Trzy powody, by powiedzieć: „DOSYĆ!” Czas polskiego romansu z Ameryką może wkrótce dobiec końca. Hegemonistyczne ambicje amerykańskiej geopolityki są przyczyną poszukiwania przez Waszyngton nowych sposobów eksploatacji – czy to na drodze militarnej, czy poprzez wykup narodowych aktywów w Europie Wschodniej. W przypadku Polski ogromna część tych aktywów została już wyprzedana, aby spłacić długi, w jakie wpędził nas Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Ostatnie prezenty amerykańskie dla Polski nie nadchodzą w zgrabnych paczkach, ani nie są tak niewinne, jak zużyte amerykańskie myśliwce F 16, sprzedane polskim siłom powietrznym kilka lat temu. A Polacy, zmiękczeni już poprzez Coca Colę, KFC i Mc Donalda – trzy korporacyjne giganty Oferujące trucizny, jako produkty jadalne, są obecnie uznani za niezdolnych do stawienia oporu następnej fazie ataku. A jednak OPÓR jest właśnie tym, czego potrzebujemy. Aby odpowiedzieć na pytanie: DLACZEGO? – proszę, czytajcie dalej. Jeżeli korporacyjna Ameryka dostanie zielone światło od polskiego rządu, to „w nagrodę” otrzymamy :
• po pierwsze – genetycznie modyfikowane ziarna, które na stałe skażą naturalny łańcuch pokarmowy i zamienią nasze kipiące niegdyś bioróżnorodnością pola w sterylne monokultury;
• po drugie – eksploatację (przez amerykańskie koncerny!) gazu łupkowego metodą zwaną szczelinowaniem hydraulicznym, która polega na pompowaniu pod wysokim ciśnieniem do podziemnych warstw skalnych wysoce toksycznych chemikaliów, co ma doprowadzić do powstania szczelin, poprzez które uwolni się gaz;
• no i jest jeszcze drobna sprawa stałej obecności amerykańskich silosów rakietowych oraz baz wojskowych, które mają być rozlokowane w dotąd nieujawnionych punktach na mapie Polski.
GMO na polskich polach? Organizmy modyfikowane genetycznie (GMO) są uważane przez obecną administrację USA za kluczowy element ich eksportu. Aby go zwiększyć, amerykańskie korporacje są wspierane przez państwo w swoim dążeniu do poszerzenia areału roślin GMO i programów hodowli zwierząt we wszystkich rejonach świata. Polska jest obecnie obiektem wzmożonego nacisku w procesie dążenia do modyfikacji i opatentowania globalnego łańcucha żywieniowego i zasobów nasion oraz hodowli zwierząt, a tym samym odesłania mądrości Natury do historii. Pomimo znanego faktu, że karmienie zwierząt paszą GMO powoduje niepłodność u gryzoni, a herbicydy z rodziny Roundup, które są nieodłączną częścią pakietu GMO, powodują uszkodzenia łożyska u ciężarnych matek, Rząd Polski uparcie odmawia wprowadzenia zakazu używania nasion i paszy GMO. Ministrowie obecnego Rządu wolą odwracać oczy – nawet wobec faktu, że pyłki genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy poprzez zapylenie krzyżowe doprowadziły do skażenia ogromnych obszarów upraw naturalnej kukurydzy w Hiszpanii, pomimo, że odległość pomiędzy obydwoma rodzajami upraw była daleko większa niż tak zwane „poziomy bezpieczeństwa”. Dziewięć krajów europejskich – w tym Francja i Niemcy – już zakazało upraw GMO. Biorąc pod uwagę, że fakty o zagrożeniach GMO są dobrze znane i dobrze udokumentowane, odmowa przez Polski Rząd zakazu upraw GMO zaczyna przypominać zaniedbanie o charakterze kryminalnym. Amerykańska technologia pozyskiwania gazu łupkowego w Polsce? Aby zrozumieć, jakie są środowiskowe implikacje amerykańskiej technologii (zwanej szczelinowaniem hydraulicznym) pozyskiwania gazu z łupków, proszę obejrzeć film GASLAND: http://www.wykop.pl/.
Wygląda na to, że Premier Donald Tusk wydał swój kraj na pastwę amerykańskich korporacji, zezwalając im na wiercenia w poszukiwaniu nadających się do eksploatacji złóż gazu, jakie znajdują się pod dużymi obszarami Polski. Słychać już głosy ostrzegające przed znaczącym naruszeniem narodowych zasobów wodnych oraz infrastruktury drogowej przez konieczność transportowania ogromnych ilości wody do- i z miejsc wiercenia. Woda wydobywana podczas tego procesu jest zanieczyszczona środkami chemicznymi użytymi do rozbijania łupków, a miliony litrów takiej cieczy muszą być gdzieś składowane. W USA, gdzie szczelinowanie hydrauliczne już się rozprzestrzeniło, chemikalia używane w tym procesie zagrażają obecnie podziemnym zasobom wody pitnej na milionach hektarów. W setkach gospodarstw domowych przeżyto szok, kiedy z kranów zaczęła się wydobywać zanieczyszczona woda oraz gaz. Film, który przywołujemy powyżej, pokazuje, że kiedy przyłoży się zapałkę do strumienia, ogień pojawia się natychmiast. Szczelinowanie hydrauliczne ma wszelkie znamiona kolejnej brutalnej eksploatacji Natury w bardzo wątpliwym celu. Jednak ciągle jest czas, by to zatrzymać – tak, jak skutecznie dokonali tego Francuzi. Dlatego prosimy o pilne poparcie dla akcji „Zatrzymać szczelinowanie” poprzez napisanie do Ministra Środowiska i wezwanie go do powstrzymania tego procederu.
Amerykańskie bazy wojskowe w Polsce? Od momentu zakończenia II wojny światowej USA zbombardowały 21 krajów i w wyniku tych działań zabiły lub zmusiły do opuszczenia miejsca zamieszkania miliony niewinnych ludzi. Amerykańska administracja wojskowa jest być może największym i najbardziej nikczemnym na naszej planecie sprawcą wojen, mającym na koncie wciąż otwartą listę zbrodni przeciwko ludzkości. A Wielka Brytania podąża tuż za USA. 27 maja do Polski przylatuje Prezydent Obama. Jego misja, bez wątpienia, obejmuje umocnienie poparcia dla amerykańskich wojsk, rakiet, wojen, organizmów modyfikowanych genetycznie, szczelinowania i innych podobnie niepożądanych celów. Tak, więc porzućcie wszelkie marzenia o jakichkolwiek dobrodziejstwach płynących z USA. Może się, bowiem okazać, że amerykańskie „spełnienie marzeń” jest ładnie opakowanym koszmarem. Wtedy będzie jednak za późno. Powiedzcie po prostu: DOSYĆ! I powiedzcie to teraz. Julian Rose (May 2011)
Nic dodać, nic ująć. Ale szansa na to, że milionowym rzeszom odmóżdżonego polactfa nagle otworzą się oczy i obudzi się ono z amoku, jest bardziej niż nikła. Tak więc miliony nadal będą z uwielbieniem patrzyły na żydowski folwark – Duży USrael. I tam będą wypatrywały dla Polski szansy na „wolność” i na bezpieczeństwo przed „Ruskimi”. Jak nisko stoczyła się Polska, jak strasznie odmóżdżono i ogłupiono nasze społeczeństwo. Okupantów i szabrowników uważa się za wybawców i za gwarantów na lepszą przyszłość. Poliszynel
PS. zakaz upraw GMO wydany przez kilka zachodnich baraczków to tylko medialna fikcja, zrobiona pod naciskiem opinii publicznej. Nieoficjalnie i nielegalnie ziarno i nasiona GMO są w tych krajach nadal rozprowadzane. Jeszcze w zeszłym roku w Niemczech na produktach żywnościowych (np. na puszkach z ziarnami kukurydzy) znajdowała się informacja mówiąca o tym, że ten produkt wolny jest od GMO. Od jakiegoś czasu te informacje nie są na produktach żywnościowych, w tym i na puszkach z kukurydzą, umieszczane.
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
29 maja 2011 Balet na "Zielonej Wyspie" Szczęśliwości.. Zakończyła się impreza pod tytułem „Prezydent Barack Hussein Obama w Polsce”. Było wiele hałasu, wiele niewiele znaczących słów i deklaracji, i wielkie koszty imprezy, o których na razie cisza. .A ja pytam: ile kosztowało tylko zablokowanie centrum największego miasta w Polsce, tylko w piątek po południu, podczas największego ruchu w Warszawie, gdy mieszkańcy robią zakupy, inni przejeżdżają przez miasto bo wracają po tygodniu pracy do domu? Nie mówiąc o kosztach mobilizacji policji i kosztach organizowanej wizyty. A nie można było zorganizować baletu na Helu? Z dala od zgiełku miejskiego, nie paraliżując miasta, w otoczeniu morza i pięknych widoków, którymi mógłby się napawać zarówno pan prezydent Bronisław Komorowski, a także pan prezydent Hussain Obama? I do woli dyskutować jak zadość uczynić Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego, która przed przyjazdem pana prezydenta Baranka Husseina Obamy do Polski apelowała w prasie amerykańskiej , żeby pan prezydent będąc w Warszawie” wywarł presję” na rząd polski w kierunku załatwienia sprawy” rekompensat”. No i co „ wywarł presję”? Bo media morda w kubeł.. Ani mru mru.. Choć pan prezydent Barack Hussain Obama pozostawał” samotny” przez 40 minut w Hotelu Marriott, a potem w cztery oczy przez pół godziny z panem prezydentem Bronisławem Komorowskim? O czym rozmawiali i co pan prezydent Bronisław Komorowski ukrył przed narodem? Chyba nie o tych dwudziestu mechanikach, którzy mają „ stacjonować „w Polsce”, czy atrapie rakiety Patriot przerzucanej rotacyjnie z Rumunii do Polski i z Polski do Rumunii? A może o kilku samolotach, które przelecą i wylecą? A może o wizach albo o offsecie? Czy pan prezydent Bronisław Komorowski w ogóle by śmiał rozmawiać na te tematy? Wizy może i dostaniemy,. Ale jak zapłacimy te 65 miliardów dolarów w ramach „rekompensat”. A wojsko będzie jak popsują się stosunki z Federacją Rosyjską, tak jak podczas” karnawału Solidarności”. Wtedy Ronald Reagan pomagał, bo chciał zniszczyć” Imperium Zła”, na czym wygraliśmy jako naród i państwo, bo wpisywaliśmy się w globalna politykę USA . Nasi rządzący nie potrafili wykorzystać koniunktury niepodległości i przyłączyli nas- przy pomocy propagandy dobrobytu i pomyślności- do państwa o nazwie Unia Europejska. Eksperyment się oczywiście nie powiódł, poszczególne państwa padają pod ciężarem socjalizmu biurokratycznego panującego w tych krajach, gdzie ludzie odzwyczajeni od pracy marzą tylko o zajęciu miejsca w biurokracji budżetowej. A z tego nie ma dobrobytu i gorzej… Nigdy nie będzie, bo dobrobyt pochodzi z pracy a nie przesiadywania w biurach i konferencyjnych nasiadówkach.. Tam się jedynie dobrobyt trwoni. Są to państwa jednego wielkiego marnotrawstwa, oprócz Niemiec, które z żelazną konsekwencją realizują swoje plany panowania w Europie tworząc z gospodarek europejskich zaplecze dla gospodarki Niemieckiej.. Szczególnie z państw Europy Środkowej i Wschodnie, w czym pomagają im nasi rodzimi demokratyczni kanciarze, likwidując kopalnie, cukrownie, stocznie, przemysł zbrojeniowy- zamiast je prywatyzować, żeby Polska naprawdę rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej, ale nie na zasiłkach i nie z pracy w innych krajach. Polacy powinni pracować o u siebie i tworzyć dobrobyt swój i swoich rodzin, a przy tym i państwa. Bo państwo powinno być dla nich, a nie oni dla państwa.. Wtedy i państwo będzie poważne. Byłoby taniej i przyjemniej organizując balangę na Helu.... Ale lepiej sparaliżować miasto. .Bo władza traktuje ludzi mieszkających w Polsce jak bezmyślne bydło służące jedynie do spłacania długów zaciągniętych przez to biurokratyczno- socjalistyczne państwo.. No i rezerwuar siły żołnierskiej do prowadzenia wojen na świecie w obcym interesie.. Pod hasłami demokracji i praw człowieka, a tak naprawdę chodzi o pieniądze i złoża wyciągane od narodów niedemokratycznych. Bo „ demokratyczne” oddają międzynarodowym bankierom- same. Na razie bez użycia siły.. Ciekawy jestem co zrobiłoby USA z nami, gdyby Polska przestała wysyłać swoich żołnierzy do obcych nam krajów i przestała pożyczać pieniądze od międzynarodówki lichwiarskiej? Bo wojny kosztują nas miliardy złotych( a może będzie tego z 15 miliardów!) a płacone odsetki to-13,5 miliarda dolarów rocznie(??) Do tego doprowadziła nas swoimi rządami” banda czworga”, rządząca Polską od tzw, przemian. Może wtedy pan prezydent Barack Hussain Obama kazałby zbombardować Warszawę. I wtedy Polacy otworzyliby oczy widząc , jakim to przyjacielem naszym są Stany Zjednoczone realizujące swój globalny interes, żandarma świata? Przy pomocy haseł demokracji i …bombardujących samolotów.. Ze słabym i biednym- nikt poważny poważnie nie będzie rozmawiał.. Nigdy! Najpierw trzeba zacząć budować poważne i silne państwo, pozwalać się bogacić Polakom, nawet gdy to się niepodoba Niemcom, Unii Europejskiej i Stanom Zjednoczonym.. To jest nasz interes! A on jest sprzeczny z interesem Niemiec i Unii Europejskiej.. Polska ma być słaba i ekologiczna. Wypustynniona gospodarczo, ale atrakcyjna ekologicznie i leśno- turystycznie.. I rowerowa- precz z samochodami! A nie potrafiąca wyprodukować nawet noża.. Ale za to demokratyczna.. Bo demokracja nas wyżywi ? Przy pomocy tego zabobonu można co najwyżej umierać , ale powoli.. Tak jak inne kraje- w tym Stany Zjednoczone.. 16 maja Roku Pańskiego 2011, dawniej Roku Pańskiego MMXI, gdyby ten rok był wcześniej, sekretarz skarbu USA, pan Timothy Geithner ogłosił, że USA osiągnęły ustawowo dozwolony pułap zadłużenia- 14,3 biliona dolarów(!!!!????) To jest dopiero bankrut, kraje socjalizmu europejskiego nie mają się z nim jak równać.. Ale ten międzynarodowy żandarm prowadzi ciągłe wojny o demokrację i utrzymuje 600 baz na terenie całego świata. Ten proces zaczął się po drugiej wojnie światowej i trwa do dziś.. Ale może być jego koniec- jako międzynarodowego żandarma. Pan Timothy Geithner nie powiedział nic innego, jak to, że rząd Baracka Hussaina Obamy nie może dalej zadłużać USA… Oznacza to, że administracja nie ma prawa pożyczyć ani centa więcej. Według wyliczeń ekspertów, rząd amerykański będzie wypłacalny jedynie do sierpnia Roku Pańskiego MMXI. Po utracie płynności finansowej gabinet Baracka Husseina Obamy stanie się bankrutem nie będącym w stanie opłacić nawet służb sanitarnych w Białym Domu. Bo państwa upadają nie dlatego, że są złe i niesprawiedliwe I że są agresywne w budowie demokracji wszędzie gdzie się da, nawet w Dorzeczu Amazonki- jak będzie trzeba.. Upadają dlatego, że bankrutują.. Wszyscy pobierający pieniądze z federalnego budżetu są zdenerwowani i zaniepokojeni. Zgodnie z danymi Federal Employment Statistics, dla rządu federalnego pracuje przynajmniej 2 748 978 osób cywilnych. Nikt nie potrafi wymienić pełnego zestawu ustawowych obowiązków wszystkich amerykańskich agencji i instytucji rządowych. Tylko Urząd Wykonawczy Prezydenta Stanów Zjednoczonych składa się s 17 osobnych instytucji o hierarchicznej strukturze i autonomicznych budżetach wewnętrznych. Republikanie uważają, że przynajmniej połowa jest niepotrzebnych(!!!) Szkoda, że ich nie likwidowali, jak byli u władzy.. Przecież nie sam lewak Barack Hussain Obama wybudował je wszystkie. Nie dałby rady. Czy koniec lata i początek jesieni w USA będzie gorący? Zobaczymy, jak te prawie trzy miliony ludzie nie dostanie wynagrodzenia za prawie nic nierobienie? Kolos trzeszczy w szwach, ale może można coś jeszcze wymyślić, żeby skądś wziąć pieniądze na utrzymanie biurokracji i socjalizmu amerykańskiego?.. Może podnieść podatki? To jest dobry sposób, żeby napełnić budżet.. Najlepszy z możliwych, bo o redukcji aparatu i obniżeniu podatków można chyba tylko pomarzyć.. Jak nieroby przyzwyczają się do nic niezrobienia- trudno się im odzwyczaić.. Tworzą silne lobby.. Prawie trzy miliony ludzi! Albo wywołać kolejną wojnę dla odwrócenia uwagi, żeby Amerykanie zajęli się z pasją śledzeniem na monitorach działań wojennych.. Mam nawet pomysł gdzie uderzyć! Na Koreę Północną.. Ona ma akurat broń atomową, choć” ludzie jedzą korę z drzew”, w przeciwieństwie do Iraku, który broń atomową miał mieć- jak twierdziła amerykańska propaganda G. Busha- a nie miał.. Ale za to ma demokrację. Wygląda na to, że jest to coś gorszego niż wybuch bomby atomowej.. Ilu ludzi zginęło w Iraku przy budowie demokracji? Chyba już kilka milionów. A ile zginęłoby przy zrzuceniu bomby atomowej?… W Hiroszimie i Nagasaki zginęło kilkaset tysięcy, ale były dwie bomby. W Nagasaki zrzucono na największe skupisko chrześcijan.. Ocalała cudownie tamtejsza Katedra.. Czy prezydent Truman nie lubił chrześcijan? „Panie Truman zrzuć ta bania, bo jest tu nie do wytrzymania”- tak powiadali sobie warszawiacy w czasie stanu wojennego wprowadzonego przez tow. Stalina. Musimy zapłacić i oddać gaz łupkowy, i spokój zapanuje w Warszawie, nieprawdaż? Dopiero zrobiono 8 odwiertów, a jest do zrobienia 260.. W takim razie wszystko przed nami… WJR
Co kto wie Tygodnik „Polityka” dokonał wielkiego historycznego odkrycia zmieniającego nasz narodowy panteon. Bohaterska śmierć księdza Ignacego Skorupki w bitwie pod Ossowem w roku 1920 była tylko wymysłem sanacyjnej propagandy! Jakiż historyk miażdży w ten sposób narodową legendę? Ano, niejaki Ryszard Marek Groński. Na jakiej podstawie? Twierdzi, że dowiedział się tego od nieżyjącego od 30 lat satyryka Janusza Minkiewicza. Temu zaś miał ten sekret zdradzić podczas popijawy generał Wieniawa Długoszowski. Wieniawa nie żyje od lat, blisko 70, więc o weryfikacji tych sensacyjnych wieści mowy nie ma, nie wiadomo też, co począć z relacjami spod Ossowa, których trochę jednak było, – ale zawsze fajnie polskiemu ciemnogrodowi wpuścić historycznego smroda. Tak budowany jest zasób wiedzy „wtajemniczonych”, wiedzy, która odróżnia członków intelektualnej elity od „buraków”. Są w tej wiedzy i podobne demaskacje, jak „naprawdę” wyglądała polska historia, jak i „oczywiste” przyczyny śmierci „debeściaków” pod Smoleńskiem, które MAK ukrywa przed Polakami tylko z litości nad zmarłym prezydentem… Jak się taka wiedza rodzi, błahym, ale pouczającym przykładem służy inny smętny wesołek „Polityki” pan Wojewódzki. Szydzi on radośnie, że na Uniwersytecie Zielonogórskim studenci kompletnie oleli film „Krzyż” i biedny Pospieszalski „debatował sam ze sobą”; komentarz pochodzi tu od Wojewódzkiego, sam „news” zaś z „Gazety Wybiorczej”, która jednak manipulowała dużo sprytniej, nie twierdząc, że nikt nie przyszedł, tylko, że nie byli to studenci. A w Internecie można zobaczyć zdjęcia z tego spotkania – w szczelnie wypełnionej auli UZ część publiczności stoi w przejściach. Widzisz, Kubuś, jak to piszą w tymże Internecie:, kto gazetę czyta, ten i gazetę wie. RAZ
Bliska udręka Minister Klich w rozmowie z red. Moniką Olejnik: „Pani redaktor, swoje w resorcie prawie w całości zrobiłem, w około 90 proc. zrobiłem, ... .” Słowa „transformacja” oznacza przemianę, przeobrażenie, przekształcenie. W polskim ministerstwie obrony istnieje Departament Transformacji. Na jego stronie internetowej możemy przeczytać, że ten Departament Transformacji służy do „transformacji Sił Zbrojnych”, a także do „transformacji resortu”. A jak ta transformacja transformacji ma wyglądać obwieszcza się w opracowywanym przez ów Departament Strategicznym Przeglądzie Obronnym (SPO). Taki właśnie dokument ogłoszono w MON 14 kwietnia br. Szef Departamentu Transformacji na stronie MON mottem swoich działań uczynił myśl Konfucjusza „Ten, którego myśl nie wybiega daleko, zobaczy udrękę z bliska” Warto, więc sprawdzić, jakiej udręki doświadczymy „z bliska” oglądając to, co min. Klich zrobił z polskim wojskiem. Autorzy SPO prezentują oczywiście urzędowy optymizm oceniając zarówno tzw. profesjonalizację, czyli stworzenie armii noszących mundury "w godzinach pracy", jak i jej modernizację tj. podłączenie wojsku kroplówki kapiacej nową techniką wojskową. Jednak nawet urzędnicy ministerialni nie mogli wyłącznie „ściemniać”. W raporcie SPO wspomniano, że po 2018 roku pojawią się w siłach zbrojnych RP istotne „udręki” określane elegancko, jako „troski”. Będą to:
Braki w stanach osobowych „profesjonalnej” armii utrudniające funkcjonowanie jednostek wojskowych, w tym zwłaszcza szkolenie żołnierzy. Niedostateczne wyposażenie w uzbrojenie i sprzęt wojskowy (SPO wskazuje na lukę występującą między ilością wprowadzanego i wycofywanego uzbrojenia). Nierównomierność poziomu wyposażenia i wyszkolenia jednostek i w konsekwencji powstanie tzw. armii dwu prędkości. Jednostek przeznaczonych na misje, które muszą być dobrze zaopatrzone i wyszkolone i pozostała „krajowa” reszta wojska niedozbrojona, marnie wyszkolona.
Trudności pogodzenia procesów modernizacji wojska z jednoczesnym udziałem w misjach zagranicznych.
Słabości w zakresie transportu i rozpoznania strategicznego oraz braku „zdolności rażenia na dalekich dystansach”.
Jak łatwo dostrzec eksperci od transformacji opisują problem, który można określić mianem kwadratury koła. Armia profesjonalna powinna być dobrze wyszkolona i uzbrojona. Jednak na to nie ma pieniędzy, bowiem trzeba je wydawać na te „zdolności rażenia na dalekich dystansach”. W efekcie będzie jakiś mini profesjonalizm, ograniczony do jednostek przeznaczonych na misje zagraniczne. Eksperci prorządowi zaczęli już mówić, że 100 tys. żołnierzy to zbyt wiele. Słyszy się, że 50 tys. też Polsce wystarczy? W zapleczu pobrzmiewa, – bo na więcej nas nie stać. Dziś zresztą nie wiadomo, czy przy nominalnie istniejących czterech dywizjach i kilku brygadach udałoby się w Wojskach Lądowych zebrać siły na jedną pełnokrwistą dywizję. Jednak wspomniany w SPO 2018 rok ma jeszcze inne znaczenia. W tym roku może nastąpić coś na kształt katastrofy naszego wojska. Trzeba będzie wycofać ze służby większość dziś jeszcze używanego uzbrojenia, w tym prawie wszystkie czołgi, działa, śmigłowce, okręty. Obrona przeciwlotnicza Polski nie ma możliwości zestrzeliwania rakiet manewrujących i znajduje się na poziomie obrony plot. Libii (możemy teraz zaobserwować ją w działaniu). Po 2018 r. nawet takiej oplot. nie będzie. Wszystko też wskazuje, że zniknie też polska Marynarka Wojenna. „Transformatorzy” ministra Klicha piszą, że „istnieje wciąż luka pomiędzy ilością sprzętu wprowadzanego na uzbrojenie a uzbrojeniem, które musi zostać wycofane”. Ta delikatnie wspomniana „luka” jest tak naprawdę potężną dziurą, wielką niczym Kanion Kolorado w Arizonie. Przydatność i sprawność broni i sprzętu wojskowego określają tzw. resursy. Mówią one, kiedy trzeba dokonywać przeglądów, remontów generalnych, jakie zespoły należy wymienić i kiedy trzeba bezapelacyjnie daną broń oddać na złom. Przyjmuje się, że okres użytkowania systemów uzbrojenia takich jak czołgi, samoloty, czy okręty w zasadzie nie powinien przekraczać trzydziestu lat. Rozwój techniki woskowej sprawia, że systemy posiadają coraz większe zdolności bojowe i pojawiają się kolejne tzw. generacje broni. Dlatego tylko doraźnie, na okres przejściowy, można modernizując poprawić zdolności bojowe starszej broni. Zakup nowego uzbrojenia jest nieuchronny. Tego zdaje się nie dostrzegać polskie ministerstwo obrony i polski rząd. Trzonem uderzeniowym armii są wojska pancerne i zmechanizowane. Wojsko Polskie ma na uzbrojeniu ponad 900 czołgów, co jest liczbą znaczną. W niej mamy ponad 500 czołgów T-72 wyprodukowanych w latach 1981-89, które będą wkrótce oddane na złom. Drugi typ czołgów to PT-91 Twardy, polska modernizacja T-72 opracowana na początku lat 90-tych. W okresie 1995 –2002 polskie fabryki dostarczyły do wojska 233 czołgów Twardy. Teoretycznie ten czołg ma przed sobą kilkanaście lat służby, ale należałoby go zmodernizować. Tu pojawia się problem, czy i jaka powinna być modernizacja. Polska armia ma bowiem jeszcze trzeci czołg, niemieckiego Leoparda 2A4. W 2002 r. MON przyjął w darze od Niemców 128 czołgów wraz z towarzyszącymi pojazdami i uzbroił w nie brygadę w Świętoszowie. Czołgi te wyprodukowano w latach 1985-87 czyli są w wieku wycofywanych T-72. Otrzymaliśmy wozy ze znacznie wyczerpanym resursem. Prowadziłem rokowania ze stroną niemiecką w sprawie przejęcia Leopardów. Uważałem, że będzie to sensowne przedsięwzięcie, jeśli podpiszemy z Niemcami umowę na modernizację przejmowanych Leopardów do poziomu 2A6 i podobnie głęboką modernizację naszych PT-91. Ponadto proponowałem, aby przemysły pancerne Polski i Niemiec podjęły współpracę nad skonstruowaniem przyszłego wspólnego czołgu. Standardem natomiast miało być zapewnienie obsługi Leopardów w polskich zakładach. Niestety po odwołaniu mnie z MON w lipcu 2001 r. kwestia pozyskania niemieckich czołgów przybrała inny kształt. Minister Szmajdziński zgodził się, aby z podpisanej umowy usunięto zapis o współpracy polsko-niemieckiej przy modernizacji. Także obsługę Leopardów zostawiono Niemcom. BUMAR-ŁABĘDY po pierwszych pięciu latach eksploatacji tych czołgów „zarobił” na przeglądach około 1 miliona zł, z czego 40% musiał oddać specjalistom niemieckim. Dodajmy jeszcze, że modernizacja naszych Leopardów jest niemożliwa - Niemcy nie udzieliły Polsce na to zgody. W polskiej prasie można spotkać entuzjastyczne oceny Leopardów, które są określane mianem „mercedesa wśród czołgów”. Ten „mercedes” w warunkach poligonowych spala 800 litrów paliwa na 100 km, gdy czołg PT-91 480 litrów. Roczny koszt eksploatacji Leoparda wynosi 644 tys. zł, Twardego – 127 tys. zł. Ale w MON zrezygnowano z modernizowania Twardego i rozważa się pozyskanie kolejnych starych Leopardów. Jeśli do tego dojdzie, to będzie oznaczało koniec produkcji sprzętu pancernego w Polsce. Wraz z tym trzeba będzie złomować czołgi PT-91, bowiem nie będzie do nich części zamiennych. Zostaną też zerwane kontrakty zagraniczne, np. realizowany obecnie przez BUMAR program modernizacji układów napędowych hinduskich czołgów T-72, których jest tam około 1500. Pojazdem współpracującym z czołgiem jest bojowy wóz piechoty. Na uzbrojeniu WP znajduje się ponad 1300 BWP-1. Są to pojazdy wyprodukowane w okresie 1973-88. „Najmłodsze” z nich przekroczą w 2018 roku 30 lat, najstarsze osiągną półwiecze. W MON postanowiono ponad 400 BWP-1 zmodernizować przedłużając ich służbę do 2031-49 roku. Koszt tej modernizacji zaplanowano na 4,5 mld zł. Rosja proponowała Grecji sprzedaż 450 nowoczesnych BWP-3 za 1,8-2,5 mld dolarów. Zastanawia, dlaczego w Polsce modernizacja starych BWP ma kosztować tyle, ile gdzie indziej kosztuje zakup nowych pojazdów. Światełkiem w tym tunelu ma być, KTO Rosomak, którego MON zamówił w ilości ponad 600 wozów. Mają one częściowo zastąpić w jednostkach zmechanizowanych wycofywane bojowe wozy piechoty. Będziemy mieli kuriozalne jednostki zmechanizowane, w których będą tylko, KTO, nie będzie wozów bojowych piechoty i ani jednego czołgu.Dramatycznie rysują się perspektywy artylerii. Obecnie na uzbrojeniu WP znajduje się ponad 1150 różnych środków artyleryjskich. Najwięcej, ponad pięćset, jest samobieżnych haubic 122 mm 2S1 Goździk. Jest to sowiecka konstrukcja z 1967 roku. Haubica była produkowana w Hucie Stalowa Wola w latach 1984-94. Należy do broni całkowicie przestarzałej. Drugą grupę pod względem liczebności stanowi ponad sto samobieżnych armato-haubic 152 mm Dana zakupionych w latach 1983-89 w Czechosłowacji. Działo to także należy do przestarzałych. Na Słowacji przeprowadzono udana modernizację Dany, ale Polska ma prototyp własnej samobieżnej armato-haubicy 155 mm Krab. W 1999 r. przeprowadziłem przetarg na zakup od Anglików licencji. W oparciu o nią Huta Stalowa Wola skonstruowała działo, które w połowie 2001 r. przeszło pomyślnie wszystkie próby. Podległy mi pion MON realizował wówczas program wprowadzenia na uzbrojenie dywizjonów Krabów. Po usunięciu mnie z MON program został przerwany. W prasie podano, że przy przetargu doszło do korupcji, a armato-haubicę, nazywaną „działem Szeremietiewa”, uznano za niepotrzebną. Po upływie kilku lat okazało się, że zarzut korupcyjny był nieprawdziwy, a wojsku nowoczesna artyleria jest jednak potrzebna. W 2008 r. wrócono do programu i według ogłoszonych planów w 2012 r. powinien być gotów pierwszy dywizjon dwunastu dział. W następnych latach powinny przybyć kolejne trzy dywizjony. Łącznie byłoby, więc 50 dział. W ten sposób w 2018 r. Wojsko Polskie będzie miało dziesięć razy mniej dział niż obecnie. Skutecznym środkiem bojowym na współczesnym polu walki są śmigłowce. Wojsko Polskie ma na uzbrojeniu 159 śmigłowców. Główną siłę stanowi 32 śmigłowce uderzeniowe Mi-24 wprowadzane na uzbrojenie w latach 1978-86. Pozostałe to różne typy maszyn cywilnych, jak Mi-2 (na wyposażeniu od 1966 r.) czy W-3 Sokół (od 1989 r.) przystosowane do wykonywania zadań bojowych. Ponadto po 30 śmigłowców mają siły powietrzne i Marynarka Wojenna. Z łącznej liczby maszyn w 2018 r. zostanie ich w służbie około siedemdziesiąt. Sztab Generalny WP postulował zakupienie 156 śmigłowców, w tym pewna liczbę uderzeniowych. Zawiodły starania ustanowienia specjalnego Narodowego Programu Śmigłowcowego na wzór programu zakupu samolotu wielozadaniowego. Ostatecznie MON ogłosił, że kupi 51 śmigłowców, w tym 12 uderzeniowych. Ostatnie doniesienia z MON wskazują, że i ten program nie będzie zrealizowany. Rozpada się system obrony przeciwlotniczej kraju. W okresie mojego urzędowania w MON (1997-2001) zdołaliśmy przeprowadzić udane modernizacje zestawów rakiet plot Newa i Wega. Dzięki temu Polska posiadała 25 dywizjonów obrony przeciwlotniczej (w tym roku ich liczba zmniejszy się do 17 dywizjonów). Niestety nie da się przedłużyć resursów tego uzbrojenia, bowiem wyczerpały się jego możliwości modernizacyjne. To zaś oznacza, że już w 2016 r. Polska nie będzie miała ani jednego dywizjonu rakiet przeciwlotniczych. Tymczasem do obrony polskiego nieba potrzebujemy kilkunastu dywizjonów, a to oznacza wydatek rzędu 20 mld zł. Minister Klich twierdzi, że potrzeby obrony plot. są priorytetem w jego planach. Jednak to co można znaleźć w przygotowanym przez MON planie na lata 2009-18 nie potwierdza słów ministra. Grupa Bumar zgłosiła interesujący projekt strategiczny „Tarcza Polski” oferujący stworzenie wielowarstwowego systemu obrony powietrznej kraju. Projekt ma ten dodatkowy walor, że opie4ra się na narodowym potencjale intelektualnym i przemysłowym. Jak dotąd nie dostrzegam zainteresowania MON tym projektem. Nie jest też najlepiej, gdy przyjrzymy się lotnictwu. Eksperci twierdzą, że siły powietrzne RP jako minimum powinny mieć 120 samolotów bojowych. Mamy na uzbrojeniu 124 samoloty. Jednak wkrótce zostaną wycofane myśliwsko-bombowe Su-22 i liczba maszyn bojowych spadnie do 80 maszyn. Przy czym tylko 48 F-16 to nowoczesne samoloty. Pozostałe Mig-29 są wyeksploatowane i mają skromne możliwości bojowe (w NATO są zgłoszone, jako myśliwce dzienne zdolne do prowadzenia walki tylko przy kontakcie wzrokowym). Poważnym problemem jest też właściwe zagospodarowanie samolotów F-16. W 2008 r. dla 48 „Jastrzębi” Polska miała aż 34 pilotów, a 12 przebywało na szkoleniu w USA. W roku 2010 podobno było 48 przeszkolonych pilotów jednak jeśli założymy naturalne odejścia ze służby trudno uznać, że sytuację opanowano. W Polsce mamy dobrą szkołę lotniczą w Dęblinie, ale nie można w niej szkolić pilotów, bowiem szkoła nie ma odpowiednich maszyn do szkolenia. Używane od 1967 roku szkolne TS Iskra są archaiczne i nie nadają się do zaawansowanego szkolenia. Zresztą nawet one powinny być już od roku wycofane. Zapowiadany przetarg na zakup nowych samolotów szkolnych ciągle nie następuje. Należy wątpić czy w 2012 roku, jak twierdził min. Klich, Dęblin dostanie nowe samoloty do zaawansowanego szkolenia pilotów. Na koniec słów kilka o Marynarce Wojennej. Z raportu przygotowanego przez dowództwo MW dowiadujemy się, że w służbie znajdują się okręty wodowane w latach 60-tych i że od dwudziestu lat marynarze nie dostali ani jednej nowej jednostki. Latami, budowano korwetę „Gawron”, by po wydaniu ponad 500 mln zł prace wstrzymać i tym samym Stocznię Marynarki Wojennej, budującą okręt, doprowadzić do bankructwa. Na flotę polską liczącą 41 okrętów wypada zaledwie 11 okrętów uderzeniowych. Z tej liczby 8 (dwie fregaty, cztery okręty podwodne, dwa okręty rakietowe) trzeba będzie po 2015 r. oddać na złom. Raport dowództwa MW stwierdza: „Doprowadzi to do utraty zdolności bojowej”. Dramatycznie przedstawia się stan lotnictwa morskiego. Po wycofaniu z uzbrojenia Migów 21 MW nie ma żadnych samolotów bojowych. Śmigłowce do zwalczania okrętów podwodnych były wyprodukowane w latach 1980-83. Wkrótce trzeba je będzie złomować. Marynarka postuluje, jako minimum zakupienie trzech korwet, trzech stawiaczy min, dwu okrętów podwodnych i co najmniej 11 śmigłowców bojowych i ratowniczych. Całość ma kosztować 8 mld zł. Rzecznik ministra Klicha nie chciał komentować raportu Marynarki. Twierdził, że minister rozwiąże problemy w nowym programie „rozwoju” sił zbrojnych na lata 2009-18. Można by powiedzieć, że trudno oczekiwać zbyt wiele od ministra obrony skoro państwo polskie nie ma pieniędzy na uzbrojenie armii. Potrzeby są większe od możliwości i trudno na to coś poradzić. Polska jest jednak sporym państwem europejskim z 38 milionami ludności z dochodem narodowym (PKB) wynoszącym 430 mld USD (2009 r.). W tej samej Europie leży mniejsza od Polski Grecja z 11 milionami ludności i z PKB wynoszącym 316 mld USD. Według Szwedzkiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) oba kraje wydają podobne kwoty na obronę narodową, rocznie około 11-12 mld dolarów. Zobaczmy, na co Grecja wydała swoje pieniądze w budżecie obronnym. Siły zbrojne Grecji liczą ponad 168 tys. żołnierzy. Zdolności mobilizacyjne Grecji na wypadek wojny są oceniane na 1,5 mln żołnierzy. W składzie sił lądowych Grecy mają 89 tys. w wojskach operacyjnych i 36 tys. w obronie terytorialnej. Grecka armia lądowa składa się z 9 dywizji piechoty, 3 dywizji zmechanizowanych i jednej pancernej. Na uzbrojeniu znajduje się ponad 1700 czołgów, 2300 bojowych wozów piechoty i transporterów opancerzonych, prawie 1900 systemów artyleryjskich, ponad 540 wyrzutni rakiet plot. W lotnictwie wojsk lądowych znajduje się 45 samolotów i 186 śmigłowców w tym 20 śmigłowców uderzeniowych AH-64 Apache. Imponująca jest grecka marynarka wojenna. Personel liczy 20 tys. marynarzy. Na uzbrojeniu znajduje się 12 okrętów podwodnych, 14 niszczycieli i fregat, 5 korwet, 40 kutrów rakietowych i torpedowych, 22 trałowce, 50 okrętów pomocniczych, 24 śmigłowców i samolotów lotnictwa morskiego. W greckim lotnictwie służy 26 500 żołnierzy. Na uzbrojeniu znajduje się 388 samoloty w tym 40 Mirge 2000 i 170 F-16. Dostawy pierwszych F-16 dla Grecji, rozpoczęły się w 1989. W czasie trzech etapów Grecja kupiła odpowiednio 40 egz. samolotów wersji Block 30, 40 egz.Block 50 i 60 egz. Block 52. Dostawy tych ostatnich zakończyły się w 2004 r. Rok później Grecy podpisali umowę na dostawy kolejnych 30 F-16, w wersji Block 52+ (podobnej do polskiej), z opcją na następne 10 egz. Bez wątpienia ostatnie kłopoty finansowe Grecji spowodują cięcia w wydatkach na wojsko. To jednak nie tłumaczy, dlaczego dotąd, przy podobnych nakładach na obronność Wojsko Polskie tak bardzo odróżnia się na niekorzyść od wojska greckiego. W miesięczniku „Nowa Technika Wojskowa” (marzec 2011) zamieszono artykuł „Meandry modernizacji sił zbrojnych RP”. Autor krytycznie odnosi się do zamiarów ministra Klicha. Wspomina, że jeden tylko raz MON określił nowatorsko kierunki modernizacji sił zbrojnych. Było to w latach 1997 – 2001. Tak się złożyło, że w tym czasie zajmowałem stanowisko sekretarza stanu w MON i kierowałem pionem uzbrojenia i infrastruktury. Moi podwładni zajmowali się planowaniem i nadzorowaniem zakupów uzbrojenia oraz badań techniki wojskowej. Przyznaję, że trochę mnie ucieszyło, iż ktoś docenił pracę naszego zespołu w tamtym okresie.
