566

Kiedy ewangelizacja zostanie uznana za szerzenie zła? - Gdy profanuje się w obrzydliwy sposób swastykami żydowskie groby, to jest furia określonych środowisk i wyroki skazujące, jeśli profanuje się symbolikę chrześcijańską, to jest przyzwolenie tych środowisk. Według nich chrześcijaństwo, to bydło, które utrudnia cywilizacyjny skok Polski, bo nie chce aborcji, eutanazji czy małżeństw homoseksualnych – tak mec. Piotr Kwiecień, komentuje dla portalu Fronda.pl zachowanie wymiaru sprawiedliwości wobec agresji w stosunku do symboliki chrześcijańskiej. - W Polsce wymiar sprawiedliwości interpretuje przypadki agresji w stosunku do symboliki chrześcijańskiej z tolerancją, a nawet pewnym, swego rodzaju przyzwoleniem. Słowami wytrychami jest „niska społeczna szkodliwość czynu” albo „ekspresja artystyczna”. Ochrona symboli religijnych obowiązuje w krajach, gdzie nie ma powszechnego praktykowania religii. Tak jest w Rosji, jeśli chodzi o prawną ochronę symboli religii prawosławnej. Nie do pomyślenia jest tam profanacja cerkwi, ikony czy prawosławnego krzyża, ale taka ochrona prawna nie dotyczy tam katolickiego krzyża czy katolickiej symboliki. Jeżeli w Polsce w praktyce nie chroni się Biblii, nie chroni się uniwersalnych przykazań Dekalogu, to może się okazać, że prawna ochrona życia człowieka też jest względna. Np. sąd oceniając zachowanie Nieznalskiej, Darskiego-Nargala i innych tego typu „artystów” nie podejmuje się rozważań w zakresie zasad i wartości fundamentalnych. W ten sposób sąd przyczynia się do tworzenia lub co najmniej tolerowania silnej płaszczyzny zachowań antychrześcijańskich, na którą może wskoczyć teraz wiele środowisk lewicowych, homoseksualnych i dzięki temu swobodnie z niej korzystać. Społeczeństwo polskie jest pęknięte. Moim zdaniem, jego większa część jest nastawiona negatywnie do wartości konserwatywnych czy chrześcijańskich. Choć to właśnie one są źródłem naszego państwa. Konstytucja w swojej preambule chroni ten system wartości, łącznie z jego symboliką obejmującą: świątynie, cmentarze, ołtarze, hostie, krucyfiksy czy Biblię. Zaskakujące, że sąd orzekając o agresji wobec chrześcijańskiej symboliki pomija całkowicie ten konstytucyjny aspekt, odwołując się do tzw. „ekspresji artystycznej”, która jest przecież wtórna do zasad konstytucyjnych. Dlaczego tak jest? Środowisko sędziowskie nie jest ukształtowane na bazie wartości katolickich czy chrześcijańskiej tożsamości, tylko na postawie wzorców internacjonalnych (dawniej komunistycznych obecnie „europejskich”). W tym środowisku nie było lustracji i dekomunizacji. Czego my od nich oczekujemy? Oni są mentalnie z drugiej połowy lat 40 wyrażonej ówczesną dewizą środowiska: „My sędziowie nie od Boga”. Gdy profanuje się w obrzydliwy sposób swastykami żydowskie groby, to jest furia określonych środowisk i wyroki skazujące, jeśli profanuje się symbolikę chrześcijańską, to jest przyzwolenie tych środowisk. Według nich chrześcijaństwo, to bydło, które utrudnia cywilizacyjny skok Polski, bo nie chce aborcji, eutanazji czy małżeństw homoseksualnych. Toczy się wojna cywilizacyjna. Jeśli będzie można lżyć bezkarnie chrześcijaństwo, to nastąpi dalsza relatywizacja postaw w stosunku do jego chrześcijańskich symboli, zasad czy też etyki. A obecny wymiar sprawiedliwości jest do tego niestety bardzo dobrym narzędziem. Procesy historyczne wytworzyły w Polsce dość hermetyczne korporacje sędziów i prokuratorów, którym chrześcijaństwo jest w zasadzie obce. Traktowane, jako zewnętrzna, równoważna innym postawa filozoficzna. Świadomość tej sytuacji w wymiarze sprawiedliwości wpływa na „odwagę” tych, którzy coraz silniej głoszą, iż chrześcijaństwo jest wręcz źródłem zła! A stąd już tylko krok do stwierdzenia, iż ewangelizacja to szerzenie zła! – dodaje Kwiecień. Not. JW

Tajemnica krateru Ciołkowskiego Ken Johnston nauczył się latać odrzutowcem w czasach kiedy był żołnierzem US Marine Corps w latach 60-tych. Latanie szło mu tak dobrze, że został on później jednym z 5 pilotów, których oddelegowano do pracy z astronautami w Houston, uczestniczącymi w programie Apollo. Pomagał astronautom opanować lot modułem księżycowym. Był nawet dyrektorem testów modułu TS5, na którym ćwiczyli wszyscy astronauci, lądujący później na Księżycu. Od 1969 roku Ken Johnston kontrolował także wszystkie dane – włączając w to fotograficzne informacje – jakie astronauci wysyłali na Ziemię podczas lotów na Księżyc. Obecnie jest on emerytem i nie jest związany z NASA, co pozwala mu mówić o rzeczach, o których nie wolno było mu wspominać wcześniej. Po nieudanej misji Apollo 13, przez ręce Kena Johnstona przechodził cały materiał fotograficzny jaki zarejestrowano podczas kolejnych księżycowych wypraw. Johnston katalogował przesłane materiały i segregował je w taki sposób, aby były łatwe do odnalezienia podczas analizy naukowej danego obszaru Księżyca. Każde zdjęcie powierzchni Księżyca jest fascynujące i Johnston często przyglądał im się długo, zaspokajając własną ciekawość.Podczas lotu kosmicznego Apollo, przez ręce Johnstona przechodził zapis filmowy na żywo tego, co obserwowali astronauci. Jedne z najbardziej interesujących zdjęć pochodziły z orbitera Apollo 14, który w oczekiwaniu na moduł lądujący, krążył dookoła Księżyca na wysokości nie większej niż 80 km od jego powierzchni, i filmował powierzchnię Srebrnego Globu. Taka wysokość gwarantowała doskonały widok wszystkiego co znajdowało się na powierzchni Księżyca. Do filmowania użyto wówczas 16 mm kamery sekwencyjnej, zapisującej obraz podzielony na poszczególne stop klatki. Kamer takich używano w armii amerykańskiej na bombowcach, gdzie fotografowała ona moment uderzenia bomb w wyznaczony cel. Kamera tworząc film fotografowała każdą klatkę z osobna przez co dokładność takich zdjęć była ogromna. Znalazła więc pożyteczne zastosowanie podczas wyprawy na Księżyc. Szczególnie interesująca była ciemna strona Księżyca, której nie można dojrzeć z Ziemi. Jedyne znane wówczas fotografie niewidocznej części Księżyca dokonała satelita Clementine, ale zdjęcia jakie zrobiła ze swojego pokładu nigdy nie zostały opublikowane. Zdjęcia z orbitera Apollo 14 zostały wydobyte mniej więcej już po pierwszym tygodniu kwarantanny statku kosmicznego (każdy pojazd kosmiczny przechodził kwarantannę ze względu na możliwość przywleczenia na Ziemię obcych bakterii). O film poprosił niejaki dr Page, który musiał mieć specjalne uprawnienia aby dotrzeć do objętego klauzulą „ściśle tajne” laboratorium fotograficznego. Page’owi towarzyszyło 7 nieznanych Johnstonowi naukowców i wszyscy razem obejrzeli film, na którym można było obejrzeć powierzchnię ciemnej strony Księżyca. Szczególne zainteresowanie oglądających wzbudził pokryty w połowie cieniem krater Ciołkowskiego. Krater ten należy do średnich rozmiarów (185 km średnicy) a w jego cieniu można było dostrzec przestrzeń, na której stało 5 przezroczystych kopuł, z których wydobywało się światło i coś, co przypominało smużkę pary. Para wskazywała na działanie wentylatora, który stał w centralnej części przestrzeni, jaką zajmowały kopuły. Już na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na wyrafinowaną i zaawansowaną technologicznie konstrukcję. W tym momencie dr Page nakazał zatrzymanie projekcji i cofnięcie filmu. Moment, w którym widać było przezroczyste kopuły oglądano wielokrotnie. Dzięki temu, że zdjęcia nakręcono kamerą sekwencyjną można było dokonywać zbliżeń i oddaleń obiektów. „I co o tym myślicie chłopaki? Jest prawdziwe? Co?” W ten sposób zwrócił się Page do ludzi, których przyprowadził na projekcję. Odpowiedział mu gromki, nerwowy śmiech. Ten sam film miał być pokazany następnego dnia innej grupie naukowców. Kiedy następnego dnia o świcie Johnston pojawił się w laboratorium, spotkał tam grupę ludzi w białych fartuchach retuszujących negatyw filmu. Najpierw dokonywali oni powiększeń poszczególnych klatek, zamalowywali na nich niektóre elementy i przetwarzali takie klatki później na główną kopię zapisu dokumentalnego lotu na Księżyc. Johnston naturalnie zapytał ich, co tutaj robią na co roześmiany technik odpowiedział, że są zawodowymi striptizerami (gra słów oznaczająca rozbieranie się, ale także zdzieranie czegoś niepotrzebnego), na co jego zażenowana porównaniem koleżanka dodała, że malują horyzont Księżyca na zdjęciach, żeby odblask gwiazd nie mylił się z tym co jest na jego powierzchni. Johnston nie wiedział wtedy, że takiej obróbce poddano film, który pokazywał dzień wcześniej, ale wszystko stało się jasne, kiedy na ekranie pojawiły się zdjęcia krateru Ciołkowskiego i nie było w nim szklanych kopuł. Zdumiony tym Johnston wyjął film ze szpuli i zaczął uważnie egzaminować taśmę w poszukiwaniu cięć sklejeń i zamalowań. Film był w jednej całości bez śladów dodatkowej obróbki co oznaczało, że w ciągu 24 godzin został wyretuszowany i sfilmowany na nowej kopii. Jakiś czas później Johnston zupełnym przypadkiem natknął się w budynku NASA na dr Page’a. Zapytał go wtedy co się stało ze szklanymi kopułami na Księżycu? Na co dr Page z kamienną twarzą odpowiedział, że nigdy ich tam nie było. Ken Johnston długo nie mógł wyjść z osłupienia. W NASA zawsze panowała szczegółowa kontrola używanych tam materiałów i mediów. Nie można było zabrać ze sobą żadnej notatki, zdjęcia czy instrukcji obsługi. Po zakończeniu programu Apollo na teren budynku, gdzie pracowano nad projektem, wkroczył specjalny oddział FBI, który zabezpieczył całą dokumentację i zabrał w nieznanym kierunku.

http://nowaatlantyda.com

Czy grozi nam państwo federalne? Wszystko wskazuje na to, że obecny kryzys gospodarczy wykorzystywany jest, jako odskocznia do budowy w Europie państwa federalnego. Unia Europejska zmienia się na naszych oczach. Gdy obywatele nie zaakceptowali Konstytucji Unii Europejskiej – zafundowano im praktycznie tę samą regulację, jako traktat lizboński, tyle, że już bez konieczności przeprowadzania referendów w większości krajów UE. Kryzys gospodarczy zapoczątkowany trzy lata temu upadkiem Lehmana wykorzystywany jest, jako pretekst do dalszego „zacieśniania” integracji. Pierwszym krokiem w tym kierunku była realizacja pomysłu, dotychczas blokowanego m.in. przez Wielką Brytanię, zbudowania paneuropejskich organów nadzoru nad instytucjami finansowymi i wyposażenia ich nie tylko w uprawnienia koordynacyjne, ale także nadzorcze. Kolejnym krokiem jest oczywiście zwiększanie ich uprawnień, jak choćby w zakresie nadzoru nad agencjami ratingowymi. Sześciopak, do którego przyjęcia tak dążyła polska prezydencja UE ogranicza suwerenności fiskalną państw członków strefy euro. Równolegle próbuje się tworzyć „rząd gospodarczy” tej strefy. Tylko opór Niemiec blokuje pomysły stworzenia euroobligacji gwarantowanych przez wszystkie kraje strefy euro… Formalne instytucje UE coraz częściej zastępowane są przez faktyczny dyktat duetu Francji i Niemiec.

Unia Europejska wciąż jednak nie osiągnęła poziomu państwa federalnego – jej dochody zależą przede wszystkim od wpływów z państw członkowskich: składek oraz środków opartych na PKB państw członkowskich, ich wpływach z VAT oraz wpływów celnych. Nie ma podatku zbieranego przez UE „ponad głowami” państw członkowskich. I znowu kryzys jest wykorzystywany, jako pretekst, by to zmienić. Komisja Europejska zaproponowała, by wprowadzić nowy podatek – od transakcji finansowych zawieranych przez podmioty z siedzibą w krajach UE. Podatek ten byłby nałożony jednolicie w całej UE, w wysokości ustalonej przez KE, przy czym to ona decydowałaby o podziale wpływów z tego podatku między UE a krajami członkowskimi. Powstałby, zatem pierwszy prawdziwy podatek paneuropejski, niezależny, co do zasady od krajów członkowskich i ich decyzji (chyba, że zdecydowałyby się one na jego zablokowanie korzystając z uprawnień dotyczących wprowadzania unijnych regulacji z zakresu podatków). Z tej perspektywy warto uważnie śledzić losy pomysłu podatku od transakcji finansowych, jako bardzo poważnego zwiastuna Europy Federalnej… I nie ma tu znaczenia sens ekonomiczny wprowadzenia tego podatku, kwestii przeniesienia obrotu na podmioty z siedzibami poza UE lub przeniesienia obrotu poza zasięg jurysdykcji krajów członkowskich UE (każde z tych działań mogłoby spowodować istotne uszczuplenie wpływów podatkowych państw członkowskich). Jest to, bowiem przede wszystkim kwestia ustrojowa, nie ekonomiczna…. Paweł Pelc

Biznes bez szpiega nie da rady Aby pomóc swoim spółkom planującym ekspansję na rynki za granicą, portugalski rząd w celu zbierania informacji zamierza skorzystać z usług agentów wywiadu i kontrwywiadu. Tzw. „projekt dyplomacji ekonomicznej „zawiera wstępnie opracowane warunki "wykorzystania służb bezpieczeństwa do współpracy z krajowymi przedsiębiorstwami" - tygodnik "Expresso" cytuje premiera Pedro Passos Coelho oraz ministra spraw zagranicznych Paulo Portasa. Kontrola tej dyplomacji ma spoczywać w rękach szefa rządu. I to właśnie on wskazał Jorge Bragę de Macedo jako osobę, która w bezpośredni sposób będzie odpowiadać i nadzorować prace grupy precyzującej zadania „dyplomacji ekonomicznej". "Zdobywanie informacji w ramach tego projektu przez wywiad i kontrwywiad stanie się jedną z kluczowych aktywności obu tych instytucji"twierdzi Braga de Macedo. Służby bezpieczeństwa mają przejąć częściowo funkcje dotychczasowo znajdujące się w kompetencjach Portugalskiej Agencji Handlu Zewnętrznego (AICEP). Tej z kolei pozostanie koncentracja na "wspieraniu dużych inwestycji portugalskiego sektora prywatnego". Jorge Braga de Macedo w roli kluczowych osobistości projektu widzi portugalskich dyplomatów oraz tzw. ambasadorów wędrujących, czyli specjalistów z dziedziny ekonomii i spraw zagranicznych, których zadaniem będzie bezpośrednie informowanie premiera o zamiarach portugalskich inwestorów w poszczególnych krajach świata. Na terenie Polski działa ponad 100 portugalskich firm, w tym takie spółki jak Jeronimo Martins, Millennium BCP, Martifer oraz Mota-Engil. Najwięksi inwestorzy z Portugalii wchodzą w skład Polsko-Portugalskiej Izby Gospodarczej, utworzonej w 2008 r. w Warszawie. Anna Raciniewska

Do 7 października nabór wniosków na mikroprzedsiębiorstwa i nowe miejsca pracy – AriMR Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa rozpoczęła przyjmowanie wniosków o środki na tworzenie mikroprzedsiębiorstw i nowych miejsc pracy na wsi poza rolnictwem. Rozdzielane będą pule 2,5 mld zł i 365 mln zł. Można się starać o fundusze na firmy zatrudniające mniej niż 10 pracowników, i których roczny obrót nie przekracza 2 mln euro. Pomoc jest przeznaczona dla firm tworzonych na terenach wiejskich i miastach do 5 tys. mieszkańców. Za każde nowe stanowisko pracy można dostać 100 tys. zł; dwa miejsca - 200 tys. zł., a trzy lub więcej - 300 tys. zł. Od momentu uzyskania pieniędzy nowe stanowiska musza funkcjonować przez 2 lata. O przydziale środków zadecyduje liczba punktów – preferowane są przedsięwzięcia w regionach o dużym bezrobociu i te, które przyczynią się do jak największej liczby nowych miejsc pracy. Równolegle z mikroprzedsiębiorcami o przyznanie pomocy mogą starać się również rolnicy, ich współmałżonkowie i domownicy, którzy chcą prowadzić działalność niezwiązaną z rolnictwem. Już bowiem od 27 września Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa rozpoczyna przyjmowanie wniosków o wsparcie z działania "Różnicowanie w kierunku działalności nierolniczej". Na udzielenie takiej pomocy w 2011 roku Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa przeznaczyła około 365 milionów złotych. Tegoroczny nabór wniosków o przyznanie wsparcia z działania "Różnicowanie w kierunku działalności nierolniczej" jest specyficzny, ponieważ podzielony został na dwa etapy. W pierwszym od 27 września do 14 października 2011 roku można składać w Oddziałach Regionalnych ARiMR wnioski o przyznanie pomocy na inwestycje związane z wytwarzaniem biogazu rolniczego lub energii elektrycznej z biogazu rolniczego. Wysokość wsparcia, jakie może otrzymać z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa jeden beneficjent na realizację takiego przedsięwzięcia wynosi do 500 tysięcy złotych. Poziom dofinansowania przyznanego przez Agencję nie może przekroczyć 50% poniesionych przez niego kosztów inwestycji, a w przypadku rolników poszkodowanych przez klęski żywiołowe może wynieść aż 80%. Następnie od 17 października do 4 listopada 2011 roku, również w Oddziałach Regionalnych ARiMR, swoje wnioski o pomoc mogą składać wszyscy, którzy planują inne inwestycje niż związane z wytwarzaniem biogazu lub energii elektrycznej. Pomoc taką można otrzymać m.in. na rozwój: usług na rzecz rolnictwa i leśnictwa, sprzedaży hurtowej i detalicznej, usług budowlanych i instalacyjnych, turystycznych, agroturystycznych, transportowych i komunalnych oraz doradczych, finansowych i informatycznych, i in. Pomoc można też otrzymać np. na zakładanie przedszkoli na terenach wiejskich, które stanowią jeden z elementów rozwoju społecznego wsi. Pełna lista działalności, które można dofinansować z takiego wsparcia zawiera około 400 pozycji. Kwota pomocy przyznanej przez ARiMR nie może przekraczać 100 tysięcy złotychdla jednego beneficjenta, a Agencja może dofinansować do 50% kosztów inwestycji. Poziom dofinansowania może wzrosnąć do 80% w przypadku rolników, którzy zostali poszkodowani w wyniku działania klęsk żywiołowych. W tym roku nie obowiązuje zasada, „kto pierwszy ten lepszy", każdy wniosek będzie oceniany, z preferencjami dla rolników posiadających małe gospodarstwa leżące na terenach, gdzie występują niekorzystne warunki gospodarowania, w gminach o niskich dochodach. Pierwszeństwo będą miały też osoby, które nie korzystały wcześniej ze wsparcia Agencji na podobne cele lub na modernizację gospodarstwa.(PAP)

Ciekawe czasy coraz ciekawsze Stare przekleństwo „obyś żył w ciekawych czasach” dzięki UE, a zwłaszcza „sukcesowi” polskiej prezydencji, nabiera całkiem nowej wymowy. Stare przekleństwo „obyś żył w ciekawych czasach” dzięki UE, a zwłaszcza „sukcesowi” polskiej prezydencji, nabiera całkiem nowej wymowy. I nie chodzi tutaj o Europejski Kongres (lewackiej) Kultury, tylko o przyjęcie tzw. sześciopaku, czyli sześciu aktów prawnych, które częściowo zaczną obowiązywać do końca roku. Aby zminimalizować ryzyko powtórki kryzysu greckiego (bo niemiecki podatnik może nie wytrzymać kolejnych akcji ratowania rodzimych bankierów w ramach bailout'ów) pod ścisłą kontrolą KE znajdą się„finanse publiczne i wskaźniki makroekonomiczne gospodarek państw UE”.Innymi słowy KE będzie się interesować nie tylko nadmiernym deficytem budżetowym, ale również długiem publicznym, wydatkami budżetowymi czy rachunkiem obrotów bieżących, w tym bilansami handlowymi. Do tego dochodzą kary finansowe za złamanie dyscypliny finansowej lub„zaburzenie równowagi makroekonomicznej, narażającej na reperkusje całą unijną gospodarkę”. Procedura ma wyglądać następująco: wzięty na unijny dywanik kraj członkowski„będzie musiał obniżać nadmierne zadłużenie o jedną dwudziestą rocznie w ciągu trzech kolejnych lat. Jeśli tak się nie stanie, może zostać objęty procedurą nadmiernego deficytu. Co więcej, jeśli kraj ten należy do strefy euro, może być zmuszony do wpłaty depozytu w wysokości 0,2 proc. swego PKB, który zostanie mu zwrócony, jeśli dostosuje się do rekomendacji KE i wróci na "zrównoważoną" ścieżkę finansów publicznych. Jeśli nie - depozyt przekształci się w bezzwrotną karę[…]Gdy kraj unijny[nienależący do strefy euro]przekroczy określoną wielkość na przykład rachunku obrotów bieżących, uruchomi się procedura, której - tak jak w przypadku nadmiernego długu publicznego - pierwszym etapem będzie rekomendacja KE, drugim ostrzeżenie, a wobec krajów strefy euro na końcu mogą być zastosowane kary finansowe (0,1 proc. PKB)”. Podstawowe pytanie, jaki się tutaj nasuwa – a co będzie, jeżeli „rekomendacje KE” wywołają skutek odwrotny od zamierzonego i ich realizacja nie spowoduje powrotu na „zrównoważoną” ścieżkę finansów publicznych? Ano, tego albo nie przewidziano, albo marksmedia kurtuazyjnie to pominęły, co na jedno wychodzi. A to całkiem możliwe. Że półmilionowa euro – biurokracja kryzysu do wiadomości nie przyjmuje, oszczędzać ani pracować 8 godzin dziennie nie myśli, lecz domaga się podwyżek, o rezygnacji z „darmowych” (czytaj: na koszt frajerów, tfu!, podatników, rzecz jasna) posiłkach nie wspominając, to jedno. Ale drugie, to „dokonania” brukselskich demiurgów. O ile zapewne większość pamięta kretynizmy typu przepisów dotyczących krzywizny banana i ogórka, tudzież uznanie ślimaków za „ryby śródlądowe”, o wymianie żarówek na „energooszczędne” świetlówki (i konsekwencjach tych regulacji) nie wspominając, to urzędnicza RUE/KE/PE wydaje się niewyczerpana. Przypomnijmy tylko kilka co ciekawszych przepisów i dyrektyw unijnych, którymi zajmuje się 1000 (w poprzedniej kadencji PE – 3094) komitetów roboczych (np. komitet ds. nagięcia banana czy komitety odpowiedzialne za windy w UE, za etykietowanie tekstyliów, za dobre samopoczucie zwierząt), z własnym budżetem oczywiście, które „wyprodukowały” następujące absurdy, przy których PRL się chowa:

dyrektywa dotycząca „produkcji jaj konsumpcyjnych na wolnym wybiegu” zawiera zapis, że „kura w klatce ma stać pazurami do przodu”,

broszura „Język neutralny płciowo w Parlamencie Europejskim”, zalecająca pomijanie wszelkich zwrotów grzecznościowych typu Pan, Pani etc.,

uznanie marchewki za owoc,

dyskwalifikacja szprotki jako ryby połowowej,

regulacja kwestii siedzenia kierowcy w kołowych ciągnikach rolnych i leśnych,

dyrektywy dotyczące lusterek wstecznych w ciągnikach rolnych i osobno w ciągnikach leśnych,

zaliczenie Polski w poczet krajów nie mających dostępu do morza.

Oprócz tego PE debatuje nad takimi kwestiami jak: „Rola i znaczenie cyrku w Unii Europejskiej”, „Jak przybliżyć przestrzeń kosmiczną do Ziemi” czy „Pomiar postępów w zmieniającym się świecie”. W najbliższym zaś czasie UE planuje przeznaczyć 3 miliony euro na program promujący jedzenie insektów (ciekawe, co na to wegetarianie?). No cóż, jeśli już nie żyjemy w ciekawych czasach, to dzięki walce z kryzysem finansowym w ramach UE wkrótce zaczniemy. Bo, jak mawiał Stefan Kisielewski, „socjalizm to ustrój, który walczy z problemami nieznanymi w normalnych ustrojach”.Quod erat demonstrandum. Fot.: internet

WZW typu C Jest wielokrotnie bardziej zakaźne niż HIV.Wirusowe zapalenie wątroby typu C (WZW C) jest choroba zakaźną wywołaną przez wirus HCV- Hepatitis C Virus, który mnoży się w komórkach wątroby, wywołując stan zapalny i uszkodzenia narządu. Jest to cicha choroba. Nawet przez 30 lat może przebiegać bez żółtaczki. Mogą być objawy, które mogłyby nasunąć skojarzenia z chorobą wątroby. Możemy odczuwać zmęczenie, bóle stawów i mięśni, swędzenie skóry. Wczesne wykrycie daje możliwość wyleczenia. Nie ma jak dotąd szczepionki, która chroniłaby nas przed WZW typu C. Dlatego należy do minimum ograniczyć ryzyko zakażenia. Zwracajmy uwagę na zbiegi w gabinetach zabiegowych. Czy są przestrzegane podstawowe zasady higieny. Czy personel używa rękawiczek jednorazowych itd. Zabiegi u kosmetyczki także mogą stwarzać ryzyko, jeśli gabinet nie przestrzega zasad higieny. Nie powinno pożyczać się przyrządów do manikuru ani depilatorów itp. Nie zarazimy się, jeśli osoba zakażona ma katar lub kaszle, wita się z nami, bądź całuje. Jeśli osoba z WZW C przestrzega zasad higieny nie jest źródłem infekcji WZW C ani w domu ani w pracy. Chorych obowiązuje abstynencja alkoholowa. Niewskazane są też papierosy. Poza tym ważny jest zdrowy rozsądek. Spożywać należy produkty lekkostrawne, gotowane na parze i pieczone w folii, bez sosów, tłuszczów, nadmiaru węglowodanów prostych i soli. Nie powinno się spożywać napoi energetyzujących, ale można pić kawę. \unikać się powinno produktów sztucznie barwionych i konserwowanych. Zalecany jest spokojny tryb życia, spacery, rower itp.

Blik

Doktor Zagłada wieszczy katastrofę Strefie euro grozi rozpad, który może za sobą pociągnąć światowy kryzys. Tak uważa amerykański ekonomista Nouriel Roubini, który zapowiedział obecny kryzys i przewidział jego etapy "Znalezienie kompromisu w UE wydaje się misją niemożliwą do spełnienia. Dlatego martwię się, że koniec końców zamiast większej politycznej, gospodarczej i fiskalnej integracji, która powinna następować, mamy do czynienia z dezintegracją, którą ostatecznie doprowadzi do rozpadu strefy euro. Zagrożenia, z którymi musimy się zmierzyć, są niezwykle poważne" - powiedział Roubini podczas trwającego w Sopocie Europejskiego Forum Nowych Idei. Roubini, do którego z powodu jego pesymistycznych tez przylgnął przydomek "doktor Zagłada", ostrzegł, że rozpad strefy euro będzie miał dla światowej gospodarki gorsze skutki niż upadek banku Lehman Brothers, który w 2008 r. zapoczątkował kryzys w USA, a potem w innych krajach. Kluczowe - jego zdaniem - jest powstrzymanie chaosu w Grecji, Portugalii, Irlandii, Hiszpanii i Włoszech. "Pytanie brzmi: czy Europejczycy są w stanie przezwyciężyć kryzys?"- pytał retorycznie. Zdaniem Roubiniego, w UE powinny zostać opracowane mechanizmy wyjścia ze strefy euro dla "krajów, które nie powinny były do niej zostać przyjęte", jak Grecja, albo notorycznie łamią zasady dyscypliny finansowej. Przyznał, że obecnie nie ma podstaw prawnych wykluczenia Grecji ze strefy euro, ale nakreślił możliwy scenariusz, który może ją zmusić do odejścia. "Europejczycy odcinają wsparcie finansowe dla Grecji mówiąc: nie dajemy wam pieniędzy, bo nie wdrożyliście naszych wymogów. Wtedy Grecja ogłasza niewypłacalność, bo nie jest w stanie sama spłacać swoich długów. A żeby zapewnić sobie środki na sfinansowanie deficytu, Grecy muszą wydrukować sobie pieniądze, więc odcięcie wsparcia oznacza de facto zmuszenie Grecji do opuszczenia strefy euro" - powiedział. Amerykański ekonomista nakreślił bardzo pesymistyczny obraz UE, która nie radzi sobie z zapobieżeniem rozpadu strefy euro. "W UE jest deficyt demokracji, a ludzie mają poczucie, że są rządzeni przez biurokratów z Brukseli. Trzeba iść w kierunku większej unii politycznej ze wzmocnioną rolą Parlamentu Europejskiego, tak by poprawić legitymizację władzy w UE. To może być też sposób na przeciwdziałanie zniechęceniu obywateli wobec większej integracji w UE" - powiedział. Przyznał jednak, że do tego trzeba politycznego przywództwa, którego brak, bowiem jego zdaniem obecni politycy europejscy nie dorównują Helmutowi Kohlowi czy Francois Mitterandowi. "Oni bardziej wierzyli w Europę. A teraz mamy do czynienia z chwiejnymi rządami, kakofonią głosów. Każdy mówi co innego, a więc nie dziwi, że rynki są nerwowe. W polityce powinno być tak: najpierw podejmujesz decyzję, a potem się odzywasz. W UE każdy coś mówi, ale decyzji nie podejmuje nikt" - podsumował Roubini. Druss

Smoleńsk - o wiarygodności rosyjskich dokumentów W Rosji może być uznany tylko jeden bliski członek rodziny ofiary katastrofy za osobę pokrzywdzoną. Ta osoba ma prawo ustanowić pełnomocników także w śledztwie rosyjskim, co może stanowić formę zewnętrznego nadzoru nad tym postępowaniem. Niestety, tylko część przedstawicieli rodzin otrzymała dotąd status pokrzywdzonego. "Przygotowaliśmy wnioski, tak jak sobie życzyła prokuratura - mówi mec. Bartosz Kownacki w "Naszym Dzienniku". - Do tej pory nie mamy żadnej odpowiedzi". RMF FM poinformowało w środę o wynikach sekcji zwłok Zbigniewa Wassermanna. Są to prawie całkiem inne dane o ilości i miejscach złamań oraz obrażeniach wewnętrznych niż w opisie rosyjskim. Stopień zgodności obu dokumentów sekcyjnych miałby wynosić siedem do dziesięciu procent. Końcowe wyniki polskich badań będą znane za kilka tygodni. Jeśli potwierdzą się te informacje, trzeba będzie dokonać następnych ekshumacji. Podobne problemy związane z rosyjską rzetelnością pojawiały się już przy wielu innych sprawach. "Jeżeli mamy tak znikomą wiarygodność tej dokumentacji, to równie niewiarygodny jest raport MAK i raport ministra Jerzego Millera, bo są one oparte na fałszywych dokumentach - ocenia mec. Bartosz Kownacki. Mec. Rafał Rogalski mówi podobnie: "Dokumentacja rosyjska została w wielu przypadkach spreparowana i pozostaje pytanie, dlaczego tak się stało i jaki był cel tych działań". Pełnomocnicy rodzin wskazują odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. Są to: premier Donald Tusk, minister Ewa Kopacz oraz prokurator gen. Krzysztof Parulski. "Po raz kolejny podważona zostaje wiarygodność i autentyczność dokumentów, jakie przesyła nam strona rosyjska - mówi mec. Małgorzata Wassermann. - W zasadzie powinniśmy dzisiaj wszystko, co pochodzi z Federacji Rosyjskiej, wyselekcjonować i odpowiedzieć sobie na pytanie, ile mamy własnego materiału". Katastrofa rządowego Tu-154M, w wyniku której zginął prezydent RP Lech Kaczyński wraz z 95 towarzyszącymi mu osobami, pozostaje wypadkiem dziwnym i tajemniczym. Minęło już prawie 18 miesięcy, a nasza wiedza o tragedii opiera się na intuicji i logicznym wnioskowaniu. W takim państwie przyszło nam żyć, w którym kłamcy i manipulatorzy decydują o tym, co jest prawdą. To powinno mieć swój koniec. Zygmunt Białas

Czym różni się Polak od Żyda, a Żyd od Niemca?

