Jim (Enid)
Wkoło błyskały zaklęcia. Niektóre uderzały w ściany i ginęły wzniecając chmury pyłu, inne trafiały w meble i stojące na nich sprzęty, rozbijając je z trzaskiem lub paląc. Ludzie krzyczeli. Pośród tych głosów rozlegał się czasami przeraźliwy jęk bólu, kiedy któreś z przekleństw docierało do żywego celu. Pył oraz sypiący się z sufitu tynk oślepiały. Światło zgasło. Myśleli, że mimo to mają przewagę... do czasu. W starym domu na przedmieściach Londynu rozpętało się piekło. Członkowie Zakonu byli świetnie wyszkoleni, młodzi, zdolni i pełni zapału. W równej walce pokonaliby każdego, ale tutaj byli w mniejszości, a w dodatku walczyli na terenie wroga, i to wroga niewahającego się przed niczym.
Diffindo z hukiem rozpruło komódkę z wiśniowego drewna, James zdążył odskoczyć w ostatniej chwili, przetoczył się po podłodze i skulił za obitym pluszem fotelem, próbując w ciemnościach rozpoznać sylwetki walczących, by przypadkiem nie uderzyć zaklęciem któregoś z sojuszników. Nagle usłyszał wrzask, odwrócił się gwałtownie i zobaczył upadającą postać. Wiedział, kto to. Fabian Prewett – dobry człowiek, świetny kumpel. Dotąd zawsze wszędzie dawał sobie radę. Wydawało się, że nic i nikt nigdy nie będzie w stanie go pokonać. A teraz leżał martwy, w kałuży krwi.
Nikt nie jest wieczny... przemknęło Jamesowi przez głowę. Po raz pierwszy w życiu cieszył się teraz, że nie ma przy nim Lily. Podczas ostatniego ataku Śmierciożerców rozdzielili się i dopiero potem, w bazie, dowiedział się, że Lily dostała Diffindem, wprawdzie osłabionym przez wyczarowaną w ostatniej chwili tarczę, ale wciąż śmiertelnie groźnym. Tarcza uratowała jej życie, mimo to była jednak w tak ciężkim stanie, że magomedycy ze św. Munga zachodzili w głowę, w jaki sposób w ogóle przeżyła. Kiedy James zobaczył ją nieprzytomną, niemal tak bladą jak pościel na szpitalnym łóżku na którym leżała, poprzysiągł sobie, że już nigdy nie opuści jej nawet na krok. A jednak, w głębi serca był szczęśliwy, że Lily nie towarzyszy mu teraz, że nic jej nie grozi i jest pod dobrą opieką.
Siedział przy niej całymi dniami i całymi nocami, nie spał, nie rozmawiał z nikim, po prostu siedział i trzymał ją za rękę, całym sobą czując, że gdyby umarła, jego życie nie mogłoby trwać ani chwili dłużej, bo bez niej straciłoby wszelki sens. Pomimo namów przyjaciół, nie odchodził od jej łóżka, chcąc być przy niej, kiedy się obudzi i potem już zawsze, do końca świata. Kiedy jednak Syriusz powiedział mu o odkrytym domu należącym do mężczyzny podejrzanego o przynależność do Śmierciożerców i o planowanej akcji Zakonu, wiedział, że musi iść. Lily była najważniejsza na świecie, ale czuł, że powinien. Zresztą, to miała być krótka akcja; wszystko miało pójść zgodnie z planem. Wejść, aresztować wszystkich obecnych, w razie gdyby dom był pusty zastawić pułapkę i czekać. Nikt nie spodziewał się, że zasadzka już tam na nich czeka.
Budynek był wielki i posępny, stał na samym końcu Elm Street, roztaczając wokół ponurą atmosferę. Wydawało się, że okoliczne domy najchętniej odsunęłyby się od tych szarych murów jak najdalej. W środku czekało na nich kilku Śmierciożerców. Nie wiedzieli ilu dokładnie ich jest, ale mimo to byli pewni, że wygrają walkę i aresztują ich bez większych przeszkód. Mylili się. Nie znali rozkładu pomieszczeń, nie mieli pojęcia gdzie ukryci są przeciwnicy i z której strony należy spodziewać się ataku. Nie wiedzieli też, że obecni w budynku Śmierciożercy mają za zadanie zatrzymać ich, rozproszyć i zadać możliwie jak największe straty, nie stając jednocześnie do otwartego starcia.