PS. W czwartek zatelefonował do mnie znajomy, bardzo zaangażowany w sprawy PiS i zapytał, czy mógłbym wystąpić w sobotę, czyli dziś, z tematem np. "jak PO spieprzyło wojsko" na zjeździe klubów Gazety Polskiej w Piotrkowie Trybunalskim. Przekonywał, będzie Jarek, porozmawiacie... . Odparłem, że przyjadę chętnie, ale wątpię, aby organizatorzy chcieli mnie wpuścić. Obruszył się, że mam takie brzydkie podejrzenia. W piątek zadzwonił – organizatorzy powiedzieli mu, że program jest tak zapełniony, że nie ma dla mnie miejsca. Nie zapytałem, czy także na sali.
Romuald Szeremietiew
30 maja 2011 "Codzienne wbijanie miliona gwoździ w milion desek" tak określał pan Maciej Szczepański, szef Radiokomitetu w czasach poprzedniego PRL-u. to, co wyprawiała państwowa telewizja ze znacjonalizowanymi mózgami oglądającymi Polskę z pozycji dziesiątej potęgi świata.- o czym zapewniała solennie, że tak właśnie było.
Dzisiaj pan Maciej już telewizją państwową nie rządzi- uchowaj Boże- ale pozostawił po sobie chlubnych spadkobierców, którzy ciągle nas o czymś zapewniają, transmitując z uśmiechem to co przygotował dla nas Sejm, co przygotował rząd, i od czego będzie nam lepiej i przyjemniej toczyć życie w socjalizmie biurokratycznym. Do rzeczy przyjemnych i wychodzących naprzeciw naszym oczekiwaniom należą zmiany dotyczące prawa wyborczego i ma się rozumieć demokratycznego. Dobrze, że głosującym i decydującym o naszym życiu wyobraźni starcza jedynie na jeden dzień. Resztę przenoszą na dzień następny. Dlatego nie ma takiego nawału propozycji realizowanych w ciągu jednego dnia. Resztę wyobraźni przenoszą na dzień następny- i życie toczy się dalej. Demokracja zwycięża codziennie i dlatego życie w niej nie jest takie ostatecznie ponure. Ciągle się coś dzieje i nie ma powodu, żeby umrzeć z nudów. Z przybytku, ale nie z nudów. Będzie głosowanie poprzez pełnomocnika dla „obywateli” niepełnosprawnych, a „obywateli” niepełnosprawnych, jeśli wierzyć statystykom, mamy gdzieś granicach czterech milionów(???) Raczej powyżej, niż poniżej.. Chodzi o to, ze pełnomocnik głosującego będzie mógł pójść za niego do wyborczej urny i będzie mógł zagłosować za niego tak jak mu ten dający pełnomocnictwo każe. Taki pełnomocnik będzie mógł nawet zagłosować za dwie takie osoby , no i za siebie. W sumie będzie mógł oddać trzy demokratyczne głosy, z tym, że nie bardzo będzie wiadomo, czy po uzyskaniu pełnomocnictwa odda je tak, jakby chciał ten” obywatel”, który dał mu pełnomocnictwo. Chyba, że ustawodawca demokratyczny przewidział powołanie kogoś, kto będzie kontrolował postępowanie pełnomocnika, który ostatecznie odda głos w sposób właściwy, w wielkim zaufaniu demokratycznym, głos w wyborach powszechnych, równych, bezpośrednich i proporcjonalnych oraz tajnych. Bo tak stanowi Art.96pnk2, który oryginalnie brzmi:” Wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w glosowaniu tajnym.”. Jeśli chodzi o Senat, to art.97 Konstytucji Rzeczpospolitej w punkcie 2 mówi:” Wybory do Senatu są powszechne, bezpośrednie i odbywają się w głosowaniu tajnym”. Koniec cytatu.. Nie są równe i nie są. proporcjonalne. Są większościowe, ale nie jednomandatowe w jednomandatowych okręgach.. Są większościowe w okręgach wielomandatowych. A dlaczego nie są równe, jak cała ta demokracja równościowa? W każdym razie tak jest zapisane w ustawie zasadniczej, a nowelizacja łamie Konstytucję, bo łamie zasadę tajności i bezpośredniości. „Obywatel” bezpośrednio nie pójdzie a pójdzie za niego pełnomocnik, który będzie wiedział jak jawnie głosuje ten niepełnosprawny, który zlecił ,mu głosowanie. I będzie mógł o tym rozpowiedzieć po całym mieście lub wsi, chyba, że w ustawie jest mowa o przysiędze, którą powinien złożyć pełnomocnik, który zdecyduje się oddać głos za” obywatela” który go o to poprosi.. Jeśli tak można, to dlaczego wszyscy „obywatele” nie mogą korzystać z pełnomocników wyborczych, którzy mogliby wrzucać kartę do głosowania za nich? Po uprzednio złożonej przysiędze ma się rozumieć w tej sprawie, przysiędze złożonej na Konstytucję najlepiej, bo nie na Pismo Święte, bo z niej wynikają wszystkie prawa i obowiązki ludzkie, a nie Boskie, bo boskimi demokracja gardzi. I tych nie zapisała w Konstytucji. A bo to raz posłowie w demokratycznym Sejmie glosowali jeden za drugiego i to nikomu specjalnie nie przeszkadzało, mnie też nie przeszkadzało, bo i tak większościowy burdel i seradel- i tak, przypomnę tylko świętej pamięci posła Jacka Kuronia, któremu zdarzało się zasnąć podczas posiedzenia demokratycznego Sejmu, a gdy się obudził i trafił akurat na glosowanie, to wciskał swój demokratyczny guzik i od razu guzik sąsiada, którego akurat nie było, bo wyszedł w sprawach ważniejszych niż demokracja. Przesuwając tylko swój termos bardziej w lewo, żeby nie przeszkodził w demokratycznym akcie oddającym istotę rzeczy, czyli większość.. Co było w tym termosie? Na ten temat krążą różne legendy, a jedna z nich mówi, że w termosie zamiast herbaty był …alkohol(???) Ja tylko powtarzam legendę, co nie oznacza, że to musi być prawdą. Legenda właśnie to ma do siebie, że może być prawdą, ale nie musi.. Tak jak legenda dotycząca pana Lecha Wałęsy czy Józefa Piłsudskiego.. Bo to legendy funkcjonują jako prawdy, a jeszcze jak posłowie przegłosują demokratycznie i większościowo to żadnej prawdy się nikt nigdzie nie dokopie.. Demokracja wszystko przykryje. I jakoś nikt nie drążył tematu termosu, a mogłoby się okazać, że pan poseł Jacek Kuroń łamał notorycznie ustawę o wychowaniu w trzeźwości, nawet podczas głosowania kolejnej nowelizacji ustawy o wychowaniu w trzeźwości.. I wszystkie głosowania z udziałem pana posła Jacka Kuronia mogłyby okazać się nielegalne.. I wszystkie te demokratyczne głosowania byłyby nielegalne. Ale powstałby burdel i seradel bezprawny? Cofnąć wszystko- i wszystko głosować od nowa.. I znowu tony wydruków i papierów, i znowu drzemka na sali sejmowej, głosowanie za kolegę z tego samego klubu parlamentarnego i gdzie tu powaga wobec bożka demokracji? W końcu „ dzięki demokracji mamy wolność i dobrobyt”- jak to powiedział pan prezydent Bronisław Komorowski, znany z dobrego i ciętego dowcipu. A ten jest naprawdę dobry. Jeden z najlepszych jaki w swoim życiu słyszałem,. W Lublinie jest nawet ulica pana Jacka Kuronia, obok której przejeżdżam od czasu do czasu jadąc od Zamku Lubelskiego. Najpierw jest ulica, potem komisariat policji, a zaraz za nim cmentarz mojżeszowy. W każdym razie jeśli chodzi o naruszenie ustawy o wychowaniu w trzeźwości to zadziałała ona w pełnej krasie w Cieszynie. .Tamtejszy artysta, pan Michał Ogiński postanowił namalować obraz na którym są półki z piwem ustawione tak jak w sklepie spożywczym- wzdłuż , ku uciesze piwoszów. Widać wyraźnie ile tego jest, a pana Michała malowanie półek sklepowych kręci, więc postanowił owoce swojej pracy wystawić na wystawie. Traf chciał, że o całości artystycznego przedsięwzięcia dowiedzieli się funkcjonariusze tamtejszej straży miejskiej i poszli obejrzeć sobie wystawę, które ich zdaniem narusza ustawę o wychowaniu w trzeźwości.(????) Nie wiem czy funkcjonariusze byli wcześniej badani alkomatem, bo kto miałby ich zbadać. Może jakiś funkcjonariusz policji obywatelskiej.. Nie wiem jak całość groteski się skończyła, ale wiem, że takich spraw będzie więcej, bo wielu artystów malowało swoje obrazy, ma których” jedli, pili i lulki palili” różni ludzie. Na przykład Rembrandt malował takie obrazy niezgodne z ustawą o wychowaniu w trzeźwości. Tak nawiasem: a czy ta ustawa z okresu stanu wojennego , z roku 1982-jest zgodna z czymkolwiek? Trzeba będzie przejrzeć również literaturę pod kątem tej ustawy, bo nie może być tak, że tak się bawią, że nawet karczmę rozwalić są zdolni. W każdym razie studenci z Wrocławia akurat składają samolot z puszek po piwie, będą musieli rozbierać całość konstrukcji, jak tylko tamtejsza straż miejska zorientuje się co się święci. Po wielkim pijaństwie piwa składają samolot, którym być może będą chcieli gdzieś polecieć. Na przykład uderzyć nim w Sejm, tak jak pewien Amerykanin samolotem w urząd skarbowy w Teksasie, bo go skrzywdził. A jak krzywdzi nas nasz Sejm- to opisuje od pięciu lat. No i demokratyczne wybory będą odbywać się przez dwa dni, picie piwa podczas wyborów demokratycznych, tajnych i bezpośrednich, za wyjątkiem głosowania przez pośredników, powinno być jak najbardziej zakazane, bo kto to słyszał, żeby podczas” święta demokracji” pić piwo? Wzrośnie rola wójtów i sołtysów.. Bo ktoś musi czuwać w nocy nad urnami z prochami, pardon- z głosami, żeby nie daj Boże ktoś tam coś nie dorzucił dokręcając demokratycznych głosów. Demokracja to najlepszy ustrój na świecie dla tych co liczą głosy. No i maja media w swoich demokratycznych dłoniach. No przecież nie dla tych co głosują. ONI tylko stanowią parawan dla całości. Będzie na pewno weselej. Jak wyjdzie ile głosów nie zmarnowano, ale dorzucono do urn.. Bo liczy się każdy głos. Pan prezydent Bronisław Komorowski spotkał się wczoraj z wójtami. Naprawdę nie wiem w jakiej sprawie. Mnie przy tym nie było. Ale wybory można prowadzić cały tydzień, dlaczego nie? W końcu kampanię wyborczą otumaniającą prowadzi się przez cały rok... Ku chwale demokracji! WJR
Jak Sikorski „dyskutuje” z oponentami Cytuję omówienie wypowiedzi Radosława Sikorskiego dla dzisiejszej „Gazety Wyborczej” za portalem Onet.pl: Minister opowiada również anegdotę, którą zapamiętał z wizyty: jeden z ważnych przedstawicieli otwartej właśnie w Warszawie filii think tanku German Marschall [sic!] Found [sic!] odbył spotkanie z publicystami z kręgów „tzw. prawdziwych patriotów”. – Gdy powiedział, że zdecydowali się na Warszawę, bo Polska jest krajem sukcesu, oni zaczęli go przekonywać, że jesteśmy na skraju katastrofy. W osłupieniu słuchał, w jakiej to jesteśmy zapaści, a on – czyli ich rozmówca – jest błędnie poinformowany o sytuacji w Polsce - opowiada Sikorski w „GW”. Tak się składa, że byłem uczestnikiem tego spotkania, jestem więc zmuszony odnieść się do „rewelacji” Sikorskiego. Nie wiem, w jakiej formie do ministra spraw zagranicznych dotarła relacja z piątkowego wieczoru, nie mogę więc zakładać, że w rozmowie z „GW” kłamie świadomie. W każdym razie relacja ta, na ile poznałem ją poprzez powyższe streszczenie, nie tylko zawiera kilka nieprawd, ale do tego jest świetną ilustracją jednego z wątków dyskusji, jaka miała wtedy miejsce.
Po pierwsze – nie jest prawdą, że w spotkaniu brali udział jedynie, jak to jest łaskaw określać szef MSZ, „tzw. prawdziwi patrioci”, czyli, jak rozumiem, publicyści niewystarczająco entuzjastyczni wobec dokonań samego Sikorskiego. Było nas kilku, w tym dwóch przedstawicieli redakcji przynajmniej neutralnych, jeśli nie przychylnych polityce zagranicznej rządu PO.
Po drugie – uczestniczyłem w spotkaniu od początku do końca i nie przypominam sobie, aby w ogóle pojawiła się kwestia przyczyny, dla której German Marshall Fund zdecydował się otworzyć biuro w Polsce. Sądzę zresztą, że dla wszystkich było oczywiste, iż nie wiąże się to z tym, że Polska jest krajem sukcesu albo porażki, ale że jest po prostu ważnym krajem regionu. Czy wykorzystuje swój potencjał czy też nie – to już inna sprawa. Zatem albo przekazujący relację ministrowi Sikorskiemu zrobił to niedokładnie, albo pan minister koloryzuje, aby „anegdota” pasowała mu do tezy.
Po trzecie – istotnie, miała miejsce dyskusja na temat tego, jak Polska i polityka samego Sikorskiego jest odbierana w Europie i w Stanach, a jak w Polsce i jakie są wokół niej kontrowersje. Istotnie, z naszej strony wiele było krytycznych ocen polityki Sikorskiego, podczas gdy gospodarze wskazywali na jej plusy. Była to jednak normalna dyskusja i wymiana poglądów, podczas której nie dostrzegłem u naszych miłych gospodarzy ani śladu osłupienia, o którym tak barwnie opowiada Sikorski w wywiadzie. Może dlatego, że gospodarze nie rozumieją promowanego przez macierzystą partię pana ministra modelu wymiany poglądów: można mówić o polityce tego rządu tylko z zachwytem; kto chce mówić inaczej, tego należy wykpić i spostponować. W GMF pracują i analitycy bliżsi republikanom, i demokratom. Kastowy podział, jaki trwa w Polsce, jest dla ludzi z GMF trochę niezrozumiały. Sądzę, że dyskusja, w której wszyscy zgadzaliby się ze sobą, wszyscy byliby zachwyceni i wizytą Obamy, i polityką Sikorskiego, byłaby z punktu widzenia gospodarzy nudna i bezproduktywna. Jednak wywiad, jakiego szef MSZ udzielił „GW”, staje się – zapewne wbrew jego intencjom – doskonałą ilustracją jednego z wątków dyskusji. Chcąc pokazać, dlaczego w Polsce nie toczy się poważna debata o paradygmacie polityki zagranicznej, podałem przykład właśnie Sikorskiego, który różnicę pomiędzy swoim podejściem a podejściem prezydenta Kaczyńskiego sprowadził do słynnego okrzyku, iż „prezydent nie może wałęsać się po górach Kaukazu”. Innymi słowy – zamiast prowadzić realny spór, pokpiwał sobie z karykatury poglądów oponenta. Dokładnie to samo robi teraz. Nie ma żadnych poważnych krytyków jego polityki, nie ma żadnej dyskusji i normalnego sporu, są publicyści z kręgu „tzw. prawdziwych patriotów”, którzy „zohydzają” Polskę przed obcymi. Ponieważ ludzie z GMF nie rozumieli, że takich „prawdziwych patriotów” nie zaprasza się na spotkania, pan minister im to właśnie uświadamia. Drodzy gospodarze miłego piątkowego spotkania – oto dostaliście przykład, do jakiego poziomu niektórzy politycy, których zapewne od tej strony nie znacie, starają się sprowadzić różnice w poglądach na politykę zagraniczną i sytuację naszego kraju. Jestem przekonany, że dla Was nasze spotkanie było po prostu ciekawą rozmową i starciem różnych poglądów oraz spojrzeń. Ja z pewnością dużo na nim skorzystałem. Jak jednak widzicie, niektórzy chcą sprowadzić różnice poglądów do poziomu prymitywnej pyskówki. Cieszę się, że otworzyliście w Warszawie swoje biuro i mam tylko jedną prośbę: nie dajcie się wciągnąć w taki dyskurs. Warzecha
Wokół zeznań Sasina (2) 9 kwietnia 2010 J. Sasin, który miał przybyć do Smoleńska „około godz. 20-tej”, podczas „odprawy” odbytej wieczorem w Smoleńsku z urzędnikami kancelarii, ustala, że uda się „wraz z jeszcze jednym pracownikiem na lotnisko (Siewiernyj – przyp. F.Y.M.) rano, natomiast pozostali pracownicy udadzą się na cmentarz” (8'42'' materiału z przesłuchania sejmowego przez zespół A. Macierewicza). Jednakże następnego dnia „przy śniadaniu spotkaliśmy się ponownie (…) – ja ze współpracownikami (…) i zaczęliśmy jakby dalej dyskutować, jakie są zagrożenia, jakie ewentualnie jeszcze problemy mogą wyniknąć i w trakcie tej rozmowy zmieniłem ustalenia poprzedniego dnia, mianowicie stwierdziłem, że (…) lotnisko jest takim miejscem, które nie niesie żadnych niebezpieczeństw, paradoksalnie nie niesie żadnych niebezpieczeństw, problemów z ląd..., czy z początkiem tej wizyty. Stwierdziłem: samolot po prostu wyląduje, wszyscy z tego samolotu wysiądą, będą podstawione samochody (…)” Prezydencki minister dochodzi zatem do wniosku, że lepiej pojechać do Katynia dopilnować aparatury nagłaśniającej, bo z nią mogą się pojawić problemy („obawialiśmy się, że nie będzie działało nagłośnienie”). Pomijając już powód zmiany decyzji i „wagę” problemu, jakim jest kwestia nagłośnienia, którym mogłoby się zająć trzech pozostałych pracowników kancelarii udających się do Lasu Katyńskiego, to można z tych relacji Sasina wywnioskować przede wszystkim to, iż rankiem 10 Kwietnia nie ma on żadnych wiadomości z Okęcia, co do tego, jak wygląda wylot prezydenckiej delegacji – co w sytuacji organizowania uroczystości wydaje się bardzo zadziwiające. Biorąc zaś pod uwagę to, iż ruskie lotnisko nie było sprawdzone (ani przez polski MSZ, ani przez pracowników kancelarii, ani nawet przez BOR) przed przylotem tejże delegacji, to niewybranie się na nie rankiem 10 Kwietnia było poważnym zaniedbaniem ministerialnych obowiązków, szczególnie jeśli Sasin zakładał (a mówi o tym wprost), iż to pracownicy kancelarii lecący z Prezydentem zadbają o właściwy przebieg początku wizyty („oni wzmocnią tę obsługę techniczną delegacji”) . Jak wyglądała sytuacja w Katyniu (Sasin jest tu, wedle jego wyliczeń, ok. godz. 7.30), już pisałem http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/woko-zeznan-sasina.html
przypomnę więc tylko w skrócie (12'21''): A. Kwiatkowski dostaje newsa od T. Stachelskiego, który zapewne dostaje newsa od D. Górczyńskiego, który z kolei ma dostać newsa od P. Kozłowa z FSO (co do którego to „oficera” nie wiemy na pewno, skąd dostał newsa - ponoć od „kontrolerów lotu”), jakoby samolot z delegacją prezydencką został „z powodu trudnych warunków atmosferycznych” skierowany na zapasowe lotnisko do Moskwy http://www.wprost.pl/ar/206144/Swiadek-ze-Smolenska-samolot-mial-ladowac-na-zapasowym-lotnisku
Tego newsa zaś Kwiatkowski przekazuje Sasinowi. Zdarzenie to stanowi kolejny dowód, iż Sasin nie wie, jak wyglądała rano sytuacja na Okęciu i nie ma żadnego kontaktu z delegacją prezydencką (podobnie zresztą czekający na Siewiernym M. Wierzchowski). Zarazem jest to znowu swoista osobliwość, żeby w kwestii tak ważnych uroczystości nie istniał żaden kontakt między Warszawą a Smoleńskiem. Czy nikt z obsługi Okęcia nie miał obowiązku zawiadomić kogoś z wysokich rangą urzędników czekających w Smoleńsku czy choćby w Katyniu? Sasin dziwi się treści tej przekazanej mu wiadomości, gdyż pogoda w Katyniu jest zupełnie normalna – „było pochmurno, ale te warunki były całkiem znośne”, a poza tym lądowanie w Moskwie (ze względu na odległość od Smoleńska) wiąże się z przesunięciem uroczystości o kilka godzin. (Z tego jednak, co zeznawał w prokuraturze Górczyński, miało chodzić o przeczekanie mgły, (czyli o międzylądowanie), nie zaś o przejazd delegacji stamtąd do Katynia). Mimo to Sasin nie kontaktuje się ani z Wierzchowskim na Siewiernym, ani z pracownikami ambasady w Moskwie, czy wiedzą coś więcej o zmianie planu uroczystości. Idzie za to do Stachelskiego, by porozmawiać na temat tej wiadomości i wtedy ten ostatni dostaje (przy Sasinie) kolejny telefon, tym razem już dotyczący „wypadku w samolocie” podczas podchodzenia do lądowania, „samolot zjechał z pasa czy coś takiego”. Zwróćmy jednak uwagę, że w tym momencie NIE WIADOMO, O JAKIE LOTNISKO CHODZI. Chwilę temu była przecież informacja o skierowaniu delegacji do Moskwy (i nie było wiadomości o zmianie planu, czyli o locie do Smoleńska), a teraz jest news, że doszło do wypadku przy lądowaniu. Skąd więc wiadomo, że jest mowa o smoleńskim Siewiernym? Gdyby Stachelski powiedział, że do wypadku doszło w Moskwie, to sprawa byłaby jasna. Domyślamy się, oczywiście, że chodzi o Siewiernyj, aczkolwiek brakuje w tej relacji newsa o tym, że jednak samolot NIE leci do Moskwy. Dlaczego nie leci? Poprawiły się warunki meteorologiczne? Kto zmienił decyzję? Kto potwierdza zmianę tej decyzji? Przecież delegacja prezydencka lecąca w obcej przestrzeni powietrznej, to nie zakładowa wycieczka autobusem, która sobie może ad hoc ustalać miejsca postoju. Sasin nie dopytuje, o jakie lotnisko chodzi, tak jakby wiedział, że mowa jest o Siewiernym, choć idąc do Stachelskiego już rozważał w myślach, jak zagospodarować w Katyniu te parę godzin oczekiwania na delegację. Prezydencki minister dzwoni, zatem do Wierzchowskiego, lecz ten nie odbiera. Rozmawia następnie z szefem borowców w Katyniu, lecz ten nie tylko nic nie wie, ale i stwierdza, że nie ma na Siewiernym nikogo (z funkcjonariuszy), od którego informację o tym, co się dzieje z delegacją prezydencką mógłby uzyskać. Sytuacja, więc jest całkowicie kuriozalna. Najpierw była w Katyniu informacja o skierowaniu delegacji na zapasowe lotnisko, potem, że doszło do jakiegoś lotniczego wypadku, a w gruncie rzeczy nie ma żadnej łączności z tą delegacją ani z lotniskiem, na którym ma ona lądować. To znaczy jakieś ogniwo jest – wspomniany już Górczyński, – do którego nie dzwoni znowu ani Stachelski, ani Sasin, a przecież po tej drugiej wiadomości, jaką Stachelski przekazał, Sasin powinien był natychmiast zadzwonić do Górczyńskiego i dopytać, skąd i co dokładnie on wie, a zwłaszcza uzyskać informację, jak to się stało, że samolot z delegacją NIE poleciał jednak do Moskwy, (kto zmienił decyzję i kiedy?). To była najprostsza rzecz do wykonania, skoro Wierzchowski nie odbierał. Dlaczego Sasin nie zadzwonił do Górczyńskiego (zwłaszcza że ten miał jeszcze, jak wiemy z medialnych przecieków dot. jego zeznań, przekazywać kolejną wiadomość po tamtej moskiewskiej, iż delegacja poleci do Mińska http://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/443665,przed_wizyta_prezydenta_w_smolensku_panowal_chaos.html
„– Około godz. 10 Kozłow, który był chyba cały czas w kontakcie ze służbami kontrolnymi lotniska, stwierdził, że jest coraz gorsza pogoda i samolot będzie robił próbne podejście, ale prawdopodobnie zostanie skierowany do Moskwy na Wnukowo, by przeczekać mgłę – zeznał Górczyński. Dodał, że po 15 – 20 minutach Kozłow stwierdził, że Tu-154M poleci jednak do Mińska: „O 10.40 Kozłow powiedział mi, że nasz samolot będzie robić próbne podejście (...). W pewnym momencie usłyszałem ryk silników, a następnie głośny huk”” (ta końcówka też ciekawa – news, że samolot ma jednak lecieć do Mińska, po czym „okazuje się”, że będzie robić „próbne podejście”). Dlaczego Sasin nie zadzwonił też do Bahra czekającego na lotnisku, skoro już dzień wcześniej miał z nim niby rozmawiać podczas wieczornych konsultacji dot. uroczystości? Niemożliwe poza tym, by Sasin nie miał telefonu do ambasadora. Tymczasem Sasin wykonuje jakąś drogę na przełaj: naradza się z borowcami i swoimi współpracownikami, po czym, jak wiemy, szykują się oni jednak do wyjazdu do Smoleńska. Szef borowców, zatem organizuje „zgodę na dostanie się na teren wojskowego lotniska” (bo Ruscy „niekoniecznie mogą nas wpuścić, jak nie jesteśmy zgłoszeni” (?)) oraz milicyjną ruską eskortę. Z zeznań Sasina wcale nie wynika, by jakikolwiek ruski funkcjonariusz przekazał komuś z kancelarii Prezydenta (czy choćby borowcom) informację o wypadku (tymczasem, jak pamiętamy, takie wieści Ruscy w Lesie Katyńskim przekazywali). Co więcej, sam prezydencki minister jest cały czas przekonany, iż wypadek był drobny, niegroźny: „tak sobie już wyobraziłem pewien obraz, który się stał, prawda, czyli jakiegoś drobnego wypadku przy lądowaniu samolotu (…) być może się koła nie otworzyły, czy coś takiego”, chociaż dzwoni do żony, uprzedzając ją, by się nie denerwowała, jak usłyszy w mediach coś dotyczącego jego osoby (ma to ostatnie zapewne związek z tym, iż Sasin jest na liście członków delegacji prezydenckiej; no ale skoro wypadek miał być niegroźny, to po co ta zapobiegliwość?). I tuż przed wyjazdem dostaje dramatyczny telefon od załamanego nerwowo Wierzchowskiego („on krzyczał, płakał”), który miał już być „na miejscu katastrofy” i mówić, że doszło do masakry i że „oni chyba wszyscy nie żyją”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/syrena-ruska.html
Wg Sasina zachodzi to kilka minut po 9-tej. Auta ruszają, ale prezydencki minister nadal nie dzwoni na lotnisko, by dowiedzieć się czegoś więcej o panującej tam sytuacji (np. od Bahra, skoro Wierzchowski nie jest w stanie opowiadać). Docierają na miejsce. Dymiące pobojowisko jest już wtedy „dogaszane” i otaczane przez wiele osób w mundurach i po cywilnemu, twierdzi Sasin. „Stwierdziłem, że nie jestem w stanie tutaj ani nikogo zidentyfikować (…) Nie widziałem ich zbyt wielu (ciał – przyp. F.Y.M). Wiedziałem, że na pokładzie było 96 osób, a widziałem zaledwie kilka ciał, (…) które rozrzucone (…) Stwierdziłem, że tak naprawdę większość tych ciał znajduje się gdzieś tam, w, prawda, w samolocie, prawda, czy pod tymi, pod tymi częściami samolotu (…) nie będę w stanie w żaden sposób się tam dostać”. Sasin spotyka Bahra, który twierdzi, że „akcja ratunkowa trwa, ale mówi, no, tak jak pani widzi, tu mamy informację taką, że nikt nie przeżył z pasażerów”. No i dwaj panowie urzędnicy stoją i patrzą, po czym stwierdzają, iż najlepiej będzie, jak... wrócą do Katynia zawiadomić oczekujących, tak jakby wiadomości o tym, co się stało, nie można było tam przekazać z Siewiernego (np. telefonicznie) komuś, kto mógłby ją ogłosić na cmentarzu – i jakby na lotnisku nie należało pozostać i pilnować tego, co się dzieje np. z ciałami ofiar (choćby w kwestii przyszłej identyfikacji ciała Prezydenta tudzież innych wysokich rangą funkcjonariuszy polskiego państwa). Jadą razem autem ambasadora, który w dodatku stwierdza, by „odbyć uroczystość, która była zaplanowana”, skoro na cmentarzu czekają też „przedstawiciele państwa rosyjskiego”. Przyznam szczerze, że ilekroć tego słucham i tego, jak to po drodze Bahr ustala sobie z Sasinem, gdzie „złoży wieniec” oraz jaki będzie dalszy przebieg uroczystości, a potem, że oni dwaj powiedzą kilka słów do oczekujących w Lesie Katyńskim, robi mi się po prostu niedobrze, zwłaszcza że Sasin dodaje po chwili: „cały czas też może irracjonalnie, mimo tego, co widziałem, mimo tego, co powiedziałem minister Bochenek (o tym, że prawdopodobnie Prezydent nie żyje – przyp. F.Y.M.) jednak miałem jakąś taką podświadomą nadzieję, żebyć może ktoś jednak uratował się z tej katastrofy i stwierdziłem, że jakby ogłoszenie w tym momencie informacji o tym, że Prezydent zginął, nie jest właściwym działaniem, że w momencie, kiedy nie widziałem ciała Prezydenta, no to jakby nie powinienem na pewno takiej informacji publicznie podawać do wiadomości.” Sasin więc dyplomatycznie ogłasza, że „delegacja, która miała dotrzeć, nie dotarła” i że Prezydenta „nie w tej chwili tutaj z nami”, a Bahr z rozdziawioną paszczęką stoi opodal. Ta scena to jedna z najbardziej znanych z 10 Kwietnia, ale zarazem najbardziej żenujących. Dwóch najwyższych polskich urzędników państwowych zamiast zostać na ruskim lotnisku i doglądać „akcji ratunkowej”, a zwłaszcza tego, jak wyglądają działania związane z ciałami ofiar tragedii, zajmuje się kwestią „ogłaszania” tego, co się stało, no i następnie pogrąża się w pobożnej zadumie. Sasin wprawdzie po jakimś czasie wraca po mszy na Siewiernyj, jak wiemy jednak głównie po to, by zająć się swoimi przygotowaniami do wylotu do Warszawy, co poskutkuje tym, iż spędzi parę godzin w jaku-40, czekając na „zgodę na wylot”. Bahr jednak namawia jeszcze w Katyniu Sasina na pozostanie, informując, że do Smoleńska wybierają się i Tusk, i J. Kaczyński, „ja jednak zdecydowałem, że jednak nie, bo (…) zaniepokoiło mnie to, co dzieje się (…) w Warszawie”. W rezultacie to, co się dzieje na Siewiernym w tych pierwszych godzinach, zachodzi praktycznie bez żadnej poważnej kontroli ze strony polskiego państwa. Zarówno więc gabinet ciemniaków na wieść o „wypadku” nie wysyła żadnych ekip (ani ratowniczych, ani specjalistycznych do badań medyczno-sądowych), jak i ambasador oraz prezydencki minister umywają ręce od tego, jak wygląda sytuacja na pobojowisku („Zdałem sobie sprawę, że w tym momencie jestem najwyższym funkcjonariuszem administracji prezydenckiej, który przeżył, zginął minister Stasiak, więc jakby w naturalny sposób powinienem kierować kancelarią Prezydenta w tej sytuacji i w związku z czym być na miejscu. Tym bardziej, że jak stwierdziłem, jakby nie bardzo moja obecność tam (tj. w Katyniu czy na Siewiernym? – przyp. F.Y.M.) może wnieść dodatkowego”). Pozostaje, więc pytanie, jak wyglądało dokumentowanie czynności (np., związanych ze wstępną identyfikacją ciał przynoszonych przez ruskich „ratowników” do namiotów) przeprowadzanych przez te kilka osób (z ambasady, z kancelarii Prezydenta i z BOR-u), które na lotnisku pozostały. Na ten temat od 13 m-cy niewiele wiadomo.
