Krótka historia ruchu bezwizowego Rosji z krajami Unii
Sygnał z Moskwy: "Jako "nieprzyzwoite" i "szkodzące współpracy między Federacją Rosyjską i Unią Europejską" określił minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow "odwlekanie przez UE podpisania umowy z Rosją o ruchu bezwizowym".(PAP 13 września 2010)
Reakcja Polski: - Dzisiaj publicznie proszę Komisję Europejską o to - o co ją proszę kanałami dyplomatycznymi - aby jak najszybciej uchwaliła zmienione rozporządzenie, które po zatwierdzeniu przez Parlament Europejski umożliwi nam podpisanie gotowej już umowy o małym ruch granicznym - powiedział Sikorski. Zdaniem Sikorskiego taka umowa może przynieść praktyczne korzyści dla całego obwodu kaliningradzkiego oraz dla mieszkańców Trójmiasta, Warmii i Mazur. Westerwelle zapewnił, że Niemcy będą intensywnie popierały ten projekt, gdyż - jak przekonywał - chodzi o poprawę życia ludzi zgodnie z europejskim duchem wymiany. Według niego, przy dobrej woli umowa powinna zostać podpisana "możliwie szybko". - Z naszego punktu widzenia jest to dobry projekt, jest to coś, co mieści się w duchu europejskim - dodał. Z kolei Ławrow podkreślił, że jedyną przeszkodą na drodze do jak najszybszego podpisania umowy jest "biurokratyczne podejście, które ignoruje interesy dwóch krajów, których to dotyczy, czyli Polski i Rosji". Wyraził nadzieję, że zdrowy rozsądek weźmie górę i sprawa zostanie rozwiązana w ciągu najbliższych miesięcy. Zdecydowanie popieram stanowisko ministra Ławrowa oraz jego podwładnych w kwestii ruchu bezwizowego. Na poparcie swojego poparcia przedstawiam krótki i niepełny zarys historii ruchu bezwizowego między krajami Unii a Rosją:
1. 1655 - Rosjanie odwiedzają bezwizowo Litwę. Nie przypada im do gustu architektura Wilna, w związku z czym je palą.
2. 1709 - car Rosji Piotr I deklaruje Rzeczypospolitej swoje "dobre usługi" i w ich ramach wprowadza wojsko na ziemie polskie. I nawet interwencja Turcji do dziś prowadzącej negocjacje stowarzyszeniowe nie skłoniła Rosjan do starań o wizy. W efekcie pozostali oni na terenie Rzplitej praktycznie do roku
3. 1734 - kiedy to wspomagali kandydata Augusta III, który był skłonny znieść wizy ostatecznie. Ponieważ jednak tego nie zrobił, w roku
4. 1764 - bezwizowi Rosjanie wsparli stolnika litewskiego w staraniach o wysokie stanowisko komisarza, tfu, króla. Argumentem strony rosyjskiej był bezporny fakt, że onże stolnik bez wizy jeździł w odwiedziny do Katarzyny
5. w 1768 w ramach ruchu bezwizowego Rosjanie przez cztery lata uczestniczyli w gonitwach dookoła Baru i całej Rzeczypospolitej i w efekcie postanowili dla rozszerzenia strefy ruchu bezwizowego w
6.1772 roku przyłączyć do Rosji część Rzeczpospolitej. Ponieważ jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia, strefę ruchu bezwizowego rozszerzyli w roku
7. 1792 zajmując kolejną część Polski.
8. w 1794 robiąc miejsce dla bezwizowego osiedlania się Rosjan, wyrżnął niejaki Suworow Pragę. Trudno zresztą nie przyznać mu racji: w Pradze powinni mieszkać Czesi lub Rosjanie (choć ci preferują ostatnio Karlove Vary), ale na pewno nie Polacy.
9. w 1813 przeszli Rosjanie przez Polskę, Austrię i Szwajcarię do Francji rozszerzając strefę ruchu bezwizowego aż po Paryż. W ramach wymiany kulturowej otrzymała Europa od Rosjan cholerę.
10. Również w roku 1830 bezwizowi Rosjanie dostarczyli lekarzom europejskim bezpłatnie próbki bakterii cholery i dżumy. Wobec entuzjastycznego przyjęcia przez oświecone kręgi Europy rosyjskiego dorobku kulturowego,
11. w roku 1848 Rosja rozszerzyła ruch bezwizowy na Węgry.
12. w 1914 r. próba włączenia Królewca do strefy ruchu bezwizowego spotkała się z niezrozumiałą odmową Niemiec..
13. W roku 1920 równie bezsensowne stanowisko zajęła Polska.
14. 23 sierpnia 1939 roku Rosja zawarła porozumienie z Niemcami o ruchu bezwizowym obywateli obu państw na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej. Rychło Rosja porozumienie to rozciągnęła na kraje nadbałtyckie. Próbowała do strefy bezwizowej włączyć również Finlandię, lecz udało sie to tylko częściowo.
15. w roku 1944-45 Polska i Niemcy zrozumiały błąd swojego oporu wobec zniesienia wiz dla Rosjan i z radością - na podkreślenie zasługują ekstatyczne reakcje niemieckich kobiet - wprowadziły ruch bezwizowy aż po Łabę na następne prawie 50 lat. Do strefy tej dobrowolnie włączyły się również Czechy, Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, oraz częściowo Austria, Jugosławia i Albania.
16. W latach następnych wizy znosiły również Korea, Wietnam, Laos, Egipt, Jemen, Kambodża, Kuba, Angola, Mozambik i Etiopia. Niestety strefa wolności została zablokowana przez siły antypostępowe w Chile, Nikaragui i Grenadzie.
17. Teraz, jak czytam, kolej na akt następny.
Smok Gorynycz - blog
Czy Platforma będzie zdelegalizowana? "Każda sprawa, o którą pytany jest Kamiński ma ogromny ciężar gatunkowy"
1. W tygodniku Uważam Rze wywiad z byłym szefem CBA Mariuszem Kamińskim, którego zawartość powinna wywołać w Polsce polityczne trzęsienie ziemi. Obawiam się niestety, że nic takiego się nie stanie, bo obraz naszego kraju, jaki wyłania się z tego wywiadu to obraz republiki bananowej. Zresztą taki jest tytuł tego wywiadu, tylko ze znakiem zapytania. Kamiński jest w nim pytany o różne sprawy, które szczątkowo były poruszane w niektórych mediach i najczęściej nie chce mówić o ich szczegółach ciągle wierząc, że niezależna prokuratura jednak prowadzi śledztwa w tych sprawach. Zaraz zapewne odezwą się głosy, że Mariusz Kamiński jest funkcjonariuszem partyjnym (rzeczywiście niedawno wrócił do PiS) i w związku z tym jest osobą niewiarygodną, co więcej, że wywiad z nim jest już częścią rozpoczynającej się brudnej kampanii wyborczej. Tyle tylko, że wywiad jest konsekwencją przecieków, jakie dotarły do mediów z prokuratury, z dwóch listów, jakie napisał Kamiński do prokuratora Seremeta, rok po tym jak przestał być szefem CBA. Ponadto, jeżeli się popatrzy na sekwencje zdarzeń, o których mówi Kamiński to widać, że po odwołaniu go z funkcji szefa CBA, przez ponad rok milczał i dopiero brak postępu w śledztwach, które były prowadzone za jego czasów, skłonił go do napisania listów do prokuratora Seremeta.
2. Każda sprawa, o którą pytany jest Kamiński ma ogromny ciężar gatunkowy, bo dotyczy nazwisk z pierwszych stron gazet, ale moją uwagę zwróciła sprawa coraz bardziej prawdopodobnego nielegalnego finansowania Platformy Obywatelskiej w pierwszych latach jej funkcjonowania. Kamiński mówi o zeznaniach świadka koronnego Piotra K. pseudonim Broda, który w roku 2009 miał zeznać w prokuraturze katowickiej, że Mirosław Drzewiecki utrzymywał przestępcze kontakty z gangiem pruszkowskim. Był zaangażowany w proceder prania brudnych pieniędzy, czyli legalizowania pieniędzy pochodzących z przestępczej działalności. Część tych środków miała być wykorzystywana do nielegalnego finansowania Platformy Obywatelskiej. W tym miejscu należy przypomnieć, że przez pierwsze kilka lat po swoim powstaniu Platforma nie była partią polityczną i w związku z tym nie przysługiwało jej finansowanie z budżetu z państwa, czym się zresztą publicznie szczyciła.
3. Piotr K. został świadkiem koronnym na początku 2010 roku, co oznacza, że jego zeznania w tej sprawie złożone w 2009 roku nie tylko zostały dokładnie zbadane przez prokuraturę (a więc także potwierdzone z innych źródeł), ale także musiały nie budzić wątpliwości sądu. Bo to właśnie sąd decyduje o nadaniu statusu świadka koronnego przestępcy, po uzyskaniu na to zgody prokuratora generalnego. Kolejne aresztowania członków gangu pruszkowskiego wskazują, że zeznania świadka koronnego w tej sprawie są skrzętnie przez prokuraturę wykorzystywane. Natomiast w sprawie wątku prania brudnych pieniędzy i wykorzystywania ich do finansowania Platformy nic się nie dzieje. Choć fakt niestartowania byłego już Ministra Mirosława Drzewieckiego w nadchodzących wyborach parlamentarnych jest być może sygnałem, że coś jednak się dzieje. Czołowi działacze Platformy i sam Drzewiecki, bowiem deklarowali, że jeżeli w tzw. aferze hazardowej Drzewiecki nie zostanie skazany, to znajdzie się na listach Platformy. Afera została zamieciona pod dywan (prokuratura umorzyła prowadzone w tej sprawie śledztwo), a mimo tego Drzewiecki nie jest jednak kandydatem na posła z list Platformy. Być może lojalnie uprzedził kolegów, że może mieć kolejne kłopoty z wymiarem sprawiedliwości i to teraz uderzające wprost w samą Platformę, bo związane z jej finansowaniem. Tylko czy niezależną ponoć prokuraturę stać będzie, żeby się z ta sprawą na poważnie zmierzyć? Konsekwencją tego musiałaby być delegalizacja Platformy. Czy to w obecnych warunkach jest w Polsce możliwe? Zbigniew Kuźmiuk
Uwaga na polskich antyfaszystów A więc o to chodziło? Niepodległościowe demonstracje, roznoszenie ulotek i bezdebitowych książek, wpinanie oporników w pierś, pospieszne gonienie pod kościoły, machanie flagami, strajki, msze przyniosły demokrację, z której dziś, okazuje się, wykluwa się totalitaryzm? Gdy słucham głosu mędrków wieszczących nadejście faszyzmu, kiedy patrzę, jak bez wstydu i wahania, och, co to wstyd, całkiem zapomnieli, wdziali szaty Katona, z wysokości miotają klątwy i przestrogi, pełne nienawiści i pogardy, ogarnia mnie znużenie i niesmak. Och, gdyby zdjęli wreszcie te teatralne stroje, przestali małpować, wynosić się nad innych, gdyby wreszcie pokazali samokrytycyzm i dystans, a nie wciąż puszyli się i nadymali, świat, a z pewnością Polska, byłby bardziej znośny. A tak trzeba wysłuchiwać w telewizjach bohaterów antyfaszystowskiego ruchu oporu od siedmiu boleści, proroków zagłady i nieszczęścia, którzy zamiast cieszyć się z wywalczonej demokracji, w różnorodności dostrzegają zbrodnię. Tania błazenada, potwierdza to każdy dzień, popłaca. Chyba nigdy wcześniej nie słyszałem tak parcianej i żałosnej retoryki. Dzisiejsza Polska podobna jest rzekomo do republiki weimarskiej, Jarosław Kaczyński przypomina Fuehrera albo Duce, marsze na Krakowskim Przedmieściu mają przywodzić na myśl brunatne wiece, postulaty zwolenników wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej mają być zapowiedzią nazistowskich pogromów. Co jeszcze? Słowa tracą gravitas, stają się pohukiwaniami, znakami dla myśliwych, którzy idą na łów. Od samozwańczych antyfaszystów i antynazistów nie wymagam już nawet analizy – wszak wypadałoby może zapytać, gdzie w działaniach pisowskiej opozycji dostrzegają nieokiełznaną przemoc, dziką i barbarzyńską, która według Noltego była konstytutywnym elementem ruchów totalitarnych; gdzie widzą rasizm, chęć eliminacji fizycznej przeciwnika; gdzie paramilitarne oddziały używające gwałtu; gdzie postulat podporządkowania państwa jednej partii – nie, przecież wiem, że te analogie są bezrozumne, bezmyślne, bezrefleksyjne, są jak krzyk dziecka albo wycie szaleńca. Tylko pytam ich, co będzie, gdy ktoś o słabym rozumie i gorącej głowie uwierzy w te majaczenia? Co będą mieli do powiedzenia ci znawcy, kiedy skutkiem ich przepowiedni ktoś, jak Ryszard C. z Łodzi, broniąc Polski przed nowymi Hitlerami, Mussolinimi i Goebbelsami – ciekawe, że w oczach tych pożal się Boże ekspertów faszyzm jest tożsamy z nazizmem – sięgnie po ostateczne rozwiązanie? Ale pewnie i te moje pytania są bez sensu. Przecież łacno się domyśleć: wtedy będą wylewać krokodyle łzy. Wtedy zobaczę, jak w pośpiechu popędzą z kwiatami na groby. I usłyszę, jak oskarżają ofiary o sianie nienawiści. Oni przecież – powiedzą mi – przestrzegali przed przemocą. A to, że ich nie posłuchano, no za to ponosić odpowiedzialności nie mogą. Czyż nie? Paweł Lisicki
24 maja 2011 "Aktualność jest określeniem tego, co najmniej istotne"- - twierdził zmarły w 1994 roku w Bogocie wielki konserwatysta kolumbijski, Mikołaj Davila. No właśnie, codziennie zalewa nas ocean informacji z odmętów, którego wyłania się codziennie morze informacji nieistotnych, które umierają już następnego dnia niczego ważnego do naszego życia nie wnosząc. Bo następnego dnia zalewają nas następne.. Znam takich, co to już wyłączają radio i telewizor, żeby tego zgiełku nie słyszeć.. Bo bębenki mogą im popękać.. Jak coś żyje jeden dzień, albo tydzień
To, co z tego, że jest aktualne, jak nie jest istotne? Aktualne jest dziś, bo jutro jest aktualne, co innego.. Aktualność wyklucza istotność. Płynność, aktualność, nieistotność.. W takim świecie demokratycznej utopii żyjemy. Ale jest, z czego się pośmiać, nawet pęknąć ze śmiechu, jak ktoś ma dość życia w demokratycznej hucpie, no i ma poczucie honoru, pardon- oczywiście humoru. Honor w demokracji jest zbędnym balastem, bo, po co komu w świecie większości honor i prawda? I tak przegłosują demokratycznie i większościowo, i nici z honoru i prawdy.. Oprócz oczywiście pana generała Kiszczaka, który na wieki pozostanie” człowiekiem honoru”. Jego nie przegłosują. No niechby spróbowali.. Gdzie są teczki tej całej czołówki demokratycznej kręcącej naszym krajem od samego początku tzw przemian? No właśnie- gdzie one są.. Były podobno filmowane w trzech egzemplarzach, dwa są za granicą, a jeden jest w Polsce. Tak przynajmniej w 1992 roku twierdził pan Antoni Macierewicz. Ostatnio tej opinii z ust pana Antoniego Macierewicza nie słyszałem. Te dwa, to zapewne Berlin i Moskwa, a jak Berlin to USA… A ten trzeci egzemplarz? No właśnie, kto ma ten trzeci egzemplarz? Zmikrofilmowany…(????) Na pewno nie będzie go w nowej siedzibie stałego przedstawicielstwa Rzeczpospolitej przy Unii Europejskiej, wybudowanej w ciągu 13 miesięcy za sumę - uwaga! - 19,5 Miliona euro, czyli około 80 milionów złotych(!!!!). Gdy Unia Europejska pęka w szwach długów, padają kolejne państwa pod ciężarem wydatków budżetowych bez opamiętania biurokratycznego i równie biurokratycznej rozrzutności, nasze wrogie Polsce i Polakom władze trwonią kolejne pieniądze.. Ma tam na stałe, w siedzibie stałego przedstawicielstwa, „pracować” 200 osób, w porywach 300, na sześciu kondygnacjach naziemnych i dwóch podziemnych, w sumie na 10 000 metrach kwadratowych.. A co będą robić? Będą „ zapewniać efektywną współpracę między administracją centralną RP, a instytucjami Unii Europejskiej.”. Ach- efektywną? A do tej pory współpraca na szczeblu centralnym nie była efektywna? To pociągnąć do odpowiedzialności wszystkich tych, którzy czynili dotychczasową współpracę z Unią Europejską nieefektywną.. No i razi mnie- nie wiem jak państwa- słowo” współpraca”.(!!!) Wykonywanie dyrektyw unijnych propaganda nazywa współpracą.. Współpraca to nie są relacje z punktu widzenia podległości, a niepodległości.. Podległość to nie jest współpraca- podległość to jest wykonywanie decyzji, bo nie może być innych relacji, pomiędzy państwem, jakim jest Unia Europejska, a częścią tego państwa, jaką jest Polska.. Cześć państwa nigdy nie jest niepodległa, a wprost przeciwnie- podległa, i jako podległa musi decyzje centrum wykonywać. Centrum niedemokratycznego, bo przecież Komisja Europejska nie jest wybieralna demokratycznie.. Tak jak sowieckie Biuro Polityczne. Zresztą demokracja zależy od policzonych głosów, ściślej, kto te głosy liczy.. W każdym razie mamy nową biurokrację na utrzymaniu, wbrew twierdzeniom pana premiera Donalda Tuska, że będzie walczył z biurokracją, nawet za te 100 000 darmozjadów, które powołał podczas 4 lat swoich rządów przeprosił.. Przeprosił, co sprawiło mi wielką i niewypowiedzianą przyjemność, przyjemność niewyobrażalnie przyjemną, i pamiętam jak napisałem w jednym z felietonów, że pan premier przeprosi nas wszystkich, ale nadal będzie rozbudowywał. Socjalizm, którego podstawowym elementem jest biurokracja.. I słowa dotrzymał- popatrzcie państwo. Premier dotrzymał słowa i rozbudowuje nadal.. Akurat nie to, co potrzeba narodowi, ale rozbudowuje.. Tak jak stadiony, w których topi miliardy złotych naszych pieniędzy i nie wie, co z nimi będzie robił po ludowych igrzyskach.. Koszt trzymania takiego stadionu w Warszawie, Wielkiego Socjalistycznego Orlika to suma w granicach 30 milionów złotych rocznie..(!!!). Pani Hania i pan Donald zrobią zrzutkę- i będą ten stadion utrzymywać po udanym stosunku partyjnym i obywatelskim, w wyniku, którego narodził się ten wspaniały stadion. Będzie najwspanialszy w całej Europie, jak piramidy w Egipcie.. A może ze zwiedzania go będą jakieś pieniądze.. Albo skończy tak, jak ten „ dziesięciolecia”.. Jako największy bazar Europy środkowej, z pożytkiem dla wszystkich tam sprzedających i kupujących.. W każdym razie na tych ośmiu kondygnacjach wzwyż i w dół i na tych 10 000 metrach kwadratowych wydartych Brukseli, miasta na wskroś biurokratycznego, nowa i stała siedziba będzie punktem kontaktowym Warszawy i instytucji unijnych. Skupieni tam urzędnicy będą transmitować to, co wyżsi od nich urzędnicy unijni im nakażą, i można już spokojnie polikwidować ambasady we wszystkich krajach unijnych, bo, po co one są tam nam potrzebne, jak psu piąta noga, jak mamy teraz nową siedzibę stałego przedstawicielstwa RP przy Unii Europejskiej.. Tam skupiać się będzie całe życie, naszej wynarodowionej” elity”, tam będą odbywać się rauty i spotkania, może jakaś orgietka się trafi, tak jak w Budapeszcie na sto fajerek, a dokładnie w kręgu 100 VIP-ów i 20 prostytutek na raz - w zabytkowych termach Gelerta.. Tam przynajmniej za całość imprezy zapłaciła prywatna firma ubezpieczeniowa z Niemiec, i to tylko 1 milion euro. Za jedną noc! To wszystko w łożach z baldachimami.. Żeby nie było pomyłek pomiędzy paniami i panami, panie oznakowano.. ”Nosiły żółte i czerwone opaski na nadgarstkach. Pierwsze występowały, jako hostessy, drugie miały spełniać wszystkie życzenia. Były tam też panie noszące białe opaski. Te były zarezerwowane dla zarządu i najlepszych dystrybutorów”. Po każdym spotkaniu z panem, paniom ostemplowywano przedramię. Dzięki temu wiedziano, która z nich cieszyła się największym wzięciem. Była naprawdę niezła zabawa.. Co na to ubezpieczeni w firmie HMI sprzedającej polisy ubezpieczeniowe koncernu Hamburg-Mannheimer, który z kolei należy do Grupy Ubezpieczeniowej ERGO? Zresztą, co nas to obchodzi. W czasie wczorajszego otwarcia stałej siedziby stałego przedstawicielstwa RP przy UE, pan premier powiedział, że: W trzynaście miesięcy powstał ten jakże nowoczesny budynek, który ma dobrze służyć Polsce i Unii Europejskiej”(!!!) Ale czy nam podatnikom będzie służył? I w jakiej sumie zamknie się całość utrzymania go rocznie? Piszę rocznie nieprzypadkowo, bo mam cichą nadzieję, że ta socjalistyczna Unia, wraz ze strefą euro rozpadnie się, zanim na dobre biurokracja zacznie się bawić za nasze pieniądze na brukselskiej ziemi. Będą na razie realizować projekt europejski, polegający na ciągłym procesie negocjacji polityk Unii Europejskiej na rzecz bezpieczeństwa, demokracji i rozwoju. Będą analizy, opracowania, stanowiska i ich prezentacja. Będzie szukanie koalicji dla poparcia oraz szukania rozwiązań alternatywnych. Ciekawe, czy znajda rozwiązana alternatywne, czy tylko zagrzebią się w negocjacjach?„To najinteligentniejszy budynek w Brukseli”- powiedział pan premier Donald Tusk. Niemożliwe? A budynek Parlamentu Europejskiego? Nie jest inteligentny... No pewnie, że jest, ale pan premier przez skromność wrodzoną o tym nie powiedział. To wszystko bardzo aktualne.. „Aktualność jest określeniem tego, co najmniej istotne”…I to wszystko jest tylko małym pyłkiem wobec wieczności.. Na razie się bardzo dobrze bawią.. Naszym coraz bardziej zgorzkniałym kosztem.. Ale ucho u dzbana może się zawsze urwać.. WJR
Lotnicza razwiedka Przyznam, że zaskoczyła mnie informacja o rosyjskim samolocie zwiadowczym AN 30B, który przez kilka dni latał nad Polską w ramach traktatu „Otwarte Przestworza”. Jeszcze czegoś o stanie naszych sił zbrojnych Rosjanie nie wiedzą? Znają tu każdy poligon, ba – każdy kamień. Właśnie przed kilkoma dniami na pewnym kamieniu w Strzałkowie umieścili tablicę o tysiącach rosyjskich ofiar „polskiego obozu śmierci” po wojnie 20-ego roku. Tablica kłamliwa od początku do końca, przylepiona została po to, by ją natychmiast pokazać w moskiewskiej telewizji. Może fotografie zrobił ten szpiegowski samolot, latający bezczelnie nad nami?
Nie zardzewiałe koszary, ale ten gaz może być głównym powodem szpiegowania Osobiście czuję się niepewnie, bo o traktacie „otwierającym przestworza” wcześniej nie słyszałem. Nie wiem, czy to tylko moje gapiostwo, czy jednak brak szerszej informacji? Sądziłem, że polskiego nieba pilnuje potężny pakt wojskowy NATO. A tymczasem – niespodzianka. Gdybym wiedział, kto na mnie filuje z góry, przestałbym ciągnąć gaz łupkowy z prywatnego odwiertu. Bo niewykluczone, że nie zardzewiałe koszary, ale ten gaz może być głównym powodem szpiegowania. Rosja obsesyjnie chce nas uzależnić od Gazpromu, w stu procentach. Żeby każdy czajnik w Polsce pracował na ich konto! Naniosą sobie na mapy precyzyjne pozycje instalacji wydobywczych, których trochę już powstało i w razie potrzeby będą gotowi! Na co? Już oni coś wymyślą, żebyśmy się tym gazem za bardzo nie nacieszyli. Próbkę gazowych zmartwień usłyszeliśmy od naszego prezydenta, który w kampanii wyborczej martwił się, że odkrywkowe (!) Kopalnie gazu zniszczą nam pejzaż. Być może ktoś z Czytelników wytknie mi nieufność wobec wschodnich sąsiadów. Spotykają mnie takie zarzuty. Niedawno młoda dziennikarka, przeprowadzająca wywiad nie mogła się nadziwić, że nie dowierzam oficjalnym oświadczeniom w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej. A ja się nie mogę nadziwić, że ktoś w te widoczne gołym okiem kłamstwa wierzy! A w ogóle, czy nieufność wobec Rosji jest zakazana w konstytucji? Czy istnieje jeszcze ustawa z czasów peerelu nakazująca miłość do Związku Radzieckiego do końca świata? Co prawda ZSRR zmienił nazwę i nieco się skurczył, ale miłosne nawyki im pozostały. Niektórym naszym politykom również. Po wojnie kursował taki niewinny żarcik, jak to uczeni odkryli, że starożytny bożek miłości Amor był pochodzenia rosyjskiego. Latał uzbrojony z gołą d… strzelał do ludzi i mówił, że to z miłości. Teraz lata razwiedka i kapuje. Mam pytanie do rządu, kiedy polskie samoloty zwiadowcze w ramach traktatu „Otwarte Przestworza” polecą nad Rosję!? Jan Pietrzak
Czy cała Polska się rozmodli? Jest rzeczą powszechnie znaną, że treserzy, chcący pochwalić się swoimi umiejętnościami, a być może również w nadziei na jakieś lukratywne kontrakty, urządzają od czasu do czasu pokazy tresury. Kiedyś, w poczciwym wieku XIX, pokazy takie obejmowały wyłącznie tresurę zwierząt, ale nieubłagany postęp doprowadził do tego, że coraz częściej tresurze poddawano również ludzi. Teraz, kiedy mnóstwo organizacji pozarządowych i autorytetów moralnych zaangażowało się w walkę o prawa zwierząt, tresurze poddawani są już prawie wyłącznie ludzie - zresztą ze znakomitymi rezultatami. Pokaz takiej tresury urządziła ostatnio „Gazeta Wyborcza”, korzystając z okazji, jaką 11 kwietnia stworzył pan Grzegorz Braun, który podczas prelekcji na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim miał podobno powiedzieć, że zmarły niedawno JE abp Jozef Życiński był „kłamcą i łajdakiem”. Kierownictwo „GW” czujnie odczekało kilka tygodni, bo w okresie wielkanocnej nirwany wiadomość o popełnionym przez Grzegorza Brauna świętokradztwie nie przystoi, podobnie jak podczas beatyfikacji Jana Pawła II - i dopiero, kiedy emocje opadły, a do najbardziej sensacyjnych wiadomości awansowała propozycja korupcyjna, jaką premier Tusk złożył posłu Bartoszu Arłukowiczu, poszczuło na Grzegorza Brauna. Na sygnał sfora zareagowała prawidłowo; podobnie jak w roku 2004, kiedy to nieznani sprawcy skutecznie poszczuli jeden z wydziałów tego zacnego Uniwersytetu przeciwko mnie za ujawnienie powiązań pana prof. Jerzego Kłoczowskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Zatem kiedy w „Gazecie Wyborczej” przeczytałem listę oburzonych absolwentów, protestujących przeciwko świętokradztwu, jakiego względem Jego Ekscelencji dopuścił się Grzegorz Braun i wzywających sprawców do „pokajania”, natychmiast domyśliłem się, kto tresował przed laty. Wtedy oczywiście nie wymyślono jeszcze uniwersalnej formuły „bez swojej wiedzy i zgody”, więc treserzy trochę improwizowali, najpierw ogłaszając uroczysty protest autorytetów moralnych, a resztę nagonki uruchamiając dopiero potem. Dzisiaj widać, że umiejętności treserów znacznie się zwiększyły; napięcie rośnie aż do kulminacji z udziałem Jego Magnificencji ks. prof. Stanisława Wilka, który nie tylko zawiesił na cały rok działalność studenckiego koła naukowego historyków, nie tylko zwolnił z funkcji opiekuna koła dr Zbigniewa Piłata, ale zaimprowizował coś w rodzaju nabożeństwa wynagradzającego Jego Ekscelencji zelżywości i zniewagi. Nie ma chyba potrzeby dodawać, że w tej uroczystości weźmie udział cała społeczność akademicka. Okazuje się, że obok zwyczajowych sztuczek, w rodzaju „świergolenia”, samokrytyki i zbiorowych protestów, wynalezionych jeszcze za czasów Ojca Narodów i Chorążego Pokoju Józefa Stalina, treserzy opracowali nowe numery, w rodzaju wynagradzających nabożeństw. Jestem pewien, że ten wynalazek się upowszechni i tylko patrzeć, jak podobna uroczystość wynagradzająca zelżywości byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie odbędzie się w Gdańsku, a następnie w innych ośrodkach, którym patronują autorytety moralne, co to w swoim czasie - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - „udzielały pomocy organom państwowym”. W ten sposób cała Polska zostanie rozmodlona - co dodatkowo potwierdzi trafność spostrzeżenia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - bo przecież skutek jest ważniejszy, niż motywacja. No dobrze - ale dlaczego właściwie kierownictwo „Gazety Wyborczej” czekało aż kilka tygodni na urządzenie tego udanego pokazu tresury? O przezorności już wspominałem, ale myślę, że ta zwłoka była podyktowana nie tylko tymi względami. Rzecz w tym, że Grzegorz Braun nakręcił ostatnio film „Eugenika - w imię postępu”, w którym porównał forsowane przez postępactwo zapłodnienie w szklance, czyli metodę „in vitro” do eugenicznych eksperymentów złych „nazistów”. Warto tedy zwrócić uwagę, że „Gazeta Wyborcza” dała sygnał do nagonki na Grzegorza Brauna tego samego dnia, w którym państwowa telewizja ten film wyemitowała. I właśnie ta okoliczność, że za pośrednictwem państwowej telewizji państwo polskie „żywi” Grzegorza Brauna - na co w „Gazecie Wyborczej” zwróciła uwagę Aleksandra Klich - musiała okazać się kroplą przepełniającą czarę. Wiadomo przecież, że doić państwo polskie może wyłącznie postępactwo - nie mówiąc o żydowskich organizacjach wiadomego przemysłu - a reszta mniej wartościowego narodu tubylczego ma tylko płacić i się radować - oczywiście, kiedy padnie taki rozkaz. Zresztą nie to jest najważniejsze - chociaż podpisany przez premiera Tuska „Pakt dla Kultury” pokazuje, że forsa jest bardzo ważna - tylko, że państwowa telewizja puściła film sprzeczny z linią postępactwa, której sprzeciwia się również Kościół katolicki. Dlatego też treserzy postanowili poszczuć na Grzegorza Brauna właśnie katolicki uniwersytet, no a ten - pozwolił się poszczuć i goni i ujada aż miło. Jak widzimy, koordynacja tym razem okazała się perfekcyjna - do tego stopnia, że żadna z tresowanych osobistości na KUL-u chyba tego nie zauważyła - chociaż jest tam przecież Wydział Nauk Społecznych, w ramach, którego funkcjonuje kierunek dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Czyżby zapanowała tam tak wąska specjalizacja, że już nikt spoza drzew nie potrafił zauważyć lasu? To jest możliwe tym bardziej, że kto poddał się tresurze, ten przecież nie wie, że działa zgodnie z odruchami Pawłowa i może mu się nawet wydawać, iż uprawia naukę.