Siódemka wysłanników Zakonu wiedziała, że na długo zapamięta pościg przez labirynt ciemnych pokojów i korytarzy, panikę oraz ogarniające ich coraz bardziej poczucie dezorientacji i niepewności. W tej szatańskiej parodii zabawy w kotka i myszkę, w której tym razem stawką było życie, sami już nie wiedzieli, czy ścigają przeciwnika, czy też to oni są ścigani. Śmierciożercy nieustannie słali w ich stronę klątwy, barwne błyski raz po raz przecinały powietrze. Czerwień Drętwoty mieszała się z błękitem Expelliarmusa, błyskała jaskrawa zieleńAvady. Gorzej wyszkoleni i mniej zdeterminowani dawno zginęliby lub poddaliby się, członkowie Zakonu zawsze jednak walczyli do końca.
- James! Syriusz! – krzyknął Remus, wpadając do salonu i rozpoznając w ciemności sylwetki przyjaciół. – Nie gońcie go!
Zawrócili, podbiegli do Remusa, wszyscy troje ukryli się we wnęce za załomem muru.
- Nie możemy się rozdzielać – mówił Remus dysząc z wysiłku. – Musimy się jakoś zorganizować, inaczej nas wykończą!
- Trzeba tu ściągnąć resztę – szepnął Syriusz.
- Fabian nie żyje – rzekł cicho James – dostał Avadą.
Spojrzeli szybko po sobie. Teraz trzeba było myśleć i działać, na żale przyjdzie czas później. O ile w ogóle dożyją jakiegoś później.
- Co z Gideonem?
- Nie wiem. Rozdzieliliśmy się przy schodach. – odpowiedział James.
Od strony korytarza słychać było zbliżające się głosy. Krzyki. Trzaski. Wybuchy. Do salonu wbiegły dwie postacie w pelerynach. W błysku odbitej Drętwoty James, Syriusz i Remus rozpoznali Franka i Alice.
- Frank! Tutaj! – krzyknął Syriusz, wychylając się zza załomu muru.
- Uwaga! Idą tutaj, chyba pięciu! – wrzasnęła Alice odskakując przez odłamkami rozsadzonych drzwi.
- Trzymajmy się razem! Nie dajmy się rozdzielić!
Do salonu wpadła grupa Śmierciożerców. Twarze mieli ukryte pod białymi maskami. Jasne plamy w ciemnościach.
- Avada Kedavra!
- Expelliarmus!
- Protego!
Zaklęcia błyskały. Śmierciożercy kryli się we wnękach, za meblami, za załomami muru. Wydawało się, że mają przygotowane kryjówki, z których mogą bez przeszkód posyłać zaklęcia, sami nie stanowiąc celu. James i inni wiedzieli, że jest źle, ale nie spodziewali się, że będzie jeszcze gorzej. O wiele gorzej.
Z korytarza prowadzącego do wejściowych drzwi dał się słyszeć potężny huk wyważanych zaklęciem drzwi, na posadzce zadudniły kroki. Pułapka. Śmierciożercy musieli wiedzieć o akcji Zakonu. Czy to znaczyło, że w jego szeregach krył się zdrajca? James nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Wraz z innymi, wziętymi w dwa ognie, myślał tylko o tym, jak nie dać się zabić. Przez drzwi z drugiej strony potężnego salonu wbiegli Śmierciożercy. Nie mieli masek. James rozpoznał na ich czele Antonina Dołohowa, za nim Rudolfa Lestrange’a. Najlepsi, najbardziej brutalni, najbardziej skuteczni. Zabijający z równie obojętnym wyrazem twarzy mężczyzn, jak kobiety i dzieci. Szaleni mordercy, na służbie najbardziej szalonego z nich wszystkich. Doborowa grupa, wysłana by zgładzić najlepszych spośród swoich wrogów. Miał to być dla Zakonu cios prosto w serce.
