organizatorzy i wodzireje całego przedsięwzięcia. Otóż, jeśli jeszcze miesiąc temu proaborcyjne wymachiwanie wieszakami czy demonstracje "dziewuch" na niedzielnych mszach cieszyły się poparciem, delikatnie mówiąc, umiarkowanym, i nagle na protestach mających na transparentach te same hasła - dodajmy, wałkowane w przestrzeni publicznej od ćwierć wieku - pojawia się sto tysięcy ludzi, to zaryzykuję twierdzenie, że nie jest to efekt skokowego, nagłego wzrostu popularności feminizmu i antyklerykalizmu. To znaczyło tylko, że skutecznie udało się nastraszyć znaczniejszą niż wcześniej grupę kobiet, iż religijni fanatycy z PiS chcą ich pozbawić badań prenatalnych, ścigać za poronienia, zabronić ratowania życia kobiety, i Bóg jeden wie, co jeszcze. Pomijam, że całe to strasznie rozhisteryzowanej pani Jandy to były wyssane z palca bzdury (nie mam tak wielkiego szacunku dla intelektu znanej aktorki, by oskarżać ją o świadome kłamstwo - myślę, że ktoś wykorzystał rozbuchane antypisowskie emocje starszej pani i skutecznie ją do opowieści, że ta ustawa zabiłaby ją już dwa razy, podpuścił). Projekt "Ordo Iuris" wciąż wisi w internecie, można też przeczytać go w tygodniku "Gość Niedzielny" i naocznie się przekonać, że "nie ma tam nic szokującego", jak miała odwagę publicznie obwieścić "wypisując się" z protestu aktorka Maja Bohosiewicz - za co zresztą została przez wściekłe aborcjonistki natychmiast oblana najobrzydliwszym i najplugawszym hejtem, ale stało się, ktoś ten balon kłamstwa przekłuł, i to od wewnątrz. Z politycznego punktu widzenia ważne jest, że tak skuteczne nastraszenie publiki rzekomymi potwornościami "pisowskiej" ustawy możliwe było tylko dzięki kompletnej bierności partyjnego pijaru i rządowego agit-propu. PiS nawet nie próbował wyjaśniać, że, po pierwsze, to nie jego projekt, po drugie, w głosowaniu nad przesłaniem go do komisji wszystkie kluby były podzielone (nawet w Nowoczesnej znaleźli się przeciwnicy aborcji!), a po trzecie, jak już pisałem, żadnych szczególnych cudów tam nie ma, a stosunkowo najbardziej kontrowersyjny postulat likwidacji "pochodzenia ciąży z czynu przestępczego" jako przesłanki do legalnej aborcji nie ma za grosz poparcia i szansy, by "przejść" w głosowaniu. Dlaczego tak? Nieudolność, jak wściekają się konserwatywni komentatorzy, czy, mówiąc językiem Klossa, "genialny plan pułkownika Krafta"? Po owocach sądźmy. Pies z kulawą nogą nie pamięta już o spółkach skarbu państwa i "misiewiczach" - jedynej sprawie, która mogła PiS wyrządzić realne wizerunkowe szkody. Prawie niezauważone przeszło to, co naprawdę najważniejsze, CETA, czyli sprzedanie polskich interesów wielkim zachodnim koncernom w zamian za wycofanie się Zachodu z "obrony demokracji w Polsce" (dokładnie tak jak przewidywałem - w tym sensie durnie z PO rzeczywiście przypominają Targowicę, tamci też sądzili, że caryca na ich błagania wkroczyła do akcji, by bronić zagrożonych wolności szlacheckich, a nie by załatwić w Polsce swoje interesy). Debata publiczna wróciła do jałowego sporu ideolo, a lewicowo-liberalna opozycja - do straszenia "państwem wyznaniowym", co już od dawna PiS-owi nie szkodzi. A głównym miejscem budowania opozycyjnej narracji przestaje być TVN, ani nie wraca do tej roli "Wyborcza" - staje się nim "Pudelek". Znaczący jest fakt, że PO, która najpierw głosiła hasło obrony "kompromisu aborcyjnego", z właściwym sobie lawiranctwem przyłącza się teraz do "dalszej walki", o aborcję na życzenie. Dalekosiężny skutek "czarnego prostestu" jest taki, że miejsce KOD zajmą fanatyczki, które lubią same siebie określać mianem "suk", "szmat" czy "cip", a kobiecość sprowadzać do macicy, waginy i miesiączki, jedynym zaś przekazem, jaki potrafią wyartykułować, jest nienawiść. Jak same to ujmują - "wściekłość". Wściekłość ich budzi, gdy ktoś - na przykład taki straszny prawicowiec jak ja, uwielbiający swoją żonę i starający się być jak najlepszym ojcem dla córek, co już musi być dla tych babunów wystarczająco okropne - popodśmiewa się z "czarnego protestu", wrzucając na Twitter zdjęcie modelki w czarnej bieliźnie, ale oczywiście jak bardzo same są chamskie, odrażające i prymitywne, tego nie zauważają. Czy raczej - nie są zdolne zauważyć, bo jak w każdego rodzaju fanatyzmie wmówiły sobie, że są tak straszliwie prześladowane (właśnie tym zdjęciem, na przykład), tak krzywdzone, że kobietom w Polsce dzieje się taka krzywda, że im w ramach "wściekłości" wszystko wolno, ba, im bardziej są prymitywne i agresywne, tym większy im się należy podziw. Otóż większość kobiet, jak sądzę, także tych, które dały się nastraszyć "czarnej propagandzie" i dołączyły do manifestacji, nie czuje się tak bardzo prześladowana. Oczywiście, każdemu zawsze może być lepiej, ale statystyki nie są dla Polski złe - mamy w porównaniu z zachodem Unii najmniej przypadków przemocy wobec kobiet, stosunkowo duży ich odsetek na wysokich stanowiskach i w polityce, a już rekordową ich aktywność w biznesie. A w kwestii "praw reprodukcyjnych", takiej, o jakie walczy lewica, rozkład poglądów wśród kobiet jest taki sam mniej więcej, jak w całej populacji. Tymczasem trudno o lepszy symbol głupoty całego czarnego "tryndu" niż fakt, że ikoną "kobiecego" ruchu stała się Dorota Wellman, będąca jednocześnie reklamową twarzą jednego z tych obozów pracy przymusowej dla kobiet, za jakie w potocznym stereotypie uchodzą dyskonty. W istocie przecież, do walki, żeby nie mnożyli się kalecy i bękarty (jak prostolinijnie wyjaśniła cele inna ikona protestu), wzywa ta sama elita, którą do nieskrywanej wściekłości doprowadza fakt, że program 500 plus pozwolił tylu kobietom rzucić najbardziej niewdzięczną czarną robotę za psie pieniądze, i - jeśli nie ma lepszej - zająć się w poczuciu względnego bezpieczeństwa domem i dziećmi. Co dla wulgarnych wariatek też oczywiście jest czymś straszliwym, ale dla większości Polek - sytuacją pożądaną. Żal mi trochę prolajferów z "Ordo Iuris", którzy zostali przez PiS rozegrani, przeżuci i zostaną teraz przedstawieni jako jacyś wariaci, którzy chcieli być świętsi od papieża (bo PiS w odrzuceniu ich projektu ma przecież "dupokrytkę", jaką jest odmowa poparcia go przez Episkopat), a bodaj nawet jako agentura, szkodząca "dobrej zmianie". Ale cóż, polityka jest zakłamana i cyniczna nie tylko po stronie liberalno-lewicowej. Fundamentaliści katoliccy nie są grupą w wyborczych procedurach znaczącą, a zresztą i tak nie mają dokąd odejść. A straty w umiarkowanym centrum PiS odrobi bez trudu - już sięgnął po broń, której skuteczność już w tym roku pokazał dobitnie - rozdawnictwo socjalne. Paręset milionów rzucone "na odcinek kobiecy", na zasiłki pielęgnacyjne i dla samotnych matek skutecznie zamknie "czarny" ruch w getcie lewicowych redakcji, NGO’sów, korpoludków, agencji reklamowych i studentek genderu. Jedynym, czym ten generalnie korzystny dla "dobrej zmiany" aborcyjny dym trzeba będzie okupić, jest wysunięcie się, na jakiś czas, na pierwszą linię tych odrażających, wściekłych prostaczek wrzeszczących o macicach i waginach. Już zaczynam tęsknić za Mateuszem Kijowskim z jego pocieszną stylówą i jeszcze bardziej pociesznymi przemowami... Rafał Ziemkiewicz
Na straży „wagin” i „macic” Wreszcie trzecie pokolenie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej złapało wiatr w żagle, a ściślej – pozyskało sobie mięcho armatnie, przy pomocy którego będzie mogło otworzyć sobie kolejny okres dobrego fartu. Pierwszy okres dobrego fartu pierwsze pokolenie wspomnianej wspólnoty miało w latach 40-tych. Wspomina o tym Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”: „W Urzędzie dają broń i władzę, a wkoło kraj, jak Zachód dziki!” Wprawdzie „broń i władzę” polskojęzycznym rozbójniczakom wydawały Żydy, których Stalin przysłał do naszego nieszczęśliwego kraju, by tresowały tubylców do komunizmu, ale cóż; nie ma rzeczy doskonałych. Ani doskonałych, ani trwałych. Bo kiedy Sowieciarze upodobali sobie w Arabach, dla Żydów skończył się okres dobrego fartu, od czego zaraz stracili smak do tego całego socjalizmu i w ogóle – cudnego raju i zaczęli kombinować, jakby tu się z niego wydostać na szeroki świat. To pragnienie wyszło naprzeciw marzeniom polskojęzycznych rozbójniczaków, by się spod żydowskiej kurateli wyzwolić i „stare rodziny” mafijne zakładać już na własną rękę. Tedy „towarzysz Wiesław” poradził „syjonistom” by udali się „do Syjamu”, zaś hałasy, jakie z tego powodu powstały w socjalistycznym internacjonale uciszyła sama Golda Meir, zwracając uwagę, że towarzysz Wiesław umożliwił Żydom opuszczenie cudnego raju, a pod jakim pretekstem – to nieważne, bo przecież jakiś musiał znaleźć. Tedy rozbójniczaki zaczęły kombinować na własną rękę; napożyczały pieniędzy u lichwiarzy, najwyraźniej w nadziei, że Sowieciarze rozpętają zwycięską wojnę i długów nie trzeba będzie spłacać. Stało się jednak inaczej; wojna nie wybuchła, więc wszystko się skawaliło i nawet tubylcy, którzy do socjalizmu zaczęli już nabierać smaku, na widok takiej spektakularnej klapy zaczęli się buntować, aż trzeba było ich poskramiać przy pomocy niezwyciężonej armii. Wprawdzie rozbójniczaki zmusiły ludność tubylczą, by znowu na nich tyrała, ale – powiedzmy sobie szczerze – profity z tego były niewielkie. Tak się jednak złożyło, że i Sowieciarze poszli po rozum do głowy i zamiast upierać się przy rozsypującym się porządku jałtańskim, zaproponowali Amerykanom wspólne ustanowienie nowej Jałty w nadziei, że tego nowego porządku nie trzeba będzie przed nikim bronic, bo nikt nie będzie go atakował. Ale – jak pisał Lenin – żeby zrobić krok naprzód, czasami trzeba najpierw uczynić dwa kroki wstecz. I tak się stało. Sowieciarze musieli poświęcić większość zdobyczy Stalina i wycofać swoje imperium z Europy Środkowej, co rozbójniczaków z tak zwanych „bratnich krajów” (bo – jak mówi poeta - „każdy kraj ma Gestapo”) postawiło w obliczu konieczności przygotowania się do transformacji ustrojowej. Wiadomo było bowiem, że ustrój, jakiego świat nie widział, po wycofaniu Sowieciarzy nie przetrwa ani dnia dłużej. W nowym zaś ustroju będzie się liczył stan posiadania, który trzeba zawczasu zgromadzić – oczywiście przy pomocy rozkradania „wspólnego” majątku państwowego, jako, że inny, wskutek budowania komunizmu, zasadniczo nie istniał. Transformacja ustrojowa, w ramach której rozbójniczaki, kierowane przez RAZWIEDUPR, zaoferowały tubylcom kierowaną demokrację w zamian za uwłaszczenie na państwowym majątku, zapoczątkowała drugi okres dobrego fartu. Dzięki rabunkowi państwowego majątku, rozbójniczaki położyły fundamenty pod wiele starych rodzin i w ten sposób pojawiło się trzecie pokolenie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, te wszystkie panny Nowackie, te wszystkie Zandbergi i tym podobne. Atoli właśnie przed nim spiętrzyły się trudności, bo ludność tubylcza zaczęła kapować, że zachłystując się kierowaną demokracją, dała się wydymać, niczym ów stryjek, co to zamienił siekierkę na kijek. Rozbójniczaki nie wiedziały, jakby tu ponownie zmusić tubylców do tyrania tym bardziej, że na domiar złego, pan prezes Jarosław Kaczyński, któremu z rozdania przy okrągłym stole przypadło emploi płomiennego szermierza patriotycznej tradycji, pierwszy wpadł na pomysł politycznego wykorzystania nostalgii za Edwardem Gierkiem i zainicjował program rozdawnictwa, to znaczy – przekupywania tubylców ich własnymi pieniędzmi. Wskutek tego rozbójniczakom zajrzała w oczy groźba Wielkiego Postu, więc postanowili zniszczyć znienawidzonego Kaczora nawet za cenę kolejnego rozbioru naszego nieszczęśliwego kraju. W tym celu RAZWIEDUPR dokonał totalnej mobilizacji agentury, organizując ją jak nie w Nowoczesne, to w rozmaite KOD-y – ale nadal nie było sposobu, by do wojny wciągnąć tubylców w charakterze mięsa armatniego. Nadęty pan prezes Rzepliński na żaden detonator się nie nadawał, podobnie jak cała reszta groteskowych przebierańców czy to z Trybunału, czy z niezawisłych sądów – aż tu nagle w sukurs przyszła stara, poczciwa aborcja. To właśnie wokół niej udało się gdzie indziej zmobilizować proletariat zastępczy w postaci „kobiet”. Rzecz w tym, że tradycyjny proletariat w postaci pracowników najemnych, jeśli jeszcze daje się nabierać na rozdawnictwo, to na „rewolucję” już nie. To zaś stawia rozbójniczaków w obliczu konieczności znalezienia proletariatu zastępczego, który można by rzucić do walki w charakterze mięsa armatniego. Sodomici to za mało, ale od czego u diabła są „kobiety”? Kobieta, wszystko jedno; bogata, czy biedna, kobietą być nie przestanie, więc trzeba tylko jej wmówić, iż jest oprymowana przez „męskie szowinistyczne świnie”, które dybią na jej „waginę” i „macicę”. W tej sytuacji żarty się kończą, bo „waginy”, a zwłaszcza „macicy” trzeba bronić, jak niepodległości, zwłaszcza przed „reżymem”, bo w innych okolicznościach przyrody wolno, a nawet trzeba rozkładać nogi już na pierwszy znak. A ponieważ reżym właśnie zamarkował intencję zaszpuntowania i „wagin” i „macic”, RAZWIEDUPR postanowił spróbować z „kobietami”. W tym celu konfidenci, również ci, którzy jeszcze samego znali Stalina, zostali zadaniowani na okoliczność wsparcia powszechnego strajku „kobiet”, które w obronie „wagin” i „macic” nie tylko powstrzymają się od pracy, ale również – od obdarzania „partnerów” słodyczą swojej płci. Kiedy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, jakie ta akcja przybierze rozmiary, ale już po stronie „reżymu” dały się zauważyć wahania. Oto nie tylko princesse autoritaire, czyli pani Marta Kaczyńska opowiedziała się przeciwko penetracji „wagin” i „macic” przy pomocy nieubłaganego palca, ale również ze strony przywódców duchowych zaczęły napływać sygnały, że nie życzą sobie „karania kobiet” za aborcję. Skoro nie karać, to znaczy, że to nie naprawdę, tylko – tak sobie, żeby było ładniej. Ta ustępliwość „reżymu” oraz jego sojuszników” może tylko zachęcić RAZWIEDUPR i posłusznych jego rozkazom rozbójniczaków do przełamania frontu właśnie na tym odcinku – co zresztą odpowiada w całej rozciągłości obecnej strategii rewolucji komunistycznej. W każdym razie rozbójniczaki znalazły sobie wreszcie mięcho armatnie. Stanisław Michalkiewicz
8 października 2016 Przewodniczący Tusk prosi polski rząd o poparcie na II kadencję
1. Dosyć niespodziewanie po jednym z ostatnich wywiadów prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego, w którym stwierdził on, że polski rząd może nie poprzeć Donalda Tuska w jego staraniach o II kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej, odezwał się sam zainteresowany i zaproponował debatę na jednym z portali społecznościowych. Prezes Kaczyński odpowiedział, że nie będzie z nim debatował, bo najogólniej „nie ma o czym” ale wpis przewodniczącego Tuska domagający się debaty pokazuje, że zapowiedź braku poparcia przez polski rząd w staraniach o II kadencję, wręcz wyprowadziła go z równowagi. Ba prawie natychmiast ze wsparciem dla Tuska objawił się przewodniczący frakcji Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim niemiecki eurodeputowany Manfred Weber, sugerując, że brak takiego poparcia „to nie jest patriotyczne podejście ze strony Kaczyńskiego”.