http://arturb.salon24.pl/264883,gluchy-telefon-po-polsku
P.S. Nie mogę znaleźć wywiadu z Sasinem przeprowadzonego zaraz po tragedii przez RMF http://www.rmf24.pl/opinie/wywiady/kontrwywiad/news-jacek-sasin-para-prezydencka-zostanie-pochowanarazem
gdzie Sasin mówił m.in.: „Konrad Piasecki: Pan miał być w tym samolocie. Nawet w naszym radiu była taka informacja, że pan tam zginął. Jacek Sasin: Tak, miałem być w tym samolocie. Zresztą poprzedniego dnia wieczorem otrzymałem od protokołu dyplomatycznego taką książeczkę, jaką daje się wszystkim uczestnikom wyjazdu przygotowaną przez protokół i ze zdumieniem zobaczyłem, że zostałem umieszczony – mimo że były inne ustalenia – w spisie osób, które są w tym samolocie. Zwróciłem nawet uwagę na to, że to jest pomyłka. Ale okazało się, że nie dało się tego sprostować, nie dało się tego wykreślić. Rzeczywiście jeszcze kilkanaście dni przed tym wylotem wersja była taka, że ja będę towarzyszył panu prezydentowi w samolocie. Ale ponieważ ja zdecydowałem, że ktoś musi tam być wcześniej, ktoś z osób, które mogą podejmować decyzje musi być wcześniej, aby wszystkiego na miejscu przypilnować, aby wszystko było w porządku. I tak naprawdę rozmawiałem z panią dyrektor, która zajmowała się z ramienia Kancelarii, panią dyrektor Katarzyną Doraczyńską, wspaniałą zresztą osobą, która zajmowała się przygotowaniem tej wizyty. I ona poprosiła mnie, aby mogła lecieć tym samolotem, ponieważ miała rodzinne sprawy. Musiała odwiedzić rodzinę za granicą, mogła wrócić właściwie dopiero tuż przed tym wylotem i tak się umówiliśmy, że ja pojadę wcześniej samolotem, będę tam na miejscu, ona doleci. Dojrzy jeszcze wszystko w Warszawie, a w drodze powrotnej się zamienimy, ja wrócę samolotem.” Free Your Mind
Niebieski...ty wiesz Inżynieria społeczna w wykonaniu pana ministra Ostachowicza poniosła spektakularną klęskę.Wojna przeciwko stadionowym bandytom, póki co przyniosła więcej strat niż zysków, a Polacy tylko na chwilę zapomnieli o szalejącej drożyźnie. Przy okazji okazało się, że próby dyscyplinowania siłą kibolskiej braci obudziły jednego z najgroźniejszych polskich demonów. Demona przekory i ezopowego dowcipu , tego samego, który za PRL spędzał na występu kabaretowe ludzi do hal sportowych ( pamiętam taki występ kabaretu Jana Pietrzaka, który wywoływał salwy śmiechu 3,5 tysięcznej widowni hali MOSIR w Lublinie). Im większa surowość władzy, tym większa inwencja kibiców, bo Polak niczego nie ukochał tak, jak obchodzenia bzdurnych nakazów i zakazów. Za pierwszej komuny osiągnęliśmy w tym mistrzostwo świata i z tej racji byliśmy najweselszym barakiem w całym obozie socjalistycznym. Hasła jakie kibole zaczęli umieszczać na transparentach, zaczynają przypominać niezapomnianą Pomarańczową Alternatywę. Po ” Donald matole, twój rząd obalą kibole” wycenionym przez białostocką policję na 500 zł per capita, pojawiły się kolejne. Ci, których karząca ręka stróżów porządku dosięgła za cytuję” obrazę konstytucyjnych organów władzy RP” zmienili zawołanie na ” Donald organie, twój nierząd wkrótce ustanie”, a obraźliwe słowo “matoł” zapisali w formie rebusu “Tola ma Donalda Donald ma Tole”. Okazało się, że i takie hasła są zakazane, gdyż transparenty są “niezgodne z charakterem imprezy” i podobnie jak te, z podziękowaniem za beatyfikację błogosławionego Jana Pawła II, zostały zdarte przez osławioną firmę “Zubrzycki”. To mi przypomniało stary dowcip z PRL, w którym milicjant był synonimem tępoty i bezbrzeżnej głupoty.Otóż pewna papuga uporczywie lżyła milicjanta słowami “Niebieski, ty ch***u”. Gdy wkurzony do maksimum pan władza zagroził ptaszysku zastosowaniem środków przymusu bezpośredniego, papuga na widok milicjanta wołała“Niebieski, ty wiesz”. Zatem Donald…. ty wiesz! A tak w ogóle do Warszawy przyjeżdża dziś jakiś Barak. To ponoć ten sam , któremu pan prezydent dawał cenne porady małżeńskie. Ale nie jest to chyba nikt ważny , skoro sam Lech Wałęsa nie znajdzie dla niego czasu, a profesor Balcerowicz eksplikował się migreną czy czymś podobnym.W każdym razie stolicę opanowali agenci amerykańskiej Secret Service, chyba tylko dlatego, że nasze ABW w tym czasie ściga internautów kpiących z naszego prezydenta.W telewizorze bryluje niejaki generał Janicki, szef BOR, zapewniając o setkach podległych mu funkcjonariuszy dbających o bezpieczeństwo zagranicznego gościa. Panie Janicki, a skąd ich pan raptem teraz wziął? Gdzie oni byli , gdy trzeba było ochraniać prezydenta RP w Smoleńsku? Niebieski… ty wiesz.
Irena Szafrańska's blog
Marek Król dla SE: Barokowa wykałaczka Kłamstwo polityczne różni się tym od zwykłego kłamstwa, że jest nudne. Po prostu trzeba użyć więcej słów, by kłamać w polityce, a to musi nużyć. Stefan Kisielewski uważał, że jednym z powodów upadku PRL była nuda. Tylko prawda jest ciekawa, co wielokrotnie powtarzał Józef Mackiewicz. Niestety pisarz ten jest mało znany w Polsce okupowanej przez nudne kłamstwa. Ostatnia wizyta prezydenta Obamy nie wywołała większego zainteresowania, co widać było na ulicach Warszawy. Barak Obama jeździł po potiomkinowskiej stolicy 38 milionowego kraju. Polacy po raz kolejny wykazali, że są odporni na nudne kłamstwa. Dwudniowy niemal spektakl jednego aktora zrealizowany był w iście wschodnioeuropejskim stylu. W Pałacu Prezydenckim Obama spotkał się z ojcami demokracji. Matki demokracji –Jaruzelski, Kiszczak i Wałęsa- zostały w domu. Impreza składała się głównie z witania i prezentowania gości Obamie. Było to spotkanie światowego przywódcy z ludźmi bez znaczenia dla współczesności. Dziwię się, że J. Kaczyński zdecydował się uczestniczyć w tym cyrku. Dziwię się też, że Obama dał sobie narzucić konwencję akademii ku czci transformatorów ustrojowych. Na spotkaniu ojców transformacji z prezydentem USA zabrakło tylko podarunku dla dostojnego gościa. Mógłby to być na przykład odlew prawej dłoni Mazowieckiego z palcami ułożonymi w kształcie litery „V”. Przerost formy nad treścią, celebry nad prawdziwą polityką, to charakterystyczne cechy postkolonialnego wschodu Europy. Polacy wychowani na kulturze amerykańskiej coraz lepiej odróżniają prawdę od fałszu, a różnicę miedzy USA a Polską widać nie tylko w zamożności, ale w ubóstwie myśli politycznej. W konstytucji USA wolność słowa gwarantuje pierwsza poprawka z 1791r. Przesłanie jest krótkie: zabrania się wprowadzania ustaw ograniczających wolność słowa lub prasy. W polskiej konstytucji w kilku miejscach zapewnia się o wolności prasy, o wolności wypowiadania poglądów. Jakby ktoś miał wątpliwości to w osobnym punkcie zakazuje się cenzury prewencyjnej. Mamy też wolność zgromadzeń pokojowych. Nie ma jednak, tak jak w USA, zakazu ograniczania wolności słowa. Dzięki temu ABW może zrobić poranną rewizję w domu internauty. Może także zamknąć jego portal satyryczny poświęcony prezydentowi. BOR i policja mogą odebrać transparenty obśmiewające te praktyki. Za matoła, który obraża organ państwa- Donalda, płaci się 500 złotych i trafia do policyjnego aresztu. Tola może mieć Donalda. A jak Donald ma Tolę to policja kwestionuje to prawo własności. W Polsce tak jak w USA można krytykować prezydenta Obamę. Nie ma też różnicy między Polską a Białorusią. U nas można krytykować prezydenta Łukaszenkę, a na Białorusi prezydenta Komorowskiego. Polscy dziennikarze wystąpili w obronie uwięzionego na Białorusi za krytykę Łukaszenki. Czekam, aż białoruscy dziennikarze odwzajemnią się nam i staną w obronie represjonowanych w Polsce za krytykę prezydenta i premiera internautów, kibiców i dziennikarzy. Na wschodzie bez zmian, czego nie zauważył nawet Barak Obama witając się z Hanną Gronkiewicz-Waltz, której straż pobiła dziennikarza ‘Gazety Polskiej”. Na wschodzie bez zmian. Konstytucyjne zapisy o wolności słowa są jak barokowa wykałaczka: piękne, bogato zdobione słowem wielorakim. Jeżeli jednak ktoś użyje tej wykałaczki, to jej ornamenty wybiją mu zęby. I nikt tego nie zauważy, nawet prezydent Obama błogosławiący lidera wschodu w zamkniętej jak stadiony stolicy. Irena Szafrańska's blog
Gross o nich zapomniał? Warszawa-Miedzylesie, dzieci z siostrami.Warszawa-Miedzylesie, dzieci z siostrami. Kto słyszał o tym, że Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi uratowało w czasie okupacji co najmniej 750 Żydów? Które mainstreamowe medium poinformowało o bohaterskim niesieniu pomocy – mimo ogromnego niebezpieczeństwa, jakie groziło siostrom i ich żydowskim podopiecznym? Żadne? Trzy miesiące temu w Teatrze Na Woli odbyło się zamknięte spotkanie promocyjne książki, a raczej paszkwilu – „Złote żniwa”. Policja przed budynkiem, ochrona przy wejściu. Czyżby profesor Gross bał się, że polska tłuszcza zaatakuje go i ograbi – pomyślałem? Przecież uparcie powtarza swoją ulubioną tezę, którą można streścić słowami – mordowanie i grabienie Żydów przez polskich “rzymskich-katolików” było powszechnie akceptowaną normą społeczną. Nawet nie warto z tym dyskutować. Manipulacje Grossa opisali już historycy w książce „Cena strachu”. Jednak na krzywdzące uogólnienia, zwłaszcza stawiane na Woli, gdzie tak wielu ludzi zaangażowało się w ratowanie Żydów, nie sposób nie zareagować. Ci, którzy chcieli to uczynić na spotkaniu w teatrze, nie mieli łatwego zadania. Po dwugodzinnych, dość jednostronnych, akademickich dyskusjach tylko kilka osób dopuszczono do głosu. Kiedy dwie z niech zadały trudne pytania, spotkanie szybko zakończono. Zamiast prób (przeważnie bez odpowiedzi) wdawania się w polemikę z autorem “Złotych żniw” dobrze jest gromadzić i prezentować przykłady, ukazujące jego naciągane tezy w prawdziwym świetle. Gross mówi o mordujących i grabiących “rzymskich-katolikach”, bez zażenowania sugerując bezpośredni związek nauczania Kościoła ze zbrodniami na Żydach. Wielu, oczami wyobraźni, widzi już księży, zakonników i zakonnice dopingujących, a może nawet biorących udział w “mordowaniu i grabieniu”. Pokażmy więc, co w czasie okupacji robiły dziesiątki tysięcy ludzi prawdziwej wiary. Polskie, „rzymsko-katolickie” siostry zakonne powinny być dobrym przykładem.
Zakon i początki okupacyjnej pomocy Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi założył w 1857 r. późniejszy arcybiskup warszawski, a dziś święty, ks. Zygmunt Szczęsny Feliński. Od początku miało na celu niesienie pomocy potrzebującym, a przede wszystkim wychowanie i nauczanie dzieci. Zgromadzenie rozwijało się w szybkim tempie. Tuż przed wojną 1120 sióstr mieszkało i pracowało w 160 domach zakonnych. Aż 44 z nich było przeznaczonych dla dzieci. W czasie okupacji sytuacja uległa zmianie. Niemcy i sowieci nie darzyli „polskich rzymskich-katolików” serdecznością, a duchowieństwa, które stanowiło sporą część polskiej inteligencji, w szczególności. Część domów została zamknięta, inne były zagrożone. Jednak siostry nie poddawały się i otwierały nowe.
Siostra Matylda Getter Po wybuchu wojny Zgromadzenie pomagało ukrywającym się wojskowym, uciekinierom, przesiedleńcom; opiekowało się więźniami z Pawiaka oraz potrzebującymi wsparcia mieszkańcami z okolic domów zakonnych. Siostry udzielały też pomocy sanitarnej, wreszcie przyjmowały do siebie sieroty, których liczba stale rosła. Bardzo szybko włączyły się też w najtrudniejsze dzieło – ratowanie polskich Żydów, przede wszystkim dzieci. Osobami, które koordynowały tę niebezpieczną pracę, były: przełożona generalna Ludwika Lisówna (Lwów) oraz nazywana “Matusią”, przełożona prowincji warszawskiej m. Matylda Getter (Warszawa). Jednak udzielanie pomocy na większą skalę nie mogłoby się powieść, gdyby nie zaangażowanie setek innych sióstr i jeszcze większej liczby ludzi spoza Zgromadzenia. Jak? Oblicza się, że uratowanie jednego żydowskiego istnienia wymagało wysiłku ok. dziesięciu osób. Ktoś musiał wyrobić fałszywe dokumenty, potem dostarczyć je, ratowaną osobę trzeba było wyprowadzić lub wywieźć z getta – często przy pomocy kilku osób, ukrywać w zmienianych wielokrotnie miejscach zamieszkania, dostarczać żywność, nowe dokumenty, organizować opiekę medyczną, itp. Te skomplikowane, ale przede wszystkim niebezpieczne działania dotyczyły każdego ratowanego. Do tego dochodziły inne wymogi i warunki konspiracji. Ludzie, przekazujący sobie taką osobę, często nie znali się nawzajem, nie mogli swobodnie poruszać się po mieście i sami byli zagrożeni. Musieli działać szybko i zdecydowanie, a jednocześnie wyjątkowo dyskretnie. Wszystko to powodowało, że ratowanie Żydów było niesłychanie trudne, pochłaniało mnóstwo czasu, bezcennych zasobów ludzkich i materiałowych, a przede wszystkim niosło ze sobą ryzyko śmierci dla ratującego i jego rodziny. Do domów prowadzonych przez siostry dzieci trafiały w różny sposób. Dużą część kierował do Zakładów Rodziny Maryi Wydział Opieki Społecznej Zarządu Miejskiego m. st. Warszawy – z dyrektorami Janem Starczewskim i Antonim Chacińskim oraz kierownikiem Wydziału Opieki Społecznej, Janem Dobraczyńskim. Istniała też współpraca z Radą Pomocy Żydom „Żegota” i lekarzami wielu szpitali na terenie okupowanej Polski. Proboszcz parafii Wszystkich Świętych – ks. prałat Marceli Godlewski, księża na placówkach wiejskich, zgromadzenia żeńskie i męskie, Rady Główne Opiekuńcze w różnych miejscowościach, wreszcie działacze z konspiracji – za akcją pomocy stało wielkie grono ludzi. Bywało, że z prośbą o pomoc do sióstr zwracały się osoby, które prywatnie pomagały znajomym Żydom lub rzadziej – sami Żydzi. Dzieci przyprowadzali też zwykli ludzie, a nawet granatowi policjanci. Kierowano je potem do odpowiednich domów i miejsc wg ich wieku i płci. Żydowskich chłopców posyłano m.in. do podwarszawskich sierocińców, a starszych do zakładów prowadzonych przez michalitów, orionistów i salezjanów. Osoby starsze wykonywały w domach różne zadania gospodarcze. Jednak największą rolę odegrało Zgromadzenie w ratowaniu żydowskich dzieci, a szczególnie dziewczynek. I tu warto przytoczyć kilka zebranyvh przez s. Teresę Antoniettę Frącek relacji. Nieznany człowiek z Łowicza przywiózł dziewczynkę zamordowanych rodziców do zakładu Opatrzności Bożej w Warszawie. Do tego samego domu kobiety przywiozły dwie dziewczynki, jedna po stracie matki i ojca błąkała się po polu. Malutka Ania, która po rozstrzelaniu rodziców przybiegła do ochronki w Samborze, powiedziała do przełożonej s. Celiny: Siostro bądź moją matką, nie mam już rodziców. Siostry przyjęły ją z otwartymi ramionami, a dziś „Ania” mieszka w Belgii i utrzymuje kontakt ze Zgromadzeniem. Wyprowadzona z getta i ukrywana przez wiele osób Małgorzata Mirska-Acher trafiła do domu na Hożą w Warszawie wraz ze swoją młodszą siostrą. Jak wspominała: ...Przechodząc przez furtę miałam świadomość, że za nią rozstrzygnie się mój dramat: życie czy śmierć. Matka przełożona Matylda Getter spojrzała na nas i powiedziała –„tak”. Wydawało mi się, że się niebiosa otworzyły przede mną. Również w Warszawie, w domu przy Żelaznej, siostry ukrywały znalezioną w norce pod chodnikiem 3-letnią dziewczynkę z gwiazdą Dawida wyciętą na ciele. Dziewczynka przeżyła. Znak posiada do dziś. Inka, 7-letnia córka lekarza Józefa Szapiro, wyprowadzona z getta warszawskiego, była ukrywana w różnych punktach Warszawy, w tym u szarytek. Adela Domanusowa, która przyprowadziła ją do sióstr Rodziny Maryi, wspomina to tak: Tam znalazła schronienie i życzliwe, ciepłe przyjęcie. Przełożona, jej sekretarka i katecheta, po rozmowie ze mną zgodzili się przyjąć dziecko, nie bez ryzyka. Okazali się ludźmi o zacnych sercach i odwadze chrześcijańskiej. Przyjęcie żydowskiego dziecka, poza zmianą nazwiska, oznaczało konieczność wyrobienia nowych dokumentów, w tym fałszywej metryki chrztu. Było to niezbędne, by uprawdopodobnić historię dziecka i oddalić od niego ewentualne podejrzenia. S. Zofia Blanka Pigłowska zdobywała metryki w parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie. W Warszawie dokumenty wyrabiano m.in. w Wydziale Opieki Społecznej i domu zakonnym przy Hożej, gdzie działała tajna komórka legalizacyjna. We Lwowie metryki tworzyły siostry wraz z parafią św. Antoniego, a dr Helena Krukowska postarzała dokumenty, naświetlając je lampą kwarcową. Chcąc przewieźć dziecko z jednego domu do drugiego, siostry posługiwały się specjalnym kodem. Matka Matylda Getter pytała przez telefon: Czy przyjmie siostra błogosławieństwo Boże? Określenie to oznaczało dziecko żydowskie. W odpowiedzi zawsze padało – „tak”. Po pokonaniu niebezpiecznej drogi i przewiezieniu dziecka problemy wcale się nie kończyły. Niemcy rewidowali domy, co stwarzało olbrzymie niebezpieczeństwo odkrycia żydowskich maluchów. Ze względu na wygląd, słabą znajomość polskiego lub nieznajomość religii katolickiej niektóre dzieci musiały być chronione w sposób szczególny. Bandażowano im głowy, nakładano opatrunki, kładziono do łóżek, tleniono włosy, czasami izolowano od innych dzieci lub ukrywano w kaplicy. Gdy robiło się na- prawdę niebezpiecznie, organizowano szybkie zabawy, co utrudniało Niemcom przyjrzenie się dzieciom. We Lwowie jedna z dziewczynek, na czas niemieckiej kontroli, była chowana pod beczkę, a w razie wykrycia przez Niemców miała udawać niemowę. Dzięki temu, że siostry otaczały ukrywane dzieci miłością, choć na początku bardzo wystraszone, w końcu nabierały odwagi i zaufania. Małgorzata Mirska-Acher, ukrywana w domu w Płudach, wspomina: …w momencie rewizji niemieckiej, gdy tak bardzo się bałam, Matka Aniela położyła mi rękę na głowie i powiedziała: „W naszym domu, gdzie jest kaplica, nic ci się stać nie może”. Siła w jej głosie i piękne spojrzenie dodały mi otuchy.
Czym ryzykowały? Wszystkie siostry zaangażowane w pomoc Żydom były świadome ryzyka, zarówno osobistego jak i ponoszonego przez Zgromadzenie. Szczególnie matki przełożone zdawały sobie sprawę, że zorientowanie się Niemców w funkcji, jaką pełniły domy zakonne, może skończyć się nawet kasacją majątku zgromadzenia i wywiezieniem sióstr do obozów. W sercach zakonnic rozgrywał się dodatkowy dramat. Dekonspiracja oznaczałaby olbrzymie zagrożenie dla tysięcy polskich dzieci i innych potrzebujących pozostających pod opieką sióstr często od wielu lat. Nawet zakładając optymistyczny wariant, w którym podopiecznym nie uczyniono by krzywdy, samo zamknięcie domów byłoby dla nich tragiczne. Można więc powiedzieć, że ratując prześladowanych Żydów, Siostry Rodziny Maryi ryzykowały praktycznie wszystkim – bezpieczeństwem polskich dzieci i innych osób, którym udzielały pomocy, mieniem Zgromadzenia, wreszcie życiem swoim i współpracowników. Świadomość tego towarzyszyła im nie tylko wtedy, gdy przewoziły dzieci z miejsca na miejsce, ale non stop, ponieważ wciąż obawiały się niespodziewanych kontroli. Znalezienie Żydów w domach zakonnych mogło się skończyć tragicznie. Niemieckie zarządzenia nie pozostawiały wątpliwości – jakakolwiek pomoc Żydom, w razie wykrycia, oznaczała śmierć. Sprzedaż kawałka chleba wiązała się z takim samym ryzykiem jak ukrywanie człowieka. Tak drakońskie przepisy miały za zadanie zastraszyć Polaków i całkowicie odciąć Żydów od pomocy. Na wszystko nakładała się bardzo trudna sytuacja narodu polskiego, który – w nie tak szybkim tempie, ale również był sukcesywnie wyniszczany. W Płudach Niemcy grozili siostrom zamknięciem szkoły oraz wywiezieniem do obozu i rozstrzelaniem osób, które ukrywają Żydów. Sześć warszawskich i podwarszawskich domów otrzymało już nakaz eksmisji i prawie zostało przejętych przez Wehrmacht. We Lwowie, Samborze i Kostowcu część pomieszczeń zajmowało niemieckie wojsko, podczas gdy w domach znajdowały się żydowskie dzieci. Zakonnice bały się. Jak wynika z opowiadań sióstr, m. Matylda Getter „drżała jak liść osiki”, ale pomocy nie odmawiała. S. Janina Kruszewska wspominała, że kiedy otrzymała polecenie przewiezienia kolejnego dziecka z Warszawy do Płud, powiedziała: Matusiu, strasznie się boję, na dworcu gdańskim Niemcy zaostrzyli kontrolę pasażerów. Od m. Getter usłyszała wtedy: „Zobacz, jakie to dziecko ma piękne oczy”. Po tych słowach napięcie opadło, a siostra nabrała odwagi. Niezwykłych, niebezpiecznych sytuacji z udziałem sióstr starczyłoby pewnie na kilka filmów. Podczas powstania w getcie, w domu przy Zakroczymskiej, zakonnice opatrywały rannych Żydów, ukrywały też przez jakiś czas Żydówkę, pomagały w wykradzeniu z niemieckich rąk księdza Pudra – z pochodzenia Żyda, wchodziły do getta z jedzeniem dla potrzebujących i organizowały kryjówki dla uciekinierów. W szczególnie ciężkich przypadkach dla ratowania życia prześladowanych siostry ukrywały ich w zakonnej klauzurze, a nawet przebierały w habit. M. Matylda Getter powiedziała kiedyś do sióstr: „Może właśnie dzięki tej ofierze, dzięki naszemu poświęceniu dla ratowania Żydów Pan Bóg ochroni nasze zakłady i dzieci polskie od gorszych niebezpieczeństw”. I rzeczywiście przez całą okupację żadna siostra nie zginęła za ukrywanie Żydów, a poza jednym wypadkiem przeżyły wszystkie dzieci. Udało się mimo przejścia przez koszmar niemieckich kontroli, zniszczenia domów zakonnych, przesiedleń, ucieczek, walk, powstania warszawskiego i wielu innych doświadczeń. Boża Opatrzność czuwała nad Zgromadzeniem.