Historia prawdziwa Artykuł, który znajduje się poniżej, nie jest artykułem szkalującym daną nację, nie ma też charakteru potwarzy czy paszkwilu, prezentuje jedynie pewien szczególny punkt widzenia człowieka, który przeżył wojnę w niemieckim obozie pracy przymusowej. Kiedy miałam naście lat, kilka razy zarzuciłam swemu Dziadkowi, że jest antysemitą, dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że to nie antysemityzm, ale pewne specyficzne spojrzenie człowieka, który „na żywo” widział Żyda, Niemca. Widział ich przez lat kilka codziennie, i to w różnych, często ekstremalnych, sytuacjach. Dziadziuś przebywał w obozie pracy jako młody chłopak, zawsze powtarzał mi, że nie miał źle, bo jego przełożony, niejaki Johann Applahanz, był – jeśli tak mogę powiedzieć, a tak przekazywał mi Dziadziuś – dobrym człowiekiem. Wołał on bowiem chłopców polskich i ukradkiem dawał im to jedzenie, to słodycz, to im cosik do ucha pomocnego szepnął. Wobec dorosłych był jednak bezwzględny, a szczególnie nie lubił Żydów, tak wynika z opowieści mojego Dziadka. Dziadzio przekazywał mi zawsze, nigdy nie mówi, że każdy Niemiec jest zły… o Żydach tak mi nie mówi… Historia, którą chce opisać, zawsze wzbudza we mnie wiele emocji, a często proszę, by Dziadziuś mi ją opowiadał, bo zawsze przypomina On sobie jakieś nowe szczegóły, nowe fakty, a pamięta wszystko z podziwu godną ostrością mimo osiemdziesiątki na karku. Dziadziuś w obozie pracował w różnych miejscach, kiedyś mył okna w baraku, była też dziewczynka, około 6-letnia, wspięła się na wysoką drabinkę, bo zawieszała firaneczkę, i z niej spadła. Przybiegł lekarz-Niemiec, od razu stwierdził złamanie obojczyka. Biedne dziecko płakało i drżało, Niemiec postępował z nią bardzo delikatnie i ostrożnie. Gdy ten odszedł, przyszedł żydowski kapo i zaczął szarpać tą dziewczynką, następnie podniósł ja za rączkę do góry, za tą rączkę, po której stronie był złamany obojczyk. Tak zaniósł ją do innego baraku, Dziadziuś nie wie, co się z nią dalej działo. Dziadzio poucza zawsze, że w obozie wszyscy bali się Żydów, im nie można było zaufać, nie znali litości. Kiedyś ów Applahanz zawołał pewnego Żyda i powiedział do niego: zobacz, ten Polak na ciebie donosił, ze ty nie pracujesz, ale markujesz pracę, daję ci wolną rękę, możesz go ukarać. Podał Żydowi pistolet. Ten, nie myśląc wiele nacisnął spust, celując w Polaka. Oczywiście pistolet nie wypalił, bo nie był nabity. Sytuacja się odwróciła i tak samo Applahanz zawołał Polaka, mówiąc mu, że „tamten” Żyd donosi nieustannie na niego i mówi nieprawdę, jakoby Polak nie pracował tylko spiskował. Podłożył Niemiec i Polakowi pistolet. Jednak ten zaczął się wymigiwać, że woli w ciszy i spokoju pracować, że Żyd też niech sobie pracuje i w „ukłonach” odszedł od tego Niemca. Tą historię ponoć wszyscy w tamtym obozie opowiadali sobie jako ostrzeżenie przed bezwzględnością i podłością Żydów. Gratia plena

Kaczyński zrozumiał to, czego nie rozumieją Korwin i Mistewicz Gdy się dorwie do mikrofonu jakiś mag, ot choćby Eryk Mistewicz, natychmiast słyszymy: „meta”. Wszystko dookoła jest „meta” i bez „meta” nie da się wygrać, już na starcie. Metapolityka, metanarracja, metaprzekaz, metameta. Pawlak rzucił przez biodro Nastulę. Napieralski kupił pani redaktor małą nie gazowaną wodę, Paweł Kowal, którego mi żal dla PJN, wypełnił lodówkę za „cztery paczki”. Wszystkich przebił Donald Tusk, który zabił muchę w obronie czci niewieściej, mogła zostać upstrzona uroda pani minister Kudryckiej, gdyby nie rycerz Donald. Na tym mizernym tle, zdecydowanie wyróżnia się Prezes. Swego czasu dał się wciągnąć na zakupy do Biedronki i wtedy chyba ostatecznie zrozumiał, że nie tędy droga. Gdy się dorwie do mikrofonu jakiś mag, ot choćby Eryk Mistewicz, natychmiast słyszymy: „meta”. Wszystko dookoła jest „meta” i bez „meta” nie da się wygrać, już na starcie. Metapolityka, metanarracja, metaprzekaz, metameta. Zasłuchani w magów politycy uwierzyli, że jedyną drogą do władzy jest mielenie ozorem bez sensu i jeżdżenie na rowerze z laptopem w ręce. Trudno podważyć taką tezę, że ludzie to generalnie dość głupie w zachowaniach stado. Zgadzam się, a nawet jestem bardziej radykalny niż Janusz Korwin Mikke, że w takim kraju jak Polska (gdzie indziej nie jest lepiej) można liczyć tylko na odsetek inteligentnych wyborców. Janusz Korwin Mikke wskazał, jak dobrze pamiętam, na 15%, ja uważam, że 10% nie ma. Niemniej i Mistewicz i Mikke mylą się sromotnie, ponieważ ich założenia są zbyt ogólne, zbyt „meta” właśnie. Kaczyński pogonił wszystkich sztabowców i dopiero wówczas stanął na nogi, wbrew wszelkim regułom, teoriom, specjalistom i innym modelom wraz z symulacjami. Poszedł Kaczyński na żywioł, który polega na bardzo prostym założeniu, mówić coś naprawdę, oczywiście na ile polityk może sobie pozwolić na podobny komfort. No i zadziałało! Trafiło w sedno? Dlaczego? Jak pytali polscy dziennikarze holenderskiego Leo? Dlaczego? Powodów jest kila, pierwszy, to brak konkurencji. Kaczyński jako autentyk nie ma konkurencji, wszyscy gadają „meta”, a prezes mówi o konkretach, przy tym do konkretnych ludzi. Prawdziwa nowość na politycznym rynku, która musi procentować i mówiąc szczerze urobek Kaczyńskiego przekracza moje niedawne podejrzenia o skalę możliwości prezesa. Wielu może się po tych słowach oburzyć, przecież politycy, którzy są blokowani przez media i salony, mówią swoje i to do bólu, a jakoś nie uzyskują wyników. I nie uzyskają, ponieważ powodem kolejnym są błędy Eryka Mistewicza i Janusza Korwina Mikke, obaj Panowie poszli w masową przesadę. Rzeczywistość jest zupełnie inna i wymaga więcej subtelności. Owszem lud rozumem nie grzeszy, lubi różne szopki i cuda na kiju, kto nie lubi, ale do czasu. Wszystko do czasu, bo jak mówi polskie przysłowie: „Co za dużo, to i świnia nie zeżre” - błąd Mistewicza. Na kogo ma działać ta „meta”, jak w każdej telewizji na wszystkie sposoby tłumaczy się o co chodzi w „meta”. Taki co nie wiedział o „meta”, wcale nie wziął do siebie, że on taki głupi, łykający wiadrami sieczkę dla ubogich. On się uśmiał, że inni durni łykają i tutaj jest błąd Janusza Korwina Mikke. Zgadza się – głupi ten elektorat, ale nie aż tak, da się elektoratowi wiele wyjaśnić, pod warunkiem, że się nie oczekuje cudów, czego niestety Korwin nie rozumie lub nie chce odpuścić. Kaczyński zrozumiał obie rzeczy i jedną odpuścił, dlatego odnosi sukcesy. Prezes intuicyjnie, ale i też organoleptycznie doszedł do wniosku, że rozsądny, prawdziwy, autentyczny przekaz, powinien wywołać szok w elektoracie. Przy tym Kaczyński nie wymaga cudów, wystarczy mu, że wyborca zrozumie jak jest oszukiwany przez konkurencję, nie musi poznawać zawiłych teorii i umieć odszyfrować wszystkie patologie, wraz z jeszcze bardziej skomplikowanymi mechanizmami. Na tym polega polityczna mądrość Kaczyńskiego i chociaż jak wielu, obawiam się zmiennych nastrojów prezesa, muszę mu oddać, że rozgrywa tę partię lepiej, niż mógłbym mu podpowiedzieć, o co biło się wielu. Komorowski i Palikot znowu razem!

Kto oprócz Palikota i Szejnfelda stoi za „społeczną” akcją pod patronatem kancelarii prezydenta: „Akcja: Głosuj”?

Matka Kurka

Arcyciekawy wykład prof. Zybertowicza pod namiotem "Solidarnych". Kto w Polsce ma mentalność postniewolniczą? Wykład wygłoszony we wrześniu pod namiotem Solidarnych2010 w Warszawie fragmenty):

Z samego Torunia przyjeżdżam z książką "Pociąg do Polski", witam serdecznie wszystkich, którzy czują pociąg do Polski, którzy nie mówią "ten kraj" tylko "nasz kraj". Jeżeli ktoś z państwa przez ostatnie 10 lat nie czytał gazet, to tu wszystko jest. Bo to jest wybór mojej publicystyki z ostatnich 10 lat. I nawet jak ktoś się wybiera w krótką trasę, to ją przeczyta, bo minister Grabarczyk zapewni, że będzie długo jechał. I ta książka pełni funkcję kuloodporną, jak się przy sobie nosi, to się chroni polskość. To jest mój "Pociąg do Polski", pociąg badacza do badania swojego kraju, i "Polska do pociągu", czyli opowieść o tym, co ważne, co ukryte, o mechanizmach władzy. Jest wiele mechanizmów władzy, których wielu Polaków nie rozumie. I zacznę od opowieści o jednym z takich mechanizmów. Widzę tu wiele kamer. Ostatni raz tak wiele kamer - tylko bardziej profesjonalnych - widziałem w 2007 roku, gdy na zjeździe Polskiego Towarzystwa Socjologicznego wygłaszałem referat o sieci biznesowej Zygmunta Solorza. Dlaczego wtedy tam się znalazły kamery? Otóż krótko przedtem byłem zaproszony do jakiejś dyskusji w telewizji TVN. Poproszono mnie o skomentowanie jakiegoś wydarzanie. I powiedziałem, że tego nie widziałem, bo kończyłem referat na zjazd PTS. Dziennikarka najwyraźniej dostała na słuchawkę radę, żeby ten wątek Solorza, o agenturalnym obudowaniu jego sieci biznesowej pociągnąć, znaczna część audycji była temu poświęcona, potem różne media to podawały, i filmowały ten referat. Dlaczego? Moim zdaniem polegało to na tym, że wtedy dwa koncerny medialne prowadziły ze sobą jakąś grę. Gdy wielcy napinają muskuły, słabsi mają zawsze coś do powiedzenia. Podstawowy mechanizm władzy mówi tak: jeśli w danym społeczeństwie główne siły znajdują się w równowadze, to dobro wspólne od czasu do czasu może zatryumfować. I problem ze współczesną Polską polega na tym, że mamy rażącą nierównowagę sił, co powoduje, że dobro wspólne przegrywa. Tę równowagę można oczywiście odbudować. Zastanawiałem się, wokół czego ten mój wykład zogniskować. I dostałem genialną odpowiedź od premiera Tuska. Otóż miał on niedawno konferencję na stacji metra w Warszawie, konkretną, przemyślaną, i odsłonił mi to, co jest sednem rządzenia tej ekipy. Od nas zależy, czy ten projekt będzie spełniony. Otóż Donald Tusk miał za plecami duży napis: 300 mld złotych. On mówi: jeśli my, tuskoludki, będziemy rządzili tuskokrajem, a Polacy dostaną 300 mld złotych z Unii, i będziemy mogli te pieniądze zużyć. I wszystkim nam będzie lepiej. Nie powiedział ani słowa o tym, że reformują instytucje, żeby lepiej działają. Że usprawnią sądownictwo. Że usprawnią wydawanie środków przez armię, zmniejszą korupcję, poddadzą kontroli tajne służby. Donald Tusk nie powiedział ani słowa o tym, że my Polacy możemy coś zrobić, żeby zorganizować lepiej nasze życie. Powiedział nam, że tam na Zachodzie są dobrzy wujkowie, którzy nam dadzą kasę. Nie mówił, jaki mają interes w tym, żeby nam dadź kasę, ale dadzą, bo są dobrzy. Ale sugestia jest prosta: dadzą nam kasę, jeżeli będziemy dobrzy. Musimy się właściwie zachowywać. bo jeżeli będziemy niegrzeczni, to nie dostaniemy. Co odsłoniła mi ta opowieść, w której kluczem do rozwoju Polski nie jest nasza przedsiębiorczość, nie jest nasza innowacyjność, nie jest zdolność do samoorganizacji, nie jest nasz dynamizm, nie jest inicjowanie projektów na wszystkich poziomach. To, co zaprezentował Donald Tusk, to jest dla mnie przykład mentalności postkolonialnej. Mówiąc jeszcze prościej: mentalności postniewolniczej. Jak ktoś z państwa wpisze w wyszukiwarce internetowej słowa "pułapka postkolonialna" i moje nazwisko, to znajdzie mój tekst z "Naszego Dziennika", w którym opisuję, co to jest mentalność postniewolnicza. Jak niewolnik patrzy na świat? [Prof. Zybertowicz kuca.] Niewolnik patrz na świat od dołu. On jest na dole drabiny społecznej, i na górze są ci bogaci i potężni, którzy mówią mu, co ma robić, gdzie iść, co produkować, oni wyznaczają obszar jego wolności. Wielu Polaków jest ofiarą systemów, w których nie my byliśmy podmiotem, ani w grze międzynarodowej, ani w urządzaniu naszych polskich spraw. Gdy Donald Tusk coś mówi, to wie, co mówi. Gdy przed wyborami samorządowymi pisał na plakatach "nie róbmy polityki", ale "budujmy", to nie dlatego, że on, człowiek, który od dwudziestu paru lat utrzymuje się z polityki, uważa, że on nie robi polityki. Nie, jemu z badań wyszło, że Polacy są nieufni wobec polityki. Że Polacy mają niski poziom tolerancji na konflikt. Wielu z nas nie rozumie, że konflikt i kłótnia, jeśli tylko dzieją się w ramach cywilizowanych są czymś naturalnym w gospodarce rynkowej i demokracji. Że jeśli politycy nie kłócą się w parlamencie, to znaczy, że wszystko jest dogadane pod stołem. I w momencie, gdy odwracamy się plecami do polityki, bo mamy uraz do tych kłócących się, to odwracamy się od zdolności rozwiązywania problemów publicznych. Dokonujemy abdykacji z obywatelskości. I Donald Tusk mówi cynicznie coś, co jest ewidentnym fałszem. Bo żeby budować dużo mostów i dużo dróg, najpierw trzeba środki wypracować i je przydzielić. A to od politycznych decyzji zależy, czy gospodarka może oddychać i tworzyć środki na budowę szkół, czy gospodarka nie jest w stanie oddychać. Donald Tusk traktuje Polaków jak ludzi pierwotnych. Gdy antropologowie na pocz. XX w. jeździli do plemion pierwotnych, stwierdzili, że niektóre z tych plemion nie wiedziały, jaki jest związek między życiem seksualnym a rodzeniem się dzieci. No bo spójrzmy tak prostolinijnie: robimy coś dzisiaj, zapomnieliśmy z kim to było, a tam się jakieś dzieci pojawiają. Związek przyczynowo-skutkowy nie jest oczywisty. Doświadczyłem tej sytuacji w grudniu ub. roku, gdy przy okazji zmiany rozkładu jazdy doszło do załamania się ruchu pociągów. Stałem w tłumie ludzi, było chłodno, wilgotno, ludzie psioczą, denerwują się. W którymś momencie ktoś mówi: "Głosowaliście na Tuska, to teraz macie". A na to odpowiada młody, wykształcony, z dużego miasta, mówi: "Tylko bez polityki tutaj!". Otóż ten młody człowiek, nie wyglądający na jakiegoś przygłupa, najwyraźniej jak ci z plemion pierwotnych nie widział związku przyczynowo-skutkowego między wrzuceniem kartki do urny, a efektywnością infrastruktury. I teraz gdy Donald Tusk mówi, że 300 mld złotych nam święty Mikołaj dostarczy, to on odwołuje się do postawy postniewolniczej. Jak byłem w Kenii i rozmawiałem z młodymi Kenijczykami, to oni mają takie wyobrażenie o białych. Że coś im dadzą, że można przyjechać do kraju białych ludzi, i pracować, jako np. ogrodnik. zespół wPolityce.pl

Iluzje Partnerstwa Wschodniego Wczoraj i dzisiaj usłyszeliśmy bardzo dużo o sukcesach szczególnie Tuska i Sikorskiego w realizacji Partnerstwa Wschodniego, ale gdy się tym sukcesom przyjrzeć to przypominają one wydmuszkę

1. W Warszawie odbywa się 2 dniowy szczyt Partnerstwa Wschodniego. Miał się wprawdzie odbyć wiosną podczas prezydencji węgierskiej, ale ze względu na natłok wydarzeń (szczyt grupy G-8, 50-lecie powołania OECD) trudno było dla niego znaleźć miejsce w kalendarzu i Węgrzy z ochotą oddali przeprowadzenie tego szczytu także ze względów oszczędnościowych (ich przewodnictwo było niezwykle skromne pod względem finansowym).Partnerstwo Wschodnie to program zacieśnienia współpracy pomiędzy Unią Europejską, a krajami powstałymi po rozpadzie Związku Radzieckiego: Białorusią, Mołdawią, Armenią, Azerbejdżanem, Gruzją i Ukrainą. Krajom tym UE zaproponowała utworzenie strefy wolnego handlu, podpisanie układów o stowarzyszeniu ( pierwsza ma być taka umowa z Ukrainą), ułatwienia wizowe dla ich obywateli, a także współfinansowanie programów pomocowych na kwotę 600 mln euro do roku 2013. Za ojców Partnerstwa Wschodniego uważa się Polskę i Szwecję, choć jest to tylko rozszerzenie koncepcji wciągania krajów postradzieckich w orbitę zainteresowania UE, jakie forsowali Niemcy podczas swojej prezydencji ( wtedy właśnie zostały wynegocjowane zręby układu stowarzyszeniowego UE-Ukraina w postaci pakietu ETS+). Polska i Szwecja rozszerzyły zastosowanie tego pomysłu wobec 5 pozostałych byłych republik Związku Radzieckiego. Program ogłosiła KE na jesieni 2008 roku, a rozpoczęła jego realizację prezydencja czeska w 2009. Mimo upływu już trzech lat jego realizacja idzie jak po grudzie, momentem zwrotnym było gospodarcze zbliżenie Niemiec i Rosji, zwieńczone budową Gazociągu Północnego.

2. Rosja od początku była temu programowi przeciwna i wprawdzie ten sprzeciw nie był wyrażany publicznie, ale posunięcia Prezydenta Putina a później Premiera Putina zmierzały do tego, aby ten program był zwyczajną fikcją. Stąd oddziaływania oficjalne i nieoficjalne na kraje postradzieckie, utrudnienia w ich handlu z Rosją i jednocześnie propozycje gospodarcze takie jak strefa wolnego handlu pomiędzy Rosją i Ukrainą. Po wojnie rosyjsko-gruzińskiej stało się jasne, ze Rosja jest gotowa użyć nawet siły militarnej, jeżeli sprawy w jej najbliższym otoczeniu nie idą po jej myśli. Zajęcie dwóch prowincji gruzińskich i ich trwała okupacja przez Rosję przy braku stanowczości UE (nie zostało zrealizowane przecież porozumienie pomiędzy Rosją i UE wynegocjowane przez Nikolasa Sarkozy o wycofaniu wojsk rosyjskich z Abchazji i Południowej Osetii), pokazuje, że wiodące kraje UE wolą raczej handlować z Rosją niż upominać się o integralność terytorialną Gruzji. Partnerstwo Wschodnie zostało zepchnięte w UE na margines, a i rząd Tuska po zasadniczej zmianie naszej polityki w stosunku do Rosji, robi więcej szumu wokół tej idei (szczególnie ten szczyt będzie takim szumem), niż podejmuje praktycznych kroków, aby to partnerstwo urzeczywistniać.

3. Chwalimy się zakończeniem negocjacji w sprawie umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą podczas naszej prezydencji, ale w tej sprawie nic nie jest ciągle pewne. Ostatnio mówi się, że być może jej parafowanie odbędzie się grudniu, ale w tej sprawie pojawia się coraz więcej wątpliwości. A do jej ewentualnej ratyfikacji przez wszystkie kraje UE dojdzie dopiero za parę lat.Program ułatwień wizowych legł w zasadzie w gruzach skoro kilka starych krajów UE, chce zamrożenia funkcjonowania strefy Schengen, a członkowie UE Bułgaria i Rumunia nie mogą się od 4 lat doprosić do objęcia ich obywateli ruchem bezwizowym. O relacjach z UE z Białorusią nie ma nawet, co wspominać, a zmienna polityka Tuska i Sikorskiego wobec Łukaszenki wprowadziła tutaj totalny chaos i zamieszanie. Tusk zdecydował się nawet położyć na ołtarzu poprawy stosunków z Białorusią Andżelikę Borys szefową Związku Polaków na Białorusi, (choć to od jej obrony zaczął marsz po władzę w Polsce), ale i to nie pomogło i w obradach Partnerstwa w Warszawie ten kraj nie uczestniczy.

4. Wczoraj i dzisiaj usłyszeliśmy bardzo dużo o sukcesach szczególnie Tuska i Sikorskiego w realizacji Partnerstwa Wschodniego, ale gdy się tym sukcesom przyjrzeć to przypominają one wydmuszkę, piękna skorupka w postaci 2-dniowego szczytu w Warszawie kosztującego ładne parę milionów złotych, a w środku przeraźliwa pustka. To jednak nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, bo z realizacją tego programu jest dokładnie tak z realizacją zapowiedzi Tuska sprzed 4 lat. PR i tylko PR, a więc ładna skorupka a w środku pusto. Po prostu wydmuszka.

Zbigniew Kuźmiuk

Nergal, wykrywacz idiotów W nowym talent-szoł TVP wystąpi, jako członek jury, niejaki "Hymler", lider skinheadzkiej formacji "Eksterminacja 44". Prezes TVP oznajmił w odpowiedzi na protesty, że nie widzi problemu - sceniczny image "naziola", który zwykł muzyk przybierać na estradzie, telewizji publicznej nie interesuje i nie dotyczy. W zawartym z TVP kontrakcie lider "Eksterminacji 44" zobowiązał się nie wykorzystywać udziału w programie do promocji idei nazistowskich bądź rasistowskich, nie robić na ekranie "hajtla" i w ogóle nie wypowiadać się o polityce. Dyrektor programowa, która go zatrudniła, wyjaśnia zaś dziennikarzom, iż dla młodzieży nowo pozyskany przez TVP gwiazdor jest przede wszystkim znakomitym muzykiem i autorytetem w dziedzinie sztuki estradowej. Kolejne autorytety występują w obronie Hymlera, atakowanego przez lewackie organizacje w rodzaju "Krytyki Politycznej", "Otwartej Rzeczpospolitej" i stowarzyszenia "Nigdy Więcej". Organizacje te w kółko wywlekają Hymlerowi koncert, na którym wykonywał nazistowskie gesty i krzyczał do widowni "White Power, Żydzi do gazu!". Ale przecież ta sprawa została już zakończona wyrokiem sądu, który orzekł, że, po pierwsze, wysyłanie Gudłajów i Czarnuchów do gazu było ze strony Hymlera formą ekspresji artystycznej, która nie powinna podlegać żadnej cenzurze, a po drugie, koncert był zamknięty i nierejestrowany, więc słowa Hymlera nie mogły nikogo obrazić - jeśli ktoś tam poszedł, to wiedział, czego się spodziewać, a poza tym żadnego Żyda ani Murzyna, który mógłby się poczuć dotknięty, na sali nie było. Kolejni celebryci i autorytety moralne jednym głosem protestują przeciwko próbom cenzurowania mediów przez fanatyków "politycznej poprawności". W dobrym tonie jest przyłączenie się do ich protestów przeciwko zamachom na wolność słowa i artystycznej ekspresji ze strony fanatyków. Kolorowe tygodniki prześcigają się w liczbie okładek z Hymlerem, i w wywiadach, w których skarży się on na nienawiść, z jaką atakują go fanatycy, krytykuje głupotę ulegającego im polskiego społeczeństwa i rzuca rozmaite, z entuzjazmem podchwytywane przez wywiadoróbców złote myśli. Poza tym, jak zaświadczają kolejne celebrytki, z paniami Domagalik i Korwin Piotrowską na czele, Hymler prywatnie jest przecież uroczym człowiekiem. Ciepłym, sympatycznym, całującym brzuszki ciężarnych kobiet. I inteligentnym. Tylko fanatyczni durnie mogą nie zauważać, że mundur einsatzkomando czy kaptur i płonące krzyże Ku Klux Klanu to tylko sceniczny "imidż". A poza tym, jak przenikliwie zauważa redaktor Wroński z opiniotwórczej gazety, skoro w mediach publicznych może się pojawiać Szewach Weiss, to elementarne zasady demokracji każą takie same prawo przyznać także Hymlerowi. Sam Hymler nie zabiera głosu. Patrzy tylko z satysfakcją, jak dzięki całej awanturze rośnie popularka jego, "Eksterminacji 44" i kretyńskiego skądinąd talent-szoł, a przede wszystkim, jak rośnie społeczna akceptacja dla rasizmu i antysemityzmu oraz poprawia się fatalny niegdyś wizerunek publiczny narodowego socjalizmu. Dobra, nie chce mi się ciągnąć tych ćwiczeń z wyobraźni, jak by to mogło wyglądać, gdyby w Polsce się porobiło odwrotnie i walka o rząd dusz rozstrzygnęła się jak w moim stareńkim opowiadaniu "Jawnogrzesznica" (w zbiorze "Coś Mocniejszego", wciąż do nabycia w dobrych księgarniach). Jak już pisałem, pana Darskiego vel "Holocausto" vel "Nergala" uważam za pajaca, którym wstyd się poważnemu człowiekowi zajmować. Nie pretenduję do roli eksperta od muzyki, ale znam się na niej wystarczająco, by wiedzieć, że gatunek, w którym zespół "Behemot" osiągnął sukcesy wymaga raczej kondycji i żelaznych strun głosowych, niż słuchu i talentu. Tak czy owak, jest to gatunek całkowicie niszowy i pan "Holocausto" vel "Nergal" tkwiłby w tej wąskiej niszy do dziś gdyby się nie przewiózł na niejakiej Dodzie, gwiazdce jarmarcznego disko-błysko. Nie pierwsza i nie ostatnia kariera w szoł biznesie zrobiona dupą, choć zwykle używa się do tego dupy własnej - można oczywiście podziwiać, jak fachowo prący do sławy osobnik wykorzystał uwiedzenie i porzucenie gwiazdki, i jak zręcznie rozegrał do promocji swą chorobę, rozkręcając z nią tak lubiany przez media, choć zupełnie sprzeczny z wyznawanymi przezeń "wartościami" charytatywny cyrk. We mnie akurat to ani szacunku, ani sympatii nie budzi. Nieciekawy sam w sobie, jest "Holocausto" (zwracam uwagę, jak uparcie nie przyjmuje do wiadomości jego pierwszego pseudonimu artystycznego żaden z zajadłych obrońców jarmarcznego satanisty) interesujący w tym sensie, w jakim dla lekarza interesujący jest wrzód. Jako objaw, skutek choroby, która rozwinęła się w ukryciu. "Holocausto - Nergal" zadziałał w naszej debacie publicznej, jako bezbłędny wykrywacz idiotów. Sprowokował nadęte przez system medialny, którego podwaliny ułożono przy Okrągłym Stole "autorytety" do zamanifestowania całej swej nicości i głupoty. Pokazał dobitnie, że jedynym poruszającym nimi instynktem jest stadny instynkt popierania "naszych" przeciwko "nie naszym". Komu się nie podoba "Nergal"? Katolikom, a więc prawicowcom, a więc "pisowcom". No to jak "pisowcom" się coś nie podoba, to nam się musi podobać. I więcej ruszać mózgiem nie trzeba. Trzeba tylko wiedzieć, co się na salonach "nosi", i być kompletnym moralnym kuternogą, nieodróżniającym dobra od zła, przyzwoitości od chamstwa i dobrego smaku od żenady inaczej, jak tylko przez instynkt "nasz - ich". Wszystko jest tylko zestawem haseł, uruchamianych w zależności od wskazania salonowego odpowiednika wojskowych systemów "friend or foe". Jak nasz, to wolność słowa, wybitny artysta, postęp i nowoczesność. Jak ich - to ciemnota, hańba, bydło i motłoch. Przed laty, gdy rodząca się Unia Pracy zbierała podpisy pod żądaniem referendum w sprawie aborcji, pewna znana aktorka zasłynęła wezwaniem: "podpisujcie, ja podpisuję kiedy tylko mogę, już z osiem albo dziewięc razy się podpisałam". Jest taki typ, na salonach rozmnożony do niemożebności. Jednego dnia wszyscy oni rzucają się deklarować, że są narodowości śląskiej, innego wszyscy okazują się "ziomalami" pana "Holocausto". Aby tylko trzymać "trynd". Nazywam pana Darskiego pajacem, bo jest, ale przyznajmy - mniejszy pajac z niego, niż z tych wszystkich "autorytetów". RAZ

CZY KAPITALIZM NISZCZY DEMOKRACJĘ? Podczas Forum Nowych Idei w Sopocie dyskutowane jest między innymi pytanie czy kapitalizm niszczy demokrację.

http://efni2011.systemcoffee.pl/userfiles/file/Czy kapitalizm niszczy demokracje_GPW.pdf

Nie jest to jednak idea nowa. O tym, że kapitalizm niszczy nie tylko demokrację, ale w ogóle wszystko (poza „kapitalistami” – choć niektórzy uważają, że niszczy i sam siebie, więc i „kapitalistów”) lewicowi publicyści (niektórzy uważający się nawet za „naukowców”) wieszczą od lat. Nową Ideą mogłaby być taka, że „demokracja niszczy kapitalizm”. Po pierwsze nie prawdziwe jest założenie, że „Kraje Starego Świata wyrosły w modelu łączącym kapitalizm i demokrację”. Zarówno w Starym, jak i w Nowym Świecie kapitalizm zaczął się rozwijać i święcił największe triumfy gospodarcze, gdy demokracji jeszcze w ogóle nie było! Po drugie nie prawdziwe jest twierdzenie, że „równolegle obok modeli łączących wolny rynek z demokracją rozwijają się modele rynkowe, które powstają bez swobód demokratycznych (Chiny, Rosja). Ani w Chinach, ani tym bardziej w Rosji nie mamy do czynienia „modelem rynkowym” w znaczeniu, jakie pojęcie „rynku” miało w okresie narodzin kapitalizmu. Interesująca jest natomiast teza, że „Kraje Afryki poznają świat korporacji (dobrze, że nie „kapitalizmu”) dzięki Chińczykom”. Ale towarzyszące jej pytanie, „czy trwale przez to zakorzeni się u nich model kapitalizmu bez demokracji?” i „jak Stary Świat może zadbać o większą atrakcyjność swojego modelu działania” są już tendencyje. Owszem Chiny robią w Afryce interesy ekonomiczne! I w tym sensie ich działanie jest „kapitalistyczne”. Ale w Chinach nie ma tradycyjnego kapitalizmu, więc w krajach Afryki nie może utrwalać się model „kapitalizmu bez demokracji” tylko „chiński model gospodarki”! Natomiast Stary Świat nie może w żaden zadbać o większą atrakcyjność swojego modelu działania w krajach afrykańskich boi działał tam w sposób socjalistyczny! Stary Świat, w odróżnieniu od Chińczyków nie robił „interesów” ekonomicznych w sposób kapitalistyczny. Albo próbował dokonywał podbojów (w czasach kolonialnych) albo wspierał lub wręcz organizował zamachy stanu albo własne interwencje wojskowe (po II wojnie światowej) albo niósł – i to było działanie najczęstsze – „pomoc humanitarną” – czyli działał socjalistycznie a nie rynkowo. Zdumiewająca jest teza, że „kapitalizm koncentruje się na jak najbardziej efektywnym i szybkim pomnażaniu dóbr, demokracja zaś na udziale obywateli we władzy i kontroli, a także m.in. na redystrybucji części tych dóbr do słabiej radzących sobie obywateli”. Otóż demokracja nie koncentruje się „na redystrybucji dóbr”. Na tym koncentruje się socjalizm. Socjalistyczna redystrybucja jest konsekwencją demokracji a nie jej elementem. Za synonim „kapitalizmu” uchodzą, nie wiedzieć czemu, korporacje. Te, w których akcjonariat jest rozmyty, które nie mają „prywatnego właściciela” w rozumieniu, jakie pojęcie to miało w tradycyjnym kapitalizmie.

