Potrzeba czynnej obrony Kościoła Przemówienie z okazji ingresu ks. abp. dr. Wacława Depo do Kościoła częstochowskiego, 2 lutego br.Sytuacja jest szczególna. Dawniej ks. abp Wacław Depo był moim uczniem, a ja jego mistrzem, a dziś jako jeden z członków Urzędu Nauczycielskiego Kościoła on jest w pewnym sensie moim mistrzem, a ja jego uczniem. Ale z profesorskiego nawyku chcę jeszcze pewną rzecz dopowiedzieć. Arcybiskup obronił w roku 1984 doktorat na temat „Chrystus kerygmatyczny w nauce Martina Kählera” (wyd. w Studiach Sandomierskich 1988). Chodziło o to, żeby na podstawie nauki protestanta przezwyciężyć tezę protestantów liberalnych, jakoby inny był „Jezus historii”, a inny „Chrystus wiary”. Myślę właśnie, że było to prorocze, żeby szczególnie aktywnie bronić Kościoła Chrystusowego z pozycji pasterza Kościoła częstochowskiego.Przechyły teologiczneChcę zwrócić uwagę, że wielu teologów po Soborze Watykańskim II popełniło pewne błędy co do potrzeby obrony Kościoła i jego nauki, a stało się to pod wpływem skrajnego liberalizmu. Otóż idąc za daleko z transformacją Kościoła, chcieli go zbytnio dostosować do niszczącej mentalności liberalistycznej w tym duchu, żeby porzucił poczucie prawdy i szczególnej misji zbawczej, a zrównał się z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, a nawet częściowo i z niektórymi innymi wyższymi religiami, i przyznał im wszystkim taką samą moc zbawczą (pluralizm soteriologiczny). Ponadto mniej lub bardziej otwarcie sugerowali: żeby Kościół katolicki wyrzekł się kultu Maryi jako Matki Boga, żeby porzucił swoje misje i apostolstwo, które miałyby godzić w godność i wolność człowieka, żeby usunął się z forum publicznego do prywatności, żeby przyjął ustrój demokratyczny bez prymatu papieskiego i episkopatu i albo żeby dopuścił kobiety do wszystkich stopni kapłaństwa, albo zgodził się na to, by świeccy przejęli władzę w Kościele łącznie ze sprawowaniem Eucharystii bez święceń, a tylko na podstawie chrztu i bierzmowania, i wreszcie, żeby Kościół przestał dowodzić swojej wiarygodności, porzucając m.in. taką dyscyplinę teologiczną, która nazywa się „apologetyką” lub „teologią fundamentalną”, i żeby zamiast tej teologii wprowadził szeroki samokrytycyzm za całą swoją przeszłość i za ustrój obecny. Słowem, nie powinien się bronić przed atakami, nawet najbardziej niedorzecznymi, bo jeśli będzie się bronił, to straci wszelką rozumną wiarygodność. I wszystkie te postulaty wielu uznaje za „teologię nowoczesną”. Przede wszystkim coraz częściej teologowie liberalni przyjmują, że w ogóle Kościoła nie założył w żadnej mierze Jezus Chrystus, a założyli go sami ludzie wyznający swą wiarę w Chrystusa i grupujący się wokół Pisma Świętego.Nawet bardzo wielu teologów prawomyślnych założyło, że po Soborze, zbliżającym Kościół do współczesnego świata, wszyscy ludzie i spoza Kościoła będą mu jak najbardziej życzliwi i pełni dobrej woli wobec niego tak, iż nie potrzebuje już się bronić, polemizować i dochodzić swoich praw. Słowem, dzisiejszy świat stał się doskonały: nastały pokój, miłość, sprawiedliwość, współpraca wszystkich ze wszystkimi, nie ma też już nienawiści, piekła, szatana, grzechu ani wrogów. W ślad za tym przyszło też założenie, że wszyscy katolicy są szlachetni, miłujący siebie nawzajem, rozsądni, mądrzy i nie będzie już ani herezji, ani schizmy, ani buntu, ani odstępców, ani błądzących, ani wojujących przeciwko sobie. Kościół będzie klubem dyskusyjnym, instytucją charytatywną, ubezpieczalnią życiową i azylem dla grzeszników. A jeśli np. przewodniczący KRRiT, sam z siebie czy z nakazu władzy wyższej, przecież „liberalnej”, zaknebluje usta i zawiąże oczy o. Tadeuszowi Rydzykowi, a wraz z nim większości katolików polskich, to czyni to tylko dla dobra Kościoła polskiego, by zrozumiał wreszcie wielkość wolności i demokracji, ideologii UE. W rezultacie „nowy świat” jest naprawdę „wspaniały”, bo bez Boga.Ale skąd te stare demony?Przez utopię i naiwność przeziera stare zło. Sytuacja Kościoła jest coraz cięższa. Do niedawna wrogość wobec chrześcijan, zwłaszcza wobec katolików, bywała wściekła, ale raczej w poszczególnych państwach. Dziś już kształtuje się wrogość całej cywilizacji euro-atlantyckiej w stosunku do życia biologicznego, duchowego i religijnego. Cywilizacja ta przybiera coraz bardziej kształt „cywilizacji śmierci doczesnej i religijnej”. Do tej cywilizacji należą nie tylko ateiści totalni, ale także w pewnym sensie i niektórzy chrześcijanie, prywatnie może i wierzący, ale publicznie, państwowo i politycznie przyjmujący ateizm. Jedni i drudzy, ateiści totalni i ateiści publiczni, zabraniają Kościołowi bronić się i rozwijać w dzisiejszym świecie. Ba! Ataki na nas uważają, jak za marksizmu, za naukowe, postępowe i futurystycznie twórcze, a naszą obronę za anachronizm, ksenofobię, antysemityzm i za bezsensowną apologetykę.Gdy się wniknie głębiej w te różnorodne akcje, to widać, jak owa cywilizacja śmierci człowieka wyrzuca z życia i kultury coraz wyraźniej: Boga, Chrystusa, Matkę Bożą, religię publiczną, Kościół, Boży dar życia, duchowość człowieka i Dekalog, co jest mutacją antyjudaizmu czy antysemityzmu, gdyż Dekalog jest wzięty ze Starego Testamentu, tylko że owi ludzie tego nie wiedzą. Kwestionuje się: dogmaty, wyższe wartości, duchową miłość, altruizm, prawo naturalne, instytucję małżeństwa i rodziny, sens pracy, naród, ojczyznę, państwo, godność człowieka i całego stworzenia, dobro wspólne społeczeństwa…Grupy katolików, którzy dają się zwieść ateizującemu liberalizmowi, chętnie tworzą sobie sami prywatny Kościół, oczywiście karykaturalny, bez związku z Chrystusem, ze swoją liturgią, dogmatami, moralnością i władzą. I „fałszują samo słowo Boże” (2 Kor 4, 2) na coraz większą skalę. Kościół Chrystusowy chcą zaczynać dopiero od siebie i od swojego czasu. Nie widzą potrzeby ani ciągłości Kościoła od czasów Chrystusa, ani tradycji, ani sukcesji hierarchii. Przy tym obojętnie patrzą na coraz częstsze mordowanie (tysiącami) chrześcijan, głównie katolików. Protestują przeciwko zabijaniu byków na korridzie, zabijaniu fok czy wielorybów, a nawet niszczeniu jakiejś rośliny, ale nie protestują przeciwko zabijaniu chrześcijan. Jest to głęboka patologia intelektualna i duchowa. Wprawdzie prześladowanie chrześcijan było od początku, ale dawniej było to prześladowanie niejako tylko fizyczne, natomiast dziś ma miejsce prześladowanie i fizyczne, a przede wszystkim duchowe, moralne, intelektualne i ideologiczne, a tym groźniejsze, że zabija się umysły, serca i dusze, głównie za pomocą mediów, pieniądza, techniki i całej zateizowanej cywilizacji. Stąd sytuacja chrześcijan jest chyba dziś najtrudniejsza. Tak ciężka chyba jeszcze nie była. Przeciwko chrześcijanom jest stosowana cała potęga cywilizacyjna, która jest narzędziem w rękach niemoralnych przestępczych i dzikich jednostek i społeczności.Konieczność obronyW Kościół uderza z całą siłą cywilizacyjny anty-Kościół. Trzeba więc się bronić, bo dla Kościoła jest to walka o życie. Każdy żywy organizm musi mieć system obronny i wewnątrz, i na zewnątrz. Wprawdzie Kościół się też oczyszcza i dalej rozwija, ale też ponosi coraz większe straty, jeśli chodzi o moc wiary, o wolność, zwartość wewnętrzną i stan publiczny. W ostatnich dziesięcioleciach powstało, głównie w Afryce i Ameryce Łacińskiej, na skutek rozbicia doktrynalnego ok. 7 tysięcy synkretyzmów chrześcijańskich, w tym także katolickich. Synkretyzm to dowolna i niespójna mieszanina różnych wyznań i religii. Szczególnie pod wpływem hasła wolności niektóre osoby i wspólnoty dobierają sobie prawdy i zachowania według upodobania: jedne przyjmują, drugie odrzucają. Każdy system ludzki, w tym i ludzka strona chrześcijaństwa, ulega w czasie większym czy mniejszym zmianom. Ale takie systemy, jak hitleryzm, marksizm, liberalizm ateizujący po krótkim względnie czasie rozpadają się lub tracą tożsamość. Kościół katolicki natomiast podejmuje z czasem pewne zmiany w sferze ludzkiej, przypadłościowej, ale w sferze wewnętrznej zachowuje zawsze swoją istotę i tożsamość dzięki Duchowi Świętemu, który działa przez papieża i episkopat, przez niższe duchowieństwo, a także cały laikat musi zachować dogmatyczną jednomyślność. W każdym razie Kościół musi się bronić przed czynnikami rozbijającymi go od wewnątrz oraz przed atakami z zewnątrz. Nie może pozostać bierny, bo człowiek nie osiąga prawdy, dobra i wartości moralnych bez wysiłku i pracy.Szczególna odpowiedzialność za tożsamość Kościoła, za jego rozwój, piękno i ustawienie do bieżącego czasu spoczywa na biskupie. Winien on bronić Kościoła Chrystusowego najpierw swoją osobą i swoim życiem, następnie doskonałym sprawowaniem swego urzędu we wszystkich dziedzinach, a wreszcie czynną ochroną przed wilkami, zewnętrznymi i wewnętrznymi. Jezus piętnuje tych, którzy nie utożsamiają się w całości ze swoim Kościołem: „Ja – mówi Jezus o sobie – przyszedłem, aby moje owce miały życie, i to życie w pełni. Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz poświęca swoje życie za owce. Najemnik zaś i ten, który nie jest pasterzem ani właścicielem owiec, gdy zobaczy zbliżającego się wilka, opuszcza je i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza. Jest bowiem najemnikiem i nie troszczy się o owce” (J 10, 10-13). Jest jakaś mistyczna i nierozerwalna więź między pasterzem a owczarnią: „Ten – mówi Jezus – który wchodzi do owczarni, jest pasterzem owiec (…), a owce słuchają jego głosu, woła on swoje owce po imieniu i wyprowadza je. A kiedy wszystkie wyprowadzi, idzie przed nimi, a one idą za nim, gdyż rozpoznają jego głos. Za kimś obcym nie pójdą wcale, lecz uciekną od niego, bo nie znają głosu obcych” (J 10, 2-5). On zna ich imiona, a one rozpoznają jego głos.Wielobarwność świadectwa biskupiegoKościół uobecnia Chrystusa Pasterza, jest Jego Ciałem mistycznym i społecznym, a zatem jakby jest dotykalny dla nas w szczególny sposób i w biskupie. Toteż trzeba o Chrystusie świadczyć z całą mocą, wiarą, miłością i nadzieją: „Czuwaj, trwaj mocno w wierze, bądź mężny i umacniaj się. Wszystkie twoje sprawy niech się doskonalą w miłości” (1 Kor 16, 13). Przy tym trzeba bronić Kościoła dziś: „Apollos dzielnie uchylał twierdzenia Żydów, wykazując, że Jezus jest Mesjaszem” (Dz 18, 27).Bądź tedy odblaskiem światła Chrystusowego, rozpraszającym ciemności niewiary (J 1, 5; 2 Kor 4, 4), i świadkiem Chrystusa (J 1, 7).Bądź ogniem rzucanym przez Chrystusa na ziemię, żeby zapłonął (Łk 12, 49).Rozbudzaj Chrystusową nadzieję, która pokona wszelkie słabości, przeciwności i cierpienia: „W Jego nauce narody będą pokładać nadzieję” (Mt 12, 21; Iz 42, 4).Realizuj moc sprawiedliwości mesjańskiej: „Nie zawaha się i nie załamie, aż utrwali na ziemi sprawiedliwość” (Mt 12, 20; Iz 42, 4).A jednak przy tym wszystkim zachowaj pokorę i łagodność Chrystusa, „który jest łagodny i pokorny sercem” (Mt 11, 29), który „nie będzie krzyczał ani podnosił głosu i trzciny nadłamanej nie złamie” (Iz 42, 2; Mt 12, 20).I tak Kościoła broni się także pokorą i cichością, ale nigdy bezczynnością.
ks. prof. Czesław S. Bartnik
Apel o restaurację monarchii w Portugalii Osiemnastu „zaangażowanych (preocupações) obywateli Portugalii” – intelektualistów, artystów, polityków, przedsiębiorców i innych przedstawicieli elity tego kraju, o różnych zawodach, przekonaniach politycznych i religijnych, lecz monarchistów i demokratów „od zawsze” (de sempre) ogłosiło 1 lutego 2012 roku Manifest: Ustanowić Demokrację, Przywrócić Monarchię (Manifesto: Instaurar a Democracia, Restaurar a Monarquia).Autorem manifestu jest architekt i polityk, b. minister stanu i jakości życia w rządzie koalicyjnym Francisco Pinto Balsemão w latach 1981-83 – Gonçalo Pereira Ribeiro Telles (ur. 1922), były długoletni przywódca Ludowej Partii Monarchistycznej (Partido Popular Monárquico), założonej w 1974 roku, a następnie (1993) założyciel ekologicznej Partii Ziemi (Partido de Terra) i od 2007 jej przewodniczący honorowy. Prócz niego pierwszymi sygnatariuszami zostali: adwokat Abel Silva Mota, doc. Aline Gallasch-Hall, publicystka Ana Firmo Ferreira, przedsiębiorca António Pinto Coelho, historyk Filipe Ribeiro de Menezes, publicysta João Gomes de Almeida, prawnik Ivan Roque Duarte, inż. Luís Coimbra, paleografka Maria João Quintans, pisarz Miguel Esteves Cardoso, dziennikarz Nuno Miguel Guedes, menedżer Paulo Tavares Cadete, muzyk fado (lider zespołu Madredeus) Pedro Ayres Magalhães, publicysta Pedro Ferreira da Costa, ekonomista Pedro Policarpo, prof. Pedro Quartin Graça i przedsiębiorca Ricardo Gomes da Silva. Lista sygnatariuszy jest otwarta, i już w ciągu jednej doby podpisało się pod nią kilkadziesiąt dalszych osobistości (http://realbeiralitoral.blogspot.com/
Manifest, o którym mowa, to „przesłanie nadziei” (mensagem de esperança) dla „osób żyjących konkretnymi problemami” (pessoas que vivem os problemas concretos). Jego autorzy oskarżają Republikę o to, że nie gwarantuje dobrej jakości demokracji, a nawet, że „prawdziwa demokracja jest nieobecna” (verdadera democracia está ausente) – głównie z powodu klientelizmu partyjnego w systemie politycznym oraz nacisków zagranicznej finansjery. Konieczne jest więc, ich zdaniem, „przywództwo w Państwie niezależne i ponadpartyjne” (uma chefia de Estado independente e supra-partidária). Naród portugalski potrzebuje pilnie „szefa Państwa, który służy narodowi, a nie sobie” (um chefe de Estado que esteja ao serviço da nação e que não se sirva dela). Takim szefem może być tylko „szef Państwa wybrany przez historię” (um chefe de Estado eleito pelo história) – „jedyny i prawowity pretendent do tronu portugalskiego” (único e legítimo pretendente ao trono português) JKW Edward Pius, 7. Książę Królewski, 24 książę Braganzy (S.A.R. Dom Duarte Pio, 7. Príncipe Real, 24. Duque de Bragança). Najwyższy czas, zatem zakończyć trwające już stulecie (uma centena de anos) zerwanie (ruptura) z instytucją będącą przeznaczeniem Portugalii oraz zdolną ją uratować przed utratą niepodległości. „Portugalia potrzebuje Monarchii. Portugalia potrzebuje Króla” (Portugalia precisa de um Monarquia. Portugalia precisa de um Rei). KomentarzO dziwo, apel monarchistów portugalskich stał się przedmiotem doniesień światowych agencji i demoliberalnych mediów, co można wytłumaczyć tylko w jeden sposób:, iż system demo-oligarchiczny i plutokratyczny jest już w tak poważnych tarapatach, że nie potrafi bądź stracił wolę do pełnego kontrolowania informacji „godzących” z natury rzeczy w same jego podstawy. Niezależnie od intencji informujących można z zadowoleniem odnotować, iż nawet w ich oczach monarchiści nie są już „folklorystyczną grupą ekscentryków” (um grupo folclórico de excêntricos). Jest również rzeczą bezsprzeczną, iż faktycznie „jedynym i prawowitym pretendentem do tronu portugalskiego” – a właściwie więcej, bo de iure królem Portugalii (Rei de Portugal) od 1976 roku Edwardem III – jest Dom Duarte Pio.Zrozumiałe w tej sytuacji życzliwe zainteresowanie inicjatywą monarchistów portugalskich nie oznacza jednak, iżby nie skłaniała ona monarchisty – tradycjonalisty do postawienia kilku pytań, u których podłoża są, mówiąc otwarcie, pewne wątpliwości. Oto one.1º Autorzy manifestu nie tylko, że podkreślają, iż są demokratami „od zawsze”, ale postulat ustanowienia demokracji („prawdziwej”) stawiają wręcz na pierwszym miejscu, przed restauracją monarchii; co więcej, podawanym przez nich jednym z dwu argumentów za przywróceniem państwu szefa „wybranego przez historię” (a więc nie w głosowaniu) jest właśnie aktualny, ich zdaniem, „deficyt” demokracji.Per se, pozytywna waloryzacja demokracji nie musi budzić – przynajmniej w tym wypadku – apriorycznych zastrzeżeń tradycjonalisty. Trzeba albowiem pamiętać, że tradycyjna monarchia luzytańska, zwłaszcza w średniowieczu, była najbardziej ludowa, więc demokratyczna, na całym łacińskim Zachodzie. Uprawnienie do panowania króla Portugalii wywodziło się z paktu zawartego przez niego z reprezentantami Trzech Stanów (Três Estados) tworzących Naród (Nação), czyli duchowieństwa (Clero), szlachty (Nobleza) i deputowanych ludowych (Procuradores de Povo). Przynajmniej do końca panowania dynastii Avis (1580) izba ludowa w Kortezach portugalskich, reprezentująca mieszczan i chłopów, odgrywała poważną, a nawet równoważną innym stanom rolę, w przeciwieństwie do stanowych parlamentów w innych krajach, gdzie była w dużej mierze dekoracyjna. Jednakowoż ta demokracja średniowieczna – „organiczna” (orgânica), bo stanowa, a nie indywidualistyczna – była elementem całości ustroju „mieszanego” w monarchii tradycyjnej, w której Naród konstytuują trzy pierwiastki, nie zaś jeden, a zatem monarchiczny, arystokratyczny i ludowy, gdzie – jak przypomina wielki XX-wieczny myśliciel portugalski Henrique Barrilaro Ruas (1921-2003) – łączą się ze sobą świadomość (consciência) ludu, siła (força) arystokracji i władza (poder) królewska.Tymczasem, w manifeście nie ma najmniejszego śladu nawiązania do tej koncepcji „demokracji organicznej”, a więc opartej na reprezentowaniu naturalnych ciał społecznych, a nie jednostek; nadto, autorzy mówią o królu i o demokracji, ale nic nie wspominają o trzecim, „pośredniczącym”, pierwiastku arystokratycznym. Jak wiadomo z historii, jego brak (przy zachowaniu dwu pozostałych) powoduje zawsze wynaturzenie zwane „cezaryzmem demokratycznym”. Z drugiej strony, autorzy wyraźnie dystansują się (i dobrze, że to czynią) od tego, co dziś nazywa się demokracją, a co w istocie jest podwójną oligarchią: partiokracji i plutokracji, za ideologiczną fasadą demokracji. Jednak historia znów pokazuje, że jeśli odrzuca się ów tradycyjny wzorzec „demokracji organicznej” (w ramach monarchii mieszanej), to jedyną realną alternatywą jest właśnie demokracja indywidualistyczno-liberalna, korumpowana przez partie i finansjerę. Skoro autorzy to widzą (a wygląda na to, że widzą), to jak zamierzają rozwikłać ową oczywistą aporię między tym, co potępiają, a tym, co postulują?2º Dość niepokojącym sygnałem sposobu myślenia sygnatariuszy jest wzmianka jedynie o „stuleciu zerwania” z instytucją monarchii w Portugalii. Oczywiście, z formalnego punktu widzenia Portugalia przestała być monarchią prawie sto dwa lata temu (w październiku 1910 roku), po obaleniu przez pucz karbonariuszy króla Emanuela II, który to fakt poprzedziło też jednoczesne zamordowanie (w 1908 roku) jego ojca, króla Karola I, i jego starszego brata, księcia Ludwika Filipa. Autorzy jednak milczą o tym, że prawdziwej monarchii – realnej, tradycyjnej, prawowitej, z reprezentacją stanową i katolickiej – nie było w Portugalii już od 1833 roku, kiedy to w wojnie domowej, zwanej „wojną dwóch braci”, katolicki król Michał I (Dom Miguel) – którego prawnukiem w prostej linii jest właśnie JKW Edward Pius – został pokonany i wygnany. Ta wojna, o której wyniku zadecydowały obce wojska, była zresztą prawdziwym sprzysiężeniem czworga uzurpatorów: brytyjskiego Jerzego IV, francuskiego Ludwika Filipa, hiszpańskiej Izabeli II i portugalskiego Piotra IV, co nazwano „poczwórnym aliansem”, i wszędzie tam (dużo wcześniej w Anglii i Szkocji, bo jeszcze w XVII wieku), nie tylko władców legitymistycznych zastąpili uzurpatorzy, ale królów katolickich – monarchowie liberalni, zgadzający się na laicyzację oraz na „panowanie bankierów”. Jeśli pamiętamy straszne prześladowania katolicyzmu w Portugalii po ustanowieniu republiki, to nie powinniśmy jednak ukrywać, że pierwsze takie barbarzyństwo nastąpiło właśnie po 1833 roku, kiedy to rządzący faktycznie w imieniu małoletniej córki Piotra IV – Marii II – liberałowie i masoni mordowali zakonników, kasowali klasztory, zamykali kościoły oraz palili bezcenne dzieła sztuki sakralnej i średniowieczne inkunabuły. To „monarchistyczny” minister ds. kościelnych i sprawiedliwości Joaquim António de Aguiar (1792-1884) zyskał sobie wątpliwej chwały przydomek „rzezi-mnicha” (Mata-Frades). To również monarchia liberalna zniosła ostatecznie reprezentację stanową, zastępując ją partyjną, oraz swobody prowincjonalne, czyli ową „demokrację organiczną”. Jeżeli okres 1833-1910 należy również do owej tradycji monarchicznej, którą chcą przywrócić sygnatariusze, to czy nie mamy tu do czynienia z kolejną aporią?3º Sygnatariusze manifestu wykazują wyraźne zaniepokojenie o suwerenność Portugalii. Ma to niewątpliwą przyczynę w faktycznie jawnych i bezczelnych naciskach globalnej finansjery, która ostatnio, w warunkach krachu, przeszła już do „ręcznego sterowania” formalnie niepodległymi państwami i rządami – nie tylko Portugalią przecież. Ale czemu autorzy obudzili się dopiero teraz? Czy nie zauważyli, że niepodległość ich kraj stracił już wcześniej, z chwilą przystąpienia do Unii Europejskiej i podpisaniem – nomen omen – Traktatu Lizbońskiego? O tym jednak milczą. Jak zatem wyobrażają sobie relacje pomiędzy królem – jeśli uda im się przywrócić mu tron – a urzędnikami UE? Czy ma on pokornie wypełniać i wcielać w życie dyrektywy Komisji Europejskiej i innych organów UE? A przecież inni monarchiści portugalscy zauważyli to już wcześniej, proklamując walkę z rewolucją globalistyczną – jak choćby autor Manifestu Kontrrewolucyjnego z 18 VIII 2009 roku (zob. Manifesto Contrarrevolucionário), Joaquim Maria Cymbrom, przywódca Portugalskiego Ruchu Legitymistycznego (Movimento Legitimista Português).Reasumując: tradycjonaliści z natury rzeczy życzliwie spoglądają na wszelkie inicjatywy zmierzające do przywrócenia monarchii, tym bardziej, gdy w grę wchodzi niekwestionowany, prawowity dziedzic praw do korony. Nie mogą dawać jednak carte blanche na restaurowanie jakiejkolwiek monarchii, a jedynie prawdziwej: tradycyjnej, katolickiej, misyjnej, legitymistycznej, organicznej i społecznej, a nie liberalnej. Wieczystym zobowiązaniem każdego króla Portugalii do katolickości monarchii jest nadany mu przez papieża w 1748 roku tytuł Jego Najwierniejszego Majestatu (Sua Majestate Fidelíssima), a do misyjności – pięć tarcz z kolumnami na tarczy herbowej Luzytanii, wyobrażających pięć ran Chrystusa. Byłoby tragicznym żartem historii, gdyby Książę Edward Pius – którego ojcem chrzestnym był niezapomnianej pamięci papież, Sługa Boży Pius XII – uzyskał ten tytuł z chwilą koronacji, a jednocześnie gdyby w kraju objawienia Fatimskiego przypadła mu rola takiego samego „notariusza” demokracji ateistycznej i plutokratycznej, jak Janowi Karolowi I w sąsiedniej Hiszpanii. Lepiej byłoby mu być „księciem – żebrakiem” w łachmanach niż takim królem. Jacek Bartyzel
Kościół prawosławny w dziejach Rzeczpospolitej Gajowy znów, cierpliwie przypomina, iż zamieszczenie jakiegoś artykułu niekoniecznie oznacza całkowite utożsamianie się ze wszystkimi poglądami, jakie głosi jego autor. Tekst jest ciekawy i bardzo informatywny, warto się z nim zapoznać. Chrześcijaństwo na ziemiach polskich ma znacznie bogatszą tradycję aniżeli jeden nurt łaciński. Pomijanie istnienia innych tradycji związanych z obrządkiem metodiańskim, bizantyjskim i ruskim bynajmniej nie przyczyniło się do wzbogacenia kultury polskiej, a raczej do jej zubożenia. Tradycja Kościoła prawosławnego w Rzeczypospolitej opiera się na tych trzech wymienionych filarach, a zwłaszcza metodiańsko-ruskiej odmianie nurtu bizantyjskiego. Chrześcijaństwo bizantyjskie, aczkolwiek bezpośrednio oddziaływujące na ziemie polskie, swoje umocowanie znalazło w wersji metodiańskiej i ruskiej. W takiej formie zostało przyjęte przez mieszkańców Grodów Czerwieńskich, państwa Wiślan czy międzyrzecza Wieprza i Bugu. Chrześcijaństwo wschodnie było, więc stałym elementem życia religijnego w ponad tysiącletniej historii państwa polskiego. Uświadomienie religijnej historii i tradycji wyznawców Kościoła prawosławnego ma fundamentalne znaczenie w poznaniu dziejów Polski. Tylko w ten sposób można będzie spojrzeć z szerszej perspektywy na początki i rozwój chrześcijaństwa na ziemiach polskich. Czynimy to nie w imię humanistycznego ekumenizmu, ale w celu poznania przeszłości i uświadomienia wspólnych korzeni religijnych mieszkańców dawnej i dzisiejszej Rzeczypospolitej. Od zetknięcia się Słowian z kulturą bizantyjską rozpoczął się proces chrystianizacji Słowiańszczyzny zapoczątkowany misją świętych Cyryla i Metodego. Obok szczególnej roli Bułgarii i państwa wielkomorawskiego w rozwoju słowiańskiego dziedzictwa cyrylo-metodiańskiego ziemie ruskie stały się spadkobiercą tej wielkiej religijno-kulturowej tradycji. Sąsiedztwo ziem polskich z Czechami, a później ze schrystianizowaną Rusią musiało wpłynąć na ich oblicze wyznaniowe. Wiadomości o istnieniu obrządku słowiańskiego na ziemiach polskich znajdujemy w źródłach pisanych. O istnieniu świątyń chrześcijańskich w X w. świadczą wykopaliska archeologiczne. Jednakże rekonstrukcja zasięgu liturgii metodiańskiej na terenie Małopolski z uwagi na fragmentaryczność źródeł ma charakter hipotetyczny. Pozostałości świątyń z drugiej i trzeciej ćwierci X w. potwierdzają, iż miejscowa elita została schrystianizowana. Ślady kultu słowiańskiego znajdujemy w Ostrowie Lednickim, Krakowie, Wiślicy, Przemyślu i wielu innych miastach. Ośrodki te nie były pod kontrolą Kościoła łacińskiego i pozostawały pod wpływem cywilizacji bizantyjskiej z liturgią słowiańską i pismem cyrylickim. Prawdopodobnie pierwszym biskupem krakowskim był osiadły ok. 970 r. władyka podległy jurysdykcji patriarchy bułgarskiego. W Polsce, podobnie jak na początku X w. w państwie morawskim, zwyciężyła zachodnia opcja chrześcijańska. Kościół metodiański funkcjonujący na południowych obszarach ziem polskich pozostał już w czasach panowania Bolesława Chrobrego w formie szczątkowej. W końcu X w. zakończył się proces rozwoju chrześcijaństwa w Europie Środkowo-Wschodniej. Ten doniosły fakt miał też znaczenie w ukształtowaniu na następne stulecia granic cywilizacyjnych wyznaczonych zasięgiem wschodniego i zachodniego chrześcijaństwa. Polska od momentu formowania się struktury państwowej przez całe średniowiecze była na szlaku krzyżujących się wypływów Wschodu i Zachodu. Poprzez przyjęcia chrześcijaństwa ze strony Czech w 966 r. znalazła się w sferze cywilizacji łacińskiej. Równocześnie ziemie polskie były na peryferiach łacińskiej chrześcijańskiej Europy. Właśnie w średniowieczu uformowały się granice etniczne i terytorialne Polski, wykształciła się tożsamość kulturowa. Państwo pierwszych Piastów miało trwałe granice zachodnie. Granica wschodnia państwa dynastii piastowskiej była płynna i nie oznaczała zasięgu chrześcijaństwa. Szczególne miejsce zajęła na mapie europejskiego chrześcijaństwa wielonarodowościowa Ruś Kijowska. Państwo utrzymujące bliskie stosunki z Bizancjum posiadało bezpośrednie kontakty polityczno-kulturowe z innymi państwami chrześcijańskimi: Polską, Czechami i Węgrami. Owo sąsiedztwo Rusi Kijowskiej, wzmocnione licznymi związkami małżeńskimi z przedstawicielami dynastii Rurykowiczów, wywierało wpływ na oblicze chrześcijaństwa na ziemiach polskich. Bezpośrednie wpływy bizantyjskie i bułgarskie docierały do Polski przez ziemie ruskie. Położenie Rusi Kijowskiej predestynowało ją do rangi nowego cywilizacyjnego centrum, na styku ze światem islamskim i pogańskim. Wyznanie prawosławne o tradycji bizantyjsko-ruskiej było obecne w granicach państwa polskiego już w czasach panowania Bolesława Chrobrego. Zapiski kronikarskie relacjonują o licznych małżeństwach pierwszych Piastów z księżniczkami ruskimi. Związki te zapoczątkowane przed 1012 r. wydaniem córki Bolesława Chrobrego za Świętopełka turowskiego stały się częstym zjawiskiem za panowania Kazimierza Odnowiciela, który ożenił się około roku 1041 z Dobroniegą, córką Włodzimierza Jarosławowicza, a jego siostra poślubiła Jzasława kijowskiego. Proces ten trwał do końca panowania Bolesława Krzywoustego. Również w okresie rozbicia dzielnicowego książęta mazowieccy i małopolscy wchodzili w alianse małżeńskie z przedstawicielami dworów ruskich[1]. Koligacje małżeńskie wzmocniły Kościół prawosławny i wprowadziły do dominującej na ziemiach polskich kultury łacińskiej bogactwo chrześcijaństwa wschodniego. Po interwencji kijowskiej Bolesława Chrobrego jego zięć Świętopełk objął tron książęcy w Kijowie, a sporne Grody Czerwieńskie zamieszkałe przez ludność wyznania prawosławnego znalazły się w 1018 r. w granicach Polski. Przynależność Grodów Czerwieńskich do Polski okazała się krótkotrwała, albowiem Jarosław Mądry odzyskał je w 1031 r. Wówczas to procesy chrystianizacyjne zostały zdynamizowane i objęły ziemie Podlasia, Chełmszczyzny i międzyrzecza Wieprza i Bugu[2]. Obszar ten wszedł w orbitę państwowości ruskiej już od trzeciej dekady X w. i z małymi przerwami (970-981, 1018-1031) stan taki trwał aż do XIV stulecia. Decydującym czynnikiem określającym osadniczy charakter tych terenów była Cerkiew prawosławna, która od 988 r. rozpoczęła akcję chrystianizacją. Misję chrystianizacyjną prowadziło na początku biskupstwo kijowskie i białogrodzkie, a następnie powstałe przed 1085 r. władyctwo włodzimierskie. Ono to objęło swym początkowym zasięgiem obszary Wołynia, Polesia, Podlasia i Grodów Czerwieńskich z Haliczem, Przemyślem, Bełzem i późniejszym Lwowem[3]. Rola polityczno-kulturowa Kościoła prawosławnego na ziemiach polskich zwiększyła się po utworzeniu Księstwa