Efekty pomocy Trudno jest ustalić, ilu dokładnie Żydów udało się uratować siostrom Rodziny Maryi. W dokumentach Zgromadzenia dzieci żydowskie wpisywano, jako polskie sieroty wyznania rzymsko-katolickiego. Na pewno można powiedzieć, że było to więcej niż 500 dzieci i młodzieży. Ponad 300 z nich w sierocińcach, ok. 120 w innych domach Zgromadzenia, a ponad 80 u rodzin prywatnych związanych z siostrami. Dodatkowo w domach zakonnych ukryły 150 osób dorosłych i pośredniczyły w ukryciu ok. 100 Żydów u osób prywatnych. Daje to ponad 750 osób, ale są to liczby niepełne. Zgromadzenie udzieliło też, co najmniej kilkuset osobom innej, krótko- bądź długookresowej pomocy. Chociaż Żydom pomagały prawie wszystkie domy Zgromadzenia, niektóre miały na tym polu szczególne zasługi. Najwięcej żydowskich dzieci siostry ukrywały w pięciu, liczących od 30 do 200 podopiecznych, domach w Warszawie oraz kilkunastu pod Warszawą. W jednym z nich, w Izabelinie, 3 siostry w niewielkim budynku otoczonym lasem przechowały 15 osób pochodzenia żydowskiego. Poświęceniem wyróżniła się tam przełożona Bernarda Lemańska. Największą liczbą żydowskich dzieci opiekował się dom w Płudach. Wśród 150-180 dziewcząt ponad 40 to Żydówki, a w czasie Powstania Warszawskiego wśród 500 dzieci, ewakuowanych do Płud z kilku sierocińców, w piwnicach płudowskich przebywało około 100 dzieci żydowskiego pochodzenia. W tym czasie dom zajęty był przez Niemców. Po wojnie uratowane dzieci odbierali rodzice, dalsze rodziny, a w wielu przypadkach żydowskie domy dziecka, z których dzieci adoptowały Żydzi. Często rozstania były bardzo trudne. Ponieważ większość dzieci wyjechała, a gros z nich miała wtedy kilka lat, ich pamięć zatarła się. Potem zapadła żelazna kurtyna, PRL nie utrzymywał stosunków dyplomatycznych z Izraelem, a wszelkie kontakty z państwami zachodu stały się podejrzane. Nowym żydowskim rodzicom prawdopodobnie też nie zawsze zależało na pamięci o siostrach. To wszystko skutecznie odcięło uratowane dzieci od ich przeszłości. Jednak niektóre z nich, poszukując śladów swoich trudnych losów, trafiają do zakonnic. P. Janka z Izraela odnalazła Zgromadzenie dopiero po 60. latach, tylko dzięki temu, że mimo swoich 4 lat zapamiętała imię siostry Anzelmy oraz potoczną nazwę zgromadzenia – Marjanki. Do Zgromadzenia zgłaszają się też czasami dzieci lub wnuki uratowanych.
Pamięć Historia ratowania Żydów przez Zgromadzenie Sióstr Rodziny Maryi zachowała się dzięki pracy s. Teresy Antonietty Frącek, która przygotowując historię Zgromadzenia, zebrała materiały z okresu okupacji, w tym wspomnienia, fotografie i dokumenty. Niestety jest to tylko część szerszej i bardzo niedocenionej działalności Zgromadzenia. Skromne siostry, jak wielu innych wspaniałych ludzi, którym przyszło działać w trudnych czasach, nie dokumentowały swoich dokonań. Dlaczego Zgromadzenie, mimo wielkiego ryzyka, ratowało Żydów? Siostry zaangażowane w pomoc mówiły, że obronę ludzkiego życia, niezależnie od rasy i wyznania, odczuwały, jako swój obowiązek wynikający z wiary.
Bp Władysław Miziołek, świadek wojennej działalności Zgromadzenia, powiedział: Gdyby posadziło się drzewa ku pamięci wszystkich Żydów, uratowanych przez siostry, powstałby wielki las. Niestety, nie powstał nawet mały zagajnik, a do tej pory jedynie 3 siostry otrzymały tytuł Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata – s. Olga Schwarc, m. Matylda Getter oraz s. Celina Kędzierska. Ciche bohaterki przez kilkadziesiąt lat nie doczekały się nawet skromnych tablic, które informowałyby przechodniów o tym, co zrobiły w czasie okupacji. Gdzie są ludzie i środowiska, które na całym świecie i w Polsce zawodowo zajmują się holocaustem. Dlaczego szerokim łukiem omijają temat zakonnic i pomocy udzielanej przez duchowieństwo Żydom? Czyżby nie pasowało to do wypracowywanego z trudem modelu prymitywnego Polaka-katolika -antysemity w jednej osobie? “Sąsiadów', “Strach” czy ostatnio “Złote żniwa” przeczytają ludzie niemal na całym świecie, w różnych przekładach. W wielu krajach książki te służą jako materiały do pisania prac dyplomowych na tematy holocaustu. Dlaczego nikt nie zadba o to, by podobnie stało się z historią ratowania Żydów przez polskie duchowieństwo? Polskie, rzymsko-katolickie siostry są niewygodne. Nie pasują do antypomnika, wytrwale budowanego Polakom przez Grossa i Gazetę Wyborczą. Tyle tylko, że ten powstający z hałasem pomnik buduje się na piasku i w czasach, kiedy “odwaga” pisania paszkwili niewiele kosztuje autorów. Za to uratowane przez siostry ludzkie istnienia to dzieło zbudowane na skale. I najważniejsze – powstałe w sytuacji, która od tych delikatnych kobiet zażądała prawdziwego męstwa. Maciej Podulka
(Dziękuję s. Teresie Antonietcie Frącek za wielką pomoc)
O Rusi słów kilka Artykuł jest w 99 procentach oparty o komentarz nadesłany przez p. „Piotrx”. Ten 1 procent to niewielka zmiana na samym wstępie. – admin.
Mówi się, że „tereny od Wisłoka stanowiły ziemie Rusi Kijowskiej…” „Stanowiły ziemie Rusi Kijowskiej” bo wcześniej zostały zdobyte siłą na Lachach-Lechitach /Polakach/ przez Włodzimierza Wielkiego około 981 r. Rusią stały się wtedy tylko dynatycznie bo ludność miejscowa była pochodzenia lechickiego. Zresztą Ruś kijowska zwalczała także obrządek słowiański , gdyż reprezentowała interesy cerkwi kijowskiej i kleru greckiego z Bizancjum. Pod rokiem 981 „Nestor” opowiada o wyprawie Włodzimierza Wielkiego na Lachów, zakończonej zdobyciem Przemyśla, Czerwienia i innych grodów. „W roku 981 poszedł Włodzimierz ku Lachom i zajął grody ich, Przemyśl, Czerwień i inne grody, które są i do dziś dnia pod Rusią.” Na końcu tej zapiski autor dodaje „które są i do dziś dnia pod Rusią” , a więc automatycznie przeciwstawia te tereny „Rusi” i podkreśla, że „Rusią” one nie były. Kronikarz wyraźnie stwierdza, że związek tych ziem z „Rusią” nastąpił jedynie wskutek dokonanego przez Włodzimierza podboju. Władca ten walczył z Lachami i „zajął ich grody”. Grody te i cały teren zamieszkiwali Lachowie, dlatego kronikarz nie stwierdza, że te ziemie „były pod Lachami” , podczas gdy ich późniejszy status jest określony: „które są pod Rusią.” Warto jeszcze zauważyć, że gdy w 1031 roku synowie Włodzimierza Wielkiego przedsięwzięli kolejną wyprawę na Polskę, by pomścić straty z 1018 roku, kronikarz kijowski powie: „W roku 1031 Jarosław i Mścisław zebrali wojów mnogich, poszli na Lachów i zajęli Grody Czerwieńskie znowu i spustoszyli ziemię lacką, i mnóstwo Lachów przywiedli, i rozdzielili ich. Jarosław osadził swoich nad Rosią, i są do dziś dnia.” A więc używając słów „i zajęli Grody Czerwieńskie znowu …” potrafił on jasno określić sytuację, gdy szło o odzyskanie utraconego terytorium. Tymczasem przy zapisce dotyczącej roku 981 niczego podobnego nie napisał. Gdyby – jak twierdzą niektórzy – ludność na omawianych terytoriach tylko podpadła pod polskie panowanie przed rokiem 981, wówczas kronikarz dodałby przysłówek opiat’ (znowu) do tekstu z tegoż roku. Przez to słowo podkreśliłby ciągłość związków Rusi z ziemiami zachodnimi. Z powyższego rozumowania wynika więc jednoznacznie, że wystąpienie zbrojne Włodzimierza w 981 r. było pierwszym, na dużą skalę obliczonym i trwałym wyczynem władców kijowskich skierowanym przeciwko ziemiom polskim, mimo to później Grody Czerwieńskie jeszcze kilkukrotnie wracały do Polski – odzyskiwali je między innymi Bolesław Chrobry w 1018 r. i Bolesław Śmiały w 1069 r. Niektórzy badacze jak np prof. Paszkiewicz stawia tezę o głównie państwowo-kościelnym (zwłaszcza kościelnym) znaczeniu terminu „Ruś”. Autor ten uważa, że termin „Ruś” był terminem sztucznym w sensie etnicznym. Nie można bowiem używać go jako rodzimej nazwy etnicznej wschodnich Słowian, czego potwierdzenie znajdujemy choćby u Nestora. Na początku termin ten oznaczał normańskich Waregów i ich państwo, potem nabrał na wskroś kościelno-religijnego znaczenia i oznaczał „chrześcijan ruskich” /obrządku ruskiego/ oraz tereny przez nich zamieszkane. Pierwotnie tereny nad Sanem, górnym Dniestrem i Bugiem zamieszkiwała jedna i ta sama ludność, którą źródła nazywają Lachami. Jak przypuszczają niektórzy badacze należała ona początkowo do „języka słowiańskiego” czyli obrządku Cyryla i Metodego. Kiedy jednak na przeważającej części państwa Piastów utrwalił się ostatecznie obrządek łaciński, doszło do rozłamu wśród Lachów. Tak więc genezy rozbicia Polaków w XI-XII wieku oraz zmian w terytorialnym znaczeniu pojęcia „Lachy” można się doszukiwać w chrześcijaństwie Cyryla i Metodego, ugruntowanym w południowej i wschodniej części kraju. Kościół wschodni utrzymał mowę Słowian w liturgii co dało klerowi „ruskiemu” znaczną przewagę nad duchowieństwem łacińskim. Tym można w pewnym stopniu tłumaczyć fakt, że z czasem Przemyśl , Halicz, Włodzimierz Wołyński stały się „Rusią”. Również Długosz, opierając się na starej tradycji, stawia powstały wśród ludności polskiej rozłam na płaszczyźnie religijnej. Pisze on bowiem iż: „Ziemie ruskie, słusznym prawem od dawna posiadane … oderwały się od Polski, gdy im Polaków panowanie nie tak dla zdzierstwa i niesprawiedliwości rządów, jako raczej dla różnicy wiary wielce było nieznośne.” Tak więc dla prawidłowego nazwania późniejszej ludności znad Sanu, Dniestru i Bugu należałoby wykorzystać termin, którego użył „Nestor” pisząc o Radymiczach: „ot roda Lachow”, czyli lackiego (polskiego) pochodzenia. O słuszności powyższych wniosków może świadczyć także stanowisko jakie zajmować będzie w XIII wieku ludność omawianych terenów wobec zachodniego sąsiada. Szczególnie ważnym źródłem dla poznania tego zagadnienia jest „Kronika halicko-wołyńska”. Wiadomości zawarte w tym źródle nabiorą szczególnej wyrazistości, gdy zostanie najpierw pokrótce omówione nastawienie wobec katolików ze strony głównych ośrodków wiary „ruskiej” – Kijowa i Wielkiego Nowogrodu. Jak wiadomo dla wytworzenia wspomnianego rozłamu na płaszczyźnie religijnej potrzeba było wielkiego wysiłku i znacznego odstępu czasu. Grunt pod ten podział przygotował kler kościoła wschodniego (greckiego), bowiem akcję przeciwko „łacinnikom” prowadzili w Kijowie duchowni, głównie greckiego pochodzenia i to często na najwyższych stanowiskach. Mnich Teodozy w swoim utworze „Słowo o wierze chrześcijańskiej i łacińskiej” stwierdza, że ta ostatnia jest gorsza od żydowskiej, że trzeba się wystrzegać wszelkich kontaktów z łacinnikami, a gdyby nawet dało im się w potrzebie jeść lub pić z własnego naczynia, to należy je potem wymyć i modlitwą oczyścić. Metropolita kijowski Jan II potępiał w 1080 r. tych Rurykowiczów, którzy wydawali swoje córki za władców zachodnich, zaś Metropolita Nikifor (1104-1121) pouczał księcia Włodzimierza Monomacha jak wielkim przewinieniem jest utrzymywanie stosunków z łacinnikami. Metropolita ów skierował specjalne pismo do księcia wołyńskiego Jarosława, „ponieważ książę sąsiaduje z ziemią lacką, a ci, co na niej żyją, przyjęli naukę łacińską i odstąpili od Apostolskiej Cerkwi.” Arcybiskup nowogrodzki Nifont (1129-1156) dokładnie nauczał wiernych jak mają postępować wobec „łacinnika”, gdyby ten chciał stać się wyznawcą Kościoła wschodniego. Przepisany przez arcybiskupa ceremoniał wskazuje, że uważano go za nowochrzczeńca. Książę nowogrodzki Włodzimierz został wypędzony przez mieszkańców Pskowa, ponieważ wydał swą córkę za katolika, zaś Kronika pskowska nieustannie operuje takimi epitetami jak „pogańscy łacinnicy”. A w Kijowie wyobrażano sobie diabła w postaci Polaka (Pateryk kijowsko-pieczerski). Również charakter społeczetwa był tutaj odmienny. Jak pisze F.Koneczny: „Jest w tym coś wybitnie nieruskiego. Żywioł rolniczy stanowił wówczas na całej Rusi, od Kijowa po Nowogród, a również na Rusi Nowej, na Zalesiu, warstwę podrzędną, pozbawioną wpływu politycznego, który przypadł w udziale tylko mieszczaństwu. Na Rusi Czerwonej jest wręcz przeciwnie; o wpływie miast na sprawy publiczne w źródłach całkiem głucho, a bojarowie ziemscy występują wcześnie na pierwszy plan, a z końcem XII wieku trzęsą już księstwem halickim. Cała w ogóle organizacja społeczeństwa jest rażąco odmienna; nie ma tu ani ‘werwi’ , ani też systemu miast głównych, ‘stariejszych’ i ‘prigorodów’. A tyczy się to nie tylko księstwa halickiego, lecz również północnej części Grodów Czerwieńskich, zachodniego Wołynia. Prócz drużyn książęcych i nielicznych cerkwi – nie ma tam żadnych instytucji ruskich. Ziemia Lachów utrzymała piętno społeczne polskie. Była ona ‘Rusią’ tylko dynastycznie, o tyle, że podlegała władzy Rurykowiczów. Osadnictwo rolnicze składało się po dawnemu tylko z Lachów; nie było jeszcze imigracji rolniczej z Pińszczyzny ani Kijowszczyzny, co nastąpiło dopiero po najazdach tatarskich.” W innym zaś miejscu ten sam autor podkreśla dobitnie: „Tzw. Ruś Czerwona jest ziemią osadniczą dla Rusinów, którzy osiedlać się w niej poczęli dopiero w drugiej połowie XIII wieku (po pierwszym najeździe mongolskim); dla Polaków jest zaś krajem rodzinnym. Świadczy kronika Nestora. A zatem województwo lwowskie jest ziemią „staropiastowską”. Ziemia ta była na przemian pod Piastami i Rurykowiczami.” Wprawdzie ważnym czynnikiem nad Dniestrem i Bugiem pod koniec XI i w XII wieku byli książęta z dynastii Rurykowiczów, którzy osiadali na wspomnianych terenach w charakterze władców dzielnicowych, ale trudno ich wszystkich uważać za wyrazicieli interesów i opinii miejscowej ludności. Przychodzili oni często z zewnątrz, ze wschodu za poparciem Kijowa i różnymi środkami – siłą lub podstępem – starali się pochwycić rządy w poszczególnych ziemiach. Dla przykładu można wymienić kilku o wyraźnie wrogim nastawieniu wobec Polski: Wołodar, który zmontował całą koalicję antypolską, Włodzimierz halicki, który najeżdżał ziemię polską, a uprowadzoną ludność sprzedawał na Wschodzie jako niewolników czy też Wasylko Trembowelski występujący ze szczególną zaciekłością przeciw Polsce. Mimo to, patrząc na wzajemne stosunki panujące w XII – XIII wieku między książętami halicko-wołyńskimi a Polską, trudno się w nich dopatrzeć jakiejś ustawicznej wrogości czy zaciekłości. Były wprawdzie wojny, ale były też sojusze. Zdarzało się nieraz, że skłóceni Piastowie wzywali przeciw sobie na pomoc wschodnich sąsiadów. I odwrotnie: Rurykowicze szukali u Polaków pomocy przeciw swym bliższym i dalszym krewniakom. Jak stwierdza M.Korduba „Prowadzono między sobą wojny, lecz wojny te miały charakter wyłącznie rodzinny, dynastyczny. Żadnego antagonizmu państwowego … (czy) narodowościowego nie spostrzegamy wcale.” Powodem takiego stanu rzeczy były przede wszystkim osobiste kontakty i przyjaźnie, a zwłaszcza częste wzajemne małżeństwa. Miały one nie tylko znaczenie kulturalno obyczajowe ale przede wszystkim polityczne. Żenili się nie tylko książęta, ale i rycerze. Wśród bojarów halickich często można spotkać takie imiona jak: Stanisław, Wit czy Wracisław, co dowodzi że ich matki były Polkami. Tak więc różnice religijne nie zdołały powstrzymać pędu do wzajemnego współżycia, mimo że ze strony metropolitów kijowskich czynione były wysiłki aby takim małżeństwom zapobiegać. Z podobną akcją występowali i papieże. Grzegorz IX zabraniał Polkom wychodzić za Rusinów, ponieważ uważano, iż mężowie odwodzą żony od katolicyzmu. Nakazywał on też klerowi polskiemu wpływać na swoich książąt, by ci we wzajemnych walkach nie szukali sprzymierzeńców na „Rusi”. Mało teraz mowi sie też o protoplastach Polaków – Lechitach, a nazwa wywodząca się z rdzenia Lech była bardzo szeroko rozpowszeniona wsród naszych sasiadów, a nawet teraz pozostały tego liczne ślady. Państwo lechickie było jednym z czynników państwowo -twórczych decydujących o powstaniu Państwa i Narodu Polskiego. Nazwa Polska występuje dopiero w XII w. Wcześniej występowała nazwa Lechia i inne pochodne od niej. Nazwy te zostały nadane ludności polskiej z zewnątrz, przez sąsiadów. Jedna z tych nazw została adoptowana i przyjęta za rodzimą językowo. Była to nazwa Lech (Polak), w liczbie mnogiej Lesi (Polacy), podobnie jak nazwa Czech w liczbie mnogiej Czesi. Nazwa ta wywodzi się z rdzenia Lech; jak podają jedni badacze jest pochodzenia celtyckiego, a inni. greckiego. Nazwa znana jest od bardzo dawna w formie Lech (Leh), od IX w. ta forma występuje w Arabii, Bizancjum, Bośni, Bułgarii, Dalmacji, Iranie, Kroacji, Turcji i Turkmenii. W zmienionej formie od X w. jako Ledian w Serbii, a Lendizi w Bawarii, Lengiel na Węgrzech, Lenkas na Litwie i Łotwie oraz Lach w Albanii, Słowacji i Ukrainie. Modyfikacja tej nazwy nastąpiła w XIII w. przez jej latynizację z formy Lech w formę Lechita a w liczbie mnogiej Lechici. Nazwy te nadawane przez sąsiadów Polakom, najlepiej oddają wielkość terytorialną imperium. Autor: Piotrx.
Polska utraciła kontrolę nad złotym Dzisiaj w dobie wojen walutowych, wiele krajów od Japonii przez USA czy Szwajcarię osłabia swe waluty, wydając krocie. Szwajcaria wydała w 2010r. aż 21mld FCH. Przerzuca koszty swych błędów i zaniedbań, promuje własne gospodarki i swój eksport skutecznie tym samym zubażając swych sąsiadów i kraje na dorobku. Silna waluta przestaje być bożkiem, nawet wśród najbogatszych państw świata, prawie wszędzie tylko nie u nas. Choć silna polska waluta w naszym wypadku oznacza jednocześnie tańsze samochody w USA niż w Polsce tańsze wakacje w Grecji niż w Sopocie czy droższą kawę w Warszawie niż w Genewie, tańszą benzynę i gaz w relacji do zarobków niż w Niemczech. Niewykluczone, że w nieodległej perspektywie czasowej, gdy kolejne kraje Eurolandu wpadną w turbulencje i poproszą o pomoc, po Irlandii i Portugalii pewnie zrobi to Hiszpania czy Belgia i gdy zatną się drukarskie prasy za oceanem, świat może powrócić ponownie do oparcia walut o złoto, czyli do stanu sprzed 1971r., a więc do parytetu złota. Nic dziwnego, że co mądrzejsi już gromadzą zapasy złota. Niektórzy analitycy przepowiadają złoto po 2 tysiące dolarów za uncję już 2011r. Dziś zachwyt nad siłą własnej waluty przestaje być na topie. Wiele krajów rozwijających się robi wszystko by uchronić się i obronić przed rozbójnikami walutowymi, spekulantami z wielkich banków inwestycyjnych, działań z pod znaku carry trade. Tak czyni Brazylia, Malezja, Chiny, Tajlandia, Korea Płd. Polska jest nadal prawdziwym ulubieńcem inwestorów krótkoterminowych. Tu nad Wisłą trwa prawdziwe eldorado, nic dziwnego, że w ub. roku do naszego kraju napłynęło ok.20-25 mld euro gorącego pieniądza szukającego szybkich, bezpiecznych i wysokich zysków. Naszą spekulacyjną bańkę na złotym pompują nie tylko tzw. inwestorzy portfelowi z dużych banków inwestycyjnych, z za oceanu i londyńskiego city, bardzo optymistycznymi rekomendacjami, ratingami czy prognozami. Przypomnijmy, że niektóre z dużych banków inwestycyjnych zapowiadały relacje euro do złotego na koniec tego roku po 3,45 zł. a jest 3,96 zł. W tym podbijaniu bębenka na złotym udział bierze niestety również polskie MF i NBP. Jak twierdzi Prezes NBP, choć złoty ma potencjał aprecjacyjny to stał się jednocześnie walutą „spekulacyjną”. Ta piramida, ten łańcuszek szczęścia pod nazwą silny złoty zasilany jest dość skutecznie poprzez stosowanie różnego rodzaju inżynierii finansowej i sztuczek księgowych w greckim stylu. Poczynając od wymiany unijnych euro na złote, poprzez ryzykowne operacje FX – swapów walutowych. W grudniu 2009r. zamieniono ok. 3 mld euro na złote z opcją późniejszego odkupu. W 2010r. mieliśmy powtórkę z rozrywki, MF zadysponowało kwotą ok. 4 mld euro, w tym roku do wyrzucenia w błoto mamy podobno 13-14 mld euro, realnie pewnie ok. 8 mld euro. To wcale nie jest tak dużo, w kontekście tego, że dzienne obroty na rynku euro/zł to aż 1,5-2 mld euro. Nie mówiąc już o obligacjach drogowych, OFE i innych kwitach w stylu banku zbożowego Nikodema Dyzmy. Nad Wisłą złotym rządzą tzw. krótkie pozycje i kolejna wymiana walut w ramach dużych prywatyzacji, ale te właśnie się kończą. Ewenementem w skali światowej są tak jednoznaczne i nagłośnione medialnie zapewnienia prezesa NBP prof. M. Belki, który publicznie zapewnia rynki, że złoty się nie tylko umocni, ale że niedowartościowanie złotego jest znaczne, nawet 10 procentowe. Nasi analitycy walutowi i „autorytety ekonomiczne” zapewniają o nieustannym umacnianiu się złotego nawet jak frank skacze do 3,23. Dziś w dużej mierze jesteśmy bezbronni wobec rynków kapitałowych i walutowych głównie ze względu na olbrzymią skalę naszych potrzeb pożyczkowych – rokrocznie brutto ok. 150-180 mld zł. Przypomnijmy, że już dziś zagraniczni inwestorzy mają w swych portfelach blisko 140 mld zł obligacji Skarbu Państwa i ponad 70 mld zł obligacji korporacyjnych. Mamy też blisko 260mld dolarów zadłużenia zagranicznego. Ta zabawa w ciuciubabkę z inwestorami zagranicznymi, gra w pokera znaczonymi kartami może się skończyć tak jak w Grecji czy Irlandii. Staliśmy się w dużej mierze zakładnikiem rynków kapitałowych, uzależnionym od dostępu do kapitału zagranicznego. To już nie kroplówka, a raczej zastrzyk z adrenaliny i to w samo serce. Wszystko zostało podporządkowane usilnym dążeniom do obniżenia przynajmniej statystycznie wielkości naszego długu publicznego, które i tak na koniec roku będzie ono wynosiło ok. 850 mld zł, i które i tak przekroczy próg ostrożnościowy 55 proc. i 60 proc. relacji do PKB. Wzmocnienie bowiem polskiego złotego tylko o 10 proc. daje natychmiastowe sztuczne obniżenie naszego długu o 18 – 20 mld zł., osłabienie odwrotnie, o tyle zwiększa dług. Ta sztucznie wykreowana siła polskiego złotego wcale nie gwarantuje ani tańszego pozyskiwania środków na rynku międzynarodowym, ani tym bardziej uniknięcia kryzysu. Za nasze 10- letnie obligacje, które ponoć sprzedają się wg Ministra Finansów J.V.Rostowskiego jak ciepłe bułeczki już płacimy ok. 6,1 proc., podobnie więc jak Portugalia drożej niż Hiszpania i znacznie drożej niż Czesi. Bardzo wysokie polskie stopy procentowe ( 4,25 proc.) z tendencją do wzrostu, już w czerwcu raczej przyciągną kolejne fontanny gorącego spekulacyjnego pieniądza. Wystarczy wziąć kredyt w Japonii, USA czy w Szwajcarii na niewiele ponad „0” proc, pożyczyć tu nad Wisłą w ramach kredytów mieszkaniowych – walutowych na 5-6 proc, następnie za silnie umocnionego polskiego złotego pod koniec roku kupić słabnące franki czy dolary i 2 cyfrowa przebitka murowana. Ta krowa rasy polskiej, której gospodarz nie pilnuje wypasana na zielonej wyspie nadal daje dużo mleka, pytanie tylko kto będzie najbliżej cycka. Niestety efekty tego silnego złotego są widoczne i kosztowne, nie ma bowiem darmowych obiadów, widać to bardzo dramatycznie w pozycji bilans błędów i opuszczeń w polskim bilansie obrotów płatniczych z zagranicą. W 2008r. wypłynęło nieodwracalnie z nad Wisły w ramach tej pozycji ok. 54mld zł, w 2009r. ok. 58mld zł, 2010r. nie był lepszy, kosztował nas in minus 50 mld zł. Patrząc na te słupki a nie na siłę polskiego złotego, zielona wyspa zaczyna coraz bardziej przypominać ruchome piaski. Pamiętajmy starą prawdę, że im coś bardziej wystrzeli w górę tym gwałtowniej będzie spadać zwłaszcza będąc na dopalaczach. Od początku roku właśnie jesteśmy światkami kolejnych interwencji walutowych na naszym rynku i sztucznego wzmacniania złotego. Tylko czy ten silny złoty automatycznie oznaczać będzie silne państwo i zamożne społeczeństwo? Prezes M.Belka twierdzi, że nie widzi drożyzny, ale już 3 razy podniósł stopy i pewnie jeszcze 3 razy zrobi to do końca roku. Twierdzi też, że mamy jeden z najbardziej płynnych rynków walutowych świata. Tyle, że taka płynność oznacza też gwałtowne przypływy i odpływy. Prezes NBP powinien więc kupować złoto, bo rezerw w złocie mamy 3 razy mniej niż mała Portugalia ( zaledwie 103 tony ) i modlić się żarliwie by Grecja nie ogłosiła bankructwa, bo wtedy możemy zobaczyć prawdziwą siłę polskiego złotego.
Janusz Szewczak
Inflacja straszy Europę Z początkiem tego roku zaczęły gwałtownie rosnąć ceny paliw i energii. W coraz większym stopniu wpływa to na dalszy skok cen w innych grupach produktów. W pierwszej kolejności żywności. Oznacza to, że siła nabywcza naszych pieniędzy spada. Za te same nominały możemy już kupić dużo mniej niż wcześniej. Zjawisko to noszące nazwę inflacji dotyczy nie tylko Polski, ale całej Unii Europejskiej. Jest to konsekwencja zastosowanych wcześniej programów walki z kryzysem finansowym. Zachodnia gospodarka wchodzi w kolejną fazę poważnych kłopotów, których skutki zapewne okażą się o wiele bardziej bolesne dla zwykłych ludzi, niż początkowe objawy kryzysu.