Zestawienie utworzonej w 1600 roku brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej z General Electric, Toyotą, Exxonem czy z chińskimi Hutchison Whampoa, CITIC Group czy China Ocean Shipping jest dowodem na to, że dyskutanci nie bardzo wiedzieli o czym mają dyskutować. Zacznijmy od tego, że to nie Angielska (następnie Brytyjska) Kompania Wschodnioindyjska (English East India Company), która powstała w 1600 roku, była pierwszą znaną spółką akcyjną (chartered company). Taką była utworzona dwa lata później Holenderska Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska (Vereenigde Oost-Indische Compagnie - VOC). To ona jako pierwsza wyemitowała swoje akcje (najstarsza jaka jest znana pochodzi z 1606 roku). Szczegół, ale diabeł tkwi w szczegółach. Bo istotnych „szczegółów” jest znacznie więcej. Pierwszy jest taki, że zarówno Angielska, jak i Holenderska Kompania Wschodnioindyjska rozpoczęły swoją działalność od uzyskania monopolu(!!!) na ten handel. To były czasy feudalizmu!!! Obie Kompanie największe triumfy święciły w czasach Jeana Baptiste Colbera – głównego teoretyka i praktyka merkantylizmu czyli etatyzmu!!! Jaki to był kapitalizm? Adam Smith miał napisać Bogactwo Narodów dopiero 174 lata po utworzeniu VOC! Po kolejnych 22 latach od publikacji dzieła Smitha VOC już zbankrutowała! Kompania Angielska działała trochę dłużej. Zbankrutowała w roku 1858. Liberalizm, który był filozoficzno-ekonomicznym uzasadnieniem kapitalizmu, był filozofią „burżuazji” – czyli mieszczan! W więc klasy średniej. Swoją nazwę zawdzięcza nie angielskiemu pojęciu „capital” tylko łacińskiemu pojęciu „capita” – głowa! Niestety umiejętne posługiwanie się głową, podobnie jak innymi częściami ciała, nie jest domeną większości. Większość nie biega 100 m w 9,58 sek. jak Usain Bolt. Większość nie tworzy nowych miejsc pracy, tylko oczekuje, że inni je stworzą dla nich. Nikomu nie przychodzi do głowy, żeby Bolt biegał w pasie z odważnikami wielokilogramowymi – żeby wyrównać niesprawiedliwe różnice między nim, a resztą. Wielu przychodzi jednak do głowy, żeby takie odważniki, w postaci choćby progresji podatkowej, nałożyć „biegaczom”, którzy startują nie w wyścigu na 100 m, czy nawet w maratonie, ale w życiu gospodarczym. To „demokracja” niszczy kapitalizm, a nie na odwrót!

Gwiazdowski

Bankierzy wydymają Polaków w grudniu. Przepadek miliardów. Czołowe banki inwestycyjne świata przygotowują atak spekulacyjny na Polskę. Tajemnicę poliszynela stanowi udział w ataku renegatów z Polski, wśród których są osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe. Nowy Ekran jako pierwsze medium w Polsce w dniu 26 września 2011 r. w artykule „Wielka tajemnica Rostowskiego i Pawlaka. Eksplozja bomby zadłużeniowej” poinformował o wysokim prawdopodobieństwie, że dług publiczny w Polsce przekroczył próg ostrożnościowy 55 % Produktu Krajowego Brutto. Konsekwencją potwierdzenia tej okoliczności będzie istotne zmniejszenie prestiżu finansowego Polski oraz w świetle aktualnego ustawodawstwa konieczność zrównoważenia budżetu państwa na 2013 r. (wysokie podwyżki podatków i duże cięcia wydatków). O problemie wzmiankowała m.in. Wirtualna Polska, Gazeta Prawna oraz portal Money.pl. Charakterystyczna jest rozbieżność szacunków kursu, przy którym dług przekroczy próg 55 % od 4,40 do 4,90 zł/euro. Równie charakterystyczna jak zmowa milczenia wobec analizy banku Nomura, której wynikiem jest kurs 4,2363 zł/euro. W reakcji na publikację Nowego Ekranu w dniu 27 września 2011 r. Jacek Rostowski zapewniał o małym ryzyku przekroczenia progu jednak nie podając żadnych szczegółów i nie przywołując jakichkolwiek analiz. A szkoda. W opublikowanej we wrześniu 2011 r. Strategii zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2012-2015 Ministerstwo Finansów poinformowało, że oczekuje w 2011 r. wskaźnika poziomu państwowego długu publicznego do PKB w wysokości 53,8 % przy kursie 4,35 zł/euro (nota bene według projekcji ministerstwa złoty ma się umacniać np. do 4,00 zł/euro na koniec 2012 r. czy 3,5 zł/euro w 2015 r.). W tym samym miesiącu złoty osłabł do ponad 4,52 zł/euro, a szef ministerstwa perorował, że krytyczny wskaźnik wynosi ok. 53 %, a nie ok. 54 % jak wyliczyli jego urzędnicy. Świadomość niedomówień i sprzeczności występuje. Aby nie daj Boże ktoś nie zapytał o szczegóły, dla ukrycia prawdy o stanie finansów publicznych uchwalono zmiany w ustawie o dostępie do informacji publicznej. Nieprzypadkowo restrykcje uzasadnia się „ważnym interesem gospodarczym państwa”. Z drugiej strony zmowa milczenia zaczęła pękać. Według pragnącego zachować anonimowość pracownika Narodowego Banku Polskiego: „interwencja banku z dnia 23 września miała na celu określenie reakcji rynku. Stanowiła przygotowanie do zasadniczych interwencji naszych banków głównie w ostatnich dniach grudnia. Celem jest przejściowe umocnienie złotego. Decyzja zapadła na najwyższych szczeblach. Mają zostać zachowane pozory zdrowia finansów publicznych kosztem rezerw dewizowych”. Czołowe banki inwestycyjne świata przygotowują atak spekulacyjny na Polskę. Spekulanci wykorzystują zmienność manipulowanego przez nich kursu złotego. Od kilku miesięcy następuje wzrost awersji do ryzyka na rynkach wschodzących, zwłaszcza w ogarniętej pogłębiającym się kryzysem zadłużeniowym Europie. Jej efektem jest ucieczka kapitałów zagranicznych, a w konsekwencji osłabienie złotego. Przypomnijmy, że euro jeszcze w maju 2011 r. kosztowało średnio ok. 3,95 zł, a przed interwencją NBP w dniu 23 września 2011 r. umocniło się do 4,52 zł. Słaby złoty to wysoka złotowa równowartość polskiego długu publicznego, co stanowi przesłankę interwencji NBP przy współpracy Banku Gospodarstwa Krajowego. Rzucenie przez te banki waluty na rynek (głównie z rezerw walutowych, oraz z walutowego rachunku Ministerstwa Finansów) spowoduje umocnienie złotego. Krótkoterminowy charakter interwencji (mocny złoty na dzień 31 grudnia 2011 r.) oraz ograniczone rezerwy spowodują rychłe jej zakończenie i ponowne osłabienie złotego, nawet o gwałtownym panicznym charakterze z przebiciem kursu sprzed interwencji. Na koniec nastąpi niewielkie odbicie (umocnienie złotego), ale prawdopodobnie złoty będzie nieco słabszy niż przed interwencją. Rezerwy walutowe NBP są ograniczone. Wynoszą 107 mld dolarów (koniec sierpnia 2011 r.), przy dziennych obrotach na światowym rynku FOREX w wysokości 4 bln dolarów (kwiecień 2010 r.). Dzienne obroty na rynku walutowym FOREX z udziałem złotego są rzędu 6 mld dolarów. Przedmiotem gry spekulacyjnej przeciwko Polsce będzie kilkadziesiąt miliardów euro. Nieoficjalnie mówi się nawet o 40-50 mld euro w głównej fazie. Dla ustalenia uwagi przyjmiemy atak z wykorzystaniem 10 mld euro. Jaki jest mechanizm ataku?

Pierwsza faza. Przygotowania. Skup taniego złotego przez wtajemniczone banki inwestycyjne. Średni kurs 4,4 zł/euro (poziom kursów orientacyjny). Spekulant sprzedaje 10,00 mld euro kupując 44,00 mld złotych.

Druga faza. Interwencja NBP i atak hien. Skup taniej waluty sprzedawanej w ramach interwencji przez NBP. Średni kurs 4,1 zł/euro. Spekulant sprzedaje 44,00 mld zł kupując 10,73 mld euro.

Trzecia faza. Porażka NBP, koniec interwencji. Złoty leci na zbity pysk. Średni kurs 4,6 zł/euro. Spekulant sprzedaje 10,73 mld euro, kupując 49,36 mld zł.

Czwarta faza. Odbicie złotego po panice. Średni kurs 4,5 zł/euro. Spekulant sprzedaje 49,36 mld zł, kupuje 10,97 mld euro. Zysk bankierów inwestycyjnych z wszystkich faz ataku wynosi 1 mld euro z każdych 10 mld euro zaangażowanych w pierwszą fazę, stopa zysku 10 %. W szumie komputerów i stukocie klawiszy. Bez produkcji, bez plonów, dzięki manipulacji oraz dostępie do informacji, które uczyniono poufnymi dla obywateli. Przy testowaniu przez spekulantów progu odpuszczenia przez NBP interwencji (szybkie wyczerpywanie rezerw i dalsza niemożność obrony kursu) oraz silniejszym rozchwianiu kursów, straty Polski mogą sięgać ponad 20 mld zł. Jest to suma z grubsza odpowiadającą rocznym wydatkom budżetu państwa na szkolnictwo wyższe, naukę i kulturę razem wzięte (17,7 mld zł w 2011 r.) lub na obronę narodową (20,3 mld zł w 2011 r.). Atak zostanie przeprowadzony z wykorzystaniem różnych instrumentów: transakcji natychmiastowych, terminowych oraz pochodnych. Dodatkowe zyski zapewnią spekulacje na fluktuacjach stóp procentowych, których spodziewają się spekulanci. Koncepcja ataku jest oparta o pewność spekulantów, że polscy politycy nie rozwiązują problemów finansowych kraju. Zamiatają je pod dywan uciekając się do sztuczek finansowo-księgowych dla ratowania stołków pod tyłkami. Tajemnicę poliszynela stanowi udział w ataku renegatów z Polski, którzy pracują dla banków inwestycyjnych. Renegatów, wśród których są osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe. Zapewniają oni informacje oraz odpowiadają za oczekiwane przez spekulantów zachowania decydentów w Polsce. Tymczasem opinia publiczna w Polsce jest w perfidny sposób zasypywana tematami zastępczymi. Media głównego nurtu odwracają uwagę Polaków od problemów finansowych Polski. Polacy nie mają szansy dowiedzieć się co zamierzają przedsięwziąć politycy w obliczu ataku spekulacyjnego i kryzysu finansów publicznych. Bankierzy inwestycyjni muszą mieć spokój. A my? Będziemy wykrwawiać się płacąc wyższe podatki - VAT i nowe podatki - katastralny?

Tomasz Urbaś

18 milionów haków. „Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych” - George Orwell. Cytat równie znany jak autor. A to Wam coś mówi:

„...egzekucja będzie prowadzona w trybie jak najmniej uciążliwym dla zobowiązanego...”. Czy to znaczy, że lina będzie jedwabna, czy też może ostrze „ostrzejsze” ? A może kat ustali ze skazańcem dogodny dla niego termin egzekucji, by była ona jak najmniej uciążliwa, albo jej nie było w ogóle. Można sobie żartować z wielu rzeczy, tu jednak nie ma żartów. Państwowa Komisja Wyborcza to nie jest niezależny organ, jest jak najbardziej zależny, od władzy jak i od służb. Wskazuje na to dotychczasowa jej działalność, ostatnie osiągnięcia na polu i niwie utrwalania władzy oraz przeszłość i powiązania jej członków. Opisywano to wielokrotnie, kto chce ten sobie znajdzie. Warto jednak zająć się spiskową teorią PKW. Nie stawiam tezy, iż w 2001 roku planowano uwalić tylko PSL. Sprawa dotyczy rozliczenia kampanii wyborczej z 2001 roku. Wtedy Państwowa Komisja Wyborcza zakwestionował rozliczenie PSL, a sąd nakazał zwrot pieniędzy z odsetkami. Mówimy o niebagatelnej kwocie 18 000 000,-pln wraz z odsetkami. I wszelkie wrzutki TVN24, że wystarczy by każdy członek PSL wpłacił stówkę z hakiem, a sprawy nie będzie odciągają uwagę o sedna sprawy. Nikt przy zdrowych zmysłach, oczywiście za wyjątkiem wybitnych umysłów pokroju PoKurczyńskiego nie uwierzy, że PSL chętnie odda owe 18 baniek. Czy to rękami członków, czy też z własnego budżetu. Bo niby po co ? Qrwa qrwie łba nie urwie. Po co, skoro można ich nie oddać. Przynajmniej przez następne kilka lat, a minęło już daj Boże zdrowie 10 lat. Czy wyobrażacie sobie takie „tempo” egzekucji wobec szarego obywatela lub firmy prywatnej typu „Nie”Kulczyk”, ja nie. Ale co tam ja ze swoim zaślepieniem i teoriami spiskowymi. Wystarczy zacytować Mirosława Kucharczyka z Izby Skarbowej w Warszawie:

„...procedury dotyczące egzekucji długu PSL ruszyły z miejsca, ale na pewno nie można mówić o natychmiastowym ściągnięciu całej kwoty. Tryb administracyjny wymaga czasu...”. Kucharczyk zapewnia też, że egzekucja będzie prowadzona „w trybie jak najmniej uciążliwym dla zobowiązanego” - „...Tak jak w przypadku egzekucji osoby fizycznej czy firmy spłata zobowiązań została ustalona w taki sposób, by pozwalała na bieżące utrzymanie partii...”. To nawet nie żarty, to szyderstwo i naplucie w twarz tym setkom, a nawet tysiącom obywateli i przedsiębiorców, którym nie dano możliwości spłaty zobowiązań w taki sposób, by pozwalała na bieżące utrzymanie rodziny lub kontynuacje działalności firmy. Wróćmy do PKW. Jawi mi się tak „Komisja” jako bardzo sprawne i przydatne narzędzie zarówno na czas wyborów - fałszerstwa i działania niezgodne z prawem, a także jako magazynek pistoletu z nabojami na czas po wyborach. Jakoś sobie nie przypominam by większe kłopoty z PKW miała PO, bo symboliczne, by zachować pozory jak najbardziej. PiS, PSL i SLD zawsze są na celowniku. PiS by go zneutralizować, a SLD i PSL by je mieć na pasku. Przewlekłość sprawy, korzystna dla PSL, brak skutecznej egzekucji sporej kwoty wskazuje na grę odpowiedzialnych za to organów. W normalnej sytuacji nastąpiłoby natychmiastowe zabezpieczenie owej kwoty wraz z ew. kosztami egzekucji. Nad Panem Kluską nikt się nie litował. Wszystko to wskazuje na dwie ważne sprawy. Po pierwsze sprawa ta nosi znamiona przestępstwa karnego, z poważnym zagrożeniem z kilku paragrafów. Podstawą jest działanie na niekorzyść Skarbu Państwa, reszta to sposób działania, działania w porozumieniu. Druga sprawa to wciąż wszechwładne służby i ich knowania. Którym się trudno dziwić, taka ich rola i charakter. By wygrać i utrzymać władzę powinniśmy się od nich uczyć. Władza była, jest i będzie brudna. Waldemar Pawlak i „jego PSL”, jego, gdyż nie chcę oskarżać wszystkich, ponad 100 000 członków PSL-u, otóż ta „firma” jest jednym z większych zagrożeń dla Polski, a zarazem doskonałym obiektem do szantażu i koalicji na specjalnych warunkach. Bo jak wszystko po wyborach zagra, to Vincent dług umorzy. „...piłeczka jest po stronie Ministerstwa Finansów, do którego zwróciliśmy się o rozłożenie kwoty głównej na raty oraz umorzenie odsetek. Na razie nie zajęło ostatecznego stanowiska w tej sprawie...”.

Józef Szczepanik - Pełnomocnik PSL w postępowaniu przed TK .

Nie daj Boże wygra PiS, a PSL zawiąże z nim koalicję to zobaczymy jak Izba Skarbowa przekroczy prędkość światła w „egzekucji PSL-u”. Dziwka, która na co dzień „rżnie” ( udaje ) damę, musi się liczyć, iż prędzej czy później, ktoś ją skompromituje. I tu należy oddać służbom co służbowe. Nikt nie uderzy w PSL za pomocą broni ostatecznej, czyli ujawnienia „wszystkich grzechów” Pawlaka, wystarczy ich przystopować finansowo. Pan Waldek się boi, jednak taka jak Sylvester Stallone ma problemy z mimiką twarzy. I taka Gioconda Polskiej WSI bardzo pasuje. Według mnie dla Pana Waldka nie ma już odwrotu, zabrnął za daleko. Poseł Hoffman się mylił, chłop nie dziczeje, raczej „cipieje”. A szczególnie gdy się dorwie do „Umowy Gazowej”.

GAZOWA PUŁAPKA PUŁKOWNIKA PUTINA- link.

Skarbówka co najwyżej może uszczknąć PSL trochę kasy, a nie jest to biedna partia, to bogata i solidarna rodzina. Tak naprawdę Prezes Pawlak jest już od dawna w „sieci” i to bynajmniej nie dzięki jego upodobaniom do nowinek technicznych. W sieć został złapany lata temu, a nie jest ona w żadnym wypadku zielona. Czy Pan Waldek może wierzgnąć ?, nie sądzą, nogi zapobiegliwie ma spętane. Czy znajdą się w PSL-u porządni ludzie, którzy przywrócą polskiej wsi tą partię ? Też powątpiewam. To smutne, że polscy rolnicy, polska wieś nie może od dziesiątek lat doczekać się partii godnie ich reprezentującej. Może i na wsi czas na pospolite ruszenie tego skostniałego, postkomunistycznego układu. Czy można nie dać się 18 milionom haków ? oczywiście. Tylko trzeba chcieć i otworzyć wreszcie usta Panie Pawlak. Nieme Kino ( link ) pozostawmy jego wielbicielom. Może młody Waldek nie czuł na jak grząski grunt wstępuje, może miał kiedyś dobre intencje. Jeżeli uważa się jednak za inteligentnego człowieka to powinien wiedzieć, że to zdecydowanie za mało by przejść „Morze Czerwone” suchą nogą. Zapewne „zdarzenia” w Smoleńsku są poza Pawlakiem, natomiast cała reszta już nie. Nie tak się plecie sieć. I pomimo, że dzięki codziennej sieczce z wiadomych źródeł wielu mieszkańców Polski prędzej uwierzy w „Zieloną wyspę Cudaka” niż niewyobrażalną wręcz aktywność służb i olbrzymi splot ich działań z każdą niemal dziedziną naszego życia, pomimo to wierzę, iż choć na razie z Polski nie ubywa agentury i użytecznych idiotów, a przecież suma dopływów jest mniejsza niż zrzut, że ten dzień jest blisko. I z dedykacją dla Pana Waldka... „...Psy cyrkowe skaczą, gdy treser strzeli z bata, ale naprawdę dobrze wyszkolony pies wykonuje skok bez bata...”. George Orwell. A teraz z innej beczki. Forever Young

List otwarty do liderów i zarządów partii patriotycznych Czy macie świadomość, że takim działaniem zarządy Waszej partii włączyły Was do grona tych, co przyczyniają się do likwidacji Państwa polskiego?

Przewodniczący i zarządy partii politycznych /wg rozdzielnika/

LIST OTWARTY Szanowne Panie, Szanowni Panowie! Dot. Sytuacji środowisk patriotycznych przed wyborami. Ukształtowany przy okrągłym stole układ funkcjonuje nadal skutecznie niszcząc planowo i systematycznie państwo polskie. Zlikwidowanie lub oddanie w obce ręce polskiej gospodarki, zniszczenie naszego przemysłu, dławienie zdolności narodu do obrony swojej niepodległości, podpisanie antypolskich traktatów z Unią Europejską, poparcie przez parlament, wbrew wszelkim merytorycznym racjom, budowy elektrowni atomowych, wyprzedaży polskiej ziemi, wprowadzanie roślin genetycznie zmodyfikowanych, ogromne zadłużenie państwa - to owoce działania rządzącego Polską od ponad 20 lat układu. Odsunąć go od władzy może tylko silny, dobrze zorganizowany blok patriotyczno-narodowy. Wychodząc naprzeciw temu wyzwaniu, inspirowani przez środowisko patriotyczne Rzeszowa i innych miast, Stowarzyszenie Obrony i Rozwoju Polski (SOiRP) zorganizowało w Rzeszowie dwa spotkania zapraszając do udziału w nich liderów licznych organizacji mieniących się patriotycznymi. Celem tych spotkań było przede wszystkim wypracowanie porozumienia organizacji w przedmiocie utworzenia jednego, wspólnego komitetu wyborczego, wspólnej listy kandydatów i połączenia wysiłku w pracy w kampanii wyborczej w nadchodzących wyborach parlamentarnych. Zapoznaliśmy wszystkich z nową inicjatywą podjętą przez portal internetowy Nowy Ekran. Tylko taka postawa dawała szansę na realne włączenie się do walki politycznej o Polskę. Z zaproszenia do udziału w rozmowach nie skorzystali jednak wszyscy. Z takiej szansy łączenia naszych środowisk, budowania siły politycznej, nie skorzystali i odmówili udziału w rozmowach liderzy: Porozumienia Organizacji Niepodległościowych i Patriotycznych z panem Witoldem Koralewskim na czele, Stronnictwa Ludowego „Ojcowizna” z prezesem Kazimierzem Chrzępą, Przymierza Narodu Polskiego z przewodniczącym prof. Ryszardem H. Kozłowskim, Przymierza Ludowo-Narodowego z prezesem Andrzejem Turkiem, Prawicy Rzeczypospolitej Polskiej z panem Markiem Jurkiem. Na tworzenie szerokiej koalicji nie wyrazili zgody obecni na spotkaniu w dniu 28 maja 2011 roku pan Gabriel Janowski, prezes Przymierza dla Polski oraz pan Witold Bałażak prezes Ligi Polskich Rodzin. Pan W. Bałażak swoje stanowisko tłumaczył decyzją władz partii o samodzielnym starcie LPR w wyborach. Pan Ryszard Jarznicki prezes Polski Patriotycznej wyraził zainteresowanie przystąpieniem jego organizacji do szerokiej koalicji. Zmienił jednak swoje zdanie i odmówił dalszego udziału w pracy. Obecni na spotkaniach przedstawiciele zaproszonych organizacji społeczno-politycznych, wyrażali konstruktywne stanowiska swoich organizacji, w tym gotowość do daleko idących kompromisów w imię wartości najwyższych. W odpowiedzi, jedynie pan śp. Andrzej Lepper przewodniczący Partii Samoobrona czynił starania na rzecz utworzenia bloku patriotycznego, co z szacunkiem i uznaniem pragniemy podkreślić. Podobne działania podejmował pan prof. Andrzej Flaga. Jednak starania te nie spotkały się z poparciem innych partii. Na spotkaniu dnia 28 maja 2011 roku uzgodniono listę priorytetów oczekujących na realizację dla ratowania Polski. (załącznik Nr1)

Pragnąc podkreślić znaczenie podjętej misji połączenia organizacji patriotycznych przed wyborami parlamentarnymi Zespół Organizacyjny spotkania w Rzeszowie zwrócił się do wielu organizacji z apelem o szerokie poparcie tej idei. Wskazywano na konsekwencje braku takiego porozumienia i skutki rozproszenia głosów elektoratu katolicko- narodowego (załącznik Nr 2).

Uczestniczący w spotkaniu przedstawiciele zaproszonych organizacji apelowali w dramatycznych słowach o wspólne działanie w obronie upadającego państwa polskiego. Niestety te liczne wystąpienia i apele nie spowodowały zmiany egoistycznych, wręcz partyjniackich zachowań liderów największych organizacji, preferujących własne interesy partyjne a nie dobro Narodu i państwa polskiego. Pierwsze „sukcesy” ich krótkowzrocznych działań okazała Państwowa Komisja Wyborcza ogłaszając wyniki rejestracji komitetów wyborczych. Wyjawiło się też kłamstwo Zarządu LPR, kiedy okazało się, że Liga Polskich Rodzin nie wystawiła swoich list kandydatów do Sejmu RP. Żaden z komitetów wyborczych partii patriotycznych nie zarejestrował list kandydatów w ponad połowie okręgów wyborczych, tracąc realistyczne szanse na wprowadzenie swoich kandydatów do parlamentu. Powtórzyła się, więc sytuacja z wyborów parlamentarnych w roku 1993. (załącznik nr 3 – wykaz zarejestrowanych list kandydatów przez PKW).

Od ponad 20-tu lat realizowane są błędne i szkodliwe dla Polski decyzje politycznych „wodzów”. Ich brak wyobraźni, nieuczciwe intencje, prywata, czy może agenturalne inspiracje utorowały drogę do wdrożenia niszczących państwo polskie procesów ekonomicznych i społecznych. Niestety nadal nie wyciągnięto z tamtych wydarzeń właściwych wniosków. Podobny scenariusz „przygotowania” naszego środowiska do wyborów powtórzył się także w roku 2011. Ci sami ludzie od wielu lat, pod najszczytniejszymi hasłami skłócają i rozbijają polskie środowisko, rujnując i paraliżując rozwój życia politycznego. Na scenie politycznej z marnym skutkiem od lat funkcjonuje, co najmniej kilka partii z tzw. opcji narodowej. Zamiast tworzyć siłę do walki o odzyskanie Polski, od lat zadawalają się bratobójczymi wojenkami. Wypada, więc zapytać o faktyczne motywy takiego postępowania. Komu to służy? Bo na pewno nie Polakom. Pytamy, więc wszystkich partyjnych liderów i zarządy partii mieniące się rodowodem patriotycznym, ludowym, narodowym, katolickim,..., Polskim, – DLACZEGO? Uważamy, że czas najwyższy wyciągnąć wnioski z takiej „polityki” i wyeliminować z życia publicznego szkodzących Polsce i Polakom ludzi. Dzięki nim i ich politycznym gierkom środowiska organizacji patriotyczno-narodowych zostały wyeliminowane z parlamentu i wszystko wskazuje, że nic się tu nadal nie zmieni. Na kogo mamy iść głosować? Czy w ogóle mamy uczestniczyć w tej farsie i manipulacjach PKW? Zwracamy się z pytaniem do członków partii:

Porozumienie Organizacji Niepodległościowych i Patriotycznych;

Stronnictwo Ludowe Ojcowizna;

Liga Polskich Rodzin;

Polska Patriotyczna;

Przymierze dla Polski;

Prawica Rzeczypospolitej;

Przymierze Narodu Polskiego;

Przymierze Ludowo-Narodowe;

Nowa Prawica;

Liga Obrony Suwerenności,

Co osiągnęliście, jako Polacy, przyjmując taką postawę? Czy akceptujecie nadal takie działania swych liderów? Czy macie świadomość, że takim działaniem zarządy Waszej partii włączyły Was do grona tych, co przyczyniają się do likwidacji Państwa polskiego? Czy macie świadomość i akceptujecie fakt braku w polskim parlamencie autentycznych przedstawicieli narodu polskiego? Czas chyba najwyższy odpowiedzieć sobie na te pytania i podjąć niezwłocznie wysiłek wprowadzenia do działalności politycznej ludzi kompetentnych, wiernych Bogu i Ojczyźnie.

Rzeszów, dnia 24 września 2011 r.

Z upoważnienia przedstawicieli organizacji zebranych dnia 24 września 2011r podpisali:

Jan Krzanowski i Andrzej Klimek

Załączniki:

1. Lista strategicznych priorytetów dla Polski;

2. Apel w sprawie konsolidacji organizacji patriotycznych do wyborów parlamentarnych;

3. Listy kandydatów do sejmu zarejestrowanych przez Państwową Komisję Wyborczą

http://www.wroclawskikomitet.pl/komitet/ogloszenia/item/746-stowarzyszenie-obrony-i-rozwoju-polski-list-otwarty-do-lider%C3%B3w-partii-patriotycznych

Niepewność Nowej Prawicy do ostatnich dni przed wyborami Jak dowiedziało się TVN24, posiedzenie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego ws. skargi sztabu wyborczego Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego odbędzie się na cztery dni przed wyborami - 5 października. Dopiero wtedy Janusz Korwin- Mikke i jego ugrupowanie dowiedzą się, czy będą mogli zarejestrować listy wyborcze w całym kraj. Spór między Nową Prawicą a Państwową Komisją Wyborcza trwa od końca sierpnia. Kodeks wyborczy zakłada, bowiem, że komitety, które do 30 sierpnia zarejestrowały listy wyborczej przynajmniej w 21 okręgach, mogą przystąpić do rejestracji w całym kraju. Nowa prawica terminowo zarejestrowała listy w 19 okręgach, w innych listy zostały zarejestrowane kilka dni później. Nowa Prawica tłumaczy, że wszystkie dokumenty złożyła w okręgowych komisjach w terminie i zarzuca organom wyborczym, że ich listy były przetrzymywane. Państwowa Komisja Wyborcza utrzymuje stanowisko, że Nowa Prawica się spóźniła. Nowa Prawica złożyła wniosek do Sądu Najwyższego, ale bezskutecznie. Skarga trafiła też w ręce Państwowej Komisji Wyborczej, która przekazała sprawę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Nowa Prawica ma jednak pretensje, że stało się to zbyt późno. Sędzia z Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego zapewnia, że sprawa zostanie potraktowana priorytetowo i poza kolejnością. Jednak jak na razie sąd wezwał Nową Prawicę do uzupełnienia dokumentów, bo rozpoczęcie procesu uniemożliwiały braki formalne. Posiedzenie sądu ma odbyć się 5 października. eve/ tvn24.pl

Obóz z pracą. Na bank!!! Nie jest łatwo zamknąć kilkaset dorosłych osób w obozie pracy we Włoszech. Chyba, że wiadomo, że to ludzie zdesperowani i zgodzą się na XXI-wieczną odmianę niewolnictwa. A wiadomo, jeśli się ma dostęp do ich danych finansowych. Dzisiaj polska administracja dyskretnie i wstydliwie stara się przemilczeć sprawę włoskich obozów pracy dla Polaków. A jeszcze kilka lat temu temat nie schodził z czołówek gazet i topowych programów wszystkich polskojęzycznych telewizji. Dzisiaj wrócić do niego niełatwo. Wszak doradcą Donalda Tuska jest Jan Krzysztof Bielecki, jeszcze niedawno prezes Banku Pekao S.A. i wielki przyjaciel Włoch. Prezesem banku już nie jest, choć przyjacielem Włochów został. Podobnie jak przyjacielem zarządu i rady dyrektorów największego włoskiego banku UniCredit. Bez związku z obozami? Czytajcie dalej! „Na gołej ziemi się spało, nie było bieżącej wody. Jedzenia nie dawali. Jedliśmy tylko to, co rosło w polu: brokuły i pomidory. Nadzorcy, co jakiś czas przywozili chleb i wodę. Nic więcej - opowiadają ludzie, którym udało się wrócić do kraju. Odpychająca, stara rudera, z resztek ścian spalonego budynku odpada tynk. W środku ciemno, nie ma elektryczności, kanalizacji, ani bieżącej wody. Straszny brud i śmierdzi. Na klepisku leżą przegniłe materace, na których śpią na wpół pijani mężczyźni i kobiety, niektóre bardzo ładne. Wszędzie dookoła walają się puste butelki po alkoholu. W takich właśnie warunkach mieszkają Polacy, którzy licząc na poprawę losu, wyjechali do pracy we Włoszech” - to fragment artykułu z serwisu wiadomości24.pl. I inny fragment, z programu Superwizjer: 20-letni Kuba z Poznania skończył technikum i chciał zarobić na studia: - Wstawało się o czwartej rano i czekało na busa, który zawoził nas w pole. - Przez cały dzień nie było ani jednej przerwy. Około godziny 22 wracało się do baraków. W małym pomieszczeniu bez okien spało, jedna na drugiej, 11-14 osób. Cały obóz otoczony był murem, tak, że nie dało się z niego uciec. Kolejny fragment: „Nadzorcy znęcali się psychiczne i fizyczne nad robotnikami, biciem i kopaniem wymuszali bezwzględną uległość. Pewnego dnia, pobitego i zakrwawionego mężczyznę, strażnicy wyrzucili za bramę obozu. Po dwóch godzinach zawlekli go do busa i jak gdyby nigdy nic, wysłali do pracy w polu (...)”. Czy dzisiaj istnieją obozy pracy dla Polaków we Włoszech? A jeśli tak, to gdzie? I w jaki sposób pozyskują nadwiślańskich niewolników? Żeby przekonać kogokolwiek do zaangażowania się w pracę w takich warunkach, trzeba znać jego sytuację finansową. Kredyty, trudności w ich spłacie, wysokość miesięcznych dochodów oraz kłopoty z regulowaniem pozabankowych zobowiązań. Tylko oni są wystarczająco zdesperowani, żeby zgodzić się na takie warunki pracy. Warunki, od których – co ustaliła włoska prokuratura – nie ma już odwrotu. Nawet, jeśli się „pracownik” rozmyśli. Do tak szczegółowych danych finansowych mają dostęp jedynie banki – w przypadku włoskich obozów pracy jeden bank. Należący do włoskiej grupy UniCredit bank Pekao S.A. Włosi spod znaku UniCredit mają praktycznie nieograniczony dostęp do danych dotyczących klientów banku Pekao. I byłych klientów banku BPH, których Pekao przejął po brawurowej fuzji w drugiej połowie pierwszej dekady tego wieku. Czy to oznacza, że owe dane mogły posłużyć do nieetycznych zachowań wobec klientów polskiej bankowości? Wiadomo, że Pekao takimi nieetycznymi zachowaniami zasłynął. Póki co udokumentowane są działania wobec biznesu – małego i średniego. Sprawa obozów pracy była nad Wisłą wyjątkowo głośna. I skończyła się jak ucięta nożem – mniej więcej w czasie, kiedy doradzać Tuskowi zaczął były prezes Pekao. Jak sądzicie, dlaczego?