2. Rzeczywiście w instytucjach unijnych zaczynają się „przedbiegi” dotyczące obsady niektórych ważnych unijnych funkcji takich jak przewodniczący Parlamentu Europejskiego, przewodniczący Rady Europejskiej, przewodniczący Komisji Europejskiej i wreszcie Wysoki Przedstawiciel ds. stosunków zewnętrznych i bezpieczeństwa. Wprawdzie na 2,5 wcześniej wybierano przewodniczących PE i Rady, a więc Niemca Martina Schulza (socjaliści) i Polaka Donalda Tuska (chadecja), a przewodniczący Komisji Luksemburczyk Jean Claude Juncker (chadecja) i Wysoki Przedstawiciel ds. stosunków zewnętrznych Włoszka Frederica Mogherini (socjaliści), byli wybierani na całą 5-letnią kadencję, ale ruszenie jednego miejsca może wywołać konieczność zmian na wszystkich pozostałych. Zmiany rozpoczną już w styczniu 2017 roku od stanowiska przewodniczącego PE, które przez dwie kolejne 2,5 letnie kadencje sprawuje Martin Schulz i oczywiście chce pozostać na tym miejscu dalej, ale europejska chadecja ma go wyraźnie dosyć. Co więcej bycie przewodniczącym PE przez dwie kadencje, to już jest wyjątek od reguły, (którą jest jedna 2,5 letnia kadencja), a bycie przez 3 kadencje byłaby niebezpiecznym precedensem, stąd presja chadeków na tę zmianę. Jeżeli przewodniczącym PE zostałby chadek, to przewodniczącym Rady musiałby być socjalista i to powinien być główny powód bólu głowy Donalda Tuska, a nie ewentualny brak poparcia polskiego rządu, bo być może ten wątek okaże się bezprzedmiotowy.
3. Prezes Jarosław Kaczyński mówił o braku poparcia dla Donalda Tuska w związku z ewentualnymi zarzutami, jakie może postawić polska prokuratura byłemu premierowi w związku z odpowiedzialnością za rozdzielenie wizyt ówczesnych premiera i prezydenta w Katyniu, a także zgodzie na taki, a nie inny sposób badania katastrofy pod Smoleńskiem. Gdyby się okazało, że takie zarzuty zostały postawione urzędującemu przewodniczącemu Rady Europejskiej, to niewątpliwie doprowadziłoby to zaburzenia funkcjonowanie samej Rady, ale także osłabiłoby samą Unię Europejską. Polska nie chce, żeby do czegoś takiego doszło i dlatego wcześniej sygnalizuje taką możliwość instytucjom unijnym, chcąc, aby odpowiednio się do tego przygotowały.
4. Ponadto sugerowanie, że popieranie Donalda Tuska na przewodniczącego Rady powinno być wręcz obowiązkiem obecnego rządu, ponieważ ma w nim niezwykle wpływowego sojusznika, niestety nie jest prawdziwe. Przewodniczący Tusk w żadnej sprawie ważnej dla Polski w ostatnim roku nawet nie kiwnął przysłowiowym palcem (np. w sprawie konieczności stosowania płac niemieckich i francuskich przez polskie firmy transportowe operujące na tamtejszych rynkach, czy tzw. sprawie pracowników delegowanych), ba wręcz przeciwnie zdecydowanie poparł stosowanie drakońskich kar finansowych dla krajów, które nie chciały przyjmować tzw. kwot imigrantów im przydzielonych (Polskę mogłoby to kosztować aż 3 mld euro). Choćby z tych tylko powodów Donald Tusk nie powinien być poparty przez polski rząd w staraniach o II kadencję na stanowisku przewodniczącego Rady. Kuźmiuk
Czyżby Lombroso wszystko przewidział? Żyjący na przełomie XIX i XX wieku włoski psychiatra i kryminolog Cesare Lombroso twierdził, że skłonności przestępcze podlegają dziedziczeniu, a nawet opublikował „Atlas typów przestępczych”, zawierający charakterystyczne wizerunki „przestępców z urodzenia”. Poglądy Lombrosa musiały być w swoim czasie popularne, czego ślady znajdujemy w ówczesnej literaturze, gdzie co i rusz można natrafić na opisy osobników, na twarzach których „występek wycisnął swoje niezatarte piętno”, ale w dzisiejszych barbarzyńskich czasach, kiedy nauka została sterroryzowana przez rozmaitych Michników i inne samozwańcze guwernantki, ze strachu przed utratą „grantów” a kto wie, czy nie i posady („posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru...”), naukowcy ćwierkają zgodnie z zatwierdzonym kluczem. W XIX wieku każdy myślał, jak chciał, to znaczy – głosił to, do czego doszedł, a nie to, co kazali mu głosić jacyś nadziani grandziarze. Toteż Lombroso, niezależnie od innych dzieł, napisał również książkę pod tytułem: „Kobieta jako zbrodniarka i prostytutka”, w której dzielił zbrodniarki na „urodzone” i „z przypadku”. Urodzone dążą do utożsamienia się z mężczyznami; cechuje je niechęć do macierzyństwa i wybujały temperament. Drugie niczym szczególnym się nie wyróżniają. Okoliczność, że kobiety statystycznie popełniają znacznie mniej przestępstw niż mężczyźni, Lombroso tłumaczył, że to między innymi dlatego, iż u kobiet substytutem zachowań przestępczych jest prostytucja i typ „urodzonej prostytutki” jest odpowiednikiem „przestępcy z urodzenia” wśród mężczyzn. Teorie Lombrosa spotkały się z surową krytyką, ale przede wszystkim dlatego, że są „antyfeministyczne” oraz „naruszają zasady współżycia społecznego”, a przede wszystkim - zabobon w postaci „naczelnej zasady równości ludzi”. Być może jednak już wkrótce nastąpi renesans popularności teorii Lombrosa, a to za sprawą rosnącej presji ze strony kobiet, które żądają, by przyznano im prawo decydowania o życiu lub śmierci ludzi bardzo małych, w prenatalnym stadium życia. Pretekstem jest – jakże by inaczej - „swoboda wyboru”, której jednak kobiety milcząco odmawiają ludziom bardzo małym. Ciekawe, że pan Marek Michalak, Rzecznik Praw Dziecka, nawet nie ośmielił się pisnąć słówka protestu. Widać ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu doradzić, by nie wtykał nosa w nie swoje sprawy, a wtedy , za uposażenie uzyskiwane z tytułu piastowania tej operetkowej synekury, będzie mógł spokojnie wypić i zakąsić jeszcze przez kolejna kadencję – być może aż do emerytury. Otóż zgłaszane ze strony tych kobiet żądanie przyznania im prawa decydowania o życiu i śmierci osób, które nie są oskarżane o żadne przestępstwa, a jedynym powodem zagrożenia ich życia jest okoliczność, iż ich egzystencja akurat koliduje z czyimiś projektami lub interesami, świadczy o gwałtownym wzroście skłonności zbrodniczych w środowisku tak zwanych „kobiet wyzwolonych”. Przyczyna, dla której część kobiet wykazuje coraz wyraźniejszą skłonność do zachowań zbrodniczych wymagałaby gruntownych badań naukowych, ale ze względu na sprostytuowanie współczesnej nauki nie ma chyba szans na żadne solidne badania, a spreparowane za pieniądze propagandowe „ekspertyzy” niczyjej wiedzy na ten temat nie poszerzą. Myślę jednak, że nie ma rady; trzeba zaryzykować. A nuż te badania zapoczątkują zwrot nauki od propagandy ku rzetelności? Tym bardziej warto zaryzykować, że zgłaszane obecnie przez część kobiet żądanie przyznania im prawa decydowania o życiu ludzi bardzo małych, na pewno nie jest z ich strony ostatnim słowem. Skoro prawdziwą przyczyną jest okoliczność, iż egzystencja tych bardzo małych ludzi staje w kolizji z projektami lub interesami kobiet, to przecież ludzie więksi, na przykład – już urodzeni albo nawet wyrośnięci, mogą zagrozić projektom lub interesom wyzwolonych kobiet w stopniu jeszcze większym, niż ludzie w fazie prenatalnej. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak wyzwolone kobiety zażądają przyznania im prawa decydowania o życiu również tych pozostałych kategorii osób. Skoro uważają za słuszne, sprawiedliwe i pożądane przyznanie im uprawnienia do pozbawiania życia osób bardzo małych, to w przypadku zgody na aborcję, trudno będzie odmówić zgody na mordowanie przez nie ludzi już urodzonych, a nawet dorosłych. Cesare Lombroso twierdził, że kobiety stoją moralnie znacznie niżej od mężczyzn. Ciekawe, że opinię tę podtrzymuje wielu ludzi nie będących naukowcami, którzy wnioskują tak jedynie na podstawie własnych obserwacji i doświadczeń. Uważają oni, że kobiety charakteryzują się znacznie większym, niż w przypadku mężczyzn, stopniem bezwzględności, a szczyty, na jakie według historyków, wspięli się Stalin, Hitler i inni wielcy zbrodniarze, w przypadku sporej części, może nawet większości współczesnych kobiet, stanowią zaledwie przeciętną. Nie znam żadnego wielkiego zbrodniarza - zwierzał się pewien francuski ksiądz – natomiast z konfesjonału znam duchowe wnętrze zwykłego człowieka; jest ono straszne! Ale przerażający charakter duchowego wnętrza zwykłego człowieka, to jedna sprawa, a konsekwencje przyznania kobietom prawa do mordowania innych ludzi to sprawa druga, która z uwagi na panujące dzisiaj zabobony może pociągnąć za sobą daleko idące konsekwencje. Chodzi mi zwłaszcza o zabobon, jakoby wszyscy ludzie byli równi. Jest to zabobon, bo skądinąd wiadomo, że aby osiągnąć stan względnej przynajmniej równości, trzeba małych naciągać, dużych obcinać, grubych uciskać, a chudych nadymać. Otóż jeśli kobietom przyznano by uprawnienie do mordowania innych osób, to ze względu na ten zabobon tylko patrzeć, jak takiego samego uprawnienia zażądają mężczyźni. W ich przypadku egzystencja wielu osób, w tym również, a może nawet przede wszystkim – rozmaitych kobiet – niewątpliwie też koliduje z różnymi ich planami i interesami. Skoro tedy takie uprawnienie przyznano by kobietom, to nie będzie już żadnego argumentu, by odmówić go mężczyznom. Oczywiście kobiety, zwłaszcza te wyzwolone, nie zdają sobie sprawy z dalekosiężnych skutków własnych żądań – co zresztą zauważył już Cesare Lombroso podobnie jak inni badacze – między innymi ze względu na „burze hormonalne”, których mężczyźni zasadniczo nie przeżywają. Tę okoliczność uwzględniają kodeksy karne, łagodząc odpowiedzialność kobiet za przestępstwa popełnione w okresie niektórych „burz”. Lombroso w swoich wnioskach szedł jeszcze dalej i twierdził, że kobieta intelektualnie zatrzymuje się w rozwoju na poziomie dziecka. Kiedy przyglądamy się narastającej przestępczej aktywności, zwłaszcza w środowisku tak zwanych kobiet wyzwolonych, trudno powstrzymać się od przyznania, iż coś musi być na rzeczy. Dlatego w interesie społeczeństwa, a także w interesie samych kobiet należy bronić ich przed nimi samymi. Stanisław Michalkiewicz
Polska nie może być traktowana przez kogokolwiek jak kolonia
1. Zakończenie rozmów przez ministerstwo rozwoju z francuską firmą Airbus Helicopters producentem śmigłowca Caracal w związku z brakiem możliwości porozumienia się w sprawie umowy offsetowej, wywołało burzę we Francji, ale także wręcz lawinę krytyki ze strony opozycji w Polsce. Francuski prezydent Francois Hollande, który miał przybyć do Polski 13 października, odwołał wizytę, a media w tym kraju piszą wręcz o „nożu w plecy i podeptaniu Francji przez Polskę”. Emocje są spore, ponieważ już w połowie następnego roku we Francji wybory prezydenckie, a o ogłoszeniu końca rozmów z polskim rządem firma Airbus Helicopters poinformowała o konieczności zwolnienia przynajmniej 3 tysięcy pracowników. Także politycy Platformy i Nowoczesnej odsądzają rząd premier Szydło dosłownie „od czci i wiary” w związku z rezygnacją z zakupu Caracali, stwierdzając nawet, że właśnie straciliśmy właśnie potężnego francuskiego sojusznika.
2. Przypomnijmy tylko, że rząd PO-PSL w wyniku przetargu na helikopter dla polskiej armii, wybrał ofertę francuskiej firmy Airbus Helicopters i jej śmigłowiec Caracal, a odrzucił oferty amerykańskiej firmy Sikorsky i należącej do niej PZL Mielec, oferującej śmigłowiec S-70i Black Hawk i jego morską wersję Seahawk, a także oferta włosko – brytyjskiej grupy Augusta Westland i ich zakładów PZL Świdnik, oferujące helikopter AW149. Przypomnijmy także, że śmigłowce amerykańskie znajdują się na wyposażeniu 22 armii świata w tym przede wszystkim armii amerykańskiej i przetestowane zostały w wielu konfliktach wojennych w tym w ostatnich latach w Afganistanie. Z kolei te francuskie zaledwie w kilku krajach (poza Francją tylko w Brazylii, Meksyku, Malezji, Indonezji i Tajlandii), natomiast śmigłowiec ze Świdnika wchodzi do produkcji i w związku z tym jak określił go prezes tego zakładu Krzysztof Krystowski jest najnowocześniejszym produktem w tym segmencie uzbrojenia.
3. Ponadto należy podkreślić, że zarówno konsorcjum amerykańskie jak i konsorcjum włosko-brytyjskie mają swoje zakłady w Polsce, ci pierwsi zatrudniają w samym PZL Mielec około 2 tysięcy pracowników (u kooperantów kolejne kilka tysięcy), ci drudzy w PZL Świdnik około 6 tysięcy pracowników. Z kolei zwycięzca przetargu nie miał natomiast żadnego zakładu w Polsce, zobowiązał się tylko, że na podstawie porozumienia z WZL w Łodzi, będzie montował w przyszłości śmigłowce Caracal. Według prezesa Krystowskiego z PZL Świdnik w jego zakładach (i u kooperantów) powstaje aż 60% śmigłowca AW129, podobnie zaangażowanie zakładu w Mielcu, deklarowali Amerykanie przy budowie Black Hawk-ów w naszym kraju.
4.Wybór przez MON zarządzanego wówczas przez ministra Siemoniaka francusko- niemieckiego śmigłowca Caracal już w świetle tych faktów był co najmniej zastanawiający, zwłaszcza że z niejasnych powodów gwałtownie wzrosła jego cena. Najpierw bowiem publicznie informowano, że zakup 70 śmigłowców dla polskiej armii będzie kosztował od 8 do 12 mld zł, później zakup zmniejszono do 50 śmigłowców, a miały one kosztować aż 13,5 mld zł, co oznacza, że podrożały przynajmniej o kilkadziesiąt milionów złotych za sztukę tuz przed rozstrzygnięciem przetargu. Ponadto jak ujawnili wówczas posłowie Prawa i Sprawiedliwości z sejmowej komisji obrony narodowej 25 śmigłowców Caracal miało przylecieć do Polski z Francji, natomiast pozostałe 25 według zapewnień koncernu Airbus miało być montowane w Polsce (zapowiadana skala zwolnień w Airbusie potwierdza, że nawet to minimalne zobowiązanie Francuzów było na wyrost).
5. Wczoraj na konferencji prasowej ministrów Macierewicza, Kownackiego z ministerstwa obrony i Domagalskiego-Łabędzkiego z ministerstwa rozwoju, dowiedzieliśmy się, że Francuzi nie byli gotowi do przedstawienia oferty offsetowej wartości przynajmniej 13,5 mld zł (co wynika z polskiej ustawy offsetowej), co więcej nie spełniała ona celów określonych przez polski rząd. Jak podkreślił wiceminister obrony Bartosz Kownacki (przedstawiciele tego resortu także brali udział w negocjacjach offsetowych), takie rozstrzygnięcie tej sprawy „jest dobrą lekcją dla tych wszystkich którzy chcą rozmawiać z polskim rządem i próbować przeciągać na swoją stronę warunki umowy”. Po prostu Polska nie może być traktowana jak kolonia, a reakcja strony francuskiej ale także niestety także obecnej opozycji i części mediów w naszym kraju, dobitnie pokazuje, że takie nawyki przez ostatnie lata weszły w krew i jednym i drugim.
Kuźmiuk
Operacja polska przyspiesza Tym razem Wojskowe Służby Informacyjne chyba trafiły w punkt – być może za radą starszych i mądrzejszych kolegów, a właściwie nie żadnych „kolegów”, tylko funkcjonariuszy nadzorujących tubylcze ubeckie dynastie z wywiadowczych central państw poważnych, na służbę których tubylcza soldateska i bezpieka zaczęła się przewerbowywać już w drugiej połowie lat 80-tych. Okazało się bowiem, że najwdzięczniejszym mięsem armatnim dla potrzeb komunistycznej rewolucji są kobiety – te same, o których Cezary Lombroso mówił, że w intelektualnym rozwoju zatrzymują się na poziomie dziecka. Zapewne jest wśród nich wiele wyjątków, ale przecież wyjątki potwierdzają regułę. Rzecz w tym, że jednym ze wskaźników poziomu rozwoju intelektualnego, jest zdolność przewidywania skutków własnych działań. Im bardziej odległe skutki człowiek potrafi przewidzieć, tym wyższy jest stopień jego intelektualnego rozwoju. Nie da się ukryć, że w przypadku wielu kobiet ta zdolność bywa stosunkowo niewielka, a nawet – zatrważająco niska. Obserwując zachowania i wypowiedzi uczestniczek „czarnego protestu” można by odnieść wrażenie, że nie potrafią one zauważyć związku przyczynowego między rozłożeniem nóg przed przygodnym partnerem, a późniejszą ciążą. Taki brak spostrzegawczości przypisywany był kiedyś Dajakom z wyspy Borneo, którzy nie potrafili uchwycić związku przyczynowego między spółkowaniem a narodzinami dziecka. Teraz, kiedy rewolucja seksualna dotarła już nawet pod takie strzechy, Dajakowie pewnie już takie rzeczy wiedzą – za to praktyczne wyzwolone panie – już chyba tę umiejętność zatraciły. Z zagadkowych powodów utrzymywane są w tej ignorancji przez wyszczekanych Żydów w rodzaju pana Jana Hartmana, który agitował je do uczestnictwa w „czarnym proteście” pod pretekstem, że Jarosław Kaczyński próbuje wkładać im rękę „w majtki”, by swoim nieubłaganym, faszystowskim palcem penetrować im „waginy”, a nawet „macice”. Jaki interes Żydzi mają w ekscytowaniu głupich gojek przeciwko nieubłaganym palcom – trudno zgadnąć – chyba, że przyjmiemy, że o głupie gojki chodzi im wyłącznie w tym aspekcie, by przerobić je na mięso armatnie, które będą mogli rzucić przeciwko bastionom znienawidzonej łacińskiej cywilizacji. Ta żydowska intencja wychodzi naprzeciw identycznemu pragnieniu ubeckich dynastii, które też nienawidzą, nie tylko łacińskiej, ale w ogóle każdej cywilizacji, jako że swoje korzenie wywodzą jeśli nie od bolszewików, to od bandytów, dla których wszelka cywilizacja jest zjawiskiem nienawistnym. Warto zwrócić uwagę, że z tego punktu widzenia Żydzi, ubowcy i wiele kobiet musi znajdować się na zbliżonym poziomie intelektualnego rozwoju, skoro najpierw uwijają się wokół destrukcji podstaw cywilizacji łacińskiej, a kiedy już doprowadzą do jej kryzysu, strasznie się dziwują, że pali się nimi w piecach, albo harapem zagania do haremów „pod czujną eunucha straż”. Ale skoro można ćwiartować ludzi bardzo małych, to dlaczego nie – dajmy na to – Żydów i to nawet już wyrośniętych?