SM
25 maja 2011Państwo nadzoru biurokratycznego.. - Jakim z pewnością jest Polska, rozwija się w najlepsze? Wczoraj napisałem, że nowa biurokratyczna siedziba stałego przedstawicielstwa RP w Brukseli kosztowała nas podatników 19,5 miliona euro. Jakże się pomyliłem, za co bardzo serdecznie państwa przepraszam.. Niestety mnie też zdarzają się wpadki, chociaż staram się, jak umiem najlepiej, żeby nie dezinformować. Niestety nie mam własnej agencji informacyjnej, na której mógłbym polegać.. Dezinformacja wzięła się stąd, że przedwczoraj departament Ministerstwa Prawdy, czyli radio państwowe, a ściślej program pierwszy tego departamentu podał informację, że siedziba biurokratyczna kosztowała 19,5 miliona euro, a wczoraj rano ta sama jaczejka skorygowała wiadomość w górę, szacując budowę nowej biurokracji w Brukseli, na sumę 40 milionów euro(!!!!). Nigdy nie podają, że są to pieniądze podatnika, widocznie pieniądze na budowę biurokratycznego kompleksu spadają z nieba.. Bo Pan Bóg byłby taki głupi, żeby marnować 160 milionów złotych ludzkiej pracy, tylko, dlatego, żeby trzystu darmozjadów posiedziało sobie tam za grube wynagrodzenia robiąc dobre wrażenie i tworząc sterty makulatury, która to sterta w przyszłości ma spowodować potop, tyle, że z papieru.. Tak, że jeszcze raz przepraszam państwa za dezinformację.. Chyba, że dzisiaj usłyszę nową wartość dodaną, na przykład na poziomie 60 milionów euro.. W związku z tym, z góry jeszcze raz przepraszam.. Gdyby znowu zweryfikowano informację o budowie stałego przedstawicielstwa w górę.. Jak to powiedział wczoraj redaktor Sławomir Siezieniewski” natura naturą, a życie życiem?. No pewnie, najlepiej postawić na głowie naturę, wtedy będzie super. I życie jakoś upłynie... Socjaliści nigdy nie liczyli się z naturą.. Przedstawicielstwo jest tak nowoczesne, że drzwi w tym przedstawicielstwie można otwierać w Warszawie.. To znaczy z Warszawy w Brukseli, tak jak decyzje.. Zapadają w Brukseli, a w Warszawie są realizowane.. I będą jeszcze sprawniej realizowane, jak tylko ziści się pragnienie pana posła Ryszarda Kalisza z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, któremu się wyrwało specjalnie niedawno, że: „ uważam, że tragedią i czymś bardzo złym dla naszego systemu politycznego jest to, że posłowie tak mało zarabiają”(????) I to jeszcze jak mało.. Zdecydowanie za mało, za kawał dobrej, państwowej roboty, którą wykonują w demokratycznym państwie prawnym, ku chwale demokracji, a zmartwieniu żyjących w demokracji ludzi. Bo ilość uchwalonych ustaw już dawno przekroczyła zdrowy rozsądek, a tu nie widać końca i, wygląda na to, że jak będzie już koniec świata, ONI nadal będą uchwalać i to co najmniej o jeden dzień dłużej.. I za to powinni mieć dobrze płacone. Płaca powinna być wprost proporcjonalna do burzenia wszystkiego, w czym jeszcze da się żyć.. Im więcej głupoty, tym większe wynagrodzenie, przynajmniej na poziomie tego, co proponuje pan poseł Ryszard Kalisz,. A proponuje, jeśli dobrze zrozumiałem i nie było korekty Ministerstwa Prawdy- 22 000 złotych miesięcznie w miejsce marnych 11 000 złotych.. Żeby pan poseł Ryszard Kalisz, człowiek o wielkiej wrażliwości społecznej, bo ludzie lewicy, to wielcy wrażliwcy społecznie za pieniądze tych, których ta wrażliwość dotyka, dotyka tak bardzo, że są coraz bardziej biedni. No i wtedy z tej wrażliwości ci, co o wrażliwość biedoty walczą kupują sobie tak jak posłanka Izabela Sierakowska futro z norek aż do samych kostek., a pan poseł Ryszard Kalisz Jaguara, no nie do samych kostek, ale do samej ziemi, oczywiście, jeśli prawdą jest marka samochodu posła Kalisza. Jemu się też wszystko należy, ma wielkie potrzeby no i był znaczącym współautorem obowiązującej w Polsce Konstytucji, o której z namaszczeniem ciągle przypomina, w której jeden punkt sprzeczny jest z poprzednim, ten poprzedni z następnym, a ten następnym sprzeczny wewnętrznie, a całość sprzeczna jest ze zdrowym rozsądkiem, na co prawnik i poseł w jednym- Ryszard Kalisz nie zwrócił specjalnej uwagi.. No i ten artykuł drugi, że: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”(???). To jest dopiero curiosum.. Nie dość, że demokratycznym- to jeszcze na dodatek prawnym.. Jeśli jest demokratycznym to nie może być państwem prawa, tylko bezprawia, bo codziennie przegłosowują nowe prawo, które tworzy niebywały chaos, dzienniki ustaw nie nadążają być drukowane, jako bardziej opasłe od poprzednich równie opasłych.., bo już szykuje się następne.. Jeszcze bardziej opasłe.. I to jest państwo demokratycznego prawa, w odróżnieniu od państwa prawa, w którym zasady są niezmienne, a jak już coś jest zmieniane, to z wielkim rozsądkiem i rozwagą i wprowadzane w życie sześć lat po tym jak zmiana została zapowiedziana.. Tak samo te „ zasady sprawiedliwości społecznej”. Albo są zasady- albo sprawiedliwość społeczna.. Czyli brak zasad opartych na kradzieży.. Bo jednym mieszkańcom Polski w systemie demokratycznego prawa się zabiera owoce ich pracy, a innym się daje owoce bez pracy.. Państwo jest paserem, jako państwo demokratycznego bezprawia, bo sankcjonuje kradzież.. Oczywiście najwięcej z tej kradzieży mają ci wszyscy redystrybutorzy, którzy chmarami zalegają wszystkie pokłady naszego życia w zbiorowości.. I ONI ciągną z tego procederu największe korzyści. To się nazywa eufemicznie- „sprawiedliwością społeczną”, a ci, co z tego żyją - biurokracją.. Paserstwo jest w Polsce zakazane, ale nie w przypadku niemoralnego państwa.. Jeszcze obowiązują dekrety Biureta sankcjonujące kradzież.. Całość sankcjonuje i twórczo rozwija pan premier Donald Tusk, o którym pan poseł Janusz Palikot powiedział, że to” stary satyr Tusk zgwałcił niedorozwiniętą politycznie nimfę”(???).Powiedział to przy okazji propozycji korupcyjnej , jaką pan premier złożył panu posłowi Bartoszowi Arłukowiczowi z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, żeby za posadę w nowo utworzonej biurokracji pod nazwą pełnomocnik ds. wykluczonych, przeszedł do Platformy Obywatelskiej. I co na to pełnomocnik ds. korupcji- pani Julia Pitera, kiedyś w Porozumieniu Centrum, potem w Unii Polityki Realnej, a obecnie w Platformie Obywatelskiej..? I co w ogóle robi ten pełnomocnik, tak jak będzie robił ten drugi pełnomocnik? Biurokrację twórczo rozwija pan premier Donald Tusk, walcząc oczywiście z biurokracją, tak jak pan profesor Leszek Balcerowicz walczył z obniżką podatków, poprzez ich systematyczną podwyżkę.. W ciągu ostatnich dwóch tygodni, powołał pełnomocnika ds. wykluczonych i otworzył siedzibę biurokratyczną w Brukseli na trzysta biurokratów, jakby tam biurokracji było mało.. Tylko dwa tygodnie- a ile powołał biurokracji w ciągu czterech lat..? Musiałbym zrobić spis, bo wszystko jest w moich felietonach, ale będzie tego ze trzydzieści niezależnych od siebie bytów…, Bo liczba biurokratów już chyba przekroczyła 100 000 - i nadal - jak widać rośnie, bo te 100 000 to dane sprzed miesiąca!!!! Pan premier chce nas chyba wykończyć jeszcze przed demokratycznymi wyborami na jesieni.. Najlepiej, co tydzień nowy urząd.. Albo dwa w tygodniu! Albo jeden codziennie! Bo sytuacji biurokratycznej, że jeden urząd pan premier powoła rano, a drugi wieczorem- chyba nie jest w stanie zrobić. Przy najlepszych chęciach. Ze względów czasowych- ma się rozumieć.. Bo pieniędzy ma w bród.. Mówiąc systematycznie o oszczędnościach.. No pewnie, że musimy oszczędzać.. Żeby rząd mógł marnotrawić.. Bo przecież rząd nie powinien być od rozwiązywania naszych problemów, bo ze swej natury - sam rząd jest problemem. Ale jak widać potrafi rozwiązywać swoje problemy naszym kosztem.. Ma długi przewód pokarmowy i wielki apetyt I ciekawe: od prawie wszystkich branż, rząd wraz z demokratycznym Sejmem wymaga uprawnień na prowadzenie czegoś tam.. A czy do rządzenia 40 milionowym krajem potrzebne są jakieś uprawnienia? Nie słyszałem.. Nawet kucharka może rządzić państwem - w myśl zaleceń towarzysza Ulianowa pseudonim Lenin. A u nas rządzą ludzie o wielu pseudonimach konspiracyjnych, jeszcze z czasów PRL-u.. Pełno tego w teczkach IPN, ale niektórych tam nie ma? No właśnie - a gdzie są? Ktoś sprawuje nad tym nadzór.. Tak jak nad nami w demokratycznym państwie prawnym nadzoru biurokratycznego.. Waldemar Jan Rajca
Grzegorz Braun specjalnie dla NCZ: “Salon” goni w piętkę! O reakcjach po wypowiedzi na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przy okazji promocji filmu „Eugenika – w imię postępu” z reżyserem GRZEGORZEM BRAUNEM rozmawia Rafał Pazio (specjalnie dla NCZ!). Jak reaguje Pan na całe to zamieszanie wokół wykładu na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim? – Refleks szachisty. Na KUL-u gościłem ponad miesiąc temu z przedpremierowym pokazem mojego fllmu „Eugenika – w imię postępu” – na zaproszenie rozpędzonego właśnie koła naukowego młodych historyków, (którym szczerze współczuję) oraz miesięcznika „Polonia Christiana”, (który szczerze polecam). Jedno z pytań dotyczyło właśnie niesławnej pamięci metropolity lubelskiego, którego podwójne życie jest wszak faktem należącym do historiografii już kilka ładnych lat. Za publikacjami Sławomira Cenckiewicza i ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego przypomnę, że abp Józef Życiński – niech mu ziemia lekką będzie – przez 13 lat (1977-1990) służył komunistycznej bezpiece (SB), jako tzw. osobowe źródło informacji – był zarejestrowany pod numerem 1263 przez Wydział IV KW MO w Częstochowie, jako TW „Filozof”. Wedle zachowanych dokumentów, został pozyskany do współpracy przez naczelnika tegoż wydziału, ppłk. Alojzego Perliceusza, a jego kolejnymi oficerami prowadzącymi byli: kpt. Stanisław Boczek (1978-1984) i por. Zbigniew Kalota (od 1984). Na spotkania z nimi ks. Życiński przybywał m.in. do lokalu kontaktowego o kryptonimie „Wanda” (ul. Józefitów 15/7 w Krakowie). Nieboszczyk Życiński nie tylko pokrętnie negował te i inne doskonale znane sobie fakty, ale także uciekał się do szeregu perfidnych, manipulacji, mających osłonić podobne felery biografii innych prominentnych uczestników życia publicznego. Przykładem przypadek prof. Jerzego Kłoczowskiego – TW „Historyka”, na użytek, którego inicjował abp Życiński modelową kampanię antylustracyjną, rzucając „fatwę” na Stanisława Michalkiewicza: „szczyt prymitywizmu moralnego”, – co natychmiast spopularyzowała „Gwiazda Śmierci” z ulicy Czerskiej i telewizja WSI 24, a na ten zew liczne „autorytety” podpisały się wówczas pod listami potępiającymi. Proszę nie zapominać, że abp Życiński był tej łajdackiej nagonki pierwszym naganiaczem i tego koncertu na pudła rezonansowe pierwszym solistą.
Jak ocenia Pan skalę ataków? – Jak dla mnie – imponująca. Ale przecież wyraźnie nie o mnie niegodnego ani nie o samego TW „Filozofa” chodzi. Że termin publikacji był wybrany tak, żeby „przykryć” telewizyjną premierę mojego filmu – to przecież stanowczo za mało. Że trzeba raz na zawsze zdyscyplinować kółka naukowe i senaty uczelni, żeby nie ważyły się zapraszać, kogo nie trzeba? Że KUL ma być albo odzyskany dla obozu postępu, albo zniszczony? Że akurat wakuje lubelski stolec biskupi (nota bene tymczasowo p.o ordynariusza jest bp Cisło – TW „Rzymianin”) – i trzeba sprawdzić, czy nuncjusza da się „ustawić”? Że każda okazja dobra żeby przywalić Radiu Maryja i TV Trwam, których gościem bywałem? Nie wiem, jakie są doraźne, a jakie ostateczne cele tej akcji, – ale z ciekawością czekam, co zaserwują na drugie danie.
Dziś ustala się, kto ze strony KUL organizował spotkanie, więc szuka sie winnych, aby ich pewnie ukarać lub napiętnować. Co Pan o tym sądzi? - Jedyna analogia, jaka się nasuwa, to rytuały życia publicznego za starego reżimu: wezwania do samokrytyki, listy potępiające i publiczne “odcinanie się”, żądania cenzury prewencyjnej – jak widać, bierutowskie i “marcowe” standardy mają pełne prawo obywatelstwa w życiu akademickim post-PRL-u.
Monika Olejnik, w której programach obszernie odnoszono się do sprawy, stwierdziła, że młodzież powinna była zareagować i wyjść. Co sądzi Pan o takim postawieniu sprawy? - To właśnie świat według „Stokrotki”:, kiedy hydra reakcji podnosi głowę, jak się nie da od razu uciąć – przynajmniej wyjść, żeby nie było na nas. Pani Olejnik oczywiście ośmiesza się, ale przecież służba nie drużba. Nota bene w poświęconymi mi wydaniu programu telewizyjnego, bodaj „Kropka nad WSI”, ogłosiła, że „dzwoniła do mnie”, ale rzekomo „odmówiłem udziału” – jedno i drugie jest bezczelnym kłamstwem. Ale przecież gra do jednej bramki to specjalność i ulubiona dyscyplina tej zasłużonej funkcjonariuszki frontu ideologicznego.
Rektor KUL w swoim oświadczeniu wyraża ubolewanie. Twierdzi, że została naruszona godność zmarłego i dobre obyczaje. Jak Pan przyjmuje argumenty rektora? – Jego Magnificencja hołduje horrendalnej hipokryzji, – nad czym ja z kolei ubolewam.
O czym świadczy tak ostry atak na Pana ze strony tak zwanego salonu? - Szczerze? W piętkę gonią.
Dziękuję za rozmowę.
GRZEGORZ BRAUN (ur. 1967) – reżyser, publicysta, zdeklarowany monarchista – autor m.in. filmów dokumentalnych: „Wielka ucieczka cenzora”, „Plusy dodatnie, plusy ujemne”, „Marsz wyzwolicieli” oraz szeregu filmów z cyklu „Errata do biografii”. Grzegorz Braun podczas wizyty na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim stwierdził, że Józef Życiński jako uczestnik życia publicznego w Polsce był “kłamcą i łajdakiem”: – Łajdactwem nazywam przyczynianie się do szerzenia zamętu wśród bliźnich i rodaków, zamętu w sprawach kluczowych w płaszczyźnie politycznej, społecznej, w świeckim wymiarze dziejów. Łajdactwem było perfidne oszukiwanie opinii publicznej w sprawach lustracyjnych”. Powyższa wypowiedź rozpętała w tzw. “salonie” burzę (również antylustracyjną)]
Wizyta starszej pani „Nie zostałam wypędzona. Moja rodzina to uciekinierzy". Gdyby ta deklaracja Eriki Steinbach padła dekadę temu, mogłaby wiele zmienić w postrzeganiu jej osoby nad Wisłą – pisze publicysta „Rzeczpospolitej" Erika Steinbach wróciła z Rumii do Niemiec. Obyło się bez większego skandalu. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Ekipie Donalda Tuska kamień spadł kamień z serca, bo jakiekolwiek zamieszanie związane z szefową Związku Wypędzonych zaburzyłby przygotowania do zbliżającej się 20 rocznicy podpisania traktatu polsko-niemieckiego. Politycy niemieckiej CDU z zadowoleniem przyjęli brak większych demonstracji, choć przed wizytą pani Steinbach marszczyli brew, gotując się do obrony praw niemieckiego deputowanego do podróży do Polski. Odetchnęli też ci, Pomorzanie i Kaszubi, którzy nie mieli ochoty na nowe upokorzenia ze strony szefowej ziomkostw, tym razem na własnej ziemi. Jak mawia Lech Wałęsa – nic się nie stało, ale wyciągnijmy z tego wnioski.
Zalecana obojętność Brak drastycznych emocji, jaki towarzyszył wizycie Eriki Steinbach, to efekt pewnego wyblaknięcia sporu, który przed dziesięciu laty zaskoczył i zaniepokoił Polaków. Steinbach już się nam opatrzyła. A poza tym, gdy odeszła z rady „Widocznego znaku", zmalała też nieco jej rola. Centrum przeciwko Wypędzeniom jest ciągle w powijakach i na razie nic nie wskazuje na to, aby ekspozycja była gotowa w ciągu najbliższych dwóch lat. Polskie reakcje podzielić można na trzy grupy. „Gazeta Wyborcza" ogłosiła, że pewna starsza Niemka chce odwiedzić pewną miejscowość na Pomorzu i w związku z banalnością sytuacji dziwi ją „mobilizacja na Pomorzu" – zapowiedzi demonstracji i zamknięcia przed nią drzwi kościoła redemptorystów w Gdyni. Zdziwienie „GW" podzieliła Kancelaria Prezydenta RP w osobie Tomasza Nałęcza. Doradca Bronisława Komorowskiego zaniepokoił się możliwością zamknięcia kościoła, w którym wisi tablica ku czci niemieckich ofiar z 1945 roku, przed gościem z Niemiec. Andrzej Halicki, szef Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych przypomniał z kolei starą doktrynę Platformy – zarówno Steinbach, jak i ci, którzy przeciw niej demonstrują, są siebie warci. – Nie reaguję w sposób ostry, bo wiem, że (spór związany z wizytą Steinbach – red.) dotyczy zupełnie marginalnych grup po jednej i drugiej stronie – mówił Halicki w TVN. Opanowaniem zaskoczyło z kolei PiS, które ustami senator Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk apelowało o zignorowania córki żołnierza wojsk okupacyjnych. Oświadczenia potępiające wizytę Steinbach w Rumi wydało Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych. Krótkie pikiety przed konsulatem RFN zorganizowała Liga Obrony Suwerenności, demonstrował też były radny w sejmiku i działacz PiS Waldemar Bonkowski.
Nerwowe telefony Dla odmiany do wizyty niezwykle serio podeszli zarówno politycy CDU, którzy patronują „wypędzonym", przedstawiciele mniejszości niemieckiej w Gdańsku jak i niemieccy dyplomaci. Redemptorysta ojciec Marek Mirus, proboszcz gdyńskiej Parafii Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i św. Piotra Rybaka, gdzie znajduje się tablica ku czci ofiar zatopionych w 1945 roku niemieckich statków z uchodźcami, wyraził zdumienie formą zapowiedzi wizyty Steinabch w jego kościele. „Zadzwonił do mnie działacz mniejszości (niemieckiej – red.) i oznajmił, że w takim i takim terminie przyjdzie delegacja i złoży wieńce. Atakował mnie z góry, że ma być i już. I wtedy może w chwili emocji odparłem, ze to niemożliwe". Lokalna „Gazeta Wyborcza", z której pochodzi ten cytat, dodaje, że gdyńscy „redemptoryści zmienili zdanie, gdy konsul Niemiec interweniował u metropolity gdańskiego". „Sztucznie podsycane oburzenie w Polsce wokół planowanej wizyty szefowej Związku Wypędzonych (BdV) Eriki Steinbach w Trójmieście jest nieodpowiednie" – pouczył Polaków poseł CDU Klaus Braehmig, szef grupy parlamentarnej ds. wypędzonych, wysiedleńców i mniejszości niemieckiej. „To prawicowe populistyczne środowiska w Polsce chcą wykorzystać wizytę posłanki do Bundestagu do celów kampanii wyborczej i znów próbują – tak jak to miało miejsce niedawno na Śląsku – podsycać nastroje przeciwko niemieckiej mniejszości" – ocenił. Jednocześnie chadecki deputowany pochwalił „umiarkowane polskie głosy, m.in. z otoczenia prezydenta Bronisława Komorowskiego, które absolutnie nie są zgorszone tym, że pani Steinbach chciała odwiedzić Kościół Ludzi Morza w Gdyni". Krzyż na drogę dał też pani Erice wielkonakładowy „Welt am Sonntag", publikując z nią wywiad, w którym kurtuazyjnie wyraziła ona podziw dla Polaków za ich „wiarę w siebie". Jak się, więc okazało, wizyta, którą w Polsce obóz prorządowy obsypał zaklęciami, aby nie traktować jej zbyt serio – po stronie CDU i niemieckiej dyplomacji traktowana była niezwykle poważnie.
Triumf bez smaku Długo oczekiwany triumf często słabo jednak smakuje. Erika Steinbach buńczucznie zapowiadała swoją wizytę w Rumi już w trakcie debaty w „Rzeczpospolitej" w 2003 roku. Jak można podejrzewać, wpierw na przeszkodzie stanęła ostrość skandalu, jaki wywołała szefowa ziomkostw, potem realna obawa, że rząd Jarosława Kaczyńskiego uzna ją za persona non grata i po prostu nie wpuści do Polski, a jeszcze później być może sugestia rządu Angeli Merkel, aby nie narażała na szwank „resetu" relacji Warszawa – Berlin pod rządami Donalda Tuska. Brak drastycznych emocji, jaki towarzyszył wizycie szefowej Związku Wypędzonych to efekt wyblaknięcia sporu, który przed dziesięciu laty zaskoczył i zaniepokoił Polaków Teraz, gdy wzajemne spory wyciszono, Steinbach widać uznała, że może spełnić swój sen. Ale po latach ten wyjazd był wyraźnie urządzony na siłę. Jej opowieści o kobiecie z Rumi, która miała ją pamiętać z lat wojny i zapraszać listownie do odwiedzin miejsca urodzenia, nie sposób zweryfikować. Steinbach, która sugerowała, że jedzie się z nią spotkać – tuż przed podróżą przyznała, że owa kobieta już nie żyje. Obejrzenie domu rodzinnego to czysta demonstracja, – co dwulatka mogła zapamiętać z kwaterunku w Rumi. Co więc zostało? Za to, że Erika Steinbach złożyła kwiaty w miejscu masakry Polaków w Piaśnicy czy pod tablicą ofiar „Gustloffa", trudno ją krytykować. A co do spotkań z mniejszością niemiecką, to można się tylko dziwić, że gdańscy Niemcy szukają tak kontrowersyjnego rozmówcy. Jestem nawet gotów przyjąć, że szefowa BdV dziś więcej rozumie z traumy Polaków. Ale wszystko to przyszło za późno.
Otwarte drzwi „Nie zostałam wypędzona. Moja rodzina to uciekinierzy". Gdyby ta deklaracja pani Steinbach padła dekadę temu, mogłaby wiele zmienić w postrzeganiu jej osoby nad Wisłą. Ale nie padła. Wygłoszona w czasie wizyty Rumi nie wybrzmiała wystarczająco i nie zainteresowała nikogo. Sama Erika Steinbach, ale i wielu jej politycznych i medialnych sekundantów, wciąż nie chce zrozumieć, jak wiele złego zdziałała ona w dialogu polsko-niemieckim. I jak bardzo niestosowne były deklaracje polityków i dziennikarzy sypiących na zapas gromy na tych, który chcieli protestować przeciw wizycie szefowej BdV na terenach, które były okupowane przez wojska niemieckie. Niedawno w Polsce odbywała się podobna wizyta. Były prezydent RFN Horst Köhler odwiedził podzamojski Skierbieszów, gdzie się urodził – w tym samym roku co Erika – jako syn niemieckich przesiedleńców z Besarabii. W oczach miejscowych chłopów byli oni osiedleńcami sprowadzanymi przez III Rzeszę. Ale Köhlera witano inaczej, – bo pamiętano jego deklaracje na zjeździe ziomkostw w 2007 roku, że „nie czuje się wypędzonym". Co charakterystyczne, życzliwego przyjęcia Köhlera w Polsce nie musiały poprzedzać srogie głosy polityków CDU. Drzwi w Skierbieszowie nie musiały mu otwierać interwencyjne telefony niemieckich dyplomatów. Raz jeszcze można spytać, skąd bierze się determinacja w obronie Eriki Steinbach ze strony niemieckiej CDU i części mediów za Odrą. I czy jest ona tego wysiłku warta? Bo składanie niechęci do niej tylko na karb polskiego nacjonalizmu pokazuje, że wielu Niemców nic nie zrozumiało z trwającego od ponad dekady sporu o Erikę Steinbach. Semka
O nowy plan Balticum Zgodnie z ustaleniami polskiej szkoły geopolitycznej kluczowe dla historycznych losów Polski jest jej położenie na pasażu bałtycko-czarnomorskim. Według wielu przedstawicieli tej szkoły w geopolityce, trwałość i stabilność polskiego ośrodka siły w długich okresach czasu była zależna od zapewnienia sobie przez niego jednoczesnego dostępu do Bałtyku i Morza Czarnego, tj. do obu brzegów pasażu. Nie oznaczało to, że granice samego państwa polskiego muszą dotykać obu akwenów. Istniały szersze możliwości osiągnięcia tego celu, na przykład uczestnictwo Polski w zbudowanym południkowo związku państw (lub innej strukturze ponadnarodowej), które pozwalałoby i Polsce, i jej sąsiadom wykorzystywać wspólnie dostęp do obu basenów morskich naraz. Struktura taka zwiększałaby siłę polityczną regionu międzymorskiego, a tym samym jego samodzielność względem ośrodków niemieckiego i rosyjskiego (sowieckiego), dążących do jego podziału na własne strefy wpływów. Potrzeba stworzenia takiej struktury jest dziś, wobec zacieśniającej się stale współpracy Niemiec i Rosji, nie mniej odczuwalna, niż była w przeszłości. Po krótkotrwałym zainteresowaniu konsolidacją pasa państw między Morzem Bałtyckim a Czarnym i próbach skonstruowania dla niej podstaw infrastruktury politycznej (m.in. grupa wyszehradzka, Inicjatywa Środkowoeuropejska), rządy tych państw, opanowane przez rzeczników jednostronnego okcydentalizmu, całkowicie zarzuciły wzajemną integrację na rzecz starań (i rywalizacji) o jak najszybsze wchłonięcie ich przez blok zachodni. Kilkanaście lat zaniedbań i bierności Polski tam, gdzie aktywność rozwijali inni, doprowadziło do tego, że na chwilę obecną perspektywy integracji regionu nie przedstawiają się najlepiej. Ukraina niedawno obrała ponownie orientację prorosyjską, zaś Węgry i Słowacja zacieśniają współpracę głównie z Niemcami. Niemcy i Rosja przecięły, więc potencjalny pas południkowy w jego centralnej części, blokując ewentualne powstanie jego czarnomorskiej flanki. Nie oznacza to oczywiście, że wymienione państwa zostały „utracone”. Przeciwnie, w przyszłości mogą poszukiwać równoważników dla partnerów wielokrotnie silniejszych od nich samych. Jeżeli nawet budowa południowej odnogi pasa została zahamowana, choćby i na dłużej, należy już teraz opracowywać strategię jego tworzenia oraz przystąpić do jej realizacji przynajmniej w odnodze północnej, obejmującej Morze Bałtyckie. Polska, której północną granicę stanowi wybrzeże Bałtyku, może tu dla siebie znaleźć to, czego od dawna wyraźniej jej brakuje: doniosłą rolę do odegrania. Wspomnianą powyżej koncepcję wcielić w życie chciał Józef Piłsudski, gdy w okresie piastowania godności Naczelnika Państwa (1918-1922) próbował skonstruować Związek Bałtycki, złożony z Polski, Litwy, Łotwy, Estonii i Finlandii. Projekt Związku przewidywał ścisłe współdziałanie wymienionych państw w zakresie polityki bezpieczeństwa. Główną przeszkodą, która uniemożliwiła jego urzeczywistnienie, okazało się nieprzejednane stanowisko Litwy. Państwo litewskie konsekwentnie odmawiało nawiązania z Polską jakichkolwiek stosunków do chwili zwrotu przez nią Wileńszczyzny, a ponieważ do zwrotu nie doszło, w granicach swoich możliwości sabotowało każdą polską inicjatywę w regionie. Ówczesne przeszkody od dawna nie istnieją: obecnie żadne z państw nadbałtyckich nie wysuwa roszczeń terytorialnych przeciw innemu. Współpraca państw południowego i wschodniego wybrzeża Bałtyku to jednak za mało. Musiałaby ona objąć również kraje skandynawskie, otaczające Morze Bałtyckie od północy i zachodu. Trzy „republiki bałtyckie” już dziś integrują się intensywnie z Półwyspem Skandynawskim i Polska powinna podjąć wysiłek dołączenia do tego trendu. Bałtyckie porozumienie państw musiałoby objąć także jedyne państwo skandynawskie niepołożone nad Bałtykiem – Norwegię. Są po temu zasadnicze powody. Po pierwsze, dostęp do norweskich zasobów ropy naftowej i gazu ziemnego w obliczu rosyjskiej „rurociągowej strategii trzech mórz” ułatwiłby państwom bałtyckim dywersyfikację źródeł energii, toteż byłby nader cennym wkładem we wspólne bezpieczeństwo północnego bloku. Po drugie, zachodzi potrzeba podjęcia przez państwa skandynawskie, bałtyckie oraz Polskę zorganizowanej współpracy na płaszczyźnie obronności i polityki bezpieczeństwa. O ile, bowiem Polska wciąż, mimo kolejnych redukcji, posiada najliczniejsze spośród wymienionych krajów siły zbrojne, o tyle szereg państw bałtyckich i skandynawskich góruje nad nią pod względem organizacji obrony państwa, a te drugie także pod względem zaawansowania technologicznego, którego symbolem stały się przed kilku laty niewidzialne dla radaru szwedzkie korwety rakietowe klasy Visby. Udział dysponującej rozbudowaną marynarką wojenną Norwegii miałby pod kątem militarnym istotne znaczenie dla ewentualnego związku państw, zwłaszcza w początkowym okresie jego istnienia. Na tym tle, nawet uwzględniając różnice geostrategiczne wynikające z odmiennego położenia geograficznego, wiele do życzenia pozostawia (i wymaga całkowitej reorientacji) morska polityka obronna władz Polski. Marynarka Wojenna Rzeczypospolitej Polskiej walczy o przetrwanie wbrew kolejnym obniżkom nakładów finansowych na wojsko. Nie trzeba dodawać, że geostrategicznego znaczenia Bałtyku nie lekceważy natomiast nasz największy wschodni sąsiad. Z zakupionych ostatnio przez Rosję francuskich jednostek klasy Mistral, uważanych za najnowocześniejsze okręty desantowe na świecie, jedna będzie stacjonowała w basenie Morza Bałtyckiego. Motywacji do współpracy w zakresie bezpieczeństwa, zatem nie brakuje – to właśnie od rządów „republik bałtyckich” i Norwegii pochodziły głosy wskazujące, iż koncepcje strategiczne NATO nie dają państwom regionu realnego zabezpieczenia. Na początku stycznie 2011 r. Komisja Obrony Narodowej szwedzkiego parlamentu zasugerowała ministrowi spraw zagranicznych zacieśnienie przez Szwecję stosunków z Polską w sferze wojskowości. Szanse, zatem istnieją. We własnym dobrze pojętym interesie Polska powinna powrócić na Bałtyk. Aby tego dokonać, musi ocknąć się w polityce zagranicznej z nawyku bierności i trwożliwego oglądania się na minę „starszych braci”, hodowanego nad Wisłą od dobrych siedemdziesięciu lat. Nie widać przeszkód, aby do bloku północnego nie mogła zostać zaproszona również Białoruś. (Notabene, wśród Białorusinów od początku XX wieku funkcjonuje tzw. orientacja krywicka, która historyczną, kulturową i etniczną tożsamość ludności tego kraju wywodzi z pnia nie słowiańskiego, lecz bałtyckiego.) Inicjatywa taka byłaby najlepszą odpowiedzią państw basenu Morza Bałtyckiego na zainicjowany w ubiegłym roku przez białoruski rząd program tworzenia floty pełnomorskiej (datę zakończenia budowy Biełmorfłotu wyznaczono na rok 2020). Z racji braku bezpośredniego dostępu Białorusi do Bałtyku kluczowa rola, gdy idzie o drogi spławne, przypadłaby tu Litwie i Łotwie, ale i Polska mogłaby się mocniej związać z Mińskiem wspólnymi inwestycjami w rozbudowę infrastruktury dla żeglugi rzecznej. Północny związek państw powinien wreszcie dążyć do objęcia integracją ekonomiczną i komunikacyjną obwodu kaliningradzkiego, aby stopić tę nienaturalnie wykrojoną enklawę z jej otoczeniem. Celem finalnym bloku północnego będzie zamiana Morza Bałtyckiego w maksymalnym stopniu, w jakim to możliwe, we własne „morze wewnętrzne” (mare nostrum), poprzecinane gęsto szlakami transportowymi, pokryte siecią portów handlowych, platform wydobywczych i terminali LPG, okolone pierścieniem strzegących ich baz wojskowych. Formułę związku północnego, obok integracji w dziedzinach gospodarki, bezpieczeństwa i obronności, należałoby uzupełnić o ożywienie współpracy kulturalnej, ukierunkowanej zwłaszcza na zorganizowaną promocję dziedzictwa kultur regionu. Wszystkie rodziny kulturowe otaczające Morze Bałtyckie – zarówno nordycka, jak bałtycka i słowiańska – stoją dziś przed niebezpieczeństwem zwycięskiej inwazji zachodniactwa: utopienia ich unikalnych tradycji w pompowanym przez Europę Zachodnią i Amerykę zalewie kosmopolitycznej popkultury. Proponowany tu blok państw służyłby również temu, by triskelion Północy, złożony z pierwiastka nordyckiego, bałtyckiego i słowiańskiego, mógł przypomnieć o swoim wartościowym wkładzie do skarbca kultury światowej oraz zaprezentować własne alternatywy dla nudnego, zuniformizowanego mentalnie i wypranego z historyczno-geograficznych tożsamości McŚwiata. Budowę związku północnego musi wyprzedzać i wspierać refleksja geopolityczna. Nad Wisłą potrzebujemy, więc powrotu do zaniechanej w okresie rządów komunistycznych myśli bałtyckiej. Znaczenie Bałtyku dla Polski znakomicie w swoim czasie opisali rodzimi geopolitycy: Włodzimierz Wakar (1885-1933), dr Stanisław Bukowiecki (1867-1944), płk Ignacy Matuszewski (1891-1946) czy płk Henryk Bagiński (1888-1973), a także przedstawiciele „narodowej” (endeckiej) szkoły w historiografii. Dzisiaj trzeba nam z jednej strony przypomnienia i spopularyzowania ich poglądów na ten temat wśród tzw. zwykłych Polaków, z drugiej strony podjęcia wyznaczonego przez nich kierunku we współczesnej polskiej geopolityce, tej akademickiej i tej praktycznej. Mówiąc wprost, Polska musi się zdobyć na to, by dla własnych potrzeb opracować „Geopolitykę Bałtyku”, na podobieństwo przetłumaczonej niedawno na język polski „Geopolityki Śródziemnomorza” autorstwa wiodącego dziś we Francji przedstawiciela tej dziedziny, prof. Iwona Lacoste’a (ur. 1929). Dodajmy, że książki poświęcone geopolityce Morza Bałtyckiego od dawna powstają w Rosji, która nie ma w zwyczaju lekceważenia takich tematów. Przestańmy się bez celu miotać między Waszyngtonem a Brukselą, Moskwą a Berlinem, zawsze pociągani przez cudze sznurki. Wracajmy na Bałtyk. Wraz z Litwinami, Łotyszami, Estończykami, Finami, Szwedami, Duńczykami, a nawet Białorusinami i Norwegami – twórzmy śmiało nowy plan Balticum, tym razem obliczony na potrzeby i korzyści nasze i sąsiednich narodów. Adam Danek
Nie o taką Polskę nam chodziło Na nurtujące wiele osób pytanie, co się stanie, gdy na czas stadion w Gdańsku nie powstanie, odpowiadam wprost: nic się nie stanie. W kraju, w którym spóźnia się wszystko, poczynając od pociągów, byłoby nawet podejrzane, gdyby z jakąkolwiek budową zdążono na czas. W kraju, w którym tamy buduje się dopiero po powodzi, dlaczegóż nie miano by stawiać stadionów po Euro 2012, a trawy rozkładać już po meczach? Zwłaszcza, że spieszyć się mamy dla Francuzów, co to przecież nie chcieli umierać za Gdańsk. Mocno to dla tej nacji krzywdzący stereotyp, bo wtedy to oni nawet własną flotę zatopili, tak już mają. A jutro podeślą jakieś głębokie rezerwy - może, zatem dobrze, jak nie takie będzie otwarcie pięknego stadionu, (choć pamiętam, że i Platini grał kiedyś we francuskich rezerwach). Byłby to może incydent, ale już wiadomo, że Warszawa nie zdąży na mecz z Niemcami - chyba, że tradycyjnie jak to z nimi, na gruzach.