CDN... Paweł Pietkun

Trup wszystko ożywia Mówcie sobie, co chcecie, a jednak Opatrzność jest litościwa i miłosierna. Kiedy wydawało się, że nasi Umiłowani Przywódcy postanowili cały udręczony naród zanudzić na śmierć swoimi obiecankami i chytreńkimi socjotechnicznymi chwytami, zasuflowanymi im przez filutów udających znawców ludzkich dusz - co groziło katastrofalnym spadkiem frekwencji i ryzykiem podważenia legitymizacji demokratycznego parawany, rozpiętego przez Siły Wyższe gwoli przykrycia sromoty ręcznego sterowania państwem przez aroganckie bezpieczniackie watahy z WSI czy SB - litościwa Opatrzność po raz kolejny wkroczyła w dzieje naszego nieszczęśliwego kraju, spuszczając naszym Umiłowanym Przywódcom prawdziwy dar Niebios w postaci mężczyzny, który podpalił się naprzeciwko Kancelarii Premiera Tuska. Zgodnie z napisem na sztandarze wyhaftowanym przez polskie kobiety dla Brygady Spadochronowej na obczyźnie podczas II wojny światowej: „miłość żąda ofiary”, i tym razem nie obyło się bez ofiar, a konkretnie - bez ofiary w postaci wspomnianego mężczyzny, który nie wiadomo, czy ten eksperyment przeżyje z uwagi na rozległe podobno oparzenia dróg oddechowych, co zawsze rokuje źle. W każdym razie policja dotychczas go nie przesłuchała, a kto wie, czy w ogóle zdąży przeprowadzić taki dowód, zanim mężczyzna umrze, albo zanim odbędą się wybory. Bo dopiero wtedy wspomniany dar Niebios dla naszych Umiłowanych Przywódców okaże się bezcenny. Jak bowiem pisał Kaden-Bandrowski w znakomitej powieści o władzy „Mateusz Bigda”, trup już nic nie powie, zatem można mu w usta włożyć wszystko, zależnie od aktualnego społecznego, czy też politycznego zapotrzebowania. I już widać przygotowania do tej fazy operacji; jedne media podkreślają, że w pozostawionym przez mężczyznę liście do premiera Tuska i materiałach wysłanych do pani minister Pitery, skarżył się na resort finansów, tolerujący szwindle w urzędzie skarbowym, podczas gdy inne media podkreślają, że wiele z tych pism trafiało również do wiadomości prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który tez na nie nie reagował. Nietrudno sobie wyobrazić jazgot, jaki teraz podniesie się nad naszym nieszczęśliwym krajem. Nie tylko Umiłowani Przywódcy, ale również giermkowie z niezależnych mediów będą sobie owego mężczyznę jeszcze żywego, albo już nie, przerzucali niczym gorący kartofel. Podobna sytuacja występuje w przypadku Adolfa Hitlera, do którego nie przyznają się socjaliści - chociaż to przecież ich człowiek, przywódca partii narodowo-socjalistycznej - i próbują przykleić go do prawicy, w dodatku „skrajnej” - bo mordował Żydów. No dobrze, ale jeśli mordowanie Żydów uzasadnia zaliczanie sprawcy do prawicy, to trzeba by przyjąć, że Żydzi, to lewica, czyli - horrible dictu - żydokomuna! Ładny interes! Czy socjaliści, aby na pewno wiedzą, co czynią? Odnotowując z satysfakcją kolejny dowód miłosiernej interwencji Opatrzności w dzieje naszego nieszczęśliwego kraju, spieszę donieść, co się wyprawia na drugiej półkuli, a konkretnie - w miejscowości Palo Alto w pobliżu San Francisco. Okazuje się, ze tam właśnie mieści się cos w rodzaju nieformalnej centrali Chińskiej Partii Komunistycznej. Chodzi o to, że ci kitajscy nomenklaturowcy, którzy na chińskiej drodze do socjalizmu już wystarczająco się nakradli, obawiając się sądu zagniewanego ludu pracującego, albo jakiejś ideologicznej wolty tamtejszych partyjnych kapryśników, najsampierw po cichu wysyłają do Kalifornii rodziny, niby to gwoli odbycia studiów lub kuracji, a na koniec przybywa tam sam pater familias z walizką pełną złota, za które kupuje tam albo nawet - rezydencje. W ten sposób tuż pod San Francisco, a właściwie - pod nosem słynnej Doliny Krzemowej rozwija się i umacnia komunistyczna jaczejka - forpoczta chińskiej ekspansji na Amerykę, aktualnie szamoczącą się pod socjalistycznymi rządami prezydenta Baracka Husejna Obamy, który właśnie dokonał odkrycia, że gwoli ulżenia nieszczęsnej doli biedaków, trzeba opodatkować bogatych. Nie jest to, powiedzmy sobie szczerze, wynalazek oryginalny, bo wpadli nań bolszewicy już w 1917 roku, ale każde pokolenie myśli, że przed nim była tabula rasa. Jak pamiętamy, kiedy w Piotrogrodzie wielką księżnę obudziła strzelanina na ulicy („za Lenina - strzelanina, za Stalina - dyscyplina”), wysłałam pokojówkę, żeby sprawdziła, co się dzieje. Ta po powrocie zameldowała, że właśnie wybuchła rewolucja. - No a powiedz mi, gołąbeczko, czego właściwie chcą, ci rewolucjoniści? - Oni chcą, żeby nie było bogatych - odparła rezolutna służebnica. Nie jest, zatem wykluczone, że pod takimi światłymi rządami również Ameryka doczeka się swojej rewolucji bolszewickiej tym bardziej, ze za sprawą systemu podatkowego rosną szeregi proletariatu i to w dodatku - cudzoziemskiego chowu. Oto, kiedy objeżdżaliśmy słynną Dolinę Krzemową, z której, co prawda, dzisiaj pozostała już raczej legenda i okazałe budynki zarządów firm, które produkcję poprzenosiły do Chin lub Indii - chociaż trafiają się jeszcze i firmy małe, zatrudniające nie więcej niż 100 osób i nawiązujące do tamtej heroicznej legendy - uderzyło mnie, że wśród pracowników wychodzących na lunch, prawie wcale nie ma ludzi białych, tylko Chińczycy i Hindusi. Towarzyszący nam polski inżynier, nawiasem mówiąc, przed trzema laty z jednej firm w tej Dolinie zwolniony, wyjaśnił, że to są pracownicy zakontraktowani w Indiach czy Chinach na 5 lat i teoretycznie po tym czasie powinni wrócić do ojczyzny. Sądziłem tedy, że amerykańscy krwiopijcy płacą tym Hindusom i Kitajcom najwyżej 10 procent stawki białych pracowników, ale ze zdumieniem dowiedziałem się, że mają oni stawki, co najmniej takie same, a niekiedy nawet wyższe. Na czym w takim razie polega interes w ich sprowadzaniu do USA? Okazało się, że sprawcą całego zamieszania jest - jak zresztą zwykle - rząd. Oto dzięki zatrudnianiu cudzoziemskich pracowników, amerykańskie firmy utrzymują, że one tylko usługowo realizują zagraniczne projekty, dzięki czemu unikają płacenia amerykańskiego podatku - i na tym właśnie polega interes z tymi Hindusami i Chińczykami. W tym momencie przypomniało mi się spostrzeżenie Stefana Kisielewskiego, że socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w innym ustroju - ale skoro tak, to znaczy socjalizm zapuścił już korzenie i w Ameryce. W tym - co tu ukrywać - smętnym obrazku jest przecież i światełko w tunelu. Licealiści francuscy na pierwszym miejscu wśród celów życiowych postawili bezpieczeństwo - żeby nikt ich z pracy nie mógł wywalić i żeby dostawali socjal. Licealiści amerykańscy - własne przedsiębiorstwo. Znaczy - duch jeszcze nie wywietrzał. SM

Domek z kart się wali? A to się dopiero narobiło! Wyniki sekcji zwłok Zbigniewa Wassermanna całkowicie podważają wiarygodność raportu MAK. Do takiego wniosku doszła nie żadna rozgłośnia oszołomska, tylko zasadniczo postępowa rozgłośnia RMF FM. Na razie nie zastanawiajmy się nad tym, co skłoniło zasadniczo postępową rozgłośnię do wyrażenia tak skrajnej opinii - bo wykluczam możliwość, że zwłaszcza w takiej sprawie kierowała się ona wyłącznie umiłowaniem prawdy. Skupmy się raczej na skutkach takiej konkluzji. Bo jeśli wiarygodność raportu MAK w jednej sprawie została w wyniku sekcji zwłok Zbigniewa Wassermanna tak spektakularnie podważona, to czy zachowuje on wiarygodność w innych sprawach, a przede wszystkim - w sprawie kluczowej, czyli przyczyny katastrofy 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. Czy jej przyczyną był sławny „błąd pilota”, czy też - jakby to ujął rzecznik Prokuratury Generalnej - „udział osób trzecich” - nie mówiąc już o udziale osób drugich, które też mogą sporo nawywijać, zwłaszcza, gdy są, dajmy na to - drugimi osobami w państwie? Warto zwrócić uwagę, że „błąd pilota” za zasadniczą przyczynę katastrofy smoleńskiej uznała również komisja pod przewodnictwem min. Jerzego Millera. Czyżby i jej wiarygodność została w ten sposób pośrednio podważona? W takiej sytuacji twierdzenia posła Macierewicza, który - jak sądzę - na podstawie materiałów uzyskanych z analizy danych komputera pokładowego rozbitego samolotu, odczytanych w Redmont w stanie Waszyngton - twierdzi, iż urządzenia pokładowe samolotu przestały działać na wysokości 15 metrów nad ziemią, a więc - przed zderzeniem - nabierają zupełnie innego ciężaru gatunkowego. No i co teraz zrobią maleńcy uczeni z michnikowego chederu, dotychczas chóralnie i szyderczo potępiający każdego, kto w tej sprawie ośmielił się mieć wątpliwości - podobnie jak „narodowcy” trzęsący się ze strachu na myśl, że ktoś w Polsce może sobie źle pomyśleć o umiłowanej Rosji? SM

Inflacja sławy Hollywood. Który spośród tak zwanych celebrytów o nim nie marzy? I oto jestem w samym centrum tej dzielnicy, u stóp schodów, na które po czerwonym suknie wstępują uczestnicy uroczystości wręczania Oscarów. Niedaleko stąd są płyty, gdzie na płynnym jeszcze cemencie odcisnęły swoje dłonie i stopy największe sławy światowego kina: Marylin Monroe, Jack Nicholson, Natalie Wood czy Gregory Peck. A w chodniku obok, jedna za drugą, jedna za drugą - wtopione w chodnikowe płyty gwiazdy z nazwiskami gwiazd. Wydawać by się mogło, że zarówno te płyty, jak i te gwiazdy to wielkie wyróżnienie. I taka zapewne intencja przyświecała inicjatorom tego pomysłu - ale wyróżnionych stale przybywa, stale przybywa odciśniętych w niezastygłym cemencie dłoni, a na chodniku - gwiazd z nazwiskami. Rosnący tłum, ciżba wyróżnionych. Jakże jednak można być wyróżnionym w ciżbie? Jakież to wyróżnienie, kiedy wszyscy oni wydają się do siebie podobni, wszyscy wydają się typowi ze swoimi wielokrotnymi małżeństwami, ze swoimi skandalami, ze swoimi poglądami? Są tacy sami jak młodzieżowi nonkonformiści, którzy na znak nonkonformizmu noszą takie same glany, takie same czarne kurtki, takie same "pieszczochy", takie same ćwieki w nosie lub uszach i oczywiście - takie same poglądy. Na chodniku Murzyn wystylizowany na Jimiego Hendriksa szarpie struny gitary i wykrzykuje do mikrofonu jakieś słowa, które skutecznie zniekształca zdezelowany, charczący głośnik, obok dziewczyna rozdaje przechodniom ulotki zalecające zbadanie sobie współczynnika inteligencji, kilku mężczyzn w nieokreślonym wieku żebrze, grupy młodych ludzi tam SĄ, najwyraźniej zadowolone i dumne ze swojej obecności w tym miejscu, a przez tłum przeciskają się turyści zatrzymujący się niekiedy przy straganach, takich samych i z towarami podobnymi do tych, jakie u nas sprzedaje się na odpustach... Światowa stolica przemysłu rozrywkowego nie zapiera tchu, chociaż nietrudno się domyślić, że każdego dnia przybywają tam coraz to nowe i nowe rzesze ambicjonerów w nadziei, że gwiazda z ich nazwiskiem dołączy do legionu innych gwiazd z nazwiskami ludzi, którzy przeminęli, podobnie jak ich sława. To zadziwiające połączenie luksusu i tandety urasta do rangi symbolu współczesnego przemysłu rozrywkowego, który najwyraźniej cierpi na galopującą inflację idei, podobną do tej, jakiej podlegają gwiazdy umieszczone na chodniku. Tylko tyle? Konfrontacja wyobrażenia z rzeczywistością zawsze wywołuje poczucie pewnego rozczarowania, chociaż trzeba powiedzieć, że taki, dajmy na to, Paryż lepiej się przed tym broni. Inna rzecz, że tamtejszą tradycję i estetykę kształtowały inne gusta, trochę bardziej wyrafinowane niż tutejsze - chociaż oczywiście dzisiaj i z tamtych niewiele już się zachowało. Tak widocznie musi być, gdy arystokratów i dżentelmenów wypierają grandziarze, handełesy i celebryci. Wprawdzie też mają jedwabne koszule, a nawet kalesony, ale to jakoś nie chce przekładać się na wyrafinowanie. No bo, powiedzmy sobie szczerze, jakiego wyrafinowania można spodziewać się po celebrycie, który sławny jest z tego, że jest sławny? SM

Jesteśmy na etapie ześlizgu – rozmowa ze Stanisławem Michalkiewiczem

Goniec: Ludzie mówią, że wspaniale się Pana słucha, mówi Pan rzeczy, które pozwalają ubrać w słowa to, co każdy dostrzega, i faktycznie tak jest, jak Pan mówi. Jednak brakuje odpowiedzi na “leninowskie pytanie” – “co robić?” – co w obecnej sytuacji można zrobić? Jak w tej anegdocie z tą żabą optymistką, którą Pan przytaczał na spotkaniu, która nie poddaje się w kadzi śmietany i ratuje, ubijając ją na masło. Jak ubić to masło w naszych czasach? Stanisław Michalkiewicz: Dziękuję na wstępie za tę pochwalną recenzję, którą pan był łaskaw podać, ale wracając do tej anegdoty, żaba optymistka nie wiedziała właściwie, co robić, zachowywała się instynktownie. A to, że rano siedziała na osełce masła, to było rzeczą przez nią niewykalkulowaną, tylko rzeczą, która się wydarzyła mimo woli żaby. Ja, gdybym wiedział, co w takiej sytuacji robić, tobym tego nie ukrywał. Nie, dlatego tego nie mówię, że jestem jakąś osobą perfidną, tylko sam tą wiedzą nie dysponuję. Moim zdaniem, tak jak przedstawiam sytuację Polski w tej chwili, to koniunktury międzynarodowe, – bo od tego dużo zależy – sprawy wewnętrzne i moralna, polityczna kondycja tego społeczeństwa to jest jedna sprawa, ale bardzo dużo zależy od okoliczności międzynarodowych, okoliczności zewnętrznych, a te akurat układają się dla nas niekorzystnie w tym momencie. Co nie znaczy, że tak będzie zawsze. Natomiast warto, w moim przekonaniu, nawet jak to jest przygnębiające, a zdaję sobie sprawę, że jest, przedstawić diagnozę sytuacji. Po pierwsze, co jest przyczyną paroksyzmów i tego, że nasze państwo nie jest w stanie w żadnym segmencie swego funkcjonowania stworzyć siły? Nie może to być bez przyczyny, musi być jakaś przyczyna tego i tę przyczynę musimy poznać, bo jeśli jej nie poznamy, to nawet jeśli się okoliczności wewnętrzne i zewnętrzne nagle zmienią na korzyść, to nie będziemy potrafili jej usunąć, bo nawet nie będziemy wiedzieli, gdzie ona jest. W związku z tym diagnoza jest rzeczą szalenie ważną, ale problemem naszego społeczeństwa jest to, że gdyby nawet sytuacja nagle się zmieniła na jakąś olśniewająco korzystną, to wcale byśmy nie wiedzieli, od czego zacząć, w jakim kierunku…

- Podobnie było w czasach opozycji lat 80., nikt nie był przygotowany; nikt nie miał wizji programowej niepodległości Polski czy niepodległego państwa. - Myślę, że tak. To znaczy środowiska niepodległościowe, ja mogę mówić za siebie, bo byłem jednym z uczestników Ruchu Obrony Praw Człowieka, który nawiązywał do II Rzeczpospolitej, do Armii Krajowej, do tej tradycji niepodległościowej. Mnie się na przykład na początku zdawało, że jeśli tylko niepodległość uda się uzyskać, to wszystkie problemy jak gdyby zostaną załatwione, ale nagle sobie uzmysłowiłem, że Chiny są niepodległe, że Związek Sowiecki jest niepodległy, ale że nie chciałbym tam mieszkać. Niepodległość jest tylko etapem, jest środkiem koniecznym, który umożliwia zrobienie czegoś korzystnego dla własnego państwa, dla własnego narodu. Bowiem, na czym polega brak niepodległości, co jest największą konsekwencją braku niepodległości; to że bogactwo, jakie naród wytwarza, przechwytuje kto inny i zwykle używa go przeciwko temu narodowi.

- Więc to jest najbardziej niebezpieczne. Niepodległość pozwala użyć zasobów tego potencjału ekonomicznego narodu na jego korzyść, dla obrony jego interesów i dlatego jest rzeczą konieczną. Natomiast oczywiście nie załatwia wszystkich spraw, bo możemy te szanse zmarnować i utracić niepodległość w konsekwencji zmarnowania tych szans.

Warto się w tej sytuacji zastanowić, jak ewentualnie z wywalczonej niepodległości korzystać, i wobec pewnego ciśnienia czy powiedzmy nadmiernego zaufania do nurtu lewicy laickiej w opozycji demokratycznej, doszło do tego, że przy okrągłym stole właściwie góra urodziła mysz, właściwie nie było żadnego programu.

- Wszyscy powiedzieli “Balcerowicz”… - Tak. A tak naprawdę to ta część opozycji, mówię o lewicy laickiej, udzieliła gwarancji komunistom zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych i umowa okrągłego stołu w gruncie rzeczy na skutek tego nie była aktem zwrócenia suwerenności politycznej narodowi polskiemu, tylko umową o podziale władzy nad narodem polskim. Tak zostało do dzisiejszego dnia.

- Ale także zlikwidowano te formalne prerogatywy państwowe, bo mamy podpisany Traktat lizboński i z prawnego punktu widzenia trudno mówić o Polsce jako o państwie niepodległym według klasycznej definicji niepodległości. W związku z tym pytanie do Pana, czym jest teraz Polska, co to jest za forma administracyjna? - Myślę, że jesteśmy w tej chwili na etapie ześlizgu po równi pochyłej ku utracie niepodległości, całkowitej utracie niepodległości, całkowitej utracie suwerenności politycznej. Traktat lizboński, który wszedł w życie 1 grudnia 2009 roku, ustanawia Unię Europejską, jako nowy podmiot prawa międzynarodowego. Wszyscy entuzjaści Unii Europejskiej przekonują nas, że Unia Europejska nie jest państwem, mimo że ma wszystkie atrybuty państwa, ma terytorium, bo terytorium Unii Europejskiej stanowią terytoria wszystkich państw członkowskich, Unia ma swoje granice zewnętrzne, które są widoczne, przecież na wschodniej granicy Polski ta granica jest wyraźnie zaznaczona, Unia Europejska ma ludność, ponieważ wszyscy od 1 grudnia jesteśmy obywatelami Unii Europejskiej, a dotychczas obywatelstwo kojarzyło się tylko z państwem, nie można być obywatelem ONZ-etu czy obywatelem UNICEF-u. Jest się obywatelem państwa, więc to jest dodatkowa poszlaka, że Unia państwem jest. Wreszcie Unia Europejska ma władze, powszechnie znane, nie będę ich wymieniał, bo wszyscy to wiedzą. No i ma jeszcze inne atrybuty państwa, bank centralny, walutę, ma Europol, czyli policję, ma Eurojust, czyli prokuraturę, ma w zalążkowej postaci, niemniej jednak ma, siły zbrojne w postaci Unii Zachodnioeuropejskiej. Cóż jeszcze trzeba, żeby uznać taki twór za państwo? Wiele państw uznanych za państwa takich rzeczy nie ma, a mimo to są traktowane, jako państwa. Myślę, że dlatego tak nas przekonują, że Unia państwem nie jest, bo wówczas trzeba by było odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie, jaki jest status prawnomiędzynarodowy państw członkowskich. Z Traktatu lizbońskiego wynika, że państwa członkowskie stanowią części składowe Unii Europejskiej. Do tej pory było tak, że żadna część składowa jakiegoś państwa nie było niepodległa. Przeciwnie, podlegała władzom tego państwa, jako jego część składowa, mogła mieć autonomię, natomiast nie miała niepodległości, ponieważ musiała władzom państwa, w którego skład wchodziła, podlegać. I to jedna kwestia. To jest taka kłopotliwa odpowiedź. Od razu muszę powiedzieć, że to nie musi być coś złego – zrzeczenie się niepodległości, bo w 1569 roku Wielkie Księstwo Litewskie i Korona Polska wyrzekły się niepodległości, żeby stworzyć Rzeczpospolitą Obojga Narodów, i nic złego się nie stało. Przeciwnie, to taki impuls rozwojowy był niezwykły. Ale nie mówmy, że ten akt nie zachodzi, że zrzeczenie się niepodległości nie ma miejsca, bo ma. Druga kwestia wynikająca z Traktatu lizbońskiego, to jest suwerenność polityczna, wynika z innych okoliczności, bo nie z samego Traktatu lizbońskiego, chociaż częściowo i z niego, że tylko Niemcy zachowują suwerenność polityczną w Unii Europejskiej, co je pretenduje do stanowiska kierownika politycznego, i w tej chwili rzeczywiście trochę więcej kryzysu i te intencje się objawiły.

Niemcy coraz głośniej mówią, że trzeba stworzyć rząd europejski, czytaj z Niemcami na czele, i wykorzystują do tego kryzys. Ja nawet, jako człowiek podejrzliwy, to zaczynam zupełnie serio podejrzewać, że od pewnego momentu kryzys jest, że tak powiem, napędzany, żeby ten cel osiągnąć, bo to w tej chwili jest już widoczne. Oczywiście, to nazywam tym ześlizgiem po równi pochyłej, bo jeśli nawet Unia Europejska na skutek kryzysu, na skutek jakichś innych zaszłości przestanie istnieć, no to nie wiemy, w jakiej kondycji będzie Polska, czy w ogóle będzie. Czy będzie miała granice, jakie, czy będzie miała siły zbrojne itd. itd. Tego nie wiemy, więc rzucamy się do basenu na oślep, nie patrząc nawet, czy tam jest woda. To się musi skończyć źle. W tej chwili, zwłaszcza po deklaracji pana prezydenta Baracka Obamy z 17 września 2009 roku, kiedy on właściwie tą deklaracją dał do zrozumienia, że Stany Zjednoczone wycofują się z aktywnej polityki w Europie, to politykę europejską kształtują według swego uznania – i robią to bardzo szybko, bo chcą wykorzystać ten moment dziejowy sprzyjający – strategiczni partnerzy, czyli Niemcy i Rosja. A oni mają wobec nas swoje plany, które kolidują z naszymi ambicjami i z naszymi marzeniami, z naszym patriotyzmem itd. To są te trzy składniki tej bardzo przykrej sytuacji.

- Większość ludzi w Polsce nadal – jakby z rozbiegu – mówi o Polsce jako niepodległym państwie, bo widzi symbole państwowości polskiej, jest wojsko polskie, mundury, obchody rocznic itd. Jak odzyskać tę prawdziwą niepodległość w dzisiejszych czasach? - W Polsce nie docenia się elementu siły w polityce i stąd to dobre samopoczucie, które się utrzymuje.

- A przecież endecja, która była dominującym składnikiem myśli politycznej w Polsce przed wojną… - No tak, tylko że endecja w tej chwili składa się z epigonów tej myśli i w tej chwili głównym zmartwieniem endeków, zwłaszcza środowiska skupionego wokół Myśli Polskiej, jest taki lęk, czy przypadkiem Rosji jakaś krzywda się nie dzieje z naszej strony. Tylko to zostało z tej całej myśli i jest to więc bardzo niewiele i ja czasami pół żartem, ale i pół serio im zarzucam, że oni są narodowcami, ale pomyliły im się narody.

- Mówi Pan bardzo często – i to jest kategoria, która weszła dzięki Panu do publicystyki – razwiedka. Wiadomo, że ona jest różna, jedni się przewerbowali na prawo, inni na lewo, więc jest to środowisko podzielone, o którym niewiele możemy powiedzieć, ale zastanawiające jest to, czy polska razwiedka może być polska. To znaczy czy, tak jak w przypadku Rosji, która przez razwiedkę Putinową doznała odrodzenia po okresie załamania jelcynowego. Czy w Polsce możliwe jest, czy jest taka szansa, że taka grupa będzie myślała w kategoriach interesu państwowego? - Szansa zawsze jest, chociaż ja bym specjalnie tam wagi wielkiej do tego nie przywiązywał. Chociaż właściwie byłoby to najprostsze, gdyby ci ludzie zaczęli myśleć kategoriami interesu państwowego. Mówiąc tak między nami, na dłuższą metę i dla nich to byłoby opłacalne, problem w tym, że ja nie widzę, żeby oni tymi kategoriami myśleli. Też się zastanawiałem nad tym, dlaczego tak jest, dlaczego razwiedki innych państw, po swojemu, bo po swojemu, ale jakoś o swoje państwa dbają. Nie tylko Rosja, bo pan słusznie zauważył, że Putin, który nawet nie ukrywa, że to służby, on jest rzecznikiem służb rosyjskich, rzeczywiście wzmocnił Rosję, przezwyciężył ten okres smuty za Jelcyna panującej i można tam mieć zastrzeżenia do różnych jego posunięć, ale Rosja wygląda znacznie lepiej niż w połowie lat 90., kiedy rzeczywiście sprawiała wrażenie bliskiej rozpadu. Nie tylko Rosja, ale również Francja. Jest taka książka, wywiad-rzeka, który przeprowadza pani Krystynę Ockrent z Aleksandrem de Marenches, byłym szefem wywiadu francuskiego. I w pewnym momencie pyta go, z jakich środowisk rekrutują się konfidenci razwiedki francuskiej? A on taki oburzony mówi, że konfidenci to są w policji, “u nas to są honorable correspondant”. No to ona mówi, to z jakich środowisk ci honorable correspondant się rekrutują, na to on, już taki udobruchany, mówi, że z różnych. Może to być kierowca taksówki, duchowny, a nawet minister stanu. Więc we Francji ministrowie stanu są honorable correspondant, czy bywają honorable correspondant, czyli i tam razwiedka poprzez ministrów stanu jakoś wpływa na sytuację. Ja się zastanawiam, dlaczego francuska razwiedka dba o Francję, dlaczego rosyjska razwiedka dba o Rosję, a nasza nie. Doszedłem do takiego wniosku, że tajne służby w tamtych państwach zawsze służyły własnemu państwu, bez względu na jego ustrój itd. Natomiast nasze tajne służby od 1944 roku zawsze służyły, komu innemu i one inaczej nie potrafią. Gdyby w jakimś momencie została przerwana ta fatalna ciągłość…

- Janusz Szpotański kiedyś mówił, że w przeciwieństwie do PRL, Związek Sowiecki był państwem niepodległym. - No tak, Związek Radziecki był państwem niepodległym, a nasi się orientują na Związek Radziecki, tylko Związek Radziecki zmienia położenie, raz jest na wschodzie, raz jest na zachodzie, a poza tym nic się nie zmieniło.

-  Mówił Pan o tajnych stowarzyszeniach, razwiedce, a co z masonerią, która w końcu jest jedną z sił w polityce światowej i w całym nurcie globalizacyjnym? - Ja uważam, że masoneria spełnia dwojakie funkcje w dzisiejszym świecie. Oni się tam reklamują, że uprawiają sztukę królewską, ale co to za sztuka? Ona może w średniowieczu stanowiła wiedzę tajemną, ale teraz jest jawnie nauczana na wszystkich politechnikach świata, a więc to nie jest jakaś wiedza tajemna. Natomiast sztuka królewska, którą masoneria uprawia, to jest skryte manipulowanie wielkimi masami ludzi za pomocą różnych socjotechnik. Edukacji, mediów, przemysłu rozrywkowego. I tu myślę, to jest jeden nurt. Masoneria jest taką organizacją nepotystyczno-korupcyjną. Podam przykład włoskiej loży Propaganda Due. Jak była operacja we Włoszech “Czyste ręce”, to w każdym przypadku, gdzie tam się dobrali ci prokuratorzy i sędziowie śledczy, w każdym przypadku dogrzebywali się takiego robaczka w postaci loży Propaganda Due. Więc to potwierdza te poszlaki, że masoneria jest organizacją nepotystyczno-korupcyjną. Popierają się wzajemnie, ale działa poprzez korumpowanie ludzi. Drugim takim sposobem działania masonerii jest to, że – na przykładzie Wielkiego Wschodu Francji.

- O którym najmniej wiadomo… - Trochę tam wiemy jednak. Mnie to zresztą pewien mason powiedział, taki zaprzyjaźniony, że pepinierą Wielkiego Wschodu Francji są dwie instytucje państwowe – drugi oddział Sztabu Generalnego, czyli wywiad, i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Ponieważ Wielki Wschód Francji utajnia członkostwo, to w tej sytuacji loże masońskie mogą być znakomitą przykrywką do penetracji wywiadowczej, i to się wzajemnie przenika i to się wzajemnie uzupełnia. Być może, że jeszcze są masoni, którzy myślą, że to wszystko naprawdę, i wyciągają pierwiastek kwadratowy z wymiaru świątyni Salomona, myślą, że to jakieś otchłanne tajemnice się za tym kryją, ale to są tacy pożyteczni idioci.