Ale mniejsza z tym, bo ważniejsze, że WSI wreszcie trafiły na mięso armatnie – co nieomylnym instynktem musiał odgadnąć wirtuoz intrygi, czyli pan, prezes Jarosław Kaczyński. Zauważyć musiał też znakomitą poprawę koordynacji – bo zaledwie w dwa dni po „czarnym proteście” w tubylczym bantustanie, specjalną sesję na temat gwałcenia przez faszystowski reżym w Polsce przyrodzonych praw kobiet zorganizował Parlament Europejski. Nawet najmniej spostrzegawczy mężyk stanu po tych wydarzeniach musiałby skapować, że przygotowania do interwencji w Polsce wchodzą w decydującą fazę tym bardziej, że goszczący na urodzinach u Kukuńka, czyli byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, zastępca przewodniczącego Komisji Europejskiej, pan Frans Timmermans oświadczył, że w sprawie praworządności i demokracji w Polsce „nie odpuści”. Nic zatem dziwnego, że konfidenci Wojskowych Służb Informacyjnych i środowiska żydowskie uwijają się jak w ukropie, by dostarczyć jego Komisji jak najwięcej materiałów uzasadniających ostateczne rozwiązanie die polnische Frage. Skoro nawet najmniej spostrzegawczy mężyk stanu nie mógłby tego nie zauważyć, to cóż dopiero pan prezes Jarosław Kaczyński? Toteż sejmowa komisja sprawiedliwości i praw człowieka właśnie odrzuciła społeczny projekt ustawy „stop aborcji”, a pan marszałek Senatu Stanisław Karczewski już dzień wcześniej zawiadomił, że Senat odstąpił od prac nad „złagodzonym” projektem ustawy. Jednocześnie Episkopat oświadczył, że „jest przeciwny” każdemu rozwiązaniu, które przewidywałoby „karanie kobiet”. Najwyraźniej Ekscelencje musiały dojść do wniosku, że poćwiartowanie człowieka bardzo małego nie jest przestępstwem – bo przestępstwa powinny być karane bez względu na to, czy dokona ich mężczyzna, czy kobieta. Najwyraźniej również w Polsce kult nowego bóstwa w postaci Świętego Spokoju właśnie uczynił milowy krok – bo w takiej sytuacji pomstowanie przeciwko „cywilizacji śmierci” może być traktowane już tylko jako rodzaj rutynowej mantry. To może być punkt zwrotny w całej „operacji polskiej”, bo jeśli okazuje się, że nie tylko polityczni, ale i moralni Umiłowani Przywódcy podwijają pod siebie ogony na widok stada „wściekłych bab”, wystawiających nieubłagane środkowe palce, to nie tylko Wojskowe Służby Informacyjne, ale i ich zagraniczni mocodawcy mogą potraktować to tylko jako zachętę do przełamania frontu na tym właśnie odcinku. Wprawdzie rząd próbuje pacyfikować Wojskowe Służby Informacyjne przy pomocy kontroli CBA w spółkach Polskiej Grupy Zbrojeniowej, gdzie wykryto nie tylko mrowie „byłych funkcjonariuszy WSI po studiach w Rosji”, którzy zajmowali tam eksponowane, albo tylko intratne stanowiska, ale w dodatku państwowymi milionami wynagradzali swoją agenturę pod pretekstem „marketingu”, czy „reklamy”. W porównaniu jednak z naporem organizowanym przez WSI na rząd, ten odpór wydaje się mizerny, żeby nie powiedzieć – anemiczny. Prawdopodobnie dlatego, że Nasz Najważniejszy Sojusznik wpisał Wojskowe Służby Informacyjne, czyli starych kiejkutów, wraz ze zblatowanymi ubeckimi dynastiami na listę „naszych sukinsynów”, żeby wobec naszego nieszczęśliwego kraju móc uprawiać politykę „divide et impera”. W tej sytuacji rząd nie bardzo może starych kiejkutów prześladować, bo w przeciwnym razie może narazić się na gniewne zmarszczenie brwi ze strony Naszego Najważniejszego Sojusznika. Jedyne, co w ten sytuacji może, to robić mu na rękę, czyli podlizywać się - więc właśnie ogłosił unieważnienie przetargu na francuskie śmigłowce Caracal – pod pretekstem migania się Francuzów s sprawie offsetu. To oczywiście może być poważnym ciosem nie tyle dla starych kiejkutów, co ich „cywilnych zwierzchników” z PO i PSL, bo koszty tej transakcji wskazują na to, że łapówki musiały być wyjątkowo wysokie, że poza tym chyba zostały wypłacone, a nawet – już wydane. Na razie Francuzi zachowują milczenie, ale na jak długo? Prędzej czy później muszą wypłynąć rozmaite śmierdzące dmuchy – ale czy może to powstrzymać przyłożoną już do polskiego pnia siekierę? Obawiam się, że już nie – co najwyżej skłoni starych kiejkutów do przyspieszania biegu wypadków – i pewnie Nasz Najważniejszy Sojusznik też tak kombinuje, skoro porzuca wszelkie pozory przyzwoitości i zaczyna ostentacyjnie obstawiać polski rząd swoimi agentami, niczym na Ukrainie. Na początek obstawiony został pan minister Waszczykowski, któremu przydano wiceministra spraw zagranicznych w osobie obywatela amerykańskiego (polskiego zresztą też) pana Roberta Greya, co to będzie zajmował się „dyplomacją ekonomiczną” - cokolwiek by to miało znaczyć. Prawdopodobnie to, że śmigłowce Polska kupi w Ameryce. A skoro już mowa o Ukrainie, to wypada odnotować, że Ukraińcy zdecydowali się udzielić Polsce odpowiedzi na film pana Smarzowskiego „Wołyń” na temat „tragedii wołyńskiej”. Mają nakręcić własną wersję, którą być może sfinansują z tych 4 miliardów, zaoferowanych im przez pana prezydenta Dudę. Wygląda na to, że strategiczne partnerstwo polsko-ukraińskie będzie polegało na tym, że Polska będzie dawała forsę, a Ukraińcy będą kręcili filmy, którymi będziemy się nawzajem okładali po głowach.
Stanisław Michalkiewicz
10 października 2016 Rada ds. spółek w Kancelarii Premiera
1. Jak poinformował szef Komitetu Stałego Rady Ministrów minister Henryk Kowalczyk w związku z likwidacją ministerstwa skarbu spółki skarbu państwa zostaną ostatecznie rozdzielone pomiędzy poszczególne resorty, natomiast do nadzoru finansowego, nadzoru nad ich strategicznymi decyzjami, wreszcie do weryfikacji kadr nimi zarządzających (składu ich zarządów i rad nadzorczych), będzie powołana rada ds. spółek przy KPRM, którą będzie kierował powołany przez premiera ekspert wywodzący się ze środowiska naukowego. W ciągu najbliższych kilku tygodni przyporządkowane resortom zostaną już ostatnie spółki, które do tej pory były w gestii resortu skarbu, między innymi KGHM trafi do resortu energii, PZU do ministerstwa rozwoju, Totalizator do ministerstwa finansów, a Azoty do ministerstwa energii bądź do ministerstwa rozwoju. Jak poinformował także minister Kowalczyk są już wstępne wnioski z raportu przygotowywanego przez ministra koordynatora służb Mariusza Kamińskiego, choć całościowy będzie dopiero za kilka tygodni. Wg. tych wstępnych ustaleń spółki skarbu państwa ponosiły zarówno w 2015 jak i w 2016 roku zbyt wysokie koszty z tytułu obsługi prawnej i doradztwa i w związku z tym zostaną zobowiązane, żeby, jeżeli chodzi o obsługę prawną korzystały istniejącej Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa.
2. Przypomnijmy tylko, że najważniejszą częścią działań niedawno odwołanego ministra skarbu Dawida Jackiewicza, była likwidacji resortu skarbu i swoiste „rozparcelowanie” spółek skarbu państwa do poszczególnych resorów branżowych. Minister Jackiewicz przez blisko 10 miesięcy intensywnie porządkował swoje „gospodarstwo”, głównie poprzez przekazywanie tzw. spółek branżowych poszczególnym resortom, (np. porty ministrowi Gospodarki Morskiej) spółki rolnicze (np. Krajowa Spółka Cukrowa, Elewarr) ministrowi rolnictwa, ministrowi rozwoju -PKO BP, przy czym najwięcej z nich zostało przekazanych nowo utworzonemu resortowi energii (są zarówno kopalnie węgla będące własnością Skarbu Państwa, ale także spółki energetyczne (PGE, Tauron, Enea, Energa), paliwowe (Lotos i Orlen) i wreszcie gazowe (PGNiG). Sumarycznie spółki skarbu państwa trafiły do 7 resortów, ale wszystkie one mają być wykorzystane do realizacji programów rozwojowych przygotowanych przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego (za dwa tygodnie ten proces rozdziału spółek pomiędzy poszczególne resorty się ostatecznie zakończy.
3. Najważniejszą częścią tej koncepcji jest wykorzystanie tych swoistych sreber rodowych, czyli największych spółek Skarbu Państwa posiadających wielomiliardowy majątek do realizacji polityki rozwojowej państwa. Chodzi o wykorzystanie potężnych aktywów gospodarczych, jakimi są zasobne spółki skarbu państwa głównie do realizacji inwestycji infrastrukturalnych ważnych dla rozwoju gospodarczego państwa. Do tej pory spółki te realizowały indywidualne strategie rozwojowe, często wzajemnie nieskorelowane, co tak naprawdę, oznaczało marnowanie ogromnych możliwości rozwojowych. Dlatego konieczna jest odpowiednia zmiana stanu prawnego, co więcej w związku z tym, że wymienione podmioty gospodarcze, są spółkami giełdowymi, potrzebne przygotowanie rozwiązań, które pozwolą na uczciwe potraktowanie akcjonariuszy mniejszościowych. Akcjonariusze mniejszościowi muszą mieć świadomość, że nie są akcjonariuszami typowych podmiotów komercyjnych, ale spółek, które mają uczestniczyć we wzmacnianiu gospodarki państwa, przy czym nie musi się to odbywać ich kosztem. Jak wyjaśnił minister Henryk Kowalczyk przy tego rodzaju przedsięwzięciach wspieranych przez rząd spółkom ją realizującym będą udzielane gwarancje rządowe w związku z dłuższym okresem zwrotu kapitału z danej inwestycji i to rozwiązanie będzie korzystne także dla inwestorów mniejszościowych. Powstaje, więc rozwiązanie, które pozwoli na wykorzystanie majątku spółek skarbu państwa do realizacji polityki prorozwojowej z jednoczesnym zapewnieniem przejrzystości powoływania ich zarządów i rad nadzorczych poprzez wspomnianą wyżej podporządkowaną premierowi radę ds. spółek. Kuźmiuk
Myślimy pozytywnie Ponieważ wszyscy – od prawa do lewa – zachęcają nas do myślenia pozytywnego (nawiasem mówiąc, wzorem dla takiego sposobu myślenia był Kontemplator Bytu Szczęsny z opowiadania Stanisława Lema, czyli tzw. Kobyszczę, które zachwycało się wszystkim, na czym choćby na moment spoczął jego wzrok), no to i ja się słucham i staram się myśleć pozytywnie, to znaczy – dostrzegać pozytywną stronę wszystkiego, zgodnie z zasadą, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na przykład w niezależnych mediach głównego nurtu upowszechniła się ubecka maniera przesłuchiwania gości zaproszonych do studia telewizyjnego czy radiowego. Zapoczątkowała to resortowa „Stokrotka”, czyli pani red. Monika Olejnik, którą podejrzewam, iż musiała nasiąknąć tą atmosferą w domu rodzinnym, no a reszty dopełniło resortowe przeszkolenie. Z tego właśnie powodu, kiedy byłem zaproszony przez wysłannika TVN do udziału w takim przesłuchaniu, poprosiłem o wezwanie na piśmie z zaznaczonym numerem sprawy oraz wzmianką, czy mam zostać przesłuchany w charakterze świadka, czy podejrzanego. - Razwiedka, nie razwiedka, a porządek musi być! - zakończyłem rozmowę – jak się okazało – ostatnią. Szkoda, że inni zapraszani do TVN goście nie domagają się spełnienia tych, przewidzianych w kodeksie postępowania karnego, formalności, chociaż Czesław Bielecki, pod pseudonimem „Maciej Poleski” zalecał to jeszcze za pierwszej komuny w broszurce pod tytułem „Mały konspirator”. Ta ubecka maniera szybko rozpowszechniła się w niezależnych mediach i któregoś razu zastosowała ją wobec panie pani red. Eliza Michalik, sztorcując mnie za niewłaściwe odpowiedzi w kwestii, bodajże aborcji. Zwróciłem jej uwagę, że skoro lepiej wie, jak powinienem odpowiadać na stawiane przez nią pytania, to po co w ogóle mnie zapraszała? Mogła przecież na stawiane pytania odpowiadać sama – podobnie, jak za pierwszej komuny pani red. Irena Dziedzic, z tym, że jej goście prawidłowych odpowiedzi musieli uczyć się na pamięć. Niektórzy zapominali wyuczonego tekstu, a wtedy pani redaktor taktownie naprowadzała ich na utracony trop, niczym pani nauczycielka we freblówce. Upowszechnienie tej ubeckiej maniery wynika – jak przypuszczam – z dwóch przyczyn. Po pierwsze – znaczna część niezależnych mediów w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko została utworzona za pieniądze pochodzące z tajnej kasy RAZWIEDUPR-a, utworzonej z rozkradania państwowego majątku, na przykład – z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, na który państwo wyłożyło 1700 mln dolarów, długi wykupiono tylko za 60 mln, zaś reszta rozeszła się na różne takie przedsięwzięcia, no i oczywiście – na tzw. „stare rodziny”. Bezpieka tedy sprawuje nad tymi niezależnymi mediami ścisłą kontrolę. Ta kontrola objawia się – po drugie – w wyjątkowym nasyceniu tych mediów agenturą; konfident musi tam siedzieć na konfidencie i konfidentem poganiać, dzięki temu przy różnych politycznych zawirowaniach, takim, dajmy na to, TVN-em można w miejscu zawrócić o 180 stopni, niczym furą. Pod rządami PO i PSL identyczna sytuacja zapanowała w mediach państwowych, do których Wojskowym Służbom Informacyjnym udało się powsadzać tylu konfidentów, ilu tylko się zmieściło – na czym oczywiście straszliwie cierpiał pluralizm, bo w rezultacie TVP przestała się czymkolwiek różnić od TVN, w której gospodaruje pani red. Justyna Pochanke, której matka – jak powiadają – była bliską współpracownicą pani Janiny Chim, księgowej FOZZ. Aliści nadeszła „dobra zmiana”, w ramach której w państwowych mediach jednych dziennikarzy dyspozycyjnych zastąpili inni dziennikarze dyspozycyjni. Zasada dyspozycyjności została wprawdzie utrzymana, ale ponieważ nowi dyspozycyjni dziennikarze zostali zadaniowani w całkiem inną stronę, to pluralizm na tym zyskał, bo obecnie TVP zdecydowanie różni się od TVN, czy Polsatu. Jedni opowiadają jedne bajki, podczas gdy drudzy – całkiem inne, dzięki czemu widz czy słuchach może sobie wybierać-przebierać, niczym w ulęgałkach. Niestety nie ma rzeczy doskonałych, co Konstanty Ildefons Gałczyński przewidział zaraz po wojnie, pisząc „Refleksje z nieudanych rekolekcji paryskich”, gdzie wspomina między innymi, że „posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ja stracę – kto mnie przyjmie?” To są właśnie te fundamentalne pytania egzystencjalne, przed którymi co pewien czas stają dziennikarscy i polityczni celebryci, których dalsza kariera, a zwłaszcza – dalsze posiadanie zdolności kredytowej, zależy od prawidłowej odpowiedzi. Zgodnie z prawem Kopernika-Greshama, którzy niezależnie od siebie zauważyli, iż pieniądz gorszy wypiera z rynku pieniądz lepszy, ubecka maniera ponownie wkracza również do niezależnych mediów państwowych. Okazuje się, że nawet redaktorzy znani dotąd z otwartości i obiektywizmu, co prawda nie w takim stopniu, jak pan red. Tomasz Lis, którego w żarliwym obiektywizmie przelicytować niepodobna, ale przecież także z niego znani, kiedy zajdzie gwałtowna potrzeba, też potrafią rozprawić się z zaproszonym do studia gościem nie gorzej, niż resortowa „Stokrotka”. Pokaz takiej sprawności dał pan red. Jan Pospieszalski w audycji „Warto rozmawiać”, do której zaprosił księdza Jacka Międlara. Ponieważ na zadawane pytania ksiądz Międlar udzielał odpowiedzi nieprawidłowych, pan red. Pospieszalski nie ukrywał swego niezadowolenia, co wyrażało się nie tylko w przerywaniu rozmówcy, ale i strofowaniu go za złe sprawowanie. Niestety trzeba powiedzieć, że w porównaniu z resortową „Stokrotką” pan red. Pospieszalski wykazywał liczne niedociągnięcia, zwłaszcza w konsekwentnym prowadzeniu przesłuchania. Widocznie w TVN utrzymana została obowiązująca w SB procedura zatwierdzania konspektu rozmowy przez oficera nadzorującego kombinację operacyjną, podczas gdy w TVP ten odcinek został zaniedbany. W rezultacie pan red. Pospieszalski sprawiał wrażenie niezdecydowanego. Raz domagał się od księdza Międlara dostarczenia przykładów ilustrujących wygłaszane przez niego opinie, a kiedy ten tych przykładów dostarczał, pan red. najwyraźniej spłoszony, przerywał mu w pół słowa pod pretekstem, że on w tej chwili tych przykładów zweryfikować nie może, zamiast – jak niewątpliwie zrobiłaby resortowa „Stokrotka” - tym bardziej ofuknąć swego rozmówcę za kolportowanie „bezczelnych kłamstw”. No, ale nie od razu Kraków zbudowano, więc w ramach myślenia pozytywnego miejmy nadzieję, że i pan red. Pospieszalski też się podciągnie. I żeby postawić kropkę nad „i” dodam, że mamy wprawdzie „dobrą zmianę”, ale zmiany – zmianami, a kontynuacja jest większa, niż mogłoby się nam wydawać, na dowód czego hakerzy zaatakowali moją stronę internetową. Najwyraźniej bezpieka musiała wszcząć wobec mnie kolejną sprawę operacyjnego rozpracowania. To miło, być tak niezmiennie docenianym; dopiero wtedy człowiek czuje, że żyje.
