Pamiętacie moją wczorajszą przygodę?
Mój przyjaciel jest uziemiony z powodu złamanej nogi, a ponieważ nie muszę jeszcze wracać do pracy, to postanowiłem go odwiedzić i mu ją opowiedzieć. Byłem pewien, że poprawi mu ona humor.
Żeby uniknąć przebijania się przez zakorkowane centrum zdecydowałem się pojechać autobusem, który objeżdża miasto wzdłuż dawnej dzielnicy przemysłowej i zatrzymuje się niemal pod samym mieszkaniem mego przyjaciela.
Wskoczyłem do najbliższego busa i kupiłem bilet od sympatycznego kierowcy. Z powodu wczesnej godziny bez problemu znalazłem miejsce siedzące. Po chwili pojazd ruszył. Publiczny transport jest bardzo komfortowy i zawsze budził moje uznanie, dlatego czułem niezwykły wewnętrzny spokój podczas tej przejażdżki.
Mijaliśmy właśnie zielony skwer, gdy autobus nagle stanął z piskiem opon. Przez chwilę myślałem nawet, że nastąpiła stłuczka, ale oknem zobaczyłem, iż na środek skrzyżowania wtargnął jakiś pokurcz o wielkim czole, haczykowatym nosie i rzadkich, słomianych włosach; ubrany był w za wielki płaszcz i wykonując szalone ruchy, wstrzymywał ruch.
Wymachiwał domowej roboty niebieską flagą na której widniał podrywający się do lotu feniks. Obok niego stało dwóch osiłków w kurtkach z emblematem Stowarzyszenia Republikanie. Kryli twarze za maskami gazowymi.
Nagle na skrzyżowanie wpadł rozpędzony samochód, mknąc prosto na nich. Jeden z osiłków wymierzył potężny kopniak w maskę wozu, a ten dosłownie zatrzymał się w miejscu.
"Kim są ci ludzie?" – pomyślałem przerażony. Tymczasem pokurcz podbiegł do rozbitego auta, w którym znajdowała się samotna kobieta i jej kilkuletni synek. Karzeł wyciągnął wielki sekator ogrodowy i oderżnął nim pasy bezpieczeństwa, którymi przypięta była kierująca. Następnie to samo zrobił z pasami chłopca. Ostrze sekatora przeszło dosłownie kilka cali od gardła dziecka.
Pokurcz śmiał się przy tym szaleńczo i wydzierał na cały głos. Wrzeszczał, że odcina pęta faszystowskiego zniewolenia i przywraca kobiecie godność oraz rozum człowieczy.
Kierowca nie wytrzymał i zaczął co sił trąbić klaksonem. Wówczas karłowaty napastnik spojrzał na niego nienawistnie. Upuszczona wcześniej flaga podniosła się, mimo, że nawet nie tknął jej palcem i niczym oszczep poszybowała w stronę autobusu! Drzewce przebiło przednią szybę i o mały włos nie rozpłatało głowy kierowcy.
Zauważyłem, że do flagi przypięty jest jakiś ładunek wybuchowy i w tej chwili nastąpiła eksplozja, wywalając wszystkie okna w autobusie. Podniosła się chmura pyłu. Pokurcz wskoczył do środka przez powstałą dziurę i zaczął celować do pasażerów z pistoletu maszynowego. Kazał wystąpić wszystkim emerytom. Z przewieszonej przez ramię torby rozrzucił jakieś kartki.
Oznajmił, iż są to deklaracje dobrowolnego zrzeczenia się wszystkich środków zgromadzonych przez nich w ZUS-ie na rzecz krajowego ruchu wolnościowego. Zastraszeni staruszkowie złożyli drżącymi rękoma podpisy. Terrorysta zebrał dokumenty i skierował się do wyjścia. Złapałem go jednak za rękaw.
"To przecież nie jest prawdziwy karabin" – powiedziałem, widząc plastikowe wykończenia produktu z Chińskiej Republiki Ludowo – Demokratycznej.
"Oczywiście, że nie!" – parsknął napastnik. "Wiesz, jak trudno kupić prawdziwy przy tym drakońskim, tfu, prawie?!"
"Ale przecież wolnościowcy zawsze powtarzają, że przestępcom prawo wcale nie przeszkadza w dostępie do broni".
"Nie jestem przestępcą, tylko wyzwolicielem" – uśmiechnął się szelmowsko i wyskoczył na zewnątrz. Zobaczyłem jeszcze, że jego płaszcz ma nad zadkiem dwa krótkie, puste rękawy.
Z ulgą powitałem dźwięk syren. Autobus otoczyły cztery radiowozy, a nad skwerem zawisł śmigłowiec z którego opuścili się policyjni komandosi. Skrzyżowanie ostrzelano granatami dymnymi.
Dwóch osiłków – Republikanów utworzyło rodzaj żywej lektyki, na którą wskoczył karzeł, i zaczęło uciekać. Policja otworzyła ogień z rewolwerów. Ujrzałem, że lektyka załamała się nagle, a jeden funkcjonariusz podbiegł do leżącego na asfalcie karła. Zbliżyłem się i ja, zaciekawiony. Dowódca oddziału wrzasnął z tyłu: "Uważaj! To Walter J., największy zbrodniarz libertariański! Ma niewidzialne ręce!".
Wtedy policjant obok mnie zacharczał i uniósł się w powietrze, chociaż Walter oba swoje ramiona trzymał w górze. Zrozumiałem już, do czego służyły dziwne rękawy płaszcza. Walter cisnął funkcjonariuszem o ziemię, łamiąc mu kark, a następnie zniknął w chmurze dymu.
Cały roztrzęsiony, ledwo doczłapałem do mojego przyjaciela. Wczorajsza historia całkiem wyleciała mi z głowy. Przyjaciel, gdy dowiedział się o zamachu Waltera J. na publiczny ład i oszczędności, złapał mnie za ramię. Powiedział:
"Wszyscy musimy zacząć się bać. Przyszła jesień. Ich jesień."
Powiedzcie mi, co mam o tym wszystkim myśleć? Czy tylko mi się takie rzeczy przytrafiają, a może naprawdę jest już wszędzie tak źle?