James zawsze wierzył, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli wierzyło się i starało wystarczająco mocno, można było dokonać wszystkiego. Życie nie kazało mu jeszcze zweryfikować swoich poglądów – był młody, zdolny, utalentowany. Odnosił sukcesy we wszystkim, za co się zabierał. Udawały mu się rzeczy niewyobrażalne dla przeciętnego czarodzieja, czyż bowiem ktoś kiedykolwiek przypuszczał, że kilkunastoletni chłopak będzie zdolny bez niczyjej pomocy stać się animagiem? Poza tym, miał w życiu cholerne szczęście. Zawsze wychodził cało z opresji, zawsze, kiedy od klęski dzieliła go już tylko cieniutka granica, znajdował wyjście z sytuacji lub pojawiał się ktoś, kto w ostatniej chwili podawał mu przysłowiową pomocną dłoń. Ukończył szkołę dwa lata temu, ożenił się, należał teraz do Zakonu Feniksa. Wydawałoby się, że powinien z czasem spoważnieć, ale on wciąż był tym samym rozczochranych Jimem, który spacerował zwykle po błoniach Hogwartu bawiąc się zniczem i zaśmiewając się do łez, właściwie bez specjalnego powodu. Wciąż lubił rywalizację i ryzyko, nie oglądał się w przeszłość, nie zastanawiał się nad przyszłością, żył chwilą. Wierzył, że audaces fortuna iuvat*, choć nigdy nie słyszał o Wergiliuszu, czerpał z życia pełnymi garściami. Nigdy nie bał się i nie wahał przed niczym, a jednak tamtej chwili w starym domu na przedmieściach Londynu oddałby wszystko, żeby być wtedy gdzieś indziej, gdzieś daleko od wojny i tego całego okrucieństwa, które zawsze idzie z nią w parze.
Śmierciożercy z którymi walczyli wcześniej, powitali sojuszników ochrypłymi krzykami. Zaklęcia błyskały ze wszystkich stron. Sługom Voldemorta nie zależało już na unikaniu otwartego starcia, teraz, kiedy mieli ponad dwukrotną przewagę, byli pewni, że zwycięstwo jest po ich stronie. Nie rzucali już zaklęć możliwych do zablokowania, atakowali tylko Avadą. Powietrze wypełniał pył i swąd palonych mebli. Członkowie Zakonu, wśród nieustannych uników z trudem rozpoznawali swoich, nie wiedzieli, z której strony uderzy kolejny śmiercionośny płomień. Bali się, jak nigdy przedtem.
- Avada Kedavra!
- Syriusz, z lewej!
- Remus? To Ty?!
- Frank, gdzie jesteś?!
- Avada Kedavra! Avada... !
- Jaaames!
Jim odskoczył w ostatniej chwili. Gdyby wahał się o sekundę dłużej, trafiłaby w niego Avada Dołohowa. Uderzył głową o bok ciężkiej, drewnianej szafy, przed oczami zaświeciły i zatańczyły mu gwiazdy. Różdżka wypadła mu z ręki i potoczyła się w ciemność; upadł na podłogę. Zimny marmur posadzki szybko przywrócił mu świadomość. Zobaczył zamaskowanego Śmierciożercę celującego w niego różdżką. Czas jakby się zatrzymał. A więc tak wygląda śmierć...? Ostatnim co zobaczę będzie ta biała karykaturalna maska i zielony błysk? Nie, nie...Rozejrzał się wokoło. Jego wzrok padł na obraz wiszący za plecami Śmierciożercy. Wazon pełen polnych kwiatów. Szkarłatne maki, chabry i... rumianki. Białe, drobniutkie, niepozorne. Takie same jak te, porastające błonia Hogwartu. Lily zawsze lubiła ich zapach. James także, choć sam nie wiedział, czy to ze względu na samą jego istotę, czy też tylko dlatego, że zawsze przywodził mu na myśl Lily.