Konsekwencje dodrukowania pieniędzy Ratując najpierw upadające banki, a potem podtrzymując malejącą produkcję, rządy wielu krajów udzieliły swoim gospodarkom w latach 2008-2009, gigantycznej pomocy publicznej pochodzącej z kasy państwowej. Skala tych wydatków była dotąd niespotykana. Najwięcej pieniędzy wydały USA oraz kraje Unii Europejskiej. Łącznie kwota ta przekroczyła wartość 2 bilionów dolarów. Pieniądze te w dużej części nie zostały pożyczone, ale powstały na skutek dodatkowej emisji. Czyli mówiąc wprost zostały dodrukowane. Wprowadzenie do obiegu więcej pieniądza, niż gospodarka jest w stanie wyprodukować dóbr, prowadzi do zjawiska inflacji i deprecjacji waluty, czyli obniżenia jej realnej wartości. „Pusty pieniądz” lokowany jest w dobra materialne, a poprzez giełdy i rynek kapitałowy w pierwszej kolejności w paliwa i energię. Zwiększone zapotrzebowanie na te dobra wzmocnione jeszcze spekulacją wpływa na podniesienie ich ceny, co uwalnia całą lawinę wzrostu cen. Nauki ekonomiczne wszechstronnie opisały ten mechanizm. Zgodnie z dotychczasowymi doświadczeniami z poprzednich tego typu sytuacji, inflacja z reguły pojawia się 2-3 lata po dodatkowej „nadwyżkowej” emisji pieniądza. A więc, w gospodarkach zachodnich należało się tych problemów spodziewać właśnie na przełomie 2010 i 2011 roku. Można więc powiedzieć, że mamy do czynienia z podręcznikowym zjawiskiem. Inflacja i spadek wartości pieniądza najbardziej uderzą w zwykłych ludzi. Nieodłączną chorobą, która temu towarzyszy jest wzrost cen. Relacje między dochodami a cenami destabilizują się. Spadkowi realnej wartości płac i oszczędności zaczyna towarzyszyć drożyzna. Według danych statystycznych z marca ceny w UE wzrosły o 3,1 proc. licząc średnią w całej gospodarce. Ale w grupie paliw i energii wzrost ten był dużo większy. Dla przykładu w ciągu roku cena oleju opałowego wzrosła o 31,2 proc., paliw używanych w transporcie o 15,4 proc., gazu o 9 proc., a elektryczności o 6,8 proc. Ponieważ koszty transportu i energii znajdują się w cenie każdego produktu należy się spodziewać stopniowych podwyżek we wszystkich grupach dóbr i usług. To kiedy się pojawią nowe ceny zależy od tempa spożycia produktu i wyczyszczania magazynów z wcześniejszej produkcji. W pierwszej kolejności dotyczy to żywności, w dalszej artykułów przemysłowych. Ich podwyżka jest nieuchronna.
Bolesna droga do równowagi Aby powstrzymać ten proces konieczne jest zmniejszenie popytu. Trzeba jak najwięcej pieniędzy zatrzymać w bankach i w różnych inwestycjach kapitałowych. Odciągnąć, a przynajmniej złagodzić dopływ „pustego pieniądza” do realnej gospodarki. W tym celu banki emitujące pieniądze podnoszą oprocentowanie. Uczynił to już Europejski Bank Centralny odpowiedzialny za walutę euro. A kolejne podwyżki stóp procentowanych są spodziewane w najbliższym czasie. Trzymanie pieniędzy w banku stanie się bardziej opłacalne. Ale ten kij ma też drugi koniec. Wyższe stopy procentowe sprawią, że kredyt stanie się droższy, a to z kolei przyhamuje wzrost gospodarczy. W konsekwencji zmniejszy się zapotrzebowanie na pracę i wzrośnie bezrobocie. Dla zwykłych ludzi oznacza to, że nie tylko wzrosną realne koszty utrzymania, spadnie wartość ich oszczędności, a niektórzy z nich stracą pracę. Większe bezrobocie będzie oznaczało mniejsze szanse na rekompensujące inflację podwyżki, bo najważniejsze stanie się utrzymanie zatrudnienia. Wszystko razem oznacza potrzebę zaciśnięcia pasa i wzrost niepokojów społecznych. Dla krajów UE, które jeszcze nie wyszły z problemów nadmiernych długów państwowych, takich jak Grecja, Portugalia czy Irlandia, podwyżki stóp procentowych oznaczają dodatkowe kłopoty. Koszty obsługi dotychczasowych obligacji wzrosną, a za nowe trzeba będzie więcej zapłacić. To może zniweczyć ich dotychczasowe wysiłki oszczędnościowe, a inflacja „zje” wpływy ze zwiększonych podatków. Ich sytuacja budżetowa pogorszy się i na nowo może pojawić się widmo bankructwa. Brak pozytywnych wyników dotychczasowych cięć wydatków i wzrostu podatków może doprowadzić do jeszcze większych masowych protestów w tych krajach. Sytuacja staje się wybuchowa.
Polska nie jest już „zieloną wyspą” Problemy te dotyczą też naszego kraju. Czasy, gdy premier D.Tusk chwalił się „zieloną wyspą” na tle pogrążonej w kryzysie Europy, minęły bezpowrotnie. Brak odpowiednich działań w ostatnich dwóch latach doprowadził do tego, że Polska ma obecnie jeden z najwyższych wskaźników inflacji – o połowę wyższy niż średnia dla całej Unii. W marcu było to według GUS 4,3 proc. w ujęciu rocznym. Podobnie jak w całej Europie boleśnie odczuwamy wzrost ceny paliw i energii, a w dalszej kolejności żywności. W tym np. cena cukru skoczyła prawie o 40 proc., mąki o 4,9 proc. a mięsa drobiowego o 9,9 proc. Rząd PO-PSL chce powstrzymać Radę Polityki Pieniężnej przed podniesieniem stóp procentowych obietnicą sprzedaży 14 mld euro pochodzących z funduszy unijnych. Nie chce dopuścić do pogorszenia nastrojów przed jesiennymi wyborami. Doraźnie może to dać pewien efekt, ale na dłuższą metę wyższe oprocentowanie jest nieuchronne. Przyhamuje ono rozwój gospodarczy ze wszystkimi tego konsekwencjami oraz zwiększy koszty obsługi naszego olbrzymiego długu i zmusi ministra finansów do niepopularnych zmian w budżecie. I zapewne nastąpi to wcześniej, niż chciałby tego premier D. Tusk. Bogusław Kowalski
Będą badać czarne skrzynki Tu-154 Dwóch biegłych z zakresu fonoskopii wyjechało do Moskwy; będą tam uczestniczyć w badaniach oryginału tzw. czarnej skrzynki z Tu-154M, który uległ katastrofie 10 kwietnia ub. r. pod Smoleńskiem - poinformowała Naczelna Prokuratura Wojskowa. Jak powiedział rzecznik prasowy NPW płk Zbigniew Rzepa, wraz z biegłymi do Moskwy udał się jeden z prokuratorów wojskowych. Pobyt biegłych i prokuratora w Rosji ma potrwać tydzień. "Polscy biegli oraz prokurator będą uczestniczyć w badaniach oryginalnego rejestratora CVR, rejestrującego odgłosy w kokpicie samolotu TU-154M i oryginalnego nośnika pochodzącego z tego rejestratora" - powiedział Rzepa. Dodał, że czynności te będą prowadzone przez śledczych z Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej oraz biegłych powołanych przez rosyjskich prokuratorów, przy udziale polskich biegłych i prokuratora. Wniosek w sprawie wyjazdu do Moskwy polskich biegłych prokuratura wojskowa wysyłała do Rosji kilkakrotnie - po raz pierwszy w czerwcu zeszłego roku, następnie w styczniu i maju tego roku. "W sytuacji, gdyby wypożyczenie rejestratorów okazało się na obecnym etapie niemożliwe (nadal trwa rosyjskie śledztwo), strona polska wniosła o umożliwienie przeprowadzenia badań zewnętrznych magnetycznych nośników danych, jak również wykonanie kopii zawartych na nich zapisów, w obecności polskich biegłych i specjalistów, na terenie Federacji Rosyjskiej" - podawała w styczniu NPW. O tym, że polscy biegli pojadą do Rosji w końcu maja, mówił prokurator generalny Andrzej Seremet, który ponad tydzień temu rozmawiał w Moskwie o śledztwie smoleńskim z prokuratorem generalnym Rosji Jurijem Czajką i przewodniczącym Komitetu Śledczego FR Aleksandrem Bastrykinem. Badanie dokonane przez biegłych z zakresu fonoskopii umożliwi zakończenie prac prowadzonych na potrzeby polskiego śledztwa w krakowskim Instytucie Ekspertyz Sądowych nad końcową opinią dotyczącą nagrań. Polskim ekspertom odsłuchującym zapis czarnych skrzynek Tu-154M zależy na uzyskaniu dostępu do oryginalnego nagrania. Przed podpisaniem się pod ostateczną ekspertyzą chcą, bowiem porównać go z kopią, jaką dysponuje strona polska. W drugiej połowie marca polscy prokuratorzy wraz z biegłymi nagrali w locie dźwięki z kabiny drugiego polskiego tupolewa, będącego w dyspozycji Sił Powietrznych. Nagrania uzyskane w trakcie tego eksperymentu posłużyły, jako materiał porównawczy w przygotowywanej przez biegłych opinii dot. zapisów rejestratora Tu-154M, który uległ katastrofie. Po rozmowach w Moskwie Seremet informował ponadto, że na przełomie sierpnia i września do Smoleńska przyjadą polscy specjaliści i żandarmi w celu przygotowania operacji przekazania Polsce wraku samolotu. Nie jest jednak jeszcze znana data sprowadzenia wraku. Do Polski z Rosji w najbliższych tygodniach mają zostać także przekazane kolejne akta z rosyjskiego śledztwa zawierające m.in. pełną dokumentację, w tym fotograficzną, z badań identyfikacyjnych ciał ofiar katastrofy. Autor: wg, | Źródło: PAP
Obama jak Breżniew Z wielkim niesmakiem oglądałem wczorajsze wszechobecne relacje z wizyty Baracka Obamy w Warszawie. Przypominało mi to spędy z czasów komuny. Po raz pierwszy w życiu spodobał mi się Lech Wałęsa. Wiele mówiono o tym, że w żadnym mieście europejskim nie robiono dla Obamy takiej hecy jak w Warszawie; nigdzie nie sparaliżowano całego miasta na życzenie „suwerena świata”. W Londynie zamykano ulice tylko na czas przejazdu, Warszawę sparaliżowano, a władze Państwa Polskiego i miasta Warszawy na wyścigi płaszczyły się przed Prezydentem USA. Gdyby jego służby specjalne zażądały, aby zamknąć i wysiedlić całe Śródmieście, to pewnie bez wahania by to uczyniono. W telewizji Obama-festiwal, tak jakby nic się na świecie nie działo. Przypominało mi to wiernopoddańczość, jaką pamiętam z dzieciństwa, – gdy do Polski przyjeżdżał Leonid Breżniew. Na tym tle dobrze wypadł Lech Wałęsa, który odmówił udziału w tym cyrku, uważając propozycję spotkanie dwuminutowego za kpinę i żart. Mnie też by się nie chciało lecieć z Gdańska do Warszawy na takie „spotkanie”, czyli zrobienie sobie fotki z amerykańskim Prezydentem, czyli występ w jego medialnym cyrku. Tak, bo to jest cyrk. Media donoszą, że „według urzędników Białego Domu, Obama sfinalizuje w sobotę ze swoimi gospodarzami porozumienie o stałym stacjonowaniu w Polsce niewielkiego oddziału żołnierzy wojsk lotniczych USA, którzy pomagaliby w szkoleniu polskich pilotów na samolotach bojowych F-16 i transportowych C-130”. Innymi słowy: Obama nie przywiózł Polsce kompletnie nic. Ta część świata go nie interesowała i nadal nie interesuje. Przyleciał tutaj właśnie, dlatego, że wszyscy to widzą i chciał zatrzeć złe wrażenie. Jest to wizyta pijarowska, a nie polityczna. Znakomicie ukazuje to spęd prezydentów państw Europy środkowo-wschodniej. Zwieziono ich tu ok. 20 i każdemu dano 2-3 minuty na wypowiedzenie się. Circus Maximus. Brawa dla Prezydenta Rumunii, że nie chciał uczestniczyć w tym spektaklu wraz z „prezydentem” niejakiego Kosowa, czyli zbuntowanej części Serbii. W tej sytuacji cała ekscytacja nad wizytą Obamy w Polsce winna być interpretowana przez pryzmat polskich kompleksów: oto do zadupia nad Wisłą przyleciał Prezydent Wolnego Świata, chrystomimetyczny i bajkowy suweren, apostoł demokracji i praw człowieka. Więc szeregi polskich polityków i dziennikarzy gną się przed nim i padają do nóg. Przypomina mi to obraz ze słynnej tapicerii przedstawiającej cesarza Ottona III, przed którym gną się – niosąc dary – Galia, Germania, Italia i Sklawinia (Polska). Tak, owa „sklawinia” etymologicznie łączy się ze słowem niewolnik. A niewolnicy zwykle przyjmują postawę klęczącą. Obrzydliwość. Adam Wielomski
Sarmacja – w poniewierce u oświeconych
Hetman Jan Zamoyski Gdy w roku 1572 francuscy „lobbyści” zabiegali o polski tron dla Henryka Walezjusza, stawali przed niełatwym wyzwaniem: wieści o masakrze w noc świętego Bartłomieja gruntowały w świadomości Polaków przekonanie o przewadze cywilizacyjnej wolnej, otwartej i zasobnej Sarmacji nad nietolerancyjną, ksenofobiczną i podupadłą Francją. Bynajmniej niełatwo było wyzbyć się poczucia wyższości, skoro rok później negocjatorzy z Krakowa natrafiali w Paryżu na elementarne trudności komunikacyjne: na francuskim dworze królewskim znajomość języków ograniczała się na ogół do jednego (francuskiego), podczas gdy w polskim poselstwie łaciną władali podobno nawet pachołkowie od koni. Wówczas to Jan Zamoyski w słynnej uczonej mowie grzecznie i wyczerpująco tłumaczył kandydatowi-elektowi, o co chodzi z tą wolnością szlachecką. Tak, tak – Polacy uczyli Francuzów standardów demokratycznych. (…) wtenczas panowało takie oślepienie, że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie, jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie. Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz Notabene: przykra degradacja i degeneracja biologiczna, dająca się wówczas zauważyć nad Sekwaną – rezultat między innymi popularności infekcji zwanej w Polsce „francuską chorobą” (alias „francą”) – nasuwała nawet niektórym rosłym i zdrowym Sarmatom przekonanie o własnej odrębności gatunkowej i wyższości rasowej. Słowem: nasi przodkowie uważali się, a mieli po temu naprawdę sporo dobrych powodów, za szczególnie obdarowanych przez Boga – by nie rzec, za „nadludzi”.Gdzie się podziało to wybujałe poczucie własnej wartości? Co takiego wydarzyło się w ciągu następnych dwóch stuleci, że kiedy Kościuszko, Barss, Dąbrowski i inni zabiegali o pozycję płatnych kondotierów w rozpoczętej właśnie w Paryżu światowej rewolucji, byli już tylko żałosnymi petentami, którymi byle Saint-Just czy Napoleon pomiatali i wysługiwali się bez najmniejszych skrupułów i bez jakichkolwiek zobowiązań. Nieszczęśni polscy jakobini do tego stopnia pragnęli dostosować się do ówczesnych „standardów zachodnioeuropejskich”, że nawet w korespondencji wewnętrznej, między sobą posługiwali się językiem francuskim (często) i rewolucyjnym kalendarzem (zawsze). Cóż za dno upadku – Polak do Polaka zwraca się per obywatelu, o topiących własny kraj we krwi Francuzach nie pisze inaczej, jak tylko perWielki Naród, a list z 22 sierpnia 1798 r. datuje: Paris, d. 5 Fructidora an 7 – czyli siódmego roku republiki (autentyczne – z korespondencji Kościuszki z Wybickim i Dąbrowskim).
Terribile opus reformationis mundi Zaiste trudno określić ową przemianę mentalności, jaka najwyraźniej nastąpiła w polskiej elicie przywódczej, inaczej niż mianem rewolucyjnej. Ma się rozumieć, że od czasów kanclerza-hetmana Zamoyskiego przetoczyło się przez Polskę dość kataklizmów, dość wojennych katastrof i klęsk żywiołowych, by mocno nadwątlić poczucie pewności i godności każdego narodu. Ale przecież dokonała się również bezprecedensowa – być może pierwsza tak nowoczesna, bo całkowicie „pokojowa”, choć bezwzględna i totalna – operacja zmiany świadomości społecznej. Abstrahując od deklarowanych i mniemanych celów (stały zestaw frazesów: „reforma”, „naprawa”, „postęp”, „oświecenie” etc.), operacja ta prowadziła do zakwestionowania wartości polskiej tradycji i polskiego dorobku cywilizacyjnego, do podkopania ducha i wiary Polaków w opatrznościowy sens i oryginalność własnej roli dziejowej.
Momentem ogniskującym intencje „reformatorów” było – jak zwykle – zanegowanie wartości i próba zerwania więzów łączących Polskę ze Stolicą Apostolską. Bo – zauważmy na marginesie – nie o samą Polskę tu szło. Polska była tu tylko i aż jednym z kluczowych pól wojny, której nieodmiennym, jasno i bez ogródek wytyczonym celem jest zagłada papiestwa i zniszczenie Kościoła. By mogło dopełnić się straszliwe dzieło zreformowania świata(terribile opus reformationis mundi – Jan Amos Komeński), trzeba było pozbawić katolicyzm tej ostoi, jaką – mimo wielu zaniedbań i niewierności – pozostawała Rzeczpospolita Obojga Narodów.
Wykpić, ośmieszyć, zohydzić Rzecz jasna, zupełnie nie nadawali się do współpracy w tym „straszliwym dziele” nie idealni bynajmniej, ale na swą miarę bogobojni Sarmaci. Stanisław Antoni Szczuka, wybitny polityk i pisarz polityczny, wg. Wikipedii "fanatyczny katolik" Nie trzeba było żadnej głębszej analizy socjologicznej ani żadnych badań sondażowych, by jako kompletnie beznadziejne ocenić szanse skaptowania pobratymców pana Paska (tak oto się deklarującego: Wychodząc tedy z okopu, kazałem ja swoim ludziom wołać: Jezus, Maryja!, lubo insi wołali: Hu, hu, hu!, bom się spodziewał, że mi więcej pomoże Jezus, aniżeli jakiś pan Hu). Należało tedy koniecznie wykorzenić z Polaka Sarmatę. A ściślej, pilnie doprowadzić do tego, by się Polak sam w sobie Sarmaty zaparł. W tym celu należało Sarmatę wykpić, ośmieszyć, a jego zasady, zwyczaje i obyczaje zredukować do absurdu. I tu paradoks: temu właśnie przedsięwzięciu zawdzięcza być może sarmatyzm karykaturalne, ale zawsze owocne poznawczo zdefiniowanie i na ogół oszczerczą w wydźwięku, ale całkiem szeroką popularyzację. Sam termin, jako nazwę znienawidzonej formacji, ukuli, bowiem (wszystko na to wskazuje) zaciekli szydercy, bezlitośni krytycy i wytrwali jej tępiciele – prawdopodobnie po raz pierwszy bowiem słowo „sarmatyzm” pojawia się na kartach warszawskiego „Monitora” (nr 30) w roku 1765: Będzie wiekopomna i zaiste należyta wdzięczność trwała w polskim narodzie dla tych, którzy zrzuciwszy jarzmo prewencji i gnuśnej nieświadomości ośmielili się na te, że tak rzekę, bałwany sarmatyzmu, które przez dwieście lat naród nasz czyniły pośmiewiskiem uczeńszych [podkr. – G.B.]. Warto uważnie przeanalizować to zdanie – od razu ujawnia się tu bowiem jakże charakterystyczna strategia propagandowa: oto niższość, niedorozwój, upośledzenie umysłowe własnego narodu uwydatnia się w porównaniu z narodami „uczeńszymi”. Czarna legenda sarmatyzmu będzie więc budowana na szeregu nieśmiertelnych (bo do dziś w użyciu), oświeceniowych stereotypów w rodzaju: „światopoglądu naukowego”, czy imperatywu „postępowości”. Pogromcy bałwanów sarmatyzmu będą sobie przy tym zawsze przypisywać bezkompromisowość i odwagę (która nie waha się zrzucić jarzma prewencji) i w ogóle wyższość intelektualną (w opozycji do owej gnuśnej nieświadomości). Przede wszystkim jednak pojawia się ten stały szantaż moralny, jaki rodzi się z groźby ośmieszenia. Oto sarmacka Polska okazuje się wiecznym pośmiewiskiem oświeconej Europy.
Sarmaccy, Fanatyccy, Nieukowie… „Sarmatyzm” okazuje się więc z założenia określeniem pejoratywnym – oryginalną inwektywą stanowiącą przejaw inwencji słowotwórczej motywowanej chęcią przyprawienia gęby(Gombrowicz – rasowy sarmata-abnegat) tym Polakom, którzy nie staną ochoczo do walki o nowy, wspaniały, oświecony świat. Gazeta „Monitor” to wszak narzędzie walki politycznej podjętej przez Familię (Czartoryskich z królem Poniatowskim) o duszę Polski. Ma się rozumieć, rzecz ma znacznie szerszy kontekst politycznych planów tej wybitnej skądinąd grupy trzymającej władzę w Polsce przez pół wieku bez mała – faktem jednak pozostaje, że nie dostrzegała Familia możliwości realizacji owych planów bez złamania w Polsce ducha tradycji, którego karykaturę zgodzono się przezywać właśnie „sarmatyzmem”. Na łamy „Monitora” wprowadzona została wkrótce, jako przykład jednoznacznie negatywny, Familia Ichmć Panów Sarmackich – z pokrewieństwem i koligacją swoją Ichmci Panami Fanatyckiemi, Nieukami etc. (nr 53, rok 1765) – rodzina wrzaskliwa, kłótliwa, nietolerancyjna, ceniąca ludzi podle pozorów, z góry niechętna wszelkim nowinkom, zwłaszcza cudzoziemszczyźnie. Jak oględnie zauważa w Słowniku literatury polskiego oświecenia Janusz Maciejowski (literaturoznawca, znawca i edytor m.in. tekstów konfederacji barskiej, notabene w latach dziewięćdziesiątych Wielki Mistrz Wielkiej Loży Narodowej Polski): Pojęcie to [sarmatyzm] z czasem zaczęło przylegać do wszystkich zwalczanych przez oświecenie cech szlacheckiej mentalności i obyczajowości. A sto lat temu Zygmunt Gloger w swej nieocenionej Encyklopedii staropolskiej konstatował, że w istocie krytycy sarmatyzmu piętnowali wszystkie te cechy rdzennie polskie, narodowe i słowiańskie, które u ludzi salonowych i zcudzoziemczałych szły w poniewierkę.
Owoce mowy nienawiści Cała ta kampania, prowadzona z dużą konsekwencją, owoce wydała zastraszająco szybko. Przykłady utrwalenia się negatywnego stereotypu znajdujemy chociażby w literaturze scenicznej: w Sarmatyzmie Franciszka Zabłockiego czy Powrocie posła Juliana Ursyna Niemcewicza. Równocześnie odezwały się głosy trzeźwiące – choćby Stanisława Staszica, który na kartach wydanych w roku 1790 Przestróg dla Polski zauważa: Ta zaś familia (…) zaczęła naśmiewać się z wszystkiego, co było w Polsce, przegardzała [sic] krajowe zwyczaje, wyszydzała narodowy obyczaj, sarmatyzmem zwała szlachcica prostotę i szczerość. A jednak niewiele lat później Samuel Bogumił Linde wpisał do swego Słownika języka polskiego: Sarmatyzm – nieokrzesanie obyczajów, grubiaństwo, grundychwalstwo. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć, że autora tej śmiałej definicji widziano w czasie tzw. warszawskich wieszań czerwcowych (1794), jak w bolszewickim amoku osobiście pomagał taszczyć belki na szubienicę. Zauważmy, jak znajome – bo nieustannie powtarzane – okazują się te strategie poniżania, stygmatyzacji, wykluczania z szeregów „postępowej ludzkości”. Bo przecież wyszydzeniu podlegała nie tylko pogardzana „mentalność”, ale i wygląd zewnętrzny, strój, fryzura. Wszak krewnym w prostej linii Imć Sarmackiego z osiemnastowiecznego „Monitora” jest niewątpliwie pan August Bęcwalski z dwudziestowiecznego „Przekroju” – istotna figurka z frontu walki z „reakcją”, „faszyzmem” etc. w pierwszej dekadzie umacniania się w Polsce „władzy ludowej”. To wszystko już było – cała ta retoryka oparta na etykietowaniu „wrogich elementów”: wsteczników, obskurantów, kołtunów, kułaków, burżujów, obszarników, ksenofobów etc. – wszystko to Polacy wstępnie przerobili już w XVIII wieku, gdy nasi „oświeceni” przystąpili do rozprawy z „sarmatyzmem”.
Komisja Indoktrynacji Narodu Opisany powyżej zastraszająco nowoczesny projekt inżynierii społecznej nie miałby jednak tak totalnych, prawdziwie rewolucyjnych skutków, gdyby nie szczególne narzędzie, jakim dysponowali jego autorzy, a mianowicie: scentralizowany system państwowej edukacji. Nie przypadkiem Komisja Edukacji Narodowej (i późniejsze wcielenia tego samego projektu) była ukochanym dzieckiem tego samego obozu, który głównym przeciwnikiem w walce o naprawę Rzeczypospolitej ogłosił nie Katarzynę bynajmniej i nie Fryderyka, ale… Imć Sarmackiego. Bo przecież nawet dziesięć „Monitorów”, nawet sto antysarmackich „komedii” w Teatrze Narodowym (sic!), ani nawet zwielokrotniony dorobek publicystyczno-agitacyjny „kuźnicy kołłątajowskiej” nie mogły doprowadzić do takiej popularyzacji wśród Polaków poczucia niższości, kompleksów cywilizacyjnych i niechęci do własnej tradycji – tego dokonać mogło wyłącznie totalne zglajszachtowanie systemu wychowawczo-edukacyjnego (którego notabene prymarnym i bynajmniej nieskrywanym głęboko celem było odebranie wpływu na kształcenie młodzieży duchowieństwu).
Hugon Kołłątaj Komisja Edukacji Narodowej upadła, ale jej duch, niestety, nie zginął – objawi się jeszcze wielokrotnie: czy to za Królestwa kongresowego, w którym minister „oświecenia publicznego” Stanisław Kostka Potocki (notabene Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Polski) stanie do walki z „Ciemnogrodem”, czy później, gdy programy „oświecania” młodych Polaków pisane będą już w Wiedniu, Petersburgu czy Berlinie. Odtąd już zawsze obowiązywała będzie wersja historii, w której to wszystkiemu winien jest Imć Sarmacki. A jeśli nawet przejściowo zastosuje się wobec niego (Sarmackiego) złagodzony wymiar kary (vide: Pan Tadeusz), czy nawet częściowo ułaskawi (vide: Pamiątki Soplicy czy Trylogia) – to przecież w tym sęk, że nie uświadczysz w polskich podręcznikach szkolnych krytycznej refleksji na temat „oświeconych” pogromców sarmatyzmu i ich programu cywilizacyjnej rewolucji. I tu zachodzi zasadnicza zbieżność państwowych programów „oświecania” polskiej młodzieży – czy za Piłsudskiego, czy za Bieruta, czy za Kwaśniewskiego, czy Kaczyńskiego – że zawsze jako wzór obywatela (właśnie: „obywatela” – broń Boże nie „poddanego”) serwuje się w nich młodzieży – Hugona Kołłątaja, a do kanonu przyczyn rozbiorów należy nieodmiennie warcholstwo szlachty. Do dziś przecież pozostają w użyciu akademickie podręczniki pisane przez peerelowskich pogrobowców francuskiej Encyklopedii.
Sarmacja wciąż żywa A jak uparcie powraca moda na Sarmację (vide: popularna proza Jacka Komudy i innych, gra fabularna Dzikie pola czy piękny Niezbędnik Sarmaty Jacka Kowalskiego), podobnie wracają echa tamtej pierwszej antysarmackiej batalii. Ilekroć ktoś tłumaczy Polakom, że społeczeństwo nie dorosło, albo że nie skorzystali z okazji, żeby siedzieć cicho – powinni zdać sobie sprawę, że wszystko to już było… ćwierć tysiąca lat temu. A warto o tym pamiętać nie po to, by bezkrytycznie i bezrefleksyjnie napawać się sarmacką legendą – gdyż następnych setek lat może nie starczyć, by Polska na nowo do tej legendy dorosła, by na nią od jakże mizernych dziś podstaw znów ciężko zapracowała – ale ku przestrodze. Jak ulał bowiem do walki „oświeconych” z „sarmatyzmem” pasuje aktualna diagnoza Barbary Fedyszak-Radziejowskiej: Łatwiej rządzi się ludźmi, kiedy mają oni zaniżoną samoocenę. To jest ważne z punktu widzenia elity (…), która chce mieć komfort realizowania swojego projektu, żeby ludzie, którymi rządzi, mieli poczucie, że są niewiele warci. Grzegorz Braun
Rosjanie w Strefie 51 W ramach nieustającego dokształtu gości gajówki w zakresie utajnionej nauki zamieszczamy artykuł na temat słynnego UFO z Roswell – admin.