- Ale myśli Pan, że centrum dyspozycyjne, centrum władzy jest jak gdyby poza masonerią, wykorzystuje masonerię do swoich celów, a nie masoneria wykorzystuje inne instytucje? - Myślę, że to jest sprzężenie zwrotne, bo na przykład w republice masońskiej francuskiej z przełomu wieku była afera generała Andre, który jako minister obrony prowadził politykę kadrową w armii francuskiej według kryteriów masońskich. Sekował oficerów katolików, czy w ogóle chrześcijan, a faworyzował oficerów, którzy nie mieli, a w każdym razie wyrzekali się ostentacyjnie jakichś związków z chrześcijaństwem. Więc to jest sprzężenie zwrotne, te wpływy się przenikają. Nie da się tego uniknąć oczywiście, i wyrazem tego przenikania wpływów jest ideologia marksizmu kulturowego, jak sądzę, dominująca, a właściwie obowiązująca już w Unii Europejskiej, która jest projektem inspirowanym, przynajmniej częściowo, przez masonerię, że wymienię dwóch takich wpływowych masonów: Ryszarda de Coudenhove-Kalergi, który przed wojną jeszcze napisał książkę “Europe, puissance mondiale” (“Europa, mocarstwo światowe), w której przedstawił pewien projekt, i Józefa Hieronima Retingera, drugiego założyciela Klubu Bilderberg.

- Honorowego sekretarza generalnego Unii Europejskiej. - Tak. I to są nieusuwalne ślady wpływu masońskiego na Unię Europejską. I teraz to wzajemne przenikanie owocuje sytuacją, że obowiązującą ideologią w Unii Europejskiej jest ideologia marksizmu kulturowego, czyli politycznej poprawności, ostentacyjnie wroga chrześcijaństwu.

- Polska jest najciekawsza dla nas, więc chciałem zapytać o możliwości polskiego odrodzenia. Jak Pan ocenia społeczeństwo polskie teraz, polską młodzież? Czy widać jakieś szanse na przebudzenie, na kontestację tego porządku? W końcu młodzi ludzie lubią się buntować, lubią kontestować zastany porządek. - Szansa jest i nawet już się objawiła, w pewnym przynajmniej sensie czy w pewnym fragmencie. Jedyną w tej chwili taką masową grupą społeczną, która nie jest podatna na obowiązującą propagandę – uśmieje się pan – jest środowisko kibiców piłkarskich. To ostatnia grupa społeczna, gdzie ostentacyjnie demonstrowany jest patriotyzm. Jak oni go tam rozumieją, to jest inna sprawa, ale przynajmniej się tego nie wstydzą, w odróżnieniu od takiego Kuby Wojewódzkiego, którego marzeniem jest, żeby wszyscy uważali go za cudzoziemca, żeby mniej obciachowo wyglądał, a tamci nie, tamci są dumni z polskości itd., a co więcej, ten ruch, taki na poły chuligański, zaczyna nabierać coraz większego zabarwienia politycznego między innymi na skutek nieostrożności Donalda Tuska, który zaczął z nimi wojować. Jak on zaczął z nimi wojować, to oni się poczuli stroną wojującą i zaczynają się politycznie uaktywniać. I stąd, myślę, takie osłabienie notowań Platformy w tej chwili. I te głupstwa, które Donald zaczął robić, zaczął ich politycznie sekować, to oczywiście tylko wzmogło ich poczucie zagrożenia i utrwaliło w tym środowisku pogląd, że rząd zdradził sprawę polskiego interesu państwowego. Mówię, nie przywiązuję przesadnej wagi do tego, ale ten przykład pokazuje, że szansa jest, nigdy nie wiadomo, gdzie ona się pojawi, właśnie nieoczekiwanie akurat tu.

- Ale kibole nie stanowią elity, a ta decyduje o przekazie medialnym, o programach nauczania, decyduje o rzeczach istotnych. Czy, Pana zdaniem, tym elitom, które są w Polsce, Polska jest jeszcze potrzebna? Czy nie jest tak, że te warianty rozbiorowe leżą w interesie “polskiej” elity, tego salonu i pozostaje tylko wybrać, komu się lepiej sprzedać, który wariant rozbiorowy jest najkorzystniejszy, czy może z Żydami, a może z Niemcami…? - I w tym sensie Polska jest im potrzebna, tylko w tym.

- Elitom? - Tak. Już w żadnym innym. Oni już taką psychiczną decyzję wewnętrzną podjęli, już Polskę zdradzili. Teraz tylko pozostaje, jak tę zdradę korzystnie skapitalizować. Tylko to ich interesuje. Rozglądają się na boki, kto im więcej zaoferuje. Nie mam co do tych elit złudzeń, być może są tam jacyś ludzie wyjątkowi, ale nie są one zorientowane na zbudowanie jakiegokolwiek zalążka siły państwa polskiego.

- Czy, Pana zdaniem, ewentualne zwycięstwo PiS-u poprawi sytuację Polski jako takiej, czy jest to mała szansa? - Po pierwsze, chciałbym zwrócić uwagę – być może wielu ludziom to się nie spodoba, co powiem, ale powiem to – otóż, marzeniem Prawa i Sprawiedliwości, czyli Jarosława Kaczyńskiego, jest zmonopolizowanie patriotyzmu. Bez względu na to co robi, to na zasadzie, że “czysty typ nordycki bez mydła jest czysty”, cokolwiek PiS zrobi, to jest “patriotyczne”. Jeśli PiS popiera ratyfikację Traktatu lizbońskiego, to nie robi tego ze zdrady i zaprzaństwa jak Platforma, która też to popiera, tylko z czystego patriotyzmu to robi. Ja bym trochę tak w cudzysłowie… Chociaż bardzo wielu zwolenników PiS-u szczerze myśli, że to jest jedyny zaród zbawienia. Posłużę się sondażem Homo Homini, według którego Prawo i Sprawiedliwość ma tylko o dwa procent mniejsze notowania niż Platforma Obywatelska, Platforma 30 procent, a ci 28. Następny w kolejce jest Sojusz Lewicy Demokratycznej z prawie 14 procentami i z niecałymi siedmioma PSL. Ruch Poparcia Palikota jest notowany poniżej progu tej klauzuli zaporowej. Więc mamy do czynienia właściwie z perspektywą wejścia do Sejmu czterech ugrupowań. Jeżeli maksymalny wynik sondażowy jest 30-procentowy, to znaczy, że żadne z nich nie uzyska bezwzględnej większości, nie mówiąc już o większości konstytucyjnej, tzn. wystarczającej do zmiany konstytucji. Wobec tego musi powstać rząd koalicyjny, bo innego wyjścia nie ma. Rząd mniejszościowy nie jest w stanie niczego skutecznego zrobić, nawet abstrahując od istnienia razwiedki, bo to niepotrzebnie by nam zaburzało obraz sytuacji. Otóż wykluczona jest, wydaje mi się, ze względu na wzajemny antagonizm, koalicja Prawa i Sprawiedliwości z Platformą Obywatelską. Taka koalicja mogłaby dać nawet większość konstytucyjną, ale to jest niemożliwe. Myślę, że bardzo mało prawdopodobna jest koalicja Prawa i Sprawiedliwości z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, bo wprawdzie dla Polski to możemy wszystko zrobić, ale wydaje mi się, że dla PiS-u byłoby to zwycięstwo pyrrusowe, dlatego że część wyborców PiS-u, nawet gdyby im kazano zacisnąć zęby i zamknąć oczy, jednak by tego nie wytrzymała. Koalicja PiS-u z PSL-em jest za słaba. Myślę, że PSL, jako ugrupowanie bardzo interesowne, i nie mam tu na myśli interesu narodowego czy państwowego, tylko interes partyjny, będzie chciało przyłączyć się do koalicji silniejszej, więc najbardziej prawdopodobna koalicja to jest koalicja Platformy Obywatelskiej z Sojuszem Lewicy Demokratycznej i PSL-em na dodatek, bo PSL sam będzie chciał się przyłączyć do silniejszego, a ci też będą woleli, żeby on był pod ich kontrolą, a nie gdzieś tam hulał, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo co tam robił, więc lepiej będzie, jak będzie pod kontrolą. A PSL lubi być takim uczestnikiem silnej koalicji, bo to daje tej partii bardzo wymierne korzyści materialne. Zatem, jeśli taki jest najbardziej prawdopodobny skutek wyborów, taki rząd koalicyjny, no to PiS nadal pozostaje w nieprzejednanej opozycji, jest osaczony ze wszystkich stron i wielkich zmian nie można się w tej sytuacji spodziewać, bo niby skąd by miały te wielkie zmiany przyjść. Przeciwnie, można się spodziewać przyspieszonego ześlizgu po równi pochyłej, dlatego że Sojusz Lewicy Demokratycznej, jako potencjalny kierownik polityczny – a widzimy już, że te atuty, które jeszcze w 2007 roku niepodzielnie otrzymała Platforma Obywatelska, są już przesuwane w stronę Sojuszu Lewicy Demokratycznej – więc pewna symetria będzie tu zachodziła, a któż lepiej wykona dwa zadania, które ma wykonać rząd wyłoniony po wyborach: pojednanie z Rosją i uregulowanie roszczeń żydowskich. Któż lepiej to zrobi od Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Nie ma nikogo, kto by to lepiej zrobił.

- Mówiliśmy o tym, że razwiedka może być jakimś elementem państwowotwórczym, a co z polskimi przedsiębiorcami, w końcu w takich krajach jak Niemcy wielkie korporacje finansują tę ekspansję kulturową Niemiec. Czy w Polsce przez to, że działa jakiś kapitał polski, jakikolwiek słaby by był, czy ci ludzie myślą państwowotwórczo? - Niektórzy myślą, ale…

- Czy jest ośrodek intelektualny, który popierają, który by formował te propozycje na przyszłość, patrzył, co można zrobić, żeby Polska była Polską? - Jest kilka takich ośrodków, takich think-tanków, które mogłyby odegrać jakąś rolę, ale nie mogą odegrać żadnej ważnej roli, bo one odgrywają rolę marginalną, raczej taką edukacyjną niż polityczną, a dlatego, że ustanowiony przy okrągłym stole, właściwie w tej Magdalence nieszczęsnej, model gospodarczy państwa, model ekonomiczny państwa w postaci kapitalizmu kompradorskiego, sprawia, że tymi przedsiębiorcami największego kalibru są ludzie z kręgu razwiedki. Oni mają przywilej funkcjonowania w głównym nurcie życia gospodarczego, natomiast wszyscy inni, którzy do tego towarzystwa nie należą, są wyrzucani poza główny nurt. Mogą tam sobie coś dłubać na marginesie, ale to jest na marginesie, natomiast główny nurt życia gospodarczego kontrolują tajne służby. I to też niejednorodne, tylko zwerbowane raz do tego, raz do owego, do państw ościennych. W związku z tym sytuacja w Polsce jest takim rezultatem kompromisu, chwiejnej równowagi między tymi, użyję sformułowania pana ministra Sikorskiego, między tymi watahami bezpieczniackimi.

- Wczoraj była dziesiąta rocznica zamachów na wieżowce w Nowym Jorku. Czy Pan dopuszcza taką ewentualność, że ludzie, którzy wierzą w teorię spiskową, mają rację, że było to coś na kształt podpalenia Reichstagu? - Skutki by na to wskazywały, jak również pewne niewyjaśnione okoliczności samego wydarzenia sprawiają, że nie jesteśmy w stanie wierzyć bez reszty w to, co jest do wierzenia podawane. Za dużo jest niewiadomych, za dużo jest wątpliwości. Być może że na tych wątpliwościach żerują ludzie tworzący najbardziej fantastyczne teorie spiskowe. Te najbardziej fantastyczne, jak sądzę, to są tworzone przez pierwszorzędnych fachowców, którzy mają za zadanie uszczelnienie tej wersji podanej do wierzenia i pozbawienie wiarygodności wersji innych właśnie poprzez nadawanie im fantastycznych kształtów, takich jakichś niesamowitych. Więc to oczywiście widać, że to na pewno jakieś służby maczają w tym palce, a jeżeli maczają, to znaczy, że jest coś do ukrycia. Nie wiem co, ale są bardzo różne hipotezy na ten temat i wiele z nich bardzo jest dobrze uzasadnionych. Tak że ja bym tak całkiem ich nie odrzucał, natomiast jak jest naprawdę, to oczywiście nie wiem.

- Śp. prezydent Lech Kaczyński doprowadził do dużego zbliżenia polsko-izraelskiego, np. w dziedzinie współpracy wojskowej, czynił też różne gesty. Czy, Pana zdaniem, można twierdzić, że prezydent Kaczyński liczył na swego rodzaju protekcję Izraela dla interesów polskich? - Jeśli liczył, to byłby to dowód wielkiej lekkomyślności.

- Dlaczego zatem to robił? - Myślę, że robił to dlatego, że postawił wszystko na Stany Zjednoczone i być może, że takie były uwarunkowania partnerstwa Polski ze Stanami Zjednoczonymi. Ja oczywiście nie wiem, czy takie były, ale z uwagi na pozycję Izraela w polityce amerykańskiej całkiem śmiało mogę przypuszczać, zakładać, że takie uwarunkowania były. Moim zdaniem, to właśnie, że pan prezydent Kaczyński nie zabezpieczył dostatecznie polskiego interesu państwowego, było dowodem jego naiwności, bo prezydent Kwaśniewski robił takie same rzeczy, z takim samym efektem może, ale on to robił z nikczemności, podczas kiedy prezydentowi Kaczyńskiemu nie mogę takich pobudek przypisać. Mogę mu przypisać naiwność, albo nawet pewne safandulstwo.

- Kiedyś widziałem Pana w Zamku Królewskim podczas imprezy reklamującej książkę o biskupie Lefebrze. Czy tradycja katolicka jest dla Pana lepszą formą religijności niż katolicyzm posoborowy? - Wiara jest sprawą prywatną, taką którą człowiek przeżywa w swoim sercu, natomiast zupełnie inną rzeczą są formy manifestowania religijności i bym raczej w tych kategoriach oceniał ten nurt tradycyjny w Kościele.

- Nie ma tutaj przeciwieństwa? - Nie, przynajmniej nic o tym nie wiem. Ani środowisko tradycjonalistyczne nie tworzy żadnych dogmatów, raczej chodzi im o rozkładanie akcentów i pewne formy liturgiczne, zewnętrzne, formy oddawania czci Bogu. Są to wprawdzie formy, ale wyrażają one pewną treść. I zdaniem tradycjonalistów – nie jestem jakimś ekspertem – zaniedbanie pewnych form liturgicznych świadczy o zaniedbaniu pewnych treści, które one wyrażały. Chyba coś w tym jest. Myślę, że jeśli chodzi o sam Kościół, który jest podzielony choćby w taki sposób – nawiążę do tego, co mówiłem na spotkaniu, że ludzie nie oczekują od Kościoła, że będzie im dostarczał rozterek, ludzie mają rozterek dosyć i bez Kościoła. Jeśli Kościół zacznie im dostarczać rozterek, jeśli Kościół sam zacznie być poszukujący, jak to się mówi, to ludzie nie będą mieli żadnego powodu, żeby się do Kościoła garnąć. Ludzie się garną do Kościoła dlatego, że myślą, że Kościół im będzie dostarczał pewności. Jeśli Kościół przestanie im dostarczać pewności, no to oczywiście że oni się do Kościoła przestaną garnąć. I myślę, że ten nurt tradycjonalistyczny dostarcza całkiem sporo pewności. Może nawet aż za dużo.

- Brał Pan udział w zjeździe USPAŁ-u. Jak Pan ocenia możliwość jakiejkolwiek pomocy w poprawieniu położenia narodu polskiego przez emigrację? - Myślę, że w związku z rozwojem sytuacji w Polsce, emigracja może odegrać bardzo dużą rolę. Nawet się obawiam, czy będzie w stanie sprostać odegraniu tej roli, dlatego że rozwój sytuacji w Polsce może doprowadzić do tego, że obszar Polski, naród polski, ten trzon narodu polskiego, może zostać zdominowany przez elementy narodowo obce. Wydaje mi się, że już teraz trzeba zacząć myśleć o jakimś wyjściu naprzeciw temu zagrożeniu i myśleć nad stworzeniem takiego ośrodka dyspozycji politycznej polskiej poza Polską. Na zjeździe USOPAŁ-u mecenas Ryszard Parulski wysunął ideę rozpoczęcia tego procesu od utworzenia skarbu narodowego wzorem Ligi Polskiej w wieku XIX, co rzeczywiście do wielu rzeczy się przyczyniło i bardzo pozytywną rolę odegrało. Więc myślę, że dobrze by było, by ta idea wśród patriotycznie nastawionych – a wiem, że to są bardzo liczne środowiska polonijne tutaj – jakoś znalazła prawo obywatelstwa.

- Nie sądzi Pan, że te środowiska też są przez razwiedkę rozpracowane? - Myślę, że tak, ale myślę też, że wokół konkretnej sprawy można dokonać politycznej integracji, jeśli nie wszystkich, to w każdym razie większości środowisk. Dowodem na to jest sukces Edwarda Moskala, który pod petycją do Kongresu Stanów Zjednoczonych w sprawie przyjęcia Polski do NATO zgromadził 9 milionów podpisów.

- Ale wówczas razwiedka temu nie przeszkadzała. - To może nie 9 milionów, ale 8, w każdym razie to już by było lobby polskie na terenie amerykańskim, które mogłoby bardzo wiele dobrego dla Polski zrobić, dla polskiego interesu państwowego. Tak że myślę, że warto tę ideę upowszechnić. - Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmawiał: Andrzej Kumor

 Za: Goniec – Toronto – 23 wrzesnia 2011 / Wirtualna Polonia, 2011-09-23 (" Jesteśmy na etapie ześlizgu. Ze Stanisławem Michalkiewiczem rozmawia Andrzej Kumor ")

Co by było, gdyby bolszewicy wygrali w 1920? I czy polskie zwycięstwo to zasługa dowódców i żołnierzy, czy raczej przypadek? Rozmowa portalu INTERIA.PL z prof. Mieczysławem Smoleniem, historykiem, kierownikiem Zakładu Historii i Myśli Politycznej Rosji w Instytucie Rosji i Europy Wschodniej UJ. Prof. Smoleń jest specjalistą w zakresie historii Rosji XIX i XX wieku i autorem książki o historii ZSRR. Na ile zwycięstwo Polaków w bitwie warszawskiej było wynikiem polskiego kunsztu strategicznego i bojowego, a na ile dziełem przypadku? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Było w tym trochę przypadku również.

Zdobyta bolszewicka radiostacja? (polskie wojsko zdobyło bolszewicką radiostację i zagłuszało - nadając non-stop teksty Pisma Świętego - rozkazy rosyjskiego dowództwa) . Na przykład. Nasz wywiad w ogóle dobrze działał w tym czasie i miał dobre informacje na temat ruchów wojsk bolszewickich.

Czy kwestia przypadku była decydująca? Nie powiedziałbym, że decydująca. Decydującą rolę odegrały tu przygotowania. Dokonane przez Józefa Piłsudskiego, ale wielu dostrzega też dużą rolę generała Weyganda. Niektórzy przypisują mu wręcz autorstwo tego planu strategicznego, który uratował Warszawę.

Na ile ci, którzy tak twierdzą mają rację? Trudno powiedzieć. To jest sprawa nierozstrzygnięta, ale mnie się wydaje, że tutaj Weygand sprawował raczej funkcję doradczą. I nie miał decydującego wpływu na decyzje głównodowodzącego - marszałka Piłsudskiego. Myślę, że tu jednak zadecydowały kwestie związane z osobistym talentem dowódczym Piłsudskiego. Ale także niektóre działania polskich władz - przeprowadzone z inicjatywy Piłsudskiego - które doprowadziły do wzrostu poparcia dla polskiej sprawy pośród robotników i chłopów, wśród których - proszę zauważyć - działali przecież bolszewiccy agitatorzy i bolszewicka propaganda.

Czy ze strony polskiej mieliśmy, więc do czynienia wyłącznie z negatywną propagandą antybolszewicką? Straszeniem złym bolszewikiem i to wszystko? Nie. To nie była kwestia propagandy, tylko podjęcia określonych działań, które znalazły wyraz w ustawach. Mianowicie chodzi o reformę rolną. Trudno, co prawda, nazwać ją reformą w pełnym tego słowa znaczeniu. Była to raczej skierowana do chłopstwa obietnica, która miała ułatwić im gospodarowanie i późniejszą sprzedaż produktów rolnych. Robotnikom również obiecano pewne ulgi o charakterze socjalnym. Ale oczywiście była też kwestia mentalności i pewnej antybolszewickiej propagandy.

Jakie jeszcze inne kwestie przyczyniły się do polskiego zwycięstwa? Trzeba wiedzieć, że pomimo tego, że głównodowodzącym bolszewickim był wówczas Michaił Tuchaczewski, jeszcze nie generał, to front był podzielony na dwie części. Północno-zachodnią część, którą bezpośrednio dowodził właśnie Tuchaczewski, i południowo-zachodnią, którą dowodził Jegorow. I tam, na południu, jako komisarz polityczny działał Stalin. Komisarze polityczni pełnili wówczas ważną rolę w wojsku bolszewickim, dowodzonym przecież w znacznym stopniu przez carskich oficerów: pilnowali, by nie zrodziła się tam żadna antyrewolucja. I gdy wojska Tuchaczewskiego zaczęły odczuwać pierwsze trudności i opór polskiej ludności, Tuchaczewski specjalnym rozkazem skierowanym do Jegorowa chciał wymusić na nim, by pierwsza armia konna Budionnego i inne siły udzieliły wsparcia Tuchaczewskiemu. Jednak Stalin, jako komisarz polityczny na to się nie zgodził.

Dlaczego? Po pierwsze, dlatego, że uznał, że siły Tuchaczewskiego są na tyle liczne, by poradzić sobie z Polakami, jak mu się wydawało wówczas - słabymi. Po drugie jednak, dlatego, że w tym samym czasie na Węgrzech trwała komunistyczna rewolucja Beli Kuna. Stalin myślał o skierowaniu wojsk Budionnego na nizinę Panońską, na Budapeszt, by tę rewolucję wesprzeć. Tyle, że zanim bolszewicy dotarli do Budapesztu, rebelia Kuna poniosła klęskę.

Czyli można powiedzieć, że węgierska rewolucja Beli Kuna uratowała Polskę? Można powiedzieć, że w jakimś stopniu się do tego przyczyniła.

A czy armia bolszewicka naprawdę była w 1920-tym roku zdolna "po trupie pańskiej Polski" ponieść rewolucję na zachód? Mówi się, że bitwa warszawska była jedną z najważniejszych bitew świata, tyle, że mieszkańcy Zachodu nie zdają sobie z tego sprawy. Ze strony rosyjskiej była to koncepcja permanentnej rewolucji. Uważano, że to, co stało się w Rosji w 1918 i 1917 roku jest tylko językiem spustowym do uruchomienia podobnych procesów na całym świecie. Okazało się jednak, że Rosja bolszewicka nie była zdolna. Zresztą - spójrzmy na kontekst wewnętrzny. Rosja bolszewicka była na to za słaba. Toczyła się wojna domowa. Był to, co prawda, okres, kiedy siły białych ponosiły klęskę za klęską, ale nadal toczyły się walki z oddziałami generała Wrangla.

Warto wspomnieć o "białych" państewkach na Syberii... To jednak nieco inna sprawa. Ale fakt, tam wojna dogasała jeszcze parę ładnych lat.

A co by się stało, gdyby bolszewicy jednak wygrali pod Warszawą? No cóż, w zdobytym przez bolszewików Białymstoku zawiązał się tak zwany Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski. Z Dzierżyńskim, Marchlewskim, Konem, Unszlichtem. To miał być zalążek przyszłego komunistycznego rządu polskiego, ale wtedy nie mówiono, czy miała to być kolejna republika radziecka, czy zależne od władzy bolszewickiej formalnie niepodległe państwo buforowe. Trzeba także wziąć pod uwagę wątek niemiecki. Tam w niektórych regionach trwała komunistyczna rewolucja. Związek Spartakusa, działalność Róży Luksemburg, Karola Liebknechta. To byli działacze, którzy mieli naprawdę duże poparcie w Niemczech, zarówno wśród proletariatu, jak i inteligencji. Bolszewicy chcieli te ruchy wesprzeć.

Ale w tym czasie rewolucja w Niemczech już dogasała. To prawda... zaraz po zakończeniu I wojny światowej Niemcy były, co prawda bardzo osłabione, w chaosie, po trudnych zobowiązaniach nałożonych na nich przez Traktat Wersalski. Na dłuższą metę jednak rewolucja w Niemczech nie miała warunków do przetrwania.

Ile, więc bolszewicy naprawdę mieli szansę ugrać? Jaka była realna bolszewicka opcja maksimum, biorąc pod uwagę ich ówczesną sytuację geopolityczną, ich możliwości gospodarcze i militarne? Zarówno w Niemczech, jak i we Francji ruchy rewolucyjne były silne. W Moskwie istniały rzeczywiście nadzieje na to, że idea eksportu rewolucji zostanie tam podniesiona. Komuniści byli silni zresztą także we Włoszech, w Hiszpanii. Istniał Komintern - z centralą w Moskwie, ale z silnymi strukturami na Zachodzie. Nawet w Stanach Zjednoczonych, nawet w Indiach! Bolszewicy z Leninem na czele uważali, że uzależnienie w jakiejś formie Dehli - a podejmowano takie próby - osłabi Imperium Brytyjskie. Choć raczej nie myślano o samej Wielkiej Brytanii, bo to była inna sprawa, specyficzne położenie geopolityczne, specyficzna sytuacja - było to w końcu jedne z największych imperiów świata, wzmocnione po I wojnie. W każdym razie koncepcja ta upadła w 1920 roku w Polsce.

To były plany. Ale co mogli ugrać w rzeczywistości? Wtedy - nic. Ich gospodarka nie istniała. Potencjał militarny był to potencjał przestarzały. Tylko dzięki zbiegowi okoliczności udało im się zwyciężyć w wojnie domowej: nie było zgody pomiędzy białymi, a poza tym bolszewicy opanowali tereny dawnego Wielkiego Księstwa Moskiewskiego: najlepiej skomunikowanego centrum Rosji. Stamtąd wychodziły promieniście szlaki żelazne, a pamiętajmy, że tamten konflikt toczył się głównie wzdłuż szlaków kolejowych.

I jeszcze słynny zarzut Wrangla wobec Piłsudskiego, że to brak jego pomocy białym doprowadził do zwycięstwa bolszewików. Myślę, że z pomocą Piłsudskiego wojna domowa w Rosji mogłaby wyglądać inaczej. Może wojna domowa potoczyła by się dłużej. No, ale niestety biali generałowie stali na straży niepodzielności imperium w granicach z 1914 roku. Piłsudski naprawdę był w delikatnej sytuacji... Rozmawiał: Ziemowit Szczerek

POJEDNANIE ZE SZCZEGÓLNYM BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM Podczas osobistej rozmowy Donalda Tuska z płk Putinem w Katyniu uzgodniono powołanie odrębnych instytucji państwowych - centrów odpowiedzialnych za „krzewienie idei dialogu polsko-rosyjskiego”. Zbudowany na wzór Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej urząd miał doprowadzić do „społecznej „ratyfikacji” polsko-rosyjskiego procesu dialogu i porozumienia.” Tragedia smoleńska nie stanowiła przeszkody w realizacji tych planów. Przeciwnie - natychmiast po 10 kwietnia 2010 roku przystąpiono do zadekretowania sojuszu zawiązanego nad katyńskimi grobami. Głównym architektem tych działań był ambasador tytularny w Moskwie Tomasz Turowski, którego słowa: „z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy - nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją” –wyznaczają dziś podstawowy kierunek myślenia „elit” III RP. W grudniu 2010 roku, podczas wizyty prezydenta Rosji Miedwiediewa w Polsce, uroczyście podpisano list intencyjny w sprawie powołania Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. Obecna władza w błyskawicznym tempie przeforsowała uchwalenie specjalnej ustawy o utworzeniu Centrum. Jej projekt wpłynął do Sejmu w dniu 3 grudnia 2010 roku, a już 25 marca 2011 roku ustawa została przyjęta głosami klubów PO i PSL. Przeciwko głosowało jedynie 138 posłów PiS-u. 7 kwietnia br. - w rocznicę spotkania Putin-Tusk, ustawę podpisał Bronisław Komorowski, a 19 kwietnia weszła w życie. Cele działalności rządowego Centrum są identyczne z zapisami zawartymi w peerelowskich statutach TPPR. Nie próbowano nawet maskować tej zbieżności i poddając tekst stylistycznej kosmetyce zapisano w nowej ustawie wszystkie zadania wyznaczane dotąd Towarzystwu przez komunistycznych ministrów spraw wewnętrznych. Wzniesienie rządowej instytucji na fundamentach organizacji sławiącej „przyjaźń” z okupantem cofnęło nas w relacjach z Rosją do okresu Polski Ludowej i jest świadectwem wręcz niewiarygodnej podległości obecnych władz III RP. Wynika to również z faktu, że w Rosji nie powstało podobne Centrum, zatem Polska występuje z pozycji petenta zabiegając o „ratyfikację polsko-rosyjskiego dialogu i porozumienia” z państwem, które ostentacyjnie okazuje nam wrogość i pogardę. Podczas zorganizowanego we Wrocławiu w czerwcu br. I Polsko-Rosyjskiego Kongresu Mediów, miała zostać ogłoszona decyzja o powołaniu analogicznej instytucji w Rosji. W odczytanym podczas kongresu liście prezydenta Miedwiediewa nie było jednak słowa na ten temat, zatem „polscy przyjaciele” nadal cierpliwie oczekują na wzajemność Rosjan. Tymczasem Centrum, na którego potrzeby przeznaczono z budżetu 4 mln zł prowadzi już działalność. Włączyło się np. w patronat nad konkursem dla młodzieży szkolnej "Historia bliska". Honorowym patronem tego konkursu jest Bronisław Komorowski. Nie powinno dziwić, że w tym roku wygrała praca nawiązująca do tematu „Polska – Rosjanie..”. W komunikacie jury z XV edycji konkursu można przeczytać: „Temat polsko-rosyjski wydawał się pozornie najłatwiejszy, przynajmniej w wymiarze źródłowym – można się było bowiem odwołać do okresu powojennego, mniej odległego i dobrze obecnego w pamięci pokolenia dziadków i rodziców. Ale i tu na uczestników czyhały pułapki; jednym z najczęstszych historycznych uproszczeń było badanie stosunków polsko-rosyjskich rozumianych jako polsko-radzieckie i niemal wyłącznie z perspektywy „doznanych przez nas-Polaków krzywd”. Temat wymagał od uczestników wysiłku zmierzenia się z pokutującymi w naszym myśleniu uproszczeniami.” Przemawiając na uroczystości wręczenia nagród, pełnomocnik ministra kultury ds. organizacji Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia Sławomir Dębski wyraził nadzieję, że „nowe pokolenia Polaków i Rosjan doprowadzą do końca wielką sprawę sprawiedliwego wyrównania wzajemnych stosunków w oparciu o prawdę historyczną, wyrwania ich z gorsetu – jak to ujął Juliusz Mieroszewski – "emocji, niekontrolowanych reakcji i głuchej a upokarzającej nienawiści". Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia będzie takie wysiłki wspierać!” By współczesna postać TPPR-u mogła „wspierać wysiłki” i wypełniać ustawowe powinności, Centrum potrzebował nowej siedziby. I to siedziby nie byle jakiej. Trwa obecnie przeprowadzka do warszawskiego biurowca Centrum Jasna, położonego przy zbiegu ulic Świętokrzyskiej i Jasnej. Właścicielem tego luksusowego budynku jest Centrum Jasna sp. z o.o. - założona przez Archidiecezję Warszawską w celu zarządzania nieruchomością. We władzach spółki zasiadają ksiądz prałat Marian Raciński, ekonom Archidiecezji Warszawskiej oraz salezjanin ks. Kazimierz Olędzki. Trudno uwierzyć, by ulokowanie Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia w biurowcu należącym do Archidiecezji Warszawskiej było dziełem przypadku lub mogło się dokonać bez wiedzy i zgody ordynariusza archidiecezji. W Centrum Jasna mają swoje siedziby m.in.: Biuro Informacyjne Parlamentu Europejskiego oraz Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Polsce. Z informacji zamieszczonej na stronie internetowej spółki wynika, że cała powierzchnia ośmiokondygnacyjnego budynku jest od dawna wynajęta, zatem znalezienie miejsca dla rządowego Centrum nie było rzeczą łatwą i zapewne nie mogło umknąć uwadze właściciela.