Tysiąc prawników na dnie morza No i do tego bunt kibiców, z którymi - wreszcie ktoś zauważył - i tak się nie wygra. Dostrzegłem tę dziwną zmianę, gdy wszyscy politycy zaczęli młodzieńcze bunty popierać w mediach, pani redaktor Olejnik poszła na Legię, zaś europoseł Siwiec pochwalił "Starucha", ganiąc Rzeźniczaka, niebywałe! I choć to tylko sport, nietrudno spostrzec, że nie tylko babcie mają w Polsce dowody osobiste, kibice też. Czyżby Platforma wystraszyła się nowej całkiem sytuacji, mianowicie, że do urn pójdą babcie razem z wnuczkami? Ja bym się nie zdziwił. Wszelako (zamiast cieszyć się mistrzostwem Francji Obraniaka - bo trudno, żeby Francuz był mistrzem jakiegoś innego kraju zresztą, choćby Finlandii czy Węgier) w tych całych stadionach martwi mnie jedno. Horrendalnie wysokie, jak na kraj biedny, ceny biletów. Już na sobotnim ligowym hicie Legii z Wisłą 19 tys. sprzedanych, na obiekt prawie dwa razy większy! Zła pogoda była? Albo strach przed zamieszkami? Nie, wejściówki są nie na kieszeń polskich widzów - czyż nie z tego samego powodu zadłużone są Multikina, mimo naprawdę dobrego repertuaru? Zatem rząd, zamiast narzekać, że lud coraz mniej go wielbi, zamiast szykować się do bicia pokłonów Obamie i udawania centrum współczesnego świata, winien zabrać się do gospodarki. Zrobić to można łatwo - wycofać z niej wszystkich polityków i dać im zakazy zarządzania czymkolwiek, coś na wzór zakazów stadiono-wych. Kraj odżyje, a wtedy zostanie nam i na chleb, i na igrzyska. Na razie Gdańsk dostał niedokończony stadion w miejsce wykończonej stoczni. Niezupełnie o taką transformację Polakom chodziło. Paweł Zarzeczny Autor jest ekspertem stacji Orange Sport.
Бурелом lub też „cyrulik smoleński” W ruskiej wikipedii hasło „Бурелом” jednoznacznie kojarzone jest z poharatanym drzewostanem po przejściu jakiejś wichury lub burzy; do tego określenia dołączone jest zresztą zdjęcie, które nie pozostawia żadnych wątpliwości, o co może chodzić ze słowem „Бурелом” burielom
http://ru.wikipedia.org/wiki/Бурелом
(por. też
http://ru.wiktionary.org/wiki/бурелом
Po polsku mówi się „wiatrołom”
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wiatrołom
Jak już zaś sygnalizowałem w poście:
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/blitzkrieg-z-10042010.html
kryptonim „Бурелом” właśnie pojawia się w dość ważnym momencie szympansich dialogów na wieży lotniska Siewiernyj:
10:22:17 РП «Корсажу» ответьте, «Бурелом»./Odpowiedzcie “Korsażowi”, „Buriełom”
10:22:23 А (нрзб)./ (niezr.)
10:22:31 РП «Бурелом», «Корсажу» ответьте./”Buriełom”, odpowiedzcie “Korsażowi”
10:22:34 А (нрзб)./ (niezr.)
Minutę później, bowiem, wedle tych samych „stenogramów” (oraz „stenogramów” CVR), polska załoga tupolewa ma nawiązywać kontakt z wieżą ruskich szympansów.
10:23:30 101 «Корсаж» - Старт, польский 101, добрый день./”Korsaż”-Start, polski 101, dzień dobry. Teraz wypadałoby ustalić, co i kto się za tym kryptonimem kryje. Czy chodzi o jeszcze jeden samolot, z którym kontaktuje się ruska „wieża”, czy też o – by tak rzec – brygadę remontowo-budowlano-leśną, która ma za zadanie dokonać czegoś, co za czasów carskich miał wykonywać „cyrulik syberyjski” (Сибирский цирюльник), czyli taka pokraczna machina do cięcia, wyrębu wielu drzew (skojarzenie z cyrulikiem syberyjskim zawarł kiedyś w swym komentarzu G. Rossa). Oczywiście od wczesnych lat XX wieku jednak się trochę przemysł w Rosji posunął do przodu, więc nie ma, co podejrzewać, by w 2010 r. za cyrulika smoleńskiego robiła jakaś podobna lokomotywa ze szczypcami. Co innego zaś jakieś „ekipy” z „zakładów energetycznych” czy „pogotowia drogowego” w neo-ZSSR (coś tak, jak ci słynni na cały świat „strażacy” widziani przez moonwalkera S. Wiśniewskiego). W dzisiejszych czasach drzewa można uszkodzić za pomocą lekkich ładunków wybuchowych albo też wysyła się kolesi z pilarkami i ciężarówką z podnośnikiem. Za pomocą tej pierwszej metody rozharatana została zapewne pancerna brzoza. Za pomocą tej drugiej musiano popracować nad „równymi cięciami”, które miały imitować „koszenie drzew” przez polskiego tupolewa. I. Fomin, znany nam aż za dobrze, wesoły mechanik z okolic Siewiernego, powiada na filmie „10.04.10”, że słyszał „przed katastrofą”, jak drzewa strzelały: „nagle słyszę: leci, buch, buch, takie ostre dźwięki. Potem dowiedziałem się, że tam drzewa padały. On o drzewa zahaczał. Skrzydłem tam zahaczał i takie ostre dźwięki było słychać, jakby strzelali.”
http://www.youtube.com/watch?v=_RjaBrqoLmw
9'11'' Z kolei 75-letni dieduszka Alosza Kaczałow, co miał spokojnie wleźć na plener zdjęciowy Koli, w jednym z „Superwizjerów” opowiada, że słyszał jakby petardy „po wypadku”: „Myślałem, że to jakiś wypadek samochodowy na drodze. Pomyślałem, że pomogę pilotom, ale usłyszałem takie trzy lub cztery jakby klaśnięcia i pomyślałem, że coś tam może wybuchnąć. (- A co przypominały te dźwięki? - pyta dziennikarka) No, wybuchające petardy.” http://superwizjer.tvn.pl/36952,kontroler-lotow-ze-smolenska_-czy-kogos-sie-boi_,archiwum-detal.html
Tu moja prośba do LordaJima o wykrojenie unikalnego materiału od -11'13'' do -11'07'' i zrzucenie na YT, pokazana jest tam, bowiem rzeczywista odległość między budynkami straży pożarnej a zoną Koli; jest to dosłownie rzut beretem Plusnina). W tym reporterskim materiale także Fomin opowiada bardzo dokładnie o swoim filmowaniu i dodaje, że nie widział żadnych ciał ani rzeczy, a tylko strażaków: „tieł nie było”. I to tenże Fomin tu, śmiejąc się, „wyjaśnia” (w odpowiedzi na przytaczaną przez dziennikarkę historię z Mendieriejem), że autorem filmiku Koli jest jego kolega z warsztatu; „słyszałem o tym, (że autor filmiku zginął – przyp. F.Y.M.), ale nikt tu nikogo nie zabijał, nikogo nie zabili”. Z kolei, co już dodam po prostu, jako ciekawostkę dla kolekcjonerów, A. Jewsiejenkow (ten wyjątkowo załgany 10 kwietnia rzecznik smoleńskiego gubernatora) z uśmiechem tłumaczy, że ma listę, na której żadnego „ukraińskiego dziennikarza Andrieja Mendierieja” nie ma, a poza tym nie ma żadnego śladu po tymże Mendierieju w Sieci, nie licząc tych wzmianek dotyczących autorstwa filmiku 1'24''. Czyli sprawa wyjaśniona, bo autorem okazuje się gwiazda radzieckiej i neopeerelowskiej telewizji, W. Safonienko, której kiedyś pewien gość zadał takie pytanie (i nie uzyskał odpowiedzi): „samolot z podwoziem do góry nie może lecieć dłużej niż 3 sekundy. Jak ty go zobaczyłeś? (…) Kiedy on się przekręci, on od razu spada. Jak ty mogłeś go zobaczyć? Byłeś tam i specjalnie patrzyłeś czy co?” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/spin-doctor.html
Safonienko zaś w „Superwizjerze” relacjonuje: „Ten szum silnika zaczął się mieszać z dźwiękiem łamanych gałęzi. Od razu zrozumiałem, że to nieprawidłowy odgłos przy lądowaniu samolotu (…) Ciał żadnych nie widziałem. W ogóle nie przypuszczałem, że to samolot pasażerski, przecież to jest wojskowe lotnisko”. Safonienko zresztą w tymże materiale mówi jeszcze (a propos strzałów): „ja myślałem, że to wojskowy samolot. Mi się wydawało, że to strzela jakiś dodatek do amunicji albo jakiś sprzęt pękał”. Wróciliśmy, więc do drzew i smoleńskiego cyrulika. Jak pamiętamy z obszernych sejmowych zeznań Wiśniewskiego, (który, nawiasem mówiąc, wspominał o „symbolicznym” „strzale drzewa”), na Siewiernym 10 Kwietnia pracowała też grupa pirotechników (moonwalker parokrotnie przywołuje porównania z planem filmowym i „wybuchami”, jakie się widzi na filmach). Wydaje mi się, że przez krótką chwilę były z tymi pirotechnikami kadry w mediach: jak gostkowie krzątają się między drzewami z Siewiernego wracając z zony Koli (już na ujęciach „powypadkowych”) w takich, za przeproszeniem, „sraczkowatych” kombinezonach. Zdjęcia poharatanych drzew z okolic Siewiernego zrobiły furorę nie tylko w drobiazgowych rekonstrukcjach związanego ze specsłużbami neo-ZSSR http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/fotoamator-specjalnego-znaczenia.html
doc. S. Amielina. Znając jednak zakres ciężkich prac analityczno-badawczych (radzieckich i polskich) zespołów drobiazgowo zajmujących się pobojowiskiem i lotniczymi szczątkami, (choć, jak to kiedyś radziecki ekspert E. Klich barwnie na prasowej konferencji wyznał, tyraliery nie mogli zrobić, bo byli właśnie od badania; więc co tam sobie lud smoleński do chałup zabrał, to jego), zapewne nikt nie pobrał żadnych próbek z drzew i nie zdołał ustalić, w jaki sposób konary zostały zniszczone, a zwłaszcza, kiedy. Niewykluczone, bowiem, że część z nich, – jeśli weźmiemy pod uwagę te relacje o petardach – została uszkodzona już „po wypadku”, co rzecz jasna nie kłóci się wcale z ruską narracją, bo przecież ziemia rosyjska nie od dziś słynie z działania mocy nadprzyrodzonych, szczególnie tych ciemnych, co je diabli nadają w czekistowskich kurtkach. Free Your Mind
OSTATNI MECZ DONALDA TUSKA Nawet po latach rządów obecnego układu i doświadczeniach związanych z tragedią smoleńską, wciąż niewiele osób zdaje się dostrzegać, że strategia większości działań Donalda Tuska oraz logika decyzji podejmowanych przez grupę rządzącą nie ma nic wspólnego z regułami gier politycznych, a należy do kanonu złożonych czynności, właściwych dla arsenału służb specjalnych. Z tego powodu, analiza poszczególnych decyzji będzie zwykle obarczona błędem wynikającym z założenia, że ludzie ci prowadzą politykę w ramach wydolnego systemu demokratycznego, a celem ich działań jest jakiekolwiek dobro publiczne i troska o obywateli. Taką wizję narzucają nam ośrodki propagandy, próbując objaśniać rzeczywistość III RP poprzez mechanizmy obowiązujące w dojrzałych demokracjach. Tymczasem począwszy od afery marszałkowej, tarczy antyrakietowej, pułapki smoleńskiej, wyborów prezydenckich czy śledztwa w sprawie tragedii z 10 kwietnia (by wymienić te najważniejsze) mamy do czynienia z różnego rodzaju kombinacjami planowych działań podejmowanych przy współudziale instytucji państwa (w tym ludzi służb specjalnych) mających za cel takie oddziaływanie na przeciwnika, by poprzez wprowadzenie w błąd i wykorzystanie tego błędu doprowadzić go do pożądanych zachowań, a tym samym umożliwić realizację interesów grupy rządzącej. Sytuacja wewnętrzna Polski oraz pozycja naszego kraju w świecie dowodzi, że są to kombinacje skuteczne, prowadzące faktycznie do demontażu państwa i wcielenia nas w orbitę wpływów niedawnego okupanta. Jeśli z takiej perspektywy spróbujemy spojrzeć na obecną akcję represyjną wobec kibiców piłkarskich, może się okazać, że cel tych działań jest dość odległy od ujawnionych już intencji i wykracza poza aktualne domysły. Sprawie tej warto poświęcić uwagę, bo na jej przykładzie łatwo wykazać, że pozornie chaotyczne i incydentalne działania grupy rządzącej mogą prowadzić do znacznie poważniejszych następstw i nie mają nic wspólnego z dbałością o stan bezpieczeństwa czy dobro obywateli. Przede wszystkim zwraca uwagę fakt, że do rozprawy z rzekomymi „kibolami” przygotowywano się od kilku miesięcy, a wydarzenia bydgoskie stanowią zaledwie jeden z elementów bardziej złożonej strategii. Już na początku lutego br. komendant główny Policji powołał zespoły Centralnego Biura Śledczego ds. „walki z przestępczością pseudokibiców”. Powstały one we wszystkich komendach wojewódzkich, miejskich i powiatowych Policji. Do zadań tych zespołów zaliczono „rozpracowywanie grup, odpowiedzialnych są za awantury stadionowe i ustawki.” Na drugim biegunie tych działań można umiejscowić mobilizację Centralnego Biura Antykorupcyjnego, którego funkcjonariusze w dniu 22 lutego br. rozpoczęli kontrolę w Poznańskim Ośrodku Sportu i Rekreacji oraz w Urzędzie Miasta Poznania, interesując się głównie poznańskim stadionem. W komunikacie CBA podano, iż „funkcjonariusze będą weryfikować informacje, które docierały do Biura na temat ewentualnych nieprawidłowości przy projektowaniu i rozbudowie poznańskiego stadionu. Przewidywany termin zakończenia kontroli przypada na koniec maja.” Nietrudno zrozumieć, że od tej chwili obiektem szczególnego zainteresowania służb specjalnych stały te środowiska i miejsca, w których dochodziło do manifestowania postaw krytycznych wobec grupy rządzącej. W Poznaniu, gdzie istnieje doskonale działające stowarzyszenie „Wiara Lecha”, to właśnie kibice piłkarscy organizowali obchody 92 rocznicy Powstania Wielkopolskiego, brali udział w manifestacjach patriotycznych, włączali się w wybory samorządowe, prowadzili akcje charytatywne, a na stadionach otwarcie demonstrowali niechęć do obecnego rządu i prowadzili kampanię na rzecz bojkotu „Gazety Wyborczej”. Podobna kampania miała również miejsce na warszawskich stadionach. Ten wyrazisty obraz i polityczne zaangażowanie kibiców musiały nazbyt mocno kontrastować z propagandowym wizerunkiem „kibola”. Od chwili powołania specjalnych zespołów do spraw „walki z przestępczością pseudokibiców” można obserwować, że staje się ona priorytetem w działalności CBŚ. Świadczy o tym choćby ilość informacji prasowych zamieszczonych na stronach internetowych Biura, z których każda relacjonuje akcję w ramach „walki z pseudokibicami”. Tylko od lutego br. można naliczyć blisko 60 tego rodzaju wiadomości. Na uwagę zasługuje sposób redagowania informacji. Opatrzone zostały tytułami w rodzaju: „Zorganizowana grupa pseudokibiców – zatrzymania”, „Zatrzymani handlarze narkotyków powiązani z pseudokibicami”, „Liderzy bojówek pseudokibicowskich w strukturach przestępczych”, „Kibice związani z przestępczością narkotykową” itp. Informacje te nagłaśniane następnie przez ośrodki propagandy rządowej, przyczyniły się do utrwalenia fałszywego obrazu kibica – bandyty i przygotowały podłoże pod ostateczną rozprawę z niewygodnym dla władzy środowiskiem. Prowadzone na ogromną skalę działania operacyjne służb, pozwoliły również na dogłębną infiltrację grup kibiców oraz na ewentualne wytypowanie osób przydatnych z punktu widzenia dalszych celów kombinacji. Jeśli w wypowiedziach posłów PiS na temat zdarzeń na stadionie w Bydgoszczy padały sugestie, że mogło dojść do prowokacji z udziałem służb, jest oczywiste, że mogła się ona odbyć nawet bez bezpośredniego udziału funkcjonariuszy. Wystarczyło, jeśli kilku zatrzymanych wcześniej przez CBŚ kibiców wiedziało, jak ma się zachować podczas meczu. Warto dostrzec, że akcja przeciwko kibicom nastąpiła w czasie, gdy pojawiła się realna poprawa stanu bezpieczeństwa na polskich stadionach i zwiększyła frekwencja na trybunach. Jak podkreślono w oświadczeniu Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców „przyczyniła się do tego m.in. działalność stowarzyszeń kibiców”. Akcje policyjne rozpoczęto dopiero wówczas, gdy stadiony piłkarskie stały się miejscem antyrządowych wystąpień, a organizacje zrzeszające kibiców zaczęły kierować w stronę władzy konkretne postulaty. To podstawowa przyczyna politycznych represji, jakie spadły na fanów piłki nożnej. Niewątpliwie działania operacyjne służb, aresztowania lub sądowe wyroki mają doprowadzić do rozbicia i dezintegracji stowarzyszeń kibiców oraz skutecznie zastraszyć niepokornych. Na tym jednak nie kończy się rejestr korzyści, wynikających z obecnej kombinacji operacyjnej. Wytworzenie atmosfery rzekomego zagrożenia oraz postulat zapewnienia bezpieczeństwa w czasie Euro 2012, może posłużyć rządzącym do wprowadzenia niezwykle niebezpiecznych regulacji prawnych. W rządowym projekcie „Ustawy o zapewnieniu bezpieczeństwa w związku z organizacją Turnieju Euro 2012” znajduje się zapis pozwalający Policji na „pobieranie, uzyskiwanie, gromadzenie, przetwarzanie, sprawdzanie i wykorzystywanie informacji w tym danych osobowych o osobach mogących stwarzać lub stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Choć dane te winny zostać zniszczone po zakończeniu Euro 2012, ustawa przewiduje, że jeśli okażą się przydatne dla Policji ( to zaś będzie kwestią uznaniowości) mogą być w dalszym ciągu przetwarzane i wykorzystywane. Ustawa pozwala również ogólnokrajowym związkom sportowym na gromadzenie, przetwarzanie oraz udostępnianie organizatorom meczów piłki nożnej danych osobowych kibiców w tym: imienia i nazwiska, numeru PESEL, numeru dowodu tożsamości, wizerunku twarzy oraz „innych informacji, w tym danych osobowych, pod warunkiem, że zostaną one poddane anonimizacji”. Nietrudno dostrzec, że pod pretekstem zapewnienia bezpieczeństwa stadionowego służby Donalda Tuska będą miały okazję do sporządzenia ogromnej bazy danych o obywatelach, w tym również tych, którzy z punktu widzenia tej władzy „stwarzają zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. W wywołanej celowo atmosferze zagrożenia, wprowadzenie takich regulacji prawnych, wydaje się już rzeczą łatwą. Ogólnopolski Związek Stowarzyszeń Kibiców trafnie ocenia, że akcja represyjna rządu miała na celu „odwrócenie uwagi opinii publicznej od realnych problemów państwa polskiego, w tym fiaska wielu obietnic związanych z Euro 2012”. Od wielu tygodni na większości stadionów ligowych podczas minionej kolejki piłkarskiej znajdowały się specjalnie przygotowane transparenty z hasłem „Niespełnione Rządu Obietnice = temat zastępczy kibice”. Tu dochodzimy do kolejnego obszaru, na którym rozgrywa się obecna kombinacja. Raport Najwyższej Izby Kontroli z sierpnia ub. roku nie pozostawiał wątpliwości, że rząd Tuska nie będzie w stanie przygotować wszystkich inwestycji na Euro 2012. W dokumencie stwierdzono, że blisko połowa ze skontrolowanych przez NIK przedsięwzięć nie jest realizowana zgodnie z przyjętym harmonogramem. a części zadań nie uda się ukończyć przed rozpoczęciem mistrzostw. Wywiązanie się w terminie z wielu pozostałych inwestycji – drogowych, kolejowych i lotniczych – stoi również pod znakiem zapytania. NIK informowała, że w procesie przygotowań stwierdzono liczne nieprawidłowości, które mogą istotnie zakłócić organizację EURO 2012, zwróciła uwagę na złe funkcjonowanie spółki PL.2012, a w wystąpieniach sformułowała aż 58 wniosków pokontrolnych. Na opóźnienia i nieprawidłowości w realizacji przygotowań do mistrzostw wskazywały również kolejne raporty UEFA. Informacje te były zwykle przemilczane lub bagatelizowane przez rządową propagandę. Świadczą jednak, że grupa rządząca może poważnie brać pod uwagę, że nie dojdzie do organizacji mistrzostw Europy w Polsce. Jeszcze gorsza sytuacja istnieje na Ukrainie. Pod koniec stycznia br. UEFA ostrzegła to państwo, że zawiesi jej krajową federację, jeśli władze nie zaprzestaną ingerencji w wewnętrzne sprawy związku. Zagroziła też odebraniem prawa organizacji EURO 2012. W marcu Ukraińska Federacja Piłki Nożnej otrzymała od FIFA i UEFA 30-dniowe ultimatum ”na dopełnienie zbioru dokumentów” oraz „likwidację wszystkich organizacyjno-prawnych nieporozumień z udziałem ukraińskiej federacji piłkarskiej”. W przeciwnym wypadku zagrożono, iż zostanie stworzony wniosek o odebranie Ukrainie organizacji turnieju. Wiele wskazuje, że obecna akcja grupy rządzącej jest skoordynowana z podobnymi działaniami władz na Ukrainie i może stanowić jeden z elementów budowania propagandowego alibi na wypadek fiaska organizacji Euro 2012. Istnieją przesłanki, by tak sądzić. Na początku lutego br., gdy powstały zespoły CBŚ ds. „walki z przestępczością pseudokibiców”, we Lwowie, odbyło się spotkanie przedstawicieli Centralnego Biura Śledczego KGP z przedstawicielami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Ukrainy. Jego celem była „wymiana informacji o aktualnym stanie przestępczości zorganizowanej w obu państwach oraz metodach jej zwalczania”. Uzgodniono wówczas podpisanie porozumienia pomiędzy MSW Ukrainy i CBŚ KGP o zakresie i formach współpracy operacyjnej. Dwa miesiące później, 14 kwietnia br. z wizytą do Kijowa udał się Donald Tusk. Tematem rozmów premiera były m.in. kwestie przygotowań do Turnieju Euro. Dzień wcześniej w Kijowie gościł Władimir Putin, który – według ukraińskich mediów – miał zniechęcać Ukraińców do zacieśniania współpracy z UE i namawiać ich do odstąpienia od umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Podczas wizyty Tuska odbyło się również posiedzenie polsko-ukraińskiego komitetu ds. przygotowań do finałów Euro., po którym premierzy Polski i Ukrainy buńczucznie oświadczyli: „ to, że Euro 2012 się odbędzie, jest faktem dokonanym” i na przekór faktom podali, że „większość kluczowych inwestycji infrastrukturalnych jest realizowanych zgodnie z harmonogramem.” Prawie miesiąc później, 8 maja 2011 doszło we Lwowie do zorganizowania potężnej manifestacji tysięcy kibiców lwowskich Karpat i kijowskiego Dynamo. Demonstrowano wspólnie pod flagami z wizerunkami przywódców nacjonalistów: Bandery, Konowalca i Szuchewycza, a podczas przemarszu przez miasto kibice ubrani w ukraińskie koszule ludowe wznosili okrzyki „Sława narodowi, śmierć wrogom”, „Sława Ukrainie, bohaterom sława”. Manifestacja miała być pokazem siły przed 9 maja, kiedy to na Ukrainie z okazji rocznicy zakończenia II wojny światowej obchodzony jest Dzień Zwycięstwa. Jak nietrudno przewidzieć, 9 maja doszło we Lwowie do ulicznych bójek pomiędzy członkami prorosyjskich organizacji przybyłymi do miasta na obchody rocznicy, a działaczami z ugrupowań prawicowych, wśród których przeważali kibice piłkarscy. Niszczono czerwone sztandary i inne sowieckie symbole, zaatakowano autobus wiozący weteranów, a rosyjskiemu konsulowi zniszczono wieniec. Wiele osób zostało rannych, kilka zatrzymała milicja. Niezwłocznie swoje oburzenie wyraził Kreml, żądając surowego ukarania „tych, którzy dopuścili się bluźnierstwa”, a prezydent Ukrainy Janukowycz zlecił prokuratorowi generalnemu kraju sformowanie specgrupy i wszczęcie śledztwa w celu zbadania incydentów z 9 maja. Natychmiast po tych wydarzeniach ukraińscy komuniści zapowiedzieli wystąpienie z wnioskiem do prezydenta UEFA „o pozbawienie Lwowa prawa do organizacji meczów Mistrzostw Europy w piłce nożnej 2012 roku, w związku z wybrykami nacjonalistów 9 maja”, a dyrektor Euro 2012 na Ukrainie Markijan Łubkiwski przyznał, że UEFA zainteresuje się zamieszkami, w których rannych zostało 16 osób. Politycy ukraińscy podkreślali, że wystąpienia „przedstawicieli skrajnych organizacji, w tym profaszystowskich” w czasie Euro 2012 „mogą dyskredytować całą Ukrainę”. Niezależnie – czy zamieszki we Lwowie przypiszemy rosyjskiej prowokacji czy też są wyrazem żywiołowych i naturalnych reakcji, tego rodzaju zdarzenia zostaną wykorzystane przez dyspozycyjnych wobec Kremla polityków ukraińskich, nie tylko do zaostrzenia represji wobec społeczeństwa, ale też do zrzucenia odpowiedzialności za ewentualne odebranie Ukrainie organizacji turnieju Euro. Jeśli to nastąpi, jako winne zostaną wskazane „organizacje profaszystowskie” i „nacjonaliści”. W podsycanie politycznych nastrojów na Ukrainie mocno zaangażowana jest Rosja, a wszystkie rosyjskie media gromko potępiły „ekstremistyczne działania ukraińskich nacjonalistów”. Przewodniczący Komitetu ds. Weteranów Dumy Państwowej Rosji Nikołaj Kowalow ostrzegł, że „podobne neonazistowskie objawy są niebezpieczne, ponieważ zagrażają odrodzeniem faszyzmu” i zapowiedział, iż „Rosja nie ma prawa bezczynnie obserwować odrodzenia wrogiej ludziom ideologii w każdej jej postaci”. Ten sam model strategii widoczny jest w intencjach grupy rządzącej. W zgodzie z nim, warszawskie ośrodki propagandy szczególnie mocno nagłaśniały fakt, że w Marszu Patriotycznym we Wrocławiu z okazji Święta 3 Maja najbardziej widoczni byli kibice Śląska, wszechpolacy oraz działacze z Narodowego Odrodzenia Polski, a sama manifestacja była reklamowana przez PiS i Społeczny Komitet Poparcia Jarosława Kaczyńskiego. Zalew medialnych wypowiedzi wszelkiej maści „autorytetów” o „odradzaniu się tendencji faszystowskich” oraz PiS-ie jako „partii nacjonalistycznej, faszystowskiej”, uzupełniają tę propagandową konstrukcję, w której nietrudno rozpoznać kremlowskie inspiracje. Incydent bydgoski będzie mógł zatem posłużyć nie tylko pacyfikacji niezależnych od władzy środowisk, ale w ramach szeroko zakrojonej kombinacji pozwoli na obarczenie „kiboli” i tych którzy ich bronią (w domyśle PiS) odpowiedzialnością za brak bezpieczeństwa na stadionach, a w rezultacie za udaremnienie rozgrywek Euro2012. Połączenie PiS- u z „kibolami” wydaje się zabiegiem stosunkowo prostym. Sposób argumentacji i kierunek przyszłych działań zademonstrował otwarcie poseł PO Andrzej Halicki oświadczając, że „jeśli PiS chce państwa prawa, to bardzo się dziwię, że akceptuje „kibolstwo”. PiS dolewa oliwy do ognia, inspiruje i zagrzewa kiboli do łamania prawa i burd. Zachowania niektórych polityków Prawa i Sprawiedliwości są nieetyczne, a to rodzi współodpowiedzialność za burdy, do których dochodzi. Prokuratura z urzędu powinna zająć się niektórymi wypowiedziami polityków partii Jarosława Kaczyńskiego. PiS uprawia „kibolstwo” polityczne”. Ta prosta niczym konstrukcja cepa „argumentacja”, ma prowadzić do propagandowego powiązania „kiboli” z PiS-em, a w końcowym efekcie przyzwolić na jurystyczne ograniczenie działalności opozycji i wskazanie jej, jako winnej fiaska Euro2012. Niewykluczone, że trwająca obecnie kontrola CBA na jednym z obiektów Euro – stadionie w Poznaniu, zostanie również wykorzystana w tej kombinacji. Wiele środowisk i osób publicznych sądzi, że Donald Tusk popełnił błąd decydując się na tak spektakularną rozprawę z kibicami oraz wyraża zdziwienie, że zapominając o względach wizerunkowych uczynił to w okresie przedwyborczym. Jestem głęboko przekonany, że grupa rządząca w pełni świadomie podjęła akcję przeciwko środowisku kibiców piłkarskich. Prócz wskazanych powyżej celów kombinacji operacyjnej, istnieje jeszcze jeden, podstawowy. Donald Tusk i jego towarzysze muszą doskonale pamiętać, że proces obalenia egipskiego satrapy Hosni Mubaraka rozpoczął się właśnie na stadionach. To tam, a szczególnie wśród kibiców kairskiej drużyny Al-Ahly pojawiły się pierwsze antyrządowe hasła i żądania ustąpienia Mubaraka. Wkrótce potem, w styczniu br. kibice tej drużyny (a w Egipcie są ich dziesiątki milionów) wyszli na ulice. Po pierwszych demonstracjach rząd wydał polecenie egipskiej federacji piłkarskiej, żeby zawiesiła rozgrywki ligowe, następnie zakazał treningów drużyn, a wreszcie zamknął stadiony. Kolejny krok polegał na zablokowaniu dostępu do Internetu. Wiemy, że wprowadzenie tych restrykcji nie uratowało Mubaraka, a fala protestów rozlała się na cały Egipt. Zapewne grupa rządząca Polską ma powody, by obawiać się podobnego scenariusza i decydując się na rozegranie akcji przeciwko środowiskom kibiców chce uprzedzić rozwój wypadków. Mimo wszelkich różnic w ocenie sytuacji w Polsce i w Egipcie, jestem przeświadczony, że plan tej rozgrywki się nie powiedzie, a Donald Tusk rozegra swój ostatni mecz na politycznej arenie.