Nowe teorie na temat wydarzeń z Roswell głoszą, że domniemane UFO to w rzeczywistości skonstruowany na podstawie nazistowskich planów radziecki samolot szpiegowski prowadzony przez załogę nastolatków z wadami rozwojowymi, z których dwóch przeżyło wypadek. Pasażerowie zostali przetransportowani do Strefy 51. Strefa 51, amerykańska baza wojskowa w Nevadzie, leży niedaleko Las Vegas i od dawna budzi niezdrowe emocje. Głównie dlatego, że władze uparcie nie chcą mówić, co się tam dzieje. Dziennikarka Annie Jacobsen podjęła próbę zgłębienia tajemnic tego miejsca w książce „Area 51: An Uncensored History of America’s Top Secret Military Base” [Strefa 51: Nieocenzurowana historia najtajniejszej bazy wojskowej w Ameryce]. Efektem śledztwa jest obfitująca w informacje historia o szpiegowskich samolotach z okresu zimnej wojny, wciśnięta między szokujące (choć słabo udokumentowane) opowieści o doktorze Mengele, Józefie Stalinie i latających spodkach. Strefę 51 powołano do życia w latach 50. pod auspicjami komisji energii jądrowej – Atomic Energy Commission. Była następczynią organizacji Manhattan Project, która prowadziła próby jądrowe na przyległym poligonie Nevada. Jak twierdzi Jacobsen, z powodu bezpośredniej styczności z obszarem testowania broni jądrowej, wszystko, co działo się w Strefie 51 automatycznie utajniano. – Powszechnie uważano, że dokonuje się tam wielkich rzeczy – mówi Jacobsen. – Ludzie byli przeświadczeni, że bezpieczeństwo wolnego świata zależy od tego, co robi się w Strefie 51. Opierając się na odtajnionych dokumentach i wywiadach dziennikarka odmalowuje obraz bazy, gdzie sekretnie robiło się „właściwe rzeczy”. Jacobsen pisze, że to właśnie w tej bazie CIA, koncern zbrojeniowy Lockheed i armia skonstruowali samolot szpiegowski U-2 oraz jego następcę A-12 „Oxart”. Autorka opisuje losy tych niezwykłych maszyn oraz ludzi, którzy je budowali i nimi latali – od pierwszych szkiców po dramatyczne loty, w tym niefortunny przelot Francisa Gary’ego Powersa w U-2 nad ZSRR w 1960 roku. Inżynierowie i piloci ze Strefy 51 rozkładali także na czynniki pierwsze zdobyte na Rosjanach samoloty bojowe MiG oraz zbudowali drony, które latały nad Afganistanem i Pakistanem. I jeszcze coś dla miłośników teorii spiskowych: to w tej bazie kosmonauci z Apollo ćwiczyli poruszanie się w warunkach księżycowych, używając do tego kraterów po bombach na poligonie. A stąd już tylko rzut beretem do kwestii niemiecko-radzieckiego UFO. Podpierając się rozmową z anonimowym byłym inżynierem wykonującym zlecenia dla rządu koncernu EG&G (obecnie filii URS Corp.), Jacobsen podejmuje próbę wyjaśnienia, co naprawdę spadło w pobliżu Roswell w 1947 roku, a także co stało się z wrakiem maszyny, kiedy trafiła do Nevady. Autorka pisze, że wbrew licznym przypuszczeniom, nie był to statek kosmitów, ani balon pogodowy, jak niezdarnie próbowało to tłumaczyć wojsko. Według Jacobsen był to skonstruowany na podstawie nazistowskich planów radziecki samolot szpiegowski z wytłoczonymi cyrylicą na kadłubie literami i prowadzony przez załogę nastolatków z wadami rozwojowymi, z których dwóch przeżyło wypadek. Według Jacobsen, Stalin zbudował samolot na podstawie przejętych od Niemców planów. Pisze, że podczas prac Józef Mengele dostarczał Niemcom ludzi, którzy po dokonanych na nich operacjach przybierali dziecięce rozmiary, dzięki czemu byli w stanie wsiąść do kabiny. Właśnie z powodu nietypowych rozmiarów wiele osób wzięło ich za przybyszów z Marsa, powodując tym samym zamieszanie podobne do tego, które wywołała w USA radiowa audycja Orsona Wellesa „Wojna światów” w 1938 roku. Wrak samolotu oraz pojmani piloci trafili do bazy w Nevadzie, gdzie inżynierowie ze Strefy 51 mogli przez wiele lat prowadzić na nich eksperymenty. Te „rewelacje” z pewnością nie skłonią fanów teorii spiskowych do rezygnacji z niesamowitych hipotez. Niestety, poświęcone tej tematyce i napisane przyprawionym sensacją językiem rozdziały drastycznie różnią się od reszty książki. I mogą sprawić, że czytelnik skupi się tylko na nich, pozbawiając się tym samym okazji, by poznać tajniki konstruktorskiej kreatywności, politycznej przenikliwości i olbrzymiej odwagi ludzi, którzy w epoce zimnej wojny bronili wolnego świata przed zakusami totalitarnych systemów. Autor: Andrew Dunn
Banki zapłacą. Słono. SKOK-i także Skoro obywatele mają tylko dwa pewniki w życiu – śmierć i podatki – czemu nie miałoby to obowiązywać wielkich instytucji finansowych? One również mogą być pewne dwóch rzeczy bankructwa i podatku bankowego. Wyliczonego na 500-700 mln zł netto rocznie. Podatek bankowy obejmie wszystkie działające nad Wisłą instytucje świadczące usługi bankowe – również Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo – Kredytowe. Założenia do projektu ustawy są od dzisiaj jawne. Ogłasza je PAP. „Projekt ustawy przewiduje utworzenie w ramach sektora finansów publicznych Funduszu Stabilizacyjnego, będącego państwowym funduszem celowym. (...) Projekt ustawy ma na celu wzmocnienie stabilności finansowej sektora instytucji finansowych prowadzących działalność depozytowo - kredytową w Polsce oraz roli i zakresu zadań Bankowego Funduszu Gwarancyjnego" – i dalej: „W projekcie ustawy przewidziano nałożenie na niektóre instytucje finansowe obowiązku uiszczania tzw. opłaty ostrożnościowej, jako powtarzalnego, obowiązkowego świadczenia o charakterze publicznoprawnym, z którego wpływy zasilą Fundusz Stabilizacyjny. (...) Wprowadzenie opłaty miałoby charakter bezterminowy i umożliwiałoby zasilenie netto sektora finansów publicznych kwotą ok. 500-700 mln rocznie". W najbliższych tygodniach projekt trafi do konsultacji międzyresortowych i społecznych. Ministerstwo Finansów oficjalnie na ten temat milczy. Ale to nie oznacza, że nie ma przecieków. Cytowany przez PAP informator mówi, że projekt jest już skończony. - Były drobne uwagi odnośnie niektórych szczegółów, ale teraz powinien trafić już, myślę, że w ciągu najbliższych tygodni, do konsultacji - wyjaśnia. - Celem jest, aby Rada Ministrów przyjęła go w tej kadencji oraz aby jeszcze za tej kadencji przyjął go parlament. Nie ma przeciwwskazań, aby opłata ostrożnościowa weszła w dowolnym momencie roku, jednak ze względu na sektor bankowy najlepiej aby weszła w życie od 1 stycznia 2012 roku. Jednak tutaj ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. W projekcie przewiduje się, że opłata ostrożnościowa będzie pobierana od banków krajowych, oddziałów instytucji kredytowych, oddziałów banków zagranicznych oraz spółdzielczych kas oszczędnościowo - kredytowych. Według projektu każda z obowiązanych instytucji finansowych wyliczałaby należną opłatę ostrożnościową we własnym zakresie, ponieważ tylko ona dysponuje niezbędnymi do tego danymi. Przewiduje się, że opłata ostrożnościowa będzie uiszczana dwa razy w każdym roku. Podmioty obowiązane do uiszczania opłaty wnoszą ją na rachunek bankowy Funduszu Stabilizacyjnego. Podstawa, od której naliczana będzie opłata ostrożnościowa, zostanie ustalona w odmienny sposób w bankach krajowych, w oddziałach instytucji kredytowych i banków zagranicznych oraz w spółdzielczych kasach oszczędnościowo - kredytowych, ze względu na różnice w organizacji i zasadach prowadzenia działalności przez te podmioty. W przypadku banku krajowego punktem wyjścia do obliczenia opłaty ostrożnościowej jest wielkość pasywów wykazana w zatwierdzonym sprawozdaniu finansowym banku za rok poprzedzający rok, w którym uiszczana jest opłata. Od wielkości tej odejmowana byłaby kwota w wysokość funduszy podstawowych banku, o których mowa w art. 127 ust. 1 pkt 1 ustawy - Prawo bankowe oraz sumę środków gwarantowanych, o których mowa w art. 2 pkt 2 ustawy o BFG. Fundusze podstawowe zostały wyłączone z podstawy obciążonej opłatą ze względu na spełnianą przez nie funkcję absorpcji strat. Podobnie nie uznano za zasadne naliczania opłaty od środków objętych systemem gwarantowania depozytów, gdyż ich zwrot deponentom został już zabezpieczony i nie będzie stanowił obciążenia w razie niewypłacalności banku (koszty zabezpieczenia ich zwrotu obciążają instytucje obowiązane do objęcia posiadanych depozytów gwarancjami, stąd opłata naliczana od tych kwot stanowiłaby podwójne obciążenie tej samej podstawy. Zgodnie z projektem w przypadku oddziałów instytucji kredytowych i banków zagranicznych mechanizm ustalania podstawy wyliczenia opłaty jest analogiczny jak dla banków krajowych, choć ze względu na specyfikę podmiotów różni się uwzględnionymi przy obliczeniach pozycjami bilansowymi. W tym przypadku od wielkości pasywów wykazanej w zatwierdzonym rocznym sprawozdaniu finansowym oddziału za rok poprzedzający rok, w którym uiszczany jest podatek odejmuje się wielkość funduszy przydzielonych do dyspozycji oddziału, o których mowa w art. 40 ust. 1 pkt 3 ustawy - Prawo bankowe według stanu na dzień, na który sporządzone zostało sprawozdanie finansowe oddziału, oraz sumę przyjętych przez oddział depozytów objętych gwarancjami w państwie pochodzenia oddziału i w ramach obowiązkowego systemu gwarantowania w BFG. Jednocześnie sprawozdanie finansowe oddziału uważa się za zatwierdzone wraz z zatwierdzeniem rocznego sprawozdania finansowego instytucji kredytowej lub banku zagranicznego, których oddział jest częścią. W odniesieniu do SKOK w projekcie przyjęto, że podstawę do wyliczenia opłaty stanowić będzie wielkość pasywów pomniejszona o odpowiednie pozycje korygujące. Do wyliczeń przyjmuje się wielkość pasywów wykazaną w zatwierdzonym rocznym sprawozdaniu finansowym kasy za rok poprzedzający rok, w którym uiszczana jest opłata.
Paweł Pietkun
Dookoła Obamy
Artykuł był napisany przed wizytą urodzonego na Hawajach prezydenta USA – admin.
Wizyta każdego prezydenta USA zawsze jest dla Polski cenna. My, stojąc zdecydowanie na stanowisku, że nie należy polityki polskiej wiązać z polityką Stanów Zjednoczonych i uzależniać jej od interesów amerykańskich, jednocześnie, równie zdecydowanie uważamy, że stosunki Polski z USA powinny być jak najlepsze. Nic nie stoi na przeszkodzie czerpaniu korzyści ze współpracy ekonomicznej, technologicznej, czy wojskowej pomiędzy naszymi krajami. Współpraca taka musi być jednak oparta o racjonalne przesłanki i racjonalny bilans ewentualnych zysków i strat, a nie na nerwowej, nieprzemyślanej, ekstatycznej reakcji na jakiekolwiek zainteresowanie ze strony Ameryki. W związku z tym, szczególnie niebezpiecznym dla interesów państwa polskiego jest takie zachowanie faktycznych elit jego władzy, jak – tradycyjna niestety – służalczość i nadgorliwość w okazywaniu „przyjaźni” wobec partnera zza oceanu. Od tego typu zachowań nie są wolne obecne rządy PO/PSL. Dowodem jest zaproszenie na towarzyszący wizycie Obamy szczyt do Warszawy tzw. prezydent Kosowa, będącego protektoratem USA w Europie. Zrobiono to z pewnością celem przypodobania się – zwłaszcza – frakcji p. Clintonowej w obecnej administracji. Zapraszając marionetkę z Kosowa obrażono Serbię i narażono na szwank – nie po raz pierwszy zresztą – nasze stosunki z bratnim narodem serbskim, jak również z Rumunią i Słowacją. Trzeba doprawdy wyjątkowej krótkowzroczności, żeby dla pustego w istocie geściku wobec skorumpowanego tworu USA, psuć sobie stosunki z sąsiadami. Opowieści o Międzymorzu, niezależnie od nierealistyczności tego projektu jako takiego – można w tej sytuacji między bajki włożyć. Radykalnym wyrazem służalczości i „przyjaźni” wobec USA jest narzucanie się z ostentacyjnym cierpiętnictwem przez środowiska dotknięte syndromem „Polski – wiecznej ofiary przemocy”. Oczywiście, mam tu na myśli przede wszystkim sektę smoleńską z PiS i „obrońcami” krzyża na czele. Istnieje uzasadniona i poważna obawa, że środowiska te dążyć będą do jakiegoś spektakularnego wystąpienia w czasie wizyty Obamy, bez wątpienia o ostrzu antyrosyjskim. Wyrazem takiej postawy jest m.in. list p. Jadwigi Gosiewskiej do prezydenta USA, za pomocą którego liczy ona na zaktywizowanie sił międzynarodowych (?) w sprawie katastrofy smoleńskiej. Pamiętając o plusach dobrych stosunków ze światowym mocarstwem jakim jest USA, należy mieć na uwadze przynajmniej dwa istotne zastrzeżenia. Po pierwsze – stosunki ze Stanami Zjednoczonymi powinny być wolne – i to z obu stron – od upartyjnienia. Ma to zasadnicze znaczenie, zwłaszcza jeśli chodzi o USA, gdzie rozdźwięk pomiędzy soft polityką międzynarodową uprawianą przez administrację Obamy, a wersją hard jego poprzednika i propozycjami obecnej neokonserwatywnej/republikańskiej opozycji jest aż nadto widoczny. Chodzi o to, żeby Polska nie angażowała się, poza konieczne minimum, w międzynarodowe działania obu opcji w polityce amerykańskiej z naciskiem na szczególną ostrożność wobec polityki neokonserwatywnej. Choć nie dotyczy to bezpośrednio Obamy, musimy o tym pamiętać, bo kadencja za chwilę się kończy. Po drugie – nie wolno lekceważyć potężnego lobby żydowskiego w USA. Lobby to dzieli się wewnętrznie na tle stosunku do Izraela, ale występuje jednym głosem w sprawie tzw. mienia pożydowskiego w Polsce. O wadze tego zagadnienia nie trzeba przekonywać. Jednocześnie, spodziewanie się, że lobby to, w dającej się ogarnąć przyszłości, straci decydujący wpływ na politykę USA, jest mrzonką i wyrazem daleko idącej naiwności. Dlatego pomysły bliskiego wiązania Polski z USA należy bezwzględnie odrzucić. Miejsce Polski jest w Europie, stąd najważniejszym naszym partnerem powinna być Rosja. Od tego jak ułożymy sobie stosunki z tym państwem zależy nasza przyszłość i stanowisko Polski na arenie międzynarodowej. Nie chodzi tylko o samą Rosję, ale szerzej, także o stosunki z Niemcami, Francją, Włochami itd. Szczególnie z Niemcami – również w kontekście rosyjskim. Kluczem jest tutaj, powtarzam, właśnie stosunek do Rosji. Im bardziej nacechowany on będzie racjonalną oceną rzeczywistości i nauką płynącą z historii, tym lepiej dla Polski. Z kolei, im bardziej zbliżał się będzie do irracjonalnego imperatywu walki z Rosją, tym Polska na tym gorzej wyjdzie. Polityka nienawiści do Rosji, w istocie mająca na celu jej rozkawałkowanie, wspierająca marionetkowe reżimy i nie licząca się z brakiem poparcia na świecie, jest nie tylko groźnym dla Polski awanturnictwem ludzi nie mogących otrząsnąć się z syndromu niewolników, niepoważnym wybrykiem niedojrzałych politycznie romantyków w najgorszym tego słowa znaczeniu, ale i (kolejnym, historycznie) dowodem dla obcych na to, że Polska jest krajem negatywnie przewidywalnym, nie zasługującym na poważne traktowanie, a co za tym idzie, na miejsce odpowiadające jej potencjałowi i historii. Mając na uwadze powyższe, należy pozytywnie ocenić ostatnie działania rządu Tuska polegające na przyłączeniu się Polski, głosem ministra Sikorskiego, do chóru złożonego z prezydenta Obamy oraz ministrów spraw zagranicznych Rosji i Niemiec w sprawie Palestyny. W tą samą logikę, choć trudno tu o pozytywna ocenę, wpisuje się wystąpienie Sikorskiego z tymiż ministrami przeciwko Białorusi. Dla nas, którzy nie ulegliśmy nigdy bezmyślnej propagandzie antyłukaszenkowskiej i życzymy prawdziwie suwerennemu obecnemu państwu białoruskiemu jak najlepiej, nie jest to miłe. Mówię to z przykrością, ale musimy jednak zrozumieć, że priorytetem jest dla nas Rosja, nie zaś tworzenie, zresztą li tylko w teorii, tym razem białoruskiego Piemontu. Rosja dziś mówi jednym głosem z Niemcami (UE) w sprawie Białorusi, ale to stan tymczasowy. W istocie toczy się walka pomiędzy Rosją a UE o to, czy Białoruś zostanie unijną marionetką w rodzaju Grecji, czy też, delikatnie kontrolowanym przez Rosję i przez nią częściowo uzależnionym, państwem w rodzaju Ukrainy Janukowycza tyle, że z mniej ambitnym i samodzielnym, za to bardziej układnym, można rzec, plastycznym (od Aleksandra Łukaszenki) przywódcą na czele. Nie wątpię, że Rosja okaże się zwycięską w tej rozgrywce. Nie ma w tym zagrożenia dla Polski. O wiele większym problemem byłoby powstanie pseudodemokratycznej (na wzór unijny) Białorusi, której samo istnienie stałoby się zaproszeniem do awantur antyrosyjskich. Na zakończenie wątków okołoobamowskich sprawy lżejszej wagi. Oto, niezrównany Nasz Dziennik ogłosił, że p. Obamowa obraziła się na prezydenta Komorowskiego za faux pas popełnione w czasie wizyty w USA i dlatego nie przyjedzie z mężem do Polski. W tej sytuacji poczułem autentyczny niepokój o los p. posła Artura Górskiego, który swego czasu ogłaszał koniec cywilizacji białego człowieka w związku z wyborem p. Obamy na prezydenta USA. Miejmy nadzieję, że p. poseł nie zostanie prewencyjnie zatrzymany przez służby naszych wypróbowanych przyjaciół. Choćby tylko na czas wizyty… Z kolei Radio Maryja z oburzeniem podało, że do przetargu na serwisowanie (rosyjskiej produkcji) Tu 154 zgłosiły się firmy… rosyjskie. Doprawdy, szokujące! Jak wyjaśnił na antenie ekspert – p. Augustynowicz, trzeba było wybrać firmę z Izraela – i lepsza, i byłoby to zgodne z naszym interesem państwowym. No, właśnie. A tak znowu Sowieci wezmą wszystko w swoje brudne, splamione krwią niewinnych, łapy. …a oni szli wyprostowani błękitną aleją, witani przez dobitych bagnetami, wkraczali do nieba w asyście śpiewających i pięknych jak stewardessy aniołów, pozostawiając w pogardzie powszechną hańbę milczenia… Hola, hola! Co to jest! O, przepraszam najmocniej, to z innej parafii. Jakiś kawalarz mi przysłał – w końcu wiosna w rozkwicie…
Za znieważenie prezydenta będą ścigać z urzędu? Tak chcą Polacy. Jak powszechnie wiemy, śmiech to zdrowie moi kochani, a przeglądając serwowane przez żydomedia „informacje” w języku polskim, inaczej jak śmiechem reagować na ich koszerne fantazje nie sposób. Poniższy artykuł pochodzi z polskojęzycznego portalu i ze względu na jego humorystyczne walory, postanowiłem go powielić… ku potomnym. Dość często się zdarza, gdy żydomedia tak bardzo usiłują do reszty zrobic z nas odmóżdżonych idiotów, że nawet nie czują jak przekraczają granicę absurdu i to ich propagandyści dostarczają nam masy smiechu, a nie MY im. Tak jest i w tym przypadku. Właśnie Polaku zostałeś poinformowany, że wręcz domagasz się, aby ścigano Twoich rodaków za krytykę okupacyjnej żydowskiej marionetki osadzonej na fotelu prezydenta Polski. Gratuluję wzorowej, obywatelskiej postawy. Po przeczytaniu artykułu zapraszam do wzięcia udziału w niezwykle poważnej, niezależnej ankiecie. Admin.
Źródło: http://wiadomosci.wp.pl/
Większość Polaków uważa, że znieważenie prezydenta powinno być przestępstwem ściganym z urzędu – wynika z sondażu przeprowadzonego przez Grupę IQS na zlecenie „Newsweeka”. Okazuje się jednak, że większość Polaków (54%) chce, by przepis nadal obowiązywał. – Ten wynik jest wyrazem tęsknoty społeczeństwa za poszanowaniem państwa. Ktoś, kto naraża na szwank dobre imię prezydenta, obraża majestat Rzeczypospolitej, a na to nie powinno być przyzwolenia – komentuje poseł Jerzy Kozdroń (PO), przewodniczący nadzwyczajnej sejmowej komisji ds. kodyfikacji. To zapewne właśnie do gremium kierowanego przez posła Kozdronia trafi projekt posłów PJN, który zakłada zniesienie artykułu 135 k.k., a także 212 k.k. (przewidującego karę więzienia za pomówienie). Dyskusję nad granicą między wolnością słowa a przyzwoleniem na obrażanie wywołała sprawa Roberta Frycza, założyciela witryny Antykomor.pl. Strona zawierała dowcipy na temat Bronisława Komorowskiego i gry polegające na strzelaniu do zdjęć głowy państwa i obrzucaniu ich kupami.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com (tamże stosowna ankieta – admin)
Komorowski: jest zalew chamstwa, to jest chore - Jest zalew chamstwa i nienawiści, wielu dziennikarzy w tej sprawie konsekwentnie milczało – mówił w Radiu ZET w kontekście strony antykomor.pl prezydent Bronisław Komorowski, dodając, że najlepszą obroną przed tego rodzaju inicjatywami jest „presja opinii publicznej”. Na stronie antykomor.pl, której autorem jest Robert Frycz, znalazły się gry („Komor-killer” oraz „Komor-szoter”), w których można było m.in. strzelać do prezydenta Komorowskiego i rzucać w niego różnymi przedmiotami. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego podjęła akcję przeciw twórcy strony. Do mieszkania Frycza wkroczyli przedstawiciele i policjanci, którzy przeszukali lokal, zabezpieczyli laptopa oraz inne nośniki danych. Frycz po ich wyjściu zdecydował się na zamknięcie strony antykomor.pl, na której od sierpnia minionego roku gromadził materiały o prezydencie. Dzisiaj w Radiu ZET na ten temat wypowiadał się prezydent Bronisław Komorowski. - Jest zalew chamstwa i nienawiści, wielu dziennikarzy w tej sprawie konsekwentnie milczało – ocenił prezydent, dodając, że niektórzy teraz się dopiero odezwali, występując w obronie autora witryny i przekonując, że ma miejsce zamach na wolność słowa. Pytany o akcję ABW, Komorowski odpowiedział, że „wolałby, aby nie było tego typu sytuacji”. Głowa państwa wyraziła przekonanie, że szansą na zmniejszenie liczby „jakichkolwiek” akcji ABW jest „presja opinii publicznej na nieobrażanie państwa polskiego i władz polskich, bo na końcu wychodzi, że obrażamy sami siebie”. - To jest chore, chciałem odwołać się do opinii publicznej – zaznaczył. Właściciel antykomor.pl przekonuje, że jego strona miała charakter wyłącznie satyryczny i nie znieważała prezydenta.
Za http://wiadomosci.onet.pl/
Bezczelność chrabiego Bula powala na wznak. Wystarczy przypomnieć sobie obelgi i chamstwa lecące nieustannie na Lecha Kaczyńskiego – właśnie od prominentów PO (np. Palikot, Niesiołowski) i sympatyzujących z nimi „wolnych mediów”. Wówczas Komorowski nie reagował, wówczas wszystko było w jak najlepszym porządku, wówczas wyśmiewano tych, którzy apelowali o bodaj odrobinę kultury i przyzwoitości. – admin.
Czy Federację Rosyjską czeka dalsze rozczłonkowanie? Lider armeńskiej Partii Jedności Narodowej Artaszes Gegamian, w przeszłości działacz Komunistycznej Partii Armenii, przedstawił na łamach portalu regnum.ru ciekawą analizę geopolityczną. Wskazał w niej pryncypia rosyjskiej polityki, ale także główne zagrożenia, płynące z destabilizującej – jego zdaniem – polityki USA w Eurazji. Przyszłość Rosji odmalowuje w czarnych barwach, ale w ponadnarodowym imperium widzi szansę na stabilność i bezpieczeństwo – nie tylko dla Armenii. Autor wychodzi od grudniowych wydarzeń w Moskwie, kiedy to doszło do brutalnych starć między kibicami. W zamieszkach ulicznych nie chodziło jednak o popieranie klubów piłkarskich, lecz o etniczne i religijne tło – wzajemną nienawiść pomiędzy różnymi grupami ludności w Rosji. Artaszes Gegamian stwierdza, że wypracowana w dawnych czasach polityka rozczłonkowania Rosji jest kontynuowana przez Zachód, mimo oficjalnego zarzucenia tej strategii wraz z końcem zimnej wojny. Armeński polityk przytacza ustawę Kongresu USA z 17 lipca 1959 roku, w której Ameryka zobowiązała się do wspierania narodów żyjących w niewoli. Gegamian podkreśla, że choć Związek Sowiecki się rozpadł, to ustawa podpsisana przez prezydenta Eisenhowera nie została odwołana, a każdy następny prezydent USA przysięga jej realizację. W takim kontekście – inspiracji amerykańskich – należy rozważać starcia na tle etnicznym, jakie wybuchały dwa lata temu w różnych częściach dawnego Związku Sowieckiego. W artykule przytaczana jest postać Zbigniewa Brzezińskiego, który w czasach prezydentury Jimmy’ego Cartera, gorliwie zabiegał o realizację ustawy (Public Law 86-90) na arenie międyznarodowej. Doradca prezydenta Cartera miał sformułować strategię podzielenia Związku Sowieckiego, według kryteriów narodowych, na 22 części. „W przypadku 15 republik zostało to dokonane, pozostaje więc rozczłonkować Rosję jeszcze na 7 części” – pisze Gegamian. Strategia USA, zdaniem armeńskiego eksperta, posuwa się znacznie dalej – jej celem jest odcięcie Rosji dostępu do wszystkich mórz i oceanów, poza oceanem Arktycznym – strefę nadbałtycką by oddano pod kontrolę Niemiec, Kaukaz byłby w orbicie wpływów Turcji, zaś odcięciem od Pacyfiku zajęłaby się Japonia (na południowym odcinku) i USA (na północy).
Współczesna Ameryka także wrogiem Rosji? „W arsenale niszczycieli Imperium Zła stosuje się sprawdzoną w praktyce broń: podżeganie do konfliktów etnicznych w wielonarodowej Rosji” – czytamy w artykule. Zaraz potem Autor przywołuje postać niedoszłego prezydenta USA, republikanina Johna McCaina, który w swoich licznych przemówieniach nawołuje do „twardszego bronienia swoich (amerykańskich) interesów i wartości” w konfrontacji z Rosją, poprzez m.in. wznowienie sprzedaży broni do Gruzji i zasygnalizowanie amerykańskim sojusznikom w Europie Środkowowschodniej swojego poparcia. Gegamian zauważa, że Kongres USA jest zdominowany przez republikanów na tyle, że mogą oni forsować swoją doktrynę polityki międzynarodowej wbrew wizji prezydenta B. Obamy, który jest zwolennikiem „zresetowania” stosunków USA – Rosja. Dla armeńskiego polityka tandem Putin – Miedwiediew jest gwarancja stabilności Rosji, dlatego też Zachód próbuje wbić pomiędzy nich klin niezgody. W artykule cytowany jest fragment przemówienia Dmitrija Miedwiediewa z 27 grudnia 2010 roku, tuż po wydarzeniach z kibicami: „Dla Rosji konflikty etniczne są zabójcze. Tam gdzie się pojawiają: na Kaukazie, nad Wołgą, na Syberii lub w Moskwie, tam podważają fundamenty naszego społeczeństwa”. Dalej przytaczane są także słowa Władimira Putina: „Trzeba zapobiec ekstremizmom ze wszystkich stron, niezależnie od ich pochodzenia”. Autor analizuje nie tylko konflikty etniczne i religijne w Rosji, ale też przygląda się nieustającym wezwaniom do jej „demokratyzacji„. Zdaniem Gegamiana demokracja doprowadziłaby do zupełnego chaosu, „jak za ostatnich lat Gorbaczowa”, same protesty w Moskwie i Petersburgu, które wybuchły po zabójstwie kibica Jegora Swiridowa, polityk uznaje za skrzętnie inspirowane i podsycane.
Matka Rosja obroni słabych Autor, jako przewodniczący armeńskiej Partii Jedności Narodowej, rozważa sytuację geopolityczną także w kontekście interesu swoich rodaków, których kraj jest najmniejszym państwem byłego ZSRS. Ponadmilionowa ludność ormiańska, żyjąca dzisiaj w Rosji, byłaby, w sytuacji dalszego rozczłonkowania Federacji, skazana na walki z inną mniejszością żyjącą w tym kraju – z wrogimi Azerami. Dla Armenii Rosja jest stablizatorem nie tylko polityki w regionie, ale także tamą dla nacjonalizmów i rywalizacji etnicznej. Autor powołuje się na słowa patriarchy moskiewskiego Cyryla, który stwierdził, że każda prowokacja wywołujaca nienawiść etniczną jest groźbą dla przetrwania wieloetnicznej „wielkiej ojczyzny”.
Komentarz od redakcji Portalu ARCANA: Dla Polaków to Kreml kojarzy się z czynnikiem destabilizującym nasz region. I faktycznie, autor analizy, nie pisze o wykorzystywaniu przez Rosję nacjonalizmów w innych krajach i podsycaniu różnic etnicznych w Mołdawii (Gagauzja), Gruzji (Abchazja, Osetia Południowa), czy na Ukrainie (mniejszość rosyjska). Autor zdaje się nie wiedzieć, kto pierwszy sformułował i starał się wprowadzać w życie strategię zniszczenia wschodniego imperium poprzez „cięcie Rosji wzdłuż szwów narodowych” – a był to Józef Piłsudski i cały ruch prometejski rozwijający się w Polsce w okresie międzywojennym. Dla przedstawicieli wielu narodów Eurazji, Rosja jawi się jako protektor i opiekun przed chaosem, wojnami na tle etnicznym itd., zaś doświadczenia Europy Środkowowschodniej raczej wskazują na pomyślniejszy rozwój bez „opieki” towarzyszy i carów z Kremla. Obawy analityków rosyjskich potwierdzają, że sposób Piłsudskiego na rozprawienie się z Rosją, miał racjonalne podstawy.
Źródło: regnum.ru
http://www.portal.arcana.pl/
W związku z powyższym komentarzem gajowy chciałby zadać parę pytań:
1. Gdzie poza Rosją stacjonują wojska rosyjskie i znajdują się bazy wojskowe? Jak to się ma do militarnej obecności USA w ok. 130 krajach świata?
2. W jakich krajach Rosja wywoływała kolorowe rewolucje?
3. Na jakie kraje Rosja napadła celem „wprowadzenia demokracji”?
Pominiemy tu powoływanie się na postać Piłsudskiego.
Ninja przeciw pederastii – relacja z Opola Raz na kilka tysiącleci, w życiu prawdziwego wojownika Ninja, przychodzi czas problemów. Taki czas nadszedł dla nas w sobotę, kiedy to osoby, nazywające się „homoseksualistami” postanowili wyjść na ulice naszego miasta i propagować swoje zboczenie wśród jego mieszkańców. Po niedługiej naradzie naszych wielebnych mistrzów, doszliśmy do wniosku, że nie możemy pozostać w tej sytuacji neutralni. Na „manifę” zorganizowaną przez nieszczęśliwych opolskich kochanków udajemy się w liczbie dziesięciu wojowników, oraz trzech niezrzeszonych sympatyków wschodnich sztuk walki. Liczba z pewnością była by o wiele większa, jednak o tęczowym przedsięwzięciu nasz szaman dowiedział się dopiero w czwartek wieczorem ( Czyżby ciemna strona mocy tak bardzo bała się naszych zastępów?), poza tym w naszym interesie nigdy nie leżało wywoływanie strachu spowodowanego przewagą liczebną. Tym oto sposobem, nasze najbardziej elitarne zastępy ruszają przed godziną siedemnastą w stronę opolskiego rynku, aby pokazać ludziom, że w tym mieście jest opozycja, że prawdziwi Ninja nie zginęli , a co więcej – mają się bardzo dobrze. Z dosadnie obrazującym nasze przekonania transparentem ,, Ninja przeciw pederastii” teleportujemy się na wskazane przez mędrców miejsce , z którego z góry obserwujemy przeciwników natury.
Okazało się, że ich liczby nie można określić mocniejszym przymiotnikiem niż ,,mierna” . Około dwudziestu smutnych, oraz lekko podłamanych osobników ze zdziwieniem obserwują karateków w czarnych maskach, jednak po chwili zaczynają swój nikczemny „happening” . Z naszej strony co jakiś czas krzyki, które z powodzeniem zagłuszały homo-propagandę , a następnie smutne wywoływanie strachu samą obecnością. Kilku wojowników, którzy do tej pory nie ukończyli wszystkich testów, zaczyna prawdziwą zabawę – po naszej strony śmiechy i dowcipy , natomiast naprzeciwko – smutek i cisza. Cieszymy się, iż mieszkańcy naszego miasta bardzo ciepło zwracali się do młodocianych Ninja, często bez strachu zbliżając się do nich i składając im gratulacje za udaną akcję. Po upływie trzydziestu minut, druga strona zaczyna się odzywać, a dosłowniej mówiąc – wyć i gwizdać. Nie robi to wrażenia na „Czarnych Smokach” , którzy z niewielkim trudem przekrzyczeli megafon i gwizdki razem wzięte, nie dopuszczając propagandy nienormalności do uszu poczciwych obywateli. Gdy manifestacja ,,tęczowych” dobiegła końca, pewni jej uczestnicy mieli łzy w oczach, jednak po chwili szybko się rozeszła, a wojownicy udali się jeszcze na plac Wolności, aby „pstryknąć” pamiątkowe zdjęcie przy znajdującym się w tamtym miejscu pomniku. No cóż, pozostaje nam tylko wierzyć, że w najbliższym czasie los nie postawi przed nami większej ilości tak błahych problemów, a nasza akcja nie stanie w miejscu , tylko pokaże całej Polsce, że prawdziwi Ninja, wojownicy o wielkich duszach i gołębich sercach nie zginęli i czuwają, zawsze czuwają.
http://www.nacjonalista.pl
Gdyby Polacy mieli jeszcze jaja, dewianci z samego strachu nie wywoływali by prowokacji swoimi bydlęcymi demonstracjami. A na razie gratulujemy Opolu. – admin.