Można przypuszczać, że ta konkretna decyzja jest kolejną oznaką sojuszu łączącego władzę państwową i kościelną w kwestii zadekretowania „pojednania” z Rosją. Po 10 kwietnia wielokrotnie z ust hierarchów Kościoła słyszeliśmy nawoływania do „otwarcia na pojednanie”. Już w trakcie pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu, kard. Dziwisz przypomniał, jak „przed blisko półwieczem biskupi polscy wykonali prawdziwie proroczy krok w kierunku Niemców, mówiąc do nich w imieniu narodu polskiego: ,,Wybaczamy i prosimy o wybaczenie!“ i stwierdził: „Musimy dorastać do wypowiedzenia tych samych słów wobec braci Rosjan.” Metropolita warszawski kard. Kazimierz Nycz komentując zaś grudniową wizytę Miediwiediewa w Polsce uznał, że „może mieć ona pozytywny wpływ na prace wspólnej komisji Kościoła w Polsce i Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, która opracowuje dokument o pojednaniu obydwu narodów.”

Głos metropolity warszawskiego zabrzmiał w tym samym czasie, gdy władze Rosji niszczyły nie tylko ślady po smoleńskiej tragedii, ale bez żadnego sprzeciwu Kościoła zawłaszczały miejsce kaźni polskich oficerów w Katyniu stawiając na terenie Zespołu Memorialnego w Lesie Katyńskim Cerkiew Zmartwychwstania Chrystusa. Inicjatorem tej budowy jest zwierzchnik rosyjskiej Cerkwi Cyryl, podejrzewany o wieloletnią współpracę z KGB, a projekt finansuje koncern Rosnieft zarządzany do niedawna przez oficera KGB - Igora Sieczina. Obraz dzisiejszych, fatalnych stosunków polsko-rosyjskich wskazuje, że postulat pojednania miałby się wypełnić na mocy spec ustaw i fałszywych, werbalnych deklaracji. Takie „pojednanie” nie ma nic wspólnego z wymiarem religijnym bądź moralnym, jaki nadaje się tej chrześcijańskiej powinności. Nie opiera się na uczciwym rachunku krzywd, nie wypływa z żalu i uznania winy. Zachodzi również obawa, że powołana w szczególnym trybie rządowa agenda zostanie wykorzystana do dławienia głosów krytycznych wobec Rosji i posłuży do narzucenia Polakom oficjalnej interpretacji w sprawach stosunków polsko-rosyjskich. Ogromne zagrożenie wynika z prób indoktrynowania młodych Polaków podejmowanych przy współudziale tej instytucji i analizowania wspólnej przeszłości poprzez odrzucenie „historycznych uproszczeń”. Tak tworzy się pozory dialogu, próbując za pomocą fasadowych urzędów ukryć prawdę historyczną i zaprzeczyć istnieniu rzeczywistych podziałów. Władze kościelne, które takie instytucje wspierają, a nawet udzielają im gościny, nie służą dobrze Polsce ani Kościołowi. Aleksander Ścios

01 października 2011 Zanim odłączą zapłon.. w samochodach, w przypadku, gdy zasiadający w nim kierowca będzie miał w wydychanym powietrzu 0,5 promila alkoholu, państwo może zbankrutować. Po co komu wtedy odłączenie zapłonu? Czy ktoś będzie penetrował samochody w poszukiwaniu łamiących przepisy, bo nawet jak kierowca będzie miał zero promila - to obecność pasażerów wracających z wesołej z imprezy spowoduje odcięcie zapłonu? Może już zawczasu pomyśleć o ograniczonej liczbie osób przewożonych w samochodach osobowych na wypadek, gdyby suma alkoholu w wydychanym powietrzu mogła przekroczyć magiczne 0,5 promila? Jak ten pomysł z odcinaniem zapłonu zostanie zrealizowany, to nie będzie można przewieźć samochodem nikogo, kto napił się alkoholu i ma w wydychanym powietrzu 0,5 promila? Założę się, że w limuzynach mandarynów demokratycznego państwa prawnego nie będą instalowane urządzenia odcinające zapłon.. Jeżdżący z imprezy na imprezy mandarynowi dygnitarze demokratycznego państwa prawnego, będą poza prawem, które zresztą stanowią sami sobie dla siebie, i sobie - przeciw nam. Im będzie wolno jeździć z odciętym zapłonem - nam nie. Wyjątkiem będzie też pan były prezydent Aleksander Kwaśniewski, który za kołnierz nie wylewa. Nie wiem, czy będąc na Filipinach jeździł samochodem, czy też nie.. W każdym razie podczas wykładów na Ukrainie i nad grobami polskich żołnierzy - nie jeździł. Och te golenie.. Ma wyjątkowo słabe golenie- jak na prezydenta.. Może przydałoby się prezydentowi jakoś te golenie wzmocnić.? Oczywiście nie przy pomocy wzmocnionego alkoholu, ale jakiejś operacji, na przykład „ misji pokojowej”, na którą wysłał naszych żołnierzy bez zgody Parlamentu- przecież demokratycznego. A jest wielkim zwolennikiem demokracji - co gdzieś pana prezydenta pokazują, ciągle o niej mówi, a śpi z własną żoną, a nie z demokracją. Może by zaczął spać z demokracją. A przy okazji: socjaliści europejscy przy okazji wprowadzania w całej Europie blokad antyalkoholowych dla naszego bezpieczeństwa, chcą wprowadzić- też dla naszego bezpieczeństwa- nowy ponadcentralny urząd o nazwie” Unijny Koordynator ds. Bezpieczeństwa Drogowego”. Cała ta unijna i nasza rodzima biurokracja- to wszystko dla naszego bezpieczeństwa. Czy my w ogóle kiedyś będziemy bezpieczni? Jak sprawa tworzenia urzędów nie jest zamknięta? To znaczy urzędnicy uważają, że jak ich jest więcej na naszym utrzymaniu, to będziemy bezpieczniejsi. Ja natomiast uważam, że jak ich jest więcej - to mniej naszej wolności.. I mamy większą niewolę. Znajdujemy się w takiej niewidzialnej klatce, która zamiast metalowych prętów, zbudowana jest z przepisów, na pierwszy rzut oka niewidocznych, ale przy zderzeniu z życiem bardzo doskwierających. Kiedyś naszych patriotów UB biło prętami, nogami z połamanych krzeseł, przypalało papierosami.. Dzisiaj nie ma UB - ale nieźle nas okładają. Wszystkich! Bo miało być lepiej- wszystkim. I jest! Demokratycznym mandarynom – jak najbardziej. ONI żyją w niewidzialnych klatkach, odcięci nie tylko od zapłonu, ale również od życia, balują za nasze w innym świecie, który sami sobie stworzyli, a nam tworzą przepisowe piekło, i wszystko, o czym decydują, spychają w dół, gdzie żyjemy my: „obywatele” demokratycznego państwa prawnego.. Blokady antyalkoholowe w samochodach- to oczywiście dobry pomysł, tak jak planowane obniżenie prędkości poruszających się samochodów do 30 km/h. Takie blokady antyalkoholowe powinny być wszczepiane wszystkim „obywatelom” demokratycznego państwa prawnego, którzy po ulicach nie powinni się poruszać na gazie.. Nie tylko po ulicach; jak najbardziej w restauracjach, w kawiarniach, u siebie w domu, na działce.. Takie czipy antyalkoholowe „obywatelom” nie zaszkodzą, tym bardziej, że taki” obywatel” przypomina coraz bardziej bydlęcie, którym opiekuje się demokratyczne państwo prawne przy pomocy sfory urzędników- też obywateli, ale nadzorujących innych’ obywateli”. W demokratycznym państwie prawnym są „obywatele” równi i obywatele – równiejsi, od tych równych, których trzeba pilnować, żeby nie weszli w szkodę. Żeby bydlęciu nic się nie stało. Przynajmniej dopóki bydlęcie jest młode. Ale męczy mnie jeszcze sprawa rozgłaszanego - szczególnie przed wyborami- gazu łupkowego: czy Komisja Europejska- nasz nowy rząd zakaże, czy nie zakaże, czy emeryci dostaną coś z tego, czy jedyne zyski wyciągnie z niego pan G. Soros- znany w świecie filantrop, czy tymi pieniędzmi spłacimy - jako wierzyciele - dług 65 miliardów dolarów Światowemu Kongresowi Żydów będącego spadkobiercą nieruchomości i własności pozostałych po holokauście- wywołanym przez Niemców. Dlaczego akurat Światowy Kongres Żydów jest spadkobiercą własności pomordowanych obywateli polskich? Czy również państwo Izrael, które dopiero powstało w 1948 roku, a więc po holokauście? Nie ma w tym żadnej ciągłości i żadnej logiki.. Oprócz” przedsiębiorstwa holocaust”- jaki pisze pan profesor Norman Finkelstein. Ale w monologu o gazie łupym brakuje mi jednej ważnej rzeczy: roli rolnika, właściciela ziemi. Nikt z „bandy czworga” o nim nie mówi.. Może, dlatego, że żadne z tych operetkowych ugrupowań nie szanuje prywatnej własności. Tak jakby rolnik - który jest właścicielem ziemi- nie miał w tej sprawie, tak jak w innych zresztą- nic do powiedzenia. Co prawda polskie prawo czyni właściciela ziemi, właścicielem jedynie jednego metra ziemi(????) -co jest kompletnym curiosum, ale jednak jeden metr - co jeden metr. Należałoby wziąć przynajmniej pod uwagę opinię właściciela 1 metra ziemi nad gazem łupkowym.. A jeśli już, to uczynić rolnika współudziałowcem gazu łupkowego. Albo szybko zmienić prawo, żeby

rolnik był właścicielem ziemi, aż do samego jądra ziemi. Żeby, żaden urzędnik, żaden parlament- nie mógł decydować samowolnie o dobrach ziemi rolnika, znajdujących się pod ziemią.. I dlatego opowiadają te głupstwa, dzieląc skórę na żywym niedźwiedziu, w tym przypadku niedźwiedziem jest rolnik.. Nikt Go nie zauważa! Z prostego powodu.. Bo tak naprawdę o wszystkim, co prywatne decydują urzędnicy, a w tym przypadku, nawet nie udają- ONI decydują!! Chociażby- w ramach istniejącego idiotycznego prawa- mogliby wspomnieć o rolniku.. Dla przyzwoitości! Wiem, wiem, wiem.. Oczekiwać przyzwoitości od tyranów- to jest tak, jak oczekiwać miłości od pałającej żądzą zemsty- kobiety. Nie ma, na co liczyć.. Mógłby ktoś popracować nad skonstruowaniem urządzenia, które chroniłoby nas ludzi, przed pazernością władzy.. Pazernością przed zabieraniem nam naszej wolności i własności.. Jakąś blokadę antywładzową, która przy każdej podwyżce podatków, obcinałaby na przykład ręce panu ministrowi finansów.. Żeby nigdy więcej się nie ważył. I żeby inny widział, że nie nada... Ale gdyby nawet ktoś, komu udałoby się, to zaraz w demokratycznym Sejmie przegłosowaliby, że takie urządzenie jest niekonieczne w demokracji.. Bo demokracja wymaga długów, życia na kredyt, nienormalności, bałaganu i….. w konsekwencji bankructwa państwa. Na razie próbują odłączyć zapłon.. WJR

Sex, drugs, disco-polo „Bara-bara-bara, riki-tiki-tak/ Jeśli masz ochotę/ Daj mi jakiś znak”… Lata mijają, a refren znanej piosenki disco polo zna na pamięć każdy Polak. Co sprawia, że ten gatunek muzyczny, pomimo wszechobecnych drwin, nadal cieszy się popularnością, a nawet zdobywa grono wyznawców? – zastanawia się Aleksander Majewski.

Ewolucja Były sobie lata 90. Choć w mediach królowały reklamy proszków do prania w stylu „Ojciec, prać?”, Telewizja Polska prezentowała całkiem ciekawe programy. Np. dla miłośników dobrego humoru w weekendowe popołudnia transmitowano kultowy „Za chwilę dalszy ciąg programu”, a przerwy między audycjami wypełniały piosenki gwiazd rocka… Inaczej było tylko na antenie Polsatu. Szczególne w niedzielne popołudnia. Stworzono kącik dla ludzi, którzy próbowali zaistnieć w świecie muzyki, bez tworzenia skomplikowanych kompozycji i wytrawnej liryki. Początkowo disco polo było tylko nowoczesną wersją biesiadnych piosenek. Idealnie trafiało w klimat polskiej wsi sielskiej, anielskiej. Program „Disco Relax” w którym były prezentowane piosenki artystów-amatorów cieszył się wysoką oglądalnością. Całe rodziny, po powrocie z kościoła, przy niedzielnym obiedzie podziwiały gwiazdy pokroju Bayer Full, Akcentu, Boysów, Shazzy czy Milano. Muzyka zaczęła wykraczać poza getto. W swoich kampaniach wyborczych, wykorzystywali ją – niezależnie od poglądów – politycy. Najbardziej znanym przykładem jest piosenka „Ole, Olek!” zespołu Top One, która towarzyszyła zwycięskiej kampanii Aleksandra Kwaśniewskiego. Z czasem, złoty interes w działaniu na scenie disco polo dostrzegli popularni artyści z "głównego nurtu", którym ciężko było się odnaleźć w rzeczywistości lat 90. I tak na listę przebojów programu „Disco Relax” trafili Krzysztof Krawczyk, Janusz Laskowski czy Bohdan Smoleń. Chyba tylko Krawczykowi, dzięki współpracy z Goranem Bregovicem, udało się wrócić na szczyt. Niekoniecznie złoty, bo twórcy disco polo nie narzekali na niedostatek, również długo po tym, jak radio i telewizja zaprzestały prezentowania ich twórczości. Wiele czołowych zespołów l. 90. gra do dziś. Wystarczy wymienić choćby Bayer Full, Akcent czy Boys. Ten pierwszy sprzedał kilkanaście milionów płyt. Dlatego narodziły się plotki o niesamowitym bogactwie lidera grupy – Sławomira Świerzyńskiego (działacza PSL), które sam zainteresowany z uśmiechem dementuje. Pod koniec lat 90. zainteresowanie muzyką disco polo, jako czymś powszechnie uznawanym za obciachowe, słabło. Większą popularnością zaczęły cieszyć się zespoły popowe czy pop-rockowe (jak choćby kiczowate Ich Troje), a nawet spod znaku hip hop-u. Tym ostatnim (np. Jeden Osiem L) szybko przypisano łatkę „hip hopolo”. Potrafiły jednak zebrać pokaźne grono słuchaczy, którzy wynieśli je na szczyty popularności. I tak wyżelowani chłopcy, którzy świetnie bawili się wiejskich dyskotekach przy „Jesteś szalona”, teraz kiwali głowami w rytm „Jak zapomnieć?”. Stosunkowo wcześnie ewolucję muzyki popularnej w stronę kiczu zauważył trójmiejski muzyk Ryszard „Tymon” Tymański. Ucieleśnieniem frustracji stała się płyta zespołu Kury „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”. To tam, po raz pierwszy bezlitośnie zostały wyśmiane wszelkie „narodowe obciachy”, właściwie dotyczące nie tyle samego disco polo, co tandety, która zaczęła dominować w mediach „głównego nurtu”. Na „polski dance” czas przyszedł później… W 2004 r. do kin trafił film Wojciecha Smarzowskiego „Wesele” do którego muzykę stworzył właśnie Tymański. Płyta jego nowej kapeli Tymon & Transistors, ze ścieżką dźwiękową do filmu, była kontynuacją kultowego krążka „P.O.L.O.V.I.RU.S.”. Tym razem na celowniku Tymona znalazło się głównie disco polo. Tymański wyśmiał wszystkie sprośne, biesiadne, weselne przyśpiewki (często w klimacie l. 90.), a na listach przebojów zagościł „Biały miś” w jego aranżacji. Groteskowe wspomnienie o latach dominacji tego gatunku, odniosło jednak zupełnie inny efekt od tego, jaki zamierzał osiągnąć twórca yassu. Tymański, całkiem nieświadomie, obudził demony przeszłości. I tak, po „Białym misiu” (którego cover znaczna część laików wzięła na serio), „na salony” znów zapraszano przyblaknięte gwiazdki disco polo. Tym sposobem już w pierwszym dziesięcioleciu XXI w. na uroczystej gali 15-lecia Polsatu grał zespół Boys. O Bayer Full nie zapomniała Telewizja Publiczna, która na antenie telewizyjnej Dwójki w programie „Szansa na sukces” gościła Świerzyńskiego i spółkę. Nie zabrakło również miejsca dla disco polo w prime time. I tak w głównym wydaniu „Wiadomości” na TVP 1 mieliśmy cały materiał o powrocie disco polo. Zespoły, które nie odcinały się od swojej przeszłości, opowiadały o tym, w jak dochodowej branży działają, mimo braku dostępu do mediów. W materiale nie pojawiła się tylko „królowa disco polo” – Shazza, która nie chciała być kojarzona z „obciachem”. I chyba źle zrobiła, bo działalność na scenie pop niewiele jej dała. Dla słuchaczy i krytyki zawsze pozostanie panią z polsatowskiego programu…

Obciach wkracza na salony Wspomniane zaproszenia nie wzięły się z niczego. Pojawienie się portalów typu You Tube czy Wrzuta, walnie przyczyniło się do popularyzacji przykurzonych płyt. Mało wymagający słuchacze, dobierając muzykę na imprezy, często decydowali się właśnie na disco polo, które przecież i tak od lat wiodło prym w czasie weselnych zabaw. Właściciele mniejszych stacji telewizyjnych, dostrzegli zapotrzebowanie na tego typu „dobra kultury” i tym sposobem, na platformach cyfrowych bądź sieciach kablowych pojawiły się programy, prezentujące tylko i wyłącznie muzykę disco-polo, czy jak kto woli „polski dance”. Od 2010 r. również na kanale VIVA Polska w każdą niedzielę emitowany jest blok o wiele mówiącej nazwie „Disco ponad wszystko”, cieszący się niezwykłą popularnością. Propagatorzy disco polo poszli za ciosem i już w 2011 roku uruchomili kanał telewizyjny, poświęcony w całości tej muzyce – Polo TV. Nieco więcej pluralizmu jest na kanale TV. Disco, który wystartował kilka dni temu. Na antenie prezentowana jest muzyka dyskotekowa z l. 70, 80 i 90 i oczywiście disco polo, które wraca pod starym, sprawdzonym szyldem „Disco Relaks”. Tym razem, moda na disco polo czy mało wyrafinowany pop, dotknęła nie tylko środowisk wiejskich. „Polski dance” znalazł zwolenników również wśród młodych, wykształconych, z wielkich miast – również studentów, z czym nie kryją się propagatorzy gatunku. To tylko jeden z elementów zjawiska, nazywanego przez niektórych „upadkiem elity” - Zmienił się obraz studenta. W latach dziewięćdziesiątych znaczna cześć studentów rozpoczynała naukę, aby rozwijać swoje zainteresowania. Studiowanie było często przedłużeniem hobby. Zaliczanie egzaminów przychodziło więc z łatwością, a wolny czas można było poświęcać na rozwój kulturalny. Oczywiście nie idealizuję tamtych czasów, ponieważ dla części studiujących kultura sprowadzała się do wypicia kilku piw w pubie. W każdym razie na studiowanie, szczególnie dzienne, mogła sobie pozwolić tylko część abiturientów - studia były więc traktowane jako coś elitarnego, szczególnie jeśli uczyło się na renomowanej uczelni. Z czasem wzrastać zaczął poziom solaryzacji, a wraz z nim studia powszedniały - zatracał się całkowicie etos studiowania. Ponadto, co zresztą w warunkach rynkowych zrozumiałe, studenci zaczęli pragmatycznie podchodzić do oferty kształcenia wybierając studia które mogą dać pracę, a nie być przedłużeniem zainteresowań. Zazwyczaj w takiej sytuacji więcej czasu poświęca się na zdobywanie wiedzy, a mniej na swój rozwój kulturalny – mówi dr Patryk Tomaszewski, pełnomocnik rektora Uniwersytetu Mikołaja Kopernika ds. kultury studenckiej. - Należy również pamiętać, że koniec lat 90 - tych to spadek zainteresowania muzyką bardziej wymagającą. Widoczne jest to choćby na przykładzie subkultur - nie znajdziemy już chyba wśród studentów tzw. depeszowców - słuchaczy Depeche Mode, czy decurowców - słuchaczy The Cure. Studenci przejawiają te same gusta muzyczne, co reszta społeczeństwa, a więc przede wszystkim interesująca jest dla nich muzyka łatwa i przyjemna: pop w wydaniu Dody czy pop rock w wydaniu Feela, itp... Gusty muzyczne studentów są moim zdaniem odzwierciedleniem kultury masowej - tego czym żyje świat cele brytów. Jeżeli weźmiemy pod uwagę zatracenie poczucia elitarności wśród studentów, widzimy masę młodych ludzi, którzy nie odróżniają się od reszty społeczeństwa. Oczywiście ten obraz jest trochę przejaskrawiony, bywają postawy odmienne, ale jeśli mowa o kulturze studenckiej - jeśli istnieje, bo wielu badaczy twierdzi, że obecnie nie - to raczej występują jako margines, poza głównym obiegiem – twierdzi Tomaszewski

Dzieci disco-polo Pisząc ten artykuł, nie spodziewałem się z jaką łatwością przyjdzie mi znaleźć rozmówców, którzy opowiedzą o swojej ulubionej muzyce. Jak się okazało, jej popularność jest rzeczywiście bardzo duża, a słuchaczy powinno określać się mianem „wyznawców”, dla których treści piosenek (imprezki, miłość, seks, zabawa) są życiowym drogowskazem. Najchętniej o swoim życiu opowiadają młode kobiety. Dlatego bohaterkami tego tekstu są uczennice szkół średnich: Ania, „Pamela” i Paulina (imiona zostały zmienione – przyp. red.). Ania słynie z tego, że jest nieśmiałą, skromną dziewczyną, jednak na zabawach „zupełnie traci głowę”, a raczej - jak mówi jej koleżanka - „daje d***y jak każda”. Wszystko przy akompaniamencie disco polo. Ma 18 lat, jej siostra 16. Pochodzą z rodziny rolniczej, chodzą do kościoła, sprawiają dobre wrażenie, ale sobotnia impreza całkowicie je odmienia. Wśród rówieśniczek uchodzą za wyobrażenie typowej „wieśniary”. Prostej, wymalowanej „dziołchy” ze wsi. Ich sytuacja rodzinna nie jest ciekawa. Rodzice są po rozwodzie, ojciec siedział nawet we więzieniu, bo nie płacił alimentów. Młodsza z sióstr nie grzeszy urodą. Niewysoka, zalicza się do tych bardziej „puszystych”. Ma jednak zamiłowanie do rytmów spod znaku disco polo przy których, jak starsza siostra, zapomina o całym świecie. To właśnie w czasie takich ludowych bachanaliów, zasłynęła wśród nastoletniej gawiedzi seksem z kilkoma chłopakami naraz. Muza, alkohol i „miejscówa” za remizą – mocne wrażenia wpisują się w pamięć. Nie potrzeba do tego używek, wystarczy sam „klimat”. To dla nich jedyny sposób na życie i ucieczka od szarej rzeczywistości. Jak mówi znajoma Anki, „sobotnia dyskoteka to miejsce, gdzie budzą się zwierzęce instynkty”. Na imprezę siostry zawozi chłopak Ani. Są ze sobą„we wiadomym celu”. Nie musiałem nawet dopytywać w jakim. - Nigdy nie zabrałbym dziewczyny w takie miejsce. Odpowiada mu to? – pytam. – To totalne zezwięrzecenie. Czy ktoś tu myśli w jakichś „wyższych kategoriach”? – odpowiada mi jej rówieśniczka. Pomimo tego, siostry nie uchodzą w swoim środowisku za najgorsze „blachary”. Nie wychodzą poza „średnią”. Są uznawane za szare myszki z „wiochy”, które - po nasłuchaniu się pikantnych piosenek disco polo - szaleją na sobotnich imprezkach. Chcą być jak wszyscy. Podobnie jest z „Pamelą”. Nawet znajome nie pamiętają jej imienia, bo tak przylgnęła do niej ksywka, którą zawdzięcza nadmiernemu makijażowi. Jest całkiem ładna. Chodzi do jednej ze słabych szkół w małym mieście. Również pochodzi ze wsi. Nie potrafi wiązać się emocjonalnie z chłopakami. Co i rusz spotyka się z kimś innym, ale rozstaje bez sentymentu. Ma faceta, bo „jest fajnie” niczym w utworach jej ulubionych zespołów disco polo. Gdy przestanie być „fajnie”, da sobie spokój. Po co się szarpać? „Grunt, żeby mi było dobrze” – mówi. Gdy pilnie poszukiwałem kontaktu z ludźmi „z klimatu”, jej koleżanka, bez mrugnięcia okiem wskazała na nią. – To typowy przykład disco-polówy – powiedziała. „Pamela” jeździ w każdą sobotę do dyskotek, często ulokowanych na wsiach. Nie króluje tam wyłącznie disco-polo, ale jak sama przyznaje „na***ć się i dać wydupczyć też można”. W grę wchodzą też narkotyki. W końcu już wiele lat temu trafiły „pod strzechy”. Zjawisko jest na tyle powszechne, że towarem częstują nachalnie dobrzy znajomi. Ci, którzy nie biorą, zaliczają się do tych „porządniejszych”. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że w klubach odchodzi regularna dilerka. – Bywalcy dyskotek, niezależnie od tego, czy są słuchaczami disco polo czy tych „lepszych” nurtów, dzielą się na ludzi, którzy przychodzą, aby się pobawić i tych, którzy „szukają mocniejszych” wrażeń – mówi Paulina, uczennica liceum. – Których jest więcej? – pytam. – 80% to „szukający wrażeń” – odpowiada po chwili namysłu nastolatka. Sobotni wyjazd to ich punkt odniesienia. Chodzą do szkoły, uczą się, ale to tylko marazm. Przełomem jest zawsze sobota. Wówczas nie liczy się kompletnie nic, czynniki zewnętrzne nie mają tu znaczenia. Ważne, aby jechać! Od soboty do soboty. Trzeba zaznaczyć, że „duch disco polo” zapanował nie tylko wśród ludzi ze wsi, ale również (a może przede wszystkim?) wśród „miastowych”. – Dyskotekowe panienki dzielą się na „wieśniary” i te rzekomo lepsze - „z miasta”. Jedne i drugie są niesamowicie chamskie, tyle, że te drugie aspirują do „czegoś więcej”. Zresztą spójrz na nie… - mówi Paulina. Wskazuje mi grupkę dziewczyn, kręcących się blisko szkoły. – Sposób ubierania dużo lepszy, poczucie „luzu” no i „wyższe” aspiracje. Ich cel to nie dyskoteka koło tego małego miasta, ale warszawskie kluby. One też słuchają disco-polo. Wytykają to swoim koleżankom ze wsi, a same cichaczem, gdy nikt nie słyszy, robią to samo. – śmieje się Paulina. Można postawić pytanie, jak muzyka, będąca uosobieniem obciachu, zdobywa sobie popularność wśród młodzieży z różnych środowisk?Niewątpliwie swoje zrobiło rozpowszechnienie Internetu. To właśnie z niego licealna dziatwa czerpie wspomniane „dobra kultury”. Prym wiodą YouTube, Facebook, itp. Sposobów wymiany jest obecnie mnóstwo. Skończyły się czasy, gdy - aby zdobyć ulubioną muzykę - trzeba było przegrywać taśmę czy płytę. Dziś wystarczy jedno kliknięcie. Nie wymaga to wielkiego wysiłku. Podobnie jak odbiór muzyki disco-polo. Słuchanie disco polo, wiążące się z tym „wyjazdy na imprezki” i wszelkie tego konsekwencje są również skutkiem „efektu domina”. – Jeździła Julka, to musi i Kaśka i Olka, itd. Kaśka słucha disco? To spróbować musi i Julka i Olka… Instynkt stadny – śmieje się Paulina. Dziewczyny „z lepszych domów” często okłamują rodziców, co do celu swoich wojaży. Wychodzą z domów, oznajmiając, że idą do koleżanek, a kończą w męskich toaletach wiejskich dyskotek.

Siła w prostocie - Chyba samo prostackie disco polo nie może kogoś aż tak zdegenerować? – dociekam – Oczywiście, że sama muzyka nie może. Znam ludzi, którzy słuchają tego i są normalni. Często to inteligentni ludzie, dobrzy uczniowie – mówi licealistka. – Nie przeszkadza im ten kicz? Ja bym się wstydził. Na czym polega ten fenomen? – pytam. – Na czym? To po prostu nie jest skomplikowane. Nie wymaga długiego myślenia, interpretacji. To klucz do sukcesu tej muzyki. – Punk też nie jest skomplikowany i można się przy nim wyłączyć– przekonuję. – Spójrz na te dziewczyny. Czy do nich pasowałby punk? – uśmiecha się Paulina. Faktycznie, w końcu wygodniej się umalować, niż przebijać policzki agrafkami. Gusta muzyczne są różne, ale w przypadku tych dziewczyn, disco polo czy dance to coś więcej. To sens życia i przełom w monotonii szarych tygodni, którego symbolem jest hałas, alkohol, zabawa i seks bez zobowiązań. Gdy w mediach mówi się o złym wpływie muzyki na młodych ludzi – zazwyczaj chodzi o metal. Pentagramy, trzy szóstki, bluźnierstwa – to wszystko razi szarego Kowalskiego (choć po ostatnich posunięciach władz TVP chyba mniej). Natomiast nikt nie traktuje poważnie muzyki disco polo. Co najwyżej, jako symbol kiczu, dobry do weselnej potańcówki. Na przykładzie wcześniej wspomnianych dziewczyn, przekonałem się, że epatujące seksem teksty - zwłaszcza nowych - utworów tego gatunku, również mogą stanowić pewien problem dla młodych ludzi. Zwłaszcza dla tych, którzy zostali pozostawieni bez dobrego przykładu „z góry” i właściwie wytyczonych perspektyw. Krucjata przeciwko disco polo? Nie. Po prostu zachowanie zdrowego rozsądku i dobrego smaku. Piosenka, nawet ta najłatwiejsza, też kiedyś się kończy. A po niej pozostaje przerażająca cisza i poczucie pustki… Aleksander Majewski

Polityk SLD donosił na harcerzy? Zachodniopomorskie media coraz obszerniej informują o nieznanej dotychczas przeszłości Jacka Piechoty prominentnego polityka SLD a obecnie kandydata na senatora z ramienia tej partii. Media publikują dokumenty dotyczące TW „Roberta”. Polityk napisał jednak w oświadczeniu lustracyjnym, że agentem nie był. „Dziennik Stargardzki” podaje, że z dokumentów archiwalnych byłej SB wynika, że Piechota został w 1984 roku. zarejestrowany, jako TW „Robert”. „Dziennikowi Stargardzkiemu” udało się dotrzeć do Rafała Zommera i innych harcerzy, których TW „Robert” inwigilował w latach osiemdziesiątych, w ramach akcji SB pod kryptonimem „Rozłam”. Jednostką rejestrującą był III Wydział Służby Bezpieczeństwa. Z kolei karta rejestracyjna, która zawiera szczegółowe informacje, wskazuje, że numer 28853 został nadany Jackowi Piechocie, synowi Bogumiła i Barbary, urodzonemu 28.04 1959 roku w Szczecinie. W archiwach zachowały się także inne materiały świadczące o aktywności agenturalnej TW „Robert” w latach wcześniejszych. Media przytaczają zapis o donosie, w którym 21 września 1986 roku TW „Robert” donosił na przyjaciół: „Rafał Zommer z całą drużyną udział w mszy odprawianej w tej godzinie. Cały skład drużyny uczestniczył w mszy w pełnym umundurowaniu harcerskim. Jedynie tzw. „laski” poszczególnych zastępów pozostawione zostały w widocznym miejscu na zewnątrz kościoła. (…) Powyższy fakt został jednoznacznie odebrany, jako demonstracja postaw(…). Na bazie tego zdarzenia władze harcerskie podejmą działania dyscyplinujące wobec Rafała Zommera”. „Piechota sam się narzucił, jako mój opiekun próby instruktorskiej. Ja nie mogłem sobie wybrać opiekuna, a on powiedział, że będzie gwarantem mojej próby. I potem tak to się zakończyło, że on wnioskował, aby zamknąć tę próbę z wynikiem negatywnym” - mówi dziś Zommer. Już w latach dziewięćdziesiątych do informacji publicznej docierały informacje na temat ewentualnej agenturalnej przeszłości Jacka Piechoty. Po raz pierwszy jego nazwisko, jako tajnego współpracownika SB, zostało ujawnione na liście Antoniego Macierewicza. Nazwisko Jacka Piechoty pojawia się również na liście agentów, sporządzonej przez Andrzeja Milczanowskiego, ministra spraw wewnętrznych w rządzie Hanny Suchockiej. Wówczas jednak teczka Jacka Piechoty była pusta, tak jest zresztą do dziś. Jej zawartość została zniszczona. W karcie rejestracyjnej Piechoty czytamy: „Proszę wyprowadzić z ewidencji operacyjnej (…) Powyższe podyktowane jest pozycją zawodową i społeczną przez drugostronnie wymienionego. Teczki pracy i personalia zostały zniszczone we własnym zakresie.” Dopiero powstanie Instytutu Pamięci Narodowej pozwoliło na uporządkowanie akt i możliwość ich udostępnienia. A aktami zapoznał się również Zommer. W styczniu 1989 roku kapitan Służby Bezpieczeństwa Paweł Piecewicz wnioskował do swoich przełożonych o wszczęcie sprawy operacyjnej o kryptonimie „Rozłam”. We wniosku czytamy: „W dniu 29.12.1988 od TW pseudonim „Robert” uzyskano informacje mówiące o tym, że bliżej personalnie nieznana grupa harcerzy byłego hufca Szczecin-Śródmieście i Szczecin nad Odrą neguje cele zawarte w statucie ZHP oraz metody działania i materialistycznego wychowania tej organizacji, podjęła decyzję o wystąpieniu z ZHP oraz przejściu do działania w ramach duszpasterstwa harcerskiego w oparciu o obiekty sakralne i pod duchowym przywództwem kleru”. Esbek zlecił TW Robertowi podjęcie starań o odbycie spotkania z władzami Kurii Biskupiej po uprzednim uzgodnieniu przez TW Robert tej sprawy z I sekretarzem KW PZPR. Jacek Piechota stwierdził jednak przed tymi wyborami w oświadczeniu, że nie był tajnym współpracownikiem komunistycznych służb.