Lily. Moja Lily. James tak naprawdę nie bał się śmierci. Znał realia, w których przyszło mu żyć, znał samego siebie. Wiedział, że śmierć nie zapuka do jego drzwi, kiedy będzie już stary, otoczony gromadką wnuków w kolorowych ubrankach. Spodziewał się, że spotka się z nią podczas akcji i zginie z honorem, w walce, jak jeden z dzielnych rycerzy z opowieści, których tak bardzo lubił słuchać jako dziecko. Nigdy nie był bardzo religijny, ale na swój sposób zawsze wierzył, że po śmierci znajdzie swoją Valhallę**. Wiedział jednak, że nie może dać się teraz zabić. Musiał przeżyć, dla Lily. Nie mógł zostawić jej samej, nie teraz, nie w ten sposób. Zebrał wszystkie siły, jakie mu jeszcze pozostały i przetoczył się po podłodze, uchylając się przed lecącą w jego kierunku Avadą. Zyskał sekundę, może dwie. Zobaczył Syriusza, który stojąc o kilka metrów od niego obezwładnił jednego ze śmierciożerców perfekcyjnie wycelowaną Drętwotą.
- Łapa! – krzyknął ochrypłym głosem. Syriusz odwrócił się błyskawicznie.
- Expelliarmus! – Siła zaklęcia odrzuciło Śmierciożercę celującego w Jamesa o parę kroków w tył, wyrywając mu jednocześnie z ręki różdżkę, która poleciała w kierunku Syriusza. –Petrificus Totalus! – Śmierciożerca runął na ziemię.
- Jim! Nic ci nie jest? – wydyszał Łapa, podbiegając do Jamesa.
- Nnie, wszystko w porządku – wymamrował niewyraźnie Rogacz, podnosząc różdżkę i usiłując wstać z podłogi. Syriusz podał mu rękę. – Dzięki, stary.
- Uwaga! – usłyszeli krzyk Remusa. Instynktownie cofnęli się w kąt. W tej samej chwili szafa obok której stali wybuchła, rozsypując się na tysiące kawałków. Remus podbiegł do nich, kryjąc się przed lecącymi w jego stronę zaklęciami.
- Wykończą nas – wysapał, ocierając z czoła krople potu.
- Co robimy?
- Gdzie Frank i Alice? – zapytał James, usiłując rozpoznać w ciemności sylwetki przyjaciół.
- Przy drugich drzwiach. Jakoś sobie radzą, ale nie wiem, ile wytrzymają bez wsparcia – odpowiedział szybko Remus.
- Idziemy tam – rzucił Syriusz. Nikt się nie sprzeciwił. Wiedzieli, że nie można cały czas kryć się po kątach, trzeba w końcu wyjść, stanąć z wrogiem twarzą w twarz i pokonać go.
- Damy radę. Zresztą, i tak nie mamy innego wyjścia...
- Sukinsyny pożałują, że się w ogóle urodzili – rzekł James, patrząc w stronę, z której dobiegały krzyki Śmierciożerców, z nieodgadnionym błyskiem w oczach. Syriusz znał ten wzrok – Jim zawsze patrzył tak, kiedy decydował się postawić wszystko na jedną kartę. Być, albo nie być. Żyć, albo zginąć. Łapa wiedział, że nie potrafiłby w takiej chwili nie iść za nim. James miał charyzmę, jak nikt inny.
Uzbrojeni poza różdżkami tylko w determinację i wiarę we własne umiejętności, wyskoczyli zza załomu muru. W tej samej chwili błyski zaklęć otoczyły ich jak rój rozwścieczonych os. Myśląc racjonalnie, popełniali szaleństwo. Ale oni tamtej chwili nie zastanawiali się nad niczym. Wyłączyli emocje, zgasili w głowach myśli. Działali szybko, sprawnie, mechanicznie, korzystając ze wszystkich zdobytych dotąd umiejętności. Krok, zaklęcie, unik. Następny krok, atak, tarcza, kolejny atak. Krzyk trafionego wroga. Atak innego. Znów unik. Byli już blisko drzwi. Trafili i oszołomili kilku Śmierciożerców, ale wciąż mieli oni przewagę liczebną. Odwrócili się teraz od Franka i Alice, zwracając wszystkie siły przeciw zbliżającym się Huncwotom. Atakowali wściekle, nie mogąc uwierzyć, że ich misternie przygotowany plan zaczyna się rozpadać. Przeliczyli się, nie spodziewali się, że trafią na tak dobrze wyszkolonych i tak walecznych przeciwników. Mimo to, Śmierciożercy nie dopuszczali do siebie myśli o porażce.