O piłce nożnej Barcelona wygrała Ligę Mistrzów. Szczerze powiedziawszy, mało mnie to obchodzi, natomiast bardzo interesuje mnie fenomen cywilizacyjny, jakim stała się dziś piłka nożna. Jego objawy oglądać można było w całej rozciągłości przy triumfie Barcelony. Sport ma starą i szacowną tradycję. Antyczne zawody wyrastały z religii i wpisane były w jej ceremonie. Dziś piłka nożna zastępować zaczyna religię. Czy jest to postęp? Sam sport to zjawisko pozytywne i można doceniać jego dramatyzm, urodę i funkcje wychowawcze. Sporty zespołowe uczą współpracy i działania na rzecz wspólnoty, a osiągnięcia w sporcie wymagają samodyscypliny. Gdy jednak dobry piłkarz traktowany jest jako równy myślicielom i bohaterom, a właściwie zastępuje ich, to mamy do czynienia z bałwochwalstwem, które niszczy niezbędne hierarchie kulturowe. Zresztą sport współczesny coraz mniej przypomina greckie zawody, a coraz bardziej rzymskie igrzyska, które były oczywistym dla współczesnych symptomem choroby tamtej cywilizacji. Dla motłochu stanowiły życie zastępcze i pozwalały nie przejmować się swoim statusem i realną egzystencją. Dziś mało kto dostrzega chorobę. Piłka nożna wydaje się odgrywać jednak głównie inną funkcję zastępczą – wchodzi w miejsce przeżywającej kryzys wspólnoty. Kult, jakim otoczone są przez swoich kibiców kluby piłkarskie, cześć oddawana piłkarzom, zbiorowe przeżywanie losów zespołu wydają się rosnąć wraz z kryzysem instytucji wspólnot naturalnych z narodem na czele. Liberalne sprowadzanie państwa do pragmatycznego kontraktu, który można wypowiedzieć, gdy uznamy go za niezgodny ze swoim interesem, deprecjonowanie głębszej lojalności jako objawu niebezpiecznego nacjonalizmu, czemu towarzyszy naturalny rozpad starych wspólnot, prowadzi do osamotnienia człowieka, co jest statusem nieznośnym, gdyż niezgodnym z ludzką naturą. Pojawia się więc poszukiwanie wspólnot zastępczych. Nie dziwi, że ci, którzy z pasją egzorcyzmują tożsamości naturalne, wobec wspólnot zastępczych kreujących zastępcze religie prezentują sympatię, jeśli nie entuzjazm. Wildstein
31 maja 2011 "Im zimniej w praktyce, tym cieplej w teorii" - ktoś słusznie zauważył, co zresztą widać systematycznie na wizji, co niekoniecznie zgadza się z tym co na fonii.. Platforma Obywatelska przygotowuje podatek bankowy, w ramach ma się rozumieć - obniżania podatków w ogóle. Zgodnie z ideą pana profesora Balcerowicza o obniżaniu podatków poprzez ich podwyższanie, która to idea tak samo szkodzi Polsce jak nam- jak sam pan profesor Balcerowicz ze swoimi pomysłami praktycznymi. Bo w teorii jak najbardziej wszystko gra.. To co mówi pan profesor Balcerowicz o wolnym rynku jest o.k- ale nie ma to nic wspólnego z tym, co zawsze robił trzymając w grupie władzę.. Zresztą prawie zawsze był w grupie trzymających władzę… Podatek bankowy forsowało Prawo i Sprawiedliwość, zgodnie z prawem permanentnego nakładania podatków, i sprawiedliwością społeczną, bardzo bliską tej partii socjaldemokratycznej, która gra na naszej scenie politycznej rolę prawicy. Natomiast Sojusz Lewicy Demokratycznej chciał albo podatek bankowy, albo podniesiony VAT, tak, żeby nie wchodził w drogę podatkowi bankowemu. Polskie Stronnictwo Ludowe udaje, że nie chce ani jednego, ani drugiego, ale posadki państwowych agencji by się poobsadzało, bo jest kim- kadr ci u nich dostatek, a te jak wiadomo- decydują o wszystkim, przynajmniej w KRUS , Agencji Rynku Rolnego czy Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. No i w Ministerstwie Rolnictwa oraz Gospodarki. .”Tak wyglądała ci…ka twojej matki”, jak powiedziała Ania Mucha o swojej sesji w Playboyu. Propaganda używa zdrobnień imion, żeby bardziej przekonać nas, jaką to miłą i sympatyczną osobę mamy przed sobą .I tak to wszystko wygląda, bo kolejna podwyższa podatków jawi nam się jako nieuchronna..” I tak to wszystko działa”- jak mówią w propagandzie funduszy unijnych znani i lubiani. Chociaż z rozrzutności unijnych funduszy niewiele wynika, oprócz strat i wielkiego marnotrawstwa. Ale” tak to wszystko działa”! Działa wszystko w duecie Materna- Mann. Obaj panowie wzięli się za dodatkowe zajęcie polegające na namawianie kolejnej grupy Polaków do zanoszenia swoich pieniędzy dla swojego dobra do określonego banku. Każdy zanoszący dostanie 7% w stosunku rocznym, podczas gdy w samym kwietniu podatek inflacyjny wynosił ponad 4 procent, tak jak swego czasu banki płaciły 6%- a w drugim filarze obowiązkowych ubezpieczeń można było dostać 3. Co bardzo chwalili analitycy rynków finansowych, w tym pan Ryszard Petru, który zawsze staje w swojej analizie po stronie rynków finansowych, tak jak jego przywódca duchowy, pan profesor Leszek Balcerowicz. To znaczy panowie Materna i Mann namawiają dla dobra własnego, bo za to namawianie dostaną wynagrodzenie w gotówce niezależnie ile będzie wynosił podatek inflacyjny. Kto płaci- ten wymaga. Za pieniądze ludzie niejednokrotnie zrobią wszystko.. Nawet będą namawiać do czegoś, do czego sami nie mają przekonania.. Tak jak ci od namawiania do wszystkiego. Biorą forsę i namawiają, do tego za co płaci, ten, który ma ideę namawiania w niejednym banku. Tacy na przykład Japończycy- co wyszło podczas trzęsienia ziemi- gremialnie trzymali pieniądze w domach , w swoich sejfach, które po katastrofie są mozolnie zbierane przez władzę i składane na kupkę. Nie wiem, czy w Japonii, panom Maternie i Manowi udałoby się namówił Japończyków do zanoszenia pieniędzy do banku. Chyba, że byłoby to Kredyt Bank. Z namawiania wiele osób czerpie pożytki finansowe, bo na przykład pan Edyta Górniak, znana i lubiana celebrytka powszechna, za namawianie za wejściem milionów ludzi do gospodarczego kołchozu o nazwie Unia Europejska, dostała tyle pieniędzy, że jest w stanie wydawać 50 000 złotych na miesięczny makijaż i kosmetykę. Tak samo aktor Cezary Żak- co serial- to on w roli głównej. Nawet w jednym gra dwie role.. Też namawiał na bilbordach do wejścia do Eurkołchozu, za co dostał odpowiednie wynagrodzenie. Najbardziej pokrzywdzona jest pani Ania Przybylska bo też namawiała do przyłączenia Polski do Unii Europejskiej, nie wiem czy orientowała się w zawiłościach traktatów, amsterdamskiego, nicejskiego, Maastricht- że dała się poprzyklejać na bilbordach. Na pewno się orientowała, bo w przeciwnym wypadku by przecież nie popierała. Normalny człowiek nie popiera czegoś co ociera się o nonsens i głupotę. I pozbawia własnego państwa zasady samostanowienia. Wszystko to ludzie tzw. Salonu, jak ich trafnie określił pan Waldemar Łysiak. Powiązani z Gazetą Wyborczą i panem Adamem Michnikiem . Jedni bardziej bliżej, a inni bardziej dalej.. Ale tworzą jedno stado posłusznych, propagujących, na każde skinienie. .Aby po” europejsku”, poprawnie politycznie, żeby wpisać się a trend. Jak będzie inne hasło- będzie inna postawa.. Tacy pożyteczni, i leninowscy.. Pan Materna dostał nawet od pana Zdrojewskiego Srebrny Medal” Zasłużony kulturze Gloria Artis”. Nie ma to jak medale- wszystkim robią dobrze.. Szczególnie tym co je dostają. Jest to taki niepisany rodzaj zobowiązania pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i przyszłością... I tak powstaje Salon. Poparł oczywiście pana Bronisława Komorowskiego na prezydenta Rzeczpospolitej.. Wielki plus- oczywiście dodatni. Gdy ubywa księżyca- dusza błądzi.. Bardzo podoba mu się” Pakt dla Kultury”, w którym pan premier Donald Tusk zobowiązał się do przekazania jednego procenta naszych pieniędzy na coś, co salonowcy nazywają „kulturą”, a ja nazywam propagandą. Kultura zawsze powstaje oddolnie, w sposób naturalny i nieskrępowany. Jeśli państwo wraz z rządem jest mecenasem kultury, to oczywistym jest, że „ kultura” będzie kształtowana na podobieństwo rządu i jego widzenia świata.. Widzenie świata, każdy artysta ma swoje , być może inne, być może takie samo jak widzenie rządu.. A nawet jak nie takie samo, to za srebrne srebrniki będzie miał takie samo.. Po prostu wtedy rząd kupuję „ kulturę” taką jaką chce kupić, a jak ktoś się nie mieści w określonych ramach- wynocha z „kultury”. Tym bardziej, że żyjemy w czasach postgramscich,( znany włoski komunista!) gdzie jesteśmy świadkami marszu lewicy przez instytucje, opanowane zresztą przez lewicę, przez które to instytucje lewica mówi do nas pełnym głosem.. Głosem walczącym z cywilizacją europejską, a szczególnie z chrześcijaństwem. i na to ma iść 1% naszych pieniędzy, nawet tych, którzy są chrześcijanami i z chrześcijaństwem walczyć nie chcą.. Tak jak na przykład ks.dr hab.Piotr Natanek, były wykładowca Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Wprost przeciwnie- walczą po stronie chrześcijaństwa i Pana Boga.. Pan Wojciech Mann pisywał do Gazety Wyborczej,” Duży Format” no nie materiały z pierwszej linii propagandowej, ale materiały muzyczne. Ale w Polsce wszystko jest polityką. Otrzymał nawet od lewicowej ”Polityki” za osobowość telewizyjną w 1999 roku- nagrodę. „Katolickie” wydawnictwo „Znak”, to samo co wydało „Złote żniwa „ panu profesorowi Tomaszowi Grossowi, słynnemu bajkopisarzowi, wydało mu książkę:” RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą”. Nie czytałem książki, ale czy saksofon ma coś wspólnego z chrześcijaństwem? Może i ma.. Tak jak zdjęcia złotych żniw- z rzeczywistością.. Na zdjęciu nie byli Polacy, którzy wyrywali złote zęby Żydom, tylko brygada porządkująca teren, ale w innym miejscu, niż to na co wskazywał pan profesor Tomasz Gross. I tak to się wszystko przeplata, zazębia, układa w porządek zorganizowany i zadekretowany w rzeczywistość podstawioną. Poza rzeczywistością niezadekretowaną..
Dlatego jestem zwolennikiem kultury prywatnej, która powstaje oddolnie, a nie jest organizowana od góry, przez różnych macherów, którzy narzucają nam co mamy lubić , a co nie.. Kultura musi być wolna WJR
Nowe otwarcie czy przedwyborczy PR? Wizyta Baracka Obamy w Polsce mogła być jedynie doraźną próbą "postraszenia" Niemiec, że w razie dalszej "nielojalności" Amerykanie mogą uruchomić ruchy odśrodkowe w Europie Centralnej Zdaniem obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej, wizyta Baracka Obamy w Europie to rodzaj koła ratunkowego dla prezydenta USA, który na skutek kryzysu finansowego w błyskawicznym tempie traci poparcie społeczne. Płomienne przemówienie do Irlandczyków miało pokazać jego związki z tym krajem i przysporzyć głosów emigrantów irlandzkich w USA. Jeszcze cieplejsza była jego wizyta w Wielkiej Brytanii. Pobyt w Polsce łączył się w pewnym sensie z odniesieniem do wielomilionowej rzeszy Polonii amerykańskiej. Nie ulega wątpliwości, że Obama robi wszystko, aby ustawić się dobrze od strony wizerunkowej na przyszłoroczne wybory. Wzmagająca się potęga konserwatywnych Republikanów w Stanach Zjednoczonych zmusiła go do realizowania polityki silnej ręki, typowej dla obozu Republikanów. Antywojenny ton sprzed kilku lat ustąpił retoryce zbliżonej do wojennych manifestów George´a W. Busha. Nie inaczej wszak należy odczytywać decyzję o zabiciu Osamy bin Ladena czy decyzję militarnej interwencji w Libii. Obama chce tutaj prezentować się jako w pewnym sensie kontynuator mocnej polityki Busha. Nie widać dziś haseł o szybkim wyjściu wojsk amerykańskich z Iraku czy z Afganistanu.
Prawie jak Bush Pierwotnie, tuż po elekcji Barack Obama był postrzegany w USA jako ten, który zaplanował dokonanie kolejnego etapu rewolucji kulturowej w Ameryce, zbliżonej do tej, jaka miała miejsce w wielu krajach zachodniej Europy. Na razie nie widać, aby to się w pełni udało, chociaż w USA można dostrzec pogłębiającą się przepaść między liberalną lewicą a konserwatywną częścią społeczeństwa. Obecny prezydent wojnę kulturową mocno zaostrzył. Kwestie związane z walką o ochronę życia są tego najbardziej namacalnym przykładem. Jednakże Obama, straciwszy większość w Kongresie, wie, że nie będzie w stanie w najbliższym czasie przeforsować najbardziej radykalnych, społecznych pomysłów. Co więcej, jeśli chce reelekcji, musi upodobnić się choć trochę do potencjalnego kandydata Republikanów - wszak przesunięcie opinii społecznej w kierunku konserwatyzmu jest bardzo widoczne. Po ostatnich "wojennych" decyzjach Białego Domu trudno będzie przeciwnikom atakować Obamę za słabość w polityce zagranicznej, skoro np. zlikwidował bin Ladena. Jednak to upodabnianie się do Republikanów w polityce bliskowschodniej czy w kwestii libijskiej, choć mile widziane w różnych kręgach USA, wywołuje pewne niezadowolenie w Europie. Bezkrytyczny aplauz z czasów, gdy Barackowi Obamie przyznawano Pokojową Nagrodę Nobla, jakby minął. Widać to wyraźnie po decyzji rządu niemieckiego w kwestii uchwały Rady Bezpieczeństwa ONZ co do interwencji w Libii. Niemcy wstrzymały się od głosu w tej sprawie, co w Waszyngtonie zostało odebrane boleśnie. Wszak to Niemcy miały w optyce ekipy Obamy być fundamentem amerykańskiej obecności w Europie. Zatem Obama symbolicznie odsunął Berlin, omijając stolicę Niemiec w najnowszej podróży po Europie. Kluczowe znaczenie odgrywać zaczęli Brytyjczycy i brytyjski punkt widzenia z pewnością jest brany pod uwagę w amerykańskiej polityce na Starym Kontynencie. Także wizyta w Warszawie niesie pewną symbolikę. W Berlinie odebrano ten afront ze strony prezydenta USA dość boleśnie. Nieprzypadkowo chyba "Der Spiegel" na siłę doszukiwał się "sztuczności" w środkowoeuropejskich rozmowach Obamy, podkreślając uchybienia kurtuazyjne. A to dostrzeżono brak żony prezydenta w Warszawie, a to podkreślano "brak czasu" Lecha Wałęsy dla Baracka Obamy. Skądinąd decyzja Wałęsy o niespotykaniu się z Obamą może być z jednej strony wynikiem typowej dla niego ekstrawagancji w sprawach politycznych lub wyrazem celowo zadeklarowanej dezaprobaty wyrażanej przez tzw. opcję unijną w polityce polskiej i europejskiej. Barack Obama nawiązujący choćby symbolicznie do polityki zagranicznej Busha może być bardzo niemile widziany przez te kręgi.
Gra o Europę Środkową Europa Środkowa opisana w wymiarze teoretycznym przez Zbigniewa Brzezińskiego, a w wymiarze praktycznym zdefiniowana przez Billa Clintona jako strefa wpływów niemieckich, była tak traktowana przez ekipę Obamy. Ostentacyjna rezygnacja z budowy tarczy antyrakietowej (ogłoszona w dniu symbolicznej rocznicy dla Europy Środkowej - 17 września 2009 r.) odczytana została jako zgoda Ameryki na układ niemiecko-rosyjski w tej części Eurazji. Tymczasem kluczowym projektem alternatywnym dla podziału środkowej Europy na niemiecką i rosyjską strefę wpływów była próba zjednoczenia krajów środkowoeuropejskich w celu obrony ich niezależności przy wsparciu Ameryki. USA skłócone za czasów prezydenta Busha z Berlinem aranżowały w naszej części kontynentu różne akcje polityczne. Jedną z nich był pomysł wprowadzenia Ukrainy do NATO, innym - budowa tarczy antyrakietowej w Polsce i w Czechach. Zwycięstwo Obamy doprowadziło do likwidacji pomysłu tarczy, a pozostawiona samej sobie Ukraina została skazana niejako na opcję prorosyjską. Czy zatem wizyta amerykańskiego przywódcy w Warszawie może oznaczać powrót USA do aranżowania w Europie Środkowej siły politycznej? Pozornie tak, zwłaszcza że w Warszawie mieliśmy do czynienia ze spotkaniem prezydentów krajów środkowoeuropejskich. Sygnał może być ważny - Polska przy wsparciu USA kreuje współpracę środkowoeuropejską. Jednakże zaproszenie na spotkanie przedstawiciela "niepodległego państwa" Kosowa, dodajmy - powstałego przy ogromnym skandalu międzynarodowym, wygenerowało duży konflikt. Serbia, Słowacja, Rumunia złożyły protest. I tak zamiast jednoczyć centralną Europę, wprowadzamy niepotrzebne napięcia. Nasuwa się tylko pytanie, czy pomysł na Kosowo wyszedł z polskich sfer rządowych, czy zażyczyli sobie obecności władz tego kraju goście z Ameryki? Zorganizowano też spotkanie prezydentów Obamy, Komorowskiego i Janukowycza. Można by z tego czytać, że Ukraina znowuż brana jest pod uwagę jako element zachodniego porządku. Z drugiej jednak strony może to być cały czas przedwyborcza gra prezydenta USA bez głębszego podtekstu merytorycznego. Być może to doraźna próba "postraszenia" Niemiec, że w razie dalszej "nielojalności" Amerykanie mogą uruchomić ruchy odśrodkowe w Europie Centralnej. Oczywiście niewykluczone, że to również zapowiedź bardziej perspektywicznej polityki. Jak rzeczywiście jest, przekonać się będzie można po konkretnych owocach szczególnie w kwestiach militarnych i biznesowych. Co do militariów pojawiła się zapowiedź przynajmniej minimalnego zaangażowania wojsk USA w Polsce (obecność amerykańskich F-16). Ma to znaczenie w tym względzie, że decyzja taka narusza w śladowym stopniu zasadę tzw. kondominium w Europie Środkowej. Jeszcze ważniejsze są kwestie gospodarcze. Chodzi tu przede wszystkim o słynny gaz łupkowy. Zaangażowanie amerykańskich potentatów w jego poszukiwania musi mieć znaczenie dla władz USA. Wiadomo, że projektom tym mocno będą się sprzeciwiać Rosjanie, a także ich sojusznicy w Europie. Polska poddana w sensie prawnym jurysdykcji Unii Europejskiej mogłaby z powodów "ekologicznych" być zblokowana w wydobywaniu tego surowca. Aby tak się nie stało, potrzebny jest parasol polityczny jakiejś większej siły globalnej. Wydaje się, że Waszyngton jest w stanie taką ochronę zapewnić, wymuszając lub blokując pewne rozwiązania w Europie. Podczas gdy we Francji próbuje się zakazywać wydobywania gazu łupkowego, premier Wielkiej Brytanii John Cameron zadeklarował, że nie ma przeszkód, aby w UE takie wydobycie było prowadzone. Ma to duże znaczenie, gdyż Londyn ma na tyle silną pozycję, że może uniemożliwić wprowadzenie niekorzystnych rozwiązań płynących z Brukseli. Oczywiście i w tym obszarze możemy znaleźć słabe punkty. Polsce powinno chodzić nie tylko o to, aby zdywersyfikować dostawy gazu (nie być uzależnionym jedynie od źródła rosyjskiego), ale również o to, by na polskim gazie dużo zarabiać. Co więcej, Polska, eksportując ten gaz, mogłaby dać szansę uniezależnienia innym krajom środkowoeuropejskim. I tu pytanie, czy władze polskie będą w stanie twardo walczyć o narodowy interes także w relacjach z wielkimi koncernami z Ameryki? Można mieć potężne obawy, patrząc chociażby na ekonomiczne uwarunkowania polskiego zaangażowania w wojnę iracką czy na fatalnie poprowadzoną kwestię offsetu za zakup samolotów F-16. Te rozliczne rozważania pokazujące paletę szans dla Polski mogą być zatem zupełnie nieistotne, jeśli główną motywacją Baracka Obamy jest jedynie dobry PR przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi, a dla władz polskich przed wyborami jesiennymi do parlamentu. Żałosna polityka "propagandy sukcesu" czy - jak kto woli - "poklepywania po plecach" zbiera już od kilku lat bolesne żniwo w polskiej polityce zagranicznej. Tak więc zapowiadane na jesień polsko-amerykańskie forum gospodarcze może mieć realne cele, może też być jedynie tubą propagandową dla rządu PO tuż przed wyborami parlamentarnymi. Podobnie może przedstawiać się tzw. sprawa zniesienia wiz, a nawet współpracy wojskowej. Bardzo ważne jest zatem, aby polska opinia publiczna umiała odróżnić ziarno od propagandowych plew i aby była w stanie skutecznie recenzować, co realnego dzieje się w naszym otoczeniu międzynarodowym. Prof. Mieczysław Ryba
Dramatyczny apel polskiego ministra - ratunku, katastrofa! Minister Sawicki dramatycznie apeluje o ratowanie polskiej wsi przed nieszczęśćiem, które sam sprowadził.
1. Minister Rolnictwa Marek Sawicki 27 maja napisał do mnie list, w którym wyraził dramatyczny i wstrzasający apel o ratowanie polskiej wsi. - Zwracam sie do Pana z apelem o podjęcie pilnych działań w sytuacji, w której zagrozona jest przyszłość polskiego rolnictwa - pisze do mnie minister Sawicki. Juz te pierwsze słowa wprawiły mnie w osłupienie - jak to? Zagrożona jest przyszłość rolnictwa? Od kiedy? Jeszcze niedawno słyszałem z ust ministra wyłacznie propagandę sukcesu. Wieś czerpie z Unii garściami, na pieniądzach śpi, a rząd nad wszystkim czuwa i kontroluje sytuację. Jeszcze niedawno widziałem na sejmowej trybunie premiera Tuska, który wychwalał ministra Sawickiego za dobro, jakiego pod jego rządami doświadcza polska wieś. Zaledwie kilka tygodni temu Sawicki tak się chwalił sukcesami na rzecz polskiej wsi, że w "Naszym Dzienniku" musiałem mu odpowiedzieć - tańczysz na Titanicu, którym jest tonąca polska wieś. A dzisiaj Sawicki pisze do mnnie - pośle, ratuj, zagrożona jest przyszłość polskiego rolnictwa! Co sie stało? Skoro było tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
2. W dalszych słowach swego listu minister Sawicki zawiadamia mnie, ze w dniu 25 maja 2011 roku Komisja Rolnictwa Parlamentu Europejskiego przyjęłą w głosowaniu raport Dessa, dotyczący przyszłości rolnictwa w UE po 2013 roku.
Uświadamia również mnie nieświadomemu, że ten raport zawiera niekorzystne dla Polski zapisy, dotyczace przyszłosci zarówno płatności bezpośrednich, jak również II filaru WPR. Przypadkowo wiem, ze raport Dessa zawiera niekorzystne dla Polski zapisy. Wiem o tym i dlatego jako jedyny poseł Komisji Rolnictwa 25 maja głosowałem przeciw temu raportowi. Jako jedyny! Tak więc nie do mnie ten apel, a raczej do własnych kolegów, z PO i z PSL-u, którzy sie temu raportowi nie sprzeciwili.
3. - Przede wszystkim odrzucona została tak ważna dla Polski koncepcja jednolitej w całej UE stawki powierzchniowej płatności bezpośrednich, która zdaniem Polski najlepiej odpowiadałaby realizacji obecnych i przyszłych celów WPR, jak również zapewniłaby konieczne wyrównanie poziomów wsparcia miedzy państwami członkowskim... - ubolewa minister Sawicki. Czytam to i zastanawiam się, gdzie są granice cynizmu. Przecież nie kto inny jak właśnie minister Sawicki 17 marca na Radzie Ministrów do spraw rolnictwa w UE, podpisał się pod deklaracją, która wykresliła tę jednolitą stawkę płatnosci bezposrednich. On się pod tym podpisał! Nawet go za to osobiście wychwalał francuski minister rolnictwa Bruno Le Maire, który z uznaniem stwierdził, ze Polska po raz pierwszy zgodziła się, by nie było słowa "flat rate", czy właśnie rzeczonej stawki jednolitej. Mało mnie szlag wtedy nie trafił, bo to właśnie ja forsowałem tę stawkę jednolitą w Europarlamencie, to ja zgłosiłem poprawke, żeby 60 procent wszystkich płatności było rozdzielane według jednolitej dla wszystkich rolników płatnosci na hektar, a reszta żeby była podzielona według obiektywnych kryteriów zależnych od warunków i sposobu gospodarowania. Zreszyta, zeby nie wszystko sobie przypisywać - dobrze współpracowalismy w tej sprawie z Siekierskim i Kalinowskim, kolegami z PSL-u. I ta moja poprawka miała wielkie szanse przebicia się, ale po marcowej kapitulacji Sawickiego oczywiście przepadła wśród zgniłych kompromisów.W Parlamencie nikt bowiem nie osiągnie dla swojego kraju ani centa więcej, niż chce jego rząd. a polski rzad, obiema rękoma Sawickiego podpisał się pod rezygnacją z tej stawki. A teraz tenże Sawicki do mnie apeluje, żebym walczył o stawkę jednolitą...czysta paranoja!
4. - Projekt raportu zostanie poddany pod głosowanie na sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego w dniach 22-23 czerwca 2011 r. - informuje mnie minister Sawicki i dodaje, że w związku z wystąpieniem w projekcie raportu szeregu niekorzystnych dla Polski zapisów, które mogą wywrzeć negatywne i nieodwracalne skutki dla polskiego rolnictwa, zwracam sie do Pana (czyli do mnie - JW) z prośbą o podjęcie aktywnych działań, majacych na celu zmiane tych niekorzystnych zapisów - z poważaniem - Minister Rolnictwa i Rozwoju Wsi Marek Sawicki. Pawlak (ale nie ten od Tuska, tylko ten od Kargula) zawołałby teraz - ludzie, trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam! Ja bym te niekorzystne zapisy zmienił, gdyby nie marcowa kapitulacja Sawickiego. A żeby je teraz zmienić, to najpierw trzeba by zmienić ministra, bo to on jednym swoim durnym podpisem wysadził w powietrze całą ideę wyrównania dopłat dla polskich rolników. 70 miliardów złotych poszłooooo...- bo o takie pieniądze na lata 2014-2020 toczy się ta walka. A teraz już sie właściwie nie toczy, bo na polskimi okopami juz wisi biała flaga, wywieszona przez ministra Sawickiego.
5. Odnoszę wrażenie, że do Sawickiego dotarło, z dwumiesięcznym opóźnieniem, że podpisał haniebną kapitulację i teraz najzwyczajniej w świecie "dupokrytki" sobie szuka, żeby wszystko zwalić na europosłów i Europarlament, a najlepiej na Wojciechowskiego. Mam na ten list jedną odpowiedź - podaj ty się chłopie do dymisji, bo nie rozumiesz tego, co sie wokół ciebie dzieje i szkodzisz, po prostu szkodzisz polskiej wsi i Polsce.
PS. Postanowiłem w tej sytuacji napisać list do premiera Tuska i przesłać go do wiadomosci posłów z sejmowej kKomisji Rolnictwa oraz wszystkich posłów z PSL.