Stanisław Michalkiewicz
11 października 2016 Niestety potwierdza się, że w Unii są równi i równiejsi
1. W tych dniach ukazał się raport Europejskiego Trybunału Obrachunkowego w Luksemburgu dotyczący pomocy publicznej w latach 2010-2014 udzielanej przez poszczególne kraje członkowskie funkcjonującym w nich przedsiębiorstwom. Pomoc publiczna to różnego rodzaju dotacje, subwencje, ulgi podatkowe, umorzenia podatków udzielane przez władze publiczne (a więc zarówno rząd jak i organy samorządu terytorialnego) na rzecz przedsiębiorstw. Okazuje się, że tak określona pomoc publiczna wyniosła we wspomnianym wyżej okresie przykładowo: w Niemczech aż 97 mld euro, we Francji -74 mld euro, a w Polsce -17 mld euro (w Polsce chodzi głównie o pomoc publiczną na rzecz firm powstających w specjalnych strefach ekonomicznych). Oczywiście przedstawione wyżej kraje mają zróżnicowane co do wielkości gospodarki (dwa pierwsze po wyjściu W. Brytanii, mają największe gospodarki w Europie), ale przecież nie są one odpowiednio 5-krotnie czy 4-krotnie większe od gospodarki naszego kraju. Co więcej mimo tak ogromnych rozmiarów pomocy publicznej w Niemczech czy we Francji nie było specjalnie przypadków, w których firmy funkcjonujące w tych krajach miałyby zwracać na podstawie decyzji Komisji Europejskiej taką pomoc publiczną.
2. W tym miejscu wypada przypomnieć najbardziej chyba spektakularną decyzję Komisji Europejskiej z 2009 roku na podstawie, której stocznie w Gdyni i w Szczecinie musiały pomoc publiczną zwrócić, co niestety skończyło się ich upadłością. Przypomnijmy także, że sprawa stoczni w Gdyni i Szczecinie została przesądzona już w momencie, kiedy Komisja Europejska, zażądała zwrotu wcześniej udzielonej im pomocy publicznej, a nie było sprzeciwu ówczesnego premiera rządu Donalda Tuska wobec tej decyzji, czego wyrazem mogłoby być jej zaskarżenie do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Donald Tusk mimo tego, że swoją karierę polityczną zawdzięczał w jakimś sensie stoczniowcom Wybrzeża Gdańskiego, wtedy, kiedy pojawiły się kłopoty z przyjęciem przez KE programów restrukturyzacyjnych stoczni, w gronie swoich najbliższych współpracowników stwierdził „niech szlag trafi te stocznie”. Później, kiedy zaczął się już proces ich ostatecznej likwidacji w jednym z wywiadów radiowych pytany o sukcesy swojego rządu powiedział, że jednym z nich jest to, że nie dopłacamy już do stoczni.
3. Wtedy także rząd Tuska przyjął tzw. specustawę stoczniową na podstawie, której zwolniono w obydwu stoczniach ponad 8 tysięcy pracowników (wypłacając im odszkodowania), firmy związane z Platformą zarobiły spore pieniądze na ich przekwalifikowaniach (w dużej mierze nieskutecznych), a majątek został podzielony na niewielkie składniki i zbyty w trybie przetargowym. Do tej pory po terenach stoczniowych w Gdyni i w Szczecinie hula wiatr (dopiero rząd Prawa i Sprawiedliwości przyjął a Sejm uchwalił ustawę o odbudowie przemysłu stoczniowego). Teraz niejako „na deser” dowiedzieliśmy się, że komisarz, która podejmowała w tej sprawie decyzję, czyli Neelie Kroes w tym samym czasie łamała unijne prawo i kierowała spółką zarejestrowaną w raju podatkowym.
4. Te olbrzymie kwoty pomocy publicznej z lat 2010-2014 wpompowane w niemiecką i francuską gospodarkę okazały się być w całości zgodne z unijnym prawem i nie naruszały zasad konkurencji na unijnym rynku. W przypadku Polski wprawdzie w okresie, którego ten raport nie obejmuje, udzielona stoczniom pomoc publiczna opiewająca na znacznie mniejsze kwoty środków, była z prawem unijnym niezgodna i przy aprobacie ówczesnego rządu zakończyła się ich upadłością. Potwierdza to niestety stosowanie przez unijne instytucje niepisanej zasady, że w UE 28 krajów jest wprawdzie równych, ale kilka z nich jest jednak równiejszych. Kuźmiuk
Przyjaźń w obliczu prób niszczących Ajajajajajajaj! Sacrebleu! Salauds et salopes! Quel etat foutu! Ajajajajajajaj! - według relacji mes honorables correspondants takie właśnie okrzyki dobiegały przez zamknięte na głucho okna rządowych gmachów w Paryżu, a słychać je było aż na ulicy, mimo hałasów powodowanych ruchem i gwarem ulicznym, kiedy tylko dotarły tam skrzydlate wieści o wycofaniu się polskiego rządu z zakupu francuskich śmigłowców bojowych Caracal dla naszej niezwyciężonej armii. Nic dziwnego, że w następstwie takiego kroku tradycyjna amicycja francusko-polska została wystawiona na ciężką próbę, a prezydent Hollande ( podobno to właśnie on, chwytając się za głowę i gestykulując, wykrzykiwał „ajajajajajajaj!”, podczas gdy francuski personel pomocniczy przeklinał w swoim języku ojczystym) odwołał wizytę w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju. Jedynie pan minister Witold Waszczykowski niczym się nie przejmuje w przekonaniu, że ta sprawa na pewno nie wpłynie na współpracę z Francją. Ciekawe, czy swój niezachwiany optymizm pan minister Waszczykowski czerpie stąd, że od kilku dni jego zastępcą od „dyplomacji ekonomicznej” w Ministerstwie Spraw Zagranicznych został Amerykanin Robert Grey, czy z jakichś innych powodów – ale podobnie jak w wielu innych sprawach; na przykład zaproszeniu do Polski Komisji Weneckiej, czy zdezawuowaniu w Kijowie uchwały polskiego Sejmu, który nie miał wątpliwości co do przebiegu i sprawców „tragedii wołyńskiej” - pan minister Waszczykowski nie musi mieć racji. Tak czy owak, przyjaźń francusko-polska została wystawiona na ciężką próbę, a przecież to nie są jedyne, a nawet – najważniejsze skutki tego wydarzenia. Żeby to lepiej zrozumieć, warto przypomnieć, że Polska ogłosiła zamiar zakupu śmigłowców dla naszej niezwyciężonej armii w roku 2012. Wiadomo, że przy takich zakupach z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu pieniędzy można wykroić wiele fortun i założyć wiele starych rodzin. Nie to jest jednak w tej sprawie najważniejsze, ale to, że w roku 2012 Stany Zjednoczone nie uprawiały aktywnej polityki w naszym zakątku Europy, pozostawiając ją strategicznym partnerom, to znaczy – Niemcom i Rosji. Jak pamiętamy, w sierpniu 2012 roku Patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl wraz z JE abpem Józefem Michalikiem, ówczesnym Przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski, podpisał na Zamku Królewskim w Warszawie deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim – co wynikało z lizbońskiego porządku politycznego, ustanowionego 20 listopada 2010 roku na dwudniowym szczycie NATO w Lizbonie, gdzie proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Polska też musiała się w tym strategicznym partnerstwie odnaleźć, więc nie tylko naród polski wziął się i pojednał z narodem rosyjskim, ale ta sytuacja musiała być też uwzględniona przy zakupach śmigłowców i innych gadgetów dla naszej niezwyciężonej armii. Toteż wprawdzie z jednej strony coraz częściej pojawiały się głosy, że najlepsze są śmigłowce Caracal, ale „tymczasem na mieście inne były już treście”. Chodzi o to, że prezydent Obama, któremu bardzo zależało na zwycięstwie demokracji w Syrii, doznał właśnie tam okrutnego zawodu za sprawą zimnego ruskiego czekisty Putina, który podjudził nie tylko Naszą Złotą Panią i francuskiego prezydenta Hollande’a, ale nawet brytyjskiego premiera Camerona, by za nic w świecie nie wchodzili do koalicji pod dyrekcją USA, by obalać tyrana syryjskiego. Mówiąc nawiasem, część syryjskich „bezbronnych cywilów”, którzy po już zapowiedzianej przez prezydenta Obamę interwencji wiele sobie obiecywali, wskutek tego utraciła w niego wiarę, nawróciła się do Allaha i utworzyła Państwo Islamskie, z którym mamy teraz tyle zgryzoty. Tedy dotknięty do żywego na prestiżu prezydent Obama powziął do ruskiego czekisty śmiertelną urazę i z tej irytacji wysadził w powietrze lizboński porządek polityczny, zapalając zielone światło dla przewrotu na Ukrainie, którego nieukrywanym celem było wyłuskanie tego kraju z rosyjskiej strefy wpływów, by oddać go w arendę żydowskim oligarchom, którzy już tam wycisną z niego wszystko, co się tylko da, a potem się zobaczy. W ten sposób USA powróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, co oczywiście oznaczało, że i nasz nieszczęśliwy kraj znowu przechodzi pod kuratelę amerykańską, co wymaga ukształtowania tubylczej sceny politycznej pod kątem aktualnych amerykańskich potrzeb. Dlatego trzej kelnerzy natychmiast zawiązali straszliwy spisek przeciwko III RP, podsłuchując dygnitarzy Platformy Obywatelskiej. Nagrali podobnież aż 900 godzin po rozmaitych knajpach, a dodatkowo podobno aż 700 godzin w rezydencji premiera Tuska – no a z początkiem roku 2014 nagrania te zaczęły przeciekać do niezależnych mediów. Ciekawe, że kelnerzy nie podsłuchali ani jednego polityka PSL. Być może dlatego, że odróżnieniu od Platformy Obywatelskiej, którą podejrzewam, iż jest polityczną ekspozyturą Stronnictwa Pruskiego, podczas gdy PSL podejrzewam o bycie ekspozyturą Stronnictwa Ruskiego, to Platformę trzeba było usunąć z pozycji lidera, podczas gdy PSL zawsze może się przydać choćby ze względu na swoją stuprocentową a w porywach nawet większą zdolność koalicyjną. Jak tam było, tak tam było, dość, że popularność PO zaczęła spadać. Tymczasem dygnitarze PO najwyraźniej nie zauważyli, że amerykańska siekiera została już do pruskiego pniaka przyłożona i negocjowali z Francuzami, jak gdyby nigdy nic. Co więcej – biorąc pod uwagę ceny, jakie Polska miała zapłacić za francuskie śmigłowce, a zwłaszcza porównując je z cenami, jakie zapłaciły za nie inne kraje, niepodobna pozbyć się wrażenia, że musiały być wzięte gigantyczne łapówki. To by nawet dobrze tłumaczyło przyczynę opieszałości Francuzów w sprawie offestu. Najwyraźniej i nad Sekwanę musiała dotrzeć rosyjska zasada, by jednak brać „po czinu” to znaczy – według rangi i z umiarem, a nie z zachłannością wyposzczonych arywistów. Ponieważ jednak w roku 2015 już gołym okiem było widać, że dni dobrego fartu Stronnictwa Pruskiego są policzone, więc pan prezydent Komorowski rzutem na taśmę zatwierdził decyzję „grupy urzędników MON”, która „wybrała” śmigłowce Caracal. Tymczasem pozycję lidera tubylczej sceny politycznej zajęła inna ekipa „naszych sukinsynów”, która pod żadnym względem nie czuła się zobowiązana do respektowania tego wyboru, no i stało się, co się stało. Ponieważ pan prezes Kaczyński zapewnił, że nasza niezwyciężona armia znakomite śmigłowce otrzyma, to na pewno tak będzie, zwłaszcza gdy przy tym zakręci się nasz nowy specjalista od „dyplomacji ekonomicznej” przy MSZ w osobie pana Roberta Greya – ale w takim razie jest wysoce prawdopodobne, że Francuzi tych 13 miliardów nawet nie powąchają. Na razie siedzą cicho, a co najwyżej przeklinają w języku ajajajajaj i po francusku ale jak długo? Skoro tylko oni utracili takie alimenty, to ich cierpliwość też może się skończyć i powiedzą, kto ile wziął, a nawet – gdzie schował szmalec. Zatem – może się zakotłować – chyba, że nasza niezwyciężona armia, podobnie jak 13 grudnia 1981 roku, na sygnał z Komisji Europejskiej, stanie na nieubłaganym gruncie obrony demokracji i praworządności przed zagrożeniami ze strony faszystowskiego reżymu, kiedy tylko upłynie termin ultimatum wyznaczonego Polsce przez KE pod koniec lipca. Skoro nastręcza się taki znakomity pretekst, to nie ma na co czekać. Stanisław Michalkiewicz
Janusz Korwin-Mikke: Totolotek a -700 Janusz Korwin-Mikke dla "Super Expressu": "tak musi być, dopóki rząd nie ściągnie średnio 700 zł na każde dziecko, na które płaci 500 zł". Teraz właściwie co tydzień mogę pisać ten sam felieton: "Jak donosi PAP, rząd nałożył nowy podatek na wodę (paliwo, gaz, nieruchomości, płace, oszczędności, inne - niepotrzebne skreślić), Instytut ABC policzył, że ten podatek będzie kosztował każdą rodzinę średnio 50 (10, 20, 30, 70 - niepotrzebne skreślić) złotych miesięcznie". I potem tylko dodawać komentarz: "I tak musi być, dopóki rząd nie ściągnie średnio 700 zł na każde dziecko, na które płaci 500 zł". Tak po prostu być MUSI. Rząd nie ma innych pieniędzy niż te, które nam zrabuje albo ukradnie. No może jeszcze pożyczyć - czyli ukradnie naszym dzieciom, które będą musiały to spłacać. Cudów nie ma! To znaczy: są! Raz Dobry Bóg sypnął Żydom wędrującym przez Synaj mannę z nieba - ale na to mogą liczyć tylko Żydzi, a i to nie wszyscy. A poza tym w gospodarce obowiązuje zasada: by rząd dał nam 500 zł, musi nam zabrać 700 zł. Cała sztuka rządzenia w tym Najgłupszym Ustroju Świata, czyli (tfu!) demokracji, polega na tym, by możliwie głośno i z przytupem dać te 500 zł - a możliwie po cichu zabrać te 700 zł. To robi np. ruletka - albo totolotek: ludzie widzą ten milion - a nie widzą, że na to, by dać milion, totolotek zabiera równo 2 miliony. Tak ma w statucie. I proszę: ludzie są zadowoleni. I tak samo są zadowoleni z 500+. Z tą różnicą, że w totolotka można nie grać - a w 700 - 500+ grać trzeba. To znaczy niekoniecznie... Niektórzy po prostu wyjeżdżają. Jakieś dwieście lat temu któryś z amerykańskich klasyków powiedział: "Republika przetrwa tak długo, aż politycy odkryją, że można przekupić ludzi ich własnymi pieniędzmi". I kolejne rządy to właśnie robią. Wróćmy do ruletki lub totolotka. Nikt z grających nie ma najmniejszej wątpliwości, że ten milion bierze się z jego pieniędzy. A jeśli to on wygra ten milion - to wie, że to z pieniędzy innych frajerów. Różnica między totkiem a 500+ jest taka, że wiemy na pewno, kto wygra, a kto przegra. To znaczy nie wiemy... Jutro parlament może ogłosić, że płaci tylko na trzecie i dalsze dzieci - albo (przed wyborami...) powie, że (po wyborach...) da jeszcze i na pierwsze. Natomiast ci, co składają się na te -700, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, że płacą. Bo w totku muszę wypełnić kupon, zapłacić - i po losowaniu zostaje mi dowód, że wpłaciłem te 10 zł. I mogę sobie ocenić - czy było warto... A w grze -700 nie mam takiego kwitka w ręku! Totolotek jest gra uczciwą - a polityka nie. W totka grać nie muszę - podatki płacić muszę. W totku dostaje się pokwitowanie... I gdyby rząd dawał nam takie pokwitowanie: "pan Kowalski wpłacił na -700 350 zł" - to każdy by sobie policzył: ten, kto ma mniej niż dwójkę dzieci, stracił 350 - ten, kto ma więcej, wygrał 150 (650 - 1150 - 1650...) niepotrzebne skreślić. Jednak rząd stosuje starą zasadę socjalistyczna: "Brać - ale nie kwitować!". I zabawa trwa... JKM
12 października 2016 Wreszcie Polska będzie korzystała w większym zakresie z tzw. planu Junckera
1. Jak poinformowało ministerstwo rozwoju Europejski Bank Inwestycyjny (EBI), który zajmuje się finansowaniem tzw. planu Junckera, zaakceptował do końca września tego roku projekty inwestycyjne z Polski na sumę 2,1 mld euro.