Halicko-Wołyńskiego. Za rządów księcia Romana, a następnie Daniela obszar księstwa poszerzył się o ziemie między Wieprzem a Bugiem, Lubaczów, Przemyśl a nawet znaczną część Lubelszczyzny. W 1238 r. Daniel zdobył Drohiczyn, co otworzyło Romanowiczom znaczne perspektywy ekspansji na północy i stworzyło możliwości ingerencji w sprawy Rusi Czarnej[4]. W ślad za zdobyczami terytorialnymi szedł rozwój struktury organizacyjnej Cerkwi prawosławnej. Rozwój organizacji cerkiewnej nastąpił na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XIII w., po koronacji księcia Daniela w Drohiczynie (1253 r.). Podjęte wówczas próby legata papieskiego Opizona pozyskania do unii władcy Księstwa Halicko-Wołyńskiego zakończyły się niepowodzeniem. Dla kronikarza Jana Długosza powrót księcia Daniela do rytu greckiego to apostazja[5]. Konflikty polityczne z katolickimi państwami Węgrami, Polską ( z księciem krakowskim Leszkiem Białym) i Zakonem Krzyżackim wywołały opór duchowieństwa prawosławnego przed wszelkimi związkami z Kościołem katolickim[6]. Ponowne zajęcie Lubelszczyzny (1244 r.) i innych terenów przez książąt polskich spowodowało zwiększenie się wyznawców prawosławia w ich państwie. Problem ten szczególnie pojawił się na początku XIV w. w okresie zjednoczenia ziem polskich. Wzrost politycznego znaczenia Księstwa Halicko-Wołyńskiego miał swoje konsekwencje w zmianach w strukturze organizacyjnej Kościoła prawosławnego. Książę halicki Jerzy I uzyskał około roku 1303 zgodę patriarchy carogrodzkiego Atanazego na utworzenie w Haliczu metropolii. W jej skład weszły biskupstwa: chełmskie, włodzimierskie, przemyskie, łuckie i turowskie[7]. Rozwój terytorialny Księstwa Halicko-Wołyńskiego zahamowany został wzrostem potęgi Litwy. Litwa pod rządami Giedymina (1319-1341) i Olgierda (1344-1377) poszerzyła swoje granice kosztem księstw ruskich. W wyniku podboju w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego znalazła się dominująca liczebnie i kulturowo ludność ruska. W tej sytuacji książęta litewscy rywalizujący z Moskwą dążyli do utworzenia własnej metropolii prawosławnej. Wskutek ich zabiegów utworzono metropolię litewską z siedzibą w Nowogródku (1299 r.). Na obszarach ziem ruskich zdobytych przez Polskę, Litwę i Moskwę każda ze stron dążyła do ustanowienia niezależnej struktury cerkiewnej. W konsekwencji w XIV w. jednolita metropolia kijowska rozpadła się na trzy ośrodki metropolitalne: tytularnie kijowski (a faktycznie włodzimierski), halicki i litewski. Metropolia halicka uległa rozwiązaniu wskutek starań metropolity moskiewskiego Teognosta oraz księcia moskiewskiego Szymona Pysznego w 1347 r. Podobny los spotkał metropolię litewską rozwiązaną w 1330 r., ponownie reaktywowaną na siedem lat w 1354 r. Odnowienie metropolii litewskiej nastąpiło za rządów Olgierda w 1375 r. Impulsem do reaktywowania były działania Polski, która po zdobyciu Rusi Czerwonej, części Wołynia i Podola, grożąc przymusową katolicyzacją Rusinów zażądała przywrócenia metropolii halickiej. Reaktywowano ją w 1371 r. wraz z eparchiami: włodzimiersko-wołyńską, halickią, turowską, chełmską i przemyską[8]. Tym samym na obszarze wcielonym do Polski Cerkiew prawosławna została podporządkowana Koronie wraz z metropolitą halickim Antonim (1371-1391). W wieku XIV Królestwo Polskie utraciło znaczne obszary etnicznych ziem polskich na zachodzie. Wschodnia granica państwa przesunęła się w głąb dorzecza Dniestru i Prypeci. W rezultacie włączenia przez Kazimierza Wielkiego Rusi Halickiej zmieniła się struktura wyznaniowa i etniczna państwa. Polska utraciła swoją jednorodność wyznaniowo-narodową. Ekspansja osadnictwa polskiego dotarła zaledwie do pogranicza ruskiego po San i Bug. Zmiana struktury etniczno-wyznaniowej państwa wpłynęła na zmianę zainteresowania politycznego. Wschodnia orientacja polityki terytorialnej państwa polskiego naruszyła zgodność granic państwowych i etnicznych ustalonych w czasach pierwszych Piastów. Ostatni przedstawiciel dynastii wchłonął tereny niepolskie z zamieszkałą tam ludnością prawosławną. Prawosławie było w pozycji podrzędnej do Kościoła katolickiego. Wagę tego problemu musiał rozumieć Kazimierz Wielki. Posiadanie w obrębie swego kraju dużej grupy ludności ruskiej, powiązanej dotąd z Litwą lub Moskwą, budziło obawy, co do jej lojalności wobec nowej ojczyzny. Państwo polskie musiało, więc wypracować swoją politykę wobec wyznania reprezentowanego przez znaczną część społeczeństwa. Katolicyzacja społeczności prawosławnej czy zapewnienie jej oficjalnego statusu w kraju będzie jednym z istotnych problemów polskiej polityki wewnętrznej. Na początku polityki ruskiej Kazimierza Wielkiego zachowano prawa i obrządek Kościoła prawosławnego[9]. Istotne zmiany w statusie Cerkwi nastąpiły po śmierci Kazimierza Wielkiego. Ludwik Węgierski z niechęcią odnosił się do chrześcijaństwa wschodniego. Najważniejsze fakty określające rolę Kościoła prawosławnego w państwie polskim nastąpiły po unii krewskiej w 1385 r. Właśnie wówczas na terenach Polski i Litwy nastąpiło na szeroką skalę zetknięcie się tendencji łacińskiej i bizantyjsko-ruskiej. Oba państwa od dawna prowadziły wspólną ekspansję wobec Rusi Halickiej i Wołynia. Obecnie jednak Rusini stali się obywatelami tych państw, a w niektórych ich regionach stanowili większość ludności. Język starobiałoruski był oficjalnym językiem państwowym na Litwie, a kultura ruska była chętnie przyjmowana przez książąt i bojarów litewskich. Pod wpływem rutenizacji Litwini zostali częściowo schrystianizowani przez Kościół wschodni z całą konsekwencją tego faktu. Litwa posiadająca w swych granicach ziemie ruskie była jedynie formalnie państwem pogańskim. Problem prawosławia mieszkańcom Żmudzi i Auksztoty miał charakter bardziej polityczny aniżeli światopoglądowy. Związek polityczny Wielkiego Księstwa Litewskiego z katolicką Polską miał ważne konsekwencje w relacjach wyznaniowych. Zahamował harmonijny rozwój prawosławia i utorował drogę Kościołowi łacińskiemu ze wszystkimi skutkami politycznokulturowymi. Prawosławie z wyznania dominującego stało się wyznaniem tolerowanym. Wszelkie przywileje władz litewskich uzyskał Kościół rzymskokatolicki, który intensywnie rozwijał własne struktury organizacyjne. Cerkiew prawosławna za czasów Jagiełły i Witolda praktycznie została pozbawiona nowych nadań monarszych. Władysław Jagiełło doprowadził do wydania szeregu ograniczeń dla Kościoła prawosławnego (zakazano budowy nowych i remontowania starych cerkwi prawosławnych, zawierania małżeństw mieszanych). Kościół katolicki uzyskał zaś uprzywilejowane stanowisko w państwie. Na mocy przywileju horodelskigo (1413 r.) katolicy uzyskali pierwszeństwo w dostępie do urzędów i godności. Jagiełło ograniczał prawa ludności prawosławnej, mimo iż sam był wychowany przez matkę, księżnę Juliannę, w tradycji kulturowej bizantyjsko-ruskiej. Wymienione ograniczenia, choć nie były wszędzie przestrzegane, to formalnie obowiązywały aż do panowania Zygmunta Augusta. Ostatni z Jagiellonów zniósł je edyktami z lat 1549 i 1551.Po unii krewskiej Jagiellonowie czynili starania o ustanowienie niezależnej struktury cerkiewnej na obszarze Wielkiego Księstwa Litewskiego. Witold i Władysław Jagiełło popierali wcielenie metropolii halickiej do litewskiej, co praktycznie nastąpiło po 1391 r. Obaj też popierali ekspansję osadnictwa polsko-niemieckiego i katolicyzację ziem ruskich. Plany te były szczególnie kierowane wobec ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego, gdzie struktury Kościoła łacińskiego albo zupełnie nie występowały, albo stanowiły izolowane placówki. Na początku XV w. zakończył się ostatecznie podział Cerkwi na ziemiach ruskich. Jednolita dotąd metropolia kijowska podzielona została na część litewską i włodzimiersko-suzdalską. Granica podziału obu metropolii przebiegała wzdłuż granic państwowych Wielkiego Księstwa Litewskiego i Księstwa Moskiewskiego. W 1415 r. metropolitą litewskim (kijowsko-halickim) został wybrany Grzegorz Camblak, a metropolitą moskiewskim Focjusz. W Polsce pojawiły się tendencje wprowadzenia postanowień unii florenckiej. Zapewne, dlatego król Władysław III wydał w 1443 r. w Budzie przywilej, który zrównywał prawnie Kościół prawosławny z rzymskokatolickim. Przywilej ten pozostał jedynie na papierze i nie stał się obowiązującym prawem. Przywilej był, więc jedynie deklaracją królewską, w żaden sposób niekorespondującą z rzeczywistością. Śmierć Władysława Warneńczyka i wygnanie Izydora, zwolenników unii kościelnej, ponownie zaostrzyło politykę władców polskich wobec prawosławnych. Problem ten należy łączyć z wydarzeniami w Moskwie. Metropolici kijowscy, faktycznie włodzimierscy, dążyli do zachowania swej władzy nad całością wszystkich diecezji prawosławnych. Za rządów Iwana III książę przyjął tytuł cara i rozpoczął proces scalania się ziem ruskich pod egidą Moskwy. Jeszcze w czasie niewoli mongolskiej pojawiła się idea świętej Rusi, broniącej „prawdziwego” chrześcijaństwa. Upadek Konstantynopola w 1453 r. uważano za przejaw gniewu bożego, za podpisanie przez Greków unii florenckiej z Rzymem. I choć idea III Rzymu została ogłoszona za rządów Wasyla III, to szczególna rola prawosławia, jako czynnika integrującego ziemie ruskie była powszechnie znana i rozumiana przez kraje sąsiednie. Poglądy owe nie były obce prawosławnej elicie w Wielkim Księstwie Litewskim. W Polsce i na Litwie przyjmowano je z obawą o losy ziem ruskich znajdujących się w granicach obu państw. Obawy owe nie zostały rozwiane mimo oficjalnego zrzeczenia się tytułu metropolii kijowskiej przez metropolitów moskiewskich 1458 r. Losy unii polsko-litewskiej ważyły się aż do 1569 r. Jej trwałość była zachowywana w obliczu wspólnego zagrożenia, jakie dla obu krajów stanowiło państwo łacińskie Zakonu Krzyżackiego. Przeciwnikiem wielowyznaniowej federacji była również prawosławna Moskwa i mahometańska Turcja. Powstaje pytanie o miejsce Kościoła prawosławnego w społeczności Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Czy prawosławie uznawane było za wyznanie własne czy obce? Jagiellonowie rozumieli, że ludność prawosławna była na swym etnicznym terytorium. Potęga dynastii jagiellońskiej wynikała z uznania przez społeczność ruskiego wyznania prawosławnego Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego, jako własnego państwa. Przypomnijmy w tym miejscu zarzuty Zakonu Krzyżackiego stawiane Polsce, że sprzymierzyła się z poganami i „schizmatykami” w wojnie przeciwko chrześcijaństwu. Propaganda krzyżacka na soborze w Konstancji próbowała wyjąć prawosławie poza nawias chrześcijaństwa. Pułki witebskie i smoleńskie wchodzące w skład wojska Władysława Jagiełły w wojnie przeciwko Zakonowi określano, jako „schizmatyckie”. A przecież wojska te broniły własnej ojczyzny, ziem od dawna chrześcjiańskich. Najbardziej intrygujący jest wpływ czynnika religijnego na przebieg konfliktu między państwem moskiewskim i polsko-litewskim. Z najnowszych badań wynika, że lojalność prawosławnych poddanych wobec katolickiego hospodara była efektem pogłębiającej się więzi z państwem Wielkiego Księstwa Litewskiego, jurysdykcyjnym przywiązaniem ludności ruskiej do tradycji dynastycznej Jagiellonów[10]. Przypominano, że początki dynastii Giedymina wiążą się z prawosławną księżniczką Julianną Twerską. Prawosławna hierarchia z dystansem odnosiła się do wizji Moskwy odbudowy w jednym organizmie państwowym ziem należących niegdyś do Księstwa Kijowskiego. Podporządkowanie Moskwie ziem ruskich Wielkiego Księstwa Litewskiego i Korony oznaczało likwidację samodzielnej prowincji kościelnej, metropolii kijowskiej. Wśród hierarchii prawosławnej panowało przekonanie, że do tradycji religijnej Rusi Kijowskiej mają większe prawo książęta Wielkiego Księstwa Litewskiego niż władcy moskiewscy, zwłaszcza, że w czasie panowania dwóch ostatnich Jagiellonów zostały zniesione wszelkie ograniczenia wobec Cerkwi prawosławnej[11]. O lojalnej postawie elit prawosławnych świadczą inne fakty. Żaden z trzech senatorów prawosławnych z Wielkiego Księstwa Litewskiego (kasztelan wileński Hrehory Chodkiewicz, kasztelan nowogródzki Hrehory Wołłowicz i wojewoda brzesko-litewski Jerzy Tyszkiewicz) nie opowiedział się za kandydaturą Iwana IV na sejmiku w Rudnikach we wrześniu 1572 r. Magnateria litewska, która opowiadała się za kandydaturą carską, została oskarżona przez prawosławnego księcia Jerzego Olelkowicza Słuckiego za zdrajców Rzeczypospolitej[12]. Postawa taka cechowała nie tylko najwyższe warstwy społeczeństwa prawosławnego. Wyjazd bojarstwa prawosławnego ze Smoleńszczyzny do Litwy po zajęciu przez Moskwę Briańska i Smoleńska jest tego najlepszym dowodem[13]. Podobnie było w następnych stuleciach. Warto w tym miejscu przywołać postawę księcia Konstantego Ostrogskiego w bitwie pod Orszą w 1514 r. czy opór białoruskiej prawosławnej szlachty i chłopstwa przeciwko najazdom szwedzkim i moskiewskim w XVII w., który był znacznie większy aniżeli w Koronie. Prawosławnych, jako własnych obywateli mogli traktować Jagiellonowie, którzy w odróżnieniu od Andegawenów czy Walezjuszy swoją potęgę budowali na wielowyznaniowej strukturze Wielkiego Księstwa Litewskiego. Obcy im był model zachodni jednowyznaniowego państwa katolickiego, z jedną dominującą kulturą łacińską. Jagiellonowie ulegli jednakże presji Kościoła rzymskokatolickiego. Już w XV stuleciu nie dostrzegano chrześcijańskiego uniwersalizmu, a łacinnicy zwykli określać prawosławie „wyznaniem schizmatyckim”. Jeszcze na długo przed soborem trydenckim traktowano prawosławie nie, jako część Kościoła powszechnego, ale jako wyznanie konkurencyjne dla Rzymu. Myślenie takie odnajdujemy u polskiego kronikarza Jana Długosza, który określał Polskę, jako „przedmurze wiary chrześcijańskiej”. W istocie rzeczy etniczne ziemie polskie stykały się z ludami pogańskimi jedynie na północy. Bardziej do miana przedmurza chrześcijańskiego w tej części Europy predestynowały ziemie ruskie od XIII w. borykające się z ekspansją mongolską. Dopiero w następnych stuleciach wpływy polskie zetkną się z tureckimi na terenie Podola, Wołoszczyzny i Siedmiogrodu. W każdym z tych obszarów ludność prawosławna była obrońcą chrześcijańskiego świata. Nic też dziwnego, że stała się podmiotem politycznym w stosunkach polsko-tureckich. Problem prawosławia był jeszcze bardziej istotny w stosunkach polsko-moskiewskich. W państwie dwóch ostatnich Jagiellonów Kościół prawosławny miał zagwarantowaną samodzielność i możliwość rządzenia się własnymi prawami. Na jego stan i status prawny wpływały dwa obowiązujące prawa: „podawania” i „ktitorstwa”. Oba prawa dawały królom polskim prawo prezenty osób duchownych na stanowiska cerkiewne oraz opieki nad stanem moralnym i materialnym duchowieństwa. W myśl prawa „ktitorstwa” najwyższymi ktitorami (opiekunami) Cerkwi byli królowie. Monarchowie korzystali z obu praw przy wyborze kandydatur na katedry biskupie, ale rzadko dbali o wybór odpowiednich osób. W swych decyzjach w obsadzie godności cerkiewnych nie kierowali się interesami Kościoła prawosławnego, a względami osobistymi i politycznymi. Podobne uprawnienia posiadali możnowładcy świeccy, w których dobrach znajdowały się monastery i cerkwie. W XVI w. metropolita posiadał oficjalny tytuł „arcybiskupa metropolity kijowskiego, halickiego i całej Rusi”. Nie rezydował on zazwyczaj w Kijowie, ale w północnej części swej diecezji, w Nowogródku bądź w Wilnie. Tam koncentrowało się życie polityczne i kulturalne Rzeczypospolitej. Jurysdykcji metropolity kijowskiego podlegało dziesięć diecezji, z których siedem leżało w granicach Wielkiego Księstwa (kijowska, połocko-witebska, smoleńsko-siewierska, czernihowsko-brańska, turowsko-pińska, łucko-ostrogska i włodzimiersko-brzeska), a trzy w obrębie ziem ruskich Korony (chełmsko-bełska, przemysko-samborska i halicka). Rozwój ruchu reformacyjnego w XVI w. objął również wyznawców chrześcijaństwa wschodniego. Ruch ten ogarnął szerokie kręgi magnaterii i bojarstwa ruskiego. W 1572 r. na 69 senatorów z Wielkiego Księstwa Litewskiego było jedynie 24 narodowości ruskiej, z czego 8 prawosławnych, 15 protestantów i 1 katolik [14]. Rola polityczna senatorów ruskich była jednakże o wiele bardziej znacząca aniżeli ich liczba. Prawosławnym dygnitarzom litewsko-ruskim przypadła rola kreowania i realizowania wschodniej polityki Rzeczypospolitej. Prawosławne korzenie miały tak znakomite familie, jak Chodkiewicze, Sanguszkowie, Sapiehowie, Olelkowicze, Wiśniowieccy i wiele innych. To z ich inspiracji Szwajpolt Fiol utworzył w 1491 r. dla potrzeb Kościoła prawosławnego drukarnię cyrylicką. Jego dzieło kontynuował pochodzący z Połocka białoruski humanista Franciszek Skoryna, który w latach 1517-1519 wydał w Pradze pierwszą Biblię w języku starobiałoruskim. Patronat wybitnego prawosławnego magnata Grzegorza Chodkiewicza umożliwił uruchomienie w jego rodzinnej rezydencji w Zabłudowie drukarni ruskiej. Dwaj drukarze Piotr Tymofiejewicz Mścisławiec i Iwan Fedorow wydali w 1569 r. „Ewangelie Uczitielnoje”, stanowiącą zbiór religijnych nauk pomocniczych do poznania tekstów biblijnych. Ewangelia zabłudowska, odpowiednik katolickich i protestanckich Postylii, ukazała się w 12 lat po Postyli Mikołaja Reja i na cztery lata do wydania Postyli Jakuba Wójka. Duże znaczenie w rozwoju oświaty i kultury ruskiej zawdzięczany magnaterii i bractwom prawosławnym. Szczególną rolę w tym procesie odegrał książę Konstanty Ostrogski (1527-1609), wojewoda kijowski, fundator licznych szkół prawosławnych, cerkwi i klasztorów. Ten wybitny magnat prawosławny planował przeniesienie do wołyńskiego Ostroga siedzibę patriarchatu z Konstantynopola. W swej rodowej rezydencji powołał do życia w 1580 r. słynną akademię prawosławną z drukarnią. Drukarnia ta wydała rok później Biblię ostrogską, która była największym przedsięwzięciem wydawniczym w Kościele prawosławnym w tym czasie[15]. Drukarnie pracujące na potrzeby Cerkwi zostały uruchomione we Lwowie, Wilnie i w wielu innych miejscowościach. W Wilnie działała oficyna wydawnicza braci Mamoniczów, a po ich przystąpieniu do unii drukarnia bractwa św. Ducha i typografia Bogdana Ogińskiego w Jewiu. We Lwowie szczególne znaczenie posiadała oficyna bractwa stauropigialnego działająca do początków XIX w. Drukarnie cyrylickie miały w założeniu ich fundatorów pomóc w upowszechnianiu tekstów liturgicznych duchem odpowiadających prawosławiu. Drukarnie były jedną z prób reform w Cerkwi prawosławnej i świadczyły o wzroście świadomości religijnej społeczności ruskiej. Owe typografie najczęściej były prowadzone przez bractwa cerkiewne mocno osadzone w środowisku ruskiego mieszczaństwa. Bractwa pełniące funkcję zbiorowego ktitora w Cerkwi stały się główną siłą broniącą prawosławia i wpływającą na odnowienie życia intelektualnego duchowieństwa i wiernych. Szczególną rolę w reformowaniu Kościoła odgrywały bractwa, które otrzymały od patriarchów: antiocheńskiego Joachima (1586) i konstantynopolitańskiego Jeremiasza II (1588) prawa stauropigialne. Największe osiągnięcia myśli prawniczej zostały zawarte w opracowanych i wydanych statutach litewskich (1529, 1566, 1588). Ten zebrany zbiór prawa zwyczajowego zawierał wiele elementów prawodawstwa cerkiewnego. Statuty były rezultatem upowszechnienia się myśli renesansowej wśród Rusinów. Te osiągnięcia kulturalne mogły być uzyskane wyłącznie dzięki Cerkwi prawosławnej. Pod jej wpływem rozwijała się architektura sakralna, malarstwo ikonograficzne, śpiew i piśmiennictwo. Do dziś jesteśmy zafascynowani głębią myśli zawartą w Powieści o zakonie i łasce metropolity kijowskiego Ilariona. Latopisarstwo ruskie, z największym dziełem Kroniki lat minionych Nestora, stanowi podstawowe źródło do poznania średniowiecznej przeszłości Europy Środkowo-Wschodniej. Rolę kronik i latopisów ruskich rozumiał Maciej Stryjkowski pisząc w Kronice polskiej.. „Przeto Litwinie, bracie nie zajrzysz też Rusi, gdyż są nie mniej sławni, zeznać każdy musi, bez nich ty porządku spraw swych nie możesz wiedzieć, gdyż ruscy w swych państwach z dawna zwykli siedzieć, mają starsze świadectwa: Litwa zaś z nich rosła”. Kościół prawosławny wpływał w istotny sposób na religijność i obyczaje mieszkańców całej Rzeczypospolitej. Kult cudownych ikon, wraz z ikoną Matki Boskiej Częstochowskiej jest tego najlepszym wyrazem. Kaplica św. Trójcy na zamku lubelskim, z bizantyjskimi freskami, stanowi syntezę kultur epoki jagiellońskiej. Poprzez Kościół prawosławny upowszechniła się na ziemiach ruskich kultura bizantyjska. Cerkiew prawosławna stała się jej spadkobiercą, wzbogacając dziedzictwo kulturowe i duchowe Rzeczypospolitej. Wielkim ciosem w utrzymaniu tej tradycji było zawarcie unii brzeskiej (1596 r.). Unia brzeska spowodowała podział w Cerkwi na dwa obozy: prawosławny z większością duchowieństwa i wiernych oraz biskupami: lwowskim i przemyskim oraz unicki z pozostałą hierarchią cerkiewną, wsparty autorytetem króla i Kościoła katolickiego. Społeczność prawosławna nie pogodziła się z delegalizacją ich Kościoła. Na sejmikach i sejmach szlachta prawosławna poparta przez protestantów domagała się przywrócenia dawnych praw „Cerkwi greckiej”, zwrotu biskupstw z beneficjami. Sejm w obawie przed rozruchami na tle religijnym wydał dwie konstytucje z 1607 i 1609 r., które oficjalnie uznały prawa Kościoła prawosławnego w Rzeczypospolitej. Po śmierci biskupa lwowskiego Gedeona Bałabana (1607 r.) i przejęciu biskupstwa przemyskiego przez unitów, po śmierci Michała Kopysteńskiego (1610 r.), jedynym prawosławnym biskupstwem było władyctwo lwowskie. Wobec niepowodzeń zabiegów o reaktywowanie hierarchii drogą legalną działacze prawosławni uczynili to bez zgody i wiedzy króla. W 1620 r. wracający z Moskwy, po wyświęceniu tam patriarchy Filareta, patriarcha jerozolimski Teofanes dokonał odtworzenia hierarchii prawosławnej. Pod ochroną wojsk kozackich patriarcha wyświęcił na metropolitę kijowskiego ihumena monasteru św. Michała – Hioba Boreckiego oraz na biskupów: przemyskiego – Izajasza Kopińskiego, połockiego – Melecjusza Smotryckiego, włodzimierskiego – Józefa Kurcewicza, łuckiego – Izaaka Boryskowicza, chełmskiego – Paizjusza Hipolitowicza, pińskiego – Greka Abrahama. Reaktywowana hierarchia nie została uznana przez króla za legalną, albowiem wymienieni zakonnicy zostali wyświęceni na biskupów bez przywileju monarszego. W tej sytuacji nowi ordynariusze diecezji nie mogli objąć swych katedr, chociaż wbrew dekretom królewskim sprawowali swe funkcje w podległych im biskupstwach rezydując w monasterach lub dworach szlachty prawosławnej. Starania szlachty ruskiej i Kozaczyzny o uznanie biskupów zakończyły się niepowodzeniem. Po śmierci Hioba Boreckiego metropolitą został wybrany w 1631 r., bez zgody monarchy, Izajasz Kopiński. Wybór Kopińskiego, zdecydowanego przeciwnika unii i stronnika Kozaków, przekreślał nadzieje króla na porozumienie unicko-prawosławne oraz szansę na legalizację hierarchii. Śmierć Zygmunta III ożywiła tym razem nadzieje wśród prawosławnych na unormowanie statusu prawnego ich Kościoła. Królewicz Władysław już na sejmie elekcyjnym 1632 r. deklarował uznanie prawne „Cerkwi greckiej”. Dyplom Władysława IV z 15 marca 1633 r. oficjalnie reaktywował hierarchię Kościoła prawosławnego. Metropolitą kijowskim został archimandryta monasteru pieczerskiego Piotr Mohyła, jeden z wielkich postaci dawnej Rzeczypospolitej, pochodzącego z rodów hospodarów mołdawskich. Postać ta ma znaczenie symboliczne, łączy, bowiem w sobie głęboki humanizm europejski z tradycją bizantyjską. Założona przez metropolitę kijowskiego Akademia Mohylańska stała się ośrodkiem kształtowania elit kulturalnych dla ruskich ziem Rzeczypospolitej i obszarów ościennych. Dzięki jego zręcznej polityce Kościół prawosławny pod jego zwierzchnictwem (1632-1647) uzyskał uregulowania prawne i odzyskał swoje znaczenie w państwie. Prawosławni otrzymali biskupstwa: mścisławskie, lwowskie, łuckie i przemyskie. Ostateczny podział diecezji ruskich między prawosławnymi a unitami nastąpił w 1635 r. W skład metropolii prawosławnej weszły biskupstwa: kijowskie, lwowskie, łuckie, przemyskie i mścisławskie oraz od 1650 r. odnowione czernihowskie. Strona unicka posiadała władyctwa: kijowskie, połockie, przemyskie, chełmskie, włodzimierskie, pińskie i do 1656 r. smoleńskie. Prawosławie dominowało, więc w środkowej i południowo-wschodniej części ziem ruskich Korony, a unia w jej części północno-zachodniej oraz w Wielkim Księstwie Litewskim. Prawosławni znajdowali się w diecezjach unickich, a unici w prawosławnych. Rzeczpospolita przetrwała, kiedy w państwie tym była względna tolerancja wyznaniowa, a Rusini, Litwini i Polacy posiadali równe prawa. Rzeczpospolita była wówczas mocarstwem europejskim. Odejście od tej tradycji, ukształtowanej w systemie demokracji szlacheckiej, a zwłaszcza od zasady równości narodu szlacheckiego bez względu na wyznanie, musiało doprowadzić do podziałów wewnętrznych i upadku państwa. Odmówiono, więc prawosławnym Kozakom przywilejów, jakie posiadała szlachta polska. W XVII w. nie dostrzegano, że to im, bardziej niż szlachcie zagrodowej, przysługiwała przynależność do stanu rycerskiego. Kozacy, bowiem bronili południowo-wschodnich granic państwa. Większość wojska broniącego twierdzę chocimską w 1621 r. stanowili Kozacy z hetmanem Piotrem Konaszewiczem Sahajdacznym. Cóż otrzymali Kozacy w zamian? Zamiast zwiększenia ilości rejestrowych i przywrócenia przywilejów Kościoła prawosławnego przystąpiono do zwalczania emancypacji Kozaków. Polityka Zygmunta III Wazy ostatecznie spowodowała, że Kozacy stali się obrońcami prawosławia. Władza królewska coraz bardziej uległa wpływom nuncjuszy apostolskich zatraciła przekonanie, że zagwarantowanie praw prawosławnych jest racją stanu państwa, historycznym interesem. Zrozumienie tego faktu przez Władysława IV doprowadziło do reaktywowania oficjalnych struktur Kościoła prawosławnego. Niestety polityka ta zakończyła się wraz ze śmiercią króla, a powstanie Bohdana Chmielnickiego na pierwszym miejscu uwypukliło problem równouprawnienia Kościoła prawosławnego. Problem ten nie był już tylko sprawą wewnętrzną Rzeczypospolitej. W obronie praw ludności prawosławnej i innych innowierców występowała już nie tylko Rosja, ale również Szwecja, Siedmiogród, a nawet Anglia. Nic też dziwnego, że oszukiwani niespełnionymi obietnicami Rzeczypospolitej Kozacy zwrócili się w 1654 r. pod protektorat Moskwy. Oznaczało to dla Polski nie tylko wojnę ze wschodnim sąsiadem, ale też podział polityczny ludności prawosławnej. Po rozpoczęciu wojny polsko-rosyjskiej w 1654 r. odpadły od metropolii kijowskiej diecezje: smoleńska i połocka. Ostatnią szansą zahamowania separatystycznych tendencji wśród wyznawców Kościoła prawosławnego była ugoda hadziacka. Porozumienie wypracowane w 1659 r. przez hetmana kozackiego Iwana Wyhowskiego i magnata prawosławnego Jerzego Niemirycza z Rzeczpospolitą ustalało utworzenie trzeciego członu państwa Rusi, wyłączności w obsadzaniu przez prawosławnych urzędów w województwach: kijowskim, bracławskim i podolskim oraz dostępu władyków do senatu. Pod presją nuncjatury rzymskiej i unitów ugoda hadziacka nie została ratyfikowana w pełnej wersji przez sejm polski. Nie zatwierdzono, zatem punktu o likwidacji unii kościelnej, „źródła niezgody między grekami a łacinnikami”. W ten sposób zaprzepaszczono szansę zintegrowania ludności prawosławnej z Rzeczpospolitą. Sejm Rzeczypospolitej ratyfikował porozumienia hadziackie, lecz bez punktu o zniesieniu unii. Władyków prawosławnych nie dopuszczono również do senatu. Cerkiew ponadto traciła poparcie polityczne podzielonej wewnętrznie Kozaczyzny i polonizującej się średniej szachy ruskiej, która zresztą odgrywała już niewielką rolę w dobie oligarchii magnackiej. Magnateria ruska już wcześniej porzuciła prawosławie przechodząc na katolicyzm bądź unię. Miejsce Kościoła prawosławnego w Polsce wyznaczała polityka międzynarodowa. Ostatni z Wazów, kierowany w sprawach wyznaniowych przez nuncjuszy apostolskich, nie liczył się z konsekwencjami politycznymi. Zamiast integrować społeczność prawosławną z Rzeczpospolitą pchał jej elity w ręce Moskwy i Stambułu. Po odpadnięciu lewobrzeżnej Ukrainy z Kijowem od Rzeczypospolitej nastąpił podział w metropolii kijowskiej. Gdy metropolita Gedeon Bałaban przeniósł się w 1658 r. z Kijowa w granice państwa polskiego, patriarcha moskiewski Nikon osadził tam swego administratora biskupa mścisławskiego Maksyma-Metodego Filimonowicza, a po jego odwołaniu władykę czernihowskiego Łazarza Baranowicza. W Rzeczypospolitej po śmierci Gedeona Bałabana (1663 r.) wybrano dwóch kandydatów na metropolitę: biskupa mścisławskiego Józefa Nielubowicza Tukalskiego i biskupa przemyskiego Antoniego Winnickiego. Król Jan Kazimierz przyznał przywilej na metropolię Winnickiemu, co nie przeszkodziło w powszechnym uznaniu za zwierzchnika Cerkwi jego konkurenta Tukalskiego. Do tej godności pretendował władyka lwowski Atanazy Żeliborski. Owe nominacje królewskie wprowadziły zamęt w społeczeństwie prawosławnym. Spory powstałe na tle wyboru metropolity spowodowały podziały w duchowieństwie prawosławnym. Coraz częściej o rozstrzygnięciu problemów w Cerkwi decydowali królowie polscy bądź wpływowi