James uniknął Avady Lestrange’a rzucając się na podłogę, przetoczył się pod ścianę i błyskawicznie wstał, gotowy do odparcia kolejnego ataku. Nie widział przeciwnika, ale wewnętrzny instynkt podpowiadał mu, że Rudolf szykuje jakiś podstęp. Wydawało mu się, że zobaczył ruch w kącie sali, zaatakował Expelliarmusem, ale zaklęcie trafiło w pustkę. Usłyszał szelest za sobą, odwrócił się i ujrzał błysk rzuconej w jego kierunku Drętwoty. Odskoczył, wycelował i rzucił swoje zaklęcie, ale nie trafił. Skoncentruj się, skoncentruj... próbował się uspokoić, bezskutecznie. Ręce mu drżały, pot spływał po czole, ciało bolało od uderzeń o podłogę i ściany. Cudem zdążył uchylić się przed kolejną klątwą.
Pamiętasz pojedynki w Hogwarcie, Jim? Mówił w myślach do siebie. To tylko jeden z nich, nic więcej. Wiesz, co masz robić. Najpierw ukłon. James skinął lekko głową wpatrzony w ciemną przestrzeń. Dobiegł go krzyk jakiegoś Śmierciożercy, widać przyjaciele pokonali następnego. Atak. Rzucił Impedimentem w zarys sylwetki Lestrange’a. Śmierciożerca bez przeszkód odbił zaklęcie i zaatakował Jamesa Avadą. Unik. Zielony płomień uderzył w ścianę obok. Moment koncentracji, wycelowanie, atak. Lestrange, w ułamku sekundy zdając sobie sprawę, że nie zdąży się uchylić, krzyknął krótko, po czym trafiony Drętwotą wpadł na ścianę i osunął się na podłogę. W tym czasie Syriusz i Remus powalili kolejnych dwóch spośród zamaskowanych Śmierciożerców. Alice dostała Cruciatusem, ale Frank błyskawicznie oszołomił atakującego, więc wyszła z tego bez szwanku. James spetryfikował jeszcze jednego Śmierciożercę w białej masce. Pozostali, będący teraz w mniejszości, zdali sobie sprawę, że ich szanse maleją z minuty na minuty. Widząc klęskę towarzyszy, nie chcieli podzielić ich losu. Wspólnie wysadzili zaklęciem wielki kredens z naczyniami, wzniecając oślepiającą chmurę pyłu, uniemożliwiającą członkom Zakonu pościg, po czym tajnym wyjściem wybiegli przed dom i deportowali się. Walka była skończona.
James, odrzucony do tyłu siłą wybuchu, wstał niezgrabnie, przecierając oczy. Krzyki i odgłosy walki ucichły. Słyszał tylko niewyraźne szelesty i oddechy, nie widział jednak nikogo. Nie wiedział, co się dzieje, spodziewał się jakiegoś podstępu Śmierciożerców. Zaryzykował jednak i zapalił różdżką światło. Zobaczył przyjaciół, równie jak on zdezorientowanych, rozglądających się wkoło. Zasadzka? Czy naprawdę uciekli? Nie wiedział. Instynkt podpowiadał mu jednak, że walka jest wygrana, a zwycięstwo jest po ich stronie. Usłyszał hałas, dziwne szuranie i ciąg mamrotanych pod nosem przekleństw. Syriusz usiłował wydostać się zza wielkiej kanapy, zasypanej mnóstwem połamanych desek, odłamków rozbitej porcelany i pozostałości różnych innych przedmiotów. Nad pobojowiskiem unosił się kurz. Na podłodze leżeli oszołomieni i związani magicznymi więzami Śmierciożercy. Wysłannicy Zakonu spojrzeli po sobie. Pięć osób, stojących w nierównym kole. Było ich siedmioro. Magiczna siódemka.