W tej kwocie mieszczą się zarówno projekty z zakresu infrastruktury i innowacji jak i obszaru małych i średnich przedsiębiorstw, gdzie zawarto blisko 2700 umów na łączną kwotę blisko 450 mln zł.Jednocześnie ministerstwo poinformowało, że do EBI złożono również 11 projektów rządowych na łączną sumę 24,1 mld zł, przy czym wiodącym w tej grupie jest projekt PGE Energia budowy morskich farm wiatrowych na łączną kwotę około 13 mld zł (wszystkie one są w trakcie rozpatrywania).Z wartością nakładów w wysokości 2,1 mld euro Polska zajmuje 7 miejsce na 28 krajów członkowskich, przy czym wiodące w tym zakresie są kraje „starej” UE (Włochy 21 mld euro, Hiszpania 20,5 mld euro, W. Brytania ok.19 mld euro, Francja 13 mld euro, Niemcy 8 mld euro i Belgia 4 mld euro).Dane dotyczące Polski potwierdzają, że ministerstwo rozwoju pod kierownictwem wicepremiera Morawieckiego znacząco zwiększyło ilość i wartość projektów aplikujących o środki z tzw. planu Junckera w porównaniu z poprzednim rządem, który tak naprawdę zgłosił zaledwie jeden projekt dotyczący nowej linii produkcyjnej mleka w proszku dla spółdzielni mleczarskiej Mlekpol za kwotę 425 mln zł.
2. Przypomnimy tylko, że tzw. plan Junckera, jest realizowany już od ponad roku przez Europejski Fundusz Inwestycji Strategicznych (EFSI), funkcjonujący w ramach Europejskiego Banku Inwestycyjnego.Przypomnijmy także, że środki finansowe, które Komisja Europejska włożyła do tego programu wyniosły 21 mld euro (5 mld euro pochodzi z Europejskiego Banku Inwestycyjnego, zaś kwota 16 mld euro jest gwarantowana z budżetu UE, a tak naprawdę to tylko połowa tej kwoty czyli 8 mld euro pochodzące z programu Łącząc Europę jako zabezpieczenie przyszłych roszczeń z tytułu udzielonych gwarancji).Środki te zgromadzone w Europejskim Funduszu Inwestycji Strategicznych są swoistą dźwignią finansową tzw. lewarem z efektem mnożnikowym 1:15 (czyli każde euro włożone do niego ma wygenerować inwestycje o wartości 15 euro).To właśnie przyjęcie takiego mnożnika daje 315 mld euro wydatków inwestycyjnych w ciągu najbliższych 3 lat, przy czym 240 mld euro miałyby wynosić inwestycje sektora prywatnego o długim okresie zwrotu (głównie inwestycje infrastrukturalne), a 75 mld euro inwestycje małych i średnich przedsiębiorstw.
3. Zdaniem KE i EBI, inwestycje te mają dotyczyć najważniejszych obszarów dla wzrostu i konkurencyjności krajów UE takich jak energia, transport, szerokopasmowe sieci internetowe, edukacja, ochrona zdrowia, a także badania i rozwój.Projekty proponowane przez inwestorów są kwalifikowane do poręczeń z Funduszu przez niezależną komisję (składającą się z fachowców z Komisji i EBI), a głównym kryterium branym pod uwagę byłoby tworzenie „dużej wartości dodanej” dla gospodarek i społeczeństw poszczególnych krajów członkowskich.Fundusz ruszył z gwarancjami od lipca 2015 roku, a skutkiem realizacji wspomnianych inwestycji, ma być wzrost unijnego PKB o 330 – 410 mld euro do roku 2018 i utworzenie w tym okresie od 1 mln do 1,3 mln nowych miejsc pracy.Rząd premier Kopacz specjalnie nie spieszył się ze zgłaszaniem inwestycji z naszego kraju do finansowania w ramach EFSI, rząd premier Szydło jak wynika z powyższego wyraźnie ten proces przyśpieszył i w związku z tym Polska jest już liderem pośród krajów Europy Środkowo-Wschodniej w korzystaniu ze środków udostępnianych przez EBI. Kuźmiuk
13 października 2016 Rusza pilotaż programu Mieszkanie plus
1. Wczoraj w obecności premier Beaty Szydło, wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego i ministra infrastruktury i budownictwa Andrzeja Adamczyka jedna ze spółek Banku Gospodarstwa Krajowego, konkretnie BGK Nieruchomości S.A. podpisała listy intencyjne z 17 samorządami o budowie na gruntach gminnych mieszkań na wynajem w ramach rządowego programu „Mieszkanie plus”. Minister infrastruktury i budownictwa zakwalifikował to do tego programu pilotażowego 17 samorządów gminnych, które były gotowe przeznaczyć za symboliczną złotówkę działki pod wielorodzinne budownictwo mieszkaniowe, w sumie jest to aż 67 hektarów takich gruntów. Okazuje się, że samorządowcy niezależnie od opcji politycznej zgłaszali się masowo do uczestnictwa w tym programie, wybrano do pilotażu zarówno duże miasta jak i mniejsze miejscowości (Biała Podlaska, Chorzów, Dębica, Gliwice, Katowice, Kobyłka, Nowa Dęba, Pelplin, Poznań, Radom, Skawina, Stalowa Wola, Stargard Gdański, Trzebinia, Tychy, Września).
W ramach pilotażu w ciągu najbliższych 2 lat na tych gruntach ma zostać wybudowanych około 6 tysięcy mieszkań w dwóch opcjach albo na wynajem albo też wynajmowanych, ale z możliwością wykupienia po20- 30 latach użytkowania.
2. Przypomnijmy tylko, że zasadniczą częścią programu „Mieszkanie Plus”, będzie budowanie mieszkań na wynajem, ale także mieszkań z opcją wejścia wynajmującego w jego własność po około 20-30 latach użytkowania. Mieszkania w tym systemie budowane będą przez podmioty rynkowe (niewykluczone, że także przez specjalną celową spółkę Skarbu Państwa) w oparciu o specjalną linię kredytową w Banku Gospodarstwa Krajowego, ale na uzbrojonych gruntach nieodpłatnie (albo za symboliczną odpłatnością) udostępnionych przez państwo (chodzi między innymi o grunty będące w dyspozycji PKP i innych spółek państwowych, Agencji Mienia Wojskowego, czy Agencji Nieruchomości Rolnych), albo samorządy przekazywane do Narodowego Funduszu Mieszkaniowego. W związku z tym cena metra kwadratowego takiego mieszkania nie powinna być wyższa niż 3 tys. zł, a w konsekwencji wysokość czynszu dla wynajmującego byłaby około 40-50% niższa niż obecne czynsze rynkowe (nawet z opcją wejścia we własność po ok. 30 latach). Jak podał resort infrastruktury i budownictwa czynsz w mieszkaniach na wynajem będzie wynosił pomiędzy 10, a 20 zł za metr kwadratowy, natomiast z opcją wykupu na własność od 12 do 24 zł za metr kwadratowy. Program budowy mieszkań czynszowych skierowany będzie do rodzin o średnich dochodach, które nie mają szans na uzyskanie własnego mieszkania, przy czym będzie zawierał preferencje dla rodzin wychowujących dzieci o średnim poziomie dochodów.
3. Program „Mieszkanie Plus” będzie wreszcie kompleksowym rozwiązaniem zaadresowanym do rodzin o średnim i niskim poziomie dochodów, zorientowanym nie na wspieranie „własności mieszkaniowej”, ale na wynajem, co zapobiegnie wpadaniu w pułapki zadłużeniowe, tak charakterystyczne obecnie dla wielu młodych rodzin (szczególnie tzw. frankowiczów). Poprzedniej koalicji przez 8 lat udało się tylko zlikwidować dobry program mieszkaniowy „Rodzina na swoim”, po 6 latach od objęcia rządów wprowadziła wprawdzie swój program MdM, ale okazał się on wspierać głównie developerów, a nie młode rodziny (dopiero po miażdżącej kontroli NIK na jesieni 2015 roku rzutem na taśmę otwarto go także na rynek wtórny mieszkań). Wprawdzie w pełni program Mieszkanie plus będzie realizowany dopiero w latach 2018-2019 (wcześniej będą prowadzone prace przygotowawcze zarówno legislacyjne jak związane z pozyskiwaniem gruntów), ale zwarte wczoraj z 17 samorządami umowy w ramach tzw. pilotażu, pokazują, że można zacząć budowanie takich mieszkań jeszcze w tym roku. Kuźmiuk
Kto rządzi światem? Wśród listów, jakie otrzymuję od czytelników, słuchaczy i telewidzów są i takie, których autorzy dają wyraz swym pretensjom, że mało u mnie optymizmu. To prawda – ale z drugiej strony, czy sytuacja dostarcza podstaw do optymizmu? Oto już wkrótce upłynie termin ultimatum, jakie wystosowała wobec Polski Komisja Europejska – ta sama, która właśnie wyraziła „zaniepokojenie” sytuacją na Węgrzech. Czy są podstawy do optymizmu, kiedy wiceprzewodniczący tej Komisji Frans Timmermans, niedawno goszczący w Gdańsku na urodzinach Lecha Wałęsy oświadczył, że w sprawie praworządności w Polsce „nie odpuści”? Ciekawe, co to mogłoby znaczyć, to znaczy – co pan Timmermans Polsce w razie czego zrobi? Tego ma się rozumieć, nie wiem, bo on mi się nie zwierza, ale domyślam się, że zrobi to, co każe mu Nasza Złota Pani – no bo sam sobie rozkazów to on jeszcze nie wydaje – no i oczywiście – co umożliwia mu traktat lizboński. A daje mu on całkiem spore możliwości, których realizacja – o czym już chyba wspominałem – zależy od kolaboracji z Komisją Europejską naszej niezwyciężonej armii, która w tym scenariuszu może zapewnić osłonę siłową agenturze skupionej w Komitecie Obrony Demokracji. Ona bowiem będzie musiała w razie czego wykonać najbrudniejszą, być może nawet mokrą robotę, żeby w razie czego, w razie jakiejś Norymbergi, na Niemcy nie padło żadne podejrzenie. Ale taki już los konfidentów, więc nie ma ani kogo, ani czego żałować. Warto też zauważyć, że w Polsce mobilizowane są co i rusz kolejne środowiska, które wyłażą ze skóry, by Komisji Europejskiej dostarczyć amunicji, ułatwiając Naszej Złotej Pani ostateczne rozwiązanie die polnische Frage. Jeszcze nie ucichły echa demonstracji „wściekłych kobiet”, a już nadzwyczajny Kongres Kultury urządzili ludzie kulturalni, no a teraz – nauczyciele, którym nie podoba się likwidacja gimnazjów – a przecież nie jest to ostatnie słowo. Aż dziw, że na ulice nie wyszli jeszcze oszuści, złodzieje i szalbierze – bo przecież ich też oprymuje faszystowski reżym. Podstaw do optymizmu nie dają też dyskusje między naszymi Umiłowanymi Przywódcami – bo polegają one przeważnie na wytykaniu sobie nawzajem przez nich rozmaitych nieprawości, wskutek czego przybierają one postać sporów o różnicę łajdactwa. Słowem – znikąd nadziei. Ale uszy do góry, bo właśnie pojawiło się światełko w tunelu. Nie jest z nami aż tak źle – a znakomitą ilustracją, że gdzie indziej jest tak samo, a nawet jeszcze gorzej, jest ostatnia, druga już debata między kandydatami na prezydenta Stanów Zjednoczonych: Hilarią Clintonową i Donaldem Trumpem. Z jednej strony było to widowisko przygnębiające, bo kandydaci na prezydenta największego mocarstwa, które ma ambicje rządzenia całym światem, ograniczają się do wytykania sobie nawzajem rozmaitych niegodziwości – zupełnie tak samo, jak Umiłowani Przywódcy w naszym nieszczęśliwym kraju. W przypadku naszych Umiłowanych Przywódców jest to zrozumiałe; piastują oni tylko tak zwane zewnętrzne znamiona władzy, podczas gdy władzę prawdziwą sprawują rotacyjnie trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie, w zależności od tego, jak państwa poważne porozdzielają akurat strefy wpływów w naszym zakątku Europy. O niczym więc samodzielnie nie decydują, ale przed nami muszą udawać wielkich polityków, więc muszą się między sobą spierać. Ale ponieważ o niczym samodzielnie nie decydują, to spierają się już tylko o różnice łajdactwa. Ale Amerykanie, a zwłaszcza – kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych? Czyżby i oni też byli tylko figurantami, marionetkami pociąganymi zza kulis za sznurki przez starszych i mądrzejszych? Strach pomyśleć – ale przecież jakaś przyczyna musi być, więc i tę też musimy sobie rozebrać z uwagą. Autorzy książki „Lobby izraelskie w USA” wskazują na przykład na polityczną rolę lobby żydowskiego w polityce amerykańskiej. Być może przywódcy Stanów Zjednoczonych mogą od czasu do czasu zrobić coś na własną rękę, ale choćby czołobitne deklaracje, jakie wobec Izraela składali aktualni kandydaci, pokazują że zakres tej swobody wcale nie musi być taki duży. No a przecież jest jeszcze finansjera, w której, środowisko żydowskie, najdelikatniej mówiąc, ma całkiem spore wpływy. Skąd taka na przykład pani Hilaria Clintonowa może wiedzieć, co w listopadzie rozkażą jej zrobić kierownicy Rezerwy Federalnej? Tego wiedzieć nie może, więc nic dziwnego, ze przezornie spiera się z Donaldem Trumpem już tylko o różnicę łajdactwa. No dobrze, ale jeśli kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych też wiedzą, że tak naprawdę niewiele, albo nawet nic od nich nie zależy, to kto u diabła rządzi światem? Stanisław Michalkiewicz
14 października 2016 Podwyższenie kwoty wolnej razem z jednolitym podatkiem
1. Jak poinformował szef Komitetu Stałego Rady Ministrów Henryk Kowalczyk, rządowe prace nad stworzeniem tzw. jednolitego podatku, łączącego obciążenie PIT, składkę na ZUS i składkę na ubezpieczenia zdrowotne, wchodzą w decydującą fazę, a w połowie listopada zostanie zaprezentowana progresywna skala tego podatku składająca się z 4 bądź 5 stawek. Ponieważ przeprowadzenie tej ogromnej operacji wymaga połączenie baz danych podatników, prowadzonych przez urzędy skarbowe, ZUS i Narodowego Funduszu Zdrowia do Sejmu skierowany już został odpowiedni projekt ustawy pozwalający na łączenie baz danych. Nowe jednolite obciążenie podatkowe będzie obowiązywało od 1 stycznia 2018 roku, dużo czasu, bowiem wymaga nie tylko przygotowanie ustawy o jednolitym podatku, ale także odpowiednie przebudowanie wspomnianych systemów informatycznych.
2. Minister Henryk Kowalczyk podał także kilka informacji, jeżeli chodzi o konstrukcję nowego obciążenia między innymi, że jednolity podatek będzie realizował kolejne zobowiązanie wyborcze zarówno prezydenta Andrzeja Dudy jak Prawa i Sprawiedliwości, mianowicie powiększenie kwoty wolnej od podatku z obecnych 3 tysięcy do 8 tysięcy.
Realizacja tego zobowiązania była przez rząd odkładana właśnie do prac nad jednolitym podatkiem dochodowym, ponieważ tylko w ten sposób, można będzie znaleźć środki na jego sfinansowanie. Jak podkreślił minister Kowalczyk, rząd chce, aby wprowadzenie nowego podatku było neutralne dla budżetu, ale oznacza przesunięcie obciążeń finansowych pomiędzy różnymi grupami dochodowymi. Minister podkreślił, że w tzw. podatku jednolitym dla podatników o niskim poziomie dochodów, po odliczeniu nowej wynoszącej 8 tys. zł kwoty wolnej od podatku, stawka samego podatku będzie niższa niż 10% (obecnie efektywna stawka dla najmniej zarabiających wynosi około 15%). Oczywiście dla osób o bardzo wysokich dochodach w tzw. podatku liniowym wprawdzie procentowo sumaryczne obciążenia nie wzrosną, ale kwoty płaconego przez nich łącznego podatku, będą wyższe niż do tej pory. W ten sposób zlikwidowana zostanie dotychczasowa poważna ułomność polskiego systemu podatkowego, czyli degresywne opodatkowanie dochodów osobistych (a więc według malejącej stawki wraz z ich wzrostem).