magnaci. Przed śmiercią metropolity Tukalskiego (zm. 1675 r.) Jan III Sobieski ignorując prawo Antoniego Winnickiego do tego tytułu (otrzymane na mocy przywileju Michała Korybuta Wiśniowieckiego) oddał katedrę metropolitalną w administrację Atanazemu Szumlańskiemu. Winnicki odzyskał metropolię dopiero na rok przed śmiercią (1678 r.). Po jego śmierci nie wybrano w Rzeczypospolitej nowego metropolity. Fakt ten wykorzystała Rosja oficjalnie podporządkowując w 1685 r. metropolię kijowską, z jej ordynariuszem Gedeonem Czetwiertyńskim, patriarchatowi moskiewskiemu. W roku astępnym patriarchat konstantynopolitański zrzekł się na rzecz patriarchatu moskiewskiego zwierzchności do metropolii kijowskiej. Artykuł IX traktatu grzymołtowskiego, zawartego między Rosją a Rzeczpospolitą w 1686 r., przyznawał metropolicie kijowskiemu jurysdykcję nad Kościołem prawosławnym również w państwie polskim. Traktat ten dał podstawę prawną metropolitom kijowskim przebywającym na terenie Rosji do ingerencji w sprawy wewnętrzne Kościoła prawosławnego w Rzeczypospolitej. Władze polskie nie dostrzegały w tym układzie niebezpieczeństwa, albowiem w końcu XVII w. zakładano całkowitą likwidację Kościoła prawosławnego w granicach państwa. Już Jan Kazimierz w 1668 r. nadał metropolicie unickiemu przywilej obsadzania wszystkich katedr biskupich obrządku wschodniego. Wobec prawosławnych sejm polski wydał kolejne akty ograniczające ich prawa. W 1676 r. Jan III Sobieski zakazał prawosławnym utrzymywania kontaktów z patriarchatem konstantynopolitańskim a w 1699 r. dostępu do urzędów miejskich. Zapis w sprawie jurysdykcyjnej przynależności metropolii kijowskiej był, więc konsekwencją irracjonalnej polityki władz Rzeczypospolitej względem Cerkwi prawosławnej. Decyzję taką podjęto pod wpływem aktualnej sytuacji międzynarodowej, a zwłaszcza wojny z Turcją. Obawiano się, aby Cerkiew prawosławna, podległa patriarchom carogrodzkim, nie stała się narzędziem polityki chana. W istocie takie niebezpieczeństwo nie zagrażało, lecz traktat Grzymołtowskiego spowodował, że się ono faktycznie pojawiło ze strony Rosji. Na terenie Rzeczypospolitej pozostało sześć diecezji prawosławnych: lwowska, łucka, mścisławska, przemyska oraz części biskupstw: kijowskiego i czernihowskiego. Administrator metropolii Atanazy Szumlański w 1680 r. nieoficjalnie przystąpił do unii. W ślad za nim oficjalnie wszedł pod obediencję papieską w 1692 r. biskup przemyski Innocenty Winnicki a w 1700 r. lwowski Józef Szumlański. Ostatni władyka prawosławny na ziemiach koronnych, łucki Dionizy Żabokrzycki, przeszedł do Kościoła unickiego w 1702 r. Po przejściu wymienionych biskupów na unię, Kościołowi prawosławnemu w Rzeczypospolitej pozostało tylko jedno władyctwo – białoruskie. Podlegały mu parafie w obrębie dawnej diecezji połockiej, a nad pozostałymi jurysdykcję sprawował rezydujący za granicą metropolita kijowski. Pomagał mu w tym jego koadiutor biskup perejasławski. Stan taki uległ zmianie w czasie wojny północnej. W zajętym w 1707 r. przez wojska rosyjskie Mohylowie Piotr Wielki osadził na tamtejszej katedrze nowo wyświęconego biskupa Sylwestra Czetwertyńskiego (1707-1729). Korzystając z osłabienia Rzeczypospolitej car 28 listopada 1720 r. wymógł na królu Auguście II przywilej potwierdzający prawo władyki Czetwiertyńskiego do katedry mohylewskiej. W ten sposób reaktywowane zostało prawosławne biskupstwo mohylewskie (białoruskie), wakujące od 1703 r. od śmierci władyki Serapiona Polchowskiego (1697-1703). August II przywrócił tym aktem swobody wyznaniowe ludności prawosławnej na całym obszarze Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ponownie Piotr Wielki wystąpił w obronie prawosławia 2 maja 1722 r., grożąc interwencją zbrojną. W odpowiedzi August II zapewnił cara, że Rzeczpospolita dotrzyma warunków traktatów międzynarodowych i polecił hetmanowi litewskiemu Ludwikowi Konstantemu Pociejowi, ażeby dopilnował, by nigdzie nie wyrządzano krzywd ludności prawosławnej. W pierwszej połowie XVIII w. unię przyjęły niemal wszystkie parafie prawosławne w części województwa kijowskiego i bracłwskiego, które znajdowały się w granicach Rzeczypospolitej. Unia w pełni dominowała w diecezjach: przemyskiej, lwowskiej, włodzimierskiej i chełmskiej. Sprzyjały temu procesowi dwie ustawy sejmowe z 1717 i 1733 r. Pierwsza odbierała wszystkim dysydentom i prawosławnym prawo publicznego odprawiania nabożeństw oraz wznoszenia nowych świątyń. Druga zakazywała niekatolikom dostępu do sejmu, trybunału, urzędów centralnych i lokalnych. Wykorzystując wymienione akty prawne unici dożyli do całkowitej likwidacji Kościoła prawosławnego. Sprzyjała im postawa króla Augusta III Sasa, który odrzucał wszelkie skargi ludności prawosławnej i interwencje Rosji w tej sprawie. Największa liczba wyznawców prawosławia pozostawała na obszarze Wielkiego Księstwa Litewskiego, głównie na terenie diecezji pińskiej, połockiej mohylewskiej i północnej części władyctwa metropolitalnego. Przy prawosławiu pozostawało 39 monasterów skupionych w kilku grupach: litewskiej, słuckiej, podlaskiej, poleskiej, kijowskiej perejasławskiej i białoruskiej. W 1755 r., po śmierci władyki mohylewskiego Hieronima Wołczańskiego, papież zażądał od Augusta III zniesienia biskupstwa prawosławnego. Cesarzowa Elżbieta złożyła wówczas protest i wymogła na królu nominację na tę katedrę rektora Akademii Kijowskiej Jerzego Konisskiego. Zdecydowana interwencja Rosji w sprawy Kościoła prawosławnego nastąpiła dopiero za panowania Katarzyny II. Cesarzowa, sama indyferentna religijnie, wykorzystała brak równouprawnienia ludności prawosławnej do interwencji w wewnętrzne sprawy Rzeczypospolitej. Na sejmie warszawskim w 1766 r. ambasadorowie rosyjski i pruski zażądali wówczas zniesienia ustawy z 1733 r., która zabraniała niekatolikom pełnienia urzędów i stanowisk państwowych. Sejm odrzucił postulaty ambasadorów, poczynił jednak drobne ustępstwa na rzecz Cerkwi prawosławnej. Potwierdzono prawosławnym prawo do odprawiania nabożeństw w istniejących cerkwiach i restaurowania świątyń, które budowano przed 1717 r. Sejm pod presją biskupów łacińskich i nuncjusza Eugeniusza Viscontiego (1760-1767) sprzeciwił się jednak politycznemu równouprawnieniu innowierców. W istocie również Rosji nie zależało na nadaniu równych praw ludności prawosławnej. Wykorzystując niechęć posłów do równouprawnienia innowierców Rosja i Prusy zbrojnie poparły konfederacje protestancko-prawosławną w Słucku i protestancką w Toruniu. Pod wpływem tej interwencji sterroryzowany przez wojsko rosyjskie sejm 1768 r., w ramach ogólnej uchwały w sprawach dysydentów, podjął wiele ustępstw na rzecz prawosławnych. Prawosławni uzyskali potwierdzenie prawa do biskupstwa białoruskiego, wolności kultu i druku, odprawiania nabożeństw i budowy nowych cerkwi. O losach cerkwi i monasterów bezprawnie odebranych prawosławnym miały zadecydować specjalne sądy mieszane, składające się z osób pochodzących z nominacji królewskiej. Prawosławni uzyskali ponadto dostęp do urzędów, godności i stanowisk. Odmienność religijna nie mogła być przeszkodą w uzyskaniu pełnych praw obywatelskich i szlachectwa. Równocześnie konstytucja sejmowa jednoznacznie stwierdzała, że religią panującą w Rzeczypospolitej jest wiara katolicka i wszelką konwersję z niej traktowano, jako przestępstwo. Pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej spowodował, że połowa ludności prawosławnej, z biskupstwem białoruskim, znalazła się w granicach Rosji. W traktacie porozbiorowym polsko-rosyjskim z 1773 r. zapewniono katolikom i unitom wolność wyznaniową na obszarach włączonych do Rosji. Petersburg zagwarantował sobie prawo przestrzegania porządku i sprawowania opieki nad ludnością prawosławną w Rzeczypospolitej. Pod presją Rosji sejm w 1775 r. uchwalił nową ustawę o dysydentach. Konstytucja ta zmodyfikowała postanowienia sejmu w tej sprawie z 1768 r. Prawosławni w świetle nowej ustawy uzyskali ograniczony dostęp do sejmu, a do rozpatrzenia sporów majątkowych z unitami powołano komisję mieszaną. Postanowienia tej komisji miały być ostateczne. Wymienione akty prawne potwierdzały dominującą rolę religii katolickiej w państwie. Zakazywały odstępowania od wiary katolickiej pod rygorem prawnym. Traktat polsko-rosyjski, aprobowany przez sejm w 1775 r., regulował sytuację prawną ludności prawosławnej, oddając ją pod opiekę biskupów pozostających poza granicami kraju. Zawarty z Rosją traktat porozbiorowy dawał jej podstawy prawne do dalszej ingerencji w sprawy wewnętrzne kraju. Konieczność uregulowania spraw Cerkwi prawosławnej w Polsce dostrzeżono dopiero na Sejmie Wielkim. W okresie reformowania ustroju państwa podjęto próbę unormowania statusu ludności „wiary greckiej” i zintegrowania jej z Rzeczpospolitą. Powołana na sejmie komisja przedstawiła 1 marca 1791 r. raport, w którym ukazany został tragiczny stan Kościoła prawosławnego, pozbawionego władzy zwierzchniej po uwiezieniu biskupa Wiktora Sadkowskiego. Władykę Sadkowskiego oskarżono o przygotowywanie buntu przeciwko władzom państwowym. Na podstawie propozycji komisji sejm uchwalił 5 marca konstytucję w sprawie „religii grecko-orientalnej”. Konstytucja uznawała potrzebę powołania stałego zarządu kościelnego dla prawosławnych i reaktywowania stałej hierarchii. Sejm polecił zwołanie przedstawicieli Kościoła prawosławnego na kongregację generalną, która miała się odbyć w Pińsku 15 czerwca. Kongregacja w dniu 3 lipca 1791 r. powołała naczelną władzę Kościoła – synod krajowy złożony z arcybiskupa i trzech biskupów stojących na czele czterech diecezji, na które miał zostać podzielony kraj. Biskupi mieli być organizacyjnie niezależni, a w sprawach dogmatycznych hierarchicznie podlegaliby patriarsze konstantynopolitańskiemu. Uchwały Kongregacji Pińskiej wprowadziły powszechne zasady soborowości i wybieralności w Kościele prawosławnym. Reaktywowano również władze tymczasowe Cerkwi, które w sferze dyplomatycznej podporządkowano Carogrodowi. Podjęte decyzje zrywały z ustaleniami dotychczasowych traktatów polsko-rosyjskich. Kongregacja pińska de facto powoływała Prawosławny Kościół Autokefaliczny w Rzeczypospolitej. Informacje o postanowieniach Kongregacji pińskiej przyjęto niejednoznacznie. Zwolennicy reform w duchu Konstytucji 3 Maja uznali je za „wielce rozsądne i w niczym ani religii panującej, ani prawom krajowym nie przeciwne”. „Gazeta Narodowa i Obca” pisała: „Gdyby była Rzeczpospolita dawniej podobnie z tym ludem postępowała sobie, gdyby zamiast prześladowania i ucisku lud ten znajdował był w rządzie i własność i obrządków swych opiekę, żyzne Ukrainy i Podola niwy nie byłyby się tylekroć krwią naszą zbroczyły, ani obca intryga nie znalazłaby tak łatwego przystępu do serc przywiązanych do swojej ojczyzny i w niej szczęśliwych”[16]. Przy okazji ustaleń pińskich część publicystyki przypomniała, potwierdzając licznymi historycznymi przykładami, że wszystkie klęski, jakie spadły na Rzeczpospolitą, zostały spowodowane nietolerancją religijną i były karą za prześladowania „nieunitów i dysydentów”[17]. Ze względu na sprzeciwy nuncjusza, duchowieństwa katolickiego i unickiego sejm przystąpił do rozpatrzenia spraw wyznania prawosławnego dopiero 10 maja 1792 r. Ostatecznie, po dyskusji, sejm uchwalił 21 maja konstytucję o „urządzeniu swej hierarchii obrządku grecko-orientalnego, nieunickiego w państwach Rzeczypospolitej Polskiej”. Konstytucja sejmowa nie gwarantowała jednak metropolicie prawosławnemu miejsca w senacie, choć taki przywilej posiadał metropolita unicki. Mimo tych mankamentów i faktu uchwalenia konstytucji w momencie wypowiedzenia przez Rosję wojny Rzeczypospolitej, społeczność prawosławna przyjęła tę ustawę z wielką nadzieją. Sam fakt uchwalenia konstytucji większością 123 głosów przeciw 13 był miarą postępu tolerancji religijnej wobec powszechnej jeszcze w połowie XVIII w. niechęci do prawosławnych. W dobie powstania kościuszkowskiego podjęto jeszcze jedną próbę rozwiązania problemu statusu Cerkwi prawosławnej. Działająca w Wilnie Najwyższa Rada Narodu Litewskiego, kierowana przez Jakuba Jasińskiego, wydała 8 maja 1794 r. odezwę „Do unitów i prawosławnych”, w której zapowiedziano wprowadzenie gwarancji prawnych i wolności dla obu odłamów chrześcijaństwa wschodniego. W odezwie Rada brała pod opiekę państwową Cerkiew prawosławną i jej wiernych. Odezwa ta spowodowała znaczący udział społeczności prawosławnej i unickiej w powstaniu kościuszkowskim. Upadek powstania kościuszkowskiego i III rozbiór Rzeczypospolitej spowodował całkowite przekreślenie koncepcji stworzenia niezależnej struktury cerkiewnej na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego. Parafie prawosławne na jego obszarze zostały podporządkowane obediencji władyków rosyjskich. Władze rosyjskie narzuciły Kościołowi prawosławnemu ustrój synodalno-konsystorski, likwidując jego odrębność prawną i organizacyjną. Od współzarządzania Cerkwią został odsunięty element świecki. Kościół prawosławny na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej zatracił swoją soborowość i tożsamość, stając się częścią Cerkwi Rosyjskiej. Taka unifikacyjna polityka doprowadziła do zmiany miejscowej tradycji, kultury cerkiewnej i charakterystycznej dla ziem białorusko-litewskich obrzędowości. W końcu XVIII w. i na początku XIX w. zlikwidowano 11 placówek zakonnych, a po dołączeniu w 1807 r. do Rosji okręgu białostockiego – trzy następne monastery. Zasługą tych monasterów było utrzymanie nielicznych skupisk ludności prawosławnej w Wielkim Księstwie Litewskim. Placówki zakonne zastąpiono parafiami świeckimi. Równocześnie z kasatami monasterów biskupi rosyjscy organizowali nowe ośrodki klasztorne w nowo powstałych diecezjach prawosławnych. W 1825 r. na ziemiach wchodzących w skład Królestwa Polskiego powołano Komisję Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, która miała objąć opieką nieliczną na tym terenie grupę ludności wyznania prawosławnego. Pozostałe parafie w granicach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego podporządkowano jurysdykcji biskupa mińskiego i poddano procesowi całkowitej unifikacji z Rosyjskim Kościołem Prawosławnym. Dzieje Cerkwi prawosławnej w dawnej Rzeczypospolitej wskazują na brak konsekwentnej polityki w stosunku do innowierców. Faworyzowanie wyznania katolickiego, jako religii panującej doprowadziło do działań nietolerancyjnych wobec prawosławnych. Taka postawa władz polskich w konsekwencji przyczyniła się do objęcia opieki nad innowiercami w Wielkim Księstwie Litewskim przez Rosję i Prusy. Co więcej, Rzeczpospolita wyraziła w traktatach dwustronnych zgodę na opiekę Rosji nad ludnością prawosławną. Równocześnie przez całe XVII i XVIII stulecie dążono do całkowitej likwidacji Cerkwi „greckiej” na swym terenie. Wobec fiaska tej polityki podjęte na Sejmie Czteroletnim próby unormowania statusu Kościoła prawosławnego okazały się spóźnione i niewystarczające. Zmiana polityki Rzeczypospolitej wobec ludności prawosławnej, której wyrazem była próba stworzenia niezależnej struktury cerkiewnej, była rezultatem zaistniałej sytuacji międzynarodowej i próbą naprawy ustroju kraju. Dostrzeżono wówczas wielowyznaniowy i wielonarodowy charakter Rzeczypospolitej, dla której lansowanie jednej religii panującej miało zgubne konsekwencje. Wnioski z tej polityki wyciągnięto jednak zbyt późno, by przyniosły one wymierne rezultaty. Szczególnie trudno jest ocenić rolę Kościoła prawosławnego na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej pod zaborami. Jednoznaczna opinia historiografii polskiej o wykorzystaniu Cerkwi, jako elementu rusyfikacyjnego jest bardzo krzywdząca. Kościół prawosławny był obecny i podzielił los Polski. To jego struktury organizacyjne i tradycja uległy likwidacji w pierwszej kolejności. Od drugiego dziesięciolecia XIX w. rozpoczął się proces przechodzenia parafii unickich na prawosławie. Biskupi uniccy przeprowadzali w latach 1818-1834 reformy, które likwidowały różnice między obrządkiem prawosławnym a unickim. Na nowo wprowadzono do cerkwi unickich ikonostasy i księgi liturgiczne kanonicznie zgodne z prawosławiem. Jeszcze przed soborem w Połocku (1839 r.) duchowni greckokatoliccy stanęli przed alternatywą: albo mieli zostać całkowicie wchłonięci przez Kościół rzymskokatolicki, albo przyłączyć się do Kościoła prawosławnego. Pierwsze rozwiązanie oznaczało ich szybką latynizację i polonizację, a drugie dawało szansę zachowania wschodniej tradycji kościelnej. Rozdźwięk wśród unitów nastąpił zwłaszcza po powstaniu styczniowym. Jego klęska przyśpieszyła proces przechodzenia unitów na prawosławie. Świadom konieczności tej decyzji był twórca synodu zjednoczeniowego Józef Siemaszko, stojący wówczas w centrum spraw obrządku greckokatolickiego. Działalność Józefa Siemaszki spowodowała, że sobór biskupów i duchowieństwa unickiego podjął 12 lutego 1839 r. decyzję o skierowaniu pisma do Synodu Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego i cara Mikołaja I z prośbą o przyjęcie ich do Cerkwi prawosławnej. 25 marca 1839 r. Synod Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego wydał oświadczenie o następującej treści: „biskupów, duchowieństwo i wiernych do dziś greckounickiej Cerkwi zgodnie z prawami i przykładami ojców Cerkwi przyjmujemy do naszej wspólnoty prawosławno-katolickiej, wschodniej, wszechrosyjskiej Cerkwi”. Greckounickie kolegium nazwano litewsko-białoruskim i podporządkowano Synodowi. Jego zwierzchnikiem został podniesiony do godności arcybiskupa Józef Siemaszko. W ten sposób oficjalnie nastąpiło zjednoczenie Kościoła greckokatolickiego z Cerkwią prawosławną na Białorusi i Litwie. Powrót unitów do prawosławia odbywał się w zasadzie dobrowolnie, chociaż występowały również przypadki ingerencji władz carskich w podejmowaniu decyzji parafian i duchownych unickich w sprawie zmiany wyznania. Powrót unitów do prawosławia w zaborze rosyjskim zwielokrotnił liczbę wiernych, duchowieństwa i parafii prawosławnych. Władze były zmuszone do uchwalania corocznych funduszy na budowę nowych cerkwi, aby zaspokoić potrzeby religijne ludności. Od 1839 r. prawosławie na ziemiach polskich i białoruskich zaczyna przyjmować coraz więcej cech prawosławia rosyjskiego (rozwój kultu świętych rosyjskich, obrzędowości, rosyjskiej architektury sakralnej). Odmiennie przedstawiała się sytuacja w zaborze austriackim, gdzie wyznanie greckokatolickie nadal się rozwijało. Podobna sytuacja wyznaniowa była również na terenie Królestwa Polskiego. W latach 1815-1830 na całym jego obszarze dominowała unia. Latynizacja obrządku unickiego była szczególnie silna i z całą konsekwencją wprowadzono na terenie Królestwa postanowienia synodu zamojskiego 1720 r. Latynizacja liturgii i obrzędowości odbywała się przez odprawianie cichych mszy, odmawianie różańca, używanie organów i dzwonków w czasie nabożeństw. Z cerkwi unickich zaczęły znikać ikonostasy, pojawiły się natomiast ołtarze boczne, konfesjonały, ławki itp. Latynizacja łączyła się przeważnie z wprowadzeniem języka polskiego w nabożeństwach, kazaniach i modlitwach. Duchowieństwo unickie w dużej części stanowili absolwenci szkół łacińskich, należący często do wyznawców Kościoła rzymskokatolickiego. W przypadku Kościoła prawosławnego głównym ośrodkiem, obok cerkwi wzniesionych urzędnikom carskim, pozostawał monaster św. Onufrego w Jabłecznej. Wkrótce po kasacji unii utworzono w Cesarstwie Rosyjskim w 1840 r. prawosławne arcybiskupstwo warszawskie, które objęło swym zasięgiem dawne terytorium Królestwa Polskiego. Walkę z elementami łacińskimi podjął administrator diecezji chełmskiej Józef Wójcicki, który zmierzał do likwidacji unii i przyłączenia unitów do prawosławia. Wójcicki zdawał sobie sprawę z niechęci duchowieństwa wobec tego typu zmian. Z tego też powodu zaczął sprowadzać duchowieństwo z Galicji, niechętne wobec wszelkich form latynizacji i polonizacji obrządku unickiego. Już od połowy XVIII w. rozwijał się wśród księży grekokatolickich ruch zwany moskalofilski. Byli wśród nich przedstawiciele hierarchii unickiej skupieni wokół katedry św. Jura we Lwowie[18]. W sumie do diecezji chełmskiej przybyło 51 księży i 60 alumnów, którzy opowiadali się za powrotem do Kościoła prawosławnego[19]. Józef Wójcicki wydał wiele okólników do duchowieństwa i wiernych zakazujących używania w cerkwiach unickich języka polskiego, organów, śpiewania godzinek, odmawiania różańca, gorzkich żalów. Rozporządzenia administratora diecezji nie były wykonywane przez duchowieństwo i wiernych. Władze carskie zdecydowały się wówczas na powołanie lojalnego wobec nich unickiego biskupa chełmskiego, który miał posłuch wśród wiernych. Po uzyskaniu akceptacji papieża Piusa IX został nim oficjał archidiecezji unickiej we Lwowie ks. Michał Kuziemski (1868-1871). Kuziemski był znany z niechęci wobec Polaków i należał do czołowych postaci ruchu moskalofilskiego. Po konsekracji we Lwowie w 1868 r. przybył on do Chełma i zakazał uczestniczenia duchownym unickim w nabożeństwach łacińskich. Łamanie jego zarządzeń groziło konsekwencjami służbowymi i karami pieniężnymi. Władyka chełmski zakazał wkrótce wszelkich kontaktów z duchowieństwem łacińskim i polecił podległym mu proboszczom sporządzenie list unitów, którzy przyjęli obrządek rzymskokatolicki. Biskup Kuziemski pragnął powrotu pod jego jurysdykcję wszystkich potomków unitów. Zarządzenia władyki były zgodne z polityką władz rosyjskich. Ostatecznie likwidacją unii zajął się przybyły z Galicji ks. Marceli Popiel. Popiel został administratorem biskupstwa chełmskiego i na polecenie Aleksandra II wydał Okólnik do duchowieństwa unickiego, w którym polecał od 1874 r. odprawianie liturgii zgodnie z regułą Kościoła wschodniego. Okólnik miał doprowadzić do całkowitego zerwania ze zmianami wprowadzonymi przez synod zamojski. Okólnik oczyszczający liturgię z naleciałości łacińskich był wprowadzany w życie przy poparciu władz cywilnych. Działania Popiela wywołały konflikty wśród duchowieństwa i wiernych obrządku unickiego. Dochodziło do starć wiernych z policją carską i usuwania duchownych z parafii przeciwstawiających się postanowieniom Okólnika[20]. Wprowadzenie w życie Okólnika stało się wstępem do przyłączenia unitów do prawosławia w 1875 r. Ostateczne przyłączenie unitów z diecezji chełmskiej do prawosławia nastąpiło na prośbę części duchowieństwa unickiego decyzją Synodu Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego 11 maja 1875 r. Wiernych z obszaru władyctwa chełmskiego włączono do diecezji warszawsko-chełmskiej. Na biskupa chełmskiego Najświątobliwszy Synod mianował administratora diecezji chełmskiej ks. Marcelego Popiela. Decyzja Synodu została zatwierdzona przez cara Aleksandra II. W ten sposób Kościół prawosławny na terenie Królestwa Polskiego, liczący 42 parafie i 41 tysięcy wiernych, powiększył się o 267 parafii z 260 tys. wiernych. W latach 1863-1915 ostatecznie ukształtowała się sieć parafii prawosławnych. Wielkie zasługi w rozwoju życia duchowego na terenie diecezji chełmskiej wniósł młody wówczas biskup, późniejszy patriarcha moskiewski Tichon. Zarządzał on diecezją chełmską w latach 1897-1898. Pewne zmiany w stosunkach wyznaniowych wprowadził ukaz tolerancyjny cara Mikołaja II z 1905 r. Część dawnych unitów, głównie z diecezji siedleckiej i lubelskiej, porzuciło wówczas prawosławie i przystąpiło do Kościoła rzymskokatolickiego. Ponowna dezorganizacja społeczności prawosławnej nastąpiła podczas I wojny światowej. Większa część wiernych Kościoła prawosławnego zamieszkująca wschodnie obszary ziem polskich była ewakuowana w głąb Rosji. Wraz z wiernymi wyjechało duchowieństwo prawosławne. Pozostawione świątynie pozostawały bez opieki i stały się obiektem licznych grabieży i napadów. „Bieżeńcy” przebywający w latach 1915-1922 na terenie Rosji byli świadkami upadku dwóch autorytetów: cara i cerkwi. Po powrocie do własnych domów zastali nową rzeczywistość. Władze Rzeczypospolitej traktowały prawosławie, jako relikt zaborcy i z niechęcią odnosiły się do jego wyznawców. Rozpoczął się okres rewindykacji i walki o prawa do świątyń i monasterów Kościoła prawosławnego, czas wielkiej próby dla Cerkwi i jej wiernych. Historia chrześcijaństwa na ziemiach Rzeczypospolitej ukazuje, że na jej terenie doszło do spotkania dwóch wielkich tradycji religijno-kulturowych: wschodniej (bizantyjsko-ruskiej) i zachodniej (łacińskiej). Prawosławie było stałym elementem struktury wyznaniowej kraju, w niektórych jego regionach religią dominującą. Wschodnia tradycja chrześcijańska zakorzeniła się we wszystkich formach życia ludności ruskiej i wpłynęła na oblicze kulturowe wszystkich mieszkańców państwa. W historii wielu narodów dawnej Rzeczypospolitej prawosławie stanowiło ich podstawową religię, fundamentalny element ich świadomości, kształtujący rodzimą kulturę i tożsamość. Prawosławie określiło krąg cywilizacyjno-kulturowy Białorusinów i Ukraińców. Późniejsze oddziaływanie na te narody innych wyznań i Kościołów miało drugorzędne znaczenie. Uniwersalistyczny aspekt chrześcijaństwa, tak istotny w średniowieczu, w dziejach Rzeczypospolitej doprowadził do wypracowania specyficznej tradycji kulturowo-religijnej, zwłaszcza na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ta wielowyznaniowa tradycja, gdzie prawosławie było naturalnym jej elementem, stanowiła specyfikę Rzeczypospolitej. Załamanie się tej tradycji po 1596 r. spowodowało coraz większą dominację Kościoła katolickiego w jego łacińskim i unickim rycie. Pozbawianie równych praw ludności prawosławnej zawsze przynosiło Polsce zgubne konsekwencje. Tak było w II Rzeczypospolitej, kiedy w 1938 r. podjęto próbę wzmacniania polskości przez burzenie prawosławnych obiektów sakralnych na Chełmszczyźnie i Podlasiu. Jakże wielkie było przywiązanie Białorusinów i Ukraińców do tradycji Rzeczypospolitej, kiedy po takich doświadczeniach narody te stanęły lojalnie w obronie swojej ojczyzny. Druga wojna światowa wprowadziła nowe zmiany w położeniu i organizacji Kościoła prawosławnego na ziemiach polskich. W okresie okupacji niemieckiej na terenie Generalnej Guberni istniały trzy diecezje: warszawska, chełmska i krakowska. Ziemie polskie znajdujące się w granicach Związku Radzieckiego weszły w latach 1939-1941 w skład diecezji mińskiej. Włączona po 17 wrześniu 1939 r. do BSRR Białostocczyzna i Grodzieńszczyzna stała się miejscem ograniczania możliwości wypełniania posług religijnych tym razem przez administrację sowiecką. Władzy radzieckiej nie zależało na rozwoju Kościoła prawosławnego, a bardziej na ograniczeniu jego roli w społeczeństwie. Deportacjom i wywózkom w głąb ZSRR była poddana również ludność wyznania prawosławnego wraz ze swym duchowieństwem. Kolejne zmiany w życiu religijnym nastąpiły w okresie okupacji niemieckiej. Władze faszystowskie dążące do likwidacji ideologii komunistycznej zezwoliły na reaktywowanie wielu nowych parafii w ramach Białoruskiego Kościoła Prawosławnego. W rezultacie od 1941 r. na ziemiach białoruskich i ukraińskich zostały utworzone z inspiracji niemieckich władz okupacyjnych cerkwie autokefaliczne, nie uznawane przez patriarchat moskiewski. Po zakończeniu wojny zarząd nad Cerkwią prawosławną w nowych granicach polskiej państwowości objęło Tymczasowe Kolegium Rządzące Polskiego Kościoła Prawosławnego z biskupem Tymoteuszem (Szretterem) na czele. Pełną autokefalię Kościół prawosławny w Polsce uzyskał na podstawie dekretu św. Synodu patriarchatu moskiewskiego z dnia 22 czerwca 1948 r. Pierwszym zwierzchnikiem Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego był arcybiskup Tymoteusz, a od 1951 r. metropolita Makary[21]. W 1949 r. powołano trzy biskupstwa: warszawskie, białostocko-gdańskie i łódzko-wrocławskie. Migracja ludności z województw wschodnich do Polski centralnej i zachodniej wymusiła nowy podział diecezjalny. W 1952 r. utworzono cztery diecezje: warszawsko-bielską, białostocko-gdańską, łódzko-poznańską i wrocławsko-szczecińską. W 1983 r. reaktywowano diecezję przemysko-nowosądecką, a w 1989 – chełmsko-bełską. Obecnie Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny liczy sześć diecezji z ponad 250 parafiami, 410 cerkwiami, 6 biskupami, 259 duchownymi i 600 tys. wiernych. Większość wyznawców prawosławia zamieszkuje wschodnie obszary województwa podlaskiego, lubelskiego i małopolskiego. Zwierzchnikiem Kościoła prawosławnego w Rzeczypospolitej jest obecnie metropolita Sawa. Ważną rolę w życiu Cerkwi prawosławnej w Rzeczypospolitej odgrywają monastery: żeńskie (Grabarka, Dojlidy, Wojnowo) i męskie (Supraśl, Jabłeczna, Wójkowice Ujkowice), wydawnictwa cerkiewne („Cerkiewny Wiestnik”, „Wiadomości PAKP”, „Żołnierz Prawosławny” itd.). Od 1991 r. status PAKP reguluje ustawa sejmowa, która umożliwiła działalność Prawosławnego Ordynariatu w wojsku polskim i katechizację młodzieży w szkołach państwowych i publicznych. Reasumując trzeba stwierdzić, że Kościół prawosławny w państwie polskim nie jest jakąś obcą, zewnętrzną naleciałością, jest wyznaniem, które od dawna ma swoje miejsce w granicach państwa polskiego i jest integralnie związane z jego dziejami. Dlatego też ma on swoją nie tylko tradycję, ale też ogromny wkład w kształtowanie współczesnego i dawnego oblicza Rzeczpospolitej.