- Fabian nie żyje. A Gideon? – zapytał cicho James. – Widzieliście go?
- Nie.
Przyjaciele pokręcili głowami. Nagle, jakby pod nakazem niewypowiedzianego wezwania, zaczęli przeszukiwać pomieszczenia. Choć w głębi serc czuli, że towarzysz zginął, łudzili się nadzieją, że być może jest tylko ranny, lub w ogóle nic mu się nie stało, a tylko odcięty od przyjaciół zabłądził w labiryncie korytarzy. Albo, że znalazł ciało brata i jest teraz przy nim. W małym pokoiku w południowym skrzydle domu, gdzie leżały zwłoki Fabiana, nie było jednak nikogo. Powoli tracili nadzieję. Korytarz dalej, w gabinecie, zobaczyli wystający zza poszarpanego fotela nadpalony but. Remus drżącymi rękami odsunął fotel. Ich oczom ukazało się poparzone ciało Gideona. Widać Śmierciożercy podpalili fotel Incendiem, a Gideon, uwięziony między ścianami a płomieniem, nie był w stanie uciec. Nie po raz pierwszy tracili towarzyszy w walce, ale jak za każdym poprzednim razem, Jamesa opanowało uczucie potwornej niesprawiedliwości. Ginęli dobrzy ludzie. Niewinni. Często w męczarniach, w bólu, w płomieniach, słysząc demoniczny śmiech sług Voldemorta. I za co? Za co to wszystko? Umierają w nie swojej wojnie. Prewettowie byli czystej krwi, gdyby Czarny Pan doszedł do władzy, nic by im nie groziło. Pochodzili z szanowanego rodu, mogliby mieć przed sobą długie życie. Mogliby być szczęśliwi, daleko od wojny, daleko od krwi i śmierci. A jednak walczyli. Walczyli i ginęli, za świat magii, która doprowadziła ich obydwóch do śmierci. Dwa kolejne nagrobki na drodze ku wolności. Dlaczego tak musi być? Dlaczego? Odwieczne pytanie, zawsze pozostające bez odpowiedzi. Mimo to, w takich chwilach zawsze je sobie zadawali.
Angie, Angie
When will those clouds all disappear?
Angie, Angie
Where will it lead us from here?***
Jamesowi przypomniały się słowa mugolskiej piosenki.
Zastanawiał się, jak to wszystko się skończy. Wierzył w towarzyszy, wierzył w czarodziejski świat. Ufał, że z marzeń i nadziei tysięcy ludzi dobrej woli uda się kiedyś stworzyć nową, lepszą rzeczywistość; nie wiedział tylko, ilu ofiar jeszcze będzie potrzeba, by zakończyć wojnę. Wierzył jednak w zwycięstwo, inaczej nie byłby w stanie walczyć w Zakonie. Nie był idealistą ani marzycielem, uważał, że przyszłość kształtuje się nie tylko dzięki myślom, ale głównie dzięki czynom. Dlatego walczył wraz z innymi. Wiedział jednak, że gdyby tak naprawdę, w głębi serca, nie wierzył w to, że wygrają, nie potrafiłby. Nie można narażać życia nie wierząc, że ma to jakikolwiek sens. Nie można walczyć, nie wiedząc za co i w czyim imieniu. Jedni walczyli z Voldemortem, bo taka była ich praca. Inni z zemsty za krzywdy, które z rąk jego sług doznały ich rodziny, lub oni sami. Niektórzy z osobistej nienawiści ku Czarnej Magii. Jeszcze inni zaś, walczyli o wolność. Swoją, rodzin i wszystkich innych ludzi. Walczyli za czarodziejski i mugolski świat, poświęcając wszystko. Mieli cel, do którego dążyli, a walczyć byli w stanie tylko dlatego, że wierzyli, że uda im się go osiągnąć. Teraz, lub kiedyś w przyszłości, nieważne. Najważniejsze, że ufali, iż zwycięstwo nadejdzie.