3. Jak się wydaje bardzo interesująco zapowiadają się rozwiązania dotyczące obciążenia składką emerytalno-rentową działalności gospodarczej, ale także tzw. samozatrudnienia. Generalnie przyjęto tutaj zasadę, że jego dotychczasowa wysokość nie ulegnie zmianie (obecnie wynosi ona 19,52%) od dochodu, przy czym składka minimalna (przy niskim poziomie dochodów), będzie zaczynała się od 500 zł, a nie jak obecnie od 1200 zł. Wprowadzenie takiego rozwiązania powinno zachęcić osoby działające w szarej strefie do zalegalizowania swojej działalności i wejścia do ZUS-owskiego systemu emerytalno-rentowego, do czego obecnie skutecznie zniechęcała wysoka składka. W ten sposób przy pomocy jednolitego podatku zostaną zrealizowane aż trzy cele: podniesienie kwoty wolnej do 8 tysięcy złotych, likwidacja degresji w PIT, czyli malejących stawek wraz ze wzrostem dochodów, a także znaczące obniżenie składki emerytalno- rentowej dla prowadzących działalność gospodarczą i samozatrudnionych o niskim poziomie osiąganych dochodów. Kuźmiuk
Czy Kaczyński wie, co mówi? Na zadane w tytule pytanie nie umiem odpowiedzieć ze stuprocentową pewnością. Ale zwykłem zakładać, iż ludzie, także politycy, działają racjonalnie (co niekoniecznie znaczy, że mądrze). Sądzę więc, że wie. Myślę oczywiście o kwestii aborcji. PiS nie przeciwdziałał, kiedy propagandowa orkiestra obozu pomagdalenkowego przypisywała mu zamiar drastycznego zaostrzenia zakazu aborcji, nawet więcej, kilkoma ostrymi wypowiedziami swych prominentnych działaczy oskarżenia te spotęgował i podgrzał atmosferę. Większość komentatorów uznała to za kolejny przejaw typowej dla tej partii pijarowskiej nieporadności. Tę opinię wydawał się potwierdzać fakt, że zaraz po fali protestów PiS jakby się ich przestraszył, przegłosował w sejmowej komisji odrzucenie restrykcyjnego projektu ustawy, za którego skierowaniem tam sam wcześniej w większości głosował (zabawne zresztą, ale i zrozumiałe, że wywołało to nieskrywaną wściekłość PO i Nowoczesnej, które starały się kruczkami prawnymi przedłużyć procedowanie projektu do stycznia). Z głoszonym poglądem, że PiS wywołał wokółaborcyjne emocje celowo i celowo wkręcił w nie opozycję, pozostałem więc odosobniony i mało przekonujący. Aż tu nagle, pierdutt, Jarosław Kaczyński udziela wywiadu i umieszcza w nim słowa, które po prostu musiały feministki i cały antypis doprowadzić do szału i na nowo rozkręcić cały młyn nienawiści i histerii. Pomińmy szczegóły, sam mam powyżej uszu pisania o tym wszystkim, więc domyślam się, że i czytelnicy nie bardzo chcą czytać, jakie poryki wydały z siebie na kolejnym proteście feminazistki, i jakie obelgi jeszcze zdołały wymyślić. Pomińmy też, że - jak to już jest regułą w kolejnych orkiestrowanych przeciwko niemu hejtach - Kaczyński nie całkiem powiedział to, co jest mu przypisywane, i że antyrządowy agit-prop jak zwykle jego słowami manipuluje, pomijając fakt, że zaraz w następnym zdaniu Kaczyński zastrzegł, że do donoszenia ciąży nawet w wypadku poważnego zagrożenia uszkodzeniem płodu nikogo nie wolno zmuszać, a jedynie zachęcać perswazją i stwarzaniem odpowiednich warunków materialnych. Prezes PiS, który jest w polityce od lat 25 i przez cały ten czas robi dla mediów za czarnego luda, chyba ma przecież tyle rozumu (?), żeby po wszystkich tych doświadczeniach wiedzieć, że takie słowa, jakie wypowiedział, na pewno zostaną wyrwane z kontekstu i użyte do nakręcenia kolejnej medialnej histerii, tak jak to było z "ukrytą opcją niemiecką", "najgorszym sortem Polaków" i wieloma innymi pseudocytatami. Oczywiście, nie jest wykluczone, że Kaczyński ze swym żoliborskim, inteligenckim stylem publicznego dywagowania tam, gdzie trzeba podawać komunikaty absolutnie jednoznaczne, jest po prostu niereformowalny i odporny na najbardziej przykre doświadczenia. Jeśli tak, to w tym punkcie możemy nasze rozważania zakończyć. Jeśli jednak mam rację, zakładając, że po usunięciu formalnych podstaw do dyskusji o aborcji Kaczyński wywołuje fantomowe, powidokowe istnienie tych samych emocji świadomie, dla osiągnięcia jakichś celów politycznych - to warto się zastanowić, jakie to cele. Tu odpowiedź jest prosta. Aborcja od ćwierć wieku robi za dyżurny "temat zastępczy", wraca ilekroć któraś ze stron politycznego sporu chce coś ukryć. A PiS ma od czego odwracać uwagę. Problemy z personaliami w spółkach Skarbu Państwa, niezrozumiała dla jego wyborców postawa PiS wobec CETA i głosowanie za przyjęciem tej umowy ramię w ramię z PO, a przede wszystkim - ogólna zadyszka. Rok przecież mija od wyborów, dawno już upłynęło sto dni urzędowania premier Szydło, która zapowiadała w czasu tych stu dni prawdziwe cuda na kiju, i poza 500 plus w zasadzie nic z tego wszystkiego nie ma. Ustawa o obrocie ziemią okazała się bublem, który w najmniejszym stopniu nie przeszkadza w procederze, który miała ukrócić (wystarczy założyć spółkę akcyjną, wnieść do niej ziemię aportem i sprzedawać udziały, a nie ziemię jako taką - dla wielkiej formy to tyle co nic) za to utrudnia niemożebnie życie prostym obywatelom. Bublem, stale cofanym w procesie legislacyjnym, okazuje się też w kolejnych wcieleniach podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. To samo z podatkiem bankowym. A to były przecież projekty sztandarowe - co mówić o tych mniej intensywnie popychanych wolą prezesa i kolanami jego pretorian. Z drugiej strony, to, co się udało zrealizować, czyli rozdawnictwo socjalne, wobec niezrealizowania projektów mających zwiększyć dochody budżetu, zaczęło zagrażać zdestabilizowaniem całej finansowej konstrukcji państwa. PiS zaczyna więc szukać rady w zamienieniu słusznej skądinąd i oczekiwanej reformy ujednolicającej podatki w tychże podatków totalną podwyżkę. W informacyjnym chaosie pojawiają się pomysły wprowadzenia pięciu (!) stawek podatkowych i, generalnie, "sprawiedliwego" podniesienia obciążeń najbogatszym, przy czym granicą "najbogatszości" okazuje się sześć tysięcy peelenów miesięcznie. Czyż nie jest dla PiS korzystne, żeby zamiast na tym wszystkim uwaga społeczeństwa skupiła się na fanatyczkach z wieszakami, parasolkami i obsesją na punkcie swych genitaliów? Spór o aborcję jest z zasady nierozstrzygalny. Zwłaszcza gdy nie dotyczy jakiegoś konkretnego projektu, bo takowego już nie ma, ale toczy się w przestrzeni wirtualnej, a emocje odlatują coraz bardziej od realnego życia. Jeśli się nie mylę, to Jarosław Kaczyński prowokując swych wrogów do skupienia się właśnie na wątku ideologicznym ma w ręku silne atuty. Może z jednej strony bagatelizować histerię lewicy, a z drugiej - pozyskiwać normalne kobiety rozdawaniem kolejnych zasiłków dla rodzin i dla niepełnosprawnych. A w oczach swoich zwolenników robić za męczennika, któremu zupełnie bezpodstawnie przypisuje się Bóg wie co. Może też być spokojny, że antypis, byle dać mu jakikolwiek pretekst, będzie podkręcał emocje i bluzgi coraz bardziej, aż staną się one dla przeciętnego człowieka zupełnie groteskowe i odpychające, tak, że łatwo będzie zamknąć lewicowo-liberalną opozycję w jej żelaznym elektoracie, tym od szczania na smoleńskie znicze i nieustannego straszenia "państwem wyznaniowym". O ile sama strategia ma sens, to taki akurat sposób podgrzania sporu - te słowa o urodzeniu niezdolnego do życia dziecka tylko po to, by można je było ochrzcić - jest dla PiS bardzo niebezpieczny. Jarosław Kaczyński chyba zapomniał, dlaczego stracił władzę w 2007 roku. A raczej nie tyle zapomniał, co nigdy tego nie zrozumiał. Więc przypomnę (wyjaśnię). Stracił władzę, bo aresztowaniem chirurga-łapówkarza potwierdził zasadność propagandy, która początkowo mu nie szkodziła. PiS, przypomnę, głosił wtedy przede wszystkim hasło walki z korupcją. Antypis zaś starał się przekonać, że PiS jest groźny dla prostego obywatela, że chce podsłuchiwać każdego, że każdy może zostać aresztowany. Po ludziach to spływało bez śladu, bo walka z korupcją kojarzyła im się z łapaniem Kulczyków i Gudzowatych, a to im się podobało. Ale nagle akcją z doktorem G. PiS potwierdził, że nie tylko oligarchowie powinni się czuć zagrożeni, że chce ścigać też za rzeczy tak powszechne, jak lekarskie "kopertówki", i bezskuteczna dotąd propaganda zaczęła od tego momentu działać. Od roku - właściwie dużo dłużej, bo tak było już w ubiegłorocznych kampaniach wyborczych - antypis usiłuje Polaków straszyć, że PiS to religijni fanatycy, talibowie, którzy zrobią tu średniowiecze i państwo wyznaniowe. Cały ten jazgot na razie idzie w pustkę, bo Polacy jakoś nijak nie mogą ani w prezydencie Dudzie, ani w premier Szydło przypisywanego im fanatyzmu się dopatrzyć. Ale gdyby udało się znowu PiS te główną propagandową tezę wrogów uwiarygodnić - nastroje społeczne, dotąd odporne na wszelkie starania lewicowo-liberalnych jaczejek, mogłyby się przesilić. I to jest realne niebezpieczeństwo, z którego nie wiem, czy prezes Kaczyński zdaje sobie sprawę. Rafał Ziemkiewicz
Dodajmy dramatyzmu! Wprawdzie pojawiają się doniesienia wskazujące na odzyskiwanie poczucia rzeczywistości przez narody, ale na razie są samotne jaskółki, które niekoniecznie muszą zwiastować wiosnę. Na przykład w Niemczech właśnie taktownie powiesił się w celu Syryjczyk podejrzewany o terroryzm. Taktownie – bo w Niemczech – podobnie jak w naszym nieszczęśliwym kraju kara śmierci została zniesiona, a unijni jacyś idioci, pewnie w rodzaju przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, niemieckiego niedouka Martina Schulza, znieśli tę karę nawet na wypadek wojny! Nic dziwnego, że praworządni żołnierze holenderscy nie chcieli strzelać do nikogo w Srebrenicy w dawnej Jugosławii, wskutek czego doszło tam do straszliwej masakry bośniackich muzułmanów. Ale skoro kara śmierci jest zakazana nawet w czasie wojny, to znaczy, ze nikomu nie wolno wydać rozkazu pozbawienia kogokolwiek życia, a w tej sytuacji żołnierze mogliby co najwyżej wrogów chwytać. Ale jak tu ich chwytać, kiedy są uzbrojeni i nie respektują zakazu wykonywania kary śmierci? W tej sytuacji sprawy w swoje ręce muszą brać sami zainteresowani, więc nic dziwnego, że taktowny Syryjczyk się powiesił, podobnie jak wcześniej Ulrika Meihoff, albo Andreas Baader z Rote Armee Fraktion, który nawet się w więzieniu taktownie zastrzelił. Z drugiej jednak strony jak grzyby po deszczu mnożą się objawy zdziczenia, które nie omijają nawet najszacowniejszych, zdawałoby się, gremiów. Oto tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury uzyskał Bob Dylan, amerykański piosenkarz, który tak naprawdę nazywa się Robert Zimmerman. Jak tak dalej pójdzie, to tylko patrzeć, jak Nagrodę Nobla z literatury dostanie Doda Elektroda. Ale czegóż można było się spodziewać, skoro wcześniej literackie Noble podostawały takie osobistości jak Wisława Szymborska za rozmaite pimpoletki („Rózio pisze pimpoletki, w lila rzucik miewa sny, do tęczowej epruwetki czule zbiera własne łzy...”), Dario Fo, który właśnie też taktownie umarł, albo Elfreda Jellinek. W przypadku Elfredy Jellinek, której twórczość koncentruje się wokół rozmaitych otworów kobiecego ciała, podobnie zresztą, jak w przypadku Boba Dylana, pewną rolę mogły odegrać pierwszorzędne korzenie, bo skoro padł rozkaz, żeby nosić Żydów na rękach, to i komitet noblowski też się poczuwa, a poza tym w przypadku Dario Fo i pani Jellinek, nie mówiąc o pani Szymborskiej, mamy jeszcze jeden wspólny mianownik w postaci przynależności do partii komunistycznej. Widać, że żydokomuna ma okres dobrego fartu, no ale cóż zrobić, skoro Pan Bóg, który co i rusz zsyła na świat rozmaite dopusty, akurat zesłał nam taki? Nawiasem mówiąc, święta Faustyna Kowalska zapisywała w swoim „Dzienniczku”, co Pan Jezus jej opowiadał w czasie licznych objawień. Któregoś razu opowiadał jej, jak postępuje z zatwardziałymi grzesznikami: upominam ich – mówił - głosem sumienia, upominam ich głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które mogą człowieka skłonić do opamiętania, a jak nic nie pomaga, to spełniam wszystkie ich pragnienia. Wprawdzie aż nadto wyraźnie widać, że świat zmierza do nieuchronnego finału, którego banda idiotów, ma się rozumieć, nie przewidziała, bo jakże wymagać zdolności przewidywania od idiotów, ale z drugiej strony widać też, że Pan Jezus nadal się nami interesuje, więc całkiem źle też nie jest. Ciekawe, że z podobną przestrogą zwrócił się do ludzkości na ponad 350 lat przed narodzeniem Pana Jezusa grecki filozof Platon, pisząc: „Nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!” Ale nie tylko Nagroda Nobla zeszła na psy, bo jeśli nawet dostanie ją Doda Elektroda, to dziury w niebie przecież nie będzie. Na psy schodzi również demokracja, chociaż w jej przypadku trudno mówić, że ludzkość nie została przed nią ostrzeżona. Została i to nader wcześnie i przez nie byle kogo, bo przez samego Arystotelesa – ale kto dzisiaj przejmuje się Arystotelesem, skoro za filozofa biega pan Jan Hartman? Nic dziwnego, ze pan prof. Bogusław Wolniewicz nie bez melancholii zauważył, że dzisiaj filozofowie brak intelektualnych dokonań próbują zamaskować „organizacyjną krzątaniną”. Na przykladzie pana Jana Hartmana widać to jak na dloni; uwija się jak nie wokół Palikota, to wokół organu „Żywej Cerkwi”, czyli „Tygodnika Powszechnego”? Słowem „owsik mały pełen chęci, tu się wkręci, tam się wkręci, hej kolęda, kolęda!” Wracając tedy do demokracji, to i ona schodzi na psy, czego znakomitą ilustracją była niedawna debata między Hilarią Clintonową i Donaldem Trumpem. Kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych, mocarstwa mającego ambicję rządzenia całym światem, wytykali sobie nawzajem rozmaite świństwa, słowem – spierali się już tylko o różnicę łajdactwa. Nic zatem dziwnego, że coraz więcej ludzi odwraca się od demokracji ze wstrętem, ale z drugiej strony, ponieważ każda epoka ma swoje gusła, a nasza, za sprawą żydokomuny, która musi w tym mieć oczywiście jakiś podejrzany interes, akurat wywindowała demokrację do rangi świętości, przed którą ma zginać się każde kolano, to póki co, jesteśmy na nią skazani. W tej sytuacji trzeba by demokrację jakoś uatrakcyjnić, a któż lepiej się w tym orientuje, jeśli nie filmowcy, którzy produkują na nasz użytek rzeczywistość podstawioną? Szkoda, że Andrzej Wajda właśnie umarł, bo pewnie nakręciłby stosowny obraz, ale w tej sytuacji musimy odwołać się do innego reżysera, mianowicie Stevena Spielberga. W odróżnieniu od Józefa Mackiewicza, który twierdził, że „jedynie prawda jest ciekawa” , Steven Spielberg, jak to często w przypadku Żydów, uważa, że prawda jest nudna, a zainteresowanie może wywołać dopiero „dodanie dramatyzmu”, czyli odpowiednie podkoloryzowanie prawdy. Oczywiście takiej podkoloryzowanej prawdzie łatwo wytknąć fałsz, ale właśnie dlatego wymyślono penalizację rozmaitych „kłamstw”: oświęcimskiego, sodomickiego, wałęsowskiego, a przecież nie jest to ostatnie słowo – więc tylko patrzeć, jak będziemy musieli definitywnie pożegnać się z wolnością słowa, a o tym, co komu wolno będzie powiedzieć, będą decydowały specjalnie utworzone urzędy, wydające certyfikaty. Ponieważ już teraz odbywa się intensywne duraczenie przy wykorzystaniu piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, to ludzkość już niedługo będzie żyła w rzeczywistości podstawionej, nie zdając sobie nawet sprawy, że poza nią jest jeszcze jakaś inna. W takiej sytuacji demokratyczne widowiska staną się wręcz nieodzowne. Jak jednak nadać im większą atrakcyjność, skoro już teraz przybierają postać sporów o różnicę łajdactwa? Nie ma rady – trzeba dodać im dramatyzmu, ale nie w postaci koloryzowania, tylko dramatyzmu prawdziwego. Dotychczas było tak, że kandydaci, dajmy na to, na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, przekonywali publiczność, że przeciwnik jest, jeśli nawet nie plugawcem i durniem, to człowiekiem niebezpiecznym dla państwa. Kto wie, czy nie była to prawda i to w odniesieniu do obydwu rywali, ale nie o to chodzi, tylko o to, że po głosowaniu ten mądry, szlachetny, patriota i tak dalej – śpieszył z gratulacjami dla łajdaka, durnia, szubrawca – jakby wszelkie wcześniejsze ostrzeżenia opinii publicznej przed grożącymi z jego strony niebezpieczeństwami dla państwa, z dnia na dzień utraciły ważność. Trudno w tej sytuacji oprzeć się wrażeniu, że żaden z polityków nie traktuje poważnie tego, co wygaduje, że nie ponoszą oni najmniejszej odpowiedzialności za słowo. W tej sytuacji dodanie dramatyzmu powinno polegać na tym, że przegrany kandydat, na – dajmy na to – stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, czy nawet naszego nieszczęśliwego kraju, zostawałby zgilotynowany, kiedy tylko Sąd Najwyższy orzekłby ważność wyborów. Skoro nawet w tak zwanych „reality show” w telewizji wprowadza się coraz więcej realizmu, to dlaczego tylko sfera życia politycznego miałaby podążać w drugą stronę? Wskazówki dostarczają właśnie widowiska telewizyjne, które przyciągają milionowa widownię nawet w sytuacji, gdy uczestnicy tylko symulują, dajmy na to, spółkowanie. Zatem, gdyby kampania wyborcza kończyła się gilotynowaniem przegranych, zainteresowanie obywateli procedurami demokratycznymi mogłoby wzrosnąć skokowo. Problemem mogłoby być pozyskanie kandydatów na wysokie funkcje publiczne – ale tutaj pewnej wskazówki dostarcza anegdota, jak to politruk egzaminował radzieckiego żołnierza z patriotyzmu: Kurit’ budiesz? - Nie budu. - A wodku pit’ budiesz? - Nie budu. - A j...t’ budiesz? - Toże nie budu. A żizń za rodinu atdasz? - Atdam. Na ch.... mnie takaja żizń?” W takiej sytuacji obywatele mieliby pewność, że kandydat naprawdę gotów jest poświęcić życie dla ojczyzny – więc czegóż chcieć więcej? Gdyby jednak – jak w Sodomie i Gomorze – żaden taki się nie zgłosił, to nic straconego. Wtedy z braku zainteresowania nastąpiłby naturalny koniec demokracji i wróciłaby monarchia.