[1] A.Gieysztor, Obraz Rusi w Polsce średniowiecznej, [w:] Związki kulturalne między Polską a Rosją XI-XX, Moskwa 1998, s. 12.
[2] G. Labuda, O obrządku słowiańskim w Polsce południowej, czyli Kraków biskupi przed rokiem 1000, [w:] Studia nad początkami państwa polskiego, t. II, Poznań 1988, s. 165, 205-211.
[3] A. Poppe, Kościół i państwo na Rusi w XI w., Warszawa 1968, s. 178; E. Gołubińskij, Istorija Russkoj Cerkwi, t.I, cz. 1, Moskwa 1901, s. 334.
[4] B. Włodarski, Polska i Ruś 1194-1340, Warszawa 1966, s. 45 i następne. Dzieje Księstwa Wołyńskiego w XI-XIII wieku zostały szeroko opracowane w publikacjach: W. Paszko, Oczerki po istorii Galicko-wołyńskoj Rusi, Moskwa 1950; I. Krypjakewycz, Halyćko-wołyńśke kniaziwstwo, `Kyjiw 1984; H. Łowmiański, Początki Polski, t. VI, cz. 1, Warszawa 1985; A. Swieżawski, Ziemia bełska. Zarys dziejów politycznych do roku 1462, Częstachowa 1990.
[5] J. Długosz, Historiae Polonicae, ed. A. Przezdziecki, t.II, Warszawa 1878, s.405.
[6] W. Abraham, Powstanie organizacji Kościoła łacińskiego na Rusi, Lwów 1904, s. 121-143; E. Gołubińskij, Istorija…, t.II, s. 82-86.
[7] J. Fijałek, Średniowieczne biskupstwa Kościoła wschodniego na Rusi i Litwie, „Kwartalnik Historyczny”, t. X, 1896, s. 492; K. Chodynicki, Kościół prawosławny a Rzeczpospolita Polska. Zarys historyczny 1370-1632, Warszawa 1934, s.4-5.
[8] T.M. Trajdos, Metorpolici kijowscy Cyprian i Grzegorz Camblak a probl;emy Cerkwi prawosławnej w państwie polsko-litewskim u schyłku XIV i pierwszej ćwierci XV w., [w:] Balcanica Posnaniensia. Acta et studia, t. II, Poznań 1985, s. 213-214; J. Fijałek, Biskupstwa greckie na ziemiach ruskich od połowy XIV wieku na podstawie źródeł greckich, „Kwartalnik Historyczny”, t. XI, 1897, s. 27-34.
[9] W. Abraham, Powstanie…., s. 218-219.
[10] H. Graba, Kołpak Witołdowy czy czapka Monomacha. Dylematy wyznawców prawosławia w monarchii ostatnicj Jagiellonów, [w:] Katolicyzm w Rosji i prawosławie w Polsce (XI-XX w.), pod red. J. Bardacha i T. Chynczewskiej-Hennel, Warszawa 1997, s.59.
[11] T. Wasilewski, Prawosławne imiona Jagiełły i Witolda ,[w:] Analecta Cracoviensia, t. XIX, 1987, s. 107-115.
[12] M. Krom, Miż Ruśju i Litwoj. Zapadnorusskije ziemli w sistiemie russko-litowskich otnoszenij konca XV- pierwo, treti XVI w., Moskwa 1995, s. 204-209.
[13] H. Kowalska, J. Wiśniewski, Olelkowicz Jerzy , [w:] PBS, t. 23, 1978, s. 743; H. Graba, Kołpak Witoldowy…, s. 58.
[14] A. Jobert, De Luther á Mohila. La Pologne dans la crise de la Chrétienté 1517-1648, Paris 1979, s. 322.
[15] Proponuję najnowsze opracowanie T. Kempy, Konstanty Wasyl Ostrogski, wojewoda kijowski i marszałek ziemi wołyńskiej, Toruń 1997.
[16] Gazeta Narodowa i Obca, z dnia 16 lipca 1791 r.
[17] Takie wnioski na podstawie analizy polityki Rzeczypospolitej w stosunku do Cerkwi prawosławnej przedstawił anonimowy autor obszernego artykułu napisanego z okazji postanowień Kongregacji pińskiej. E. Sakowicz, Kościół prawosławny w Polsce w epoce Sejmu Wielkiego, Warszawa 1935, s.211-213.
[18] J. P. Himka, The Greek Catholic Church and Nation-Building in Galicia 1772-1918, „Harvard Ukrainian Studies”, 1984, vol. 8, nr 3-4.
[19] H. Dylągowa, Unia w Królestwie Polskim, s. 239.
[20] Tamże, s. 240-242.; Szerzej na ten temat H. Dylągowa, Dzjeje unii brzeskiej, Warszawa 1996, s. 113-150, 158-174.
[21] K. Urban, Kościół prawosławny w Polsce 1945-1970, Kraków 1996, s. 41-82; Tenże, Kościół prawosławny w Polsce w latach 1944-1956, Kraków 1998.
Zapaść cywilizacyjna państwa polskiego Tak się jakoś nieszczęśliwie składa, że od paru lat, każdorazowo przy końcu starego i na początku nowego roku, jesteśmy świadkami prawdziwie „dantejskich scen” rozgrywających się w różnych dziedzinach naszego społecznego życia. Na przełomie 2010 i 2011 roku, wprawił Polaków w osłupienie problem niemożności poprawnego ułożenia rozkładu jazdy pociągów PKP, natomiast w bieżącym roku, większość naszych rodaków wpadła w panikę z powodu chaosu wokół refundacji leków. Jeśli do tego dodać, praktycznie, co roku, występujące kłopoty z odśnieżaniem dróg oraz bezradność rządzących w kwestii przeciwdziałania skutkom powodzi, które cyklicznie nawiedzają nasz kraj, to mamy oto obraz jakiegoś swoistego uwiądu, którym dotknięte jest nasze państwo. Większość polityków z partii rządzących z upodobaniem nawiązuje do tradycji cywilizacji rzymskiej, w której kręgu podobno znajduje się również nasza udręczona ojczyzna. Robią to szczególnie wtedy, gdy uzasadniają kolejne kroki na drodze do pełnej integracji Polski z Unią Europejską. Lecz jednocześnie zapominają o tym, że Imperium Rzymskie opierało się przede wszystkim na sprawnym aparacie administracyjnym, którego filarem była doskonale, jak na tamte czasy, rozwinięta sieć dróg i sprawnie funkcjonująca poczta. O polskich drogach, nawet nie ma, co wspominać, ich „walory” poznał doskonale każdy przeciętny posiadacz automobilu, ale jeśli chodzi o naszą pocztę, to jesteśmy obecnie świadkami jej dogorywania. Jak bowiem można inaczej określić upadek wszelkich, nie tylko „europejskich”, standardów świadczonych przez nią usług i planowane masowe zwolnienia pracowników, które z całą pewnością nie ułatwią funkcjonowania tej instytucji, na „zliberalizowanym” od 2013 roku rynku usług pocztowych. Tak, więc z cywilizacji rzymskiej pozostają nam tylko igrzyska, których wielbicielem jest premier Donald Tusk, choć i w tej materii ma on niemało problemów, żeby domknąć przygotowania do Euro 2012. Stan polskiej gospodarki jest opłakany, ale dopiero prawdziwym przerażeniem napawa poziom „kompetencji” naszego aparatu państwowego, na którego czele stoją ludzie obecnego premiera. Nie można przecież nie zauważać, że cały rozwój naszej infrastruktury został dostosowany do potrzeb zabezpieczenia mistrzostw w piłce nożnej, które w tym roku będziemy mieli „przyjemność” gościć. Aż strach pomyśleć, co będzie po Euro 2012 i nie chodzi mi wcale o wątpliwe zyski lub bardziej prawdopodobne straty, które i tak propagandyści rządowi przedstawią, jako konieczne koszty promocji naszego kraju w świecie. Lecz mam na uwadze kompletny brak wizji rozwoju państwa ze strony rządzących, których cała inwencja zdaje się wyczerpywać w temacie niedalekich igrzysk. Z tego widać, że po liberalnych rządach pozostanie zapewne jedyny trwały ślad w postaci współczesnych piramid, którymi bez wątpienia są budowane obecnie stadiony. Nie pochłonęły one, co prawda, tylu istnień ludzkich jak te budowane tysiące lat wcześniej w Egipcie, lecz w podobny sposób przyczyniają się do ruiny państwowego budżetu. Tyle tylko, że budowle postawione ku czci faraonów są do dzisiaj świadectwem ich potęgi, natomiast nasze stadiony będą raczej smutnym obrazem bankructwa paltformianej polityki i z pewnością nie przetrwają tylu lat, co egipskie piramidy, ponieważ wykonane są z gorszego budulca. Ekipy rządzącej nie obchodzą jednak problemy, z którymi boryka się większość mieszkańców, oni wolą się bawić i schlebiać próżności garstki kibiców, jednocześnie prowadząc „bezwzględną” krucjatę przeciwko „kibolom”. W ostatnim czasie do znanego powszechnie katalogu „uzdolnionych” ludzi premiera, po takich „sławach” jak: Bogdan Klich, Ewa Kopacz, Mirosław Drzewiecki, czy Cezary Grabarczyk, dołączył „świeży” nabytek z SLD – Bartosz Arłukowicz, który przejął po minister Kopacz resort ochrony zdrowia. Jego debiut niestety nie wypadł zbyt dobrze, ponieważ zafundował nam, trwający zresztą do dzisiaj, festiwal „obciachu”, w którym obok lekarzy i aptekarzy odgrywa on główną rolę. Pomimo tego, że przysporzył rządowi wielu trosk i przyczynił się do strat sondażowych, jego pozycja w „drużynie” premiera jest nadal mocna. To może dziwić, ale gdy przyjrzymy się dotychczasowej praktyce rządzenia Donalda Tuska, to dostrzeżemy więcej tego typu przypadków. Wniosek opozycji o odwołanie Arłukowicza ze stanowiska ministra zdrowia przepadł w sejmie, pogrzebany głosami „zdyscyplinowanych” posłów koalicji, podobnie jak wcześniejsze próby obalenia: Sikorskiego, Kopacz, Grabarczyka, Klicha i innych. Świadczy to z jednej strony, o sile zaplecza parlamentarnego rządu i niemałej determinacji w obronie swoich ministrów, a z drugiej, o słabości opozycji i dużej pewności siebie wykazywanej przez premiera, który bezceremonialnie przestrzegł sejmowych adwersarzy, stwierdzając, że: „opozycja musi poprzestawać na takich spektaklach, które z jednej strony są uprawnione, bo wiadomo, że opozycja od tego jest, ale jeśli zbyt często będą testować odporność naszej koalicji, to ludzie niedługo się zorientują, że są bezradni”. Skwitował także uzasadnienie wniosku PiS, mówiąc, że „nie wymaga komentarza dłuższego niż jedno mocne słowo”. No cóż, wydaje się, że premier bije wszystkich na głowę pod względem prezentowanej buty i arogancji, ale najwidoczniej zapomniał, że „pycha kroczy przed upadkiem”! Ludzi myślących nie może jednak zmylić pewność siebie wykazywana przez szefa rządu, ponieważ doskonale zdają oni sobie sprawę z niekompetencji i bylejakości „tuskowych” ministrów, których działalność, a raczej opieszałość i zaniechanie działań, przynosi szkodę nie tylko wizerunkowi rządzącej koalicji, ale przede wszystkim całemu społeczeństwu. Nie ma, bowiem na świecie takiego kraju, gdzie rządzący nie potrafiliby dać sobie rady z ułożeniem rozkładu jazdy pociągów, a nawet, jeśli taki istnieje, to nie jest on najlepszym przykładem do naśladowania. Za bałagan w służbie zdrowia odpowiada podobno była minister Ewa Kopacz, która w nagrodę za swoje „wybitne zasługi” rozsiadła się na wygodnym stołku marszałka sejmu, a jej następca w sposób mniej lub bardziej udolny próbuje „posprzątać” w opuszczonym przez nią resorcie. I nawet, gdyby dać wiarę „adwokatom” Arłukowicza, że nie jest on niczemu winien, to jednak należy poddać w wątpliwość, jakość podjętych przez niego działań naprawczych. W jego przypadku można rzec, że „widziały gały, co brały”, a z wcześniejszych wypowiedzi wynika, że nowy minister zdawał sobie sprawę z trudności, jakie napotka obejmując niezwykle „zapuszczony” resort zdrowia. Zamiast jednak od razu po nominacji wziąć się do roboty, to z upodobaniem pozował do zdjęć i udzielał wywiadów, wykorzystując swoje „pięć minut” w mediach dla spopularyzowania własnej osoby, nie dbając przy tym należycie o przygotowanie ustawy refundacyjnej i towarzyszących jej rozporządzeń ministerialnych. Z takiej właśnie niefrasobliwości i zaniedbań rodzą się najczęściej problemy, które później ciężkim brzemieniem spadają na barki społeczeństwa. Podobne przyczyny doprowadziły do skandalu wokół PKP, ustawy refundacyjnej i wielu innych. W przypadku obecnie rządzących, nie mamy, bowiem do czynienia z ekipą profesjonalistów, lecz raczej z „trupą komediantów” i „kuglarzy”, którzy zamiast panteonu wybitnych osobowości, tworzą coś na kształt politycznej szopki, pełnej „cudaków” i innych żenujących osobliwości. Niektórych przedstawicieli opozycji cieszą kolejne porażki rządu, ponieważ mają oni nadzieję, że im gorzej będzie w Polsce, tym mniejsze będzie poparcie społeczne dla koalicji PO-PSL. Wieszczą nawet, że może się ona rozpaść pod wpływem narastającego kryzysu gospodarczego lub zerwania współpracy przez „ludowców”. Jednak moim zdaniem, jak na razie nic na to nie wskazuje, zwłaszcza, że opozycja jest niezwykle słaba i tak naprawdę niewiele robi w celu „obalenia” rządu premiera Tuska. Poza tym, jako patriota i narodowiec z przekonania, nie mogę czerpać płytkiej satysfakcji z tego, że za wszystkie błędy popełniane przez rządzących słono płaci naród polski, a nasze państwo cofa się w rozwoju cywilizacyjnym. Z całkiem świeżych doświadczeń wynika, że nie ma sensu liczyć na to, aby rząd i wszyscy odpowiedzialni za funkcjonowanie państwa urzędnicy z własnej i nieprzymuszonej woli zabrali się do aktywnych działań na rzecz rozwiązania problemów gospodarczych naszego kraju i poprawy bytu obywateli. Jednak z ostatnich protestów wokół podpisania tzw. ACTA można wywnioskować, że pomimo rozlicznych kłamstw i manipulacji, tym razem „ciemny lud” nie kupił rządowej propagandy. Zdaje się również, że Polacy nie są już zainteresowani pustosłowiem sloganów, którymi karmią ich polityczne salony, lecz oczekują od polityków rzetelnej informacji o stanie państwa i wytężonej pracy nad jego naprawą. W mojej opinii jest to sytuacja normalna i całkiem oczywista, że oburzone społeczeństwo nie zadowala się pozorowanymi działaniami i nieadekwatnymi do potrzeb półśrodkami, natomiast domaga się od rządu dbałości o interesy państwa i pomyślność jego obywateli. Przypominając jednocześnie rządzącym politykom, w mało wybredny sposób, że naród jest ich pracodawcą, a polski podatnik płaci im wysokie pensje.
Wojciech Podjacki
Zapomniany bohater, czyli człowiek, który ocalił Ziemię – płk Stanisław Pietrow 26 września 1983 roku system wczesnego ostrzegania w centrum dowodzenia radzieckich wojsk rakietowych uruchomił alarm jądrowy. Gdyby nie postawa pułkownika Stanisława Pietrowa, który złamał wydany wtedy rozkaz, 23 września mógł okazać się ostatnim dniem życia milionów ludzi na świecie. Pierwsza połowa lat 80. była jednym z najbardziej napiętych okresów zimnej wojny. Związek Radziecki dokonał inwazji na Afganistan, doszło do bojkotu Igrzysk Olimpijskich w Moskwie. Równocześnie, ze względu na produkcję przez ZSRR pocisków balistycznych SS-20, siły NATO zapowiadały znaczną ekspansję arsenału w bezpośrednim sąsiedztwie supermocarstwa. We wrześniu 1983, Armia Radziecka omyłkowo (prawdopodobnie) zestrzeliła cywilny lot Korean Air 007, co doprowadziło do jeszcze poważniejszej eskalacji konfliktu na arenie międzynarodowej i w odczuciu KGB przybliżało widmo niezapowiedzianego ataku nuklearnego ze strony Stanów Zjednoczonych. [Z tego, co wie gajowy, zestrzelenie nie było omyłkowe, lecz było reakcją na bezczelną prowokację amerykańską - admin] Zapowiadał się kolejny nocny dyżur – walka ze snem i czekanie na dzienną zmianę – gdy nagle na nieruchomym do tej pory ekranie zapaliła się pierwsza lampa i napis „atak rakietowy”. Po sekundzie nie było wątpliwości – amerykańska rakieta zbliża się w kierunku ZSRR. Wkrótce następna, po kilku kolejnych sekundach komputer wskazywał już pięć rakiet – Stany Zjednoczone rozpoczynały atak jądrowy z bazy Malmstrom w Montanie. W sztabie rozległ się dźwięk syreny, a na pulpicie, przy którym siedział Pietrow migały już dwie lampki: „atak rakietowy” i „start”. „Start” był komendą do odpalenia radzieckich pocisków nuklearnych. Losy globu znalazły się w rękach 44-letniego pułkownika Stanisława Pietrowa, oficera radzieckich wojsk rakietowych, trzymającego rękę nad atomowym guzikiem, który miał odpalić 5 tysięcy rakiet nuklearnych, wymierzonych w Stany Zjednoczone i ich sojuszników. Wada radzieckiej techniki komputerowej, czy początek „imperialistycznej agresji” USA, przed którą państwowa propaganda tak skutecznie straszyła radzieckiego człowieka? Stał przed wielką elektroniczną mapą Ameryki nie mogąc uwierzyć w to co się dzieje. Był jedynym w całym kraju człowiekiem zdolnym wydać odpowiedni werdykt – atak czy fałsz? Po czym zgodnie z instrukcją natychmiast zawiadomić przywódcę ZSRR Jurija Andropowa, a po akceptacji rozpocząć odliczanie i wystrzelić rakiety. Kreml mógł się jedynie i wyłącznie kierować tylko jego orzeczeniem, dlatego tak ważna była decyzja Pietrowa. Zachował jednak zimną krew. Poczułem, że nogi mam jak z waty. Spojrzałem na swoich podwładnych – na początku cisza, widzę, jak ludzie się we mnie bezradnie wpatrują, a zaraz potem panika, krzyki, niemal nie zniszczą stanowisk. Zacząłem rzucać mięsem, kazałem im natychmiast wrócić do roboty, zaraz potem poczułem, że muszę podjąć chyba najważniejszą decyzję w życiu – mówi. Europa powoli kładła się spać. W Belgii zmarł były król Leopold III i media jak przed trzydziestoma laty znów snuły rozważania, czy kolaborował z niemieckim okupantem, czy też nie. W Anglii media podały sensacyjną wiadomość o spektakularnej ucieczce z pilnie strzeżonego więzienia Maze 38 członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Wówczas był to problem, wydawałoby się, znacznie pilniejszy niż Sowieci i cały ich atomowy potencjał. Pietrow czekał, upływały kolejne sekundy, w ciągu pół godziny pierwsze rosyjskie miasta mogły zostać starte z powierzchni ziemi. On – do niedawna zwykły radziecki służbista, który ostatnie dziewięć lat przepracował w systemie wczesnego ostrzegania – mógł spowodować, że to samo stanie się z Nowym Jorkiem, czy Los Angeles. Później taki sam podpułkownik, po drugiej stronie Atlantyku, zobaczyłby podobny alarm i zapewne nie miałby żadnych podstaw, żeby się zawahać. Czy zawahałby się Ronald Reagan, zanim sięgałby po teczkę atomową? Czy po pierwszej odwetowej serii, Związek Radziecki zaprzestałby wojny? Tak czy inaczej, dziesiątkom milionów mieszkańców północnej półkuli pozostawałyby minuty, godziny życia. Nie było wątpliwości – komputer pokazywał atak, dziwny atak, bo kto rozpoczyna wojnę nuklearną pięcioma rakietami, ale dane nie pozostawiały wątpliwości. Między wielką mapą USA i wielką mapą ZSRR zapalały się kolejne światła. Minister obrony, sztab generalny i Kreml czekali na informację, a czas uciekał – wspomina Pietrow. Decyzja zapadła po trzech minutach rozważań. To musi być bzdura, błąd komputera, nie wierzę w to, krzyknąłem w słuchawkę. Po drugiej stronie odpowiedział ściszony i nie mniej przerażony głos oficera operacyjnego: Zrozumiano, pracujcie dalej. Dużo ryzykował. Nie miał 100 proc. pewności, że był to fałszywy alarm. Na zachodniej półkuli nikt nie mógł mieć nawet pojęcia, co dzieje się w sierpuchowskim bunkrze, w centrum odbierającym dane od radzieckich satelitów. W Ameryce, pod rządami Ronalda Reagana, trwało spokojne niedzielne popołudnie 25 września 1983. Wciąż pobrzmiewały jednak echa skandalu sprzed ponad trzech tygodni – zestrzelenia przez ZSRR południowokoreańskiego samolotu z 269 pasażerami na pokładzie. Powodów do spokoju nie było jednak nadal, tym razem dłużyły się kolejne minuty. Jeżeli Pietrow się pomylił, to amerykańskie pociski powinny spaść po około 25-30 minutach od momentu wystrzelenia. Nie było jednak żadnej informacji o potężnych eksplozjach. Kreml wciąż stał cały, wokół była spokojna noc z 25 na 26 września 1983 roku. Nie obeszło się jednak od paniki na wyższych szczeblach. Nazajutrz w centrum pojawiła się specjalna komisja mająca wyjaśnić, dlaczego radziecka technika, która przecież „niczym nie ustępuje amerykańskiej, a nawet pod pewnymi względami ją przewyższa” tym razem postawiła świat na skraju wojny. Komisja nic nie wyjaśniła, na trop pomyłki pół roku później wpadł jeden z młodych oficerów. Zdolny chłopak – wspomina Pietrow – zauważył, że istnieje pozycja, w której w bardzo niewielu przypadkach Ziemia może dać odbicie i wywołać właśnie taką reakcję systemu. System naprawiono, nigdy przedtem, ani nigdy później nie doszło do podobnego błędu. Przynajmniej ja o nim nic nie wiem. Okazało się, że miał rację. System satelitarny zawiódł z powodu odbicia się światła słonecznego od chmur, które tego dnia były nad Montaną. Po 26 września pułkownik został zepchnięty na boczny tor. Pietrowa okrzyknięto dopiero bohaterem w 1993 roku. Sam już dawno wyrzucił z pamięci wrześniową noc, gdy jego były dowódca, płk Jurij Wotincew przyznał w wywiadzie dla „Prawdy”, że kompromitująca Związek Radziecki pomyłka miała miejsce i że jego podwładny zapobiegł wówczas najgorszemu. Nagle znalazłem się w centrum zainteresowania. Moja żona, której przez lata nie powiedziałem ani słowa, była przerażona – „to naprawdę o tobie piszą, no co ty, nie wygłupiaj się”. Do domu zjeżdżali się dziennikarze, próbowali mi wmówić, że jestem jakimś wielkim człowiekiem, a ja po prostu wykonywałem swój obowiązek i akurat właśnie wtedy się znalazłem w pracy – mówi. Gdy Amerykanie dowiedzieli się o najdłuższej nocy zimnej wojny, okrzyknęli Pietrowa bohaterem. Jego imię znalazło się w encyklopediach, anglojęzyczna prasa na całym świecie, co jakiś czas od nowa wraca do historii sprzed lat. „Wszyscy jesteśmy dłużnikami Stanisława Pietrowa, bohatera naszych czasów” – napisała organizacja Obywatele Świata, gdy w maju tego roku przyznała mu swoje wyróżnienie i nagrodę…1000 dolarów. Suma ta wywołała uśmieszki amerykańskich internautów, a o Pietrowie znów się zrobiło głośno. Ten facet zasługuje na p… Pokojową Nagrodę Nobla, a nie na jakieś śmieszne tysiąc baksów – napisał jeden z nich. Podpułkownik pieniędzmi jednak nie pogardził. 65-letni Pietrow od lat mieszka w zdewastowanym mieszkaniu w podmoskiewskim Friazinie. Jego emerytura to – przy rosyjskich cenach, wyższych niż w Polsce – równowartość około 650 złotych. I tak nie jest źle – uśmiecha się. Podwyżkę mi dali parę lat temu, wcześniej były zupełnie głodowe stawki - powiedział. Po wrześniowej nocy 1983 roku nie doczekał się żadnej nagrody. „Mołodiec” – powiedział mu jeden z badających sprawę generałów i tyle było pochwał. Gdy okazało się, że nagradzając Pietrowa wypadałoby jednocześnie kogoś innego ukarać, sprawę wyciszono. Odszedł z armii w 1984 roku. Skończyłem 45 lat i mogłem odejść. Gdy pytali, czy chcę zostać, odpowiedziałem, że jedyną rzeczą, jakiej od nich oczekuję, to żeby się ode mnie odczepili. Wolałem poświęcić się rodzinie, mieć więcej czasu dla siebie. Pracowałem w biurze konstrukcyjnym, potem w 1992 roku przestano nam płacić – poszedłem na emeryturę – mówi. Po chwili spogląda na odrapane ściany swojego mrocznego mieszkania. Remont tu kiedyś można by zrobić, bo wstyd ludzi przyjmować. Eee, to kiedyś. Na razie – pokazuje z dumą – zaoszczędziłem i kupiłem sobie prawdziwy odkurzacz. W 1993 roku po przejściu na emeryturę, zajmował się swoją żoną, która przeszła udar mózgu. Gdy zmarła, musiał pożyczyć pieniądze na jej pogrzeb. Ze względu na tajemnicę wojskową wydarzenia te były ukrywane aż do 1998 roku. Dopiero w ostatnich latach Pietrow został uznany za bohatera: w 2004 otrzymał nagrodę World Citizen Award, a w 2006 został uhonorowany przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Niektóre źródła podają, że, mimo że Pietrow zapobiegł katastrofie, liczyło się przede wszystkim to, że postąpił wbrew rozkazom swoich przełożonych i naruszył przyjęte procedury operacyjne. Został poddany intensywnym przesłuchaniom, a następnie odsunięty od służby i ukarany naganą, oficjalnie za nieprawidłowe wypełnienie dokumentacji.
Dziś Stanisław Pietrow (Stanislav Petrov) mieszka w podmoskiewskim blokowisku miasta Friazin.
Kto naprawdę zamordował Aleksandra Litwinienko? Pamiętamy tragedię rosyjskiego oficera wywiadu Aleksandra Litwinienki, który zmarł w mękach otruty polonem. Ojciec Aleksandra, który był głównym aktorem agresji medialnej na Putina, całkowicie zmienił zdanie. Oto nagranie, które zrobiła z nim telewizja rosyjska we Włoszech, gdzie obecnie mieszka:
Prawda o Litwinienko: Okazuje się, że Litwinienko był nie tylko podpułkownikiem FSB, ale przede wszystkim agentem wywiadu brytyjskiego. No i to nie żaden „Putin” go sprzątnął, tylko kolesie z MI5 czy też MI6! Można się domyśleć, że był w czymś niewygodny lub po prostu zbędny – i jako taki mógł być wygodny, jako rzekoma ofiara Putina. W mediach pojawiły się tylko zdawkowe informacje na temat tego, co obecnie mówi ojciec Litwinienki. A w 2006 roku aż huczało [A tym huku głośno dał się słyszeć oszołomowaty wrzask polskojęzycznych lemingów - admin].