James był załamany i wyczerpany do granic sił. Mimo to, był jednak na swój sposób z siebie dumny. Pokonał wrogów, pokonał własne słabości, stanął na wysokości zadania. A przede wszystkim przeżył, choć po raz kolejny otarł się o śmierć. Czuł, że jego czas by odejść jeszcze nie nadszedł, ale pamiętał nieopanowany strach, który go ogarnął, kiedy był pewien, że mijają właśnie ostatnie sekundy jego życia. Nie chciał zginąć, żaden człowiek nigdy tak naprawdę tego nie chciał. Wiedział, że mógłby zrezygnować i odejść z Zakonu. Najprawdopodobniej nikt nawet nie miałby do niego pretensji; był młody, niedawno się ożenił, miał całe życie przed sobą. Każdy by zrozumiał, że mógłby pragnąć, by było to spokojne życie, wolne od wojny, trosk i lęku. Mógłby, jak wielu innych czarodziejów, odejść ze świata magii. Złamać swoją różdżkę i stworzyć sobie iluzję normalnego aż do bólu mugolskiego życia. Mieszkać w małym, białym domku za miastem, skąd dzieci dojeżdżałyby autobusem do mugolskiej szkoły. W weekendy wyjeżdżać z całą rodziną na piknik nad wodę lub do lasu, i wesoło spędzać czas na łonie natury. A sobie samemu znaleźć spokojną pracę – na przykład zająć się hagiografią lub historią – i spędzać dnie w bibliotece, wśród książek. Zamienić odgłosy walki na delikatny szelest przekładanych stronic, błyski zaklęć na przyćmiony blask elektrycznej lampki, a życie w ciągłym stresie i zagrożeniu na ciszę, spokój i stałość. Wiedział jednak, że nie potrafiłby. Nie byłby w stanie siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy inni ginęliby za niego. Poza tym czuł, że nie nadaje się do zwyczajnego życia. Potrzebuje tych emocji, dynamiki, zmian, nowych wyzwań, tego wszystkiego, co przynosi urozmaicenie i daje satysfakcję. Przede wszystkim zaś, potrzebował mieć w życiu cel, a ten już dawno sobie wyznaczył i nie mógł – nie chciał – z niego zrezygnować. Nigdy.
Przekazali pojmanych Śmierciożerców Aurorom, po czym mogli wracać do domu, by nareszcie odpocząć. Następnego dnia miał się odbyć pogrzeb Prewettów. Na Grimmauld Place dowiedział się, że Lily odzyskała przytomność, nie poszedł jednak tego wieczora jej odwiedzić. Nie chciał, by widziała go w takim stanie – brudnego, obszarpanego, opadającego z sił. Martwiłaby się tylko, niepotrzebnie. Nie musi dodawać jej trosk. Zobaczy ją rano.
Kiedy następnego dnia wszedł do szpitalnej sali w której leżała, jeszcze spała. Na szklanym stoliku przy łóżku stał pękaty wazon pełen rumianków, obok stała szklanka z sokiem, leżały jakieś mugolskie książki. Widać, Lily czuła się już lepiej. James przysunął krzesło jak najbliżej łóżka i usiadł. Po chwili Lily poruszyła się, powolnym ruchem ręki odgarnęła opadające na twarz rude kosmyki i otworzyła oczy. Widząc Jamesa, uśmiechnęła się delikatnie.
- Jak się czujesz, kochanie? – zapytał cicho Jim, dotykając jej dłoni.
- Lepiej. – odrzekła słabym głosem, przeczącym temu, co właśnie powiedziała. – Będzie dobrze – dodała w końcu.
- Wiem. Musi być. – uśmiechnął się James.
Lily odpowiedziała uśmiechem. Nie potrzebowali słów, bo i bez nich wiedzieli, co czują. Cień przeminął, znów zaświeciło słońce. Panta rhei...**** Trzeba żyć dalej, cieszyć się tą chwilą wytchnienia, jaką dał im los i czekać na następną burzę, po której znów na jakiś czas zapanuje spokój. Na tym w końcu polega życie.