Stanisław Michalkiewicz
15 października 2016 Polska wykorzystała wszystkie unijne środki za lata 2007-2013
1. W ostatnich dniach Komisja Europejska opublikowała raport o polityce spójności w latach 2007-2013 z którego wynika, że Polska wykorzystała do końca roku 2015 wszystkie środki z tego funduszu (zgodnie zasadą n+2 te z roku 2013 trzeba było wykorzystać do końca 2015 roku. Z raportu wynika, że Polska otrzymała z UE w ramach polityki spójności kwotę 57,2 mld euro, czyli 95% przeznaczonych dla naszego kraju środków, a to oznacza, że wykorzystaliśmy wszystkie pieniądze, ponieważ KE zostawia 5% środków, jako rozerwę, którą przekazuje krajowi członkowskiemu w momencie sprawdzenia i zaakceptowania wszystkich rachunków, a to jeszcze ciągle trwa. Aż 45% tych środków przeznaczono na inwestycje w obszarze transportu (drogowego i kolejowego), ponad 25% środków poszło na wsparcie przedsiębiorstw i innowacji w gospodarce, a ponad 12% na inwestycje w infrastrukturę związaną z ochroną środowiska.
2. Ale wykorzystanie wszystkich środków z funduszu spójności stało pod poważnym znakiem zapytania w momencie powstania rządu premier Beaty Szydło, ponieważ doszło do poważnych zaniedbań poprzedniej ekipy rządowej. Jak mówił w grudniu poprzedniego roku na konferencji prasowej sekretarz stanu w ministerstwie rozwoju Jerzy Kwieciński, dzięki wdrożonemu programowi naprawczemu dla funduszy UE na lata 2007-2013 udało się wykorzystać dodatkowe 13,3 mld zł z poprzedniej perspektywy finansowej. Minister Kwieciński stwierdził wtedy, że dzięki wykorzystaniu mechanizmu elastyczności, (czyli przesuwaniu projektów między poszczególnymi priorytetami programów), nadkontraktacji w ramach poszczególnych priorytetów (zgromadzeniu większej ilości projektów niż środków przewidzianych na ich realizację), a także wykorzystaniu rachunków powierniczych i zwiększeniu środków na niektóre instrumenty finansowe, udało się wydatkować zagrożone kwoty. Między innymi dodatkowo wykorzystano blisko 5 mld zł w ramach programu Infrastruktura i Środowisko, 2,2 mld zł w ramach programu Innowacyjna Gospodarka, skorzystały także regionalne programy operacyjne na przykład woj. kujawsko-pomorskiego na kwotę ponad 0,3 mld zł.
3. W listopadzie poprzedniego roku, kiedy powstawał rząd premier Beaty Szydło sytuacja z wydatkowaniem środków z perspektywy finansowej na lata 2007-2013, była bardzo trudna, zagrożone było wydatkowanie blisko 30 mld zł.
Najtrudniejsza sytuacja miała miejsce w wydatkach związanych z modernizacją kolei i to nie była niespodzianka, ponieważ od początku realizacji tej unijnej perspektywy finansowej z realizacją tych inwestycji były olbrzymie problemy.
Rząd ówczesnego premiera Donalda Tuska zdecydował nawet, że minister infrastruktury wystąpi do Komisji Europejskiej o przeniesienie części z około 20 mld zł przeznaczonych na modernizację linii kolejowych na realizację inwestycji drogowych, ale mimo kilku prób, decyzja KE za każdym razem była negatywna (negocjowali to przeniesienie ówczesna wicepremier Elżbieta Bieńkowska i minister infrastruktury Sławomir Nowak). Mimo rezygnacji z wielu inwestycji modernizacyjnych i przeznaczeniu unijnych środków na zakupy taboru kolejowego (w tym między innymi składów Pendolino), które wydawały się prostsze, jeżeli chodzi o wydatkowanie środków, okazało się, że istniało zagrożenie nie rozliczenia około 5 mld zł do końca realizacji perspektywy finansowej.
4. Korzystając jednak z możliwości przesuwania projektów, nadkontraktacji w niektórych priorytetach, czy też instrumentów finansowych udało się uratować 13,3 mld zł środków przyznanych naszemu krajowi, a niewykorzystanych przez poprzedni rząd. Gdyby nie program naprawczy przygotowany przez ministerstwo rozwoju, nie tylko przepadłaby tak znaczna część środków unijnych, ale wydatki na zapłacenie rachunków za zrealizowane z opóźnieniem projekty, trzeba by było dodatkowo pokryć z budżetu państwa. Kuźmiuk
Dźgnąć reżym w chore z nienawiści oczy Ach, co to był za protest! Cała Polska stanęła, niczym penis na weselu, bo od zajęć domowych oraz rutynowych stosunków płciowych z przygodnymi partnerami powstrzymały się nie tylko telewizyjne gwiazdy, nie tylko celebrytki, co to co noc kogoś kochają, nie tylko pracownice spółki „Agora”, które podobno będą musiały jednak odpracować zwolnienie w dzień 1 listopada, kiedy to reakcyjny kler proklamował dzień Wszystkich Świętych, jakby mu było mało dodatkowego święta w dzień Sześciu Króli – co nieubłaganym palcem wytknął niedawno sam pan Ryszard Petru – nie tylko damski personel Żywej Cerkwi, czyli środowiska farbowanych lisów z „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”, które już nawet nie ukrywa, któremu panu się wysługuje – ale również personel agencji towarzyskich, a nawet tirówki, które na ten dzień otrzymały dyspensę od swoich alfonsów. Takie przecieki docierają w każdym razie z Sekcji Alfonsów przy Klubie Parlamentarnym Platformy Obywatelskiej, która w ten sposób, po niedawnym kongresie, próbuje ofensywnie penetrować coraz to nowe środowiska społeczne, zwłaszcza „elementy socjalnie bliskie”, czyli właśnie alfonsów, prostytutki i złodziei, spośród których, jak wiadomo, zarówno bezpieka, jak i policja rekrutują swoich konfidentów. Trzon środowiska stanowią oczywiście ubeckie dynastie z protoplastami, co to jeszcze samego znali Stalina, aż po późnych wnuków, co to już noszą garnitury i mówią językami, niczym pan wojewodzic Paweł Olszewski, którego proroczą intuicją przewidział poeta jeszcze przed wojną, pisząc w natchnieniu: „I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę...” - dzięki czemu Wojskowe Służby Informacyjne, wykonujące na rzecz niemieckiej BND i Mosadu zadanie destabilizacji naszego nieszczęśliwego kraju, mogą w każdej chwili nie tylko zmobilizować agenturę, jak nie pod pretekstem obrony demokracji, to pod pretekstem ochrony „wagin” oraz „macic” przed penetracją ze strony nieubłaganego palca reżymu. Oczywiście Wojskowych Służb Informacyjnych oficjalnie „nie ma”, ale co to znaczy: „nie ma”, kiedy agentura przecież pozostała i nie tylko zajmuje miejsca w kluczowych punktach życia publicznego, w których została pieczołowicie uplasowana w czasach dobrego fartu, ale również korzysta z nieograniczonych możliwości maczania pyska w melasie, kosztem Rzeczypospolitej? Toteż nic dziwnego, że podczas ostatniego swego kongresu Platforma Obywatelska dała wyraz dwojgu swoim największym zgryzotom: Instytutowi Pamięci Narodowej i Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu. Instytut – wiadomo; znajdujące się tam dokumenty wywracają jedna po drugiej pieczołowicie spreparowane „legendy”, wskutek czego zarówno Kukuniek, czyli były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, jak i „legendarna” pani Henryka Krzywonos, nie posiadają się z irytacji. Nawiasem mówiąc Kukuniek obchodził niedawno swoje 73 urodziny. Za komuny przy takich okazjach zaraz wygrywał w totolotka, ale teraz jest kapitalizm i na powszedni jurgielt trzeba zapracować nie tylko donosami, ale solidniej, toteż bez zaskoczenia można było podziwiać wśród zgromadzonych na urodzinach konfidentów również pana Fransa Timmermansa z Komisji Europejskiej. Już tam pan Timmermans, z ramienia Naszej Złotej Pani koordynujący ostateczne rozwiązanie die polnische Frage, odpowiednio Kukuńka podkręcił: jak ma nawijać, co i kiedy robić, żeby – jak nadejdzie czas rozstrzygnięć – scenariusz rozbiorowy został zrealizowany bez komplikacji. Co tam Kukuniek będzie z tego miał – tego oczywiście nie wiemy, ale nie jest wykluczone, że jemu też obiecali pochówek na Wawelu, w dodatku przy akompaniamencie zespołu „Behemot”, kierowanego przez pana Adama Darskiego „Nergala”, uważanego powszechnie za delegata Belzebuba na województwo pomorskie. Wracając zaś do kongresu PO, no to wiadomo, że CBA stanowi otwartą, niezagojoną ranę. Korupcji oczywiście Biuro nie wypleni; co to, to nie – ale potrafi zatruć przyjemność z każdego łyka szampana i każdej łyżeczki kawioru – no a cóż komu po szampanie i kawiorze, jeśli nie ma przyjemności? Zatem, żeby władza, zwłaszcza z nadania Naszej Złotej Pani, odzyskała cały niegdysiejszy powab, to IPN i CBA muszą zostać zlikwidowane. Podobnie uważał Katon Starszy, który każde swoje przemówienie w Senacie kończył słowami: „ceterum censeo Carthaginem delendam esse” – co się wykłada, że poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć. Ale mniejsza już o ten cały kongres; niech się tam Platforma Obywatelska kongresuje ile wlezie, bo przecież ważniejszy jest „czarny protest”. Otóż według informacji uzyskanych od moich honorables correspondants, którzy, przebrawszy się w czarne pulowery i bereciki a la Juliette Greco, to i owo podczas protestu podsłuchali, z inspiracji Judenratu „Gazety Wyborczej”, a może nawet samego Sanhedrynu, uczestniczki protestu podjęły zobowiązanie, że jak tylko skończy się zarządzona przez pana prof. Jana Hartmana alkowiana kwarantanna, zaraz postarają się zajść w niepożądaną ciążę, najlepiej oczywiście przy pomocy zapłodnienia w szklance, za którym z zagadkowych powodów strasznie stęsknił się zwłaszcza pan Jarosław Kalinowski z Polskiego Stronnictwa Ludowego – a jak już zajdą w ciążę, to zaraz ostentacyjnie zażądają, by je wyskrobano – oczywiście na koszt Rzeczypospolitej – żeby również w ten sposób dźgnąć znienawidzony faszystowski reżym w chore z nienawiści oczy. Ale nie tylko o sprowokowanie znienawidzonego reżymu tu chodzi, bo reżym – swoją drogą, a długofalowa strategia Sanhedrynu, by dokonać depopulacji mniej wartościowego narodu tubylczego i w ten sposób zrobić miejsce dla Judeopolonii, na wypadek, gdyby na Bliskim Wschodzie coś poszło nie tak – swoją drogą. Są to oczywiście tylko pogłoski, ale jeśli się okaże, że wyskrobywane jest tylko potomstwo głupich gojów, podczas gdy embriony wyznania mojżeszowego są oszczędzane, to będzie to nieomylny znak, że coś jest na rzeczy.
Stanisław Michalkiewicz
16 października 2016 Już 11,3 mld zł wypłacono z programu Rodzina 500 plus
1. Jak poinformowała w ostatnich dniach minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska do końca września wypłacono już 11,3 mld zł z programu Rodzina 500 plus (na cały rok przewidziana jest na realizację tego programu kwota 16 mld zł). Dodała, że z programu obecnie korzysta już 3,8 mln dzieci i stwierdziła, że program Rodzina 500plus poprawia sytuacje materialną rodzin wychowujących dzieci, ponieważ zmniejsza się wyraźnie ilość takich rodzin obejmowanych pomocą społeczną. Programem jest objętych średnio 52,2 % dzieci do 18 roku życia, przy czym w gminach wiejskich jest to aż 61% dzieci, w gminach miejsko-wiejskich 56% dzieci i w gminach miejskich 44% dzieci, co tylko potwierdza, że do tej pory najwięcej wielodzietnych niezamożnych rodzin funkcjonowało w środowisku wiejskim.
2. Przekazanie polskim rodzinom do końca września kwoty ponad 11,3 mld zł miało oczywisty wpływ na zwiększenie wydatków konsumpcyjnych, co było już widoczne we wpływie na wzrost PKB w II kwartale tego roku, a kolejne kwartały tego roku, będą pod tym względem zapewne jeszcze lepsze. Przypomnijmy, że wzrost ten realnie w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego wyniósł 3,1%, a głównym motorem tego wzrostu było wyraźne zwiększenie wydatków konsumpcyjnych Polaków. Takim namacalnym efektem programu w środowiskach wiejskich jest likwidacja sprzedaży w sklepach na tzw. zeszyt (bardzo powszechna w ostatnich latach), a rodziny wielodzietne nie tylko uzyskały stabilne finansowanie, ale odzyskały swoją godność.
3. Po raz pierwszy od wielu lat rodziny wielodzietne w miastach i na wsi, stać na zakup nowej odzieży i obuwia dla dzieci, wyposażenia w przybory szkolne, a także na wspólny wyjazd, na chociaż krótkie wakacje poza miejsce swojego stałego zamieszkania. W tym roku także zniknęły z oferty banków i instytucji pożyczkowych reklamy kredytów i pożyczek na wyprawkę szkolną dla dzieci, co oznacza, że także w ocenie tych instytucji program Rodzina 500 plus w znaczący sposób poprawił sytuację materialną szczególnie rodzin wielodzietnych. Ba okazuje się, że w ostatnich miesiącach zniknęło z polskiego rynku aż 21 firm pożyczkowych jak twierdzą eksperci z jednej strony na skutek zaostrzenia przepisów antylichwiarskich z drugiej na skutek „wysychania” strumienia klientów. Maleje także liczba osób, które wcześniej wpadły w swoistą pętlę zadłużenia i zostały wpisane na „czarne listy dłużników”, w ostatnich miesiącach różne rejestry dłużników wyraźnie się odchudziły.
4. Ale jak się okazuje program Rodzina 500 plus miał również pozytywny wpływ na sytuację płacową tych najmniej zarabiających, głównie kobiet i widać to coraz wyraźniej po upływie 3 kwartałów tego roku Wiele firm zdecydowało na wyraźne podwyżki płac, chcąc zatrzymać pracowników grożących odejściem z pracy, najbardziej chyba spektakularne są trwające ciągle akcje podwyżkowe we wszystkich funkcjonujących w Polsce sieciach supermarketów, które w tym zakresie wręcz ze sobą rywalizują. Wcześniej przeciwnicy programu snuli rozważania, że doprowadzi on do zmniejszenia aktywności zawodowej kobiet wychowujących dzieci, okazuje się, że nie tylko do tego nie doszło, a wręcz przeciwnie, sprawna realizacja Rodziny 500 plus wymusza znaczące podwyżki płac dla najmniej zarabiających.