Przypomnę fragmenty tekstów z tego okresu:
Gazeta Wyborcza: Dlaczego umarł Aleksander Litwinienko Dziś brytyjscy śledczy przylatują do Rosji, aby przesłuchać świadków w sprawie śmierci Aleksandra Litwinienki. Były pułkownik FSB zmarł w piątek w Londynie po trzytygodniowej chorobie, którą najprawdopodobniej wywołał radioaktywny polon znaleziony przez lekarzy w ciele Rosjanina. Bliscy Litwinienki oskarżają prezydenta Putina o zlecenie otrucia człowieka, który od kilku lat zarzucał gospodarzowi Kremla m.in. wykorzystywanie tajnych służb do krwawych porachunków z oponentami. Ponadto Litwinienko współpracował z Borysem Bierezowskim, najgłośniejszym wrogiem Putina (…) http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114881,3758121.html
O dziwo, cały tekst jest zablokowany i nie znalazłem nigdzie jego pełnej kopii. Być może Gazeta Wyborcza udostępnia stare artykuły za opłatą, nie wiem, rzadko korzystam z informacji tam zamieszczanych. [Tekst jest dostępny, admin sprawdził]
Ciekawy jest ten tekst:
Gazeta Wyborcza: Zabójstwo Litwinienki: ślady radioaktywności w samolocie do Warszawy Brytyjskie władze prowadzące śledztwo w sprawie otrucia Rosjanina Aleksandra Litwinienki znalazły ślady radioaktywności m.in. w samolocie, który przewoził pasażerów z i do Warszawy. O tym, kto otruł w Londynie byłego oficera KGB i krytyka Kremla Aleksandra Litwinienkę, nadal wiadomo niewiele. Litwinienko zmarł w poprzedni piątek. Lekarze wykryli w jego moczu polon 210, substancję radioaktywną, która jest wielokrotnie bardziej trująca niż np. cyjanek. Sam Litwinienko uważał, że za jego otruciem stoi prezydent Rosji Władimir Putin. Brytyjska policja szuka śladów radioaktywności w miejscach, które odwiedzał Rosjanin (…)
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114881,3765292.html.
Niby z dystansem, a „wiadomo” kto to zrobił.
Czy warszawski ślad faktycznie prowadził do Putina? Najdziwniejszą opinię odnośnie śmierci Litwinienki wyraził znakomity dziennikarz amerykański Wayne Madsen, były agent największej agencji wywiadowczej USA NSA (4-krotnie większa od CIA). Otóż opublikował on artykuł, w którym oskarżył … Radka Sikorskiego! Wzmianka o tym jest na forum Gazety Polskiej:
http://klubygp.webd.pl/klubygp/awaria_kg/kg.php?temat=12&archiv=2
Tu natomiast jest oryginalny artykuł Madsena:
W 2007 roku Sikorski został zdymisjonowany z pozycji Ministra Obrony z uwagi na to, że ma podwójne obywatelstwo. Po cichu mówiło się jednak, że mógł być agentem brytyjskiego wywiadu.
http://monitorpolski.wordpress.com/2011/12/06/echa-wystapienia-min-radoslawa-sikorskiego/
Dlatego mówię wam, ostrożnie z tym Smoleńskiem!
http://monitorpolski.wordpress.com/
W ogole – ostrożnie ze wszystkimi wypadkami, które w nachalny sposób wskazują na rzekomych sprawców – admin.
Spisek przeciwko kościołowi
Maurice Pinay – Spisek przeciw Kościołowi
Część IV – Żydowska „piąta kolumna” wśród duchowieństwa
Rozdział 3 – „Piąta kolumna” w akcji
Tłumaczenie Ola Gordon
Cecil Roth, renomowany żydowski pisarz, wyjaśnia, jak widzieliśmy wcześniej, że krypto-judaizm, tzn. zachowanie Hebrajczyków ukrywających swoje pochodzenie poprzez przybieranie maski innych religii lub narodowości, ma tyle lat, ile sam judaizm. To przenikanie Hebrajczyków w najgłębsze zakamarki religii i narodowości, przy jednoczesnym zachowywaniu w tajemnicy ich poprzedniej religii i organizacji, tak naprawdę stworzyło izraelską „piątą kolumnę” w łonie innych narodów i różnych religii – bo jeśli Żyd zdobył wejście do cytadeli swoich wrogów, to jest tam aktywny, wykonuje rozkazy i prowadzi działalność, którą potajemnie zaplanowały żydowskie organizacje. Ma to na celu kontrolowanie od wewnątrz ludzi, których już pozyskano, a także kontrolę jego instytucji religijnych i próbę ich rozkładu. Jest oczywiste, że kiedy tylko zdobyli kontrolę nad władzą religijną od wewnątrz, zawsze wykorzystywali to dla swoich planów dominacji nad światem. W ten sposób, przede wszystkim wykorzystują swój religijny wpływ do zniszczenia odruchu samoobrony zagrożonych osób, lub przynajmniej do jej osłabienia. Konieczne jest byśmy zapamiętali te trzy główne cele „piątej kolumny”, ponieważ przez dwieście lat były podstawą ich działań – czy występują w łonie Kościoła Świętego, czy w innych religiach pogańskich. To wyjaśnia, w jaki sposób praca krypto-Żydów, jako członków „piątej kolumny” była tym bardziej skuteczna, im większy wpływ zdobyła w religii, w której się ukryła, dlatego jednym z najważniejszych działań krypto-Żydów było dostanie się w szeregi samego duchowieństwa, aby wznieść się w hierarchię Kościoła chrześcijańskiego, lub pogańskiej religii, którą kontrolują, reformują, lub chcą zniszczyć. Największe znaczenie dla ich działalności, m.in. ma kreowanie doczesnych świętych, którzy mogą kontrolować masy wiernych w określonym celu politycznym, co jest przydatne dla „synagogi szatana”. Poprzez plan gry razem i wzajemnej pomocy osobistości religijnych należących do „piątej kolumny”, które działają w tym samym celu, przywódcy religijni zawsze otrzymują cenną i często decydującą pomoc we władzy duchowej, przez co udało się tym religijnym, krypto-żydowskim osobistościom, przede wszystkim zadbać o siebie. W ten sposób księża i dostojnicy kościelni, z pomocą przywódców politycznych i religijnych, mogą rozłożyć prawdziwych obrońców religii i zagrożone narody przez osłabianie ich, lub nawet zniszczenie – i promować zwycięstwo żydowskiego imperializmu i jego rewolucyjnych przedsięwzięć. Ważne jest, aby uwiecznić tę prawdę, bo w tych kilku zdaniach podsumowana jest tajemnica sukcesu imperialistycznej i rewolucyjnej polityki Hebrajczyków w ciągu ostatnich kilkuset lat. Dlatego obrońcy religii czy swojego zagrożonego kraju muszą pamiętać, że niebezpieczeństwo pochodzi nie tylko ze strony tzw. lewicy lub żydowskich grup rewolucyjnych, lecz z samego łona religii, albo z kręgów prawicowych, od nacjonalistów i patriotów, zawsze zależnie od sytuacji; bo tysiącletnia polityka żydowska polega na tym, żeby potajemnie przedostawać się zwłaszcza do tych sektorów i instytucji religijnych, by poprzez dobrze zorganizowane szkalujące intrygi, wyeliminować prawdziwych obrońców kraju czy religii, a przede wszystkim tych, którzy dlatego, że znają żydowskie niebezpieczeństwo, mogą mieć możliwość ocalenia sytuacji. Tymi metodami eliminują obrońców i zastępują ich fałszywymi apostołami, którzy sprowadzają klęskę na obrońców religii, czy ich kraju i umożliwiają zwycięstwo wrogom ludzkości, jak otwarcie nazwał żydów św. Paweł. Na tym wszystkim polega wielka tajemnica żydowskich triumfów, zwłaszcza w ostatnich 500 latach. Konieczne jest, by wszystkie narody i ich instytucje religijne korzystały z odpowiednich środków obrony przeciwko wewnętrznemu wrogowi, którego siłę napędową tworzy „żydowska piąta kolumna”, a która przedostała się do chrześcijańskiego duchowieństwa i pozostałych religii pogańskich. [Powiedzmy sobie, że pozostałe religie interesują Żydów dużo mniej. Są już albo opanowane przez ducha talmudyzmu, jak protestantyzm, albo zupełnie niegroźne - admin] Jeśli Cecil Roth, współczesny Józef Flawiusz, zapewnia, że prawie wszystkie konwersje żydów na chrześcijaństwo były udawane, to możemy postawić sobie pytanie, czy możliwe jest by Jezus Chrystus, nasz Pan, który próbował ich nawrócić, mógł dać się oszukać. Odpowiedź musi być negatywna, bo nikt nie może oszukać Boga; ponadto fakty dowodzą, że Jezus miał większe zaufanie do konwersji Samarytan, Galilejczyków i pozostałych mieszkańców Palestyny, niż do poprawnie wyrażających się żydów, którymi inni gardzili, gdyż mieli o nich niską opinię, choć również przestrzegali prawa Mojżeszowego. Faktycznie Jezus nie wierzył w uczciwość żydowskich konwersji, bo znał ich lepiej niż ktokolwiek inny, o czym świadczy poniższy fragment Rozdziału II Ewangelii Św. Jana:
„23. Kiedy zaś przebywał w Jerozolimie w czasie Paschy, w dniu świątecznym, wielu uwierzyło w imię Jego, widząc znaki, które czynił”.[3]
Jezus sam gardził Żydami, bo był Galilejczykiem. Na nieszczęście, Samarytanie, Galilejczycy i inni mieszkańcy Palestyny zostali zrujnowani przez asymilację nowoczesnego żydostwa, z wyjątkiem tych, którzy nawrócili się wcześniej na wiarę Boskiego Zbawiciela. Tę zasadę nieufności wobec konwersji Żydów wyznawali również apostołowie, a później różni hierarchowie Kościoła Katolickiego. Gdyby nie wprowadzano zawsze środków zapobiegawczych, żeby jasno udowodnić uczciwość nawrócenia, skutki dla chrześcijaństwa byłyby katastrofalne, gdyż te konwersje miały na celu tylko zwiększanie liczebne niszczącej krypto-żydowskiej „piątej kolumny”, która przedostawała się do wnętrza społeczności chrześcijańskiej. Kolejny fragment Ewangelii zawarty w Rozdziale VIII, wersety 31-59, pokazuje, w jaki sposób żydzi, którzy, jak mówi werset 31, uwierzyli w Jezusa, a później usiłowali zaprzeczać Jego kazaniom, a nawet Go zabić, co sam Chrystus potwierdza w wersetach 37 i 40. [4] Pan musiał z nimi najpierw przeprowadzić słowną debatę w obronie swoich nauk, a później ukryć się, by Go nie ukamienowali, bo Jego godzina jeszcze nie nadeszła. Ewangelia św. Jana pokazuje coś więcej na temat klasycznych taktyk fałszywie nawróconych na chrześcijaństwo żydów i ich potomków: przekręcanie wiary w Chrystusa, żeby później próbować zniszczyć Jego Kościół, dokładnie tak jak usiłowali zabić Jego samego. W Apokalipsie jest kolejny związany z tematem, wiele wyjaśniający fragment w Rozdziale II:
„1. Aniołowi Kościoła w Efezie napisz…
2. Znam twoje czyny: trud i twoją wytrwałość, i to że złych nie możesz znieść, i że próbie poddałeś tych, którzy zwą samych siebie apostołami, a nimi nie są, i żeś ich znalazł kłamcami”. [5]
Jest to wyraźna aluzja do konieczności badania uczciwości tych, którzy wydają się być apostołami, bo z tych badań wynika, że wielu z nich jest fałszywych i kłamią. Pismo Święte udowadnia, że Chrystus i Jego uczniowie nie tylko znali problem fałszywych nowo-nawróconych i fałszywych apostołów (biskupi uważani są za następców apostołów), ale że wyraźnie ostrzegli nas, aby zachować wobec nich ostrożność. Gdyby Chrystus, nasz Pan i apostołowie, chcieli unikać tego tematu w obawie przed skandalem, tak jak wielu tchórzy chce robić to teraz, nie wyrażaliby również niebezpieczeństwa w takiej formie i nie odnosiliby się tak wyraźnie do tak straszliwych czynów, jak zdrada Chrystusa przez Judasza Iskariotę, jednego z dwunastu uczniów. Co więcej, gdyby Chrystus nie uważał za słuszne publiczne ujawnianie tych fałszywych apostołów, którzy są tak bogato reprezentowani wśród duchownych XX wieku, byłoby możliwe dla Niego, jako Boga, uniknięcie sytuacji, że inicjatorem największej zdrady może być jeden z dwunastu apostołów? Jeśli to uczynił i publicznie go ujawnił, tak, że największa zdrada jest odnotowana w Ewangeliach, by poznali ją wszyscy aż do końca świata, to musiał istnieć szczególny tego powód. Ten fakt pokazuje, że Chrystus, nasz Pan, jak również apostołowie, uznali za mniejsze zło zdemaskowanie zdrajców w odpowiednim czasie, aby zapobiec wyrządzeniu Kościołowi później śmiertelnej krzywdy – i że jest gorzej ukrywać ich z obawy przed skandalem, pozwalając im na dalsze niszczenie Kościoła i podbój narodów, które wierzyły i ufały temu Kościołowi. To wyjaśnia powód, dlaczego Kościół święty, za każdym razem, kiedy pokazał się heretycki lub zagubiony biskup, kardynał lub fałszywy papież, uważał za niezbędne, aby zdemaskować ich publicznie, w celu uniemożliwienia wciągania za sobą wiernych w większe nieszczęście. Ksiądz, który ułatwia triumf komunizmu w swoim kraju, ze wszystkimi jego śmiertelnymi niebezpieczeństwami dla Kościoła Świętego i dla reszty duchowieństwa, musi natychmiast zostać oskarżony przed Stolicą Apostolską, i w rzeczywistości nie tylko na jeden, ale na różne sposoby, w przypadku, jeśli jeden nie wystarcza, żeby po rozpoznaniu zagrożenia, odebrać mu możliwość czynienia dalszych szkód. To potworne, by myśleć, że zaufanie dane przez narody duchownym było wykorzystywane przez Judaszy, żeby prowadzili swój lud w przepaść. Gdyby zrobiono to w odpowiednim czasie, można byłoby zapobiec kubańskiej katastrofie i Kościół, duchowieństwo i naród kubański nie wpadliby w bezdenną otchłań, w której znajdują się obecnie, bo niszczące i zdradzieckie działania wielu duchownych na rzecz Fidela Castro były czynnikiem decydującym o zwycięstwie. To wpłynęło na większość duchownych, którzy nie byli świadomi podstępu, którzy w dobrej wierze zachęcali ludzi do dobrowolnego samobójstwa na rzecz Fidela Castro; ludzi, którzy szczególnie wierzyli tym duchowym pasterzom. Tę sytuację widzimy bardzo wyraźnie, tak aby wszyscy mogli zrozumieć wagę problemu, ze względu na fakt, że duchowieństwo „piątej kolumny” próbuje doprowadzić więcej katolickich państw, jak Hiszpania, Portugalia, Paragwaj, Gwatemala i inne do komunizmu. Wykorzystują oni metody najbardziej subtelnych oszustw i nawet ubierają swoją działalność w równie świętoszkowatą fałszywą gorliwość, udając, że bronią religii, które sami chcą zniszczyć od wewnątrz. Ci zdrajcy muszą być szybko odkryci i skazani w Rzymie, w celu unieważnienia ich działalności, a tym samym zapobieżenia ich dziełu zniszczenia, które otwiera drzwi dla masońskiego lub komunistycznego zwycięstwa. Jeśli ci, którzy mogą to zrobić, będą milczeć z tchórzostwa lub obojętności, są w pewnym sensie tak samo odpowiedzialni za tę katastrofę, jak duchowni z „piątej kolumny”. Zanim św. Paweł przybył pewnego dnia do Jerozolimy, wezwał do Efezu biskupów i prezbiterów Kościoła i powiedział im (Rozdział XX):
„18. A gdy do niego przybyli, przemówił do nich: „Wiecie, jakim byłem wśród was od pierwszej chwili, w której stanąłem w Azji.
19. Jak służyłem Panu z całą pokorą wśród łez i doświadczeń, które mnie spotkały z powodu zasadzek żydowskich..
28. Uważajcie na samych siebie i na całe stado, nad którym Duch Święty ustanowił was biskupami, abyście kierowali Kościołem Boga, który On nabył własną krwią.
29. Wiem, że po moim odejściu wejdą między was wilki drapieżne, nie oszczędzając stada.
30. Także spośród was samych powstaną ludzie, którzy głosić będą przewrotne nauki, aby pociągnąć za sobą uczniów.
31. Dlatego czuwajcie, pamiętając, że przez trzy lata we dnie i w nocy nie przestawałem ze łzami upominać każdego z was”. [6]
Św. Paweł uznał za konieczne otworzenie oczu biskupów i ostrzeżenie ich, że wściekłe wilki wejdą do stada i nie oszczędzą ich, jak również, że nawet wśród biskupów pokażą się osoby, które mówiły bezbożne rzeczy w celu przeciągnięcia uczniów na swoją stronę. To proroctwo św. Pawła spełniło się dosłownie na przestrzeni wieków, nawet w naszych czasach, gdzie przybiera tragiczną rzeczywistość. I to musi nastąpić, bo św. Paweł mówił z boską wiedzą, a Bóg nie może się mylić, kiedy On przewiduje przyszłe rzeczy. Ciekawe jest również to, że ten męczennik i apostoł Kościoła, zamiast ukrywać tragedię w obawie przed skandalem, chciał ostrzec o tym wszystkich i zalecił zebranym biskupom, żeby byli ciągle czujni i żeby pamiętali; bo zapominanie tych rzeczy, co często robią chrześcijanie, w dużej mierze umożliwia zwycięstwo „synagodze szatana” i jej destrukcyjnych rewolucji komunistycznych. Z drugiej strony warto zauważyć, że gdyby apostołowie zdecydowali, że nierozsądne i niebezpieczne jest mówienie o wilkach i zdrajcach, którzy pojawią się nawet wśród biskupów, to ten przerażający fragment Biblii w Dziejach Apostolskich zostałby pominięty; ale, jak widzimy, pokazuje, że zamiast uważać swoją wiedzę za skandaliczną lub nierozsądną, uznali ją za niezbędną do szerzenia jej do końca świata, aby Kościół Święty i chrześcijanie byli zawsze czujni na to wewnętrzne niebezpieczeństwo, które w wielu przypadkach jest bardziej destrukcyjne i zabójcze niż to, które reprezentują wewnętrzni wrogowie. W dalszej części niniejszej książki pokażemy niezbite dowody na to, że najgorsze niebezpieczeństwo dla chrześcijaństwa pochodzi ze strony tych wilków, o którym tak wyraźnie mówi proroctwo św. Pawła. W haniebnym sojuszu z żydostwem i jego fałszywymi i niszczącymi doktrynami i rewolucjami, ułatwili oni zwycięstwo sprawie żydowskiej. Zawsze, kiedy Kościół Święty zdecydował związać ręce tym wilkom i ich zniszczyć, mógł odnosić zwycięstwa nad „synagogą szatana” – zaś „synagoga szatana” zaczęła odnosić sukcesy od XVI wieku, kiedy w dużej części Europy przestała czuwać papieska inkwizycja. To wyrażało się nieustannie w szeregach duchowieństwa i wśród biskupów; w rzeczywistości, ci ostatni dali się bezlitośnie zmiażdżyć, kiedy w ich szeregach pojawił się wilk w owczej skórze. Żydowska aktywność również zaczęła wykazywać zdecydowane sukcesy w imperiach hiszpańskim i portugalskim, kiedy pod koniec XVIII wieku związano ręce państwowej inkwizycji w obu tych krajach. Wtedy wilki w owczej skórze mogły umożliwić najpierw żydowsko-masońskie, a potem żydowsko-komunistyczne triumfy, które na szczęście miały ograniczony zakres. Ale te stają się z dnia na dzień coraz większe, jeśli pozwoli się tym wilkom, które przeniknęły do wysokiej hierarchii duchownych, na wykorzystanie potęgi Kościoła, aby zniszczyć jego prawdziwych obrońców, patriotów, którzy bronią swoich narodów, oraz tych, którzy toczą walkę z komunizmem, masonerią lub żydami. Św. Paweł jasno i wyraźnie wspomina o pracy członków „piątej kolumny”, kiedy w Rozdziale II Listu do Galatów mówi:
„1. Potem, po czternastu latach, udałem się ponownie do Jerozolimy wraz z Barnabą, zabierając z sobą także Tytusa
2. Udałem się zaś w tę stronę na skutek otrzymanego objawienia I przedstawiłem im Ewangelię, którą głoszę wśród pogan, osobno zaś tym, którzy cieszą się powagą, [by stwierdzili], czy nie biegnę lub nie biegłem na próżno.
3. Ale nie zmuszono do poddania się obrzezaniu nawet Tytusa, mego towarzysza, mimo że był Grekiem.
4. A było to w związku z tym, że na zebranie weszli bezprawnie fałszywi bracia, którzy przyszli podstępnie wybadać naszą wolność, jaką mamy w Chrystusie Jezusie, aby nas ponownie pogrążyć w niewolę.
5. Na żądane przez nich ustępstwo zgoła się jednak nie zgodziliśmy, aby dla waszego dobra przetrwała prawda Ewangelii”. [7]
Bardzo widoczna aluzja do fałszywych braci, czyli fałszywych chrześcijan, którzy próbują wtrącić nas w niewolę i zniekształcić prawdziwą naukę Chrystusa i Ewangelii. Ani św. Paweł, ani jego uczniowie nigdy nie pozwolili na poddanie się tej niewoli. Św. Paweł, przywódca Kościoła, nawiązuje także w Liście do Tytusa do próżnych plotkarzy i kłamców, w większości żydów, którzy wywołują tyle nieszczęść i w Rozdziale I mówi w tym kontekście:
“10. Jest, bowiem wielu krnąbrnych, gadatliwych i zwodzicieli, zwłaszcza wśród obrzezanych”: [8]
W późniejszych wiekach fakty udowodniły, że od fałszywych konwertytów z judaizmu i ich potomków wywodziły się najśmielsze gaduły i pochlebcy, uprawiający „pustą gadaninę”, jak nazwał ich św. Paweł. W Drugim Liście do Koryntian pozwala nam wyraźnie zobaczyć, jak fałszywi apostołowie zorganizują się w przyszłości. W Rozdziale XI mówi:
„12. Co zaś czynię, będę i nadal czynił, aby nie mieli sposobności do chlubienia się ci, którzy jej szukają; aby byli jak i my w tym, z czego się chlubią.
13. Ci fałszywi apostołowie to podstępni działacze, udający apostołów Chrystusa.
14. I nic dziwnego. Sam, bowiem szatan podaje się za anioła światłości.
15. Nic, przeto wielkiego, że i jego słudzy podszywają się pod sprawiedliwość. Ale skończą według swoich uczynków”. [9]
W tym fragmencie Nowego Testamentu św. Paweł opisuje proroczymi słowami i z boską wiedzą pewne podstawowe cechy duchownych z „piątej kolumny” w służbie „synagogi szatana”, współczesnych fałszywych apostołów, bo według Kościoła Świętego biskupi są następcami apostołów. Te osobistości religijne, którzy jednocześnie działają w ukrytej, ale skutecznej zmowie z komunizmem, masonerią i judaizmem, próbują jak diabeł przebierać się za prawdziwe anioły światła i przyjmować zewnętrzny wygląd służących sprawiedliwości. Ale nie wolno nam oceniać ich według tego, co mówią, ale tego, co robią i jakie są ich prawdziwe związki z wrogiem. Należy również pamiętać prorocze słowa św. Pawła, kiedy oskarża ich we wspomnianym wersie 12 o to, że chwalą się, iż są prawdziwymi apostołami. Ciekawe jest to, iż ci, którzy sami się chwalą inwestyturą wśród duchownych, zarazem są tymi, którzy pomagają komunizmowi, masonerii czy judaizmowi, gdyż swoim autorytetem kościelnym niszczą tych, którzy bronią Kościoła Świętego przed tymi sektami. Robią to prywatnie, jako dostojnicy, żeby uniemożliwić uzasadnioną obronę. Wykorzystują swój autorytet biskupów i używają go do wspomagania komunizmu i jego ciemnych mocy, które nim kierują. Ale jeśli mimo tak haniebnego nadużywania ich biskupiego autorytetu, obrońcy katolicyzmu i swojego kraju walczą dalej – oskarżają ich o bunt przeciwko władzy kościelnej [Przypomina to jakoś kard. Dziwisza... - admin], bunt przeciwko wysoko postawionym osobistościom i wobec samego Kościoła; w niektórych przypadkach nawet się ich ekskomunikuje, aby wierni odmawiali im pomocy – i obrona upada, podczas gdy oni w dużej mierze wykorzystują pustą gadaninę, o której mówi św. Paweł, a która jest tak bardzo szkodliwa dla naszej świętej religii. Na koniec zacytujemy Rozdział II Drugiego Listu apostoła św. Piotra, pierwszego papieża Kościoła, który mówi:
„1. Znaleźli się jednak fałszywi prorocy wśród ludu tak samo, jak wśród was będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje. Wyprą się oni Władcy, który ich nabył, a sprowadzą na siebie rychłą zgubę.
2. A wielu pójdzie za ich rozpustą, przez nich zaś droga prawdy będzie obrzucona bluźnierstwami;
3. dla zaspokojenia swej chciwości obłudnymi słowami was sprzedadzą ci, na których wyrok potępienia od dawna jest w mocy, a zguba ich nie śpi”. [10]
W następnym rozdziale pokażemy jak spełniło się to proroctwo pierwszego zastępcy Chrystusa na ziemi; Piotr ujawnia w innym fragmencie wspomnianego Listu w Rozdziale II:
“21. Lepiej, bowiem byłoby im nie znać drogi sprawiedliwości, aniżeli poznawszy ją odwrócić się od podanego im świętego przykazania.
22. Spełniło się na nich to, o czym słusznie mówi przysłowie: Pies powrócił do tego, co sam zwymiotował (Prz 26: 11), a świnia umyta – do kałuży błota”.
Robimy aluzję do tego, gdyż wielu Hebrajczyków krytykowało szorstkie wypowiedzi różnych soborów Kościoła Świętego przeciwko Hebrajczykom, którzy zmyli grzechy wodą chrztu, a potem powrócili do wymiotów judaizmu. Więc warto to wspomnieć, że święte synody używały tylko słów Piotra, gdy cytowały wiążące się z tym wersety biblijne. Dzięki wymienionym fragmentom Nowego Testamentu można potwierdzić, że zarówno Chrystus Pan, jak również apostołowie, nie wierzyli w szczerość nawrócenia żydów. Ponieważ zdali sobie sprawę z tego, co mogą zrobić fałszywi nowo nawróceni i fałszywi apostołowie, ostrzegali wiernych przed tym śmiertelnym niebezpieczeństwem, żeby mogli się bronić.
ABC Rewolucji religijnej w XVI wieku Aż nie do wiary, by jeden zbuntowany zakonnik mógł uruchomić tak wielką lawinę, która pogrzebała jedność duchową łacińskiej Europy! A jednak tak się stało. Marcin Luter, bo o nim mowa, wzgardziwszy kapłaństwem, a później i wiarą, wszczął w 1517 r. bunt przeciw Kościołowi. Przede wszystkim zanegował samą istotę władzy papieskiej, a następnie szereg prawd wiary chrześcijańskiej. Najpierw nieśmiało, ostrożnie i z deklaracjami troski o Kościół na ustach. Następnie coraz zuchwalej, a w końcu gwałtownie przeciw Kościołowi. A skoro po zanegowaniu Kościoła powstała pustka, założył, więc nową, luterańską strukturę, którą nazwał „Kościołem”. Ponieważ usprawiedliwiał zabór dóbr kościelnych przez władców księstw niemieckich, wielu władców świeckich go poparło. Co więcej, uznał władzę świecką za zwierzchnika powstających struktur protestanckich? Ludzi, którzy poszli za Lutrem i jemu podobnymi, ogólnie, umownie nazywamy protestantami. Nie było wśród nich zgody w niczym poza nienawiścią do Kościoła katolickiego i negacją czci należnej Matce Bożej. To ich łączyło. Obok Lutra najbardziej znanymi przywódcami rewolucji religijnej, (czyli herezjarchami) w XVI w. byli Jan Kalwin i król Anglii Henryk VIII. Rewolucja religijna (reformacja) zniszczyła jedność duchową i kościelną Europy łacińskiej. Ogromne połacie kontynentu, wcześniej katolickie, odpadły od wiary, od Stolicy Apostolskiej. To nie była wyłącznie schizma. To była herezja, która na zajętych przez siebie terenach zniszczyła wiarę katolicką i struktury Kościoła (diecezje i parafie). Było to powodem wielu tragedii i dramatów, wojen i nieszczęść. Herezja musiała wywołać reakcję świeckich władców katolickich, którzy wystąpili przeciw niej. Protestantyzm duchowo poranił Europę. Niezliczone dusze stanęły u bram piekła. Działanie na szkodę zbawienia dusz — to największa wina protestantyzmu. Protestantyzm jest grzechem! Nikt, kto świadomie i dobrowolnie trwa w protestantyzmie, nie może mieć nadziei na zbawienie swojej duszy. W naszym stosunku do protestantyzmu należy zwrócić uwagę na parę kwestii terminologicznych. Otóż duchownych protestanckich nie należy nazywać księżmi, a tym bardziej biskupami (protestantyzm odrzucił sakrament kapłaństwa). To są tylko zwykli pastorzy, czyli świeccy (najczęściej żonaci) wytypowani do przewodniczenia nabożeństwom. Szacunek należy się im, jako naszym bliźnim, ale nie ich urzędom. Pastorzy nie noszą sutann, tylko czasem togi. Przy togach nie mają koloratek, tylko befki. Świątyń protestanckich nie należy nazywać kościołami (tam nie ma Najświętszego Sakramentu, nie ma ołtarzy!). To są tylko zwyczajne zbory, (czyli miejsca, gdzie zbierają się protestanci). Nabożeństw protestanckich nie należy nazywać Mszą (tam nie składa się Ofiary, oni zbierają się właściwie tylko po to, by wspólnie czytać Biblię i śpiewać w językach narodowych psalmy, wysłuchać kazania pastora — nic więcej). Wspólnot protestanckich nie należy nazywać parafiami (nie erygował ich żaden biskup). To są tylko gminy. Wyznań (konfesji) protestanckich nie należy nazywać Kościołami. Kościół jest, bowiem tylko jeden! Dlatego mówimy, co niedzielę w wyznaniu wiary: „Credo in unam, sanctam, catholicam et apostolicam Ecclesiam”. Kościół jest jeden, święty, katolicki i apostolski. Z tych czterech przymiotów podkreślmy: katolicki. Dziś próbuje się na różne sposoby zminimalizować, zatrzeć różnice między Kościołem a wyznaniami protestanckimi. Czyni się to w nadziei (zakładając dobrą wolę), że protestanci zbliżą się do Kościoła. Tymczasem to katolicy ulegają protestantyzacji. Oto kilka wymownych i godnych ubolewania przykładów z polskiego podwórka. Jezuici soborowego ducha opublikowali w serii (uwaga!) Wielcy ludzie Kościoła książkę pt. Marcin Luter (2004). Co można powiedzieć wobec tezy, że Luter był „wielkim człowiekiem Kościoła”? Ręce opadają! Dominikanie soborowego ducha wydali z kolei książkę pt. Zrozumieć Lutra (2008). Oczywiście nie chodzi o poznanie choroby, po to, by ją następnie skutecznie zwalczać. Nie! W książce chodzi o to, by zrozumieć i dojść do wniosku, że Luter nie był wcale taki zły, jak dotychczas o nim mówiono i pisano! A co dzieje się w Niemczech? W Niemczech Luter przestaje być dla katolików kacerzem, a staje się nauczycielem. Pewien autor napisał artykuł pt. Od kacerza do wspólnego nauczyciela, z podtytułem: Marcin Luter w niemieckiej katolickiej historiografii kościelnej XX wieku. Ten tekst opublikowano po polsku w kościelnym piśmie „Analecta Cracoviensia” (1986). Luter nie może stać się „nauczycielem” rzymskich katolików, chyba, że chodzi o tych „katolików soborowego ducha”, którym bliżej do Wittenbergi niż do Rzymu.