Aleksander Ścios
Joachim Brudziński: Gdybyśmy żyli w państwie prawa, PO miałaby wielkie problemy Tusk jest politykiem bojowym, już zaczyna się bać. Sprawa finansowania PO z pieniędzy mafii pruszkowskiej to sprawa dla prokuratury - mówi w Kontrwywiadzie RMF FM Joachim Brudziński. Mariusz Kamiński walczy z korupcją bez względu na barwy partyjne, wierzę, że po wyborach znajdzie się w Sejmie. To oczywiste, że taki człowiek będzie kandydować - dodaje.
Konrad Piasecki: Joachim Brudziński Prawo i Sprawiedliwość w naszym szczecińskim studiu. Dzień dobry, witam. Joachim Brudziński: Dzień dobry, witam.
Konrad Piasecki: Czy, PiS zaczyna walkę o delegalizację Platformy Obywatelskiej? Joachim Brudziński: Gdybyśmy żyli w praworządnym państwie prawa i gdyby pan premier Donald Tusk nie był politykiem bojowym, ale bojowym w tym słowa znaczeniu, że jak się pojawiają problemy, to zaczyna się bać i reaguje agresją i wynajduje sobie obiekt takiej agresji. A to w postaci posłanek opozycji, na które to nasyła straż miejską, czy BOR. To pewno partia taka miałaby olbrzymie problemy, chociażby po tych rewelacjach, które wczoraj mogliśmy przeczytać na łamach tygodnika "Uważam, Rze".
Konrad Piasecki: Członek władz Prawa i Sprawiedliwości, były szef CBA twierdzi, że PO była finansowana przez mafię, że prała brudne pieniądze. Robi to na własną odpowiedzialność, czy partia stoi za nim murem i wspiera go w tej walce? Joachim Brudziński: Póki, co, członkostwo w partii o nazwie Prawo i Sprawiedliwość nie jest zakazane. Póki co - mówię to z pełną odpowiedzialnością, bo przy takiej władzy, przy takim premierze możemy spodziewać się wszystkiego. Natomiast Mariusz Kamiński dał dowody przez wiele lat swojej aktywności politycznej i społecznej, że jest politykiem bezkompromisowym i to ostrze swojej bezkompromisowości w walce chociażby z korupcją, pokazał również wtedy, kiedy podjął działania skutkujące tym, że ministrowie rządu rekomendowani przez partię Prawo i Sprawiedliwość trafili do więzienia za to, że mieli "lepkie ręce". I to właśnie odróżnia pana ministra Kamińskiego od obecnych ministrów rządu pana Donalda Tuska, że z korupcją walczył niezależnie od barw partyjnych. Natomiast, to nie są rewelacje Mariusza Kamińskiego, tylko są to owoce śledztwa prowadzonego przez prokuraturę i to, o czym mówi Mariusz Kamiński to nie są jego wymysły. To są materiały operacyjne, dzięki którym świadek koronny, który te rewelacje przedstawił, uzyskał status właśnie świadka koronnego. A ten status przyznał mu sąd.
Konrad Piasecki: Panie pośle, tylko naprawdę uważa pan, że dobrym standardem jest, żeby były szef służby specjalnej, chodził po mediach i opowiadał, o czym mówią świadkowie koronni w czasie śledztw prokuratorskich. Przecież to jest zadanie dla prokuratury a nie dla polityka, który za chwilę będzie walczył w wyborach. Joachim Brudziński: Jeżeli były szef służby specjalnej zostaje zdymisjonowany przez premiera za to, że odkrył korupcję w rządzie tegoż premiera. Jeżeli ten minister kieruje przez ostatnie miesiące, lata, pisma z zapytaniami do prokuratora generalnego: co z tym postępowaniem i co z tym śledztwem się dzieje i nie dostaje żadnej odpowiedzi. A tak naprawdę jest próba, ewidentna próba zamiecenia tej sprawy pod dywan, to w imię obrony właśnie państwa prawa, w imię obrony, jakości polskiej demokracji, tak, nie ma wtedy wyjścia i wtedy czwarta władza, jaką są media powinna się tym zająć i dobrze, że się zajmuje. Źle, że te media, które się tym zajmują są krytykowane przez konkurencję.
Konrad Piasecki: Skoro jest tak, że prokuratura nie stawia zarzutów, skoro jest tak, że PKW akceptuje sprawozdanie finansowe Platformy, to może należy czekać, milczeć i patrzeć, co się z tą sprawą dzieje, ale nie ogłaszać ją w mediach? Joachim Brudziński: Panie redaktorze, ufam w pańską rzetelność, jestem przekonany, że pan podchodzi do tej sprawy bardzo rzetelnie i zwracam uwagę, że PKW, jeżeli miałaby przyjmować sprawozdanie to ta akurat konkretna sprawa dotyczy czasu, kiedy PO nie pobierała z budżetu państwa pieniędzy i to finansowanie przez hipotetyczne, czy potencjalne finansowanie przez gangsterów, ale bardzo prawdopodobne w świetle tych informacji, miało miejsce wtedy, kiedy PO jeszcze nie była finansowana z budżetu państwa. I to jest sprawa dla prokuratury a nie dla PKW. A prokuratura póki, co się tą sprawą nie zajmuje.
Konrad Piasecki: Tak serio mówiąc, z ręką na sercu. Pan wierzy w to, że Platforma była finansowana przez mafię pruszkowską? Joachim Brudziński: Ja zestawiam fakty - to, o czym mówi Gromosław Czempiński.
Konrad Piasecki: A ja pytam o pańską wiarę. Joachim Brudziński: Ja wierzę w Boga w Trójcy jedynego, jako człowiek wiary i jako chrześcijanin. Natomiast w tym wypadku nie wierzę w Platformę Obywatelską, jako partię, która kierowałaby się w swoich działaniach tylko i wyłącznie imponderabiliami i kierowałaby się tylko i wyłącznie dobrem państwa, dlatego, że śledzę to, co dzieje się wokół afery hazardowej, śledzę to, o czym mówił Gromosław Czempiński, no i w końcu przeczytałem wczoraj na łamach "Uważam, Rze" informację bardzo, ale to bardzo prawdopodobną. A póki, co, prokuratura milczy. My złożyliśmy wniosek o zwołanie na najbliższym posiedzeniu Sejmu Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Póki, co, jest to obśmiewane, a pan premier Donald Tusk wczoraj z Brukseli po raz kolejny zaatakował ministra Kamińskiego za to, że ten ośmiela się mówić prawdę, ale minister Kamiński będzie mówił tę prawdę i Donald Tusk prędzej czy później będzie się z tej prawdy musiał rozliczyć, jako członek-założyciel Platformy Obywatelskiej.
Konrad Piasecki: Myślałem, że pan wierzy jeszcze niezmiennie w geniusz Jarosława Kaczyńskiego. Joachim Brudziński: Od wiary w geniusz swoich szefów są politycy Platformy, żeby przypomnieć pana ministra Nowaka, który mówił o "dotkniętym przez Boga geniuszu" Donaldzie Tusku.
Konrad Piasecki: Chciałem jeszcze zapytać o Mariusza Kamińskiego. Będzie kandydował z Warszawy do Sejmu? Będzie w ogóle kandydował do Sejmu? Joachim Brudziński: Mariusz Kamiński jest politykiem na tyle doświadczonym i na tyle skutecznym, że byłoby czymś wręcz aberracyjnym, żeby partia polityczna, której jest członkiem, nie zechciała wykorzystać jego wiedzy, jego doświadczenia. Ja wierzę w to głęboko, że w przyszłym Sejmie się znajdzie.
Konrad Piasecki: Czyli rozumiem, że zaczynacie w ten sposób efektownie kampanię wyborczą. Czy któryś z PJN-owskich synów marnotrawnych ma otwarte drzwi do powrotu do Prawa i Sprawiedliwości? Joachim Brudziński: Panie redaktorze, błagam. Dajmy spokój już temu kabaretowemu tworowi politycznemu o tym dziwacznym skrócie. Jest to partia, której poparcie sięga jednego procenta, więc, o czym my mówimy i po co w ogóle mamy o nich mówić. Dajmy im spokój. Janusz Korwin-Mikke ma większe osiągnięcia, jeżeli chodzi i poparcie społeczne, więc wolałbym rozmawiać o Korwin-Mikke, w którego felietonach zaczytuję się od lat, niż o tych kabaretowych politykach, którzy nie bardzo wiedzieć, po co i dla kogo - w sensie politycznym - funkcjonują.
Konrad Piasecki: Adam Bielan to też kabaretowy polityk? Joachim Brudziński: Panie redaktorze, nie ma tematu ani problemu Adama Bielana dzisiaj w Prawie i Sprawiedliwości. Mamy naprawdę ważniejsze problemy na głowie. Polska ma ważniejsze problemy na głowie. Widzimy, co się dzieje, widzimy jak rząd Donalda Tuska traktuje finanse publiczne, jak traktuje osoby chore, jak traktuje emerytów i rencistów, jak rząd Donalda Tuska i jego ministrowie traktują pasażerów kolei - to są naprawdę realne problemy, którymi warto się zajmować.
Konrad Piasecki: Czyli Adamem Bielanem Prawo i Sprawiedliwość zajmować się nie będzie. Po prostu go nie przyjmie i tyle. Joachim Brudziński: Bardziej interesuje mnie los stoczniowców w Szczecinie czy rolników w województwie zachodnio-pomorskim, niż los Migalskiego, Bielana, Kluzikowej czy kogokolwiek z tego grona rozłamowców.
Konrad Piasecki: Myślałem, że posypując głowę popiołem, wylał panu miód na serce, ale widzę, że nie za bardzo. Joachim Brudziński: Panie redaktorze, na szczęście jesteśmy już poza okresem Wielkiego Postu. Środa popielcowa również za nami. Przed nami czerwiec, kampania wyborcza i ważniejsze sprawy na głowie. Tutaj w Szczecinie będzie gościła bardzo silna reprezentacja klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości i tym się dzisiaj w Szczecinie mam zamiar zajmować, a nie Bielanem, Poncyljuszem czy Migalskim, który z ornitologa chciał się stać ptakiem fruwającym, a wyszedł jakiś polityczny nielot. RMF FM
Wyborcza kreacja rzeczywistości Wypowiedź Brauna o biskupie "łajdaku" jest naganna. Ale oburzenie "Wyborczej", miesiąc po całym wydarzeniu nie pozostawia wątpliwości, o co w tym wszystkim chodzi. Wyemitowana przez TVP2 "Eugenika" będzie już tylko wytworem chorej wyobraźni reżysera - pieniacza. „Józef Życiński, jako uczestnik życia publicznego w Polsce, był kłamcą i łajdakiem”. Przesłyszałam się? Cofam umieszczone na YouTubie nagranie do początku. - Józef Życiński, jako uczestnik życia publicznego w Polsce, był kłamcą i łajdakiem – mówi reżyser Grzegorz Braun i zaraz dodaje: „Łajdactwem nazywam przyczynianie się do szerzenia zamętu wśród bliźnich i rodaków, zamętu w sprawach kluczowych, w płaszczyźnie politycznej, społecznej”. Ten tekst nie będzie laurką na cześć Brauna. Nie pochwalam takiej retoryki w stosunku do katolickiego arcybiskupa, (bo jednak Życiński nim był, a nie jak twierdzi Braun „podawał się”). I nie chodzi tylko o zasadę, że o zmarłym dobrze albo wcale, ale o proste rozróżnienie pomiędzy oceną człowieka, (któremu jakkolwiek nie patrzeć należy się szacunek) a potępieniem jego czynów, (na co także jest miejsce). Na Brauna spadła już wystarczająca fala krytyki (tym razem, niekoniecznie nieuzasadnionej) ze wszystkich możliwych stron, spróbujmy jednak poukładać cały ten bałagan od początku. Wybitny reżyser był gościem zorganizowanego przez koło historyków KUL i miesięcznik „Polonia Christiana” spotkania, podczas którego mówił o swoim najnowszym filmie „Eugenika – w imię postępu”.
Wyborcza kreacja rzeczywistości Filmie, który nota bene, przez wiele miesięcy nie mógł doczekać się emisji w telewizji publicznej, chociaż to TVP S.A zamówiła jego projekt. Feralne słowa o abp Życińskim padają dnia 11 kwietnia, zaś „Gazeta Wyborcza” grzmi tytułem „Hańba na KUL-u” dopiero, uwaga… 14 maja, a więc niemal miesiąc po! Czy ktoś, ktokolwiek, będzie na tyle naiwny, by wierzyć, że tak potężne medium, jakim jest „GW”, naznaczone szczególną troską o życzliwych jej ekspertów (a nie ma co ukrywać, że do takich niewątpliwie zaliczał się abp Życiński, bardzo chętnie publikujący na łamach tego pisma) nie wiedziało wcześniej o „hańbie na KUL-u”? Cała sprawa, także do władz zapewne dotarła znacznie wcześniej, aniżeli publikacje „Wyborczej” ujrzały światło dziennie, dziwi, więc również to, że rektor dopiero teraz zabrał głos w tej sprawie. Nagranie o „biskupie-łajdaku” musiało jednak swoje odczekać, niczym wino, które leżakuje przez określony czas, by mogło w odpowiednim momencie uderzyć do głowy. I chwila taka nadeszła, kiedy TVP zdecydowała się w końcu, po wielu miesiącach oczekiwania, na emisję „Eugeniki”. W sobotę 14 maja telewizyjna „dwójka” o całkiem przyzwoitej porze wyemitowała film Brauna. Jakie wiadomości pojawiły się w mediach? Nie, nie o tym, że film kontrowersyjny, że nazywa genetyką współczesną odmianą eugeniki. O filmie prócz niewiele znaczących żali Sławomira Zagórskiego, nie mówiło się prawie wcale. Epatowały za to nagłówki w stylu „Hańby na KUL-u” oraz „Biskupa łajdaka i kłamcy”. Redaktorzy z Czerskiej swój cel osiągnęli. Nawet, jeśli skutkiem ubocznym ich działania była kryptoreklama „Eugeniki”, to każdy, założę się, że każdy, kto przy okazji całego zamieszania o filmie Brauna usłyszał po raz pierwszy, podejdzie do niego jedynie jak do wytworu chorej wyobraźni nawiedzonego reżysera. Misja spełniona. Autorytet Brauna, jako scenarzysty, publicysty i wybitnego reżysera zszargany. Kto na tym ucierpiał w pierwszej kolejności? Na pewno nie Braun, który zwyczajnie sam sobie jest winien. Jak wspomniałam, nie pochwalam sposobu, w jaki wypowiedział się o zmarłym arcybiskupie. Jakikolwiek by on nie był. Reżyser nie jest pierwszą osobą, która pyta o, bądź, co bądź, jak dotąd niewyjaśnioną do końca kwestię domniemanej współpracy Życińskiego z SB. O „TW Filozofie” pisał, bodaj, jako pierwszy, dr Sławomir Cenckiewicz. W publikacji „Sprawa Lecha Wałęsy” na stronach 343 i 353 historyk ujawnia, że w latach 1977-1990 ks. Józef Życiński był przez Wydział IV SB w Częstochowie zarejestrowany, jako tajny współpracownik o ps. “Filozof”. pW podobnym tonie wypowiadał się również ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Czy Braun powiedział, zatem coś nowego? Absolutnie nie. Niedopuszczalna jest jednak forma, w jakiej to zrobił, bo same obelgi zamiast argumentów są niewystarczające.
Manowce dywagacji o formie Sęk w tym, że punkt ciężkości w dyskursie przesunął się z tego, co istotne, a więc faktów, na manowce dywagacji o formie. W konsekwencji tego, ofiarą wyreżyserowanego przez „Wyborczą” scenariusza pada jedynie „Eugenika”. Film szalenie ważny i potrzebny. I o tyle niewygodny, o ile może zrewolucjonizować optykę patrzenia na aborcję czy in vitro. A chyba o to przede wszystkim samemu reżyserowi chodziło – by docierać do świadomości wielu Polaków. I taka z pewnością była intencja jego wypowiedzi także o abp Życińskim. Jeśli tylko wysilimy się, by wysłuchać całego, 6-minutowego nagrania z konferencji na KUL-u, a nie poprzestaniemy jedynie na pierwszych dwóch epitetach, zobaczymy, że gdyby odrzeć wątpliwości Brauna z emocjonalnych oskarżeń, one ma sens. Bo dla każdego, zdrowo myślącego katolika, wątpliwą pozostaje kwestia wielu wypowiedzi zmarłego metropolity lubelskiego. Wielu z nas zapewne w zakłopotanie wprowadzała ochota, z jaką abp Życiński wypowiadał się na łamach „GW”, jednocześnie mając świadomość, że na tych samych łamach, może nawet kilka stron dalej, redaktorzy z Czerskiej jasno i wyraźnie opowiadają się np. za aborcją czy homoseksualizmem, a więc całkowicie wbrew nauczaniu magisterium Kościoła. - Wydaje mi się, że jest taka potrzeba, by moi bliźni i rodacy wiedzieli, kto ich, do czego namawia. I jeśli ich purpurat, czy elegancki kłamca z telewizora, namawia na to i owo, to myślę, że może mieć znaczenie – tłumaczył w rozmowie z Jackiem Sobalą z TV Niezależna, Braun. I dodał: „Uważam, że jest wielkim brakiem polskiego życia publicznego, brak jasności, przejrzystości, brak dostępu do informacji, na czele z brakiem informacji, kto właściwie do nas przemawia, kto nas poucza z telewizora czy z ambony. I to jest taki brak i taki niedostatek, że ludzie się gubią”. Niestety, prawdopodobnie swoją nieprzemyślaną wypowiedzią Grzegorz Braun niejedną wahającą się osobę zwiódł na manowce. Ludzie przekonani do jego racji nie potrzebują stawianej na ostrzu noża retoryki, I, by posłużyć się metalurgicznym słownictwem, nomenklatury z wiszącą w powietrzu siekierą. Natomiast, cała „walka” toczy się o ten rząd dusz nieprzekonanych, o których nie pomyślał Braun. Szalenie inteligentny i wybitny reżyser z całą pewnością mógł łatwo przewidzieć, że „gwiazda śmierci” (jak ma w zwyczaju nazywać Agorę) czuwa nad tym, co się wokół „Eugeniki” dzieje, a przedłużające się trzymanie taśmy z filmem w piwnicy TVP powinno tylko wzmóc jego czujność. Tymczasem Braun, w klasyczny sposób, dał się uśpić i podpuścić. Przecież to nie on rozpoczął tyradę o abp Życińskim, a odpowiadał na pytanie zadane przez kogoś z widowni. Reżyser zapomniał chyba po jak grząskim gruncie stąpa – nazywanie “łajdakiem” wielkiego kanclerza KUL-u na organizowanym przez uniwersytet spotkaniu, to jak regularne ciąganie drapieżnego kotka za ogon w jego własnym mateczniku. - Nie wchodźmy w dyskurs zaproponowany przez „gwiazdę śmierci”, nie wchodźmy w dyskurs wedle konspektu napisanego przez „Gazetę Wyborczą” – apelował reżyser „Eugeniki” w rozmowie z Sobalą. Tym razem niestety mniej lub bardziej świadomie zatańczył pan, panie Braun, dokładnie według konspektu „gwiazdy śmierci”. Mam nadzieję, że następnym razem, jak na reżysera przystało, to pan będzie pisał scenariusze… Marta Brzezińska
ORMO CZUWA? 14 maja, w sobotę nastąpiło wmurowanie na terenie Stoczni Gdańskiej (dawniej imienia Lenina) kamienia węgielnego pod budowę Europejskiego Centrum Solidarności. Aktu dokonał sam Prezydent Bronisław Bul-Komorowski, znany miłośnik „szwedzkiego stołu”, czyli goszczenia się w stylu, kto pierwszy ten lepszy. Uroczystość była niezwykle znacząca gdyż nie zezwolono na organizację żadnej z trzech zgłoszonych manifestacji, a miejsce uroczystości ogłoszono terenem zamkniętym. Plac Solidarności otoczono kordonem policji, a liczne ulice zabarykadowano barierkami, przy których oprócz policji czuwały firmy ochroniarskie. Może to jeszcze nie przypominało do końca okupacyjnej Warszawy podczas pogrzebu Franza Kutschery, kiedy to wysiedlono mieszkańców ulic sąsiadujących z trasą konduktu, ale wszystko jeszcze przed nami. Wtedy to trumnę jadącą na lawecie działa sfotografował ukryty na budynku hotelu „Bristol” żołnierz Armii Krajowej. Nie da się jednak ukryć, że nasza władza coraz bardziej się boi i odgradza od niezadowolonych tłumów. Właśnie w Gdańsku ów tłum został potraktowany gazem przez pracowników jednej z firm ochroniarskich, co staje się coraz bardziej czytelnym sygnałem i dowodem, czemu tak naprawdę służyła Ustawa o ochronie osób i mienia z 22 sierpnia 1997 roku. Otóż dzięki tej wiekopomnej ustawie Polska stała się światowym dziwolągiem i prawdziwą bananową republiką, w której najliczniejszą formacją mundurową nie jest armia czy policja jak w normalnych państwach, lecz liczące już blisko 300 tysięcy pracowników, prywatne armie w postaci firm ochroniarskich, a w nich oprócz tak zwanych zwykłych ochroniarzy, wywiadownie gospodarcze i SUFO, czyli Specjalistyczne Uzbrojone Formacje Ochrony. Czyżby jakiś wizjoner lub wizjonerzy kilkanaście lat temu przewidzieli, że do obrony władzy nie wystarczy policja i trzeba powołać pod broń współczesne ORMO?
Wolność i Suwerenność Ja wiadomo na czele tych agencji ochrony stanęli byli PRL-owscy oficerowie LWP, SB, MO, ZOMO i BOR. Czyżby okazali się najsprawniejsi i najbardziej przystosowani do wolnego rynku i dlatego zdobyli pierwsze koncesje oraz podzielili między sobą rynek? Nic z tych rzeczy. Ustawodawca tego chciał i widocznie przeczuwając przyszłe zagrożenia dla władzy postawił na ludzi sprawdzonych w poprzednim systemie w walce z miejscowa tłuszczą i to oni, jako pierwsi otrzymali licencje ochroniarskie II stopnia uprawniające do zakładania firm. W tym miejscu musimy odwołać się do treści ustawy oraz pewnego rozporządzenia:
Ustawa z dnia 22 sierpnia 1997 r. o ochronie osób i mienia. (Dz. U. Nr 114, poz. 740)
3. Licencję pracownika ochrony fizycznej drugiego stopnia wydaje się osobie, która:
1) spełnia warunki, o których mowa w art. 26 ust. 3 pkt 1 i 2,
2) legitymuje się dyplomem lub świadectwem szkoły lub innej placówki oświatowej, które potwierdzają uzyskanie specjalistycznego wykształcenia, albo pełniła nienaganną służbę w stopniu oficera w Biurze Ochrony Rządu przez okres, co najmniej 15 lat, albo ukończyła kurs pracowników ochrony drugiego stopnia i zdała egzamin przed właściwą komisją.
ROZPORZĄDZENIE MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH I ADMINISTRACJI z dnia 7 sierpnia 1998 r. (Dz. U. Nr 113, poz. 731)
4. Dyplomy szkół oficerskich, o których mowa w ust. 2, potwierdzają uzyskanie specjalistycznych kwalifikacji w zakresie odpowiadającym drugiemu stopniowi licencji pracownika ochrony fizycznej. I tak automatycznie z mocy prawa, firmy, jako pierwsi zakładali posiadacze dyplomów milicyjnych i wojskowych szkół, czyli byli mundurowi z PRL-u oraz borowcy-uwaga-, z co najmniej piętnastoletnim stażem, czyli tylko tacy, którzy służbę rozpoczynali w stanie wojennym bądź wcześniej. Co robili wówczas przedstawiciele polskiego plebsu, którym zamarzyło się posiadanie agencji ochrony? Ano czekali na organizację specjalistycznych kursów czy ukończenie szkół ochroniarskich. Jednym słowem z pełną premedytacją pozostawiono ich w blokach startowych. Owo legislacyjne cudo zawdzięczamy dwóm premierom, Oleksemu i Cimoszewiczowi, obu zarejestrowanym, jako tajni współpracownicy komunistycznych służb specjalnych w czasach PRL. Od 1989 roku narosło na polskim ciele tyle garbów, że w sposób demokratyczny nie da się już wielu rzeczy cofnąć, a Polsce nie uda się szybko wyprostować kręgosłupa. Przykład z agencjami ochrony to tylko jeden z wielu legislacyjnych geszeftów służący nie tyle zwykłym obywatelom, co beneficjentom okrągłego stołu. Jak widzimy o własne interesy, bezpieczeństwo i bezkarność salon potrafił doskonale zadbać. Nie chcę być złym prorokiem, ale jestem pewien, że raczej szybciej niż później wszyscy przekonamy się na masową skalę, do czego zdolne są owe ochroniarskie firmy i dlaczego przekazane zostały przez włodarzy III RP w wyjątkowo wypróbowane ręce.kokos26
PGNiG w politycznej grze Platformy Rząd Donalda Tuska i władze PGNiG ponoszą pełną odpowiedzialność za zmonopolizowanie polskiej gospodarki przez drogi rosyjski gaz. Atak Platformy Obywatelskiej przypuszczony na byłego ministra Skarbu Państwa Wojciecha Jasińskiego w rządzie PiS i stawiany mu zarzut utraty przez Polskę 17 mld zł na mocy zawartego kontraktu gazowego z 2006 r. to nic innego, jak sprytna medialna przykrywka niekorzystnych dla Polski decyzji rządu Donalda Tuska. Chodzi tu o zrzucenie na PiS odpowiedzialności za wysokie ceny gazu w Polsce i odwrócenie uwagi od podpisanego w maju br. najdroższego w historii PGNiG kontraktu gazowego z jego szwajcarskim pośrednikiem - firmą Vitol. Na mocy podpisanego 29 października 2010 r. przez rząd Donalda Tuska aneksu do tzw. umowy jamalskiej zawarto szereg niekorzystnych umów na szczeblu korporacyjnym. W ich wyniku uzależnienie Polski od dostaw najdroższego w Europie rosyjskiego gazu ziemnego zwiększyło się do 2022 r. o kilka miliardów metrów sześciennych rocznie, a "nadzorowana" przez ministra Aleksandra Grada spółka PGNiG ostatecznie straciła kontrolę operacyjną (na rzecz Gazpromu) nad spółką EuRoPol Gaz, która jest właścicielem ponad 660-kilometrowego odcinka gazociągu jamalskiego. Niestety, od 2007 r. uzależnienie od drogiego rosyjskiego gazu zamiast się zmniejszać, wciąż się zwiększa. Jakby tego było mało, kilkanaście dni temu została wydana zgoda na zawarcie przez PGNiG kontraktu na zakup rosyjskiego surowca od firmy Vitol, szwajcarskiego pośrednika i jednego z najważniejszych partnerów Gazpromu w Europie. Cena rosyjskiego gazu zaproponowana przez tę firmę jest horrendalna. Dlatego aby ukryć niekorzystne ekonomicznie skutki zeszłorocznej umowy gazowej oraz majowy kontrakt z pośrednikiem Gazpromu, PO przystąpiła do medialnego ataku.