Ł.A/wPolityce.pl

"Oto trzy powody świadczące, że PiS jest lepsze od PO" Tusk (i jego otoczenie) często wychodzi przed szereg - i w gorliwych zmianach konstytucji i w zgodzie na określony pakiet unijny. To zagrożenie i kolejny powód, by ich odsunąć od władzy - Jadwiga Staniszkis Są przynajmniej trzy powody, dla których wybory 9 października są tak ważne. A zarazem - trzy powody, dla których uważam, że to PiS najlepiej odpowiada na stojące przed nami wyzwania - pisze Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce. Po pierwsze - to dynamika kryzysu gospodarczego. Propagandowy budżet zaproponowany przez Rostowskiego jest fikcją. Po zderzeniu z rzeczywistością (wyniki pod koniec roku) konieczne będą pospieszne rewizje. Ważne, żeby robiono to z poczuciem odpowiedzialności. To dobry moment na wprowadzoną w trybie nadzwyczajnym, (bo taka jest sytuacja) likwidację wszelakich przywilejów, zablokowanie możliwości ukrywania i wywozu zysków przez korporacje (np. opodatkowania supermarketów od obrotów) czy racjonalizację struktur państwa (choćby powiaty, gabinety polityczne, sieć stworzonych przez PO instytutów i funduszy mających na celu kooptacje twórców). To także dobry moment żeby skoncentrować się na tworzeniu miejsc pracy, ulgach inwestycyjnych, deregulacji i polityce przemysłowej. Zapomniano, że to rząd Kaczyńskiego zainicjował budowę gazoportu (opóźnioną o rok przez PO). Pospieszne utajnianie przez rząd Tuska przetargów i umów prywatyzacyjnych mnie osobiście martwi: czy nie chodzi o gaz łupkowy? Mam większe zaufanie do Kaczyńskiego. Polityka przemysłowa na styku przemysłu obronnego, cywilnego i nauki na całym świecie kręci się wokół osi technologii podwójnego zastosowania. U nas też są takie, całkiem konkretne wizje, ale nie widać chęci na ich wdrożenie. Kryzys to także zagrożenie dla rodzin i trudny start młodzieży. Rząd Tuska dopiero w czasie wyborów przypomniał sobie o tym problemie, przedtem tam właśnie szukał oszczędności (m.in. przedszkola, cięcia w programie mieszkaniowym, zawłaszczenie rezerwy demograficznej i Funduszu Pracy). Po drugie - to problem państwa. Rząd Tuska do ostatniej chwili psuł państwo - patrz ustawy utrudniające kontrolę poczynań władz, przy równoczesnej, coraz głębszej kontroli nad ludźmi (integracja danych, zbieranie danych wrażliwych o dzieciach - z czym PiS walczy w Trybunale Konstytucyjnym). Problem państwa to także arbitralność decyzji, utrudniająca rozliczanie, to arogancja i generalnie ucieczka od odpowiedzialności. To wreszcie problem suwerenności Polski. W niedokończonych pracach nad zmianą Konstytucji (w związku z uczestnictwem w UE) zawarto mądry kompromis między członkami komisji z PO i PiS. Tego kompromisu trzeba bronić w nowej kadencji, bo rządowi Tuska się nie podoba. Bo Tusk nie szanuje umów opartych na słowie honoru - patrz losy podobnego, złamanego, kompromisu w Komisji Administracji. Suwerenność (w formie możliwej w ramach integracji) to klucz do przyszłości. To zresztą nie tylko kwestia prawa, ale i zgoda na określone parametry dyscyplinujące w skali UE. Jest coś takiego jak formuła Taylora, pokazująca, iż każdy typ i struktura deficytu wymaga innych parametrów. Tusk (i jego otoczenie) często wychodzi przed szereg - i w gorliwych zmianach konstytucji i w zgodzie na określony pakiet unijny. To zagrożenie i kolejny powód, by ich odsunąć od władzy. Po trzecie - Platforma to partia małej wrażliwości na sprawy moralności. Taki klimat stworzył nihilizm Palikota. Nihilizm, uznany przez niedoświadczonych młodych ludzi za synonim wolności. To groźne. PiS dostał w tej kampanii skrzydeł, bo wchłonął republikańskie środowiska, łączące szacunek dla rodziny i tradycji z ideałem wolności pojmowanej także jako zobowiązanie. To konieczna zapora dla Palikota i Urbana.

Jadwiga Staniszkis

Uwagi do "Uwag"- SMOLEŃSK Odprawy, pseudo-narady, prezentacje wyników podawanych po prostu „do wiadomości” (i to nawet bez udostępniania stosownych materiałów poglądowych), a może zwyczajnie: posiedzenia moskiewskiej egzekutywy? Tak to się oficjalnie, z rządowym błogosławieństwem, badało największą tragedię powojennej Polski. Każdy mól książkowy wie, że nie ma jak ponowna lektura dobrej powieści. Oczywiście tekstów, do których chciałoby się wracać, jest stosunkowo niewiele, lecz bywają takie, które potrafią mile zaskakiwać, mimo że (jak sądziliśmy po pierwszej lekturze) świetnie już znamy ich treść. Ponieważ zaś śledztwo smoleńskie obfituje w teksty, co tu dużo kryć, o tematyce czy zawartości kryminalnej (nie tylko, jako dotyczące zbrodni, ale i rozmaitych fałszerstw, niszczenia dowodów, poświadczania nieprawdy etc.), ich ponowne prześledzenie okazuje się nieodzowne. I mile zaskakuje. Do takiej ponownej lektury skłania na pewno praca pod barokowym tytułem „Uwagi Rzeczypospolitej Polskiej, jako państwa rejestracji i państwa operatora do projektu Raportu końcowego z badania wypadku samolotu Tu 154M numer boczny 101, który wydarzył się w dniu 10 kwietnia 2010 r., opracowanego przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy MAK” (cały czas można tekst ściągnąć stąd

http://naszdziennik.pl/zasoby/raport-mak/comment_polsk2_opt.pdf

Już sam tytuł mógłby autorowi przysporzyć jakichś nagród literackich, ale niestety, autor ów pozostaje nieznany, przeszukując zaś dokument wzdłuż i wszerz nie byłem w stanie znaleźć tych osób, które by się pod tym całym tekstem podpisały (w przeciwieństwie np. do zamaszystych podpisów pod wieloma publikacjami składającymi się na dokumentację utworzoną przez „komisję Millera”). Skromność albo może swoista ostrożność nakazywała autorom „Uwag” pozostać w cieniu. Domyślamy się jednak, że tekst wyszedł z kilku znakomitych źródeł naraz, tzn. od „polskiego akredytowanego”, „komisji Millera” oraz prokuratury. Gdyby zresztą „komisja Millera” poprzestała na tych „Uwagach” (sam jej szef, jak wiemy, stwierdził (po zakończeniu prac przez „komisję”, podkreślmy) w wywiadzie dla „Rz” 1-08-2011, że pozostają one aktualne

http://www.rp.pl/artykul/695503.html

to zachowałaby może jakąś twarz, bo niestety po opublikowaniu stosu dokumentów (mimo braku dowodów etc.), poczynając od pseudo-raportu, poprzez załączniki, na protokole wojskowym i załącznikach do niego kończąc, będzie miała z tym spory problem. (Oczywiście to nie nasz problem, gdyż pracami „komisji” powinna się kiedyś zająć z kolei przynajmniej parlamentarna komisja śledcza, a także prokuratura). Przejdźmy do lektury, by nie tracić czasu. Przypomnę, że sam tekst „Uwag” skonstruowany był tak, że najpierw wymienione zostały bardzo liczne braki w dokumentacji oraz dowodach rzeczowych „po stronie polskiej”, potem zaś poddawano egzegezie tekst ruskiej bumagi, wskazując na różne nieścisłości, zbyt daleko idące wnioski, kwestie wątpliwe itd. Jak już chyba sam mgr inż. Miller nie pamięta, publikacja kończyła się nieśmiałym postulatem, by Ruscy na nowo sformułowali „przyczyny i okoliczności wypadku”. Tak się jednak złożyło, iż na Kremlu zdecydowano inaczej i polskimi „Uwagami” nikt się specjalnie nie przejął. Tak się też złożyło, dodajmy, że tymi „Uwagami” nie przejęli się również sami członkowie „komisji Millera”, kontynuując i kończąc hucznie „badania”. Zacznę od ciekawostki nawiązującej do mojego posta http://freeyourmind.salon24.pl/345272,caly-ten-taws-i-luki-w-dokumentacji

Otóż na s. 45 „Uwag” autorzy wskazują na to, że ruscy „badacze” wzięli z czapki dane dotyczące wyważenia samolotu i (nadmiernej) masy tupolewa. Zacytuję, gdyby ktoś nie wierzył: „Brak jest wskazania źródła danych użytych do tych obliczeń. Określenie masy startowej samolotu skutkuje następnie określeniem masy do lądowania i stanowi przedmiot uwag komisji rosyjskiej o przeciążeniu. Wedle posiadanej przez polską stronę wiedzy nie zachował się oryginalny arkusz załadowania i wyważenia. W związku z tym przytoczone przez MAK dane wymagają weryfikacji i wskazania metody wg, której dokonano tych obliczeń”. Uzyskujemy w ten sposób dwie cenne informacje. Po pierwsze: w czasie pisania tychże „Uwag” NIE BYŁO żadnego dokumentu świadczącego o zmianie konfiguracji polskiego rządowego samolotu (salonka 3 przerobiona na 18-osobową), jak też o tym, że po tej nielegalnej acz istotnej zmianie dokonano na Okęciu wyważenia tupolewa i sporządzono jakiś z tego protokół. Konia z rzędem temu, kto w tychże „Uwagach” znajdzie jakąkolwiek wzmiankę o salonce nr 3 i zmianie konfiguracji tupolewa. Wygląda na to, że salonka ta narodziła się dopiero w trakcie badawczych prac „komisji” w jakiejś ciekawej kooperacji z 36 splt. W dziedzinie ekonomii mówi się w podobnych wypadkach o „kreatywnej księgowości”. Jak nazwać taką kreatywność w wojskowej i rządowej dokumentacji, jeszcze nie wiem. Na początek nasuwa mi się określenie „poświadczenie nieprawdy”, choć przecież w 36 splt za dokonanie prac związanych ze zmianą konfiguracji samolotu powinna być dostępna przynajmniej lista wydatków, zamówień, wynagrodzeń, pokwitowania itd. (Chyba, że wszystkiego dokonano „na gębę” i „bez kwitancji”, a dziś już nikt nie pamięta, kto co robił, bo to dawno temu było, a poza tym 36 splt już rozformowano i ludzie się rozjechali w siną dal). Po drugie, mimo że nie było „oryginalnego arkusza załadowania i wyważenia”, „komisja Millera” w swych dokumentach (poczynając od pseudoraportu na załącznikach kończąc), sama dokonała rekonstrukcji zmian w konfiguracji samolotu, a gdyby tego było mało, nawet rekonstrukcji wyważenia z uwzględnieniem akurat 96 osób na pokładzie http://freeyourmind.salon24.pl/345272,caly-ten-taws-i-luki-w-dokumentacji

Mgr inż Miller w sierpniowym wywiadzie dla „Rz” opowiadał, jak to bystrzy eksperci sprytnie ratowali się w przypadku braków poszczególnych dokumentów:, „Gdy nie mieliśmy jakiegoś regulaminu, szukaliśmy na własną rękę, co zajmowało sporo czasu. Byliśmy w tym samym Układzie Warszawskim, więc w końcu znaleźliśmy potrzebne papiery”. Ślad tej badawczej metodologii jest także w „Uwagach” (por. s. 82, gdzie autorzy odwołują się do wydanych w peerelu w 1974 r. wytycznych dot. projektowania lotnisk wojskowych jeszcze z czasów Układu Warszawskiego). Historia z salonką 3 świadczy jednak o tym, że badacze mgr. inż. Millera nie tylko ruskie wybrakowane dokumenty byli w stanie z wojskową pomocą odtwarzać, ale i polskie. I to całkiem świeże, bo z kwietnia 2010 r., a nie tam sprzed kilkudziesięciu lat. Jak pamiętamy, mgr inż. Miller poniekąd szczycił się tym, że jego ludzie w nadludzki niemalże sposób, bo „chałupniczą metodą” (w drugiej połowie kwietnia 2010), zdobyli „taśmy prawdy”, czyli zapisy rozmów (raczej wrzasków) szympansów w budzie siewiernieńskiej, zwanej szumnie „wieżą kontroli lotów”. Oczywiście na tle skromnych generalnie zdobyczy „komisji Millera” takie znalezisko było jakimś osiągnięciem, bez dwóch zdań. Na ile spontaniczne jednak było owo „przegrywanie zapisów z wieży” oraz na ile kompletne okazały się te zapisy, to osobna sprawa (w ruskim pseudo-raporcie na s. 81 jest napisane, iż 10-04-2010 „wieża” pracowała od godz. 7.15 rus. czasu, zaś zapisy na dziwnych szpulach/stenogramy zaczynają się od... 8.38; do tej kwestii nawiążę pod koniec niniejszego posta). W „Uwagach” i ta sprawa dziwnych szpul z szympansimi dialogami jest poruszona. Co się bowiem okazało? „Polska strona” domagała się PONOWNEGO nagrania zapisów z wieży szympansów, ale „mimo pierwotnie wydanej zgody”, nie udało się powtórzyć procesu kopiowania (s. 20). O co mogło chodzić? Podejrzewam, że o dziwność szpul, po prostu. Otwarcie o tej dziwności pisał zresztą raport komisji Burdenki 2 (s. 82):

„Wraz z specjalistami lotniczymi Rzeczpospolitej Polskiej skopiowano informację ze szpuli nr 9 - ścieżki 1, 4, 5, 8, a ze szpuli nr 5- ścieżki 4, 7. Podczas odsłuchiwania skopiowanej informacji stwierdzono, że na ścieżce nr 7 (łączność głośnomówiąca Kierownik lotów - meteo) szpuli nr 5 brak jest informacji o rozmowach w relacji kierownik lotów – meteo 10. 04. 2010 roku, a jest stary zapis z października – listopada 2009 roku, co świadczy o niesprawności bloków głowic kasujących i zapisujących danej ścieżki.” Oczyma wyobraźni zresztą widzę to grono ekspertów zasłuchane w powadze w głośne (ze względu na ilość wykrzykiwanych przekleństw) „taśmy prawdy” w jakimś zapewne moskiewskim „laboratorium”, kiedy to nagle włącza się taśma z nagraniem z listopada 2009, no i eksperci wpadają w stan zadumy, jak to możliwe, że oto słyszą jesienną taśmę we wiosennym nagraniu. No i ruscy eksperci rzecz jasna też się szczerze dziwują, jak to się mogło stać, że naraz jesienna taśma się odzywa jak stara sprężyna w tapczanie, ale przecież sprawa jest arcyboleśnie prosta, to głowica w ruskim magnetofonie nie została przez jakiegoś szympansa przeczyszczona i zapis się zwyczajnie nie utrwalił „na kanale”, gdzie akurat toczyła się rozmowa z „sekcją meteo”. Takie rzeczy na ruskiej ziemi zdarzają się od dziesięcioleci i nie ma co się dziwić. Od czego poza tym są kreatywni badacze, jak nie od radzenia sobie z rekonstrukcją zdarzeń w takich sytuacjach? Nawiasem mówiąc, wybitny radziecki ekspert E. Klich na posiedzeniu przed dwiema sejmowymi komisjami w październiku 2010 opowiadał, jak Ruscy udostępniali mu stenogramy z wieży szympansów (też historia nie z tej ziemi): „Właściwie w dzień ujawnienia („stenogramów” CVR – przyp. F.Y.M.) miałem otrzymać, jako akredytowany, całość spisu rozmów na stanowisku dowodzenia, tzn. te trzy kanały: tło, następnie rozmowy radiowe i rozmowy telefoniczne. No i jak już dzień wcześniej po południu miałem odbierać, ale nie było blankietu, bo zawsze podpisuje się zobowiązanie, że się tych materiałów nie ujawni. I na drugi dzień przychodzę i Morozow mówi: „Nie dostaniesz, dlatego że strona polska ujawniła rozmowy. W związku z tym, że ty jesteś obywatelem polskim, możesz zostać przymuszony do przekazania tych rozmów, jeśli otrzymasz, jakimś instytucjom w Polsce, i będzie to kolejne naruszenie Załącznika 13”. Trochę się zdziwiłem. Otrzymałem natomiast możliwość pracy na tych dokumentach w oddzielnym pomieszczeniu. No ale praca, po pierwsze, jeśli się nie zna dobrze języka rosyjskiego, to niektórych rzeczy trzeba się domyśleć. Dalej, praca na dokumentach, szczególnie trzech, polega na tym, że to się zgrywa, łączy, żeby była całość, to z trzech się robi jeden dokument i potem się analizuje, jakie to były rozmowy, jaka reakcja, na co, jaka rozmowa telefoniczna, jaka rozmowa radiowa itd. Więc taka praca była po prostu niemożliwa. Ja po kilka takich próbach zrezygnowałem. Natomiast cały czas monitowałem u strony rosyjskiej, żeby jednak przekazano te dokumenty. Nie przekazano, ale w końcu zgodzono się, że nasz tłumacz w oddzielnym pomieszczeniu będzie tłumaczył te rozmowy na język polski i dostaniemy ten wariant polski przetłumaczony. I tak rzeczywiście się stało. Ja otrzymałem to w połowie sierpnia dopiero, bo to trwało”. Niezła opowieść, prawda? Ekspertowi nie znającemu biegle ruskiego przedstawia się wydruki z rozmowami ruskich sołdatów posługujących się nie tylko kryptonimami, ale przede wszystkim slangiem lotniczo-wojskowym. No ale jeśli ktoś by sądził, że to przypadek, to byłby w błędzie. Tak właśnie miało być. Ruscy bowiem tradycyjnym swoim zwyczajem przeczołgiwali „polskich przedstawicieli” przy każdej nadającej się do tego okazji. Znakomitym przykładem przeczołgiwania jest kwestia „technicznego oblotu” nad Siewiernym. Jak dalej relacjonował Klich:

„17 czerwca zaprezentowano nam wyniki oblotu środków radiotechnicznych – tych, do których obserwacji nas nie dopuszczono. No i była to, niestety, trochę sytuacja kuriozalna, bo jak ja zapoznałem się z tymi wynikami, to powiedziałem, że „Proszę nie traktować nas, jakbyśmy my nie mieli pojęcia o lataniu”, bo moim zdaniem niezgodnie z prawdą przedstawiano nam niektóre elementy. Powiedziano, że samolot nie lądował, tylko przechodził na drugie zajście ze względów bezpieczeństwa. A nasi koledzy, mimo żeśmy udziału nie brali w tym oblocie, to jednak obserwowali, bo wyszli sobie. Obserwowali i widzieli, że lądował. Zresztą to jest nieprofesjonalne, jeśli się przy ładnej pogodzie odchodzi na drugie zajście, gdzieś tam daleko od pasa. No i żeby to zakończyć, te wyniki tego oblotu. Do tej pory tych wyników nie mamy. Oficjalnie nam nie przekazano, po tym pierwszym proteście, że to, co przedstawiono, jest nie do przyjęcia. Nie było na ten temat żadnej dyskusji później.” (Kancelaria Sejmu, Biuro Komisji Sejmowych, Biuletyn Nr 4283, s. 11) Wracamy jednak do „Uwag”, które zresztą do badawczo-eksperckiej działalności „polskiego akredytowanego” także się odnosiły i także wspominały o przeczołgiwaniu. Ściślej, o obiektywnych trudnościach, jakie napotykał i Klich, i inni polscy wysłannicy rzekomo uczestniczący w śledztwie (s. 121-122) (od tej litanii zresztą powinien się chyba zacząć pseudo-raport Millera):

„ani Akredytowany przedstawiciel ani jego doradcy nie mieli możliwości uczestniczenia w wielu ważnych z punktu widzenia badania wypadku, przedsięwzięciach, np. w oblocie środków radiotechnicznych przeprowadzonym w dniu 15.04.2010. Akredytowany i jego doradcy brali udział jedynie w kilku spotkaniach, które trudno nazwać naradami. Udział Akredytowanego w odprawach dotyczył tylko odpraw prowadzonych w Smoleńsku. (…) Spotkania organizowane przez Komisję MAK były prezentacją wyników prac wykonanych przez rosyjskich specjalistów. W pracach tych w większości przypadków nie uczestniczyli specjaliści z Polski. O wynikach tych prac jedynie informowano stronę polską. Terminy spotkań były podawane najczęściej bardzo krótko przed ich planowanym rozpoczęciem. Nigdy również, pomimo wyraźnych wniosków w tym zakresie, Akredytowany nie otrzymał żadnych materiałów żadnych materiałów dotyczących danego spotkania przed jego rozpoczęciem ani po jego zakończeniu. Uniemożliwiało to odpowiednie przygotowanie się do dyskusji lub przybycie z Polski dodatkowych specjalistów będących doradcami Akredytowanego.” Odprawy, pseudo-narady, prezentacje wyników podawanych po prostu „do wiadomości” (i to nawet bez udostępniania stosownych materiałów poglądowych), a może zwyczajnie: posiedzenia moskiewskiej egzekutywy? Tak to się oficjalnie, z rządowym błogosławieństwem, badało największą tragedię powojennej Polski. Dorzućmy jeszcze jeden cytat z wystąpienia Klicha: „nie pozwolono nam nigdy nagrywać żadnych prowadzonych wywiadów czy rozmów, czy przesłuchań – chociaż ja unikam słowa „przesłuchanie”, bo przesłuchanie bardziej kojarzy się z procesem prowadzonym przez prokuraturę, myśmy raczej wysłuchiwali. Więc tylko można było zapisywać. Po każdym takim wysłuchaniu był sporządzany protokół, tłumaczony na język polski i te protokoły były przez nas podpisywane. Ja natomiast w czasie wszystkich wysłuchań zapisywałem bardzo szczegółowo wszystkie wypowiedzi. Umożliwiało mi to – to zapisywanie – to, że najpierw pytania były po polsku czy po rosyjsku, później tłumaczenie, więc czas pozwolił na to, żeby te notatki bardzo szczegółowo wykonywać” (Biuletyn..., s. 9). Czy Klich upubliczni kiedyś te notatki? Najciekawsze jednak uwagi z „Uwag” to te, które drążą kwestię działań ruskich służb przeciwpożarowych i medycznych. Ze względu na ich długość nie będę ich cytował (s. 57-60), ale punktują one przedziwne, jak na skalę tragedii, zachowania „straży” (wóz dyżurujący na lotnisku północnym dojeżdża na „miejsce wypadku” 15 minut po „zdarzeniu”; wóz z lotniska „Jużnyj” dociera dopiero po 44 minutach; jeden z wozów, które zostały zawiadomione nie dociera w ogóle itp.) oraz służb medycznych (pierwszy zespół medyczny przybywa 14 minut „po wypadku”, natomiast „7 karetek pogotowia” pojawia się... 29 minut „po katastrofie”, mimo że „lotnisko (…) jest położone w obrębie miasta Smoleńsk”). Na koniec zajmę się jeszcze paroma „brakami w dokumentacji”, bo z informacji o nich też się można czegoś pośrednio dowiedzieć. Oprócz tych dość powszechnie znanych, takich jak zdjęcia, materiały wideo, protokoły działań straży, służb medycznych, zeznania załogi iła-76, zapisy czarnych skrzynek iła etc., jest kilka rzeczy, które mogły nam umknąć uwadze: 1) kwestia lądowań przed „dziennikarskim” jakiem-40 (Ruscy nie udzielili odpowiedzi na pytania, czy były wcześniej jakieś lądowania, a przypomnę, że „wieża” miała pracować od 7.15 rus. czasu, podczas gdy jak-40 podchodził do lądowania o 9.15; s. 6).

2) Niezwykle ważna kwestia radarowych zobrazowań z białoruskiej przestrzeni powietrznej (dodałbym jeszcze: brakujących zeznań kontrolerów z Mińska). Tu bowiem pojawia się pewna sprzeczność między „uwagami”, ponieważ na s. 8 autorzy zawiadamiają, że „strona polska” otrzymała jakieś materiały i są to (uwaga): „Dane służb kontroli ruchu lotniczego w postaci zrzutów zapisów radarowych trasy przelotu samolotu Tu 154M od czasu z dnia 10.04.2010 od czasu wlotu w FIR Mińsk do czasu katastrofy na lotnisku Smoleńsk-Północny”. Natomiast na s. 22, że... nie. Uwaga: „Zapisy radarowe (video) lub/i zrzuty radarowe z przebiegu lotu Tu 154 M w dniach 7 i 10 kwietnia w FIR Białorusi i Federacji Rosyjskiej z koordynatami geograficznymi (stopnie, minuty, sekundy) oraz danymi lotu transpondera SSR (wysokość, prędkość, kurs) z prezentacją podstawy czasu zapisu” - „Nie otrzymano” (por. też http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/squawk-tupolewa.html

Czy więc „strona polska” otrzymała w końcu te zobrazowania radarowe trasy przelotu tupolewa i zniknęły w czyichś szufladach tak jak legendarne zdjęcia satelitarne z USA, czy też... NIE otrzymała zobrazowań do tej pory? Jeśli bowiem otrzymała, to, dlaczego nie znalazły się one w obszernych dokumentach publikowanych przez „komisję Millera”, skoro miały być to zobrazowania pokazujące całą trasę prezydenckiej delegacji od momentu opuszczenia polskiej przestrzeni powietrznej? Przecież to kluczowe materiały - w przeciwieństwie do bumag dotyczących szkoleń pilotów sprzed iluśtam lat tudzież ruskich zaświadczeń remontowych, którymi „komisja” z braku laku zapychała swoje grubaśne załączniki. Chyba, że „strona polska” otrzymała jakieś białoruskie materiały, ale historia z nimi jest analogiczna, jak z zapisami z wieży szympansów, czyli pojawiają się „dane z jesieni 2009” na przykład. Albo jeszcze wcześniejsze. Jeśli bowiem tych zobrazowań u nas jednak nie ma, to skąd wiedzieć możemy (nie dysponując także żadnymi upublicznionymi danymi od polskich jednostek radiolokacyjnych), jak i dokąd leciał tupolew 10-go Kwietnia? Z „MAK”-owych lub „millerowcowych” rekonstrukcji? A propos białoruskiej i ruskiej przestrzeni powietrznej. W „Uwagach” pojawia się taka wzmianka: „Z przeprowadzonej analizy stanu faktycznego wynika, że międzynarodowe normy żeglugi powietrznej stosowane były podczas lotu do punktu ASKIL. Od momentu przekroczenia tego punktu lot odbywał się wg procedur nieokreślonych” (s. 123). Wracamy więc właściwie do „punktu wyjścia” i zastanawiania się, co się wydarzyło, gdy polska delegacja dotarła 10-go Kwietnia do ASKIL. I co to znaczy, że objęta została od tego momentu „nieokreślonymi procedurami”? I na deser po tej całej intelektualnej strawie łakomy kąsek specjalnie dla Zespołu smoleńskiego – kwestia TAWS-a oraz FMS-a, ATM-a, danych dot. ścieżki zniżania i... Okęcia. 1) „W dniu 29.07.2010 strona rosyjska przekazała odpowiedź Akredytowanemu Przedstawicielowi RP, informując w niej między innymi, iż (…) na specjalnym spotkaniu przedstawiono stronie polskiej rezultaty oblotu środków radiotechnicznych lotniska i rezultaty odczytu danych TAWS i FMS” (s. 12). To jeszcze nie wszystko, mimo że, mając w pamięci to, jak przeczołgiwała ruska strona naszych ekspertów, możemy sobie wyobrazić, jak wyglądały zatem pierwsze badania nad zawartością urządzeń elektronicznych tupolewa. Oto wszak w „Uwagach” podana jest taka dodatkowo informacja: „System kierowania lotem (FMS) (…) składał się z dwóch jednakowych urządzeń UNS-ID, których głównymi elementami były komputery – Navigation Computer Unit (NCU). W wyniku przeprowadzonych prac odzyskano dane tylko jednego – NCU nr 281. Drugi NCU nr 1577 był uszkodzony w stopniu uniemożliwiającym odzyskanie danych. Nie zostało ustalone, w jaki sposób ustalono, że obydwa FMS-y były włączone i sprawne” (s. 127). Co do ATM-a, to ważna wzmianka jest następująca: „Według ustaleń strony polskiej na samolocie Tu 154 M nr boczny 101 w 1991 r. zabudowano eksploatacyjny rejestrator parametrów lotu ATM-QAR (…). Od tego czasu samolot był trzykrotnie remontowany w rosyjskich zakładach lotniczych. (…) Taki sam rejestrator w połowie lat dziewięćdziesiątych zabudowany został również na samolocie Tu 154 M nr boczny 102, na którym również wielokrotnie wykonywane były remonty i prace obsługowe w Federacji Rosyjskiej” (s. 52). To taka uwaga a propos tych bałamutnych, krążących w przestrzeni publicznej twierdzeń, jakoby ATM był Ruskom niezbyt znany. Mieli naprawdę mnóstwo czasu i okazji, by go na wylot poznać. Co zaś do wspomnianego wyżej fałszowania danych i obliczeń, to możemy przeczytać w paru miejscach „Uwag” o różnych parametrach ścieżki zniżania (s. 106: „Niezrozumiałe jest dlaczego w Raporcie MAK opiera swoją analizę podając trzy różne wartości ścieżki schodzenia (2°40', ~3°10', 3°12, 3')”, 117: „Niezrozumiałe jest odniesienie strony rosyjskiej do ścieżki 2°40' jeśli w poprzednich punktach twierdzą, że na wskaźniku PRŁ była wartość 3°10' ” - i jeszcze najlepszy cytat z tym związany, ze s. 143: „Podawane w analizie wartości nachylenia ścieżki podejścia dobierane są przez autorów Raportu w zależności od potrzeby (3°10' lub 2°40')”). No kto by pomyślał, dane matematyczne dobierane przez radzieckich specjalistów „w zależności od potrzeby”. Jakież to mogły być potrzeby badawcze w związku z takim doborem? Ale to dawne dzieje, rzecz jasna, choć warto może sprawdzić, jaką „wartość ścieżki schodzenia” podaje pseudoraport Millera. A co z Okęciem? Otóż znalazłem taką intrygującą wiadomość na s. 141: „Załoga samolotu Tu 154M zgłosiła się po zezwolenie na lot do organu kontroli ruchu lotniczego OKECIE DELIVERY o godzinie 5.11 UTC, czyli w okresie ważności złożonego planu lotu (przepisy stwierdzają, że plan lotu traci ważność po upływie 15 minut od godziny ETD (Estimated Time of Departure – przyp. F.Y.M.), czyli w tym przypadku o 5.15 UTC)”. Może, więc z tego powodu pojawiły się trwające wiele miesięcy problemy z ustaleniem godziny wylotu polskiej delegacji. FYM

Komisja Millera “zapomniała” o sprężarkach Analizując pracę silników tupolewa, komisja Jerzego Millera pominęła parametry pracy sprężarek wysokiego ciśnienia. A tymi wartościami posługiwała się w komunikatach załoga w ostatniej fazie lotu. W zapisach z rejestratora ATM-QAR, zamieszczonych w załączniku 4 do protokołu z badań okoliczności katastrofy na Siewiernym, w analizie pracy zespołu napędowego brakuje istotnych danych. Podając informacje dotyczące pracy silników, komisja Jerzego Millera posłużyła się obrotami pędni niskiego ciśnienia silników. Brakuje natomiast informacji o parametrach pracy sprężarki wysokiego ciśnienia. Fakt, że właśnie tymi wartościami posługiwała się załoga w swoich komunikatach w ostatniej fazie lotu, świadczy o tym, że był to dla niej ważny parametr. Ostatnia informacja na ten temat została zanotowana o godz. 8.34, gdy inżynier ustawił moc silników na 70 proc. (obroty sprężarki wysokiego ciśnienia) i potwierdził włączenie automatu ciągu. Do tych wartości odnosi się także instrukcja użytkowania w locie samolotu. Konfiguracja samolotu Tu-154M zbliżającego się do lotniska Siewiernyj pozwalała na szybki nabór wysokości. Dlaczego działania załogi podjęte po sygnale radiowysokościomierza o osiągnięciu wysokości 65,6 m nie przyniosły efektu i samolot nadal się zniżał? Według pilotów – nie powinien. - To nie kolizja z brzozą o 30-40-centymetrowym pniu była powodem katastrofy samolotu Tu-154M – uważają piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”. Choć według Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, to właśnie w tym momencie losy samolotu zostały przesądzone, uszkodzone zostało lewe skrzydło wraz z instalacjami hydraulicznymi, to w ocenie naszych rozmówców samolot już wcześniej nie reagował właściwie na polecenia załogi. Świadczyć mają o tym zapisy z rejestratora ATM-QAR zamieszczone w załączniku 4 do protokołu z badań okoliczności katastrofy przeprowadzonych przez KBWLLP. Według nich załoga, zbliżając się do wysokości 100 metrów (WYSARDIO=100 m, WYSBAR=188 m), sterowała samolotem z pomocą trymera (zmiana trymerowania – ciężki na ogon). Po chwili nastąpił niewielki przyrost mocy silników (z 31,9 proc. do 35,2 proc. – obroty pędni niskiego ciśnienia silników 1, 2, 3). O 8.40.51 (czas wg zapisu ATM-QAR) radiowysokościomierz zasygnalizował osiągnięcie wysokości decyzji ustawionej na 65,6 metra. Po mniej więcej trzech sekundach odnotowany został ruch kolumny wolantu (z -5,2 st. do -6,6 st.), a ster wysokości znalazł się w pozycji -15,2 stopnia. Samolot poruszał się z prędkością poziomą około 270 km/h. Ruch sterem nie przełożył się na zmiany pionowe lotu samolotu i maszyna kontynuowała zniżanie. O 8.40.55 samolot był już na wysokości radiowej 21,9 metra. Sekundę później odłączony został automat ciągu i rozpoczęto zwiększanie mocy. Samolot był 12,5 metra nad ziemią. Po upływie połowy sekundy nastąpił gwałtowny ruch kolumny wolantu (od -5,8 st. do -9,2 st.) i wychylenie steru wysokości do -24,7 stopnia. Równocześnie dźwignie silników zostały ustawione na 69 stopni. Samolot był 9,4 metra nad ziemią i uderzył (bez negatywnych skutków) w pierwszą brzozę. Mimo podjętych działań odległość samolotu od ziemi zmalała do 6,2 metra. Piloci popuścili wolant do pozycji neutralnej. Doszło do kolizji z brzozą, która miała spowodować utratę skrzydła i uszkodzenie instalacji hydraulicznych. Obroty silnika sięgały 68 proc. i nadal rosły. Jednak z uwagi na utratę fragmentu skrzydła działania załogi nie mogły uratować samolotu.