Katoliccy władcy starali się ograniczyć zasięg rewolucji religijnej zwanej reformacją. Działania te można nazwać kontrreformacją. Równolegle do tych działań katolickich władców przeciw rewolucji religijnej, Kościół dokonał w XVI w. dzieła wielkiej odnowy, wielkiej katolickiej reformy. Przede wszystkim była ona dziełem: 1° Stolicy Apostolskiej, 2° zwołanego w 1545 r. Soboru Trydenckiego oraz 3° Towarzystwa Jezusowego, czyli zakonu jezuitów. Dziś duch kontrreformacji zanikł już niemal całkowicie. Co robią dziś jezuici — wspomniano wyżej. Święty Ignacy Loyola nie poznałby tych, którzy nazywają się jego duchowymi synami! A Stolica Apostolska? W 1983 r. Jan Paweł II obchodził w zborze luterańskim w Rzymie 550 rocznicę urodzin Lutra. Benedykt XVI ów zbór odwiedził w ubiegłym roku w związku z „obchodzoną przez protestantów «dekadą Lutra», związaną z 500 – leciem reformacji”. Obaj wygłosili tam kazania, w których oczywiście nie było ani słowa o konieczności nawrócenia się protestantów i porzucenia przez nich herezji. Kiedyś św. Franciszek Salezy udawał się w przebraniu do Genewy, będącej centrum kalwinizmu, i trzykrotnie składał wizyty następcy Kalwina, Teodorowi de Beze, wzywając go, by powrócił do Kościoła. Dziś, w posoborowej dobie, papieże odwiedzają zbór protestancki w Rzymie z ekumenicznym przesłaniem: „jak pięknie się różnimy”. Oto, jak zmieniły się czasy! Ale nie zmieniła się nasza katolicka wiara. Dlatego stajemy po stronie św. Franciszka Salezego i katolickiej Tradycji! Dlatego z radością przyjęliśmy do wiadomości niedawną decyzję Sejmu RP o ogłoszeniu roku 2012 „Rokiem ks. Piotra Skargi”. Oby tylko w pochwałach pod adresem tego wielkiego jezuity nie przemilczano tego, co rzeczywiście było największym dziełem jego życia, a mianowicie jego zaangażowania w obronę religii katolickiej w naszym kraju. Wiek XVI był wiekiem świętych. Święty Franciszek Salezy był właśnie jednym z nich. W tym wieku pojawiło się tak wielu świętych, że doprawdy aż trudno ich policzyć! Naprzeciw fali herezji wylała się ze źródeł Kościoła wielka fala świętości! Wiek XVI jest też wiekiem chrystianizacji Ameryki Południowej i Środkowej, które słusznie można nazywać Ameryką Romańską. Te sukcesy za Atlantykiem w jakimś stopniu zrównoważyły straty poniesione przez religię katolicką w Europie. Na ziemiach polskich protestantyzm poniósł niemal całkowitą klęskę. Najbardziej odporne na wpływy innowiercze było Mazowsze — rodzinna kraina św. Stanisława Kostki. Piotr Brzuchowic
Niepokalana zwycięży nr. 18/grudzień 2011.
Św. Jan Sebastian Pelczar o “bajce o wspólnym pniu chrześcijańskiego drzewa”
Kościoła katolickiego i rebeliantów protestanckich
“Trudno znalezć dwie bardziej przeciwstawne koncepcje religijne, które wyrastają pozornie ze wspólnego pnia. Ci spośród katolików , którzy wierzą w bajkę o wspólnym pniu chrześcijańskiego drzewa, z którego wyrastają gałęzie kolejnych wyznań – katolickiej, luterańskiej, zwinglańskiej, kalwińskiej, anglikańskiej itd. – zapominają , że odłamy protestantyzmu powstały w wyniku rebelii wymierzonej w jedność Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa. Słyszy się , dziś należy szukać tego co łączy, a nie tego co dzieli… Ale co może łączyć katolika z protestantem? Gdzie istnieje płaszczyzna realnego porozumienia dogmatycznego?”
Źródło powyższego cytatu: artykuł Zawsze Wierni nr. 1/2007
Za: Forum Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X (01.02.2012)
Prokuratura bada analizę prof. Biniendy Analiza przygotowana przez prof. Wiesława Biniendę oraz prof. Krzysztofa Nowaczyka, pokazująca przebieg katastrofy smoleńskiej została włączona do materiału dowodowego śledztwa ws. katastrofy – poinformował rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk. Zbigniew Rzepa. Z informacji uzyskanych przez portal Stefczyk.info wynika, że zespół biegłych przygotowujący kompleksową opinię dotyczącą okoliczności i przyczyn katastrofy smoleńskiej zapozna się także z materiałami przygotowanymi przez ekspertów pomagających w pracach zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej. W odpowiedzi na pytania portalu Stefczyk.info, płk. Rzepa zapewnił, że zespół Antoniego Macierewicza przekazał prokuraturze dwie prezentacje. Rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej potwierdził, że zostały one „włączone w poczet materiału dowodowego śledztwa i przekazane wskazanemu powyżej zespołowi biegłych”. Ponadto płk. Rzepa tłumaczył portalowi Stefczyk.info, że zarówno wrak, jak i oryginały czarnych skrzynek Tu-154M „są od początku trwania tego śledztwa przedmiotem zainteresowania prokuratury jako istotne dowody tego śledztwa (już w pierwszym skierowanym do Strony Rosyjskiej wniosku o pomoc prawną z dnia 10 kwietnia 2010 r. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie postulowała o przekazanie Polsce tych dowodów)”. Rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej podkreśla jednak, że prokuratura dysponuje kopiami danych z rejestratorów Tu-154M, które w opinii biegłych „ nie budzą żadnych wątpliwości, co do ich autentyczności i rzetelności”. Pytany o kwestie związane z wrakiem tupolewa, płk Rzepa podkreślił, że był on „przedmiotem badań polskich biegłych i prokuratorów podczas wizyty w Smoleńsku we wrześniu 2011 r.”. Stefczyk.info
Napad na bank polski Ministerstwo Finansów zdecydowało się przekazać do Międzynarodowego Funduszu Walutowego równowartość 26 mld zł na ratowanie bankrutujących państw ze strefy euro. To tak, jakby każda polska rodzina pożyczyła po 2 tys. zł bogaczom z Zachodu. „Rząd RP nie planuje udzielenia pożyczki dla krajów strefy euro ze środków budżetu państwa. Rozważana jest natomiast pożyczka Narodowego Banku Polskiego (…) dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego w celu wzmocnienia zdolności finansowych MFW (…). Kwota tej pożyczki wyniesie 6,27 mld euro" – napisał wiceminister finansów Jacek Dominik w odpowiedzi na interpelacją poselską. Rząd postanowił, więc przekazać na pomoc bogaczom ze strefy euro równowartość 26 mld zł. To tak, jakby każda polska rodzina pożyczyła bogaczom po 2 tys. zł. W pierwszej kolejności skorzystać z tej kwoty będą mogli Włosi, którzy są jednym z najbogatszych narodów świata i mają już blisko 2 bln euro długu, którego nie spłacą nawet ich prapraprawnuki. Decyzja w sprawie tej bulwersującej pożyczki, która budzi wątpliwości konstytucyjne i godzi w zasadę, że rezerwy NBP nie mogą być wykorzystywane do wspierania działań rządu, zapadła jednak dużo wcześniej. Już 16 stycznia tego roku minister finansów wystąpił do NBP o udzielenie pożyczki MFW. Zaraz potem zarząd NBP przychylił się do prośby ministra i upoważnił prezesa NBP do zadeklarowania wobec rządu RP i MFW gotowości udzielenia mu pożyczki. Ostateczna decyzja zostanie podjęta przez NBP po uzgodnieniu z MFW warunków umowy. Według Ministerstwa Finansów pożyczka dla funduszu stanowi alternatywę inwestowania w krótkoterminowe papiery, a MFW ma de facto status wierzyciela uprzywilejowanego, wskutek czego pożyczki funduszu są spłacane w pierwszej kolejności, co minimalizuje ryzyko związane z udzieleniem tej pożyczki. Według niego w razie wystąpienia w Polsce problemów z bilansem płatniczym lub konieczności uzupełnienia rezerw walutowych Polska może wnioskować o zwrot tych środków. Czyli staniemy się petentem w kolejce do MFW po swoje własne pieniądze. Na dodatek nie wiadomo, skąd MFW weźmie środki, by nas spłacić, jeśli wpompuje je w unijną gospodarkę. Tadeusz Święchowicz
Jak się Tusk zakiwał Sprytnemu zawodnikowi ligi podwórkowej, który za pomocą fauli, stronniczych sędziów, przekupnych działaczy, tajnych służb i nierzetelnych mediów ograł wszystkich i wszedł do pierwszej ligi krajowej, w której gra od lat, wydaje się, że kiwanie, jakie uskuteczniał, zapewni mu również sukces na wielkich europejskich arenach. Tymczasem dla graczy europejskiej ekstraklasy nasz zawodnik był jedynie chłopcem do podawania piłek zza boiska. Bo drużyna, którą reprezentuje, jest słaba, nie ma zaplecza, kapitału, i co najgorsze - woli walki, zapomniała, bowiem, czym jest dla każdego suwerennego państwa walka o swoje, czyli o rację stanu. Mowa o zawodniku premierze, który kiedyś bezceremonialnie powiedział prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu: "Mnie pan prezydent nie jest do niczego potrzebny", gdy ten chciał uczestniczyć razem z nim w szczycie UE. Dziś to samo usłyszał od wielkich graczy. Postawiony do kąta zastanawia się, jak to możliwe, że po tym wszystkim, co dla nich zrobił, znowu znalazł się w trzeciej lidze. A więc i dla nich "Polska to nienormalność"? Bardzo ciężko znaleźć rzetelne informacje o ostatnim szczycie UE w Brukseli, gdzie Polska wyraziła zgodę na tzw. pakt fiskalny. Dni przed szczytem zdominowały medialne spekulacje na temat polskiej roli przy stole unijnych rokowań, karcie dań i temu podobnych bzdurach. Nasz kraj miał uczestniczyć w ratowaniu strefy euro i zapobiec podziałowi UE na różne prędkości. Wszystko to propaganda, bowiem na żadną z tych rzeczy Polska od lat nie ma wpływu. A poza tym nasz parlament, kompletnie przez ekipę Tuska zmarginalizowany, też nie wie, co robi rząd, który ma zgodnie z Konstytucją kontrolować. Polska przestała się liczyć w Europie, a Unia Europejska zmienia swój pierwotny kształt. Spadamy już oficjalnie do trzeciej europejskiej ligi. Na nic zdały się zabiegi drużyny Donalda Tuska, która postawiła na europejskie rozgrywki dwóch bogatych klubów, sądząc, że zostanie dopuszczona do gry, bo od zawsze akceptuje wszystkie ich reguły. Unia Europejska to dziś przede wszystkim dwie drużyny: Niemcy i Francja stanowiące pierwszą ligę. Cała unijna struktura, parlament, komisarze, rady itd. będą wkrótce pełnić funkcje ich sekretariatu wykonawczego. Jeszcze się trochę buntują, ale za chwilę zrozumieją "prawdę etapu". Już teraz pierwsza liga wprowadza traktaty międzyrządowe poza traktatami sygnowanymi przez struktury UE. Parlament Unii to zasłona dymna europejskiej demokracji, kwiatek do kożucha, listek figowy głównych graczy. Druga liga to 17 krajów, które przyjęły euro za wspólny pieniądz. W razie niewywiązywania się ze wspólnych ustaleń finansowych, mogą one zapłacić utratą swojej suwerenności gospodarczej, ale i politycznej, gdyż pierwsza liga nie pozwoli na inflacyjny pieniądz, a tym samym osłabienie swojej pozycji w świecie. Wyznaczenie dla Grecji europejskiego komisarza, który ma zastąpić premiera, prezydenta i tamtejszy parlament, ilustruje, jak przez euro traci się własne państwo. Trzecia liga to kraje nowej UE, bez waluty euro, z którymi premier Tusk nie chciał grać, w przeciwieństwie do śp. Lecha Kaczyńskiego. Są to: Bułgaria, Czechy, Litwa, Łotwa, Polska, Rumunia, Węgry. Kraje te (prawie cała Europa Środkowa) w różnym stopniu, ale spełniły już swoją rolę w integrującej się Europie. Wszystkie przeszły szokowe terapie neoliberalnej polityki okresu tzw. transformacji ustrojowej i stanowią zaplecze kolonialne dla kapitału krajów pierwszej ligi. Utraciły moce produkcyjne wskutek prywatyzacji, zlikwidowały własne narodowe gospodarki, w obce ręce oddały przemysł, handel, media i uzależniły się od obcego kapitału. Atrakcyjność trzeciej ligi polega na niskich kosztach zatrudnienia, stabilnym rynku zbytu, silnej pozycji zagranicznych banków powiązanych z kapitałem pierwszej ligi, które kontrolują gospodarki. Jakże naiwne (a może wcale nie naiwne) są oczekiwania naszych politycznych trzecioligowych graczy, że UE będzie się kierować europejską solidarnością. Za tę naiwność już płacimy i płacić (innym) będziemy wkrótce jeszcze więcej. Wojciech Reszczyński
Antoni Macierewicz: tragedia smoleńska i kłamstwo smoleńskie konsekwencją kaskady kłamstw III RP
W ostatni poniedziałek, podczas gali Gazety Polskiej, (na której Jarosław Marek Rymkiewicz został uhonorowany tytułem "Człowiekiem Roku Gazety Polskiej"), poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską, otrzymał nagrodę Grzegorza I Wielkiego przyznawaną przez miesięcznik „Nowe Państwo”. Poniżej przedstawiamy zapis porywającego przemówienia, jakie wygłosił on do obecnych w Teatrze "Roma".
"Dziękuję zespołowi 'Nowego Państwa', a gdy mówię o podziękowaniu zespołowi 'Nowego Państwa', którego nagrodę tak szczególnie cenię i za chwileczkę powiem, dlaczego, to nie mogę nie podziękować temu, dzięki któremu to pismo w ogóle istnieje, który je wymyślił, otoczył swoją opieką i który je po dzień dzisiejszy swoją mocą podtrzymuje - prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dziękuję za pana wytrwałość, dziękuję za pana determinację i dziękuję za pana przywództwo. Bo w takich czasach, jakie przeżywamy przywództwo jest tyle samo warte i tyle samo ważne, a może nawet bardziej, niż determinacja i wola narodu. Mówię to także, jako historyk, jako człowiek i myślę, że dotyczy to każdego polskiego historyka, który nieustannie pochyla się nad tym najbardziej koszmarnym momentem historii Polski, jakim były rozbiory. I to nie tylko, dlatego, że dzisiejsze czasy tak bardzo nam przypominają tamtą atmosferę, tamtą sytuację i tamte zachowania. Także, dlatego, że mam takie głębokie poczucie, iż mamy wielką szansę, żeby tamtych błędów nie popełnić. A przecież wówczas było wielkie terytorium, była olbrzymia ilośc, naprawdę całkiem zasobnego społeczeństwa, był naród, elity, wybitne, wykształcone, znakomite, ale nie było przywództwa. Ale ówczesne elity, kiedy nastąpiło zagrożenie, wydały z siebie ludzi, którzy po pierwszej klęsce pobiegli do króla i mówili - tak, jak Hugo Kołłątaj - 'jeszcze dzisiaj Najjaśniejszy Panie, nie jutro, ale dzisiaj do Targowicy przystąpić musisz, żeby ratować, to, co jeszcze ratować było można'. I przystąpili do Targowicy. Jarosław Kaczyński nie przystąpił i nie przystąpi i za to raz jeszcze dziękuję, a w tym podziękowaniu, jest i nasze, Panie Prezesie, wszystkich wielkie, narodowe zobowiązanie, dla Pana, dla formacji, którą Pan stworzył, dla całego wielkiego ruchu patriotycznego, który się wokół Prawa i Sprawiedliwości zgromadził. Ta formacja Polski nigdy nie zawiedzie. O tym jestem głęboko przekonany. I chcę jeszcze powiedzieć, że onieśmiela mnie też ta nagroda, zarówno, dlatego, że jest nagrodą rzeczywiście nie tylko jednego z najdłużej wychodzących pism niepodległościowych i prawicowych, ale także jednym z najistotniejszych dla podtrzymywania i formowania nowoczesnego, polskiego patriotyzmu. I dlatego też widzę w tej nagrodzie wielkie zobowiązanie, także ze względu na patrona tej nagrody - który niósł sobą prawdę walki z kłamstwem - jest niesłychanie zobowiązujące. Mam to szczęście proszę państwa, że mówię to w momencie, w godzinach, dniach, kiedy na naszych oczach, wydawałoby się zdumionych i jeszcze niepewnych siebie, właśnie się rozpada w proch i w pył kłamstwo smoleńskie, niczym sowiecka i germańska zawierucha, jak w polskim hymnie, jak w Rocie. Jeszcze do końca tego nie widzimy, jeszcze nam się wydaje, że te miauknięcia redaktorów, którzy dotychczas bili nas, smagali kłamstwem smoleńskim a teraz się tłumaczą, a teraz wyjaśniają: 'ja od początku wiedziałem, że to nie gen. Błasik' - mówi człowiek z TVN, 'ja też tak sądziłem' - dodaje ktoś z Gazety Wyborczej 'i ja także' - ktoś z 'Dziennika'. Otóż, to, co się na naszych oczach dzieje, jest olbrzymią zasługą waszego środowiska, jest olbrzymią zasługą waszej publicystyki, jest olbrzymią zasługą osoby, której niestety tu nie ma, ale która na pewno bardzo, bardzo uważnie nam wszystkim się przysłuchuje, jak słucha wszystkiego, co płynie z miłości Ojczyzny - ojca Tadeusza Rydzyka oczywiście. Ale nie ukrywam, że to takie przekonanie, iż nie do końca zasłużyłem, by być w tym gronie, wynika także stąd, że poza wspaniałą obecnością prof. Rymkiewicza, mam zaszczyt wystąpić także obok pana premiera Davida Camerona, postaci, na której wszyscy uczymy się jak zwyciężać, jak prowadzić swój naród, swoje państwo do zwycięstwa. Za to, panie ambasadorze, chcę żeby pan wiedział, cała Polska podziwia pana premiera Camerona i podziwia pański naród i pańskie państwo. Wiemy już z pewnością, jak wyglądało kłamstwo smoleńskie. Ale być może za mało uświadamiamy sobie, że nie byłoby tego dramatu, że Polski nie dotknęłaby ta tragedia, że nie byłoby też tego kłamstwa, które jest, można powiedzieć, zwieńczeniem, można by powiedzieć matką wszystkich kłamstw, gdy nie cały okres ostatniego dwudziestolecia, który 'wychowywał' naród, 'wychowywał' społeczeństwo, próbował nagiąć kark Polaków i złamać nasz kręgosłup, nagiąć go do kłamstwa. Do kłamstwa, któe zaczęło się od Magdalenki, do kłamstwa, które towarzyszyło hymnom na cześć 'bohaterskich' funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i jeszcze bardziej godnych zaufania ich tajnych współpracowników. To kłamstwo, które miało pokazać, że grabież majątku narodowego to jest tak pożądana przez nas prywatyzacja - bo któż więcej poświęcił wysiłku, czasu, pracy, energii a czasem także i rzeczywistych tragedii, jak nie ci, którzy tutaj siedzą, którzy przez cały czas dążyli do tego, żeby oprzeć nasze życie publiczne na własności prywatnej, na pracy rąk własnych, na tym, żeby państwo komunistyczne nas nie okradało. A tutaj pokazuje się, jako prywatyzację, coś, co jest grabieżą - to było następne kłamstwo. I wreszcie, jako konsekwencja tej całej kumulacji, tej kaskady kłamstw przyszła tragedia smoleńska i przyszło kłamstwo smoleńskie. Jestem przekonany, wierzę w to głęboko, że tak jak wszystkie siły, tych, którzy wyrośli z komunizmu, skupiły się wokół kłamstwa smoleńskiego, tak jak jeszcze dzisiaj gotowi są oni tłumaczyć: 'że przecież brzoza, że przecież piloci, że przecież samolot, że w ogóle nie powinien lecieć' - próbują jeszcze kontynuować jakieś elementy kłamstwa smoleńskiego, a więc, że tak samo jak oni się skupili wokół osi, matki wszystkich kłamstw, tak samo znikną ze sceny politycznej, a powróci na nią suweren, powróci naród polski, powróci ten podmiot, dzięki któremu Polska była kiedyś wielka i wielka będzie, tak jak marzył, chciał i pracował Lech Kaczyński, który pozostawił nam wielki testament, roli Polski w Europie, wielki testament, przywrócenia siły narodu i państwa polskiego. I w ciągu krótkich czterech lat - bo przecież na przestrzeni wieków, nawet na przestrzeni tych ostatnich dwustu lat upadku Polski, 4 lata to jest nic, to jest mgnienie oka, a on te 4 lata potrafił przekształcić i z nas wszystkich wydobyć takie siły, iż doprowadził do porozumienia ludów i narodów od Odry po Kaukaz i od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne. I zrobił to z taką skutecznością, że po dzień dzisiejszy, wszystkie te państwa patrzą ciągle na Polskę. I tak jak kiedyś w Wielkiej Porcie pytano: 'Czy jest poseł z Lechistanu?', tak dzisiaj w Rydze, w Kijowie, w Mińsku, wszędzie pytają czy Polska jest jeszcze niepodległa. Odpowiadamy: 'tak, jest niepodległa i taką pozostanie'. wPolityce.pl
03 lutego 2012 Świat Według Kiepskich… gdyby to nie był serial telewizyjny, z którego można byłoby się pośmiać. Ale to jest prawdziwe życie, w którym żyjemy, jako obserwatorzy, ale wszelkie decyzje, które w nim zapadają- dotyczą nas. Nie mając na nic wpływu, podlegamy rządzącym. To jest tak jak z bankiem inwestycyjnym Goldman Sachs, w którym od 2008 roku pracuje były premier Polski, pan Kazimierz Marcinkiewicz, zarabiając grubą forsę..”To nie rządy rządzą światem, ale Goldman Sachs”- powiedział w telewizji BBC znany makler - Alessio Rastini. Goldman Sachs jest doradcą finansowym Banku Centralnego Stanów Zjednoczonych- FED. FED – to rok 1913.. Goldman Sachs- to rok 1869.. Marcus Goldman i jego zięć Samuel Sachs.. Dolny Manhattan, 85 Brad Street.. W 1930 roku powstał dział obligacji komunalnych.. To dopiero zaczęły się interesy na obligacjach komunalnych.. Dzisiaj obligacje komunalne- jutro cały świat.. I cały świat zadłużony.. No… może jeszcze nie cały.. Bez Chin, Rosji, Indii.. Nie wiem jak w Japonii, bo podczas trzęsienia ziemi wyszło, że uczciwi Japończycy trzymają swoją forsę w kasach domowych.. A nie w bankach. Sami siebie kredytują z własnych zaoszczędzonych pieniędzy.. W lutym 2009 roku, bank Goldman Sachs poinformował polską opinię publiczną, że kończy ze spekulacją obliczoną na spadek wartości złotego. Zatrudniony w tym banku były polski premier Kazimierz Marcinkiewicz zaprzeczył jakoby miał związek z działaniami spekulacyjnymi banku w Polsce.. Niektórzy wierzą temu, co słyszą, a inni - temu, czemu ktoś zaprzecza. Ja należę do tych, którzy wierzą wiadomościom zdementowanym.. Taką mam naturę, tym bardziej, że sprawdzić wiele rzeczy niepodobna.. Pozostaje, więc wiara bądź nieufność.. Ślimak też, mimo iż był pantoflarzem, ale w niedzielę zakładał buty do Kościoła.. W każdym razie Świat Według Kiepskich, to nie tylko serial telewizyjny.. To świat realny, w którym żyjemy, gdzie Ferdek obsadza wszystkie główne role, jakie są do obsadzenia.. Zresztą prywatnie pan Grabowski na bilbordach pod Warszawa reklamuje potrzebę płacenia podatków do gminy.. No pewnie, że podatki należy płacić.. Bo są one najpewniejsze obok śmierci.. Kwestia tylko, jakiej wysokości podatki są moralne, i jakie należy płacić.... Czy obecne podatki to nie jest już rabunek w biały dzień? Ja sądzę, że tak.. Te 33% Polaków, którzy pozostają poza socjalistyczno- biurokratycznym państwem, jako dobrem wspólnym, również uważają, że podatki są za wysokie.. Nie są w stanie zapłacić, przede wszystkim podatku ZUS… Pozostają, więc poza państwem, żyjąc w państwie.. Czy jest moralnym żyjąc w państwie pozostawać poza państwem? Ale jak państwo zajmuje się głównie rabunkiem mieszkającym w nich ludzi? To, co ma zrobić mieszkający w nim człowiek? Popełnić samobójstwo? Czy może prowadzić się tajnie, pracując w konspiracji przed własnym państwem? Ukrywać się przed urzędnikami skarbowymi, urzędnikami ZUS, inspektoratami różnego rodzaju.. Film „300 mil do nieba”- trzeba puszczać w telewizji, co jakiś czas.. Jest tam taka scena jak przychodzi urzędnik skarbowy po pieniądze do zrujnowanego człowieka. Scena odwieczna od zawsze, ale szczególnie aktualna, gdy w państwach pojawiły się chmary różnego rodzaju funkcjonariuszy państwowych, tworząc potężną biurokrację pętającą wolność człowieka.. I z niego żyjącą.. Wszędzie potworzyły się układy, polegające na przeciwieństwie funkcjonariusza państwowego stojącego naprzeciw pracującego na niego człowieka, niebędącego funkcjonariuszem państwa demokratycznego.. Są ONI - i jesteśmy – MY - wdeptywani w ziemię, poniewierani i dojeni.. Kontrolowani i karani mandatami.. Bo socjalistyczne państwo potrzebuje pieniędzy.. Zmarnotrawi każdą ich ilość! I dlatego dużo ich potrzebuje, bo podstawą socjalizmu jest marnotrawstwo biurokratyczne.. Ostatnio „Rzeczpospolita” pisze o biurokratycznych absurdach związanych z przepisami ochrony środowiska, uderzających w drobnych przedsiębiorców, którzy muszą wypełniać dziesiątki formularzy i uiszczać opłaty.. Nie mając pojęcia, że takie przepisy są i ich dotyczą.. Jak mówi propagandowy slogan” Nieznajomość prawa nie zwalnia od odpowiedzialności” (????) No i bądź człowieku mądry, poznaj wszystkie zakamarki labiryntu tworzonych przepisów przez Sejm przeciwko ludziom.. Przejrzyj sterty demokratycznie uchwalonego prawa i je zinterpretuj odpowiednio, żeby cię nie ukarali.. A jak nawet znajdziesz odpowiednią wykładnię prawną, to i tak będzie tak jak urzędnik kontrolujący postanowi.. ON ma swoją wykładnię- wykładnię, po stronie państwa - jako funkcjonariusz państwowy - przeciw człowiekowi, zwanym w demokracji „obywatelem”. Firmy muszą się tłumaczyć, ile zużyły świetlówek, tonerów do drukarek, rozliczać się ze spalin emitowanych przez samochody, jeśli biorą faktury na paliwo na firmę. Bo ci, którzy jeżdżą prywatnie samochodami ze spalin się rozliczać nie muszą. Oni „truć” środowisko mogą... Jeśli przyjąć oczywiście, że środowisko jest zatruwane, co moim zdaniem jest jedną wielka blagą, mającą na celu wyciąganie pieniędzy z „ obywateli”. W końcu do tego służą „ obywatele” w demokratycznych państwach prawnych.. Większość przedsiębiorców o tym nie wie, i sprawozdań na Berdyczów nie przesyła. Grzywny w związku z tym, w ubiegłym roku wynosiły po 10 000 złotych, ale już w tym roku demokratyczne państwo prawne poszło przedsiębiorcom na rękę – i po nowelizacji ustawy- zmniejszono represyjność do 2000 złotych.. No pewnie! Owce trzeba strzyc, a nie obdzierać ze skóry.. Tylko, dlaczego najpierw uchwalono sumę 10 000 złotych? Widocznie tej ustawy posłowie również nie czytali, w żadnym czytaniu, nawet – trzecim.. Tylko- jak zwykle, szybko i benga bamos, czyli lecimy dalej.. Ekologia - już pisałem o tym wielokrotnie- jest głównie narzędziem politycznym międzynarodowej lewicy i narzędziem fiskalnym- okazuje się.. I tak ja ją postrzegam.. Człowiek wobec świata i wszechświata jest niczym, nie może mu w żaden sposób zagrozić.. Przecież nie oparami z lodówki, czy paleniem węgla, jak również gazami z dezodorantów.. Przyroda pozostaje w stanie równowagi i sama się reguluje.. Ale nawet 30 000 złotych przedsiębiorca musi zapłacić, jeśli w pomieszczeniu, gdzie pracuje pracownik, temperatura jest mniejsza niż 14 stopni Celsjusza.. Pracownik może go nawet zaskarżyć w ramach swoich praw człowieka i obywatela. A czy przedsiębiorca okradany i represjonowany przez państwo- ma swoje prawa człowieka i obywatela? Czy nie może być odrębnego porozumienia pomiędzy pracownikiem a pracodawcą bez pośrednictwa socjalnego państwa, które chciałoby te 30 000 od przedsiębiorcy? Pracownik prawa ma- a pracodawca ma obowiązki ustalone przez państwo, które jest po stronie pracownika, a przeciw pracodawcy.. Nie ma w Kodeksie Pracy - od którego specjalistą był pan profesor Lech Kaczyński- żadnej wzmianki o obowiązkach pracownika wobec pracodawcy, przynajmniej go przeglądając- nic takiego nie widziałem.. To są właśnie prawa pracownicze, które nakładają obowiązki, na kogo innego, przy pośrednictwie państwa, które z tego procederu ciągnie pożytki.. Ciekawe jak przedsiębiorca zapewni temperaturę 14 stopni podczas wyrębu lasu obecnie, gdy temperatura na zewnątrz lasu i w lesie wynosi poniżej 20 stopni Celsjusza.. Mógłby - gdyby chciał- wybudować wielki namiot w lesie, jeśli uzyskałby zgodę wydziału ochrony środowiska, spełnił wszelkie warunki środowiskowe, nie zdeptał wystających korzeni, bo potknąć się może jak najbardziej, będzie jednego wyzyskiwacza mniej- i uzyskał dotacje z Unii Europejskiej z segmentu Kapitał Ludzki.. Potem taki namiot ogrzewany do temperatury powyżej 14 stopni wewnątrz przemieszczałby delikatnie nie uszkadzając krajobrazu i nie niszcząc dodatkowo przyrody podczas wyrębu… przyrody. I czy to nie jest Świat Według Kiepskich? Bo na pewno nie mój! WJR
Wałęsa - zakładnik WSI, spotyka komunistę Pawlaka - czytajcie "G Znudziłem się trochę nieustannym krytykowaniem mediów. Właściwie poczciwy czytelnik, otwierając kolejny mój felietonik, rutynowo spodziewa się utyskiwania, czy jak wolą moi krytycy- frustrackiego wybrzydzania, nad tvn – em, „GW” i całą resztą. Dziś, więc będzie inaczej.