Scenariusz ataku PO Najpierw 6 maja prezes PGNiG Michał Szubski wysłał do posłów Parlamentu Europejskiego list, w którym próbował wyjaśnić powody zawarcia w 2010 r. niekorzystnej umowy gazowej. List pełen jest uproszczeń i manipulacji, ale szczególną uwagę zwraca wątek ataku na rząd PiS. Prezes Szubski stwierdza w nim, że "(...) w listopadzie 2006 r., podpisując kontrakt na dostawy gazu z pośrednikiem, tj. firmą RosUkrEnergo, zgodzono się płacić Gazpromowi o ponad 10 procent więcej za gaz. Ustępstwo to do 2022 r., czyli końca obowiązywania kontraktu jamalskiego, kosztować będzie polską gospodarkę ok. 17 mld zł". Na tej tezie PO i PGNiG postanowiły wspólnie zbudować zafałszowany przekaz medialny, choć za kształt kontraktu jamalskiego odpowiada w pełni rząd Donalda Tuska, który po długich 2-letnich negocjacjach kilka miesięcy temu podpisał aneks do umowy jamalskiej. Kilka dni później, 11 maja, "Super Express" ujawnił rzekomą aferę w artykule pt. "Przez Jasińskiego stracimy 17 miliardów". Nietrudno się domyślić, że inspiracją tego tekstu musiały być rewelacje i obliczenia Michała Szubskiego, który w ten sposób zaczął realizować polityczny plan PO odwracania uwagi od umowy gazowej z 2010 r. i szykowanego do podpisania na 13 maja hiperdrogiego kontraktu ze szwajcarskim pośrednikiem. Na reakcję Platformy nie trzeba było długo czekać. Jeszcze tego samego dnia (sic!) rozszerzono porządek obrad zwołanego na czwartek, 12 maja, posiedzenia sejmowej Komisji Skarbu Państwa o punkt dotyczący wyjaśnienia "afery" i podpisania w 2006 r. kontraktu za czasów rządów PiS z RosUkrEnergo. Niemrawy dotąd przewodniczący Komisji Skarbu Państwa z ramienia PO, którego dotąd nie interesowały polsko-rosyjska umowa gazowa z 2010 r. czy powody kuriozalnych planów prywatyzacji Grupy Lotos, tym razem błyskawicznie zareagował na publikację w tabloidzie. Następnego dnia, na godzinę przed posiedzeniem Komisji Skarbu Państwa, Platforma zwołała w Sejmie konferencję prasową, podczas której obciążyła Wojciecha Jasińskiego odpowiedzialnością za stratę "17 miliardów złotych". W trakcie obrad komisji miano zgłosić wniosek o zbadanie negocjacji gazowych z 2006 r. przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, później, jako adresata wniosku wskazano Najwyższą Izbę Kontroli. Plan PO i PGNiG był prosty: przekonać opinię publiczną, że to Prawo i Sprawiedliwość ponosi odpowiedzialność za wysokie ceny gazu ziemnego w Polsce. I jak się później okazało, również ukryć fakt podpisania najprawdopodobniej najdroższego w historii PGNiG kontraktu na dostawy gazu ziemnego.
Szach-mat PiS Prawdą jest, że w 2006 r. w wyniku rosyjskiego szantażu energetycznego Polska musiała zgodzić się na podwyżkę o 10 proc. ceny rosyjskiego gazu odbieranego w ramach kontraktu jamalskiego. Zgoda na tę podwyżkę była warunkiem Kremla na uzupełnienie, w ramach kontraktu ze wskazanym przez Gazprom pośrednikiem, tj. RosUkrEnergo, od 1 stycznia 2007 r. niedoboru blisko 2,5 mld m sześc. gazu, który powstał w wyniku podpisanego przez rząd SLD aneksu do kontraktu jamalskiego w 2003 roku. Powstała wówczas tzw. dziura Pola w krajowym bilansie gazowym spowodowała, że prawie co roku Polska była wystawiona na szantaż Gazpromu. SLD, podpisując w 2003 r. aneks do umowy jamalskiej przy jednoczesnym storpedowaniu projektu Baltic Pipe, którego realizacja miała zapewnić odbiór od 2004 r. blisko 3 mld m sześc. gazu z Norwegii gazociągiem na dnie Morza Bałtyckiego, zrobiło miejsce dla rosyjskiego pośrednika. Prawo i Sprawiedliwość, obejmując władzę w 2005 r., stanęło przed koniecznością podpisania jesienią 2006 r. niekorzystnej umowy z Gazpromem, przy braku jakichkolwiek technicznych możliwości importu gazu z innego niż wschodni kierunek i co najważniejsze - przy szalejących cenach gazu ziemnego w Europie. Stawianie zarzutów PiS za szantaż energetyczny Gazpromu z 2006 r. jest zwykłą niegodziwością, bowiem wówczas rosyjski gaz był przez europejskie spółki kupowany "na pniu", a rząd PiS postawiony był pod ścianą w wyniku polityki prowadzonej przez postkomunistów w latach 2001-2005. Sytuacja w większości państw europejskich, które jeszcze nie posiadały wystarczającej ilości połączeń międzysystemowych i terminali do odbioru gazu skroplonego, uniemożliwiała jakiekolwiek próby zakupu gazu od innego, aniżeli rosyjskiego dostawcy. Atak na ministra Jasińskiego można porównać do rzucania oskarżeń pod adresem napadniętego wieczorem mężczyzny, który z przyłożonym do szyi nożem zmuszony został do oddania napastnikowi zawartości portfela. Atak PO i PGNiG za rzekome "17 miliardów strat do 2022 r." nie wytrzymuje jednak krytyki z tego powodu, że to przecież w latach 2009-2010 rząd PO - PSL przy całkowicie zmienionej sytuacji na europejskim rynku gazu negocjował umowę jamalską! Platforma, krytykując formułę cenową z 2006 r., zapomina, że nic nie stało na przeszkodzie, aby w latach 2009-2010 w czasie negocjacji powrócić do stanu sprzed listopada 2006 roku. I to w sytuacji, w której Gazprom w całej Europie tracił klientów! Tymczasem rząd Donalda Tuska nie podjął nawet próby zmiany formuły cenowej z 2006 roku. Więcej - rząd PO zwiększył o prawie 3 mld m sześc. odbiór gazu do 2022 r. rocznie! Innymi słowy, to Platforma Obywatelska i rząd Donalda Tuska ponoszą pełną i wyłączną odpowiedzialność za obecny kształt kontraktu jamalskiego, w ramach, którego zwiększono uzależnienie od rosyjskiego gazu w oparciu o krytykowaną formułę cenową. I prawdą jest, że w wyniku polityki rządu Tuska Polska płaci za gaz ziemny o niemal 60 USD więcej za każde 1000 m sześc. surowca aniżeli Niemcy, co oznacza, że za 10 mld m sześc. odbieranego z Rosji gazu Polacy muszą rocznie zapłacić 2 mld zł więcej aniżeli Niemcy za tę samą ilość błękitnego paliwa. Stąd jakiekolwiek dziś powroty do przeszłości i ataki za decyzje z 2006 r. nie mają żadnego znaczenia, skoro kontrakt jamalski w wyniku podpisanego w październiku 2010 r. przez rząd PO - PSL aneksu ma całkowicie odmienny kształt i za jego zapisy odpowiada rząd Donalda Tuska, który nawet nie podjął próby obniżenia cen gazu dla Polaków, jednocześnie zwiększając import tego surowca ze wschodu w ramach kontraktu jamalskiego. PO nie pamięta również, że rząd Donalda Tuska w 2009 r. z własnej nieprzymuszonej inicjatywy zaproponował wydłużenie obowiązywania kontraktu jamalskiego o kolejne 15 lat do roku 2037! Fakt ten powinien być w przyszłości wyjaśniony przez sejmową komisję śledczą. Innymi słowy, tylko i wyłącznie twarda postawa śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i ostatecznie Prawa i Sprawiedliwości spowodowała, że jesienią 2010 r. rząd wycofał się z tej absurdalnej propozycji. Posiedzenie Komisji Skarbu Państwa zakończyło się klęską i kompromitacją PO, która zgłosiła wniosek o zbadanie przez Najwyższą Izbę Kontroli negocjacji gazowych z 2006 roku. Ku wielkiemu zaskoczeniu PO wszyscy obecni na posiedzeniu posłowie PiS poparli wniosek PO, po czym Prawo i Sprawiedliwość zgłosiło dokładnie taki sam wniosek o zbadanie negocjacji gazowych z lat 2009-2010, wzywając Platformę do analogicznego poparcia swojego wniosku, oczekując, że partia ta nie ma również nic do ukrycia w związku z niedawnymi negocjacjami gazowymi rządu Donalda Tuska. Tymczasem wniosek posłów PiS spowodował konsternację w szeregach PO, której posłowie po ponadgodzinnej przerwie i naradzie z wiceministrem Skarbu Państwa Mikołajem Budzanowskim w perspektywie zagłosowania za wnioskiem o zbadanie działalności rządu Donalda Tuska... złożyli wniosek o wycofanie swojej uprzednio przegłosowanej uchwały! Platforma zapowiedziała, że potrzebuje 2 tygodni na analizę sytuacji i sformułowanie takiego wniosku, który będzie dotyczył okresu 2006-2010. Łatwo przewidzieć, że PO zrobi wszystko, by postulat PiS zbadania negocjacji rządu Tuska z rządem Putina odłożyć ad acta.
Pozorna dywersyfikacja Kilkadziesiąt godzin po artykule w "Super Ekspresie" i pilnie zwołanym posiedzeniu Komisji Skarbu Państwa PGNiG zawarło 13 maja br. kontrakt na dostawy ok. 550 mln m sześc. gazu ziemnego rocznie do punktu zdawczo-odbiorczego w rejonie Cieszyna na polsko-czeskiej granicy, mimo że jeszcze podczas posiedzenia komisji sejmowej 11 maja wiceminister w resorcie skarbu Mikołaj Budzanowski zapowiedział, że PGNiG będzie podpisywać kontrakty bezpośrednio z producentami gazu, a nie pośrednikami. Minister Skarbu Państwa Aleksander Grad, atakując w "Super Ekspresie" Wojciecha Jasińskiego, miał już wiedzę na temat tej umowy, na którą musiał wyrazić przecież, jako minister nadzorujący PGNiG, zgodę. Wartość kontraktu to ok. 550 mln euro. Polska płacić będzie firmie Vitol niemal 500 USD za 1000 m sześc. gazu! Dostawy rozpoczną się 1 października 2011 r. i potrwają do 1 października 2014 roku. W komunikacie PGNiG możemy przeczytać m.in., że "rozpoczęcie dostaw gazu przez połączenie w Cieszynie wpisuje się w strategię PGNiG w zakresie wzmacniania bezpieczeństwa energetycznego kraju poprzez dywersyfikację źródeł i kierunków dostaw". Oczywiście Zarząd PGNiG nie omieszkał dodać, że kupowany gaz od partnera Gazpromu to surowiec rosyjski. Zupełne niedorzeczne jest, więc nazywanie "dywersyfikacją" zakupu od szwajcarskiego pośrednika. To, co jednak najbardziej niepokoi, to wykorzystywanie w politycznej grze Platformy Obywatelskiej giełdowej spółki PGNiG. Choć z drugiej strony nie ma się, czemu dziwić, skoro osoby stojące na czele polskiego rządu i PGNiG ponoszą pełną odpowiedzialność za zmonopolizowanie polskiej gospodarki przez drogi rosyjski gaz. Należy mieć nadzieję, że autorzy umów gazowych niezgodnych z interesami gospodarczymi Rzeczypospolitej Polskiej już za kilka miesięcy poniosą za nie odpowiedzialność prawną. Janusz Kowalski
Autor jest analitykiem ds. bezpieczeństwa energetycznego. W latach 2009-2010 był członkiem Zespołu ds. Bezpieczeństwa Energetycznego w Kancelarii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. źródło: "Nasz Dziennik"
Czas zwycięskich pułkowników Symboliczny spór, symboliczny wyrok. Z jednej strony nieskazitelny, ciężko doświadczony za swoją bezkompromisową miłość prawdy człowiek, legenda polskiego dziennikarstwa. Pisał o sprawie zabójstwa Grzegorza Przemyka i niszczeniu akt SB. Jerzy Jachowicz to jedna z wielu ofiar działań “nieznanych sprawców”, którzy w 1990 roku spalili mu mieszkanie, w pożarze zginęła jego żona. Należy się domyślać, że zleceniodawcami tego podpalenia byli bandyci, zatrudniani w czasach PRL w Służbie Bezpieczeństwa. Z drugiej strony – funkcjonariusz SB od samego początku swojej zawodowej kariery. Pułkownik Ryszard Bieszyński wstąpił do SB w 1984 roku, zaraz po zakończeniu nauki w szkole policyjnej. Zajmował się rozpracowywaniem opozycji. Zweryfikowany pozytywnie, w III RP pułkownik Bieszyński pracował w UOP i ABW, osiągając, za rządów SLD, funkcje kierownicze w tych służbach. Odegrał znaczącą rolę w wielu bulwersujących sprawach: zatrzymania prezesa PKN Orlen, Andrzeja Modrzejewskiego, rewizji u Anny Jaruckiej bez prokuratorskiego nakazu, w trakcie, której znaleziono liczne oświadczenia majątkowe Włodzimierza Cimoszewicza, w sprawie niby-szpiega Marcina Tylickiego, społecznego asystenta posła Gruszki z sejmowej komisji orlenowskiej. Pułkownik Bieszyński odegrał też wyjątkową rolę w śledztwie w sprawie zabójstwa generała Marka Papały, promując hipotezę śledczą o uwikłaniu rodziny generała w to morderstwo. Piękna kariera, piękna hipoteza. Przedmiot sporu: jedna z najbardziej bulwersujących zbrodni III RP: zabójstwo byłego Komendanta Głównego Policji Marka Papały, w czerwcu 1998 roku. Generał przygotowywał się do roli oficera łącznikowego polskiej misji policyjnej w Brukseli. Tropy, które zostały po tej zbrodni, wiodą do peerelowskich i postpeerelowskich służb specjalnych oraz mafii. Głównymi podejrzanymi w sprawie dokonania zabójstwa są Ryszard Bogucki, skazany już na karę 25 lat więzienia za egzekucję mafijnego bossa “Pershinga” i były szef gangu pruszkowskiego “Słowik”. Tuż przed swoją śmiercią, z inicjatywy Edwarda Mazura, generał Papała spotkał się z nim u emerytowanego generała SB, Józefa Sasina. Po spotkaniu, Edward Mazur chciał jechać z generałem Papałą do jego domu. Generał odmówił, niedługo potem został zastrzelony pod własnym domem z pistoletu z tłumikiem. Edward Mazur to kluczowy podejrzany w tej sprawie, jako bezpośredni zleceniodawca tego morderstwa. Biznesmen polonijny z USA, bardzo bogaty, tajny współpracownik Departamentu II MSW PRL i UOP, informator Ryszarda Bieszyńskiego. Ryszarda Bieszyńskiego, który początkowo kierował śledztwem w sprawie zabójstwa generała Papały, jako dyrektor Zarządu Śledczego Urzędu Ochrony Państwa. Edward Mazur był podejrzewany przez polskich śledczych o zlecenie tego morderstwa niemal od początku. Już w 2001 roku, podczas tajnej narady, prokurator Jerzy Milewski sugerował aresztowanie Edwarda Mazura pod zarzutem zlecenia zabójstwa, czemu ostro sprzeciwił się pułkownik Bieszyński. Mimo tego, doszło do zatrzymania Edwarda Mazura w 2002 roku. Podejrzany został błyskawicznie zwolniony przez prokuratora krajowego Karola Napierskiego, na podstawie opinii Ryszarda Bieszyńskiego w nader niepokojących okolicznościach, po czym opuścił Polskę, by nigdy już do niej nie wrócić. Dowody przeciw Edwardowi Mazurowi są poszlakowe. Co prawda, najważniejszy świadek oskarżenia, płatny zabójca Artur Zirajewski zeznał, że Mazur próbował zlecić mu to morderstwo, ale jako gangster, nie był w pełni wiarygodny. Wiarygodności już raczej nie zyska, jako że zmarł w styczniu 2010, śmiertelnie zatruty lekami w gdańskim więzieniu. Co prawda, FBI poinformowało polskich śledczych, że Edward Mazur próbował przekupić świadków, aby zdyskredytowali obciążające go zeznania Zirajewskiego, ale to za mało, by dowieść prawdziwości tych zeznań. Rola Ryszarda Bieszyńskiego w śledztwie w sprawie zabójstwa generała Papały rodzi najgorsze obawy. Wielokrotnie i bardzo stanowczo, korzystając z autorytetu swojego kierowniczego stanowiska w UOP, bronił Edwarda Mazura przed zarzutami, wbrew prokuraturze, wbrew poszlakom. Lansował za to hipotezę śledczą o zabójstwie na zlecenie rodziny, której absurdalność została potwierdzona udziałem w sprawie pruszkowskich gangsterów. W 2008 roku tak mówiła o pułkowniku Bieszyńskim wdowa po generale Papale: Żona zamordowanego generała policji powtórzyła również, że jest oburzona wypowiedziami byłego pułkownika UOP Ryszarda Bieszyńskiego, który według niej wywierał na nią naciski, aby przyznała się do zlecenia zabójstwa własnego męża. Ryszard Bieszyński uchodzi za wytrawnego śledczego, trudno, więc uznać za błąd propagowanie “hipotezy rodzinnej”, jako wiodącej. Znacznie bardziej prawdopodobne jest przypuszczenie, że Ryszard Bieszyński chronił w ten sposób cennego współpracownika służb, tak SB, jak UOP. Oczywiście, nie sposób sprawdzić tego scenariusza, służby specjalne słyną tak z umiejętności zachowania tajemnicy, jak z zawodowej solidarności. W dodatku, służby specjalne PRL, z którymi związani byli panowie Bieszyński i Mazur – znane są tak z bandyckich metod, jak z bezprawia i zakłamania, co w dwójnasób komplikuje sytuację. Pułkownik Bieszyński został dość szybko odsunięty od śledztwa w sprawie zabójstwa Marka Papały, ale nie przeszkodziło mu to nadal na to śledztwo wpływać. Kiedy Polska przesłała do Stanów Zjednoczonych wniosek o ekstradycję Edwarda Mazura, na wezwanie obrony Ryszard Bieszyński udał się do USA, by zeznawać przeciw temu wnioskowi. Ten ważny wniosek ekstradycyjny był, i bez tego, trudny do zrealizowania, ale zeznania pułkownika Bieszyńskiego z pewnością mu zaszkodziły. Polska przegrała, wniosek upadł. Tym bardziej to bulwersujące, że wiedzę o sprawie zabójstwa Marka Papały nabył Bieszyński jak Szef Wydziału Śledczego UOP i właśnie, dlatego jego zeznania miały dużą wagę. Jak można skomentować taki sabotaż działań ważnych polskiego państwa przez jego funkcjonariusza? Czy to otwarta zdrada, ochrona informatora posunięta zbyt daleko, czy czyn dyktowany bezkompromisową miłością prawdy? Nawet w ostatnim wypadku, sprawę oceniłbym, jako haniebne naruszenie podstawowych zasad służby przez samowolnego oficera, pozostałe możliwości są znacznie gorsze. Słusznie oburzony tym sabotażem polskiego wniosku ekstradycyjnego Jerzy Jachowicz napisał komentarz, w którym znalazł się taki fragment: Wpływ na wczorajsze postanowienie sądu w Chicago miała zapewne delikatna misja, jaką zlecono byłemu oficerowi SB, a później UOP i ABW pułkownikowi Ryszardowi Bieszyńskiemu. Bieszyński – przypomnijmy – pojechał specjalnie do USA, by stanąć za balustradą dla świadków obrony Mazura. Tylko naiwni mogą wierzyć, że były esbek z własnej nieprzymuszonej woli zrobił wszystko, by Mazur nie znalazł się w Polsce. Także wcześniej Bieszyński był nadzwyczaj aktywny. Docierał wszędzie. W lutym 2002 roku w gabinecie prokuratora krajowego zapewniał o niewinności Mazura. A kilka miesięcy wcześniej próbował niemal szantażem nakłonić wdowę po generale Papale do wzięcia na siebie roli żonobójczyni. Robił wiele, aby prawda nigdy nie wyszła na jaw. Jest to opinia dziennikarza, ostra i krytyczna, zawierające oskarżycielskie domniemania, wynikające z logicznej analizy faktów przez osobę nieźle znającą temat. Przed analizą formalnych aspektów wyroku, warto się zastanowić, czy sam pułkownik Bieszyński, swoim wpływem na śledztwo, nie dał silnych podstaw do takich domniemań? Czy działał przeciw wnioskowi Polski z własnej woli, w imię prawdy, którą poznał w jakiś cudowny sposób, głębiej od pozostałych śledczych? Czy miał tytuł i podstawy, by kwestionować wnioski zespołu śledczych i prokuratorów prowadzących to śledztwo w imieniu Polski? Podważać ustalenia polskich instytucji? Czy konsekwentnie podnoszona “hipoteza rodzinna”, która kazała traktować mu żonę generała, jako podejrzaną, utrzymała choćby minimum prawdopodobieństwa po wielu latach śledztwa? Czy posłużyła dobru śledztwa, dochodzeniu do prawdy? Czy nieważne były dla Ryszarda Bieszyńskiego zobowiązania oficera specsłużb względem swojego informatora? Sąd stanął na stanowisku, że nawet mało prawdopodobne odpowiedzi na te pytania nie są wykluczone i surowo ukarał Jerzego Jachowicza. Zapewne, technicznie rzecz biorąc, sąd mógł tak sprawę ocenić, choć i w takim wypadku zadziwia surowość wyroku. Sąd mógł też sprawę ocenić inaczej – tak, jak sąd wyrokujący niedawno w sprawie pomówienia Stefana Niesiołowskiego wobec Jarosława Kaczyńskiego, – czyli uznać nadrzędność prawa do swobodnego wyrażenia opinii, nawet fałszywych lub niedowiedzionych, nad prawem do swobody od niedowiedzionych oskarżycielskich opinii. Tak się jednak nie stało, mimo skandalicznego kontekstu, który stworzyło wystąpienie oficera polskich specsłużb przeciw Polsce przed amerykańskim sądem. Widać, więc jasno dwoistość standardów polskich sądów, ale to nie ta dwoistość jest w tej sprawie najgorsza. To, co przeraża najbardziej w tej i kilku podobnych sprawach, to niemoc polskiego państwa i społeczeństwa wobec własnych służb specjalnych. Służby specjalne są obdarzone pozycją szczególną: działają w tajemnicy, w reżimie służbowej dyscypliny. Dysponują uprawnieniami do zdobywania krytycznych informacji na temat obywateli i innych instytucji, z których intensywnie korzystają miliony razy rocznie. Mogą wprowadzać swoich agentów do rozmaitych środowisk i życia gospodarczego. Chronią bezpieczeństwo polityków, ale z pewnością – wiele o nich wiedzą, w tym o sprawach dla polityków niebezpiecznych, vide przypadki Włodzimierza Cimoszewicza. Czasami oddają im przysługi. Tak wyjątkowe przywileje specsłużb mają służyć bezpieczeństwu państwa. W praktyce, jednak, mogą łatwo się zdegenerować i posłużyć wyłącznie interesom ludzi służb lub preferowanych przez nich polityków, kosztem obywateli i państwa. Powstaje, więc groźna asymetria: służby wiedzą wszystko o wszystkich, wszystkich mogą skontrolować, a same są chronione przed kontrolą – tajemnicą państwową, solidarnością środowiskową, interesem politycznym władzy. Tym bardziej jest to niepokojące, że polskie służby specjalne zachowały znaczną ciągłość personalną ze służbami z czasów PRL. Polskie instytucje, w tym sądy, dziennikarze, obywatele – są wobec służb specjalnych praktycznie bezradni. Brak jest skutecznych instrumentów kontroli, gorset procedur sądowych jest skrojony pod relacje symetrycznych podmiotów, a może łatwo zawieść w przypadku arbitrażu między Dawidem pióra a Goliatem specznaczenia. Sprawa Bieszyński-Jachowicz, sprawa Mąka-Sumliński, Mąka-”Rzeczpospolita”, ostatnie uniewinnienie Czesława Kiszczaka, czy przewlekła sprawa oskarżonych o spowodowanie masakry w grudniu 1970 roku – i wiele innych spraw pokazują, jak wielką przewagę mają w III RP ludzie bezpieki, starej i nowej, nad swoimi krytykami, prasą, czy wymiarem sprawiedliwości III RP. Tym dotkliwiej jest to widoczne w sprawie pułkownika Bieszyńskiego, że ten były dyrektor Zarządu Śledczego UOP ośmieszył i upokorzył wręcz państwo polskie, swobodnie i bezkarnie występując przeciw polskiemu wnioskowi za granicą, w sprawie tak dla Polski ważnej. To upokorzenie jest tym większe, że sprawa zabójstwa generała Marka Papały, o ile ją dziś rozumiemy, ma znamiona egzekucji zarządzonej przez ludzi peerelowskich specsłużb na polskim policjancie. Wiele wskazuje na to, że 22 lata po oficjalnym rozwiązaniu PRL, Polska nie jest suwerenna względem własnych służb specjalnych, w tym także tych o peerelowskich korzeniach. W wielu sprawach to służby rozdają karty, przy biernej lub wspierającej postawie marionetkowych polityków i sądów tłumiących prasową krytykę skandalicznych postępków. Oni kontrolują nas, oni są suwerenni. My nie kontrolujemy ich, podlegamy ich władzy. Wyrok sądu w sprawie Bieszyński-Jachowicz zabrał nam wszystkim kolejną cząstkę wolności Sceptyczny Wierzyciel
Oświadczenie Prawicy Rzeczypospolitej w sprawie przyjazdu do Polski Romana Polańskiego Prawica Rzeczypospolitej apeluje do władz i instytucji publicznych (w szczególności do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Telewizji Polskiej S.A.) o bojkot 36. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni w związku z decyzją jego Jury o zaproszeniu na ten festiwal Romana Polańskiego. Roman Polański jest ścigany przez wymiar sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych za popełnienie jednego z najbardziej potępianych społecznie przestępstw. Wyrażamy najgłębsze ubolewanie z powodu demonstracji przygotowywanej podczas gdyńskiego Festiwalu i mamy nadzieję, że nie znajdzie ona jakiegokolwiek (nawet biernego) wsparcia ze strony władz i instytucji naszego Państwa.
(-) Marek Jurek, przewodniczący
(-) Marian Piłka, wiceprzewodniczący Warszawa, 24 maja RP 2011
KOMENTARZ BIBUŁY: Roman Polański jest cały czas poszukiwany Listem Gończym przez Interpol – zobacz aktualny anons na stronach internetowych Interpolu (zrzut ekranu poniżej). Do tej międzynarodowej organizacji policji należy i Polska, zatem czy zapowiadany przyjazd tego poszukiwanego zbiega oskarżonego o ciężkie przestępstwo nie powinien być natychmiast wykorzystany do jego aresztowania? Zaniedbanie to ze strony osób odpowiedzialnych powinno być potraktowane, jako pomoc w ukrywaniu przestępcy.
Zaczynają się ataki na gaz łupkowy „Kraj mógł być możny i bogaty. Nie użyliśmy daru natury.” – takimi słowami podsumował rozbiory Polski Tadeusz Czacki, członek Komisji Kruszcowej, pierwszej w świecie służby geologicznej. Czy już niedługo będziemy go, co chwilę cytować? Ostatnio dwóch czeskich ekspertów ds. bezpieczeństwa stwierdziło, iż odkrycie złóż gazu łupkowego w Polsce stanie się przyczyną wielkich rozgrywek szpiegowskich. Według wstępnych raportów amerykańskich w naszym kraju jest przynajmniej 5,3 bln metrów sześciennych możliwego do eksploatacji gazu łupkowego. Taka ilość może zaspokoić polskie potrzeby na gaz na najbliższe 300 lat. Fakt ten jest alarmem dla Rosji. Dla Kremla, bowiem surowce to nie tylko zarobek, ale również broń polityczna, służąca do uzależniania dostawców. Długo można by wymieniać działania rosyjskie w rodzaju przerywania dostaw dla „niepokornych”. Dla Polski kwestia pozyskiwania gazu z niekonwencjonalnych źródeł jest sprawą niesamowicie ważną. Potwierdzeniem, że złoża te da się efektywnie eksploatować niech będzie fakt, iż Amerykanie planują zwiększać procentowy udział gazu łupkowego w ogólnym wydobyciu. Jest to spowodowane głównie wielkimi zasobami tego gazu. W naszym przypadku dochodzi również kwestia budowanych obecnie rurociągów, które omijają nasz kraj. Jak ważki jest to temat, pokazuje nam mająca odbyć się za kilka dni wizyta prezydenta Obamy w Warszawie. Wcześniej omijał nasz kraj, jak tylko mógł. Po raporcie mówiącym o olbrzymich zasobach gazu w Polsce nagle znalazł nieco czasu, by zajrzeć nad Wisłę… Czescy eksperci zwracają uwagę na jedno, bardzo ciekawe zagadnienie. Według nich Rosja jest bardzo ostrożna w swych działaniach, nie chce stosować nacisków itp. metod. Czesi wskazują na podwyższoną aktywność ekologów w czasie, gdy prowadzone były rozmowy o rozmieszczeniu w Polsce i Republice Czeskiej elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Podobnie dzieje się teraz. W polskich mediach już pojawiają się głosy, że jedna z metod pozyskiwania gazu – szczelinowa – jest ogromnym zagrożeniem dla przyrody. Kampania propagandowa, zatem już się zaczęła, możemy spodziewać się najgorszego. Przedstawiciele PGNiG zaczynają się obawiać, czy nie zostanie wprowadzony zakaz wydobywania gazu z pokładów niekonwencjonalnych w całej Unii Europejskiej. We Francji, w której odkryto drugie, co do wielkości zasoby gazu łupkowego (zaraz za polskimi) Zgromadzenie Narodowe zakazało wydobycia ze względów ekologicznych. Czy w Polsce uda się zahamować to szaleństwo? Mateusz Zbróg
Koniec jazdy bez trzymanki Kończy się życie na kredyt i iluzoryczny dobrobyt, drożyzna poczyna sobie coraz śmielej. Zaczyna brakować pieniędzy na ledwie rozgrzebane drogi i autostrady, nawet cierpliwość Chińczyków ma swoje granice. Unijne euro idą na ratowanie finansów publicznych, kursowe spekulacje i zasypywanie coraz większej dziury sektora finansów publicznych to już ok.130 mld zł. Prezes NBP Marek Belka twierdzi, że nie widzi drożyzny, ale podnosi po raz trzeci w tym roku stopy procentowe, a zrobi to pewnie jeszcze trzy razy. Rząd i jego służby walczą z satyrycznymi portalami i kibolami. Teatr absurdu i poker oszustw rozkwita na naszych oczach. Walą się w gruzy dwa główne fundamenty reform i tzw. transformacji ostatniego 20-lecia w naszym kraju. Pierwszy – jakże prymitywny i oszukańczy, – że należy wszystko i szybko sprywatyzować, bo jak sprzedamy rodowe srebra z bankami na czele, to pozbędziemy się wszelkich kłopotów i ruszymy z kopyta, doganiając szybko bogate kraje Eurolandu. I cóż, ewidentnie sypie nam się ta genialna teoria. Im więcej prywatyzujemy, tym większe mamy długi. Wyprzedaliśmy blisko 70 proc. całego majątku narodowego, blisko 80 proc. sektora bankowego za śmieszną wręcz kwotę ok. 130 mld zł. Dziś trzeba by tyle zapłacić za 2–3 duże przedsiębiorstwa czy banki. Stanowi to zaledwie równowartość 3-letnich kosztów obsługi zadłużenia w budżecie państwa. A długi mamy horrendalne i ciągle rosnące. Mamy już blisko 800 mld zł długu publicznego z perspektywą dojścia do 1 bln zł w 2012r., ok. 260 mld dolarów zadłużenia zagranicznego, zadłużone samorządy, szpitale, a nawet te głupio i tanio sprywatyzowane banki mają zadłużenie na kwotę blisko 160 mld zł. A pieniądze z prywatyzacji zniknęły. Drugi fałszywy mit lansowany już po 2000 r. mówił, że jak tylko wejdziemy do UE nawet na byle jakich warunkach, to nasze problemy gospodarcze i społeczne znikną, bo spadnie na nas z nieba manna pieniędzy. Na razie to zaledwie 30 mld euro netto. Decyzje będą podejmować za nas profesjonalni i życzliwi unijni urzędnicy. Cóż, najwyżej podpiszemy parę weksli in blanco na ochronę środowiska, limity, CO2, restrukturyzację energetyki na ok. 100 mld euro, ale i tak będzie super. Będziemy czuć się prawdziwymi Europejczykami, którzy za najniższe stawki zdominują budowy Londynu, knajpy Irlandii czy niemieckie plantacje szparagów. Ta upragniona Unia równych szans, powszechnego dobrobytu, przyjaznych technologii, innowacyjnej gospodarki sama chwieje się dziś na nogach. Strefa euro jest na krawędzi, kolejne bankructwa wiszą w powietrzu. Grecja nie będzie ostatnia. W kolejce po zapomogi po Grecji, Irlandii, Portugalii ustawią się już wkrótce następni: Hiszpania, może Belgia lub nawet Włochy. Przyjdzie niestety i czas na nasz „numerek”, tylko kasa będzie już wówczas pusta, słowiańska naiwność nie zna granic.