Kuźmiuk
Chwila wytchnienia Już się wydawało, że lawina społecznych protestów przeciwko rządowi będzie toczyła się coraz szybciej, zagarniając po drodze kolejne środowiska – a tymczasem wszystko ucichło z dnia na dzień i tylko „kobiety” z których nie do końca wyparowała wścieklizna, z rozpędu krytykują prezesa Kaczyńskiego, chociaż PiS w sprawie odrzucenia społecznego projektu ustawy aborcyjnej głosował prawie w całości tak samo, jak Platforma Obywatelska. Nie wiadomo zatem, czy posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska, którą można już z daleka rozpoznać po zębach („babciu, dlaczego masz takie wielkie zęby?” - dopytywał się Czerwony Kapturek) urządza konferencje prasowe, bo jeszcze nie przeszła jej wścieklizna, czy też w Wojskowych Służbach Informacyjnych pojawiły się jakieś zawirowania – ale od kilku dni nie mieliśmy w naszym nieszczęśliwym kraju żadnego protestu społecznego. Wszystko wskazuje na to, że ten zagadkowy zanik społecznych protestów przeciwko „faszyzmowi” i za „praworządnością” musiał zostać nagle zarządzony i to przez ten sam ośrodek, który wcześniej, wykonując zadania zlecone przez Naszą Złotą Panią, tak energicznie je ekscytował. Warto tedy zwrócić uwagę, że nastąpiło to zaraz po ogłoszeniu przez rząd, a konkretnie – przez znienawidzonego ministra Macierewicza, że Polska odstąpiła od kontraktu z francuskim „Airbusem” na sprzedaż naszemu nieszczęśliwemu krajowi, to znaczy – naszej niezwyciężonej armii śmigłowców „Caracal”. Żeby lepiej zrozumieć związek przyczynowy między tymi dwoma wydarzeniami, musimy cofnąć się w czasie do roku 2012, kiedy to zapadła decyzja o dokonaniu takiego zakupu dla naszej niezwyciężonej. W roku 2012 trwały jeszcze skutki „resetu” dokonanego 17 września 2009 roku przez prezydenta Obamę w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Stany Zjednoczone wycofały się z aktywnej polityki w Europie Wschodniej, w związku z tym nasz nieszczęśliwy kraj znalazł się pod kuratelą strategicznych partnerów, to znaczy – Niemiec i Rosji. Nic zatem dziwnego, że w tej sytuacji śmigłowce można było kupić tylko we Francji, którą prezydent Hollande stopniowo przekształca w rodzaj owczarka niemieckiego. Toteż pierwszorzędni fachowcy z ówczesnego MON rozpoczęli żmudne negocjacje, w następstwie których okazało się, że Polska ma za śmigłowce „Caracal” zapłacić słodkiej Francji aż 13 mld złotych – bo cena jednego aparatu sprzedanego Polsce dlaczegoś była aż dwukrotnie wyższa, niż cena tych śmigłowców sprzedawanych wcześniej innym krajom. Gdyby nawet była taka sama, to i tak z samego kurzu, jaki podnosi się pzy przeliczaniu takich pieniędzy, można wykroić mnóstwo fortun wystarczających na założenie starych rodzin – a tu jeszcze taka różnica w cenie! Sprawia ona, że pojawiły się podejrzenia, iż transakcji towarzyszyły przepływy wielkich pieniędzy pod stołem. Nie pociągnęłoby to za sobą żadnych następstw, gdyby nie to, że prezydent Obama w roku 2013 zresetował swój poprzedni reset, USA powróciły do aktywnej polityki w Europie Wschodniej, w związku z czym Polska ponownie dostała się pod kuratelę amerykańska – tym razem chyba na dobre. Tymczasem negocjacje musiały już wejść w taką fazę, że pieniądze spod stołu mogły zostać już nawet wydane. W tej sytuacji pan prezydent Komorowski, najwyraźniej przechodząc do porządku nad tym, że amerykańska siekiera została już do pruskiego pniaka przyłożona, a Stronnictwo Pruskie i jego partyjna ekspozytura zostanie zepchnięta z pozycji lidera tubylczej sceny politycznej na rzecz ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, rzutem na taśmę, w kwietniu 2015 roku zatwierdził franuski śmigłowiec do prób. Ale już wkrótce przestał być prezydentem, a jesienią powstał rząd PiS, który właśnie od kontraktu odstąpił, motywując to niedostateczną troską strony francuskiej o tak zwany „offset”. Jak tam było, tak tam było – ale, jeśli pieniądze zostały wzięte, a zwłaszcza - wydane, stworzyło to szalenie kłopotliwą sytuację. Tedy jak ręką odjął zakończyły się wszelkie społeczne protesty, bo jużci – nie czas żałować róż, nawet, a może zwłaszcza w postaci nadętego pana prezesa Andrzeja Rzeplińskiego z tym całym jego Trybunałem, gdy płoną lasy, to znaczy – gdy trzeba będzie – co nie daj Boże – oddawać pieniądze. Grozę sytuacji powiększył jeszcze „list otwarty”, jaki prezes „Airbusa” wystosował do pani premier Beaty Szydło. Było to z pewnością pierwsze poważne ostrzeżenie, po którym można się było spodziewać ujawnienia, kto ile wziął, a nawet – gdzie schował szmalec. Tedy soldateska, która w takich razach zawsze wysuwa do przodu mięso armatnie, wystawiła w charakterze harcowników cywilów w osobach byłych ministrów obrony Tomasza Siemoniaka i Bogdana Klicha oraz byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, którzy nie szczędzili rządowi, a zwłaszcza – znienawidzonemu ministrowi Macierewiczowi słów krytyki – że to niby sferę obronności ogarnia „szaleństwo”. Z jednej strony Bogdan Klich, z zawodu psychiatra, może takie rzeczy diagnozować, ale w drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że jeśli to nawet szaleństwo, to jednak takie, w którym jest metoda. Chodzi o to, że ogłoszenie przez ministra Macierewicza decyzji o odstąpieniu rządu od kontraktu na zakup śmigłowców „Caracal” zbiegło się z ogłoszeniem nominacji na stanowisko wiceministra spraw zagranicznych w Warszawie Amerykanina, pana Roberta Greya, który w MSZ zajmuje się „dyplomacją ekonomiczną”, cokolwiek by to miało znaczyć. Pierwsze efekty tej „dyplomacji ekonomicznej” właśnie objawiły się w postaci odstąpienia od kontraktu z Francuzami i zapowiedzi zakupu – na razie tylko dwóch – śmigłowców dla naszej niezwyciężonej armii w Mielcu, gdzie funkcjonuje amerykańska firma Sikorsky Aircraft. Gdyby zatem Francuzi puścili farbę, kto ile wziął i gdzie schował, to mogłoby się niebezpiecznie zakotłować, bo wprawdzie Nasz Najważniejszy Sojusznik wciągnął starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”, ale nie będzie tolerował biznesowych skoków na boki. W tej sytuacji trzeba było natychmiast nałożyć surdynę na wszelkie społeczne protesty i tylko posągowa pani Kidawa-Błońska nie skapowała, co się dzieje i nadal wysadza te tory i wysadza. Tymczasem najgorsze w postaci puszczenia przez Francuzów farby zostało chyba zażegnane, bo MON zapowiedziało rozpisanie nowego przetargu na śmigłowce, więc jeśli Francuzi zechcą wziąć w nim udział, to muszą zacisnąć zęby i milczeć roztropnie, zatem RAZWIEDUPR może odetchnąć. Czy da też odetchnąć rządowi, czy też zadziwi wszystkich swoja niewdzięcznością, niczym kiedyś Austria – zobaczymy już wkrótce.Tymczasem wojna – wojną, bo pięknie różnić się trzeba, ale gdy chodzi o sprawy naprawdę ważne, to odżywa porozumienie ponad podziałami. Tak było przy odrzucaniu społecznego projektu ustawy w sprawie zakazu aborcji, i tak się stało przy głosowaniu nad zezwoleniem na ratyfikację umowy CETA o „wolnym handlu” Unii Europejskiej z Kanadą. Warto zwrócić uwagę, że umowy ta liczy ponad 1000 stron, więc jasne jest, że jej przedmiotem nie jest żaden „wolny handel”, tylko coś całkiem innego. Gdyby między UE i Kanadą rzeczywiście była zawarta umowa o wolnym handlu, to powinna składać się z dwóch krótkich zdań i aneksu. Zdanie pierwsze powinno brzmieć, że w stosunkach między UE i Kanadą wprowadza się wolny handel, a zdanie drugie – że uchyla się wszelkie regulacje sprzeczne z zasadami wolnego handlu. W aneksie zaś powinien znaleźć się rejestr regulacji uchylonych w tym trybie. Aneks musiałby ważyć co najmniej z 50 kilogramów – ale to wszystko. Zasady wolnego handlu są bowiem następujące: sprzedający może sprzedać co tylko chce, komu chce i gdzie chce, a kupujący może kupić co chce, kiedy chce i u kogo chce. Co więcej jest – od złego jest. Jeśli zatem umowa CETA liczy ponad 1000 stron to znaczy, że jej celem jest ustanowienie w stosunkach między UE i Kanadą handlu drobiazgowo reglamentowanego, którego koszty będą obciążały niezliczone biurokratyczne pijawki. Z czegoś takiego nic dobrego wyniknąć nie może – ale ponieważ ratyfikację tej umowy „zaleciła” biurokracja brukselska, to zarówno obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i obóz płomiennych szermierzy niepodległości zalecił ratyfikację – chociaż może nie do końca szczerze, bo ma ona nastąpić większością co najmniej dwóch trzecich głosów. Protestuje za to PSL, twierdząc, że umowa CETA jest sprzeczna z interesem „polskiej wsi”. Pewnie tak jest, ale dlatego, że jej przedmiotem nie jest wolny handel. Gdyby bowiem w Polsce panowała wolność gospodarcza, to „polska wieś” by sobie z konkurencją poradziła tak samo, jak radzą sobie z konkurencją wielkoobszarowych, uprzemysłowionych gospodarstw amerykańscy Amisze. Będąc w Pensylwanii odwiedziłem powiat Lancaster w którym mieszkają Amisze. Prowadzą oni gospodarstwa rodzinne, a dodatku bez używania elektryczności i chemikaliów. Ponieważ ta powściągliwość wynika z zasad ich religii, żywność przez nich sprzedawana cieszy się wielkim popytem wśród zwolenników tzw.”zdrowego odżywiania”. Raz w tygodniu urządzane są „targi farmerskie” na których Amisze sprzedają swoje produkty – również w postaci przetworzonej. Na te targi zjeżdżają się tłumy również z innych stanów, dzięki czemu rodzinne gospodarstwa Amiszów kwitną ekonomicznie. Myślę, że podobnie jest w przypadku kanadyjskich menonitów, których skupiska są w rejonie Waterloo – Kitchener niedaleko Toronto, ale ich gospodarstw nie oglądałem. Mogą tak prosperować i nie lękać się konkurencji ze strony wielkoobszarowych uprzemysłowionych farm dzięki temu, że mogą żyć po swojemu, podczas gdy w Unii Europejskiej takich możliwości jest z roku na rok coraz mniej – jak to w komunizmie. Tylko że PSL jest za komunizmem przeciwko wolności, z czego być może nawet nie zdaje sobie sprawy.
Stanisław Michalkiewicz
17 października 2016 Po decyzji KE, zawieszenie tzw. podatku od supermarketów do końca 2017 roku
1. Rada Ministrów w najbliższym tygodniu ma przyjąć projekt ustawy o podatku od sprzedaży detalicznej, (czyli tzw. podatku od supermarketów) zawieszający pobór tego podatku do końca 2017 roku i ten czas wykorzystać na negocjacje z Komisją Europejską. W połowie września dosyć niespodziewanie dowiedzieliśmy się od KE, że tzw. podatek od supermarketów jest niezgodny z prawem europejskim i w związku tym konieczne są zmiany jego w konstrukcji, a do czasu rozstrzygnięcia sporu, Komisja zabroniła go naszemu krajowi pobierać. Wtedy, kiedy KE podejmowała tę decyzję tzw. podatek od supermarketów obowiązywał w Polsce zaledwie od kilkunastu dni, a już w mediach związanych kapitałowo z zagranicą ukazały się artykuły jak będzie on szkodliwy zarówno dla klientów, a także dostawców do sklepów wielkopowierzchniowych.
2. Przypomnijmy, że nowe obciążenie podatkowe miało na celu zdaniem rządu, oprócz dostarczenia dodatkowych dochodów podatkowych do budżetu, także wyrównanie szans pomiędzy wielkimi sieciami i sieciami dyskontów, a mniejszymi przedsiębiorstwami handlowymi, oraz wsparcie dla rodzimych producentów żywności, którzy sprzedają swoje produkty głównie w lokalnych sklepach małych i średnich przedsiębiorstw. Podatek miał również na celu doprowadzenie do efektywnego opodatkowania sieci wielkopowierzchniowych, które unikają pełnego opodatkowania w Polsce, transferując część zysków za granicę, a w konsekwencji powstrzymania ekspansji sklepów dyskontowych i wielkich zagranicznych sieci sklepowych. Bowiem jeszcze w 2008 sklepy małoformatowe w Polsce stanowiły jeszcze 51% wszystkich placówek handlowych, a według szacunków na koniec 2015 roku tego rodzaju sklepy stanowiły już tylko 37% wszystkich sklepów. W tym roku rząd spodziewał się około 0,5 mld zł dodatkowych wpływów budżetowych z tytułu tego podatku, wpływy całoroczne w roku 2017, zostały oszacowane na blisko 2 mld zł.
3. Po tej decyzji KE, zawieszającej stosowanie tego podatku, polski rząd zdecydował się zmodyfikować jego konstrukcję, przy czym nie uważa on, że podatek obciąża przede wszystkim podmioty zagraniczne. W tym celu zostanie uchwalona krótka ustawa zawieszająca pobór tego podatku na cały rok 2017, a najbliższy rok ma być wykorzystany do negocjacji z KE na ostatecznym kształtem tej daniny publicznej. Rząd jednak podkreśla, że ingerencja KE w polski system podatkowy w związku z tzw. podatkiem od supermarketów jest wręcz bulwersująca, a uzasadnienie decyzji wygląda na trzymanie przez Komisję strony właścicieli tego rodzaju sklepów. Komisji, bowiem na przykład nie przeszkadza istniejący od wielu lat system zróżnicowanych dopłat bezpośrednich w rolnictwie (wyższe w państwach Europy Zach. niższe w państwach Europy Wsch.), który po roku 2013 jest już wręcz dyskryminacyjny (w traktacie akcesyjnym zgodziliśmy na tę nierówność właśnie do roku 2013), natomiast okazuje się, że opodatkowanie handlu wielkopowierzchniowego w Polsce, może być zróżnicowaną pomocą publiczną. Zobaczymy jak potoczą się rozmowy polskiego rządu z Komisją w tej sprawie, ale jeżeli będzie się ona upierać i wręcz ostentacyjnie blokować wprowadzenie tego podatku w naszym kraju, to powinniśmy zaskarżyć tę decyzję do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.
Tego rodzaju obciążenia handlu istnieją, bowiem np. we Francji od 1972 roku, w Hiszpanii równie długo i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego Polska nie miałaby prawa do wprowadzenia takiego podatku. Kuźmiuk
18 października 2016 Trybunał pojechał świętować do Gdańska
1. Wczoraj odbyły się w Gdańsku obchody 30-lecia powstania Trybunału Konstytucyjnego, z których wcześniej prezes Rzepliński chciał już zrezygnować po tym jak Sejm nie zwiększył budżetu TK w związku z tymi obchodami. Prezes Rzepliński starał się, żeby na te obchody Sejm dołożył kwotę 1 miliona złotych ale nie udało mu się przekonać większości posłów i budżet Trybunału na 2016 rok został utrzymany na poziomie roku ubiegłego. W tej sytuacji propozycję Pawła Adamowicza aby obchody zorganizować w Gdańsku, prezes Rzepliński przyjął bez wahania, choć prezydent tego miasta ma postawione zarzuty w związku z poważnymi zastrzeżeniami do jego deklaracji majątkowych z ostatnich kilku lat. Wczoraj okazało się, że do finansowania obchodów TK dołożył się nie tylko samorząd miasta Gdańska ale także Fundacja Konrada Adenauera w Polsce, co jest raczej sytuacją bez precedensu w demokratycznych krajach.
2. Zresztą świętowanie 30-lecia, w sytuacji kiedy prezes Rzepliński i kilku jego kolegów z Trybunału doprowadziło do poważnego konfliktu pomiędzy tą instytucją i większością parlamentarną, wydaje się szczególnie niestosowne. Trybunał zresztą jest coraz gorzej postrzegany nie tylko przez polityków ale także przez Polska opinię publiczną, nie pozostawia złudzeń w tej sprawie jedno z ostatnich badań CBOS-u, gdzie ta instytucja ma zdecydowanie więcej oceń negatywnych niż pozytywnych. A przecież przez lata było tak, że przy bardzo zmiennych ocenach opinii publicznej dla Sejmu czy Senatu, Trybunał Konstytucyjny miał zawsze zdecydowanie większą liczbę ocen pozytywnych niż negatywnych.
3. Ale cała masa zastrzeżeń publicznie stawianych Rzeplińskiemu nie robi wrażenia na prezesie TK i jego kilku kolegach, to oznacza, że przestali oni być sędziami, a stali się politykami, którzy chcą walczyć z obecną większością parlamentarną wykorzystując do tego Trybunał Konstytucyjny. Zresztą jak można przeczytać na portalach społecznościowych murem za prezesem Rzeplińskim stoi tylko piątka sędziów wybranych przez poprzednią większość parlamentarną, pozostała trójka odnosi się do jego poczynań z dużą rezerwą, i nie chce uczestniczyć w jego politycznych szarżach (co oznacza, że za sanacją działalności TK jest pozostała 6 sędziów a razem z trójką niedopuszczanych do rozstrzygania jest aż 9). Jest więc to dobry sygnał na przyszłość, odejście prezesa Rzeplińskiego w grudniu tego roku pozwoli na wybór nowego prezesa przez prezydenta (miejmy nadzieję że z 3 kandydatów zgłoszonych przez Zgromadzenie Ogólne sędziów TK), a tak powołany nowy prezes jak można przypuszczać będzie chciał wycofać TK z prowadzenia walki z obecną większością parlamentarną, a wprowadzić go na drogę pilnowania konstytucyjności uchwalanej przez nią ustaw.
4. Na obchodach okazało się, że będący głównym gościem przewodniczący Komisji Weneckiej Gianni Buquicchio jest długoletnim przyjacielem prezesa Rzeplińskiego (o czym poinformował sam szef TK) i w ten sposób dowiedzieliśmy się skąd skłonność tej Komisji do przyznawania w wydawanych opiniach racji tylko jednej stronie. Dowiedzieliśmy się także od szefa TK, że 27 lat, które minęły od przełomu w 1989 roku to najlepszy okres jakiego nasz kraj doświadczył, a dalej czekają nas już tylko trudne czasy, więc jak można przypuszczać obecny rząd się do tego walnie przyczynia.
Dobrze więc, że koleje rocznice Trybunału będą już pod kierownictwem nowego przewodniczącego i już na pewno będą odbywały się w Warszawie bez wsparcia organizacji zagranicznych. Kuźmiuk