Uwaga! Chwalę „GW”, autentycznie, szczerze i z ukłonem. Może nie dotyczy to „GW” najświeższej, dzisiejszej, ale zawsze...akt strzelisty ma swoja wymowę. Oto, bowiem wynalazłem w wydawanym na ulicy Czerskiej organie rzecz interesującą, ciekawą i na dodatek przedrukowaną bez skrótów, przedrukowaną z angielskiego „Spectacora”. Uczciwa dziennikarska robota. Poczytajcie (zaręczam, że nie będziecie zawiedzeni):
„(...) telefony okazały się naszym pierwszym błędem. Linia była na podsłuchu wywiadu wojskowego (…) Dawną polską służbę bezpieczeństwa zweryfikowano dwa lata wcześniej, ale wywiad i kontrwywiad, czyli tzw WSI (Wojskowe Służby Informacyjne) pozostały nietkniete (…) Skorumpowana, nielojalna, niezreformowana tajna służba komunistyczna nie mogła, więc liczyć na moje pobłażanie. (…) Kiedy komuniści chcieli nadać jakiejś informacji większy rozgłos, podawali ją za prasą zagraniczną (…) usłużny „murzyn” z „Observera”, który podpisał artykulik, mógł sobie pogratulować dziennikarskiej „bomby”. Później upewniłem się, że źródłem przecieku prasowego były Wojskowe Służby Informacyjne (mowa o nieprzychylnym autorowi artykule zamieszczonym w brytyjskim „Observerze” - przyp WG) (…) atakowali mnie i …. (wykropkowałem drugie nazwisko abyście już w tej chwili, zbyt łatwo nie zgadli, kto jest autorem tekstu – WG) dawni komuniści oraz niegdysiejsi dysydenci, członkowie dawnej opozycji o lewicowych sympatiach. Nie ma praktycznie żadnej gazety, czasopisma lub rozgłośni, które nie byłyby kontrolowane przez jedną z tych grup. (…) szefem mojego gabinetu był tępy lizus o znudzonym spojrzeniu, były komunista. (…) WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry. (…) Proszę pamiętać, że nie była to zwykła wojskowa formacja rozpoznawcza. (…) Obecni i byli oficerowie WSI mieli mieszkania i zagraniczne konta bankowe, prowadzili operacje przemytu broni, mieli własne źródła dochodu i własne kontakty na Wschodzie i na Zachodzie. W ciągu kilku ostatnich miesiecy komunizmu sprzedawali swoje tajemnice każdemu, kto gotów był zapłacić. Byli ludźmi zamożnymi, w pełni niezależnymi i nie stanowili bynajmniej wyjątku w postkomunistycznej Europie. Mają odpowiedników w Rosji, również pod niepewną – o ile pod jakąkolwiek – kontrolą polityczną, a także, o czym mi wiadomo, w Rumunii. W najbliższych latach usłyszymy o nich więcej (podkreślenie WG). Po upadku Jaruzelskiego WSI zaczęły rozglądać się za nowym patronem. Mniej więcej w tym samym czasie Lech Wałęsa, nowo wybrany prezydent Polski, również rozglądał się za nową bazą dla swojej władzy (…) Wyglądało na to, ze nikt nie dysponuje prawdziwą władzą – oprócz starej gwardii. Zamiast prób zbudowania dobrego porozumienia Wałęsa wybrał łatwiejszą drogę (sojusz z WSI – wyjaśnienie WG). Wydawało mu się, ze będą mu pomagać w utrzymaniu się przy władzy, dostarczając informacji o ministrach i potencjalnych konkurentach. On w zamian chroniłby ich organizację. (…) moralny autorytet polskiej prezydentury nie był dla niego wystarczający. Jak każdy prostak – a Wałęsa jest nim w głębi duszy – lubi „fizyczne” sprawowanie władzy. (…) Prezydent wyznaczył teraz Waldemara Pawlaka, 32 – letniego lidera partii chłopskiej na nowego premiera. Pawlak, przywódca dawnego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, był w starym, marionetkowym parlamencie lojalnym sojusznikiem partii komunistycznej. Negocjował po stronie komunistycznej w rozmowach Okrągłego Stołu. Nareszcie Wałęsa może pracować z człowiekiem, w którym czuje się wygodnie, premierem pochodzącym bezpośrednio ze starego obozu komunistycznego... (…) nasi wykształceni w Moskwie funkcjonariusze wpadali podczas nieudolnych operacji wywiadowczych w zachodnich stolicach, gdy niektórzy nasi, wykształceni w Moskwie generałowie byli w kontakcie ze starymi kumplami w Rosji (...)”
A teraz zgadnijcie, kto napisał ten tekst – już wiecie? - ten wiecznie oszołomiony Antoni Macierewicz? Bingo prawda? Chwilę trzymam Was w niepewności i...:
Rozwiązanie zagadki: Tekst ukazał się 2 lipca 1992 roku w „Gazecie Wyborczej” i był tłumaczeniem artykułu opublikowanego przez „The Spectacor” autorstwa Radosława Sikorskiego
GADOWSKI
Bzykanie Muchy Całe szczęście, że żenujące seksafery Samoobrony są już za nami i że Tusk promuje rząd fachowców. Pani minister sportu Mucha pokazała już nam, że potrafi nie tylko bzykać i że zna się na robocie. Właśnie załatwiła posadę swojemu fryzjerowi z Lublina. Rozumiemy ze Joanna Mucha zostala ministrem sportu poniewaz kocha sportowe samochody (zdjecie powyzej). Na tym stanowisku pasja i milosc sa wazne, jako ze bycie ministrem sportu III RP nie jest bynajmniej rzecza latwa. Po pierwsze, minister sportu musi wspolpracowac nie tylko ze skorumpowana ferajna z PZPN ale takze z FIFA / UEFA, co nie jest przyjemnoscia osobista lub zawodowa:
Po drugie, minister sportu musi usiasc w fotelu zajmowanym przed nia przez znane osobistosci: Jacka Debskiego (zastrzelonego podczas mafijnych porachunkow) oraz Mira Drzewieckiego (ktory nawet nie postrzelil sie w policzek, ale i tak uwaza ze Polska to jest dziki kraj). Nic wiec dziwnego ze pani minister Mucha wyglada nieco nerwowo i ze szuka oparcia wsrod ludzi ktorym moze zaufac. Takim zaufanym czlowiekiem jest fryzjer pani minister z Lublina, pan Marek Wieczorek. Pan Wieczorek zostal wicedyrektorem Centralnego Srodka Sportu, o czym pisze obszernie prasa. Jednak zadne media, poza nami, nie podaja prawdziwych kulis owego transferu. Pani minister Mucha, przygotowujac sie szybko do objecia swojej nowej funkcji, zrozumiala ze Euro 2012 a wiec pilka nozna jest najwazniejszym aktualnym wyzwaniem, a najwazniejsza osoba w polskiej pilce noznej, wrecz niezbedna, byl niejaki "Fryzjer", ekspert i doradca.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Afera_korupcyjna_w_polskiej_pi%C5%82ce_no%C5%BCnej
To wyjasnia prawopodobnie, dlaczego pani minister Mucha tak bardzo chciala miec blisko siebie takze doradce fryzjera. Bez dobrych doradcow, nawet najlepszy minister daleko nie zajdzie. Śledztwo w sprawie korupcji w polskim futbolu toczy się od 2005 r. Do tej pory zarzuty usłyszało blisko 400 osób. Na różnych etapach jest kilka innych spraw. Jeszcze w tym roku najprawdopodobniej ruszy proces w największym akcie oskarżenia w sprawie korupcji w futbolu. Obejmuje on 113 osób, z których 38 dobrowolnie poddało się karze. Pozostałych 75 zasiądzie na ławie oskarżony. Jest wśród nich m.in. „Fryzjer" (ma 111 zarzutów) oraz b. selekcjoner reprezentacji, Janusz W. Ten wątek dotyczy przypadków korupcji m.in.: Widzewie Łódź, Zagłębiu Lubin, Górniku Polkowice, Zawiszy Bydgoszcz, Kujawiaku Włocławek, Świcie Nowy Dwór, Pogoni Szczecin i Podbeskidziu Bielsko Biała. We wtorek SN zwrócił jednak uwagę, że wrocławski sąd będzie musiał rozpatrzyć kwestię zarzutu kierowania grupą przez „Fryzjera" w świetle ostatecznie zakończonej sprawy korupcji w Arce Gdynia, gdzie Forbrichowi zarzucono jedynie udział w grupie, zaś materia obu spraw może się w części pokrywać.
Stanislas Balcerac
Scenariusz "polskiego Kosowa" Kreowanie tendencji autonomicznych i separatystycznych może doprowadzić - w perspektywie - do realizacji dramatycznego scenariusza stworzenia ze Śląska "polskiego Kosowa". Scenariusz ten będzie bardziej prawdopodobny, gdy polską polityką będą kierowali kontynuatorzy koncepcji liberałów z początków lat 90., którzy zaczęli wówczas propagować koncepcję Europy regionów. Należał do nich Donald Tusk, który lansował program daleko idącej autonomii Pomorza (Kaszub). W wystąpieniach regionalistów pojawiła się wówczas wizja Europy regionów, która zakładała, że zamiast Polski powstaną: Mazowsze, Kujawy, Warmia, Mazury, Wielkopolska i Śląsk. Było to powtórzenie koncepcji "europejskich architektów", które w naszym kraju zaczęli głosić "pożyteczni idioci" z kręgów Kongresu Liberalno-Demokratycznego, partii, której działacze kształtowali Platformę Obywatelską.
Niebezpieczne związki 12 stycznia Prokuratura Okręgowa w Opolu złożyła apelację od postanowienia Sądu Rejonowego w Opolu z 21 grudnia 2011 r., który zdecydował o wpisaniu do Krajowego Rejestru Sądowego Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej. Stowarzyszenie zamierza między innymi rozbudowywać i ugruntowywać świadomość narodową Ślązaków. Grudniowa decyzja ukazała całkowitą bezradność polskiego wymiaru sprawiedliwości. Prokuratura uznała, iż dokonanie rejestracji stowarzyszenia nastąpiło z naruszeniem ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym. W szczególności prokuratura zwróciła uwagę, że statut stowarzyszenia odwołuje się do pojęcia narodowości śląskiej oraz uzależnia członkostwo od złożenia deklaracji przynależności do narodowości, która w obowiązującym systemie prawa nie istnieje. Warto przypomnieć, że 15 czerwca 2011 r. sąd w Opolu odmówił dokonania wpisu Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej, ale na skutek złożonej przez wnioskodawcę skargi postanowieniem z 21 grudnia ubiegłego roku zmienił decyzję, co wywołało protest wielu środowisk patriotycznych. Jeden z założycieli stowarzyszenia przyznał, że sąd, uzasadniając w czerwcu 2011 roku odmowę rejestracji, "wskazał nam kierunek, w którym powinniśmy pójść". Wcześniejsza odmowa sądu uzasadniona została tym, że stowarzyszenie może próbować skorzystać z przysługującej w polskim prawie mniejszościom narodowym możliwości ominięcia 5-procentowego progu w wyborach parlamentarnych. Dlatego, kierując się logiką sądu, założyciele stowarzyszenia wykreślili ze statutu pojęcie mniejszości narodowej i zapisali, że nie będą próbowali rejestrować komitetów wyborczych do parlamentu. Autonomiści, regionaliści, separatyści, wrogowie "szowinizmu polskiego" (czytaj: patriotyzmu) triumfowali! Kazimierz Kutz oznajmił: "To sukces. Decyzja sądu w Opolu jest dobrym znakiem. Ślązacy odzyskują poczucie tożsamości" ("Dziennik Zachodni", 31.12.2011). Radość z faktu rejestracji wyraził też Jerzy Gorzelik, lider Ruchu Autonomii Śląska (RAŚ), który decyzję sądu w Opolu uznał za "ważny krok w negocjacjach statusu licznej grupy obywateli RP". Zadeklarował też, że wstąpi do zarejestrowanego w Opolu SONŚ ("Dziennik Zachodni", 29.12.2011). Warto przypomnieć, że Gorzelik znany jest z wcześniejszych, skrajnie antypolskich wypowiedzi. W wyborach samorządowych w 2010 roku RAŚ, który liczy około 7 tysięcy członków, otrzymał w województwie śląskim niespełna 123 tys. głosów, tj. 8,49 procent. Pozwoliło to na wprowadzenie trzech przedstawicieli do sejmiku wojewódzkiego i uzyskanie 40 mandatów radnych w województwie śląskim. Gorzelik został wicemarszałkiem Sejmiku Województwa Śląskiego. RAŚ utrzymuje kontakty z niemieckimi organizacjami Ślązaków oraz regionalistami z krajów Unii Europejskiej. W 2003 roku został przyjęty do Wolnego Sojuszu Europejskiego (EFA) - ponadnarodowej reprezentacji kilkudziesięciu ruchów regionalnych (separatystycznych) dążącej do likwidacji państwa narodowego. Wolny Sojusz Europejski opowiada się za Europą Stu Flag, gdyż jego zdaniem w Europie jest, co najmniej 100 narodów i grup etnicznych. W chwili akcesji Ruchu Autonomii Śląska do EFA bretońscy autonomiści napisali do działaczy RAŚ: "Drodzy śląscy przyjaciele, życzymy Wam Śląska wolnego od polskiej okupacji" ("Wprost", nr 17/2003). Wolny Sojusz Europejski opowiada się za ustanowieniem do Parlamentu Europejskiego okręgów wyborczych odpowiadających zasadom regionalizmu, co godzi w zasadę suwerenności państwowej. Na stronie internetowej EFA prezentowana jest mapa Europy, na której Śląsk znajduje się poza granicami Polski. W takiej oto "międzynarodówce regionalistów" znajduje się RAŚ. Obecnie działacze Ruchu akcentują, że organizacja odrzuca zasadę separatyzmu, tj. utworzenia odrębnego państwa śląskiego. Nadal jednak utrzymuje kontakty zagraniczne z organizacjami separatystycznymi. Pierwszorzędnym postulatem Ruchu Autonomii Śląska jest doprowadzenie do autonomii Górnego Śląska, w których to granicach ujęta jest większa część województwa opolskiego. Gorzelik jest zwolennikiem koncepcji zawartej w haśle: "Autonomia Zagłębia w Autonomii Śląska". Do pomysłu tego krytycznie odnosi się Związek Ludności Narodowości Śląskiej, który zarzuca autonomistom, że lansując takie rozwiązania, dzieli Ślązaków z obydwu województw - śląskiego i opolskiego. Celem ZLNŚ jest "zjednoczenie ziem śląskich w ramach jednej jednostki administracyjnej". Mimo różnic RAŚ i ZLNŚ współpracowały ze sobą przez wiele lat, m.in. w organizacji Górnośląskich Dni Dziedzictwa. Działalność RAŚ stanowi zagrożenie dla państwa polskiego i tożsamości narodowej Polaków. Jego celem jest nie tylko uzyskanie autonomii dla Górnego Śląska, ale przede wszystkim doprowadzenie do znanej nam z historii Polski dzielnicowej. RAŚ chce propagować idee regionalne w całej Polsce i doprowadzić do powstania ogólnopolskiego ruchu na rzecz realizatorów idei federacyjnej.
Nie ma narodowości śląskiej Związek Ludności Narodowości Śląskiej powstał w 1996 roku. Jego założyciele, w tym Gorzelik, złożyli wówczas pierwszy wniosek o rejestrację. W 1998 r. Sąd Najwyższy nie zarejestrował jednak związku, podając w uzasadnieniu, że narodowość śląska nie istnieje. Mimo kolejnych prób Związek nie został wpisany do rejestru stowarzyszeń. Wówczas założyciele ZLNŚ złożyli skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Sąd w Strasburgu w 2004 r. odrzucił skargę z powodu możliwości uzyskania przez ZLNŚ nieuzasadnionego przywileju wyborczego - możliwości uniknięcia wymaganego 5-procentowego progu wyborczego do Sejmu. Przedmiotem zainteresowania Trybunału nie była natomiast kwestia istnienia narodu śląskiego. W 2006 r. Sąd Okręgowy w Katowicach rozpatrzył odmownie wniosek komitetu założycielskiego ZLNŚ o rejestrację stowarzyszenia pod nazwą ZLNŚ - Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej. Znamienne, że argument Trybunału w Strasburgu odnoszący się do ordynacji wyborczej powtórzył Sąd Rejonowy w Opolu, rejestrując Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej. Czy ma to oznaczać, że decyzja sądu w Opolu otwiera możliwość rejestracji Związkowi Ludności Narodowości Śląskiej, jeśli podejmie działania w duchu Strasburga, sądu opolskiego i zadeklaruje rezygnację z tworzenia komitetów w wyborach parlamentarnych? Apelacja Prokuratury Okręgowej w Opolu daje nadzieję, że proces destrukcji państwa polskiego spotka się jednak z właściwą reakcją.
Śląska godka Najbliższym celem zwolenników "narodowości śląskiej" jest wniesienie do Sejmu projektu ustawy o języku śląskim i uznanie Ślązaków za mniejszość etniczną. Przygotowanie takiego obywatelskiego projektu ustawy zapowiedział poseł Marek Plura z Platformy Obywatelskiej, który od razu zgłosił też chęć wstąpienia do Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej. Poparcie w parlamencie dla tej ustawy zadeklarował już Janusz Palikot. Następnie podjęte zostaną zapewne działania o ustanowieniu statusu śląskiej mniejszości narodowej. Sztuczny proces tworzenia języka śląskiego to pierwszy krok w kierunku uznania Ślązaków za naród. Stąd intensywne prace nad jego kodyfikacją, czym zajmuje się działające od pięciu lat Pro Loquela Silesiana Towarzystwo Kultywowania i Promowania Śląskiej Mowy. Działania te wspiera Komitet Ekspertów Rady Europy UE, którego przedstawiciele w lutym 2010 roku odwiedzili Polskę. Komitet zwrócił się do polskich władz z postulatem umieszczenia w kolejnym raporcie z realizacji postanowień Europejskiej Karty Języków Regionalnych lub Mniejszościowych informacji dotyczącej inicjatywy ustawodawczej związanej z językiem śląskim. Jerzy Gorzelik snuje plany, że wybory parlamentarne w 2019 roku wyłonią większość, która zmieni Konstytucję tak, aby regiony w Polsce mogły uzyskać autonomię. Być może jest sprawą przypadku, że ma to nastąpić w setną rocznicę wybuchu I Powstania Śląskiego. Podobnie jak utworzenie Związku Ludności Narodowości Śląskiej w 75 rocznicę powrotu Śląska do Macierzy. ZLNŚ swój stosunek do polskiej tradycji wyraził w oświadczeniu "w sprawie awanturnictwa w dniu 11.11.2011": "Dzień 11 listopada, zwany Dniem Niepodległości pokazał prawdziwe oblicze części narodu polskiego oraz nową definicję pojęcia patriota". Aspirujący do miana "narodowości śląskiej" nie mają prawa do oceny polskiego patriotyzmu. Powinni natomiast odnieść się do bandyckich zachowań niemieckich bojówek usiłujących rozbić obchody Święta Niepodległości 11 listopada. Tego nie uczynili. Jakże trafny jest opis ludności Śląska Jadwigi Chmielowskiej, legendy śląskiej "Solidarności" i "Solidarności Walczącej": "Ślązacy nie zasłużyli sobie na taką kompromitację, na jaką naraża ich RAŚ i jego przybudówki. Przez wieki chronili mowę polską, stąd "śląska godka" - archaiczny język Kochanowskiego. Walczyli w trzech Powstaniach i w Armii Polskiej u Maczka i Andersa. Tzw. wyzwolenie przyniosło im mordy krasnoarmiejców i śląskie łagry. Przeszło 150 tys. górników wywieziono do ZSRR. Wróciła połowa. Potem pogarda władców PRL-u - zmiana nazwisk i imion, bicie za posługiwanie się gwarą. Potem nastał czas godności i "Solidarności". Ślązacy poczuli się wreszcie szanowanymi ludźmi, podziwianymi w całej Polsce. Było wiadomo, że jak Śląsk huknie, to władza ustąpi. Stan wojenny ich nie przestraszył. Walczyli najmocniej i najdłużej, choć wszystkie huty i kopalnie były zmilitaryzowane od samego ogłoszenia stanu wojennego. To tu, na Śląsku, polała się krew, to tu podziemie było najsilniejsze. Najwięcej tytułów prasy podziemnej ukazywało się właśnie w tym regionie - nawet gazetki zakładowe. Ślązacy nie zdradzali. Trzy osoby ukrywały się od 13 grudnia 1981 do 1990 r. To właśnie podczas strajku sierpniowego w 1988 r. Wałęsie podstawiono w Jastrzębiu taczkę. Nie chcieli Ślązacy pertraktować z komunistami. Chcieli ich pozbawić władzy. Marzyli o wolnej niepodległej Polsce. Nie zgadzam się na traktowanie Ślązaków, jako "przymulonych", jak to robi Kutz. Nie zgadzam się też na to, by kilku gości, współpracując z Niemiecką Inicjatywą na Rzecz Autonomii Śląska (Bawaria), ogłupiało i kompromitowało Ślązaków durnymi hasłami o Autonomii, nowym języku i nowej narodowości. Zbyt dużo zawdzięczam Ślązakom, bym mogła milczeć" (j.chmielowska.salon24.pl). Dr Krzysztof Kawęcki
Miliardy będą albo i nie W Unii Europejskiej mamy "coraz więcej pytań, a mniej odpowiedzi i więcej problemów niż gotowych rozwiązań". Tak zawyrokował wczoraj unijny komisarz do spraw budżetu Janusz Lewandowski. Jego zdaniem, jest nadzieja, że porozumienie, co do kształtu przyszłego unijnego budżetu może zapaść "w okolicach grudnia". Z tym, że Polska wciąż nie może być pewna, ile środków uda się nam uzyskać. Na temat programu prac Komisji Europejskiej na ten rok i pakietu Wieloletnich Ram Finansowych UE na lata 2014-2020 debatował wczoraj Senat. Unijny komisarz do spraw budżetu Janusz Lewandowski ocenił, że wraz z przyjęciem paktu fiskalnego - na który zgodziły się wstępnie w poniedziałek wszystkie rządy państw Unii, poza Wielką Brytanią i Czechami - "ruszamy w nieznane".
- Coraz więcej pytań i mniej odpowiedzi w zjednoczonej Europie. Chyba więcej problemów niż gotowych rozwiązań. I w takich oto okolicznościach musimy współtworzyć Wspólnotę Europejską, trudniejszych niż miały te kraje, o które Wspólnota się rozszerzała pod koniec poprzedniego stulecia, ponieważ one mogły czerpać ze wszelkich dobrodziejstw - powiedział Janusz Lewandowski. W jego ocenie, podczas prac na paktem pod pretekstem naprawy finansów europejskich doszło do próby podzielenia Europy, a nawet wykluczenia części krajów z tego głównego procesu decyzyjnego. - Ta groźba została tylko częściowo zażegnana - ocenił Lewandowski. - Pakt fiskalny, który nie jest dokumentem o wielkiej mocy ekonomicznej ani prawnej, jest dokumentem zrodzonym z polityki i bardzo niedoskonałym pod względem ekonomicznym i prawnym, bardzo dalekim od normalnych standardów kultury prawnej czy ekonomicznej - dodał.
Według unijnego komisarza, koncepcja Unii w Unii, która "próbowała się założyć, ale się nie założyła", może w przyszłości się odradzać. - To, co się będzie działo - bo on będzie żył własnym życiem [pakt fiskalny - red.], będzie wymagało bycia "przy" i wpływania na losy tej Unii - mówił Lewandowski. Wyjaśniał, że w pakcie Komisja Europejska nie została zaznaczona - jak w traktacie lizbońskim - w roli nadzorcy, lecz "złego policjanta, który ma egzekwować sankcje". Zdaniem Lewandowskiego, zasadą KE powinno być upominanie się przy każdej okazji o stosowanie metody wspólnotowej. - To znaczy jak najrzadziej odwoływać się do artykułu 136 w swoich inicjatywach - to jest artykuł, który mówi o strefie euro - a odwoływać się do traktatu lizbońskiego, który obowiązuje 27 krajów - powiedział. W tym roku, wyjaśniał, nastąpi przesunięcie akcentów działania Komisji Europejskiej. Mianowicie zamiast odgrywać rolę stróża dyscypliny finansowej, jakim Komisja była w roku 2011, będzie teraz raczej szukać metod ożywienia gospodarki i tworzenia miejsc pracy. - W Europie zamieszkałej przez 500 milionów ludzi, 23 miliony - w tym większość są to ludzie młodzi - są to osoby pozbawione pracy - dodał Lewandowski.
Niepewny budżet Przez najbliższe pół roku mają się toczyć "realne negocjacje" w sprawie przyszłego unijnego budżetu na lata 2014-2020. - Próba szukania zgody to będzie maj, czerwiec - bez chyba większych szans osiągnięcia pełnego porozumienia - mówił komisarz. - Z nadzieją, że znajdziemy porozumienie w okolicach grudnia 2012 - dodał Lewandowski. Nie wykluczył jednak, że i do końca tego roku ustalenia w sprawie nowych ram finansowych się nie zakończą. Co istotne, wciąż nie możemy być pewni, jaka kwota przypadnie naszemu krajowi. Przed wyborami Platforma Obywatelska przekonywała, że w wyborach parlamentarnych chodzi o to, która partia więcej pieniędzy z Unii jest w stanie dla Polski uzyskać. Politycy PO przekonywali nawet w spocie wyborczym, że to oni mają znakomitą drużynę - Jerzego Buzka, Radosława Sikorskiego, Janusza Lewandowskiego i Donalda Tuska - która to 300 miliardów złotych dla naszego kraju wyrwie. Opozycja wytykała, że "300 miliardów to żadna łaska" i powinniśmy ubiegać się o więcej. Po wyborach parlamentarnych w sprawie miliardów z Unii zapadła cisza, a i ekipa Platformy trochę się posypała i zdaje się, straciła na sile przebicia. Jerzy Buzek przestał, bowiem być przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, a w wyniku ustaleń ostatniego szczytu UE premierowi Tuskowi łaskawie pozwolono od czasu do czasu brać udział w kolejnych szczytach, by przynajmniej posłuchał, co najsilniejsi ustalają. O obiecane przez Platformę 300 miliardów złotych upomniał się jednak wczoraj senator Stanisław Kogut (PiS). Komisarz Lewandowski przyznał, że takiego pytania się spodziewał. Z odpowiedzi polskiego urzędnika w Komisji Europejskiej wynika jednak, że możemy dostać te 300 miliardów, ale możemy też ich nie dostać. - Nie czuję się najlepiej w formach czysto politycznych, a w formach czysto politycznych uczestniczyłem. Co do treści - rzeczywiście gramy o te miliardy. Bardzo dużo zależy od skuteczności negocjacyjnej - ocenił Lewandowski. Zaznaczył, że "wszystko zależy od oszczędności", jakie w ramach Unii zostaną zaprowadzone. - Spokojnie może to być ta kwota, nawet przy pewnych cięciach. Byle się tylko Europa nie rozleciała. Jeśli się nie rozleci, ten budżet musi być zapisany na siedem lat na jakimś poziomie rozsądnym i wtedy dużo zależy od sztuki takiego kraju jak Polska, aby dzielić tych, którzy chcą ciąć, ale także starać się zawierać maksymalne sojusze z tymi, którzy chcą bronić - powiedział unijny komisarz. Artur Kowalski
Seremet inkorporuje wojskowych Prokurator generalny Andrzej Seremet podkreślił w Senacie, że opowiada się za unifikacją prokuratury, która obecnie podzielona jest na cztery odrębne piony Seremet, przedstawiając w Senacie informację na temat stanu prokuratury po ostatnich wydarzeniach z udziałem prok. Mikołaja Przybyła, powiedział, że jest kilka modeli reformy prokuratury wojskowej. Prokurator generalny zaznaczył, że osobiście opowiada się za modelem przewidującym wcielenie wojskowej prokuratury w skład powszechnej z zachowaniem jej pewnej odrębności. - Jest modelem mającym swoje poważne pozytywy w postaci łagodnego przejścia struktury z zachowaniem pewnych odrębności - uważa Seremet. Prokuratorzy pozostaliby wojskowymi, zostałaby także funkcja naczelnego prokuratora wojskowego. - Najbliższy mi jest taki model - podkreślił. Prokurator generalny widziałby w strukturach prokuratury powszechnej pion śledczy IPN. - Czy istnieje uzasadnienie, żeby był odrębnym pionem, nie w ramach prokuratury powszechnej? - zastanawiał się Seremet. - Pion śledczy nie działa wydolnie, jest tam wiele rezerw - ocenił. Dodał, że należy podjąć problem unifikacji pionu śledczego. Odnosząc się do postrzelenia się prok. Mikołaja Przybyła, prokurator generalny powiedział, że on oraz naczelny prokurator wojskowy gen. Krzysztof Parulski nie powinni byli przedstawiać swoich uwag względem prokuratora generalnego na forum publicznym, ale wnieść je w drodze służbowej. - Ocena zachowania tych prokuratorów w dniu 9 stycznia 2012 r. jest w tej sytuacji jednoznaczna. Doszło do zdarzeń, do których nie powinno było dojść, a które mogły wywołać w społeczeństwie przekonanie, że prokuratura rozdarta jest wewnętrznym sporem, co w istotny sposób miałoby zakłócać wykonywanie przez nią zadań - powiedział Seremet. Odpowiadając na pytania senatorów, poinformował, że czuwa nad kwestią śledztw prowadzonych w Poznaniu i ma porozmawiać w tej sprawie z właściwymi prokuratorami, jak zaradzić sytuacji po wypadku z udziałem prok. Przybyła.
Senatorowie pytali Seremeta także o śledztwo smoleńskie. - Czy pan jest w stanie w jakiś sposób wpłynąć na przyspieszenie działań w śledztwie smoleńskim? - zwróciła się do prokuratora generalnego Beata Gosiewska (PiS). Poseł pytała także o termin zakończenia śledztwa i kwestie powrotu wraku i czarnych skrzynek. Senator Stanisław Kogut wskazywał, że po zamachu na samolot nad Lockerbie w Szkocji pieczołowicie badano wrak, aż znaleziono ślady po bombie. Seremet podkreślił, że na sprowadzenie wraku tupolewa musimy poczekać do zakończenia dochodzenia rosyjskiego. - Takie są ich przepisy - podkreślił prokurator, dodając, że nic tego nie zmieni. - Choćbyśmy rozdzierali szaty - podkreślił obrazowo. Prokurator generalny powiedział, że biegli z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Sehna w Krakowie mieli dostęp do oryginałów czarnych skrzynek i "wydali opinię, która byłaby takiej samej treści, jakby dysponowali oryginałami". Dlatego obecność oryginałów rejestratorów nie ma znaczenia dla wydanej opinii.
- Mówiłem ostrożnie i mówię o roku - wskazał perspektywę zakończenia śledztwa smoleńskiego Seremet. - Jeżeli te ekspertyzy, które prowadzi teraz strona rosyjska, zostaną ukończone, to będzie jakąś realna szansa, żeby to śledztwo zakończyć - wskazał. Dodał, że będzie go można zakończyć bez wraku i skrzynek, jeżeli biegli uznają posiadane przez stronę polską materiały za wystarczające.
- Dokumentacja medyczna przesyłana przez stronę rosyjską ma swoje uchybienia, ja się zgadzam - przyznał Seremet. Dlatego przeprowadzono ekshumację ciała Zbigniewa Wassermanna i dlatego tę dokumentację się uzupełnia.