Mimo 20 lat przemian obie teorie zawiodły, nie rozwiązaliśmy przecież żadnego ważnego problemu społecznego i gospodarczego. Nie zbudowaliśmy sieci nowoczesnych dróg i autostrad. Mamy kompromitujące usługi publiczne z koleją cofającą się do przełomu XIX i XX w. Służbę zdrowia urągającą ludzkiej godności, skandaliczne emerytury, pomoc socjalną i wsparcie dla polskiej rodziny przypominającą trzeci świat, masową emigrację i praktycznie likwidację Państwa Polskiego. Mamy gigantyczne długi, rozgrabiony i wyprzedany majątek narodowy, deficyty handlowe rzędu 50-80 mld zł rocznie, transfer kapitału zagranicę corocznie co najmniej 50 mld zł, murowane głodowe emerytury z OFE na przyszłość, mizerną armię, znaczne bezrobocie, 3-4-krotnie niższe wynagrodzenia niż w Eurolandzie, ucieczkę młodych i demograficzną katastrofę za kilka, kilkanaście lat. Wystarczy tylko zapamiętać, kto to spieprzył, jak mawia polski premier. Jak mawia często goszczący w mediach prof. Krzysztof Rybiński – „jesteśmy po prostu gołodupcami”. Kończy się jazda po bandzie i życie na kredyt, wierzyciele kładą nam na stół coraz większą liczbę weksli do realizacji, spływają nowe faktury do zapłacenia, na które zaczyna brakować pieniędzy. Na razie oscylator pożyczkowy jeszcze działa, „tajfun Vincent” nadmuchuje kolejne bańki, skutecznie zamiatając problemy pod dywan. Finansowe tsunami dopiero przed nami. Jak długo jeszcze ta gra w trzy karty z narodem, rynkami finansowymi, Komisją Europejską będzie tworzyć pozory normalności. Zielona wyspa już dawno zamieniła się w ruchome piaski, które zaczynają zasysać swe pierwsze ofiary. Kto i kiedy zacznie budować Arkę Noego, która uratuje nas przed wzbierającymi falami tsunami?
Janusz Szewczak
Antysemita Wojciech Kossak W miarę jak posuwamy się do przodu okazuje się, że coraz więcej postaci z naszej historii, postaci wybitnych i sławnych to po prostu antysemici. Wystarczy zajrzeć do ich pism, do spuścizny pozostawionej w szufladach, by znaleźć tak kwiatki, które dziś wywołują zażenowanie i nie mogłyby być publicznie odczytane nigdzie poza salą sądową w czasie procesu o szerzenie ksenofobii. Tak jest nie tylko z twórcami lotów niższych, czerpiącymi inspiracje z życia sfer przedmiejskich i robotniczych, takimi jak Hłasko Marek. Tak jest również z tymi, którzy żyli i tworzyli na szczytach towarzyskich, politycznych – właściwie każdych. Weźmy sobie takiego na przykład Kossaka Wojciecha i jego „Wspomnienia”. Jest w tych wspomnieniach fragment taki oto, który umieszczam tu w całości, choć długi jest i trudno mi przepisywać: Upadek sztuki polskiej mamy do zawdzięczenia po części Żydowi, panu Wienerowi. Pan Wiener był rodzajem ministerialnego myszuresa do posług sekretnych, gdy ekscelencja Badeni był prezesem ministrów. Po kryzysie tego ministerium, jak mi to ekscelencja Abrahamowicz sam opowiadał, zjawił się pan Wiener „cały spłakany” u niego z zapytaniem, co się z nim teraz stanie, no i… i daliśmy mu sekcję sztuk pięknych w Ministerium Oświat, mówił trochę zaambarasowany ekscelencja Abrahamowicz do mnie. Pan Wiener z punktu wytoczył wojnę sztuce tej, która od cinque cento jest szeregiem nieprzerwanych arcydzieł podpisanych: Leonardo da Vinci, Durer, Holbein, Velazquez, Hals, Rembrandt, Van Dyck, Philippe de Champaign. Voucher, Ingres, Delaroche, Meissonier, Matejko, Bastion Lepage, Bonnat, Chełmoński, aby protegować sztukę panów Exnera, Klimta, Saszy Schneidera, Liebermanna, Mucha, Hodlera i Klingera. Tylko secesja wiedeńska mogła się spodziewać subwencji i zakupów do galerii, reszta mogła śmiało iść paść gęsi. Akademia Krakowska nie w ciemię bita przystąpiła wobec tego także do secesji wiedeńskiej, a że trzeba było w secesji wystawiać obrazy będące negacją tamtej sztuki, co zresztą jest nadzwyczaj łatwą rzeczą, więc też się do tego dostroili. Dziś pana Wienera już nie ma, zrobił się w końcu tak nieznośny w Wiedniu, że, że…proszę się nie śmiać – dano go do sekcji baletu w Operze. „Sztuka” się rozbiła, a polska sztuka we wspaniałym swym, niesłychanym w dziejach sztuki świata odruchowym wybuchu zgnębionego narodu powstrzymana została. Eto wsio czierez Jewrejew – jak mawiał jeden z bohaterów prozy Marka Hłaski. I nie ma, co się śmiać proszę Państwa, bo fakty, jakie są każdy widzi. Oto w tym roku na biennale w Wenecji Polską sztukę reprezentować będzie artystka z Izraela niejaka Yael Bartana. Nie jest to, co prawda pan Wiener, ale tego akurat należy żałować. Ja rozumiem, że Kossakowi nie podobało się to, co lansował ów urzędnik, ale gustu mu odmówić nie sposób. Pan Wiener po prostu przyjął inne niż Kossak kryterium. Co wcale nie znaczy, że było ono z dzisiejszego punktu widzenia gorsze. Istotą problemu było to, że Wojciech Kossak chciał lansować swoich, a pan Wiener swoich. W nieboszczce Austrii ten drugi miał znacznie więcej do powiedzenia, co zakończyło się tak, że wielu utalentowanych malarzy secesyjnych pochodzenia żydowskiego zyskało sławę i pieniądze. Dziś nikt nie kwestionuje wielkości takiego choćby Hodlera, bo co do Muncha to już bywa różnie. Było minęło. Historia zaś powtarza się, jako farsa. I dziś tę farsę możemy właśnie oglądać. Ludzie, którzy wylansowali na gwiazdę sztuki polskiej artystkę z Izraela nie tylko nie mają nic wspólnego z panem Wienerem, ale pewnie ich postępek wywołał by szczere zdziwienie tego ostatniego. Można, bowiem mieć różne szajby, można mieć różne upodobania i gusta, ale w sytuacjach kryzysowych lub takich, które rokują sukces i zarobienie ładnych paru groszy należy bezwzględnie popierać swoich. Wiedział o tym Kossak i wiedział o tym Wiener i aż szkoda, że nie wiem, które gwiazdy baletu występującego w Operze wiedeńskiej mają mu do zawdzięczenia karierę międzynarodową i pieniądze. Nie jest to pewnie trudne do wykrycia, jeśli więc ktoś ma ochotę pogrzebać w źródła, zachęcam szczerze. Póki, co artystka z miasta Tel–Aviv będzie pokazywać swoje filmy, których bohaterem jest nie, kto inny tylko Sierakowski. I nie chce mi się nawet pisać o tej nędzy, bo już raz to zrobiłem. Nie ma sensu się powtarzać. I nie mówcie mi, że nie ma nic nowego pod słońcem. Jest. I wyraźnie widać to w tym przykładzie. W czasach Kossaka dobrze było wiadomo, kto jest, kim. I dobrze było widać jak tolerancyjne i otwarte było ówczesne społeczeństwo. Pan Wiener był przecież urzędnikiem państwowym najwyższego szczebla, a kiedy jako tenże urzędnik popierał swoich nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. Nie znamy dokładnych przyczyn, dla których przesunięto go do sekcji baletu, ale przypuszczam, że chodziło raczej o jakieś niestosowne zachowania wobec szlachetnie urodzonych, a nie o protekcję i gusta. Nikt także nie dziwił się temu, że swoich, za swoje pieniądze, popiera Kossak. Dziś sprawy się odwróciły, a raczej obróciły w przestrzeni stereometrycznej tak, że nie sposób zorientować się, co jest, czym. Oto jury, ponoć nasi, popiera artystkę „ich”, która – ach, żeby to widział pan Wiener – nie dość, że nie ma talentu to jeszcze pokazuje filmy z jakimś okularnikiem w roli głównej. To są rzeczy nie do pojęcia w tamtych, ileż prostszych czasach, a i nam dziś trudno je zrozumieć. Ileż byłoby sympatyczniej gdyby w tym Izraelu znaleźli rzeczywiście kogoś, kto coś potrafi, ale może tam już po prostu nikogo takiego nie ma? A może kryteria, którymi się to nasze jury kierowało także są różne od tych, którymi kierował się pan Wiener. Nie popierał on przecież wszystkich „swoich” popierał tych, których uważał za najlepszych. A ci, co? Nie swoi, popierają nie swoją i w dodatku najgorszą. Świat zszedł na psy. A szkoda, bo ładnie się z tą secesją wszystko zapowiadało. Coryllus
Najodważniejszy wyklęty – kłopotliwy dla miasta niezłomnego Od ponad roku w warszawskim magistracie zalega wniosek o nadanie imienia rtm. Witolda Pileckiego obecnemu placowi Defilad. Czy ten, który walce z totalitaryzmem narodowego socjalizmu i internacjonalnego komunizmu poświęcił wszystko, łącznie z życiem, doczeka się upamiętnienia w stolicy? Dziś mija 63 rocznica stracenia tego wybitnego żołnierza. 25 maja 1948 r. zamordowany został przez komunistów w warszawskim więzieniu przy Rakowieckiej jeden z największych żołnierzy Polski Podziemnej – rtm. Witold Pilecki, nazwany przez angielskiego historyka M.R.D. Foota, jednym z sześciu najodważniejszych postaci z lat II wojny światowej. Warto przy tej okazji tę sylwetkę wybitnego żołnierza, obywatela, społecznika i patrioty przypomnieć, bowiem wciąż wiedza o tym niezwykłym bojowniku niepodległości jest niedostateczna. Witold Pilecki wywodził się z kresowego ziemiaństwa, które płaciło za zaangażowanie w działalność niepodległościową pauperyzacją i represjami, m.in. zsyłką. Był oficerem rezerwy Wojska Polskiego, zmobilizowanym ponownie w 1939 r., współzałożycielem Tajnej Armii Polskiej, dobrowolnym więźniem KL Auschwitz, oficerem Komendy Głównej Armii Krajowej i organizacji “NIE”, wreszcie więźniem politycznym okresu stalinowskiego i ofiarą komunistycznego mordu sądowego. Znany był pod pseudonimami: “Witold”, “Tomek”, “Romek”, i pod nazwiskami konspiracyjnymi (pokrywkowymi): “Tomasz Serafiński”, “Roman Jezierski, “Leon Bryjak”, “Jan Uznański”, “Witold Smoliński” oraz kryptonimem w organizacji “NIE”: “T-IV”. Dziś jest legendą Polski Walczącej z obu okupantami; legendą, która nie znajduje należnego blasku… w wolnej Polsce.
Przed wojną Urodził się 13 maja 1901 r. w Ołońcu w Karelii na północy Rosji nad Morzem Białym, w rodzinie ziemiańskiej Juliana i Ludwiki z Osiecimskich. Rodzice byli dziećmi zesłańców po insurekcji styczniowej i na zsyłce, daleko od stron rodzinnych, założyli rodzinę. Ojciec w Karelii, na pograniczu rosyjsko-fińskim, z czasem doszedł do stanowiska rewizora leśnego. Po liberalizacji, jaka nastąpiła w cesarstwie rosyjskim na krótko w wyniku rewolucji 1905 r., Pileccy wykorzystali sytuację i matka z dziećmi – by uchronić potomstwo przed rusyfikacją – przeniosła się do Wilna. Witold wkrótce został członkiem skautingu; od 1914 do 1923 r. działał w konspiracyjnym harcerstwie i Polskiej Organizacji Wojskowej, ochotniczo wstąpił też do Samoobrony Wileńskiej. Od 1918 r. również ochotniczo walczył w szeregach odrodzonego Wojska Polskiego w wojnie polsko-bolszewickiej. W grupie gen. Lucjana Żeligowskiego odbierał Wilno i następnie do 1921 r. pełnił służbę w korpusie wojsk Litwy Środkowej aż do momentu zjednoczenia ziemi wileńskiej z Rzeczpospolitą. Od 1921 r. był komendantem oddziału nowoświęciańskiego Związku Bezpieczeństwa Kraju.
Po uzyskaniu matury rozpoczął studia, jako wolny słuchacz na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, ale sytuacja rodzinna zmusiła go do podjęcia pracy zarobkowej; zatrudnił się m.in. w Związku Kółek Rolniczych Ziemi Wileńskiej i jako sekretarz sędziego śledczego w Okręgu m. Wilno. W latach 1922-1924 studiował zaocznie na Wydziale Rolnym Uniwersytetu Poznańskiego. Po odbyciu kursu w Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu i służby stażowej w 26. pułku ułanów w 1926 r. otrzymał promocję na stopień oficerski – podporucznika rezerwy (ze starszeństwem z 1923 r.). Od 1926 r. gospodarował na odzyskanej części rodzinnego majątku Sukurcze koło Lidy, gdzie inicjował wiele działań społecznych, m.in. kierował Strażą Ogniową oraz konnym Przysposobieniem Wojskowym “Krakusi”. Wiele okoliczności wskazuje na to, że związany był ze strukturami II Oddziału Sztabu Generalnego i wykonywał zadania wywiadowcze po drugiej stronie wschodniej granicy; to dotąd wciąż najmniej znana strona aktywności ziemianina sukurczańskiego. Witold Pilecki obdarzony był wieloma talentami, miał m.in. uzdolnienia artystyczne, czego przykładem są zachowane do dziś obrazy świętych w kościółku parafialnym w Krupie. Pozostało też kilka rysunków, zarówno artystycznych, jak i technicznych; te ostatnie, jako formy instruktażowe dla syna Andrzeja.
Sukurcze były miejscem rodzinnego szczęścia; 7 kwietnia 1931 r. Witold poślubił nauczycielkę z pobliskiej szkoły, Marię (Mariannę) z Ostrowskich, i doczekał się dwojga dzieci – Andrzeja i Zofii, którą z czułością nazywał “Generałką”. Rodzinną sielankę przerwała jednak wojna.
Dobrowolny więzień Auschwitz Witold, zmobilizowany z końcem sierpnia 1939 r., uczestniczył w kampanii polsko-niemieckiej w 19. Dywizji Piechoty w ramach Armii “Prusy”, następnie w 41. Dywizji Piechoty Rezerwowej. Walczył na szosie piotrkowskiej i na Lubelszczyźnie. Nie poszedł do niewoli, powrócił w mundurze i na koniu do Ostrowii Mazowieckiej, gdzie mieszkali jego teściowie, i dalej podążył do okupowanej Warszawy. Na ziemię lidzką, – choć bardzo się starał – nie zdołał się przedrzeć, bo na Bugu obaj okupanci ustanowili pilnie strzeżoną zonę graniczną między III Rzeszą a Sowdepią. W listopadzie 1939 r. w stolicy ppor. Witold Pilecki wraz z mjr. Janem Włodarkiewiczem współtworzył Tajną Organizację Wojskową (TAP), był szefem jej sztabu, szefem Oddziału I i inspektorem organizacyjnym. Dobrowolnie zgłosił się do misji wojskowej w obozach koncentracyjnych i po uzgodnieniach z kierownictwem Związku Walki Zbrojnej 19 września 1940 r. oddał się w ręce niemieckie podczas drugiej wielkiej łapanki warszawskiej na Żoliborzu. W nocy z 21 na 22 września, jako Tomasz Serafiński trafił do KL Auschwitz (zarejestrowany został w kacecie, jako nr 4859), gdzie z czasem zainicjował opartą na systemie piątkowym konspirację obozową, a następnie scalił z innymi grupami obozowego podziemia, tworząc Związek Organizacji Wojskowych (ZOW). Meldunki z obozu docierały do władz ZWZ-AK, skąd wysyłane były do Londynu i przekazywane aliantom. Wśród tych meldunków były także te, dotyczące zbrodni dokonywanych przez Niemców na Polakach, Rosjanach, Żydach i innych. O upamiętnienie kacetowych dokonań Pileckiego w muzeum obozowym na terenie byłego KL Auschwitz starał się nieżyjący już dr Józef Garliński i na początku lat 90 dokonano stosownego retuszu ekspozycyjnego, choć dość połowicznego. Nadal nie ma – a powinno być – w jerozolimskim Lesie Sprawiedliwych Yad Vashem drzewo życia jego imienia, bo Pilecki był z tych, którzy pierwsi podnieśli larum o zagładzie Żydów. W latach wojny Zachód, zwłaszcza amerykańscy Żydzi, nadzwyczaj zobojętnieli na los swych ziomków w okupowanej Polsce, by po latach bezpodstawnie oskarżać tych, którzy nieśli pomoc, choć sami dzielili los ofiar holokaustu. W Święta Wielkanocne 27 kwietnia 1943 r. – po 947 dniach pobytu za drutami – Pilecki wraz z dwoma więźniami (Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim) zbiegł z kacetu i szczęśliwie, choć po wielu dramatycznych przygodach, dotarł do Bochni i Nowego Wiśnicza, gdzie niezwykłym zbiegiem okoliczności odnalazł autentycznego i żywego por. Tomasza Serafińskiego, pod którego nazwiskiem przebywał w Auschwitz. W jego domu, Pilecki przez pewien czas przemieszkiwał, zadzierzgając dozgonną przyjaźń z Serafińskimi. Później “Witold” w Warszawie złożył obszerny raport o sytuacji w obozie i został włączony do prac w Oddziale III “Kedywu” Komendy Głównej AK o kryptonimie “Kameleon”. 11 listopada 1943 r. awansowano go do stopnia rotmistrza (wcześniej gen. “Grot” Rowecki 11 listopada 1941 r. awansował Pileckiego – w czasie jego pobytu w kacecie – do stopnia porucznika, co było wprawdzie niezgodne z pragmatyką konspiracyjną, ale niewątpliwie wyrażało wielkie uznanie dla misji obozowej “Witolda” w KL Auschwitz).
Konspiracja w konspiracji Jako doświadczonego konspiratora włączono Pileckiego (pod krypt. “T-IV”) do grupy organizującej struktury “NIE”, czyli “konspirację w konspiracji” na czas okupacji sowieckiej. Otrzymał on wtedy zakaz uczestniczenia w walce w ramach akcji “Burza” i dlatego początkowo w Powstaniu Warszawskim walczył, jako zwykły strzelec, z czasem dopiero wtedy, – gdy walki powstańcze się przedłużały i brakowało oficerów – ujawnił swój stopień wojskowy i ostatecznie dowodził 2. komp. I baonu Zgrupowania “Chrobry II”, formacji powstańczej skupiającej głównie żołnierzy Narodowych Sil Zbrojnych, broniąc skutecznie przez cały czas reduty w gmachu Wojskowego Instytutu Geograficznego w Alejach Jerozolimskich. Po kapitulacji poszedł do niewoli i ostatecznie trafił do obozu w Murnau; po uwolnieniu oflagu znalazł się w 2. Korpusie Polskim we Włoszech, w II Oddziale sztabu gen. Władysława Andersa. Zameldował gotowość powrotu do kraju i prowadzenie dalszych prac konspiracyjnych w ramach wcześniejszych zadań i po otrzymaniu przyzwolenia generałów: Andersa i Pełczyńskiego, na początku grudnia 1945 r. powrócił do niewolonej przez Sowietów i ich komunistycznych rodzimych popleczników Polski. Koncepcja oparcia działalności konspiracyjnej na strukturze “NIE”, na co liczył rotmistrz, okazała się nierealna, toteż Pilecki po zalegalizowaniu się w nowych warunkach, zaczął organizować nową siatkę współpracowników. Organizacja miała charakter kadrowy. Rotmistrz nawiązał kontakt z dowódcami leśnych oddziałów poakowskich, jakie w ramach samoobrony podejmowały walkę z reżimem komunistycznym, przekazując instrukcje władz Rzeczypospolitej na wojennym wychodźstwie o konieczności rozwiązywania oddziałów partyzanckich i legalizacji ludzi pozostających pod bronią, głównie po to, by chronić najbardziej wartościowe siły Narodu Polskiego i nie narażać ich na nieuniknione represje ze strony nowych okupantów i ich rodzimych komunistycznych sługusów.
Proces 5 lub 8 maja 1947 r. “Witold” został aresztowany, wraz z nim w sprawie zatrzymano 23 osoby, z których tylko kilkoro później zwolniono. Aresztowanie było wynikiem dłuższej inwigilacji i prowokacji dokonanej przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Śledztwo nadzorowane przez osławionego kata Urzędu Bezpieczeństwa płk. Romana Romkowskiego, zostało zamknięcie 10 grudnia 1947 roku. Naczelnik Wydziału II Departamentu Śledczego MPB, równie ponurej sławy mjr Humer, 23 stycznia 1948 r. zaakceptował akt oskarżenia, zatwierdzony 5 lutego przez wiceprokuratora Naczelnej Prokuratury Wojskowej mjr. M. Dytrę. 7 lutego akta sprawy znalazły się w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie. Proces, w którym oskarżono oprócz Witolda Pileckiego także Marię Szelągowską, Tadeusza Płużańskiego, Szymona Jamontt-Krzywickiego, Maksymiliana Kauckiego, Jerzego Nowakowskiego, Witolda Różyckiego i Makarego Sieradzkiego, odbył się w dniach 3-15 marca 1948 roku. Składowi sędziowskiemu przewodniczył ppłk Jan Hryckowian (wcześniej żołnierz AK, który się zaprzedał komunistom), członkami byli – sędzia kpt. Józef Badecki, ławnik kpt. Stefan Nowacki, protokolant por. Ryszard Czarkowski. Oskarżycielem był wiceprokurator Naczelnej Prokuratury WP mjr Czesław Łapiński, również sprzedajny akowiec. Akt oskarżenia opierał się na dekrecie z 13 czerwca 1946 r. (tzw. małym kodeksie karnym) oraz na kodeksie karnym WP i kodeksie karnym cywilnym. Pileckiemu zarzucano: kierowanie wywiadem na rzecz obcego mocarstwa, czynienie przygotowań do gwałtownego zamachu zbrojnego na funkcjonariuszy MBP, przyjęcie korzyści majątkowych (pobieranie gaży oficerskiej i dotacji z 2. Korpusu Polskiego na przygotowanie szlaków przerzutowych na Zachód), posiadanie trzech składów broni i amunicji na terenie Warszawy, niezgłoszenie się, jako oficer na publiczne wezwania do rejestracji w Rejonowej Komendzie Uzupełnień, używanie fałszywych dokumentów na nazwisko Roman Jezierski. Oskarżony zaprzeczał, by był rezydentem wywiadu, choć przyznawał, iż jako oficer pozostający w służbie wypełniał zadanie kierowania komórką wywiadu, a posiadaną broń określił, jako pamiątkową (pochodziła z okresu Powstania Warszawskiego), odrzucił też zarzut o przygotowywanie zamachów na funkcjonariuszy bezpieki (tego rodzaju podsunięty pomysł był w istocie prowokacją bezpieki). “Witold” podkreślał fakt żołnierskiej służby w dobrej sprawie. Oskarżyciel, wbrew dowodom i okolicznościom przypisywanych “zbrodni”, żądał dla rotmistrza (podobnie jak dla M. Szelągowskiej, T. Płużańskiego i M. Sieradzkiego) kary śmierci, dla dwóch innych – dożywotniego więzienia, dla pozostałych – wysokich wyroków.
Mord sądowy Rotmistrz Pilecki został skazany z różnych artykułów na karę śmierci trzykrotnie, z innych artykułów – na 15, 10 i 2 lata więzienia; łącznie wymierzono mu karę śmierci oraz pozbawiono go praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze wraz z przepadkiem mienia. Szelągowska i Płużański skazani zostali również na kary śmierci, zamienione następnie na dożywocie, inni otrzymali wieloletnie kary więzienia. Drastyczny wyrok był motywowany przez reżimowe kolegium orzekające faktem, iż oskarżeni dopuścili się najcięższej zbrodni stanu i zdrady Narodu, cechowało ich wyjątkowe napięcie złej woli, przejawiali nienawiść do Polski Ludowej i reform społecznych, zaprzedali się obcemu wywiadowi oraz wykazali szczególną gorliwość w akcji szpiegowskiej. Motywy i stylistyka wyroku (zarzuty o dywersji politycznej, płatnej służbie, rezydenturze i szpiegostwie) wyraźnie wskazują na polityczny, a ściślej – propagandowy charakter procesu i zasądzonych wyroków. Był to w istocie zbrodniczy mord sądowy. Wyrok wobec Pileckiego utrzymał w mocy Najwyższy Sąd Wojskowy (płk Kazimierz Drohomirecki, ppłk Roman Kryże, mjr Leo Hochberg, por. Jerzy Kwiatkowski, mjr Rubin Szwajga) na posiedzeniu 3 maja 1948 roku. Wniosków o łaskę mec. Lecha Buszkowskiego, obrońcy procesowego, żony Pileckiego – Marii, oraz samego skazanego (rotmistrz przesłał “do pana Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej” bardziej raport ze służby niż prośbę o ułaskawienie) Bolesław Bierut nie uwzględnił (taka decyzja jest w aktach sprawy z 20 maja 1948 r.). Pismo Pileckiego ujawnia, iż rotmistrz nie musiał otrzymać kary śmierci, o ile by publicznie oskarżył swoich przełożonych na Zachodzie i pozostające na emigracji konstytucyjne władze RP. Nie spełnił tych oczekiwań funkcjonariuszy MBP, stąd otrzymał najwyższy wymiar kary. Wiele wskazuje, że sprawą mordu sądowego osobiście zainteresowany był ówczesny reżimowy premier Józef Cyrankiewicz, były więzień KL Auschwitz, gdzie – jak wiele wskazuje – stał się konfidentem obozowego gestapo, a później zaciągnął się – jak zresztą czyniło to wielu – pod sztandary innego lewicowego totalitaryzmu, który odpłacił się mu za służalstwo dygnitarstwem i tytułem “żelaznego premiera”. W związku z różnymi wątkami, jakie komuniści łączyli ze sprawą Pileckiego i jego nowym dossier, rotmistrz już po wyroku skazującym był poddany drugiemu śledztwu – i to dalece bardziej brutalnemu. Ile trzeba człowiekowi zadać cierpień, by uznał, że pobyt w Auschwitz to sanatorium – w porównaniu do ubeckiego piekła; a właśnie takie było doświadczenie Witolda Pileckiego, o czym powiedział żonie podczas ostatniego widzenia. 25 maja 1948 r. o godzinie 21.30 w obecności wiceprokuratora Naczelnej Prokuratury Wojskowej mjr. S. Cypryszewskiego, naczelnika więzienia por. R. Mońko, lekarza por. K. Jezierskiego i kapelana ks. kpt. W. Martusiewicza w więzieniu mokotowskim dokonano egzekucji – według protokołu wykonania wyroku śmierci – przez rozstrzelanie. Plutonem egzekucyjnym – według tego samego dokumentu – dowodził Piotr Śmietański, choć powszechną praktyką był strzał w tył głowy na sposób “katyński”. Ciała nie wydano rodzinie, ale złożono w jednym z miejsc zbiorowych pochówków więźniów mokotowskich, choć wiele wskazuje na to, iż było to pod płotem wojskowego cmentarza powązkowskiego (dziś kwatera “Ł” w obrębie powązkowskiej nekropoli). Wśród tych, których obciąża dokonana na rotmistrzu Pileckim zbrodnia sądowa, jest także wspomniany wcześniej ówczesny premier Józef Cyrankiewicz. Powodem jego zainteresowania “Witoldem” była przeszłość obozowa obu; Cyrankiewicz za milczenie gotów był Pileckiego “materialnie urządzić”, ale rotmistrz wzgardził ofertą. Wśród więźniów Mokotowa i Wronek kursowało przekonanie, że Pilecki o pewnych prominentach wiedział za dużo z okresu Auschwitz. Oświęcimiacy, z Tadeuszem Pietrzykowskim “Teddym” – znakomitym sportowcem, interweniowali w sprawie rotmistrza u Cyrankiewicza, ale nic nie osiągnęli, podobnie jak wielu innych przyjaciół “Witolda”. “Żelazny premier” osobiście i przez organy administracji państwa komunistycznego starannie zacierał prawdę o swojej przeszłości i “pisał” nową – wedle swojej miary – historię.