List następującej treści. Bruksela, 31 maja 2011 roku
Pan Donald Tusk Prezes Rady Ministrów Szanowny Panie Premierze, Pragnę zwrócić uwage Pana Premiera na nieodpowiedzialne i szkodliwe zachowania Ministra Rolnictwa Marka Sawickiego w kluczowej dla polskiego rolnictwa sprawie wyrównania dopłat bezposrednich. Pan Minister Sawicki na Posiedzeniu Rady Ministrów do spraw rolnictwa UE w dniu 17 marca 2011 roku podpisal sie pod deklaracją, która przekreśla w istocie idęę wyrównania dopłat bezpośrdnich dla rolników z nowych krajów członkowskich, w tym polskich. W szczególnosci w dokumencie z 17 marca minister Sawicki zgodził sie na odstapienie od idei jednolitej stawki płatnosci w całej UE (flat rate), która była jedynym praktycznym sposobem na sprawiedliwe wyrównanie poziomu dopłat bezpośrednich. Za zgodę na odstapienie od zasady "flat rate" minister Sawicki był nawet osobiście chwalony przez francuskiego ministra rolnictwa Bruno Le Maire, który wyraził uznanie, ze Polska po raz pierwszy zgodziła się, by nie było słowa "flat rate" , czyli jednolitej stawki płatności w całej UE. Kapitulacja minstra Sawickiego w tej kluczowej dla Polski sprawie zniweczyła moje i innych europosłów wysiłki w Parlamencie Europejskim, aby wprowadzić tę stawkę jednolitą i dzieki niej uzyskać wyrównanie dopłat. W debatach Parlamentu Europejskiego wiekszość posłów opowiada sie obecnie za tymi rozwiązaniami, niekorzystnymi dla Polski, na które zgodził sie minister Sawicki. Obecnie pan minister Sawicki chyba zdał sobie sobie sprawę ze swojego błędu i w skierowanym do mnie liście z 27 maja br. apeluje o aktywne działania w Parlamencie Europejskim, żeby zmienic niekorzystne dla Polski rozwiązania. Ale żeby je zmienic, Pan Premier musiałby najpierw zmienic Ministra Rolnictwa, bo to jego działania niweczą nadzieje na rzeczywiste wyrównanie dopłat bezposrednich dla polskich rolników. Prosze to powaznie rozważyć, gdyz wbrew pańskim opiniom, wypowiadanym w Sejmie, Pan Marek Sawicki to nie jest kompetentny minister. Wrecz przeciwnie, to jest minister, który swoją niekompetencją drastycznie szkodzi polskiej wsi. Apeluje równiez o to, aby sprawą wyrównania dopłat dla polskich rolników zajął sie Pan Premier osobiscie, gdyż jest to sprawa tak ważna, że powinna być rozstrzygana na najwyzszym szczeblu polskiej reprezentacji w UE. Z wyrazami poważania Janusz Wojciechowski wiceprzewodniczący Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi Parlamentu Europejskiego
Janusz Wojciechowski
LOS ANALISTAS Y INDIGNADOS „Jeżeli roczny PKB ma się utrzymać powyżej 4% musimy więcej konsumować. Żeby więcej konsumować, musimy więcej zarabiać. Płace będą rosły, jeśli będzie przybywało zamówień w firmach. Te zaś pójdą w górę, jeżeli będą kupowali od nas Niemcy, a rząd nie przykręci kurka z inwestycjami”. Taką wizję rozwoju gospodarczego mają najlepsi analitycy w kraju.
http://forsal.pl/artykuly/518687,oto_filozofia_polskiego_wzrostu_gospodarczego.html
To ja się zapytam: od czego zależy, czy „będą kupowali od nas Niemcy”? I od czego zależy czy „rząd nie przykręci kurka z inwestycjami”? Aby „u nas kupowali Niemcy”, to Niemcy muszą więcej konsumować. Żeby więcej konsumowali, muszą więcej zarabiać. Płace będą rosły, jeśli będzie przybywało zamówień w firmach. Te zaś pójdą w górę, jeżeli będą od Niemców kupowali….. I tu się zaciąłem, więc muszę poprosić analityków o podpowiedź! Polacy…? Amerykanie…? Chińczycy…? Marsjanie…? Załóżmy, że Amerykanie. Aby „u Niemców kupowali Amerykanie” to Amerykanie muszą więcej konsumować. Żeby więcej konsumowali, muszą więcej zarabiać. Płace będą rosły, jeśli będzie przybywało zamówień w firmach. Te zaś pójdą w górę, jeżeli będą od Amerykanów kupowali….. I tu znowu to samo natrętne pytanie! Polacy…? Niemcy…? Chińczycy…? Marsjanie…? Polacy będą produkowali, jak będą kupowali Niemcy. Niemcy będą produkowali, jak będą kupowali Amerykanie. Więc Amerykanom zostają do kupowania Chińczycy i Marsjanie. Marsjan zostawmy na moment w spokoju. Zostają Chińczycy. Ale co i dlaczego mają oni kupować od Amerykanów? Mogliby chcieć kupić ewentualnie ten śmigłowiec, którym Foki leciały po Ben Ladena. Ale tego to im akurat Amerykanie nie sprzedadzą. Z kolei podkoszulków to Chińczycy od Amerykanów kupować nie będą chcieli. Więc zostaje nam jeszcze nadzieja, że rządy „nie przykręcą kurka z inwestycjami”. Ale skąd rządy mają czerpać środki na te inwestycje??? Źródła są teoretycznie trzy. Po pierwsze podatnicy. Ale jak rząd zabierze podatnikom, to będą oni mniej konsumowali, a nie więcej. Oczywiście rząd lepiej wie, jak wydawać pieniądze zabrane podatnikom, ale mimo wszystko są to te same pieniądze. Więc, po drugie, pozostają pożyczki. Rządy pożyczą na rynkach finansowych. Nie mogą pożyczyć od siebie nawzajem, bo poza Chińczykami prawie cała reszta ma już deficyt. A na rynkach finansowych rządy będą mogły pożyczyć trochę tych dolarów i euro, które nadrukowały ostatnimi czasy dla podtrzymywania płynności… rynków finansowych. No i koło się zamyka. Więc trzeba będzie sięgnąć po rozwiązanie trzecie: jeszcze więcej drukować. Jak dokonamy subsumcji tych ustaleń do teorii wzrostu zaprezentowanej przez „analityków”, to uzyskamy następujące twierdzenie: „Jeżeli roczny PKB ma się utrzymać powyżej 4% rządy muszą drukować więcej pieniędzy”. Skoro to takie łatwe, to dlaczego takie trudne? Jak się czyta rzeczoną „filozofię” los analistas nie można się dziwić „los indignados”, że już od dwóch tygodni protestują w Madrycie na placu Puerta del Sol przeciwko kryzysowi. Może gdyby to Real grał z Manchesterem a nie Barcelona, poszliby do domu, a tak protestują. Nie ma igrzysk to chcą chleba. Jak będzie susza, taka jak w 2008 roku, to pewnie będą protestowali przeciwko suszy. Bo przecież wiadomo, że jakby padał deszcz, to suszy by nie było. Jakby padał deszcz pieniędzy, to też by nie było „suszy” gospodarczej. Trzeba wywołać deszcz! Potrzebni są zaklinacze deszczu! Z Hiszpanii protesty przenoszą się już nad Sekwanę. Światełkiem w tunelu jest to, że „oburzeni” oburzają się przeciwko politykom.
http://forsal.pl/artykuly/518772,protesty_hiszpanskich_oburzonych_rozlewaja_sie_na_zachodnie_kraje.html
Może lud plemienny w końcu się zorientuje, że zaklinacze deszczu, deszczu nie wywołują? Ale może się też okazać, że to światełko to nie koniec tunelu, tylko „pociąg” z jakimś nowym dyktatorem. Gwiazdowski
Bolszynstwo 3 Maja „A skoro tak, skoro konstytucja 3 go maja przez tę ryzykowną reformę przyspieszyła zgubę państwa, po cóż jej dzisiaj święcimy pamiątkę?” „Tylko prawdą a pracą naród żyje i dźwiga się, a kłamstwo jak opium upaja, truje i usypia”.(ks. Walerian Kalinka)
Cele Sejmu 1788 roku Pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej (5.VIII.1772) był dla naszej szlachty prawdziwym wstrząsem. Miała ona już szczerze dość obowiązującej od początku stulecia poprawności politycznej, owej zakłamanej konwencji zamykającej ludziom usta lub zmuszającej ich do popierania oligarchicznego zła i uprawiania chlebodajnej nowomowy. W ostatniej ćwierci XVIII wieku żądało reformy państwa i usiłowało jej dokonać pokolenie wychowane na myśli politycznej katolickiego oświecenia sarmackiego, na ideałach szlachecko-republikańskich, na katolickich zasadach moralnych, wpajanych przez jezuitów i pijarów, którzy strzegli szlachtę „od niewiary i herezji”. Wzmocnienia Polski domagali się więc ludzie urodzeni i żyjący w czasach tzw. nocy Saskiej. Musimy pamiętać, że „przesadne i bezzasadne jest częste, nieprzemyślane twierdzenie (w szczególności w wypowiedziach publicystów, wszakże trafiające się również w pisarstwie historyków) o szczególnej roli młodych ludzi wykształconych już jakoby w szkołach Komisji Edukacji Narodowej. By tak mogło być, upłynęło na to zbyt mało lat od powstania jej szkół, a zwłaszcza od faktycznego wprowadzenia w nich na szerszą skalę nowego programu nauczania. Wychowankowie szkół Komisji odegrali większą rolę w następnym okresie. Podobnie rzecz ma się z wychowankami Szkoły Rycerskiej. Co prawda spotyka się ich wśród posłów Sejmu Czteroletniego, lecz jest ich niewielu” (J. Kowecki, Posłowie debiutanci na Sejmie Czteroletnim, w: Wiek XVIII. Polska i świat, Warszawa 1974, s. 203-204). „Do r. 1780 oddziały rosyjskie zostały wycofane z kraju. Sejm i sejmiki cieszyły się zapomnianą od dawna swobodą dyskusji bez >ochrony< obcych bagnetów. Ten nowy kurs (Rosji) przyniósł pewną poprawę sytuacji społeczeństwa polskiego, zmniejszył przynajmniej zewnętrzne oznaki zależności. Naród zaczął oddychać swobodniej, a co śmielsze umysły mogły nawet marzyć o całkowitej niezależności (…) Prawie cały naród domagał się skonfederowanego sejmu, którego głównym zadaniem byłoby uchwalenie poważnego zwiększenia armii. Potrzeba innych reform była również powszechnie uznawana” (R. H. Lord, Drugi rozbiór Polski, Warszawa 1973, s. 37 i 65). W czerwcu 1788 roku Katarzyna II wyraziła zgodę na sejm skonfederowany, załączając do niej warunki sojuszu rosyjsko-polskiego, które Stanisław August przyjął. Przewidywały one „niewielkie powiększenie armii, być może do 30 000 – była to liczba zawarta w gwarancjach Katarzyny II – >zaszczyt< wysłania polskich oddziałów, aby walczyły w szeregach armii rosyjskiej na wojnie (z Turcją) prowadzonej wyłącznie w interesie Rosji oraz wątpliwą, bo zależną wyłącznie od uznania imperatorowej, ochronę przed zamierzeniami Prus. Dla narodu, który oczekiwał tak wiele były to propozycje więcej niż skromne.” (tamże, s. 71). Celem sejmu 1788 roku miały więc być ograniczone reformy i zawarcie sojuszu z Rosją, zabezpieczającego, przynajmniej doraźnie, integralność terytorialną Polski. Tymczasem „dnia 28 września 1788 r. (ambasador) Stackelberg otrzymał z Petersburga nowe instrukcje imperatorowej. Katarzyna II stwierdzała, że z powodu stanowiska Prus nie chce naglić teraz o zawarcie przymierza w Polsce, chociaż w przyszłości być może powróci do tej myśli. Na razie polecała jednak ambasadorowi przerwać natychmiast wszelkie pertraktacje w tej sprawie. Tak oto – niemal w przededniu otwarcia sejmu 1788 roku – runęły ostatecznie królewskie plany przymierza z Rosją.” (J. Łojek, Geneza i obalenie Konstytucji 3 Maja. Polityka zagraniczna Rzeczypospolitej 1787-1792, Lublin 1986, s. 31).
Perfidna akcja Prus Zasadniczy wpływ na ukształtowanie się orientacji antyrosyjskiej już na początku obrad sejmowych miała perfidna deklaracja ambasadora Prus, Heinricha Buchholtza, odczytana posłom na sesji czwartej w dniu 13 października 1788 roku. Ambasador oświadczał w imieniu Fryderyka Wilhelma II, że ewentualne zawarcie sojuszu z Rosją nie służyło by sprawie bezpieczeństwa i całości Polski, zostało by niechętnie przyjęte przez króla Prus, który ostrzegał Polaków przed wplątaniem się w wojnę rosyjsko-turecką, a jednocześnie oferował Rzeczypospolitej możliwość zawarcia sojuszu z Prusami. W przypadku odtrącenia wyciągniętej do porozumienia dłoni Fryderyka, nota wspominała o przykrej ewentualności udzielenia „skutecznej pomocy prawdziwym patriotom”, co wzmocniło prawdziwość pogłosek o podwyższonej gotowości bojowej dziesięciotysięcznego korpusu pruskiego, skoncentrowanego w rejonie przygranicznym. Pogróżki pruskie okazały się zbyteczne – „radość patriotów nie miała granic. Po raz pierwszy od wielu lat jedno z mocarstw ościennych otwarcie przeciwstawiało się rosyjskiej polityce wobec Polski, zachęcało naród do zrzucenia jarzma i wystąpiło z propozycją udzielenia pomocy. Po raz pierwszy od wielu lat jedno z państw sąsiednich zwróciło się do Rzeczypospolitej jak do niepodległego i równego mu mocarstwa i zdawało się szukać jej przyjaźni (…) Ambasador rosyjski z dnia na dzień stał się przedmiotem bojkotu towarzyskiego. Stronnicy królewscy znaleźli się pod gradem najostrzejszych zarzutów w sejmie i obelg na ulicy. Jawne krytykowanie Rosji otwierało drogę do popularności, a osobiste ataki na imperatorową uważane były za czyn patriotyczny” (Lord, op. cit., s. 70). Deklaracja pruska spełniła rolę katalizatora: fala nienawiści do Rosji rozlała się szerokim nurtem i nic nie było w stanie jej powstrzymać. Obaliła koncepcję sojuszu z Imperium Rosyjskim, zanim zdołano ją ogłosić; obaliła system gwarancyjny i jego główne narzędzie – Radę Nieustającą; zmieniła kurs polityki państwowej o 180 stopni. Siłą motoryczną orientacji antyrosyjskiej była grupa czołowych masonów polskich, z Ignacym Potockim, Stanisławem Kostką Potockim i Adamem Kazimierzem Czartoryskim na czele, okrzyknięta mianem „patriotów”. Zdecydowali się oni sformułować postulat daleko idących zmian ustrojowych i zabiegać o niepodległość państwa w oparciu o pomoc pruską. Do grupy tej zgłosił swój akces na początku sejmu Stanisław Małachowski i wielu innych posłów, a z upływem czasu przekształciła się ona w najsilniejsze stronnictwo polityczne. Działania „patriotów”, których ukoronowaniem była Konstytucja 3 Maja przyczyniły się do upadku Rzeczypospolitej, a irracjonalna wiara w pomoc pruską okazała się tragiczną pomyłką.
„Samowładztwo niepodległości” W dniu 20 października 1788 roku skonfederowany Sejm uchwalił stutysięczną armię – marzenie króla Leszczyńskiego – i zadeklarował, że w polityce zagranicznej zawsze będzie „stosować się do niepodległości samowładztwa”. W nocy z 3 na 4 listopada tegoż roku, padł w tajnym głosowaniu Departament Wojskowy Rady Nieustającej – symbol systemu obcej protekcji. Obalono go kreskami przedstawicieli wszystkich stronnictw politycznych, w tym także głosami członków stronnictwa królewskiego (prorosyjskiego). Wnioskodawcą aukcji wojska i budowy umocnień obronnych był poseł kaliski, Jan Suchorzewski, aktywista konserwatywnej partii hetmańskiej i zwolennik „złotej wolności szlacheckiej”. Mówił on wprost: „Przed kilkudziesięciu laty zakorzeniło się w narodzie przeświadczenie, że wojska i podatków nie potrzeba. Przeświadczenie wspierane przez rodzimych i zewnętrznych intrygantów. Myślący inaczej obywatele milczeli. Kto chciałby się odezwać za aukcją wojska i podatków, ten zrobiłby to w godzinę śmierci swojej. Dziś jest inaczej. Nie chcieć wojska i podatków, to znaczy szukać wzgardy, to znaczy ogłosić się wrogiem dobrego króla i Ojczyzny, to znaczy ściągnąć na siebie zemstę całego narodu” (Dyariusz sejmu ordynaryjnego warszawskiego odprawionego r. 1788, t. I ). W tym samym czasie Tadeusz Kościuszko – słynny później bohater narodowy i zarazem obrońca Konstytucji w wojnie 1792 roku – „jest przeciwny rozbudowie stałego wojska w obawie, by nie stało się narzędziem despotyzmu”. Zmieni zdanie dopiero wówczas, gdy Ludwika z Sosnowskich Lubomirska (niedoszła żona) załatwi mu patent generała armii koronnej i towarzyszącą tej nominacji wysoką pensję (S. Herbst, Z dziejów wojskowych powstania kościuszkowskiego 1794 roku, Warszawa 1983, s. 394). „Dopóki tematem obrad sejmowych były sprawy dotyczące obronności państwa, jego suwerenności, usprawnienia aparatu władzy – Suchorzewski szedł ręka w rękę z patriotami” – stwierdza Roman Kaleta (Oświeceni i sentymentalni. Studia nad literaturą i życiem w Polsce w okresie trzech rozbiorów, Wrocław 1971, s. 492). Natomiast w roku 1791 Suchorzewski „był zdecydowanym przeciwnikiem Ustawy Rządowej” i „Oponował przeciw (niej) na sesji trzeciomajowej, a w dniu 4 maja złożył w grodzie warszawskim protest przeciwko Konstytucji. Chciał również manifestować się w grodzie kaliskim, ale protestu nie przyjęto. (…) Władze miejskie Poznania nie zezwoliły (mu) na wydrukowanie Mowy, przeciwstawiającej się Konstytucji 3 Maja. Ostatecznie, nie znajdując wsparcia dla swoich poczynań w rodzinnej Wielkopolsce, wyjechał J. Suchorzewski za granicę.” (W. Szczygielski, Referendum trzeciomajowe. Sejmiki lutowe 1792 roku, Łódź 1994, s. 75). Los niepodległej Pierwszej Rzeczypospolitej zaczął się dopełniać.
Scypion Piattoli Scypion Piattoli – pisał nam Konstytucję, plany sojuszu z Prusami i oświeceniowe podręczniki; fałszywy ksiądz i prawdziwy mason, osobisty sekretarz króla. Wikipedia: „używał tytułu l’abbe (ksiądz) i ubiegał się o godności kościelne (…) nie miał jednak nigdy formalnych święceń, prowadził świecki tryb życia, a pod koniec życia ożenił się. (…) w Watykanie miał opinię jakobina i agenta rewolucji ”. W Polsce był wychowawcą synów P. Potockiego, członkiem warszawskiej loży „Tarcza Północna” (1783), a od roku 1784 członkiem Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych KEN, któremu przewodniczył Ignacy Potocki, a sekretarzował ks. Grzegorz Piramowicz. Przy czym Piattoli był protegowanym księdza Piramowicza, ten zaś był protegowanym księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego (zastępca tzw. wielkiego mistrza polskiej masonerii) oraz samego „wielkiego mistrza”, Ignacego Potockiego.
„Szczęśliwa rewolucya” W dniu 18 kwietnia 1791 roku Sejm uchwalił jednogłośnie prawo o miastach, zredagowane na podstawie „Zasad do projektu o miastach”, zgłoszonych przez Jana Suchorzewskiego na sesji w dniu 14 kwietnia, a następnie zawiesił swoje obrady na dwa tygodnie, na okres Świąt Wielkiej Nocy. Czas ten wykorzystano na przygotowanie „spisku 3 Maja” (K. Zienkowska). Drugi Rejtan? - Jan Suchorzewski, poseł kaliski. Zwolennik zachowania i umocnienia katolickiej Pierwszej Rzeczypospolitej. „Przywódcy stronnictwa patriotycznego zdawali sobie sprawę, że przeforsowanie programu reform w drodze przewlekłych bojów parlamentarnych będzie wymagało bardzo długiego czasu (…) Wobec silnie zakorzenionego konserwatyzmu szlacheckiego reformy można było przeprowadzić tylko w sposób arbitralny na drodze zamachu. I tę jedynie słuszną drogę wybrano. (…) Dyskusję nad Reformą konstytucji (jak nazywał się projekt roboczy) odbywano w całkowitej tajemnicy, początkowo w domu Małachowskiego, gdzie przychodzili: (Ignacy) Potocki [mason, wielki mistrz tzw. Wielkiego Wschodu Polskiego], (ks. Hugo) Kołłątaj, (ks. Scypion) Piattoli [mason]. (…) Prawdopodobnie w kwietniu (1791) dyskusję nad projektem konstytucji przeniesiono do mieszkania Piattolego na Zamku, aby królowi [mason] dać możność uczestniczenia w ostatnich pracach redakcyjnych. (…) Przywódcy stronnictwa patriotycznego przewidywali, że większość posłów przedłuży sobie ferie i nie powróci do Warszawy na pierwsze sesje po świętach (…) Postanowili więc wykorzystać sprzyjającą okazję i głosami posłów postępowych uchwalić opracowaną w tajemnicy konstytucję (…) Wielu [„postępowych posłów”] nie zastano już na stancjach i trzeba ich było zawracać z drogi, a nawet słać umyślnych posłańców z listami, by ich ściągnęli z domów. (…) Działający od pewnego czasu w Warszawie >klub patriotyczny< zorganizował 2 maja wieczorem otwarte zebranie w pałacu Radziwiłłowskim w celu poparcia projektu. (…) odczytano projekt konstytucji, który wypełniona po brzegi sala przyjęła wielokrotnym radosnym okrzykiem: Zgoda! i hucznymi oklaskami. Obecni na zebraniu przeciwnicy konstytucji nie odważyli się zaprotestować. Zaledwie jeden głos domagał się dyskusji nad projektem, ale go zakrzyczano i wyśmiano. (…) Według obliczeń w sesji sejmowej 3 maja wzięło udział 182 [na 359] posłów, z tego 110 [30,64 %] opowiedziało się za konstytucją, a 72 przeciw. (…) Rankiem 3 maja wymaszerowały z koszar pod bronią regimenty gwardii pieszej koronnej i obstawiły Zamek oraz sąsiednie ulice. Wytoczono też działa z arsenału. Za wojskiem ściągnęło na plac Zamkowy prawie 4000 rzemieślników i pospólstwa. (…) W izbie sejmowej przebrani za lokai gemajni z regimentu (Ignacego) Działyńskiego [mason, „różokrzyżowiec”], z pistoletami ukrytymi w kieszeniach, poprzydzielani zostali do ochrony wybitniejszych posłów patriotycznych. W pobliżu rębajłów hetmańskich rozstawiono przebranych za szlachtę ułanów królewskich. (…) Król był dobrze chroniony przez straż wojskową, szambelanów, którzy tego dnia przypasali do boku szable, a także przez księcia Józefa Poniatowskiego [mason], brygadiera Józefa Wielhorskiego [mason], Jana Potockiego [mason] i pułkownika gwardii Ignacego Hoffmana, stojących po bokach tronu (…) Po odczytaniu projektu konstytucji, w izbie i na galerii poczęto skandować: Zgoda! Zgoda! Wśród tych okrzyków zignorowane zostało żądanie posła wileńskiego Tadeusza Korsaka, by projekt poddać pod dyskusję oraz wezwanie Suchorzewskiego do odrzucenia projektu bez deliberacji. (…) Kończyć! – wołał do (marszałka Małachowskiego) generał ziem podolskich książę Adam Czartoryski [mason, z-ca wielkiego mistrza Wielkiego Wschodu Polskiego], ale Małachowski wahał się, gdyż był przeciwnikiem tamowania dyskusji w sejmie. Wówczas wstał poseł podolski Kazimierz Rzewuski [mason, z-ca wielkiego mistrza Wielkiego Wschodu Narodowego] i rzekł: Nie ma czasu na deliberację. (…) póty z izby nie wyjdę, póki tego projektu decyzja nie stanie. (…) Gdy się nieco uciszyło, przemówił poseł inflancki (Michał) Zabiełło [mason], wzywając króla, by na utrzymanie projektu obywatelską wykonał przysięgę, a wszyscy za twym pójdziemy przykładem. (…). Suchorzewski zerwał się z miejsca i podbiegł do tronu. Położywszy się u jego stopni, usiłował swoim ciałem zagrodzić drogę królowi. Nie przysięgaj Wasza Królewska Mość – krzyczał przeraźliwie – boś już raz Bogu i ojczyźnie przysiągł; dotrzymaj przeto ślubów! (…) Po dopełnieniu przysięgi (Stanisław August) rzekł: Juravi Deo et non me poenitebit (Przysiągłem Bogu i żałować nie będę). (…) Do późnej nocy wznoszono na ulicach Warszawy spontaniczne okrzyki: Wiwat konstytucja! Wiwat król! Wiwat Małachowski!” (B. Szyndler, Stanisław Nałęcz Małachowski 1736-1809, Warszawa 1979, s. 126-147). Władza nad Sejmem przeszła w ręce katolewicy i masonerii, których forum stał się jawny od 21 maja 1791 roku Klub Przyjaciół Konstytucji, zwany także Towarzystwem, zlokalizowany w pałacu Radziwiłłowskim w Warszawie. „Posłowie i arbitrowie, którzy wchodzili do tego klubu, roztrząsali materie, które miały iść potem do decyzji sejmu; zaręczali sobie nawzajem jak najuroczyściej, iż co się w nim zadecyduje większością lub jednomyślnością, będzie nieodstępnie w Izbie sejmowej popieranym. Klub ten był sejmem nad sejmem, ani nie było w tym sekretu, że co było na klubie uchwalonym, stanie się na sejmie prawem. Uskarżali się na to w Izbie posłowie do klubu nie wchodzący, ale ich zwano nieprzyjacielami Ojczyzny, moskiewskimi duchami” (M. Wolski, Obrona Stanisława Augusta, „Rocznik Towarzystwa Historyczno-Literackiego w Paryżu” 1867, s. 165). Poseł Michał Czacki we „Wspomnieniach z roku 1788 po 1792” (Poznań 1862, s. 40-41) pisał wprost: „Były istotnie w stolicy tajemne zebrania ekscentrycznych opinii patriotów i rozprawiano tam w materiach społeczno-politycznych, o prawach człowieka, o potrzebie zrównania stanów i wyrzucenia nawet wyrazu >stan< z narodowego słownika, a nadania wszystkim bez wyjątku na ziemi naszej żyjącym nazwy obywateli. Wreszcie zaledwo nie wszystkie różnobarwne utopie rewolucjonistów francuskich rozbierane tam były. Samąż nawet Konstytucję 3 Maja i inne ustawy z nią łączne i przez sejm uchwalone uważano jako wypadki tymczasowe, przygotowujące tylko umysły do wyższej doli dla całej społeczności. (…) Co było na górze, będzie na dole, a co było na dole, będzie na górze. W tym to wyrażeniu cała dążność społecznej rewolucji zwykła się objawiać”. Członkami Klubu byli m.in. Hugo Kołłątaj, I. Potocki, Małachowski, ks. Józef Poniatowski, Niemcewicz i Wolski, a ogółem 125 posłów i 14 senatorów. Co najmniej 37 spośród nich było masonami. Wydawało się, że „ludzie typu Suchorzewskiego znajdowali się w zupełnym odwrocie”, a „Wolność oświecona wyraźnie już przeważała nad ideologią dawnej złotej wolności szlacheckiej”, że górę wzięły „nowocześnie pojmowane tendencje oświeceniowo-republikańskie.” (Szczygielski, Referendum…, s.16), lansowane przez autorów Konstytucji 3 Maja. „Odgłos szczęśliwej rewolucyi rozszedł się wkrótce po całym kraju, szedł obok jego głos ukontentowania i radości powszechnej. Nic wyrównać nie zdoła miłemu uczuciu, jakie pojmował każdy poczciwy obywatel, widząc swą ojczyznę po przebytych tylu nieszczęść kolejach już na stopniu państwa, mającego rząd systematyczny, bezpieczeństwo od wpływów sąsiadów i większe w Europie znaczenie” (Dzień Trzeci Maja 1791 roku, Kraków 1891, s. 147; I wyd. Warszawa 1791). – Jak się okazało, radość była nieusprawiedliwiona i mocno przedwczesna. „Dziesiątego sierpnia (1792) doszła do Londynu wiadomość o królewskiej decyzji złożenia broni i akcesu do rekonfederacji (targowickiej). Okazało się również, że Prusy złamały warunki przymierza. Konstytucja 3 Maja, a wraz z nią wielka reforma upadły. (…) >Courrier de Londres< 17 sierpnia (1792): Fundamenty polskiej wolności zostały zburzone. Kontrrewolucja dokonała się. (…) Gazeta >The Public Advertiser< (27.08.1792) przypomniała swym czytelnikom dramat narodu polskiego, drukując rymowany apel do walczących Polaków:
TO THE POLES DO POLAKÓW
Bravely fight and save your nation Walczcie dzielnie, wasze progi
From the Russian conflagration. Od rosyjskiej wybawcie pożogi,
Every despot soon shall fear you Każdy despota rychło bać się was będzie,
Every freeman shall revere you Każdy wolny człowiek podziwiać was będzie.
And if death shall overtake you A jeśli śmierć was nie ominie, Glory shall immortel make you Sława nieśmiertelnymi was uczyni”
(Z. Libiszowska, Polska reforma w opinii angielskiej, w: Sejm Czteroletni i jego tradycje, red. J. Kowecki, Warszawa 1991, s. 73; wiersz w przekładzie Autorki).
Tak oto Anglicy, którzy dali uprzednio mocarstwom rozbiorowym wolną rękę wobec Polski, skwitowali upadek polskiej konstytucji, zachęcając perfidnie katolicką szlachtę polską, by nie zaprzestała pełnić roli talibów antykatolickiej, masońskiej rewolucji.
Mądry Polak po szkodzie? „Traktaty rozbiorowe z 1795 roku położyły kres istnieniu jakiegokolwiek państwa polskiego – pisał Jerzy Łojek – Dla całego społeczeństwa Rzeczypospolitej, nawet dla tych, którzy sprowadzili na ziemie Polski i Litwy interwencję rosyjską dla obalenia Konstytucji 3 Maja w 1792 roku, był to szok ogromny. Znaczna część ludzi aktywnych politycznie w okresie Sejmu Czteroletniego i Insurekcji straciła wiarę w możliwość odbudowy Rzeczypospolitej. Większość szlachty i magnaterii poczęła dostosowywać się do nowych warunków bytowania, z wahaniami, ale bez specjalnych oporów natury moralno-politycznej, kierując swoją aktywność w nurty wyznaczane interesami państwowymi Petersburga, Wiednia i Berlina. (…) Polityczne i militarne znaczenie działania Legionów Polskich było niewielkie, nawet propagandowo raczej nikłe (…) Idea walki czynnej o odbudowę Rzeczypospolitej przygasła zresztą prędko. Kiedy w roku 1800 w otoczeniu Tadeusza Kościuszki powstała słynna później broszura Czy Polacy mogą się wybić na niepodległość? – sugerująca, że oczywiście, byle tylko cały naród polski, z włościaństwem włącznie, zerwał się do czynu zbrojnego – oddźwięk tej myśli okaże się niewielki. (…) Przewaga materialna trzech mocarstw rozbiorowych i ich solidarność wydawały się czynnikiem uniemożliwiającym raz na zawsze jakąkolwiek walkę o nowe państwo polskie w pełni niepodległe. (…) Opinia szlachecka ziem dawnej Rzeczypospolitej nie sprzyjała odbudowie Rzeczypospolitej w sojuszu z Francją Napoleona. Słusznie czy niesłusznie, wiązano ówczesną Francję z tradycją Wielkiej Rewolucji, obawiano się zburzenia istniejącej struktury społecznych uprzywilejowań i systemu władzy, widząc w panowaniu imperialnej Rosji gwarancje zachowania dotychczasowego ustroju. (…) Żadna z konspiracji tego okresu – aż do uformowania sprzysiężenia w Szkole Podchorążych w połowie grudnia 1828 roku – nie uzna idei niepodległości za istotę swego programu. (…) W czasie Powstania Listopadowego doszedł do głosu i faktycznie się sformułował (chociaż nie został wyraźnie wyartykułowany) program antynomiczny wobec programu niepodległościowego: polski program antyniepodległościowy. (…) jest również faktem, iż klęska Powstania (Styczniowego) wywołała w świadomości narodowej szok potworny, którego analogii można szukać dopiero po klęsce sprawy polskiej w II wojnie światowej (…). Idea niepodległości załamała się na lat kilkadziesiąt. Zaczęło dominować przeświadczenie, że odbudowa niepodległego państwa polskiego jest w ogóle niemożliwa, a jedyną osiągalną formą egzystencji społeczeństwa polskiego może być autonomia w obrębie państw zaborczych.” (J. Łojek, Idea niepodległości w okresie zaborów, „Przegląd Katolicki” nr 16-17/1987). Pojawia się w tym miejscu pytanie: po co było narzucać Polakom Konstytucję 3 Maja, skoro wiadomym było, że Europa nie pozwoli w tamtym momencie na zasadniczą reformę polskiego państwa? Po co było kruszyć feudalizm, skoro było jasne, że mieszczaństwo nie stanowi w Polsce żadnej poważnej siły, zdolnej do obrony „wolności oświeconej”? Po co była ta cała „rewolucya”? Inne pytanie, jakie nieuchronnie się nasuwa, brzmi: dlaczego uważamy, że likwidacja katolickiego państwa polskiego w końcu XVIII wieku była ceną wartą zapłacenia za „przywilej” posiadania „drugiej konstytucji na świecie” i licznych mogił dzielnych obrońców „oświeconej wolności”, rozsianych od Warszawy po krańce Syberii? – Wszak dzisiaj, po dwustu dwudziestu latach od uchwalenia Konstytucji, nie jesteśmy nawet w punkcie wyjścia! I trzecie pytanie: czy jesteśmy zdolni do wyciągania wniosków z przeszłości? Czy też nadal, karmiąc się oświeceniową mitologią, pielęgnując swą bezpłodną martyrologię insurekcyjną, będziemy działać pod czyjeś dyktando – pour le Roi de Prusse?… „System – pisał Andrzej J. Horodecki – wykrzywił perfidnie naszą historię, eksponując przewrotnie te elementy, które przez stulecia były nam prezentowane jako skarbiec polityczny, a faktycznie paraliżowały naszą zdolność do prowadzenia suwerennej polityki polskiej, do zachowywania i ubogacania tożsamości narodowej. Tak zbudowana została, obrosła w niezasłużoną legendę Konstytucja 3 Maja, w której znajdujemy ukrytego bożka demokracji: Wszystko, i wszędzie, większością głosów decydowane być powinno” („Myśl Polska” nr 6/2007). „Bolszynstwo” Trzeciego Maja zgubiło niegdyś Polskę, choć samo z demokracją nie miało nic wspólnego. Czas już to pojąć i czas wyciągnąć wnioski. Opr. Grzegorz Grabowski
http://polski.blog.ru/#post118900579