Reagował, ale czy właściwie? W ocenie pilotów, nie można wykluczyć, że przyczyn katastrofy Tu-154M należy doszukiwać się w czasie, gdy samolot znajdował się na bezpiecznej wysokości. – Dlaczego po ustawieniu steru wysokości na -15,2 st. przy prędkości samolotu ponad 270 km/h nie została odnotowana żadna odpowiedź? Samolot nadal się zniżał. W tamtej konfiguracji, przy takiej prędkości, ta maszyna idzie “za ręką” – zaznaczył były pilot Tu-154 w PLL LOT. Jak zauważył, działanie załogi pokazuje też, że piloci nie próbowali lądować na Siewiernym. – Gdyby piloci zdecydowali się na lądowanie, posługiwaliby się trymerem, a ster wysokości pozostawałby w pozycji neutralnej. “Ruszenie” steru pokazuje, że piloci chcieli podnieść samolot, ale najwyraźniej ten nie zareagował tak, jak się spodziewali. Zamiast pójść w górę, nadal się zniżał – dodał. Sytuacja nie zmieniła się po pierwszej niegroźnej kolizji z brzozą, mimo że piloci wtedy już mocno wzięli wolant na siebie, a moc silników się zwiększyła. – Patrząc na ciąg tych zdarzeń, odnoszę wrażenie, jakby zanotowane wskazania sterów nie odzwierciedlały faktów. Tu rodzi się pytanie: Czy ster wysokości, jeszcze przed pierwszą kolizją, działał poprawnie? Moim zdaniem nie – dodał. Podobnie sprawę ocenił doświadczony pilot wojskowych samolotów transportowych. – Samolot powinien zareagować na wychylenie steru wysokości. To dziwne, że mimo podjętych działań Tu-154M szedł równo w dół – podkreślił. Jak wskazał, nie można wykluczyć, że podane wartości wychylenia steru nie korelują z faktycznymi. Możliwe są, bowiem nie tylko błędy sygnałów z czujników, ale także błędna rejestracja poprawnych sygnałów. W ocenie naszych rozmówców, z zapisów ATM-QAR zawartych w załącznikach do protokołu komisji można wnioskować, że po działaniach podjętych przez pilotów samolot zmieniał kąt pochylenia z -3,5 st. do 12,8 st. (zadarł dziób do góry), co wskazywałoby, że manewrowanie sterem wysokości przyniosło efekt. A normalny w tym przypadku spadek prędkości poziomej nie był znaczący (z 277 do 269 km/h). Towarzyszyło temu zwiększenie mocy silników. – Prędkość samolotu była właściwa do manewrowania i na małej wysokości powinna dać szybką reakcję statku powietrznego. Zatem należało się spodziewać, że samolot odejdzie, szczególnie, że Tu-154M może bezpiecznie wykonać ten manewr z wysokości 30 metrów – zauważają piloci.

Potrzebne dokładne dane Jak przyznają nasi rozmówcy, hipoteza awarii albo niewłaściwego działania czy to steru wysokości, czy też innych urządzeń samolotu wymaga analiz oryginalnych parametrów zapisanych na rejestratorach. Jak wskazują, pierwsze wychylenie steru na -15,2 st. mogło być działaniem chwilowym, choć dane z rejestratora wskazującego na położenie wolantu dowodzą, że później ster był utrzymywany w podobnej pozycji aż do czasu maksymalnego wychylenia steru – jeszcze przed utratą skrzydła. Takie działanie zaś powinno poskutkować reakcją samolotu i zwiększeniem odległości od ziemi mimo pochyłości terenu (wzniesienia). Jak zaznaczają piloci, takiego scenariusza zapewne spodziewała się załoga. Nasi rozmówcy wskazali też na brak w analizie pracy zespołu napędowego niektórych danych, istotnych dla oceny ostatnich sekund lotu. Komisja, podając informacje dotyczące pracy silników, posłużyła się bowiem obrotami pędni niskiego ciśnienia silników. Nie ma jednak informacji o parametrach pracy sprężarki wysokiego ciśnienia. Tymczasem właśnie tymi wartościami posługiwała się załoga w swoich rozmowach i ostatnia informacja na ten temat została zanotowana o godz. 8.34, gdy inżynier ustawił moc silników na 70 proc. (obroty sprężarki wysokiego ciśnienia) i potwierdził włączenie automatu ciągu. Dalej komisja podaje już tylko parametry po stronie niskiego ciśnienia, nie odnosząc ich do wartości po stronie wysokiego ciśnienia. – Te dane nie pokazują nam tego, jak pracowały sprężarki w ostatniej fazie lotu. To powinno zostać wyraźnie pokazane. Nawet z rozmów załogi widać, że to właśnie ten parametr był dla niej istotny. Do tych wartości odnosi się także instrukcja użytkowania w locie samolotu. Komisja powinna być tu bardziej konsekwentna i w opisie parametrów lotu posługiwać się obiema wartościami, tak jak to uczyniono, analizując zapis z CVR w tym zakresie – mówi “Naszemu Dziennikowi” pilot, wieloletni dowódca załóg na samolotach Tu-154M.

KBWLLP: Wszystko działało W ocenie podkomisji technicznej KBWLLP, sprawa sprawności układu sterowania samolotem nie podlega dyskusji, gdyż w przedziale czasu od startu do 8:41:03 (koniec zapisu ATM-QAR) w żadnym z rejestrowanych kanałów nie pojawiły się sygnały świadczące o niesprawności którejkolwiek z trzech instalacji hydraulicznych i jest to zgodne z zapisami MARS (rejestratora głosu), w których nie ma głosowego meldunku technika pokładowego o niesprawności instalacji hydraulicznej. – Stwierdzono, że w całym zakresie od startu do 8:41:03 wychylenia prawej lotki są zgodne z ruchami wolanta i mechanizmu wykonawczego autopilota, wychylenia steru wysokości są zgodne z ruchami kolumny wolanta i mechanizmu wykonawczego autopilota, wychylenia steru kierunku są zgodne z ruchami pedałów i mechanizmu wykonawczego autopilota – zaznaczyła KBWLLP. Podobnie rzecz się ma w przypadku pracy silników. Tu komisja zaznaczyła tylko, że od włączenia automatu ciągu załoga nie rozmawiała na temat ich pracy, a analiza gazów wylotowych wskazuje na właściwe ich działanie. Także na podstawie zeznań świadków ustalono, że “na podejściu silniki samolotu pracowały “normalnie”, wydając charakterystyczny odgłos (“gwiżdżące brzmienie” typowe dla zmniejszonych obrotów) przy zniżaniu samolotu na ustalonym zakresie pracy. Po chwili nastąpił gwałtowny wzrost ich obrotów do wysokich zakresów, a następnie po 2 sekundach nastapił “łoskot”. Spostrzeżenia te mają być zgodne z wnioskami z analizy zapisów ATM-QAR. Zgromadzone materiały mają potwierdzać, że nie było związku, pomiędzy jakością pracy zespołu napędowego a zaistnieniem katastrofy. Marcin Austyn

Naprawdę "Długie ramię Moskwy" Wśród kadrowych oficerów GRU historyk odnalazł m.in. również gen. Karola Świerczewskiego. Książka "Długie ramię Moskwy. Wywiad Wojskowy Polski Ludowej 1943-1991" z pewnością będzie wielkim wydarzeniem naukowym. Ale i politycznym. Większość dokumentów dotyczących służb wojskowych PRL została albo ukryta w zbiorze zastrzeżonym IPN, albo utajniona. Jak podkreśla autor książki dr Sławomir Cenckiewicz, dla historyków takich jak on zasoby te były niedostępne. Dopiero kompetencje, jakie otrzymał z racji szefowania komisji likwidacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych, umożliwiły mu dotarcie do materiałów wojskowych opatrzonych klauzulami tajności. "Długie ramię Moskwy" to synteza tego, co wiemy na temat wywiadu wojskowego komunistycznej Polski, który autor określa mianem "najważniejszego instrumentu podległości naszego kraju". A zarazem oskarżenie wszystkich tych, którzy bronili jej przed rozliczeniem i budowali jej fałszywy mit. Książka pierwotnie miała dotyczyć tego, co szczególnie interesowało Cenckiewicza, jako badacza historii, a więc operacji finansowych, przy pomocy, których na przełomie lat 80 i 90 struktury Zarządu II Sztabu Generalnego LWP, a potem WSI dokonały gigantycznej grabieży państwa. - Aparat wywiadu wojskowego został użyty w momencie przełomowym, a więc pod koniec lat 80., a jego funkcjonariusze i współpracownicy, będąc ulokowani w centralach handlu zagranicznego, umożliwili transfer pieniędzy publicznych w ręce prywatne. Stąd afera FOZZ, ponieważ wojsko miało kontrolę nad całym procesem oddłużeniowym - wyjaśnia autor, podkreślając, że z tego punktu widzenia służby stały się groźne dla rodzącej się niepodległej Polski. - Patrzyłem na tych ludzi głównie z tej perspektywy może, dlatego, że tak wielkie wrażenie zrobiły na mnie teczki pracy Grzegorza Żemka, głównego aktora afery FOZZ. Opinia publiczna przecież w ogóle nie miała pojęcia, że takie materiały istnieją. Potem jednak postanowiłem przestudiować całe dzieje wywiadu wojskowego PRL - tłumaczy autor i zapowiada, że już niedługo ukaże się kolejna publikacja, której jest współautorem - "Tajne pieniądze". Ma opowiadać m.in. o udziale ludzi wojskowych służb w aferze FOZZ, rabunku państwa i samotnej walce Michała Falzmanna, który ujawnił mechanizm patologii. Genezą powstania Wojskowych Służb Specjalnych komunistycznej Polski oraz całego LWP jest internowanie, a potem wymordowanie polskiej kadry oficerskiej w Katyniu i kilku innych miejscach kaźni. - Wszystko dzieje się jesienią 1939 roku, gdy Sowieci prowadzą rozmowy z więzionymi oficerami i typują spośród nich tych, których ominie Las Katyński - zauważa Cenckiewicz. - To oni mają być kadrą polskiej dywizji Armii Czerwonej, bo taką pierwotnie miała być późniejsza Dywizja Kościuszkowska pod dowództwem gen. Berlinga - dodaje. Wywiad wojskowy PRL do roku 1956, jak również później, był w bardzo wielkim stopniu nasycony funkcjonariuszami GRU. 52 etaty kierownicze przypadały żołnierzom Armii Czerwonej oddelegowanym do służby w Polsce. Wielkim kłopotem dla autora okazało się odtworzenie struktury personalnej z pierwszego okresu istnienia II Zarządu, ponieważ w polskich archiwach nie znajdują się teczki personalne ludzi, którzy je budowali. Co ciekawe, ich nazwiska Cenckiewicz zlokalizował m.in. dzięki publikacjom słownikowym, które w ostatnich latach ukazały się - co również interesujące - w Putinowskiej Rosji. Wśród kadrowych oficerów GRU historyk odnalazł m.in. również gen. Karola Świerczewskiego, który był dowódcą jednej ze szkół sowieckiej "wojskówki". Ludzie komunistycznych służb wojskowych to głównie absolwenci kursów GRU w ZSRS, przede wszystkim Akademii Dyplomatycznej w Moskwie. Nie służyły one bynajmniej do szkolenia asów wywiadu, ale werbunku ludzi, którzy w "bratnich" krajach socjalistycznych mieli za zadanie gwarantować Sowietom wpływy i lojalność. Co ciekawe, jedynym wysokim stopniem oficerem, który tej szkoły nie skończył, był gen. Franciszek Gągor, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, który zginął pod Smoleńskiem. Jednak jego następca - gen. Mieczysław Cieniuch, został wysłany na kurs do szkoły Armii Czerwonej jeszcze w 1990 roku i wrócił z niego w 1992 roku, już po upadku Związku Sowieckiego. Autor wskazuje na ich niski profesjonalizm. Do ataszatów wojskowych wyjeżdżali ludzie bez znajomości języka i pracy w dyplomacji. - Profesjonalizm to mit, któremu również ja uległem na początku lat 90. całkowicie fałszywy. Służba ta nie była w stanie pochwalić się żadnymi sukcesami. Pamiętam, jak Sikorski tłumaczył kiedyś, że służby w czasach komunizmu służyły złej sprawie, ale były sprawne i profesjonalnie powinny pracować dla niepodległej Polski. To nieprawda - zwraca uwagę Cenckiewicz. Jako dowód wskazuje tabelę, pierwotnie sporządzoną przez Wojskową Służbę Wewnętrzną, przed 1990 r. jako odpowiedzialną za kontrwywiadowczą ochronę struktur wywiadu. Tylko w latach 1960-1986 aż 39 oficerów oraz nielegalnych pracowników wywiadu uciekło na Zachód, wcześniej stając się agentami amerykańskimi lub brytyjskimi. Cenckiewicz wymienia przy tej okazji przykład płk. Włodzimierza Ostaszewicza, który pełnił funkcję zastępcy szefa Zarządu II SG ds. informacji. Z badań Cenckiewicza wynika, że został zwerbowany przez CIA, zanim jeszcze objął tę funkcję. - Jeśli już na tym poziomie obce służby miały w wywiadzie PRL swoich agentów, to proszę sobie wyobrazić, jaka była jego przejrzystość dla ich konkurentów. Inną postacią jest Jerzy Sumiński, protegowany Czesława Kiszczaka, który ściągnął go w 1974 roku do ochrony operacyjno-kontrwywiadowczej II Zarządu SG. Sumiński wizytował m.in. rezydentury na całym świecie, kontrolował kartotekę operacyjną, kartotekę agentury i któregoś dnia spakował kilka toreb materiałów, część z nich nawet w oryginale, i przez nikogo nie zatrzymywany wyjechał do Wiednia, gdzie wraz z żoną oddał się w ręce CIA. W wyniku tego wywiad wojskowy musiał wymienić agenturę na całym świecie. Zdaniem autora, siła wojskowego wywiadu, a potem WSI była ogromna. Wywiad w kraju werbował swoich współpracowników z ludzi najbardziej lojalnych wobec systemu - działaczy partyjnych, młodzieżowych, swoich agentów lokował w radiu, telewizji, redakcjach gazet, ważnych przedsiębiorstwach państwowych czy Centrali Handlu Zagranicznego. Wpływy te ujawniły się w czasie tzw. transformacji ustrojowej. Maciej Walaszczyk

Silna gospodarka - wolne żarty, ministrze Rostowski Minister Rostowski powiedział, że mamy "silną, a nawet bardzo silną gospodarkę". Gruba przesada, nawet bardzo gruba. To typowe propagandowe sianie optymizmu. Optymistą trzeba być, minister finansów nie powinien siać pesymizmu i niepokojów, bo to szkodzi gospodarce, ale przecież nie można uciekać od realnej oceny rzeczywistości, nie można społeczeństwa oszukiwać, zwłaszcza przed wyborami, bo skończy się tak jak na Węgrzech z poprzednim premierem, który odszedł w niesławie po miesiącach protestów.

Często siłę gospodarki identyfikuje się ze spełnianiem określonych warunków stabilizacji finansowej – na przykład w publicystyce często identyfikuje się pojęcie silnej gospodarki z posiadaniem zrównoważonego budżetu, niskiego lub najlepiej zerowego długu publicznego. Do tego nam oczywiście daleko, bo mamy dług publiczny, zbliżający się do granicy wyznaczonej przez wymogi unijne. Ale w związku z licznymi nieporozumieniami w tej kwestii trzeba wyjaśnić, że problemem nie jest sam dług, bo istotne są koszty jego obsługi i wysoki udział długu zagranicznego – a to ok. 1/3 długu. Uzależnienie od zagranicy powoduje, że osłabienie złotego doprowadzi do raptownego wzrostu kosztów obsługi tego długu i samej wartości części zagranicznej – w efekcie nagle pewnego dnia możemy obudzić się ze złamaną Konstytucją. Wielokrotnie mówiłem, że wpisanie do Konstytucji i do ustawy o finansach publicznych „dyscyplinujących” ograniczeń i limitów, było co najmniej nieroztropne, jako wynik mechanicystycznego myślenia, a nie zrozumienia procesów ekonomicznych. Sam dług nie jest taki duży i nie byłby istotny, gdyby był wyłącznie krajowy, bo wtedy dług państwa stanowiłby jednocześnie bogactwo właścicieli obligacji, jest wiele przykładów, nie tylko najczęściej wymienianej Japonii, że z takim długiem, nawet stosunkowo wysokim, można dość dobrze funkcjonować. Istotne, niebezpieczne i szkodliwe jest zadłużanie państwa za granicą i doprowadzenie do sytuacji, że – jak podała niedawno prasa – „polskie obligacje idą na giełdzie w Londynie jak świeże bułeczki”. To znaczy, że minister Rostowski dość hojnie oferuje polskie obligacje zagranicznym nabywcom za wysokie odsetki, które polscy podatnicy będą spłacać. Może rzeczywiście mamy silną gospodarkę i możemy sobie na to pozwolić? Wątpię. Najistotniejszy jest, zatem dług zagraniczny i warto tu dopowiedzieć, że na tym polega błąd zamieszczonej przez FOR Leszka Balcerowicza „tablicy długu publicznego” – nie podaje na niej elementu najistotniejszego: części zagranicznej, a skoro podanie niepełnej prawdy jest kłamstwem, to trzeba jasno powiedzieć, że tablica ta jest jednak dezinformacją. Warto, zatem powiedzieć sobie, co to znaczy „silna gospodarka”. Siła gospodarki jest określona przede wszystkim przez stan przemysłu: jego nowoczesność, zdolność do zaoferowania światu cenionych nowoczesnych produktów, realizowanych poprzez nowoczesne technologie, z dużym wkładem własnej myśli naukowej i rozwiązań technicznych. Silna gospodarka to gospodarka mająca zdolność do ekspansji na światowe rynki, a zarazem zdolność do generowania względnie wysokiego trwałego wzrostu. I to wzrostu realnego, a nie takiego, jaki nam się w propagandzie przedstawia, czyli nominalnego: po odjęciu od niego niemałego wskaźnika inflacji otrzymujemy przecież efekt realny dość mizerny. Warto też zdawać sobie sprawę z tego, że silną gospodarkę charakteryzują z jednej strony nadwyżka eksportowa i jednocześnie w jej wyniku umacniający się pieniądz krajowy. W efekcie ma miejsce ekspansja kapitałowa za granicę - przykładem kraju, który to od lat z sukcesem osiąga jest RFN. Ale silna gospodarka to taka, która jednocześnie może pochwalić się tym, że ma długookresowe tempo wzrostu na poziomie kilku procent – i wysoki PKB na głowę, bo wysoki wzrost kosztem biednego społeczeństwa o sile gospodarki bynajmniej nie świadczy. Silna gospodarka to wreszcie – silny budżet państwa, realizujący swe zadania, finansowane na właściwym poziomie, a nie tak, że obywatele zaczynają odwracać się od swego państwa. No i gdybyśmy tak z panem ministrem siedli przed realnymi liczbami, to chyba by się musiał zgodzić, że silna to ta nasza gospodarka nie jest, żadnego z tych warunków silnej gospodarki nie spełnia. Polska gospodarka silna nie jest, bo ani nie mamy przemysłu, który może światu wiele zaoferować, za to wszystko prawie, co mamy w sklepach jest produkcji zagranicznej, ani nie jesteśmy w stanie zapewnić godnego poziomu życia wielu obywatelom – po dwudziestu latach od upadku kominizmu. Na półkach sklepów w świecie z polskich produktów chyba tylko gry komputerowe, a poza tym chyba niewiele. No i oczywiście jak za minionych lat ham i polska vodka – no, ale na grach komputerowych, szynce i alkoholowych procentach silnej gospodarki się nie zbuduje. A i w polskich sklepach prawie wszystko to produkty zagraniczne, importowane bądź produkowane przez przejęte firmy. Nie można mówić, że ma się silną gospodarkę, skoro wytraciło się wiele przemysłów: stoczniowy, elektroniczny (były kiedyś zakłady Kasprzaka, Polkolor, Elwro, i inne firmy komputerowe), samochodowy (zagraniczne montownie to przecież nie polski przemysł); w Warszawie, Gdańsku, Szczecinie i w wielu innych miastach dużego przemysłu już w ogóle albo prawie nie ma. Nadwyżki w handlu zagranicznym oczywiście nie mamy, ale za to wysoki deficyt – i co ciekawe, teraz okazuje się, że ten sprzed kilku lat był wyższy niż wykazywano w bilansie jeszcze kilka miesięcy temu – czyżby kamuflowano pieniądze, by nie płacić podatków? Silna gospodarka daje światu miliardy swej nadwyżki, by pomóc innym, a nie przechwala się, że rozwiniemy się dzięki 300 mld zastrzyku środków unijnych. Warto przy okazji zapytać, czy skoro bez takiej finansowej kroplówki nie możemy zaspokoić podstawowych potrzeb, to czy silna jest gospodarka, z której jednocześnie rok po roku upuszcza się finansową krew na 50 mld zł? Chodzi o odpływ dochodów za granicę - bilans płatniczy Polski nie napawa optymizmem i świadczy o słabości polskiej gospodarki. Czy mamy silną gospodarkę, skoro nasza młodzież nie może znaleźć pracy, a emigrując za granicę stwierdza, że na byle jakim stanowisku niewykwalifikowanego pracownika zarobi więcej niż w Polsce po studiach politechnicznych? A nawet w Polsce, jak za głębokiej komuny wykształcenie się nie opłaca, bo chłopak po zawodówce zarobi więcej niż nauczyciel, lekarz, inżynier? Czy mamy, zatem silną gospodarkę? Chyba nie. No, chyba, że się mylę, bo po działaniach rządu PO można by odnieść wrażenie, że jesteśmy potęgą gospodarczą. Budujemy, jak się pisze, najdroższy stadion świata - Anglicy, gospodarcze słabizny, zbudowali podobny stadion za sporo niższą kwotę – no, ale my, silni, paniska, możemy sobie pozwolić nie tylko na najdroższy stadion, ale i na autostrady znacznie przepłacone. I na Metro - bez sensu budowane horrendalnie drogą technologią. Warto dodać, że zdaniem ekspertów warunki hydrogeologiczne dla podłoża Warszawy nie dają podstawy do budowy głębokich tuneli Metra i pytają, kto wyraził zgodę na bardzo kosztowne drążenie głębokiego Metra w Warszawie? Do tego przez obce firmy, wprowadzone przez niefachowo przeprowadzoną procedurą przetargową? Zapewne usprawiedliwia to siła naszej gospodarki,. A co, my, silni, możemy zaszaleć, dajmy innym zarobić. Jak powiedział wielki C.S. Lewis (autor „Opowieści z Narni), pycha jest największym grzechem, bo zaślepia – a czyż nie jest pychą opowiadanie o silnej polskiej gospodarce? Dziwy w bilansie płatniczym

Bilans płatniczy to bardzo ważny dokument - przedstawia salda wynikające z relacji kraju z zagranicą. Dane koryguje się z czasem, Dziwne jednak, gdy okazuje się, ze zmiany dotyczą kilku lat wstecz i i wynoszą wiele milardów. Ostatnio głośno było o 3 miliardach zł, które w dziwny sposób wytransferowano do zagranicznych banków, co w końcu wytłumaczono pomyłką urzędnika. Ale tu dzieją się inne dziwne zjawiska, nad którymi warto by się pochylić. W swej pracy dydaktycznej przedstawiam studentom bilans płatniczy Polski, by wyjaśnić znaczenie poszczególnych jego elementów. I oto pojawiło się ostatnio ciekawe zjawisko: bilans aktualnie zamieszczony na stronie NBP jest zasadniczo inny niż ten sprzed kilku miesięcy, który przedstawiałem na wykładzie. Poniżej przedstawione są zasadnicze salda bilansu z wiosny tego roku.

Tabela 1. Bilans Płatniczy Polski mld zł (najważniejsze pozycje) (dane z IV 2011)

 

  Wyszczególnienie 2004 2005 2006 2007 2008 2009 2010
A. Rachunek bieżący -37,38 -12,05 -28,91 -55,43 -61,26 -28,87 -46,36
  Saldo obrotów towarowych -20,78 -9,01 -21,59 -46,60 -62,38 -13,35 -25,38
  Saldo usług 0,04 2,36 2,24 12,91 12,38 14,81 12,23
  Saldo dochodów -30,00 -21,63 -30,00 -45,22 -30,34 -51,21 -51,92
  Saldo transferów bieżących 13,35 16,23 20,44 23,47 19,09 20,88 18,7
B. Rachunek kapitałowy 4,26 3,16 6,48 12,78 14,24 22,10 26,88
C. Rachunek finansowy 32,58 49,04 40,54 106,20 91,20 109,88 119,96
D. Saldo błędów i opuszczeń 4,53 -13,98 -10,10 -28,39 -54,08 -58,70 -54,36
  Razem A - D 3,99 26,17 8,02 35,16 -9,90 44,41 46,119

 

Osobliwością tego zestawienia są bardzo wysokie ujemne tzw. salda błędów i opuszczeń, które jest miarą niedokładności i braków dokumentacyjnych – czyli tego, że „nie wiadomo, co dzieje się z naszymi pieniędzmi” w relacjach gospodarczych z zagranicą – jedynie to, co wiemy, to ujemny znak, który oznacza, że pieniądze wypływają z naszego kraju: 2007 r – odpływ prawie 30 mld zł, następne lata – grubo ponad 50 mld zł. Jednocześnie mamy wysokie odpływy dochodów (dywidendy, płace kadr zarządzających itp.) – co jest zrozumiałe w sytuacji, gdy znaczna część gospodarki jest własnością podmiotów zagranicznych. Tabela, jak pojawiła się we wrześniu tego roku ma znacznie zmienione liczby, w zasadzie niezmienionej wartości ogólnej salda bilansu.

 

Tabela 2. Bilans Płatniczy Polski mld zł (najważniejsze pozycje) wedlug danych IX2011

 

  Wyszczególnienie 2004 2005 2006 2007 2008 2009 2010
A. Rachunek bieżący -48,95 -23,49 -40,52 -72,65 -83,74 -52,19 -63,25
  Saldo obrotów towarowych -21,98 -10,08 -22,72 -52,10 -73,59 -23,36 -34,34
  Saldo usług 0,04 2,36 2,24 12,91 12,38 14,81 10,52
  Saldo dochodów -30,72 -22,10 -30,06 -45,07 -30,40 -51,11 -50,46
  Saldo transferów bieżących 3,71 6,34 10,02 11,62 7,86 7,48 11,04
B. Rachunek kapitałowy 4,26 3,16 6,48 12,78 14,24 22,10 25,88
C. Rachunek finansowy 32,44 48,89 41,05 104,10 90,72 104,88 114,06
D. Saldo błędów i opuszczeń 16,23 -2,39 1,00 -9,08 -31,11 -30,38 -30,57
  Razem A - D 3,99 26,17 8,02 35,16 -9,90 44,41 46,113

 

Jeśli takie zmiany pojawiają się korygując wielkości sprzed roku, góra dwóch, to jest to zrozumiałe, bo oznacza, że pewne wielkości zostały lepiej określone z opóźnieniem, które można zaakceptować. Gdy jednak zmiany sięgają sześć czy siedem lat wstecz, to musimy się poważnie zastanowić, co kryje się za faktem, że idące w wiele miliardów zł przepływy były w swoistym ukryciu. Poniższa tabela przedstawia różnice bilansów.

Tabela 3. Różnice (nowy – stary)

 

  Wyszczególnienie 2004 2005 2006 2007 2008 2009 2010
A. Rachunek bieżący -11,57 -11,44 -11,61 -17,22 -22,48 -23,32 -16,89
  Saldo obrotów towarowych -1,2 -1,07 -1,13 -5,5 -11,21 -10,01 -8,96
  Saldo usług 0 0 0 0 0 0 -1,71
  Saldo dochodów -0,72 -0,47 -0,06 0,15 -0,06 0,1 1,46
  Saldo transferów bieżących -9,64 -9,89 -10,42 -11,85 -11,23 -13,4 -7,66
B. Rachunek kapitałowy 0 0 0 0 0 0 -1
C. Rachunek finansowy -0,14 -0,15 0,51 -2,1 -0,48 -5 -5,9
D. Saldo błędów i opuszczeń 11,7 11,59 11,1 19,31 22,97 28,32 23,79
  Razem A - D 0 0 0 0 0 0 -0,006

 

Jest rzeczą powszechnie znaną, że ujemny jest bilans handlowy, bo więcej importujemy niż eksportujemy. Jak się okazuje, „odkryto” kwity sprzed kilku lat na import. Dlaczego wcześniej były w saldzie błędów i opuszczeń? Dlaczego tak znacznie zmieniło się saldo transferów bieżących? A może chodziło o unikanie płacenia podatków? Ciekawa byłaby odpowiedź na te pytania. Jerzy Żyżyński


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
566 567
566
566
566
566 W09 SKiTI CSS material dodatkowy
566
566
566
566
Zobowiązania, ART 566 KC, 2000
566
566
ustawa o zaopatrzeniu z tytulu wypadkow lub chorob zawodowych powstalych w szczegolnych okolicznosci
BASAGRAN DP 566 SL
566
Nuestro Circulo 566 Pal Rethy

więcej podobnych podstron