Batalia o prawdę Przez lata wielu podejmowało sprawę rotmistrza Witolda Pileckiego, w kraju i na emigracji politycznej. Nie sposób pominąć choćby niepospolitej postaci dr. Józefa Galińskiego. Jednakże to Zofia, córka rotmistrza, którą on sam nazywał “Generałką”, najbardziej domagała się przywrócenia dobrej pamięci o ojcu. “Drapała” z determinacją dygnitarzy peerelowskich i elity rodzącej się III Rzeczypospolitej. Jakże długa i wielka była gorycz jej, brata Andrzeja i najbliższych, zanim nastąpiła tzw. rehabilitacja sądowa (choć samo określenie rehabilitacja jest uwłaczające dla postaci rotmistrza). Mimo wielokrotnych i długoletnich starań o rewizję wyroku, dopiero w drugim procesie – 28 września 1990 r. – nastąpiło “uniewinnienie” Witolda Pileckiego. Podkreślono niesprawiedliwy charakter wydanych wyroków oraz bezsporny fakt, iż rotmistrz nie był szpiegiem, a żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i wykonywał powierzone sobie zadania. Sąd III RP docenił wysoce patriotyczną postawę niesłusznie skazanych wraz z Witoldem. Mimo tego wyroku pozostaje nieodparte przeświadczenie, że to nie rotmistrz Pilecki potrzebował rehabilitacji. W roku 2006 – pomijając niezrozumiały sprzeciw niektórych członków kapituły orderowej, w tym także z kacetową przeszłością – prezydent RP prof. Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie rtm. Witolda Pileckiego (i gen. Augusta Emila Fieldorfa) Orderem Orła Białego, najwyższym odznaczeniem Rzeczypospolitej, w uznaniu jego zasług w wiernej, niezłomnej i “usque ad finem” służbie Polsce Niepodległej. Szczęśliwie w kilkunastu szkołach może pamiętać o nim, jako swoim patronie, nowe pokolenie Polaków okutych w powiciu, ale zrodzonych w wolności i dla wolności. Od ponad roku, co najmniej, u władz Warszawy złożony jest wniosek o nadanie miejscu, dotychczas nazywanemu placem Defilad, imienia rtm. Witolda Pileckiego. Konkurentem do nazwy jest też genialny kompozytor Fryderyk Chopin. Nie umniejszając nic wielkiemu artyście, wydaje się, że teren obciążony tak złowróżbnym ideologicznie wianem, może być historycznie skontrowany przez pamięć o człowieku, który walce z totalitaryzmem narodowego socjalizmu i internacjonalnego komunizmu poświęcił wszystko, łącznie z życiem. Byłby to akt dziejowej sprawiedliwości, ale być może sukces odniesie niewygasły duch czasu “błędów i wypaczeń”.Prof. Wiesław Jan Wysocki
Stalinówki i "Platerówki" od drugiej strony
Przechodnie Polowe Żony - nie ma dowodów? - Tadeusz M. Płużański
Tego autora na temat bandytów ze zbrodniczego systemu terroru sowieckiej okupacji i ich ofiar: - Mordercy narodu polskiego - Tadeusz M. Płużański
Po 1948 roku zamordowanych w więzieniu mokotowskim w Warszawie grzebano potajemnie na Powązkach
Wiemy, gdzie spoczywa generał Fieldorf - Tadeusz M. Płużański
- Jeden z oprawców, którzy w stalinizmie wykonywali wyroki śmierci na polskich patriotach, do dziś pobiera wysoką emeryturę
To oni strzelali w tył głowy - Tadeusz M. Płużański
- Czy wolna Polska zdobędzie się na skazanie krwawego stalinowskiego prokuratora Kazimierza Graffa? Osąd historii nie wystarczy - Tadeusz M. Płużański
- Sprawa stalinowskiego prokuratora Kazimierza Graffa Nieosądzony nawet za część swoich zbrodni. W jaki sposób kobiety dochodziły na szczyty komunistycznej władzy? Nie były szczególnie ładne, ale miały inną, ważniejszą cechę. Taka np. Julia "Luna" Brystygier, która była nieformalnym, "piątym wiceszefem" Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Po wojnie w różnych strukturach stalinowskiego państwa - głównie tych siłowych - pełno było też "Platerówek". Czemu zawdzięczały karierę? Mimo ukończenia przed wojną humanistyki na uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie związki Brystygier z Polską były żadne. Już od 1931 r. należała do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Swoją antypolską działalność mogła rozwinąć po wkroczeniu Sowietów w 1939 r. Raz, dzięki mężowi - lwowskiemu syjoniście Natanowi Brystygierowi, ale też zdolnościom własnym - donosom do NKWD, nawet na kom-partyjnych kolegów. Józef Goldberg (Jacek Różański) skarżył się nawet Izaakowi Fleischfarbowi (Józefowi Światło): "pomyślcie, towarzyszu, że ta... napisała raport na mnie. Ale tow. Luna zapomina, że ja mam dłuższą karierę w NKWD niż ona". Brystygier, prócz Goldberga, nienawidziła też innego wysoko postawionego NKWD-zistę Fleischfarba.
BOLEK-JEBAKA Donosy nie były jednak sprawą zasadniczą, najważniejszy był status PPŻ. Płk Anatol Fejgin, dyrektor X departamentu MBP, mówił płk Henrykowi Piecuchowi: "Zanotowałem, jak to Kożuszko [Mikołaj Kożuszko, oficer sowieckich służb specjalnych, szef Wydziału Informacji WP - TMP], między jednym a drugim łapaniem i rozstrzeliwaniem dezertera, zabawiał się z PPŻ. (...) Otóż PPŻ to nic innego jak przechodnia polowa żona. Krótko mówiąc, taka sekretarka". Gen. Sokorski napisał, że Bierut "zapracował nawet na przydomek Bolek-jebaka. On nie przepuścił żadnej kobiecie. Miał kilka "żon" i różne dzieci rozsiane po kraju. Wcale się nie krył ze swoją namiętnością". Jedną z PPŻ Bieruta, której (w zasadzie) pozostał wierny do końca życia, była Małgorzata Fornalska. Swoje PPŻ miał Światło, Różański, a także Karol Świerczewski. Światło: "w swej bogatej karierze Brystygierowa była w Rosji przez dłuższy czas równocześnie kochanką Bermana, Minca i Szyra [Jakub Berman - "numer drugi" w stalinowskiej Polsce; Hilary Minc - "spec" od gospodarki; Eugeniusz Szyr - dąbrowszczak, ekonomista - TMP]. Dwaj pierwsi zwłaszcza mają w związku z tym wobec niej poważne zobowiązania. I dzięki temu, jak Brystygierowa chce coś przeprowadzić, nawet przeciw Radkiewiczowi czy Romkowskiemu [szefowi i wiceszefowi MBP - TMP] w bezpiece, to wszystko może zrobić. Ileż to razy Radkiewicz nie zdążył jeszcze zreferować jakiejś sprawy Bierutowi, a już Bierut, czy Berman dzwonili do niego z zapytaniem: "słuchaj no, jest u ciebie taka a taka sprawa, dlaczego nam o tym nic nie mówisz?" (...) Oni już wiedzieli, bo oczywiście Brystygierowa referuje im wszystko nocami". Kochanek "Luny" Jakub Berman w książce Teresy Torańskiej "Oni" tak ją opisuje: "Była wyjątkowo inteligentną kobietą o dosyć miłej powierzchowności, choć niezbyt zgrabna".
Stefan Staszewski (wpływowy członek PPR i PZPR "od kultury") potwierdzał: "Twarz miała dosyć ładną, ale była potwornie niezgrabna, kwadratowa, niska, bardzo grube nogi. Agresywna, zaborcza. Była to pani z tych, które mówią, kto ma dziś ją do domu odprowadzać". Podobnie "urodziwa" była inna PPŻ - Helena Wolińska, "Lena", późniejsza krwawa stalinowska prokuratorka, konkubina ważnego AL-owca, twórcy MO i bezpieczniaka, gen. Franciszka Jóźwiaka. Stanisława Sowińska "Barbara" (też PPŻ - kochanka swojego przełożonego, szefa Informacji AL Mariana Spychalskiego, późniejszego komunistycznego "marszałka" Polski) w swoich wspomnieniach "Lata walki" tak opisywała "Lenę": "Tęga, rubaszna, pewna siebie dziewczyna. (...) Umiała niezgorzej po partyzancku kląć, w czym prześcigała nas wszystkich - kobiety i mężczyzn". PPŻ nie znosiły się - w końcu konkurencja.
OBCOWANIE TOWARZYSZKI Berman opowiada o początkach "współpracy" ze swoją PPŻ: "Lunę poznałem w Moskwie, pracowała w Zarządzie ZPP. Potem przyjechała do Lublina. (...) Jak mi potem sama opowiadała [zapewne nie podczas oficjalnego spotkania - TMP], do pracy w Bezpieczeństwie zmusili ją Gomułka i Bierut. Podobno nie bardzo chciała, bojąc się odpowiedzialności i uważając, że niezbyt zna się na tej robocie. (...) Po niedługim czasie okazało się, że decyzja Bieruta i Gomułki była słuszna. (...) Na tle innych dyrektorów czy naczelników nieodznaczających się wielkimi talentami i stosującymi dosyć toporne często metody zdecydowanie się wyróżniała". Ale czy jest sens źle wspominać kochankę? Wspomniany Stefan Staszewski mówił Torańskiej, że Bolesława Piaseckiego i jego kolegów przekazał "Lunie" prawdopodobnie wywiad radziecki "i ona się nimi zajmowała do końca". "- Wciągając do współpracy? - pyta Torańska. - Przede wszystkim do łóżka. Luna to był typowy dywersant polityczny, miała pod swoją opieką Kościół, inteligencję. Nie brała udziału w walce ze zbrojnym podziemiem, nie zajmowała się wymuszaniem zeznań czy montowaniem procesów, przydzielano jej zadania wymagające dużej inteligencji, typowo dywersyjnej. Kulturalna, elokwentna, wcale nie krzykliwa, taka pani do towarzyskiego obcowania". Światło ujawniał, że Bierut, prócz Piaseckiego, aby infiltrować i rozbijać Kościół, zwerbował za pośrednictwem "Luny" innego agenta - Dominika Horodyńskiego [dziennikarz, redaktor naczelny "Kultury" - TMP]. "Horodyńskiego można było często spotkać w mieszkaniu prywatnym pułkownika Brystygierowej przy Alei Przyjaciół 6". PPŻ - na kolejnym etapie wprowadzania socjalistycznej praworządności - działał nadal. Po rozwiązaniu MBP, jako Julia Prajs została szefową "Naszej Księgarni". Osoba, która wcześniej, w istniejących od stycznia 1940 r. komunistycznych "Nowych Widnokręgach" systematycznie opluwała Polskę, miała czelność pisać opowiadania, m.in. dla polskich dzieci. Ale podobno zawsze chciała zostać pisarką... Julia "Luna" Brystygier zmarła w 1975 r.
JEDLI, PILI, BAWILI SIĘ Ale PPŻ "Luna" Brystygier obok Wandy Wasilewskiej była też - jeśli można tak rzec - "mózgiem" 1. Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki. A w jej skład wszedł 1. Samodzielny Batalion Kobiecy im. Emilii Plater. Powstał 6 maja 1943 r. na mocy rozkazu Stalina, który postanowił "załatwić pozytywnie prośbę Związku Patriotów Polskich". W tej ściśle tajnej uchwale jest punkt: "Powołać do służby w oddziałach pomocniczych dywizji (lekarze, pielęgniarki, sanitariuszki, łącznościowcy) - 500 kobiet Polek w wieku od 18 do 30 lat". Ciekawe, dlaczego taki przedział wiekowy był najbardziej w cenie? Od nazwiska swojej patronki kobiety zostały "Platerówkami". Nie brały udziału w żadnych działaniach bojowych, stanowiły zaplecze frontu (służba wartownicza, sanitarna), przede wszystkim jednak były wykorzystywane propagandowo - do wychwalania Stalina, Armii Czerwonej, a z drugiej strony opluwania "polskiego reakcyjnego podziemia". Po wojnie zresztą wiele "Platerówek" podziemie to czynnie zwalczało, robiąc karierę w UB, Informacji Wojskowej, prokuraturze i sądownictwie wojskowym. A jakie były stosunki w 1. SBK? Czy wzorem "Luny" Brystygier znany był tu proceder PPŻ, czyli przechodnich polowych żon? Najwięcej na ten temat mówią raporty samych kobiet-żołnierek. "Wieczorem 10.X.1943 była dowódcą warty baonu kobiecego w Sielcach. Oficer inspekcyjny przyszedł do niej z żądaniem, aby poszła do jednego z pomieszczeń warty, gdzie bawi się dowódca baonu kobiecego z dziewczętami. Sieńkowska odmówiła nie chcą pójść, ponieważ są tam osoby z baonu kobiecego. Oficer inspekcyjny poszedł sam i napisał po powrocie protokół, w którym jakoby było uwidocznione, że zastał tam śpiących dowódcę baonu kobiecego por. Maca z sierżantem Wysocką i z-cę d-cy ds. wyszkolenia ppor. Holzera z sierż. Turkiewiczówną oraz podoficera Morelówną pracującą w kwatermistrzostwie, która nie spała. Oficer inspekcyjny zażądał od Sieńkowskiej podpisania protokółu. Sieńkowska odmówiła. Pytana przeze mnie sierż. Turkiewicz wyjaśniła, że w niedzielę po kolacji zawołał ją ppor. Holzer razem z sierż. Wysocką i powiedział: - Pojedziemy. Dokąd jedzie nie wiedziała, myślała, że może do teatru. Razem z nimi pojechał d-ca baonu i podoficer Morelówna. Pojechali do Sielc, gdzie jedli, pili, bawili się, potem poszli spać. Wrócili do obozu ok. 5-tej rano..."
"JAKBY NIE DAWAŁY, TO BY NIE ŻYŁY" Inny raport: "(...) jedna z dziewcząt, która była przydzielona do sprzątania w ziemiance dowódcy i ppor. Holzera - Szalówna, z 2 komp. strzelców - wieczorem 10.X. przybiegła przerażona, że dowódca w stanie nietrzeźwym chciał ją zgwałcić i zmuszał ją rozkazem i krzykami "baczność" do posłuszeństwa, chwytał za ręce, ciągnął na łóżko. Krzykami i prośbą uwolniła się. Wtedy dowódca kazał jej zawołać saninstruktora Kozieł, z którą się zamknął i kazał Szalównie wyjść. W tym czasie do dowódcy zachodzili niektórzy oficerowie. W ziemiance było ciemno, drzwi zamknięte i głos dowódcy odpowiadał »nie wolno«". Raport za okres: 11.XI i 14.XI informuje, że znaczna część oficerów upiła się. Bili się, strzelali, chodzili po ziemiankach i obejmowali dziewczęta. Najgorzej zachowywali się ci z kompanii 4 pp. "Żołnierze rzucali się na dziewczęta, bili je po twarzy, przemocą wydzierali karabiny, których dziewczęta nie chciały oddać, kopali dziewczęta, bili kolbami, były próby gwałtów. Dowódca kompanii kpt. Lola [? - mało czytelne] nie reagował na to, a wręcz jeszcze podniecał swoich żołnierzy...". Przed laty w "Dzienniku Łódzkim" pojawiła się wypowiedź ppor. Marii Wolańskiej: "Podczas zlotu w Platerówce sama słyszałam - niektóre dziewczyny mówiły, że »jakby nie dawały, to by nie żyły«. To były bardzo rozgoryczone dziewczyny". W tym samym artykule czytamy: "Sama [M. Wolańska] ma złe wspomnienia z ruskimi oficerami-dowódcami, których było sporo i u Berlinga. (...) Do niej też dobierali się... Chcieli z niej zrobić »peżet« [inne określenie na PPŻ]. Np. taki kpt. Lipicki potem, po wojnie ją odszukał i przepraszał. Sporo było dowódców, którzy tak myśleli. Więc, krótko mówiąc, dziewczyny zachowywały się różnie. Niektóre żyły z żołnierzami. Frontowe ciąże też się zdarzały, a i o skrobankach coś niecoś wie". Czy dlatego w 1. SBK odbywały się comiesięczne przeglądy ginekologiczne?
RÓWNOUPRAWNIENIE W NOWYM USTROJU Ppłk Adam Bromberg, zastępca dowódcy pułku w 1. DP, politruk, później dyrektor PWN i inicjator Wielkiej Encyklopedii Powszechnej: "Nasza dywizja była większa od przeciętnej sowieckiej - trzy pułki (...), batalion fizylierek [tak nazywano 1. SBK] do służby wartowniczej i łączności, z których najładniejsze zabierano o kancelarii dywizji, pułków, batalionów. (...) Naszkowski zostawił mi również swoją sekretarkę, Dankę, i zgodnie z wojskowym zwyczajem miejsce przy niej na łóżku polowym. (...) Danka była bardzo atrakcyjna i łatwo nawiązywała kontakty, nawet z kilkoma oficerami na raz (...) a pili wszędzie - na postojach, w marszu i w warunkach bojowych. W każdym czołgu jechał kanister z wódką, przy każdym czołgu kręciła się dziewczyna. (...) Danka miała w brygadzie wielkie powodzenie i choć od dawna nie utrzymywałem z nią kontaktów seksualnych, w przekonaniu oficerów, którzy się z nią zabawiali, przyprawiała Żydowi rogi". Zygmunt Berling we wspomnieniach: "za rozpowszechnione i niczym niehamowane pijaństwo i pewną demoralizację korpusu oficerskiego, w tym daleko idące rozluźnienie dyscypliny w oddziałach odpowiedzialny był Świerczewski. (...) Świerczewski znany był, jako nałogowy pijak". Ten sam Berling napisał do żony, że po powrocie do obozu "zastał w Sielcach burdel". Podobno imprezy w Sielcach odbywały się nawet w czasie osławionego boju pod Lenino. Wszystkie te żołnierskie obyczaje w Wojsku Polskim - pijaństwo, demoralizacja, gwałty, przechodnie polowe żony - przypominały te z Armii Czerwonej, a wręcz były ich kalką. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Do WP oddelegowano ok. 21 tys. oficerów i generałów AC. Gustaw Herling-Grudziński w "Innym świecie" o kobietach wykorzystywanych seksualnie w łagrze: "Dla Rosjan, nawykłych do »ślubów za pięć rubli« i kopulacji uprawianej na wzór potrzeb fizjologicznych w wychodkach publicznych, nie był to właściwie problem istotny i służył raczej za przedmiot drwin z równouprawnienia kobiet w nowym ustroju".
W DUCHU POLSKOŚCI Jedną z bardziej znanych "Platerówek" (zastępcą dowódcy ds. polityczno-wychowawczych) była Irena Sztachelska. Już przed wojną zaangażowała się w komunę (Związek Lewicy Akademickiej "Front", KZMP). Za działalność antypaństwową skazana w 1935 r. - w więzieniu spędziła cztery dni. Po sowieckim najeździe na Litwę posłanka na Sejm, a następnie członkini Rady Najwyższej Litewskiej SRR. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej ewakuowana w głąb ZSRS, wstąpiła do Armii Czerwonej (16. Litewska Dywizja Piechoty). Potem były "Platerówki" i Związek Patriotów Polskich. Tak gorliwie kolaborowała z Sowietami, że w grudniu1942 r. Sąd Specjalny Rzeczypospolitej wydał na nią i męża Jerzego (później PPR-owiec, PZPR-owiec, poseł na Sejm PRL oraz bierutowski minister zdrowia i cyrankiewiczowski kierownik Urzędu do Spraw Wyznań) wyrok od trzech do piętnastu lat więzienia. W komunistycznej Polsce posłanka na Sejm (1947 - 1956) i przewodnicząca Zarządu Głównego Ligi Kobiet Polskich (1945 - 1950). Pracowała, jako pediatra w Instytucie Matki i Dziecka. Rewizjonistką została dopiero w 1981 r. w proteście przeciwko stanowi wojennemu. Lewicowym (czytaj sowieckim) ideałom pozostała wierna do 8 czerwca 2010 r, kiedy zmarła. W rewizjonistycznej "Gazecie Wyborczej" Związek Kombatantów RP (wcześniej ZboWiD) i towarzyszki broni napisali: "Wychowywała nas - Platerówki - w duchu polskości i umiłowania Ojczyzny". W duchu polskości i umiłowania Ojczyzny Irena Sztachelska, razem z innymi "Platerówkami": Adelą Żurawską (dowódczyni kompanii, po wojnie prokuratorka - prawa ręka Heleny Wolińskiej), Krystyną Jodkowską (dowódczyni plutonu) i Ludwiką Bibrowską (zastępczyni dowódcy ds. polityczno-wychowawczych) wytoczyła Henrykowi Piecuchowi proces za poniżenie, bo śmiał wspomnieć, jakie obyczaje panowały w 1. Samodzielnym Batalionie Kobiecym im. Emilii Plater. TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI
Wchodził, katował i zarządzał karcer Przed warszawskim sądem trwa od pół roku proces Jerzego Kędziory, ubeckiego sadysty z Mokotowa i Miedzeszyna - Tadeusz M. Płużański Wysłane poniedziałek, 16, maja 2011 przez Krzysztof Pawlak - Jako człowiek składam najgłębsze ubolewanie z powodu tego, co się stało, że przez tyle lat Wacław Sikorski siedział w więzieniu i prawdopodobnie doznawał tam cierpień. Jednak ani jedno, ani drugie nie jest związane z moją osobą, ani moją pracą - taką deklarację złożył Jerzy Kędziora przed warszawskim sądem podczas swojego procesu. Poza tym były już same kłamstwa. Kędziora zeznawał: - Z Władysławem Jedlińskim prowadziłem pracę rozpoznawczą. Dostałem informacje, że istnieje komórka wywiadowcza Marta, a przy niej grupa zbrojna - bojówka, która z polecenia kierownictwa WiN przygotowywała zamachy na osoby z kierownictwa partii i państwa. Kolejne moje przesłuchania Jedlińskiego potwierdzały to. Przez dwa miesiące tym byliśmy zajęci z panem Jedlińskim. Teraz o Wacławie Sikorskim: - Powiedziano mi, że był łącznikiem z terenu Warszawy o kryptonimie Wisła. Sprawdziło się tylko, że łączą go z Jedlińskim związki rodzinne. Sikorski sam prosił, żeby do protokołu dodawać szczegóły. Przesłuchiwałem go dwa razy - 17 i 20 września 1948 r. Nie znalazłem niczego, co by potwierdziło jego związki z nielegalną organizacją WiN.
Syndrom Miedzeszyna - Do dziś mam syndrom Miedzeszyna - ciągnął Kędziora. - Ta praca była sprzeczna z moim poczuciem sprawiedliwości. W 1955 r. zostałem aresztowany, a w 1956 r. skazany za stosowanie przymusu w Miedzeszynie. Ale ja żadnych przestępstw nie popełniłem. To skutek propagandy, która była wtedy w mediach. Po rewelacjach Światły byłem jedyną osobą - oficerem w stopniu majora, która ujawniła działalność w Miedzeszynie. Broniąc się przed karą śmierci, przyjąłem na siebie wszystkie czyny, w tym śmierć płk. Dobrzyńskiego. Dostałem trzy lata więzienia. W 1956 r. Sąd Najwyższy umorzył sprawę, dlatego nie mam w aktach, że byłem skazany. Wieloletnie krzywdy Jedlińskiego i Sikorskiego zostały skupione na mojej osobie. Nie wiem, dlaczego. Dalszą pracę zawodową zawdzięczam tylko sobie, a łatwo nie było. Wszędzie ciągnęła się za mną sprawa Miedzeszyna. Wszędzie mnie represjonowano, degradowano, dla pracodawców byłem tylko kryminalistą. Dzisiejsze oskarżenia wynikają z tamtej propagandy - ujawnienia mojego nazwiska i zeznań składanych w moim procesie karnym. To powtarza dziś IPN i media.
"Potrafiłem rozmawiać" Pytania Kędziorze zaczęła zadawać prokuratorka IPN: - Jak postępowano z zatrzymanymi? Jakie były kolejne etapy procedury? - Nie znam szczegółów. Byłem oficerem śledczym, a nie członkiem grupy dokonującej zatrzymań. Wykorzystywano mnie głównie do wstępnych rozpoznań, nie prowadziłem żadnej sprawy do końca, ponieważ zostałem oddelegowany do Miedzeszyna. Na Mokotowie nie mieliśmy żadnego pokoju przesłuchań. Pracowałem w celi więziennej, tylko zamiast łóżka był tam stolik i krzesła. Spisywane było każde słowo, wszystko szło do protokołu przesłuchania. - Dlaczego został pan wybrany do pracy w Miedzeszynie? - Nie wiem. Prawdopodobnie, dlatego, że dostrzeżono, że potrafiłem rozmawiać w trudnych, złożonych sprawach. Prawdopodobnie zauważono też, że jestem synem członka KPP. - Czy pisał pan regulamin Miedzeszyna? - Tłumaczyłem tylko regulamin, który przygotował radziecki pułkownik, bo znałem rosyjski. - Kto to jest Aleksander Gierczyk? - 24 lutego br. będę przesłuchiwany w tej sprawie w IPN. To odrębne postępowanie. - Jak przesłuchiwał pan Dobrzyńskiego? - Tym zajmował się sąd w latach 50. Dobrzyński zmarł na cukrzycę, mimo że miał stałą opiekę lekarza. - Dlaczego Sikorski twierdzi, że pan go bił? - Nie wiem, to pytanie nie do mnie.
Przesłuchiwałem pana Dekutowskiego W dalszej części pytania Kędziorze zadawała mecenas Izabela Skorupka, pełnomocnik oskarżyciela posiłkowego Wacława Sikorskiego. - Czy był pan członkiem grupy specjalnej? - Dyrektor mówił - o 10.00 mamy być na dole i jechaliśmy. Nie byłem członkiem żadnej nielegalnej organizacji. Przed i po Miedzeszynie byłem oficerem śledczym. Członkiem grupy do spraw odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego. - Co należało do pana kompetencji w pracy? - Prowadzenie przesłuchań. - Czy stosował pan karcer?- Nie. Wiem, że takie miejsce było, ale nie miałem z tym nic wspólnego. - Czy mówi coś panu nazwisko Dekutowski? - Tak, przesłuchiwałem pana Dekutowskiego. Celem przesłuchania zatrzymanych członków WiN zostałem wysłany do Będzina, bo grupa WiN-owców została zatrzymana na południu, przy próbie przekraczania granicy. - A Bzymek-Strzałkowski? - Przesłuchiwałem go w Krakowie.- Znał pan Fejgina? - Fejgina znałem. Aresztował mnie i przesłuchiwał razem z wiceszefem MBP Romkowskim. - A Różańskiego? - Był moim przełożonym od 1945 roku. - Humer? - Oczywiście, że znałem, był zastępcą Różańskiego. - Chimczak? - Zostałem oddelegowany razem z nim do Będzina.
Dokonałem zdrady stanu Na końcu głos oddano adwokatowi Kędziory: - Kiedy pan ujawnił metody stosowane w Miedzeszynie? - W 1955 r., na kilkanaście dni przed moim aresztowaniem. Na zebraniu partyjnym aktywu kierowniczego funkcjonariuszy urzędu bezpieczeństwa ujawniłem fakt stosowania niedozwolonych metod. Wytyczne pochodziły od Bieruta i były wykonywane przez Romkowskiego i Różańskiego. Wywołało to wielkie poruszenie. Od razu zawieziono mnie do wydziału śledczego MBP, gdzie wszystko powtórzyłem. Pytali mnie, dlaczego rozpowszechniam informacje obciążające Różańskiego i Romkowskiego. Wykorzystano mnie do rozgrywek w partii. To był początek dezawuowania mnie i oczerniania, że biłem wszystkich. To trwa do dziś. Pół roku spędziłem w MUBP w Pałacu Mostowskich. Za zabójstwo groziła mi kara śmierci. Różański postawił wniosek o sąd dla mnie za zabójstwo Dobrzyńskiego. Dokonałem zdrady stanu i zdrady służb specjalnych tamtego państwa.
Wysoki, w oficerkach Niewiele brakowało, aby proces brutalnego śledczego MBP Jerzego Kędziory został zablokowany. Starania obrońcy ubeka szczęśliwie spełzły jednak na niczym. Sąd zgodził się nawet na rejestrowanie rozprawy, ale już nie na upublicznianie wizerunku oskarżonego, co zinterpretował, jako całkowity zakaz... filmowania Kędziory, bo "nie jest w stanie skontrolować, co trafi do publicznego przekazu". Potem przez kilka godzin zeznawali poszkodowani - Wacław Sikorski i Maria Jedlińska-Adamus. Wacław Sikorski - łącznościowiec po szkole oficerskiej w Krakowie - mówił, że 28 lipca 1948 r. został aresztowany podstępnie przez GZI. Najpierw trafił na ul. Oczki, potem do MBP na Koszykową, a następnie na Rakowiecką: - Zostałem osadzony w Pawilonie X na oddziale XI. Szybko zaczęły się przesłuchania, początkowo męczyli mnie "tylko" psychicznie. Kazali mi siedzieć na sedesie, puścili mocne światło w oczy tak, że nie widziałem dobrze śledczego. Zauważyłem jednak, że zawsze był po cywilnemu. Podczas każdego "posiedzenia" musiałem po 3-4 razy opowiadać życiorys. Kiedy za którymś razem zaoponowałem, że życiorys już opowiadałem, śledczy zaczął wyzywać mnie od szpiegów, zdrajców, krzyczeć, że zdradziłem swój kraj i sojuszników. Dał mi coś do podpisania. Odmówiłem. Ten cywil przesłuchiwał mnie 2-3 razy w tygodniu. Mówił mi: "Ty jesteś młody, ja nawet ciebie polubiłem, mnie ciebie szkoda. Ale ja ci radzę, podpisz pismo, bo przyjdzie tu kapitan Kędziora, któremu nikt nigdy nie odmówił podpisu. Odbije ci nerki i zdechniesz w więzieniu. A tak masz szansę, »dychę« wytrzymasz i zobaczysz rodzinę". Odmówiłem podpisania. Wtedy w drzwiach stanął major, wysoki, w oficerkach. Spytał: "Mówi, ili niet?". "Nie mówi" - odpowiedział śledczy. Na to major: "To zróbcie tak, żeby z niego poleciało, jak z tego kalifiora [kaloryfera, który przeciekał - TMP]. Kiedy major wyszedł, śledczy powiedział: "Słyszałeś, co mówił major Serkowski. Odsyłam cię do celi na dwie godziny, żebyś się zastanowił".
To jest po panu Kędziorze Po pewnym czasie zaprowadzili mnie ponownie na przesłuchanie - ciągnął dalej Wacław Sikorski. - "Przemyślałeś?" - spytał śledczy. Przemyślałem i nic nie będę podpisywał, bo to nieprawda. Wtedy śledczy wstał. Po raz pierwszy mogłem zobaczyć jego twarz. Zwrócił się do strażnika: "Poproście kapitana Kędziorę". Do pokoju wszedł człowiek w mundurze, w oficerkach. Miał w ręku jakiś drąg (potem przynosił coś gumowego). Spytał mnie: "Taki, nie taki, job twoju mać, podpiszesz?". "Nie podpiszę". Próbowałem mu wytłumaczyć, że jestem niewinny, że jako oficer miałem dobrą opinię. A on na to: "Każdy szpieg ma dobrą opinię". Cały czas siedziałem na sedesie. W końcu Kędziora podszedł do mnie i znów spytał: "Podpiszesz?". Ja na to, że nie. Wtedy zaczął mnie kopać w lewy pośladek. Nie wiedziałem, o co chodzi. Po iluś kopnięciach chyba się zdenerwował: "Nie widzisz, o co cię proszę?". "Przecież pan mnie o nic nie prosił". "Posuń się" - rozkazał, co oznaczało, że mam przesunąć się na krawędź miski klozetowej. Jeszcze kopnął mnie parę razy. Prawą nogę postawił tam, gdzie wcześniej siedziałem. Pochylił się: "Podpiszesz, taka twoja mać?". "Nie". Otwartą ręką huknął mnie w lewe ucho. O, tu... - Wacław Sikorski pokazał sędzinie aparat przy uchu. - Do dziś słabo słyszę. To jest po panu Kędziorze. Kędziora kazał mi stanąć twarzą do ściany. "Jeszcze bliżej" - krzyczał. - "Będziesz szatkował kapustę". Kazał mi robić przysiady. Nie mogłem, bo stałem tuż przy ścianie, a on jeszcze dociskał mi do niej głowę. Jeszcze czymś uderzył mnie w plecy. Wtedy odezwał się śledczy, który cały czas siedział za stołem: "Ja będę uderzał palcami w stół, a ty w takt będziesz robił przysiady". Nie byłem w stanie się podnieść i Kędziora zaczął kopać mnie po nerkach. Żądanie przysiadów i kopanie Kędziory powtórzyło się jeszcze parę razy. Wyszliśmy z pokoju przesłuchań. Kędziora sprowadzał mnie po schodach na dół, cały czas kopiąc. "W świątyni dumania wszystko sobie przypomnisz". Trafiłem do karca. Tu przejął mnie starszy strażnik Szymański, który kazał mi się rozbierać, a potem czołgać przez niewielką szczelinę przy ziemi. Nagi znalazłem się na betonowej posadzce, w kałuży ludzkiego moczu. Muszę powiedzieć wysokiemu sądowi - ja tam płakałem jak dziecko.
Dostaniesz KS Znów śledztwo. Znów przesłuchiwał ten po cywilnemu. Gdy odmawiałem podpisu, zjawiał się kapitan Kędziora. Dwa, trzy razy na jego polecenie znalazłem się w karcu. Po kilku takich "posiedzeniach" zacząłem podpisywać wszystko. Bałem się, że mnie zabiją. Ale zacząłem też straszyć Kędziorę: - Panie kapitanie, przecież będzie jakaś sprawa, ja w sądzie powiem, że pan mnie bił, kopał, znęcał się, wszystko odwołam. Wtedy wpadł w jakiś trans, przesłuchiwał mnie coraz brutalniej. Kiedyś tak rąbnął mnie w tył głowy, że upadłem nosem na ścianę. Do dziś mam uszkodzoną przegrodę nosa. "Ty jesteś oficer? Ty jesteś ch.., a nie oficer. Na mnie w sądzie możesz mówić wszystko. Wyrok to ja tu piszę, a tam tylko ci odczytają. Nawet mogę ci powiedzieć, jaki będziesz miał wyrok". Za co? - spytałem. "Za to, co ja napiszę. Masz KS". A co to? - nie zrozumiałem. Kara śmierci. W celi siedziałem razem z Wojciechem Zielińskim, naczelnym dyrektorem LOT. Tak go tłukli, że musiał potem dostawać zastrzyki. "Chrystusa udajesz?" - śmiali się z jego zarostu, ale jak miał się ogolić? Adam Gajdek na skutek tortur podciął sobie żyły, ale go odratowali. Pan Kędziora na pewno go zna - tu Wacław Sikorski odwrócił się w stronę Kędziory. - Gajdka rozstrzelali na Mokotowie. Po wyjściu z więzienia poznałem jego dzieci. Pewnego dnia wyprowadzili mnie z celi. - Franciszek Rafałowski, prokurator - przedstawił się mężczyzna w mundurze. - Podpiszcie dokument, śledztwo zostało zakończone. Odpowiedziałem, że nie podpiszę, bo byłem bity. Wymieniłem nazwisko Kędziory. Prokurator Rafałowski na to: "Obciążacie resort bezpieczeństwa, możecie za to zostać ukarani. Będę zmuszony wznowić śledztwo". Przestraszyłem się, bo zdałem sobie sprawę, że znów będę miał do czynienia z Kędziorą.
Sędzia Różański Przypomniałem sobie, jak podczas jednego z przesłuchań usłyszałem krzyk kobiety. "Słyszysz?" - spytał Kędziora. - "A po głosie nie poznajesz?". Nie - odparłem. "A to ta, stara k...., twoja żona tak się drze". Dopiero później udało mi się ustalić, że to był blef, że moja żona nie została aresztowana. W śledztwie bił mnie tylko Kędziora. Mój śledczy - do dziś nie wiem, jak się nazywa - powiedział mi nawet kiedyś: "Chyba nie masz do mnie pretensji, nawet cię nie dotknąłem". "Sąd". Tzw. kiblówka - na kiblu w celi, bez udziału prokuratora, obrońcy i świadków. Sędziemu Różańskiemu - nie Józefowi, tylko Romanowi mówiłem, że byłem bity i zmuszany do podpisywania czegoś, czego nie popełniłem. Sędzia do protokolanta: "Tego nie zapisywać". O zarzutach: działaniu w jakiejś organizacji, o której nawet nie słyszałem, dowiedziałem się pięć minut przed "rozprawą". Wyrok: KS. Na korytarzu przypadkowo spotkałem kolegę. "Co ty tu robisz?" - spytał Ryszard Mońko. "Siedzę" - opowiedziałem. - A ty? "Pracuję". Mońko był zastępcą Alojzego Grabickiego, naczelnika mokotowskiego więzienia. "Ogólniak". W celi siedziało nas ponad 100 na 27 odczepianych od ściany łóżek. Dużo KS-owców. Władysław Siła-Nowicki (napisał mi odwołanie od wyroku), Hieronim Dekutowski "Zapora". Szykowali ucieczkę, wydrążyli dziurę w suficie celi, ale w ostatniej chwili wsypał ich współwięzień-kryminalista. Z karą śmierci siedziałem trzy miesiące, gdy Bierut ułaskawił mnie na dożywocie. W więzieniach spędziłem w sumie osiem lat. Potem dowiedziałem się, że zrobili mi proces zaoczny i złagodzili wyrok. Już na wolności poprosiłem o akta. Odmowa. Napisałem drugi raz i dostałem zgodę. Na wcześniejszym wniosku był podpisany... Roman Różański.
"Bo ja jestem stary gwardzista" W przerwie rozprawy na korytarzu ubek Kędziora opowiadał, że to, co działo się na sali sądowej jest potworne: - Oglądam to jak film sensacyjny, bajkę, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Dziennikarze też głupoty piszą, że mam wysoką emeryturę resortową, a ja przecież mam cywilną, dwa tysiące złotych. Dlatego, że przez całe życie ciężko pracowałem. Do wszystkiego sam doszedłem, bo w dzieciństwie żyliśmy w biedzie. Zrobiłem studia. Taka kariera od robotnika do dyrektora. Zajmowałem kierownicze stanowiska w kilku firmach zagranicznych. Teraz piszę książkę o GL i AL, bo ja jestem stary gwardzista. Okresem po wyzwoleniu [po 1944 r. - TMP] się nie zajmuję, wymazałem 10 lat życia, bo byłem wówczas szykanowany. Rodziny ofiar Kędziory słuchały tych wywodów z niedowierzaniem i goryczą. Jak w III RP butny i bezkarny może być stalinowski oprawca!? Po przerwie sąd zaczął pytać Wacława Sikorskiego o Władysława Jedlińskiego: - To szwagier mojej mamy, wielki patriota. W śledztwie był strasznie torturowany. Wymieniał głównie trzy nazwiska: Kędziora, Kaskiewicz i Dusza. Podczas swojego procesu odwołał zeznania, jako wymuszone pod groźbą zniszczenia rodziny. O katowaniu przez Kędziorę opowiadał mi sam Władysław Jedliński, jego brat Jerzy i współwięźniowie na "ogólniaku", skazani na wysokie wyroki: "Zapora", Siła-Nowicki, Marian Gołębiewski, Arkadiusz Wasilewski, Edmund Tudruj. Od współwięźniów słyszałem też, że Kędziora zakatował w Miedzeszynie Wacława Dobrzyńskiego i Kazimierza Cessanisa. Mieczysław Walczak, który siedział z Jedlińskim w jednej celi zapamiętał, że przynoszono go do celi na kocu. Kędziora bił też żonę Jedlińskiego Henrykę i jego teściową, a moją babcię Józefę Szwarc. Moja mama siedziała w więzieniu cztery lata. Do śmierci musiała chodzić w gorsecie, bo po przesłuchaniach miała uszkodzony kręgosłup. Moja rodzina została wywieziona do Przemkowa.
- Dlaczego był pan przesłuchiwany w sprawie Jedlińskiego? - pytał sąd. - Nie wiem. Nie należałem do WiN, nie przekazywałem Jedlińskiemu żadnych informacji. Nasze relacje miały tylko rodzinny charakter. Mówiliśmy jeszcze o łączności, bo on też był łącznościowcem. W tym momencie Kędziora złożył oświadczenie: "Zeznania Wacława Sikorskiego są pomówieniem. Nie stosowałem metod niezgodnych z prawem".
Dzieciństwo spędziłam pod więzieniem Następnie sąd przesłuchał córkę Władysława Jedlińskiego, Marię Jedlińską-Adamus: - Miałam 14 lat, gdy aresztowano całą moją rodzinę, dziewięć osób. Moja 16-letnia siostra trafiła na Koszykową. W mieszkaniu zrobiono kocioł. Czuwał na tym Wołkow, Rosjanin żydowskiego pochodzenia. Nie wiedziałam, gdzie oni wszyscy są, gdzie ich zabrano. Zostałam sama. Przy okazji zabrali nam wszystko. O działalności ojca wiedziałam tylko, że należał do Armii Krajowej. Dzieciństwo spędziłam pod więzieniami na Rakowieckiej i Koszykowej. Tu po raz pierwszy usłyszałam o Kędziorze, jako największym oprawcy mojego ojca. Jego nazwisko zapisałam sobie w notatniku. Drugi raz z nazwiskiem Kędziora spotkałam się w Związku Więźniów Politycznych Skazanych na Karę Śmierci w Okresie Reżimu Komunistycznego. Z 70 żyjących osób, tylko 11 stwierdziło, że nie katował ich Kędziora.
Przez pięć lat nie wiedziałam, czy ojciec w ogóle żyje. Powiedziała mi o tym dopiero osoba zwolniona z więzienia. Po raz pierwszy zobaczyłam go po ośmiu latach, w 1954 roku w więzieniu w Rawiczu. Różański w celi oświadczył ojcu, że ma karę śmierci. Rozprawa sądowa odbyła się przed Wojskowym Sądem Rejonowym, gdzie dostał dożywocie. Wtedy widziałam go po raz drugi. Na wolność wyszedł 23 grudnia 1955 r. Potem dowiedziałam się, że Ojciec był torturowany za działalność w WiN. Najczęściej bił go właśnie Kędziora. Słyszałam też o innych oprawcach: Serkowski, Humer, Dusza, Kaskiewicz, Fejgin. Były dni, kiedy tracił przytomność i przynoszono go do celi na kocu. Raz był tak skatowany, że dostał krwotoku, cała cela była we krwi, ale Kędziora zarządził karcer. Ojciec prosił o ratunek strażnika, ale ten mógł mu tylko przynieść szklankę wody. Kędziora bił go po nerkach, całym ciele, rozbił mu głowę. Bił prętem, płaskownikiem. Zapalał zapałki i rzucał na włosy ojca. Po śmierci stwierdzono trzy krwotoki - serca, wątroby i nerek. Ojciec nie doczekał rehabilitacji. Sprawa trwa tyle lat, a dziś Kędziora się uśmiecha. Tadeusz M. Płużański
Nie chcieli go dopuścić do Steinbach Niemcy od wielu lat nierówno traktują polskich niewidomych – ofiary II wojny światowej, bo jednym wypłacają specjalne dodatki, a pozostałej większości nie. Ryszard Rutka, prezes Stowarzyszenia Niewidomych Cywilnych Ofiar Wojny, z ogromnymi kłopotami przekazał Erice Steinbach petycję, w której apeluje do niej o pomoc w uzyskaniu od niemieckiego rządu dodatku socjalnego dla wszystkich Polaków, którzy stracili wzrok w wyniku działań II wojny światowej. Teraz dostają go tylko ci, którzy zostali inwalidami, gdy mieszkali akurat na terenie dawnej III Rzeszy. Steinbach do petycji jeszcze się nie odniosła. Steinbach, jak sama podkreślała, przyjechała do Polski nie jako przewodnicząca Związku Wypędzonych, ale jako rzecznik frakcji chadeckiej w Bundestagu ds. praw człowieka i pomocy humanitarnej. A jej członkowie, jak czytamy na stronach internetowych komisji ds. praw człowieka i pomocy humanitarnej Bundestagu, „mają za zadanie walczyć o respektowanie praw człowieka na terenie Niemiec, ale nawet poza niemieckimi granicami, jeżeli stwierdzą, że prawa te są tam ewidentnie łamane”. Ryszard Rutka postanowił zainteresować Erikę Steinbach problemami, jakie mają w kontaktach z niemieckim rządem polscy inwalidzi wojenni. Rutka stracił wzrok podczas wojny, jako dziecko, a teraz od dawna w imieniu swoim i innych niewidomych walczy, aby rząd w Berlinie wypłacał specjalny dodatek socjalny ludziom, którzy stracili wzrok w wyniku II wojny światowej. I dlatego pojechał do Piaśnicy, gdzie akurat przebywała Steinbach, żeby wręczyć jej odpowiednią petycję adresowaną do niemieckich władz. Jednak inwalida nie został dopuszczony do samej Steinbach, bo nie pozwoliła na to jej „obstawa”. Doszło nawet do szarpaniny i dopiero po głośnych protestach zezwolono Ryszardowi Rutce na oddanie petycji jednemu z policjantów, który przekazał dokument adresatce. - Mam nadzieję, że Erika Steinbach, która tak często domaga się sprawiedliwości dla wielu grup, w tym także dla niemieckich wypędzonych, pomoże również dojść do sprawiedliwości Polakom tak ciężko poszkodowanym przez wojnę rozpętaną przez Niemców – powiedział nam Rutka. Prezes Stowarzyszenia Niewidomych Cywilnych Ofiar Wojny podkreśla, że wypłacenie poszkodowanym rekompensat nie będzie dla niemieckiego rządu dużym wydatkiem, bo żyje ich jeszcze tylko około dwustu. W petycji prezes Rutka apeluje, aby Steinbach zainteresowała swoich kolegów i koleżanki z niemieckiego rządu tym tematem. Jak mówi, Niemcy inaczej traktują tych, którzy utracili wzrok na terenie dawnej III Rzeszy, a inaczej tych, których to nieszczęście dotknęło na terenach polskich. Nawet w jego organizacji jest około 40 niewidomych Polaków, którym niemiecki rząd co miesiąc wypłaca specjalny dodatek dla niewidomych, a także raz w roku wysyła ich do sanatorium. Ale oczywiście są to te osoby, które dotknęło inwalidztwo, gdy przebywali na terenie III Rzeszy. – Jesteśmy dyskryminowani, ponieważ straciliśmy wzrok w wyniku działań wojennych nie w tym miejscu, co trzeba – z ironią stwierdził Ryszard Rutka. Waldemar Maszewski
Donald, organie, twój nierząd wkrótce ustanie „Rzeczownik matoł. Synonimy: bałwan, baran, bęcwał, błazen, cep, ciećwierz, ciołek, cymbał, idiota, kapuściana głowa, półgłówek, tępak, tłuk, jełop, osioł” – cytuje słownik „Yanks”, uczestnik dyskusji na forum kibiców Legii Warszawa. I pyta o karalność użycia tych określeń wobec Donalda Tuska: „Czyli za użycie tych wszystkich nieprzyzwoitych słów, nawet za ciećwierza, można otrzymać 500 PLN?” Stadionowa atmosfera na cichych z powodu bojkotu dopingu obiektach piłkarskich to coś pomiędzy Monty Pythonem a Pomarańczową Alternatywą. Zakazane zostały mecze wyjazdowe? Wyjazdów nie ma. Są za to wycieczki krajoznawcze i pielgrzymki. Donald Tusk wypowiadając wojnę kibicom, zadarł z ludźmi, dla których złośliwe poczucie humoru jest częścią „zawodowego warsztatu” – pojawia się ono, na co dzień w kibolskich okrzykach, na transparentach, sektorówkach. Surrealistyczna atmosfera ą la schyłkowy PRL przenosi się w ostatnich tygodniach ze stadionów na osiedla, do domów i na internetowe fora. Za tymi forami dokonajmy przeglądu antytuskowego humoru kibolskiego.
Święty Antoni i książę Plątonogi na wojnie z Tuskiem „Stowarzyszenie Kibiców Sandecji serdecznie zaprasza na wycieczkę krajoznawczą do miejscowości Łęczna” – czytamy. „Celem podróży jest zwiedzanie Łęcznej, w szczególności budynku Starostwa Powiatowego, który posiada unikalną i ciekawą architekturę” – reklamują kibice. W ramach programu szanującej się wycieczki jest rzecz jasna czas wolny, którzy organizatorzy przewidzieli w godzinach 16:30–19:30. Przypadkiem akurat w tym czasie odbywa się w okolicy mecz Górnik Łęczna – Sandecja Nowy Sącz. Policja zbiera pod stadionem posiłki przeciwko miłośnikom turystyki. Z kolei wśród kibiców Miedzi Legnica zakaz wyjazdów przyczynił się do wzrostu pobożności. Organizują oni wyjazd autokarowy do kościoła św. Antoniego w Zdzieszowicach. Piszą: „Budynek ten jest zbudowany w stylu neogotyckim, z widocznymi inspiracjami sztuki monumentalnej okresu 20-lecia międzywojennego. Jest on doskonałym reprezentantem sztuki sakralnej Opolszczyzny”. Kibice podkreślają modlitewny charakter wyjazdu: „W trakcie zwiedzania przewidujemy możliwość indywidualnego pomodlenia się w intencji rządzących naszym krajem, aby ich decyzje już zawsze cechowała rozwaga i troska o dobro wspólne”. Po modlitwie pora na czas wolny, w którego trakcie będzie można zwiedzić Zdzieszowice. Zbieżność terminów z meczem Ruch Zdzieszowice – Miedź Legnica jest rzecz jasna przypadkowa. Ile odbyło się podobnych wycieczek? Kibic z Wodzisławia na forum Kibice.net: Zapraszamy fanów Łódzkiego Klubu Sportowego na mecz do Wodzisławia. Wprawdzie u nas nic wielkiego nie ma, ale zawsze znajdzie się coś godnego uwagi. Można na przykład zwiedzić „basztę romantyczną” z XIX wieku w wodzisławskim lesie lub pojechać do pobliskiego Raciborza na zwiedzanie zamku księcia Plątonogiego.
Donald, aniele, twój rząd uczynił tak wiele Fakt, że policja zatrzymała 43 kibiców Jagielloni za skandowanie „Donald, matole, twój rząd obalą kibole” i wymierzyła im za to 500-złotowe mandaty, to temat tysięcy komentarzy na wspomnianych forach. „Yossarian1916”, kibic Legii, zastanawia się, dlaczego na wolności pozostaje w tej sytuacji Władysław Bartoszewski:, „W jakim stopniu można uznać określenie »matoł« za nieprzyzwoite w kontekście choćby »dyplomatołków« znanego zrzędy B.?” – pyta. „Siekiera” komentujący na portalu Niezależna.pl zwraca uwagę, że kibice ścigani są za „znieważenie organu” i proponuje nową wersję hasła: „Donald, organie, twój nierząd wkrótce ustanie”. Kibic Jagiellonii „JASTRZĄB7” demonstruje natomiast, że wspomniane zatrzymania przyniosły w jego przypadku wychowawczy efekt i proponuje skandowanie „Donald, aniele, twój rząd uczynił tak wiele”. „Esk” z Legii dowodzi z kolei, że karanie za nazywanie Tuska matołem jest słuszne, bo podpada pod „zdradę tajemnicy państwowej”. „Krzysgd” z forum kibiców Lechii Gdańsk broni natomiast premiera hasłem: „Wszystko, co Matoł spartoli, to oczywista wina kiboli!”. Jak uniknąć odpowiedzialności, zastanawiają się też kibice Polonii Warszawa. „Malcolm” zachwala hasło „Donald Tusk! Małpi mózg!”, akcentując, że nie zawiera ono brzydkich wyrazów. Inny polonista „Parazauroloff” przypomina, że sąd umorzył postępowanie w sprawie znieważenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego przez Janusza Palikota poprzez użycie słowa „cham”. Dlatego hasło „Donald, ty chamie, twój rząd na kibicach się złamie” uznać należy za dozwolone, a nawet sympatyczne. „Ja krzycząc na stadionie na PółTuska, krzyczę na przewodniczącego partii PO, a nie organ konstytucyjny, jakim jest premier, więc nie obrażam organu” – wyjaśnia z kolei „antykomuch” ze Śląska Wrocław. „Borek” z Jagiellonii rządową porażkę w sprawie „matoła” tłumaczy kiepską orientacją w kwestii wroga: „Jak nie wiedzą, kogo zaprosili do tańca, to i wyp... się na pierwszym zakręcie. Parkiet jest śliski, a kuszą partnerki”.
Nawet gwałty nam się przejadły Na forum Legii Warszawa bodaj najbardziej sarkastyczne komentarze wzbudził fakt, że Tusk zamknął stadion należący do koncernu ITI, co poróżniło TVN i „Gazetę Wyborczą”. „Śmiertelne zwarcie Szechtera z Walterem, to będzie niezłe kino akcji” – pisze „ivan”. „A kibole stoją z boku, zniesmaczeni pełnym agresji językiem dwóch koncernów mediowych” – dodaje „księciuniu”. Szanse na wygraną kibic „Kusociński” komentuje następująco: „Jak mówił oberlejtnant von Nogay – »Wuj generał? Zobaczymy kto ma lepszego wuja...«”. Fakt, że zamknięto stadion, na którym znajduje się sprzęt do totalnej inwigilacji kibiców zainstalowany z powodu ich konfliktu z właścicielem, komentuje kibic „rey”: „Ze względów bezpieczeństwa zamknęli nam Estadio, zwane gdzieniegdzie Guantanamo, z całym jego dobrobytem w postaci monitoringu, kamer, podsłuchów, mikrofonów kierunkowych”. Niektórzy z dyskutantów podają w tej sytuacji w wątpliwość suwerenność decyzji komendantów i wojewodów. „Pamiętamy komisję naciskową, która tropiła domniemane naciski pisowskiego rządu, a w rezultacie swojej długiej i drogiej działalności nic nie wykryła. Trzeba ją koniecznie reaktywować, naciski wywierane przez premiera na dwóch wojewodów i dwóch komendantów wojewódzkich policji będzie bardzo łatwo udowodnić. Stop Rudej Kanalii” – pisze „ivan” Kibic Lecha „Palmon” próbuje doszukać się logiki w działaniach władzy: „Lato zadecydował że wszystkie mecze do końca sezonu będą się odbywać bez kibiców gości. Jeżeli będą bez kibiców gości, to po co zamykać stadiony? Chyba kibice jednej drużyny nie będą się okładać między sobą?”. „Rey” stara się zrozumieć decyzje władzy w kontekście przygotowań do Euro 2012: „Skoro policja nie potrafi ogarnąć się z 20 tysiącami kibiców na Ł3, to tym bardziej nie ogarnie ponad 50 tys. na Narodowym, szczególnie, że część z nich będzie rozmawiała nie po polskiemu”. Kibic Lecha „spotlite” z entuzjazmem przyjmuje pomysł organizowania na meczach pikników, jednak widzi pewne niedociągnięcia: „Póki co dopatrzyłem się jedynie giętej (z grilla i z gara) z bułą, kiedyś wspominano o hot-dogach i to chyba tyle z jedzenia. To jak my tu mamy piknik urządzać bez popcornu?!”. Innego zdania jest kibic Legii Wiking1488, przeciwny brakowi dopingu: „Na stadionie róbmy to co potrafimy najlepiej...”. „Czyli dalej dilerka, haracze, wymuszenia... Mnie już się nawet te gwałty przejadły” – dopowiada jego kolega „księciuniu”. Piotr Lisiewicz
Bez Rosjan nie byłoby katastrofy “Czy dziś Platforma ma się czego bać? Nie ma wątpliwości, że ma. I to nie tylko sprawy smoleńskiej, ale także choćby afery hazardowej. Pan Tusk i pan Schetyna nie upublicznili billingów swoich telefonów komórkowych. Czy zachowają spokój, gdy ujawnienie tych danych będzie nieuniknione, gdy staną się równi wobec prawa z innymi obywatelami? W mojej ocenie będą bronili władzy za wszelką cenę” – mówi Jarosław Kaczyński w rozmowie z Katarzyną Gójską-Hejke i Tomaszem Sakiewiczem.
Czy mamy do czynienia ze zmianą polityki USA wobec Polski i jednocześnie z zaostrzeniem działań Kremla wobec nas? Nie rozstrzygałbym tej sprawy. Jeśli chodzi o politykę amerykańską, to rzeczywiście Biały Dom wykonuje w naszą stronę pewien gest – to wizyta prezydenta Obamy. Dla mnie istotniejsze są jednak plany ulokowania w Łasku żołnierzy USA z samolotami F-16. Pełna finalizacja tego projektu będzie dopiero realnym argumentem za twierdzeniem, że Ameryka postanowiła umocnić swoją obecność w naszej części Europy. Choć przyznam jednocześnie, że nigdy nie zgadzałem się z tymi, którzy twierdzili, iż USA wycofały się z Europy Środkowo-Wschodniej i mamy do czynienia z odnawianiem podziałów geopolitycznych sprzed początku lat 90. Nic bardziej mylnego. Rosja nie potrzebuje do realizacji swoich interesów przywrócenia bloku wschodniego. Stosuje subtelniejsze metody i również jest bardzo skuteczna.
Jak Pan ocenia dzisiejszą pozycję Polski na arenie międzynarodowej? Polska pod rządami Donalda Tuska dokonała aktu auto degradacji i, co bardziej zaskakujące, dobrowolnie zgodziła się na rażącą nie równoprawność stosunków z Rosją. Sprawa smoleńska jest tutaj bardzo drastycznym, ale nie jedynym przykładem. W Unii Europejskiej zgodziła się na wszystko, co godzi w nasze interesy, w tym szczególnie pakiet klimatyczny, Euro Plus, przegrała całkowicie w sferze personalnej – słaby komisarz, któremu dzisiaj odbierają jeszcze kompetencje, brak znaczącego udziału w obsadzie stanowisk w dyplomacji europejskiej, a także w kwestiach związanych z lokowaniem europejskich instytucji (Europejski Instytut Technologiczny nie znalazł się we Wrocławiu). Po Polsce jeździ sobie Erika Steinbach, która – gdyby nasz kraj był praworządny – musiałaby usłyszeć zarzuty obrazy narodu polskiego. Trzeba będzie to wszystko odwrócić, choć to nie takie proste.
Kto dziś gra pierwsze skrzypce w obozie władzy?
Na pewno dochodzi do poważnych zawirowań. Obóz PO nie funkcjonuje dziś tak jak kiedyś. Wtedy był niekwestionowany numer jeden – Tusk, numer dwa – Schetyna, który nie zagrażał liderowi, ale też sam nie musiał się martwić o własną pozycję. Po aferze hazardowej ta organizacja uległa zmianie. Dla mnie jednak wiele wyjaśniłaby wiedza na temat rzeczywistych motywów wystawienia Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich. Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Przeglądałem ostatnio książkę wydaną przed Polskie Towarzystwo Socjologiczne, poświęconą nastrojom społecznym wobec katastrofy smoleńskiej. Zamieszczono w niej również badania dotyczące poparcia potencjalnych kandydatów na prezydenta tuż przed 10 kwietnia. 9 kwietnia dowiedziałem się od Leszka, że jego notowania wzrosły, jednak nie znałem skali tego wzrostu. Teraz zobaczyłem, że był większy, niż wówczas przypuszczałem. Zatem wczesną wiosną ubiegłego roku obóz władzy rzeczywiście nie miał pewności, co do zwycięstwa w wyborach prezydenckich. I to jest argument za wystawieniem Komorowskiego, którego można było w kampanii zaprezentować, jako kandydata również godnego uwagi środowisk patriotycznych. Na zasadzie wielkiego nieporozumienia, ale jednak.
Czy potrafi Pan odpowiedzieć na pytanie, jakie są motywy polityki zagranicznej rządu Tuska czy szerzej – całego obozu władzy? Co chce osiągnąć? Do czego zmierza? Odpowiadając na te pytania, muszę cofnąć się do początku lat 90. Donald Tusk był wtedy bardzo aktywny, aktywny był Kongres Liberalno-Demokratyczny. Ich ówczesne pomysły to federalizacja kraju (landyzacja), sfera szczególnej współpracy z Niemcami na zachodzie Polski, z ZSRR (jeszcze istniał) na wschodzie, ciszej, ale zdecydowanie, mówili o zastąpieniu Wojska Polskiego niewielkimi siłami samoobrony. Jan Krzysztof Bielecki sam mnie do tego pomysłu przekonywał. Generalnie ich ówczesne pomysły wcielone w życie zaowocowałyby pozbawieniem Polski znaczącej podmiotowości na arenie międzynarodowej. Czy dzisiejsza polityka rządu i prezydenta to w jakimś stopniu realizacja tamtych pomysłów? To bardzo ważne pytanie, ale trudno na nie udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Kto dziś odgrywa dominującą rolę w naszej polityce zagranicznej – premier czy prezydent? W mojej ocenie są dwa ośrodki. Zresztą podobnie było, gdy żył mój śp Brat. Wtedy Kancelaria Prezydenta miała rzeczywiście inne priorytety dyplomatyczne niż rząd Tuska. Dziś wydaje się, iż oba ośrodki działają nieporównanie bardziej spójnie, – choć doprawdy nie sposób określić cele tych działań. Bronisław Komorowski jest na pewno bardziej aktywny w relacjach z Rosją. Donald Tusk zachowuje dziś wobec Kremla większy dystans – przynajmniej pozornie. Bo przecież porozumienie z Putinem po katastrofie smoleńskiej – do dziś zresztą tajne – wskazuje, iż faktyczne tendencje są inne.
Minął rok od katastrofy smoleńskiej. Jaka jest dziś Pana wiedza na temat przyczyn tej tragedii? Usystematyzowany opis samej tragedii, zdarzeń ją poprzedzających oraz tych, które nastąpiły później, przedstawimy jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. Problemem jest oczywiście dotarcie do dowodów, na podstawie, których można wyciągać stuprocentowe wnioski. Tak jak mówię od dawna, do tragedii 10 kwietnia nie doszłoby, gdyby nie wojna polsko-polska, którą dzisiejszy obóz władzy i popierający go establishment prowadził z Lechem Kaczyńskim od wielu lat. Jednak katastrofy nie byłoby także bez Rosjan. I to trzeba otwarcie powiedzieć. Gdyby Rosjanie zastosowali normalne procedury lotnicze, rządowy Tu-154 wylądowałby. Nie w Smoleńsku, ale by wylądował. Tymczasem o sposobie postępowania z samolotem wiozącym głowę naszego państwa decydował ktoś w Moskwie. Kazał sprowadzać go do 100 m. Inni Rosjanie fałszywie naprowadzali pilotów, informując ich, że są na kursie i ścieżce. Dziś wiemy, że mimo to załoga realizowała standardową procedurę odejścia od lotniska. Nie popełniła błędów – jak nam wmawiają od początku przedstawiciele władzy na Kremlu. Co się, zatem wydarzyło, że samolot nie odleciał, lecz runął na ziemię? Nawet dziecko dziś nie wierzy, że zatrzymała go brzoza. Nie wiemy, dlaczego wszystkie urządzenia tupolewa przestały działać 15 m nad ziemią, z awaryjnym zasilaniem włącznie. Nie wiemy, dlaczego Rosjanie nie dopuścili Polaków do rzekomych sekcji zwłok. Nie wiemy, dlaczego w Polsce nie przeprowadzono oględzin ciał, – choć takiego postępowania wymaga i logika, i nasze prawo. Pytań bez odpowiedzi jest tak wiele, że grzechem przeciwko rozumowi jest unikać podejrzeń o chęć ukrycia prawdy. Możliwe, że Rosjanie chaosem i niechlujstwem w postępowaniu po katastrofie chcieli Polskę upokorzyć na arenie międzynarodowej. To wewnętrznie jakoś spójne wytłumaczenie. Zresztą w pełni osiągnęli ten cel. Jednak skala owego niechlujstwa, kłamstw czy niszczenia dowodów jest tak ogromna, że bardziej prawdopodobne wydaje się jednak ukrywanie prawdy o rzeczywistych przyczynach katastrofy.
Czy zbliżające się wybory parlamentarne nie będą dla Tuska szczególne? Gdy straci władzę i tym samym pozbawi się ochrony ze strony instytucji państwa, które mu podlegają, może ponieść odpowiedzialność, choćby za tajny do dziś pakt z Putinem zawarty po katastrofie. Cofnę się w przeszłość. Już po wyborach w 2005 r. podczas rozmów o koalicji między nami a PO wielokrotnie słyszałem, że warunkiem wspólnego rządu jest zapewnienie politykom Platformy bezpieczeństwa. Pytałem, o co konkretnie chodzi. Odpowiadali: wiesz o co. Naprawdę nie wiedziałem. Czy dziś Platforma ma się, czego bać? Nie ma wątpliwości, że ma. I to nie tylko sprawy smoleńskiej, ale także choćby afery hazardowej. Pan Tusk i pan Schetyna nie upublicznili billingów swoich telefonów komórkowych. Czy zachowają spokój, gdy ujawnienie tych danych będzie nieuniknione, gdy staną się równi wobec prawa z innymi obywatelami? W mojej ocenie będą bronili władzy za wszelką cenę. I dlatego tak ważna jest mobilizacja wszystkich, którym drogi jest los polskiej demokracji w dniu wyborów – również w roli mężów zaufania.
Katarzyna Gójska-Hejke, Tomasz Sakiewicz