- My nie mieliśmy innego porozumienia z Rosją niż konwencja z 1959 roku. Jest mitem ten akt prawny z 1993 r., jeśli chodzi o zastosowanie go do działań prawnych - oświadczył prokurator generalny. Stwierdził, że nie można było wysłać jakiegoś kontyngentu wojskowego i ogrodzić terenu katastrofy, ponieważ jest to teren innego państwa. - To się musi dziać w ramach prawa - powiedział o śledztwie prokuratury. Odnosząc się do wypowiedzi prezydenta Dmitrija Miedwiediewa na temat wspólnego śledztwa, prokurator Seremet powiedział:
- Ale to była deklaracja polityczna, nie było instrumentów prawnych innych niż te w takim modelu, w jakim są one prowadzone. Pytany o rolę prok. Marka Pasionka, stwierdził, że ma inną ocenę jego działań. - Pozostawał duży margines do większej aktywności tego prokuratora. Moja ocena jego aktywności nie jest wysoka - stwierdził Andrzej Seremet. Zenon Baranowski
Jak Arabski uziemił prezydenta Minister Tomasz Arabski wśród byłej kadry specpułku wyrobił sobie opinię osoby absolutnie niepanującej nad zadaniami związanymi z organizacją lotów VIP Piloci do dziś z rozbawieniem wspominają, jak to w skardze przesłanej na jednego z nich minister Sikorski wyłuszczał, że spacerując po Lwowie i Brukseli, nie zaobserwował pogorszenia pogody, a mimo to odmówiono mu wykonania zadania "Nasz Dziennik" ujawnia: Ranek, 15 października 2008 r., lotnisko wojskowe Okęcie. Na płycie grzeją się silniki dwóch Jaków-40. Obok maszyn stoją piloci w galowych mundurach. Mają lecieć z prezydentem Lechem Kaczyńskim na szczyt Unii Europejskiej do Brukseli. W ostatniej chwili kancelaria premiera zmienia załogom zadanie. Piloci ze specpułku oceniają ministra Tomasza Arabskiego, jako koszmarnego organizatora lotów z najważniejszymi osobami w państwie. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów robiła wszystko, by uniemożliwić prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu korzystanie z rządowej floty. Jak relacjonują w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" piloci, typowym tego przykładem był lot do Brukseli. 15 października 2008 r. z oficjalną wizytą do stolicy Belgii mieli lecieć premier Donald Tusk i prezydent Lech Kaczyński. W dyspozycji pułku były wówczas dwa samoloty Jak-40. Tupolewy - 101 i 102, którymi zazwyczaj latał prezydent, były tego dnia niedostępne: jednym z nich poleciał do Brukseli szef rządu, drugi nie mógł lecieć z powodu choroby dowódcy - mjr. Arkadiusza Protasiuka. Ale specpułk chciał stanąć na wysokości zadania i umożliwić prezydentowi lot rządowym samolotem do Brukseli. Załogi dwóch jaków były tego dnia gotowe do lotu. - Wszystko wskazywało na to, że pan prezydent poleci jakiem. Załogi były już przygotowane. Ubrani w białe koszule staliśmy tego dnia rankiem przy samolotach. W sumie osiem osób. Jednym z samolotów miał lecieć pan prezydent, drugim - ekipa mu towarzysząca. Byliśmy do końca przekonani, że lecimy z panem prezydentem. W ostatniej chwili padła jednak komenda, że jaki do Brukseli nie lecą. Jeden miał lecieć gdzieś w Polskę, drugi za granicę. Byliśmy bardzo zaskoczeni taką nagłą zmianą - relacjonują żołnierze. W ocenie naszych rozmówców, założenie było proste: uniemożliwić za wszelką cenę Lechowi Kaczyńskiemu wylot do stolicy Belgii i przedstawić go, jako awanturnika. Po odmowie lotu jakami prezydent był zmuszony wyczarterować boeinga z PLL LOT.
- Był sygnał z kancelarii premiera, by zmienić zamówienie na lot. Nic nie stało wtedy na przeszkodzie, by jakiem leciał pan prezydent Lech Kaczyński. Raptem dostaliśmy rozkaz dowódcy pułku, by zmienić kurs. Dowódca wykonywał tylko polecenie kancelarii premiera - mówią piloci. Jak wspominają głowę państwa?
- Pan prezydent zawsze traktował nas podmiotowo. Nigdy anonimowo. Był człowiekiem ciepłym, zależało mu na nawiązaniu normalnych relacji z nami. Tak to odbieraliśmy - opisują piloci, zaznaczając, że Lech Kaczyński pamiętał także o ich rodzinach, dopytując m.in. o stan zdrowia najbliższych. Przeciwieństwem Lecha Kaczyńskiego był szef kancelarii premiera Donalda Tuska minister Tomasz Arabski. Zawsze zjawiał się na płycie lotniska, jako pierwszy, przed pasażerami. Rozmowy z pilotami ograniczał wyłącznie do kwestii związanych z samym lotem.
- Samolotami zarządzał wtedy minister Arabski, był koordynatorem lotów VIP. I to on decydował o tym, gdzie samolot ma lecieć. Każdy z nas dobrze wiedział wtedy, o co chodziło. O zdyskredytowanie osoby pana prezydenta - twierdzą piloci.
- Czytałem pismo, które nadeszło od Arabskiego. Było to wieczorem na dzień przed wylotem do Brukseli. Było ono tylko dwuzdaniowe. Jako pierwsza była podana informacja, że odmawia się jaków panu prezydentowi. Druga była o tym, że w Brukseli już jest pan premier Tusk i że samolot Tu-154M pozostaje do jego dyspozycji. Przesłanie było jednoznaczne - to pan premier był tu właściwym reprezentantem Rzeczypospolitej - relacjonuje Andrzej Duda, minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W jego ocenie, współpraca między obiema kancelariami układała się fatalnie. Dyskredytowanie, celowe obniżanie prestiżu Lecha Kaczyńskiego w postaci rozdysponowania samolotów zintensyfikowało się w drugiej połowie 2008 roku, kiedy okrzepły rządy Platformy Obywatelskiej. - Wielokrotnie było tak, że chcieliśmy dostać tupolewa, a dostawaliśmy, jaka. Tak było w kwietniu 2010 roku, kiedy lecieliśmy na Litwę. Ranga takiej wizyty była odbierana zupełnie inaczej - co innego, kiedy głowa państwa odbywa podróż eleganckim dużym samolotem, a co innego - kiedy leci małą, w dodatku 40-letnią maszyną. Pan premier dostawał tupolewa do Gdańska, a pan prezydent dostawał, jaka, bo takie były decyzje Arabskiego - mówi Duda.
Specpułk bez informacji Z informacji, jakich udzielił "Naszemu Dziennikowi" jeden z pracowników Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wynika, więc, że już dzień przed brukselskim szczytem, czyli 14 października, było wiadomo, że prezydencka kancelaria jaków nie dostanie. Ale specpułk nie otrzymał tej informacji. - Kancelaria Prezydenta wysłała pismo do kancelarii premiera, do wiadomości pana ministra Arabskiego z prośbą o to, by pan prezydent mógł polecieć do Brukseli. Przyszło jednak pismo odmowne. Argumentowano, że jeden tupolew jest zajęty, drugi nie może lecieć. Wobec tego Kancelaria wystosowała kolejne pismo, w którym prosiła o podstawienie dwóch Jaków-40. Ponownie dostaliśmy od Arabskiego pismo odmowne. Argumentem było to, że do Brukseli już poleciała delegacja z panem premierem - relacjonuje urzędnik.
- Sądzę, że kancelaria premiera po prostu nie poinformowała specpułku o odmowie jaków - zaznacza jeden ze współpracowników Lecha Kaczyńskiego. - To bardzo prawdopodobne. Między spływaniem do nas zapotrzebowań na loty z KPRM a ich realizacją był duży rozziew - tłumaczą piloci. I zaznaczają, że zdarzało się tak, że do momentu, kiedy do specpułku nie wpłynęło oficjalne pismo z KPRM o anulowaniu konkretnego lotu, procedura związana z przygotowaniem lotu była w pełni realizowana. - Bywało tak, że dopiero, co wpłynęła informacja z Kancelarii Prezydenta, że pan prezydent będzie chciał konkretny samolot, a już zaraz kancelaria premiera wysyłała zapotrzebowanie na samoloty dla siebie. W efekcie pułk nie dysponował żadnym wolnym samolotem na potrzeby Kancelarii Prezydenta - relacjonuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" osoba z szefostwa specpułku. Jak przyznają piloci, zamówienia na loty przychodziły często za późno. Po katastrofie smoleńskiej mogłoby się wydawać, że sytuacja się poprawi. Ale było jeszcze gorzej. W specpułku utworzono komórki, które wydłużyły tzw. łańcuch dowodzenia. Powstało dowództwo grupy działań lotniczych, które było nad eskadrą, ale niżej od dowódcy i zastępcy dowódcy pułku. Stworzono też eskadrę wsparcia, która miała wspomagać eskadrę wykonywania lotów. - Powstanie nowych komórek, łączników między dowódcą pułku, do którego spływały zamówienia, a eskadrami, które były odpowiedzialne bezpośrednio za wykonywanie zadań, spowodowało, że przepływ tych informacji był mocno opóźniony i zakłócony. Wszystkie zamówienia zgodnie z instrukcją HEAD powinny przychodzić z dużym wyprzedzeniem. Tymczasem okazywało się, że najpierw dzwoniono, pytano, czy jest dostępny statek powietrzny, a zamówienie przychodziło po godzinach pracy, kiedy już załoga praktycznie stała przy samolocie. Zakłócało to czas odpoczynku załóg - relacjonują piloci.
Sikorski naciskał na pilotów Piloci podkreślają, że były też naciski ze strony sfer rządowych, by wykonywać loty poniżej minimów meteo. Przykładem był ubiegłoroczny lot ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego do Lwowa. 16 maja 2011 r. szef MSZ miał tam lecieć z Bydgoszczy. Okazało się jednak, że informacje meteo, jakie podawało lwowskie lotnisko, były bardzo niepokojące: niska podstawa chmur, ograniczona widzialność, mokry pas i silny boczny wiatr. Ponadto analiza depeszy NOTAM (z ang. NOtice To AirMen) wykazywała remont początku drogi startowej na dystansie około 900 metrów. W tej sytuacji w grę wchodziło jedynie podejście przy dostępnej drodze startowej o długości około 1,6 tys. m, według nieprecyzyjnego systemu, przy którym minimum lotniska nie było kompatybilne z podstawą chmur wskazywaną w depeszy meteorologicznej. A to - w opinii dowódcy załogi - dyskwalifikowało lotnisko do wykonania zadania.
- O tym fakcie poinformowałem osobę, która koordynowała ten wylot, wskazując, że możliwy jest jedynie lot z Bydgoszczy do Rzeszowa. I że stamtąd pan minister będzie musiał udać się do Lwowa pojazdem kołowym - relacjonuje dowódca Jaka-40 por. Artur Wosztyl. Kłopoty pojawiły się również przy powrocie ministra Sikorskiego ze Lwowa. Załoga otrzymywała telefony od osób z delegacji szefa resortu, że piloci przesadzają, bo "warunki we Lwowie są dobre". - Nie uwierzy pani, ale mój rozmówca powoływał się na to, co zdołał dostrzec za oknem samochodu. Ciągła analiza warunków meteorologicznych na lotnisku w Rzeszowie utwierdzała mnie w tym, że decyzja o pozostaniu na tym lotnisku jest jedyną racjonalną. W międzyczasie był też telefon od płk. Mirosława Jemielniaka, dowódcy 36. SPLT, który przyznał, że odbiera telefony od Ministerstwa Obrony Narodowej, by samolot został przebazowany do Lwowa. Pamiętam, jak powiedziałem, że warunki meteorologiczne podawane przez służby ze Lwowa nie pozwalają na bezpieczne wykonanie zadania i w zaistniałej sytuacji czekamy na ministra w Rzeszowie. Ostatecznie minister Sikorski wrócił do Rzeszowa samochodem, skąd został przewieziony samolotem do Warszawy - tłumaczy Wosztyl.
Prognoza ministra Tydzień później dowódca, jaka znów miał lecieć z Sikorskim, tym razem do Brukseli. Warunki panujące na lotniskach startu, lądowania i zapasowych nie miały wpływu na wykonanie zadania lotniczego. Ale tego dnia za zachodnią granicą Polski, nad terytorium Niemiec, utrzymywały się silne fronty burzowe, których górna granica sięgała 10-12 kilometrów.
- Pamiętam, jak przeprowadziłem telefoniczne rozmowy z osobą z Kancelarii MSZ, która koordynowała ten lot, i poinformowałem ją, że istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że startując z Warszawy do Brukseli, będziemy zmuszeni zawrócić z powodu intensywnych burz na trasie przelotu, ponieważ samolot Jak-40 ma maksymalny poziom przelotu 8000 metrów. I najprawdopodobniej nie będziemy w stanie ominąć tych burz ani tym samym próbować przelecieć nad nimi. Ostatecznie minister Sikorski, ponieważ spotkanie było bardzo ważne, poleciał tego samego dnia dzierżawionym embraerem, którego poziom przelotowy pozwalał bezpiecznie przelecieć nad tymi niebezpiecznymi zjawiskami - opowiada Wosztyl. Odmowa wykonania lotu z Sikorskim w warunkach poniżej minimum oznaczała dla naszego rozmówcy początek prawdziwych kłopotów. Do dowódcy 36. SPLT wpłynęło pismo, w którym Ministerstwo Spraw Zagranicznych domagało się odpowiedzi, dlaczego dowódca załogi, Jaka-40 odmówił wykonania lotu do Lwowa, skoro dostał informację od delegacji, że "pogoda jest dobra", oraz dlaczego nie poleciał z powodu warunków atmosferycznych do Brukseli, skoro pogoda na lotniskach w Warszawie i Brukseli była "bardzo dobra".
Anna Ambroziak
Paliwo dla bogaczy Unia wprowadza embargo na ropę z Iran Ceny na rynku paliw po prostu szaleją. Kierowcy zwołują się przez Internet, żeby protestować przeciwko postępującej drożyźnie na stacjach benzynowych, tankują paliwo za jak najmniejsze kwoty, przejeżdżali przez Warszawę w żółwim tempie, kierując się pod Sejm, Kancelarię Premiera i Belweder. Rząd do 1 stycznia br. miał prawo w drodze rozporządzenia obniżyć podatek akcyzowy zawarty w paliwach na trzy miesiące, teraz przepisy unijne tego nie zezwalają, ale mógłby wystąpić do Brukseli o takie zezwolenie. Jak nam wiadomo, uczyniły to już inne kraje UE, bo czasy na ceny paliwa nadeszły wyjątkowo ciężkie, uderzając w gospodarki. Premier Donald Tusk powiedział na konferencji prasowej, że na ekwilibrystykę akcyzową mamy czas, powinniśmy się skupić na trzymaniu złotówki za włosy w stosunku do dolara, bo wtedy przynajmniej import surowca będzie tańszy, ale, w jaki sposób ma to zrobić obywatel Kowalski, jeżeli trudności z “utrzymaniem złotówki” na zadawalającym poziomie ma obywatel - premier Tusk, który rządzi?
Okrągłe oczy przy tankowaniu Do Polski importujemy ok. 25 mln ton ropy rocznie, w ubiegłym roku koszt tego importu doszedł prawie do trzech miliardów dolarów. Ropa droższa o dolar, to pół miliona dolarów w Polsce mniej każdego dnia. Perspektywa nie jest różowa, paliwa nie stanieją. Mogą dalej drożeć i nikt nie ma pojęcia, gdzie się znajduje górna granica podwyżek. Bez sensu jest podnoszenie larum, że benzyna bezołowiowa zdąża nieuchronnie na polskich stacjach benzynowych do 6 zł za litr i może przebić tę cenę, a olej napędowy ją dystansuje – dla porównania i zwiększenia goryczy dodajmy, że w Stanach Zjednoczonych za litr benzyny kierowcy płacą ciągle poniżej 3 zł. Niedługo oczy kierowców mogą się zrobić jeszcze bardziej okrągłe, kiedy zobaczą, o ile więcej znów muszą zapłacić za tankowanie. Kilka dni temu państwa Unii Europejskiej porozumiały się w sprawie stopniowego wprowadzenia embarga na ropę z Iranu (długoterminowe kontrakty mają przestać obowiązywać od 1 lipca). Kara spadnie rykoszetem także na samą UE, w której jesteśmy, nie ma mowy, żebyśmy nie ucierpieli.
Zablokują Ormuz czy się zlękną? Unia kupuje dziennie ok. 450 tys. baryłek irańskiej ropy (baryłka = ok. 159 litrów). Najmocniej związane z dostawami irańskimi są przeżywające kłopoty finansowe Grecja, Włochy i Hiszpania. UE liczy, że OPEC, czyli Organizacja Krajów Eksportujących Ropę, zwiększy wydobycie i zdoła pozyskać więcej tego surowca z Arabii Saudyjskiej, Iraku, może nawet z Libii, w której zwolennicy obalonego i zabitego Kadafiego podnoszą głowy, a nowe władze nie mogą sobie poradzić z uzbrojonymi, agresywnymi grupami, które nie oddały broni. UE zakaże także większości transakcji finansowych z irańskim bankiem centralnym, zamrozi aktywa kolejnych irańskich firm, wydłużona została lista irańskich notabli, które do UE nie otrzymają wiz. Prawdopodobnie jakieś rozmowy z przedstawicielami OPEC się odbyły, bo gdyby nie - embargo “na Iran” mogłoby poskutkować strzeleniem sobie w kolano. Kartel produkuje ok. 40 proc. światowej ropy, Iran jest jego członkiem i ma czwarte miejsce w produkcji ropy na świecie, produkuje jej dziennie 4,09 mln baryłek, po Arabii Saudyjskiej 10,37 mln baryłek, Rosji (9,27) i Stanach Zjednoczonych (8,69). Do UE Iran eksportuje 20 proc. swojej produkcji, zależy mu na zbycie. Unii z kolei zależy na ropie. Prezydent Iranu - Mahmud Ahmadineżad - zapowiada, że zrobi nie tylko UE kuku i w odpowiedzi na restrykcje zablokuje cieśninę Ormuz, wąski pas morski między Iranem i Omanem, przez który przepływa dziennie 16 mln baryłek strategicznego surowca i wywoła szok cenowy na światowym rynku ropy. Na taką groźbę wtrącili się Amerykanie, informując, że na blokadę destruktywnie wpływającą na globalną gospodarkę Iranowi nie pozwolą. Unia w sprawie Iranu zajmowała dotąd stanowisko krytyczne, ale tylko werbalnie.
Netanjahu: - Embargo wystarczy? Bruksela mocno Iran potępiała, jak to formułowano “za nielegalne prowadzenie programu atomowego w celu zdobycia broni jądrowej”. Iran zaprzeczał, że celem jego prac atomowych są bomby, jednocześnie grożąc Izraelowi, że zmiecie ten kraj z powierzchni. UE ma teraz przejść od słów do działania, które premier Izraela Beniamin Netanjahu pochwalił, zastanawiając się jednak głośno, czy embargo wystarczy? Z kół wojskowych Izraela dochodzą głosy, że to państwo być może zostanie zmuszone, żeby wziąć swój los we własne ręce i zbombarduje irańskie instalacje. Za długo nie może czekać. Iran przeprowadził ćwiczenia wojskowe w pobliżu Afganistanu “w celu wzmocnienia bezpieczeństwa wzdłuż swoich granic”. Informuje, że prowadzi produkcję wzbogaconego uranu, ponieważ chce uruchomić elektrownie atomowe. Irańczycy mieszkający w Polsce uważają, że od samych gróźb - w tym wypadku Ahmadineżada – jeszcze nikt nie umarł. Izrael – przekonują - jest bezpieczny, czegoś chcą od Iranu. Poza tym, co to znaczy, że nasz program atomowy jest nielegalny? Czyżby Izrael swój atom posiadał nieoficjalnie, ale legalnie?
Eurostat przeszacował polskie zarobki Polska wprawdzie od irańskiej ropy nie jest zależna, ok. 90 proc. surowca importuje z Rosji, wydobycie krajowe wynosi tylko ok. 800 tys. ton, kroplę w morzu potrzeb. Należy zdawać sobie sprawę, że Rosja w konflikcie bliskowschodnim sprzyja Iranowi, podobnie jak Chiny (dzienna produkcja – 3,83 mln baryłek), tak samo jak posiadająca ropę Wenezuela (2,86 mln). PKN Orlen obniżył nieco hurtowe ceny benzyny bezołowiowej Eurosuper 95, bezołowiowej Super Plus 98 i oleju napędowego, ale czy na jakiekolwiek obniżki pójdą właściciele stacji paliw? Paliwo jest u nas zbyt drogie w porównaniu do zarobków. Tak drogie, że urzędnikom w Brukseli chyba w głowie się to nie mieści, ponieważ Eurostat - odpowiednik unijnego Głównego Urzędu Statystycznego - niedawno podał, że przeciętnie zarabiający Polak za jeden dzień pracy może kupić 38 litrów paliwa, a normalnie zarabiający Europejczyk 86 litrów. Przykro powiedzieć, że nasze zarobki Eurostat daleko przeszacował, bo gdyby “przeciętnie zarabiający Polak” mógł sobie kupić rzeczywiście tyle paliwa za dzień swojej pracy, ile ta unijna instytucja podaje, musiałby zarabiać dziennie ponad 220 zł, a miesięcznie (pracując przez 22 dni) – 5 tys. zł. Każdy zdaje sobie sprawę, że ceny paliw windują podatki. Cena surowca i marża rafinerii to razem ok. 46 proc.
Diesel już się nie opłaca Resztę ceny paliwa czyni gromada nałożonych podatków i quasi-podatków. W pierwszej kolejności należy wymienić dwa podatki pośrednie, pierwszy od towarów i usług VAT (od Value Added Tax), w ub. roku podniesiony z 22 proc., do 23 proc. i omawianą już akcyzę, podatek uzupełniający VAT, którą - jak już pisaliśmy - można byłoby obniżyć po konsultacji z Brukselą. Szef resortu finansów Jacek Rostowski nie przejawia jednak ku temu chęci, ponieważ podniesienie podatku akcyzowego to najłatwiejszy sposób ratowania budżetu. Tego rodzaju podatek dla rządu pasuje jak ulał, niewiele trzeba działać, żeby pieniądz popłynął. Szacują, że dochody z akcyzy od paliw silnikowych w ub. roku wyniosły ok. 24 mld zł. Poza VAT-em (wpływy do budżetu w 2011 r. z tego podatku wyniosły ok. 20 mld zł). Poza VAT-em i akcyzą na cenę paliwa składa się opłata paliwowa, koszty transportu, a także przeróżne koszty ukryte – zdaniem ekspertów Polskiej Izby Paliw Płynnych – wynoszą one nie mniej, niż ok. 7 proc. i są schowane w postaci parapodatków narzuconych na kierowców. Ci z nich, którzy posiadają auta droższe od benzynowych - z silnikiem Diesla - już nie zaoszczędzą na paliwie, ponieważ olej napędowy jest droższy od benzyny. Tankowanie samochodów o takim napędzie wiele lat było tańsze. Od początku tego roku za każde 1000 litrów oleju napędowego trzeba odprowadzić 330 euro akcyzy (było 302 euro), ponieważ skończył się dla Polski okres przejściowy na niższą wymaganą przez Brukselę akcyzę (dyrektywa 2003/96/WE). Najtaniej tankować dzisiaj samochód na gaz ziemny w postaci ciekłej - LNG (od Liquefied Natural Gas)), średni koszt przeróbki instalacji z benzynowej na gazową kosztuje ponad 2 tys. Kto jednak zaręczy, że LNG nagle nieznośnie nie zdrożeje? Wiesława Mazur
Wojna o europejski rynek gazu Ceny gazu na amerykańskim rynku spadły do 80 dol. za 1000 m3. To 4–5 razy mniej, niż liczy sobie Gazprom od europejskich importerów. Niedawno prezes Gazpromu, Aleksiej Miller, w wywiadzie dla niemieckiego dziennika „SuedDeutsche Zeitung” stwierdził: „Nasz gaz nie jest za drogi. Przeciwnie: jest zbyt tani”.
Jego zdaniem, przez następne 20 lat gaz pozostanie surowcem energetycznym, na który zapotrzebowanie będzie największe. Zapytany, czy nie obawia się konkurencji taniego gazu z łupków, arbitralnie oznajmił, że nic nie zagraża pozycji Rosji, jako czołowego producenta gazu ziemnego. „Tzw. rewolucja gazu łupkowego w USA przypomina mi historię z fabryki snów w Hollywood” – powiedział. Zdaniem Rosjan, atrakcyjnie niskie ceny gazu z łupków to nie jest efekt rynkowy, w rzeczywistości „ten gaz jest szalenie drogi, dużo droższy od rosyjskiego, tylko amerykańskie koncerny, wrogie Rosji, sztucznie obniżają jego ceny, dokładając w konspiracji do wydobycia bajońskie sumy ze swoich zasobów kapitałowych”. Te twierdzenia to wojna propagandowa. O realiach mówi raport ekspertów Gazpromu, przedstawiony radzie dyrektorów koncernu 28 listopada 2011 r. Wynika z niego, że szersze wejście gazu z łupków na rynki światowe jest w zasadzie niemożliwe, gdyż powoduje ogromne zniszczenie środowiska i napotyka potężny sprzeciw ekologów. Według prognoz Gazpromu, zużycie gazu w Europie będzie wzrastać, a europejska produkcja tego surowca poważnie się zmniejszy. Koncern zrobi wszystko, żeby nie dopuścić do eksploatacji gazu z łupków.
Gazociąg Południowy Metoda blokowania wydobycia gazu z łupków wypróbowana została skutecznie we Francji, gdzie po demonstracjach Zielonych rząd unieważnił wydane koncesje na poszukiwania. Podobnie stało się w Bułgarii, gdzie protesty tzw. ekologów były rzeczywiście masowe. Bułgaria to kluczowy kraj dla przyszłego Gazociągu Południowego, którego pierwsza nitka zacznie przesyłać rosyjski gaz już w 2015 r. Tak się składa, że szefową roboczej komisji ds. ochrony środowiska w silnej progazpromowskiej lobbingowej organizacji European Business Congress (założonej przez Gazprom w Niemczech) jest bułgarska profesor ekolog, Stela Błagowa. Ponieważ zupełnie nierealna stała się realizacja gazociągu Nabucco, jest jasne, że to Rosja będzie dostawcą gazu do całej Europy Południowej, Austrii i Szwajcarii. Będzie decydować o branży energii w tym obszarze i zapewni sobie zwiększone wpływy polityczne.
Gazociąg Północny – oferty i groźby Gazpromu Znaczenie Gazociągu Północnego jest oczywiste. Co więcej, Kreml wie, że Europa potrzebuje ogromnych inwestycji w infrastrukturę energetyczną. Wie też, że ze względu na kryzys finansowy nie będzie to proste. I przedstawia ofertę: Gazprom jest gotowy do inwestowania. Przede wszystkim w Niemczech. We wspomnianym wywiadzie Aleksiej Miller podkreślił, że Gazprom jest zainteresowany inwestowaniem w niemiecką energetykę. „Chcemy nie tylko dostarczać gaz, ale też poważnie zaangażować się w produkcję energii elektrycznej” – powiedział. Jednocześnie zagroził: „UE musi uważać, aby nie pozostała bez gazu i bez infrastruktury przesyłowej”. Chodzi o pakiet energetyczny, pozbawiający Gazprom kontroli nad sieciami przesyłowymi w krajach UE. Gazprom w dużej mierze był inwestorem tych sieci i jest niechętny dostępowi stron trzecich. Twierdzi, że oddzielanie operatora od producenta/dostawcy przeszkadza inwestycjom w europejską energetykę. „UE musi uważać, by przez Komisję Europejską nie pozostała bez gazu i bez infrastruktury przesyłowej” – ostrzega Miller. Niektórzy w Rosji żądają, by podjąć kroki prawne wobec Brukseli. Unia staje się zaś wobec Gazpromu coraz bardziej koncyliacyjna. W Parlamencie Europejskim trwa wojna na raporty, które na przemian wykazują szkodliwość – bądź nieszkodliwość wydobycia gazu łupkowego dla środowiska. Zieloni, posiadający doskonałe relacje z Gazpromem, chcieliby w całej UE zakazać szczelinowania, czyli praktycznie wydobycia tego gazu.
Pełny monopol dla Gazpromu w Polsce? Gazociągi Północny i w przyszłości Południowy nie obejmują krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski. Ale dla Rosji to bardzo ważny obszar, dawna sowiecka strefa wpływów. Powrót na ten obszar zaczyna się od Polski i oznaczałby radykalne zwiększenie zależności naszego kraju od rosyjskiego gazu. Jest to możliwe, bo Gazprom przejął pełną kontrolę nad monopolistycznym białoruskim właścicielem sieci gazowej Biełtransgaz. Dzięki przejęciu tej białoruskiej sieci, spółki zależne Gazpromu mogą bez trudu stać się bezpośrednim dostawcą gazu na polski rynek detaliczny. Co oczywiście zasadniczo zmieni jego architekturę. Głównym warunkiem dla Rosji jest istnienie przepustu transgranicznego między Polską i Białorusią. Warunek jest spełniony, bo ktoś przewidział taką potrzebę, zanim Polska przystąpiła do UE. Pod dnem Bugu zostały wybudowane rurociągi – przepusty różnego typu. Może od przyszłego roku, a najpóźniej – uważa nasze źródło – od 2013 r., trzy takie przepusty zostaną uruchomione i będą służyć do importu paliw z Białorusi. Na razie oleju napędowego, ale po niewielkich przeróbkach może też popłynąć nimi gaz. Do Białegostoku, Zakładów Chemicznych w Puławach, Lublina czy nawet Warszawy. Według naszych źródeł Gazprom jest gotowy do tych przeróbek i uruchomienia importu. Od granicy polsko-białoruskiej w Kuźnicy Białostockiej do granicy polsko-rosyjskiej w Gołdapi w linii prostej jest ok. 120 km. Nęcące dla Rosji byłoby zbudowanie gazociągu do obwodu kaliningradzkiego. Z ominięciem Litwy, co ułatwi Gazpromowi zmuszanie Litwy do ustępstw, np. cofnięcia decyzji o przymusowej rezygnacji przez Gazprom z pakietu akcji litewskiego operatora gazociągów (Letuvos Dujos – Litewski Gaz).
Wyprzedzić gaz z łupków Nie byłaby to jedyna ważna korzyść dla strony rosyjskiej. Na linii Kuźnica Białostocka–Gołdap są Suwałki, nieco z boku Ełk i kilka innych mniejszych miast z dużym deficytem energetycznym. Więc Gazprom lub jakaś jego spółka zależna ma okazję do zrealizowania opłacalnej (także politycznie!) gazyfikacji północnowschodnich obszarów Polski. Może zainwestować w elektrownię gazową na tych terenach. Gazprom może się pospieszyć i skorzystać z dużej samodzielności polskich samorządów terytorialnych, aby wyprzedzić ewentualną dostawę polskiego gazu z łupków. A samorządy i mieszkańcy mogą życzliwie przyjąć ofertę Gazpromu. Mają zachęcający przykład – od ponad 12 lat niemieckie spółki po zbudowaniu gazociągów z Niemiec gazyfikują gminy województw lubuskiego, wielkopolskiego i dolnośląskiego. Samorządy i obywatele są bardzo zadowoleni. Komplikacji wynikających z unijnych rygorów łatwo uniknąć, Gazprom powoła spółki zależne, które będą występować, jako niezależne.
Gra o czas i PO–PiS łupkowy? Można się nie dać wyprzedzić. Od pewnego czasu nie brak poważnych ocen, że w Polsce przemysłowe wydobycie gazu z łupków będzie znacznie przyspieszone. Może rozpocząć się już w 2014 r., choć potrzebny jest wielki wysiłek kapitałowy. Minister skarbu państwa Mikołaj Budzanowski zaproponował, więc, aby także największe grupy energetyczne uczestniczyły w poszukiwaniu i wydobyciu gazu z łupków (w resorcie to bezpośrednio Budzanowskiemu podlega sektor gazu), chodzi tu o efekt synergii sektorów paliwowego i energetycznego. Po niedawnych zmianach na stanowiskach prezesów PGNiG i PGE oraz zmianie przewodniczącego rady nadzorczej PGNiG największy polski koncern paliwowy wystąpił do trzech grup kapitałowych: PGE, Tauronu i KGHM z listami intencyjnymi, dotyczącymi współpracy w poszukiwaniach i zagospodarowaniu gazu z łupków. Firmy będą wspólnie poszukiwały gazu na należącej do PGNiG koncesji Wejherowo. Gra o czas nabiera przyspieszenia. Po cichu doszło do koalicji PO–PiS, tyle, że jest to koalicja łupkowa. Wydawanie koncesji na poszukiwania i wydobycie należy do resortu środowiska. Czyli do ministra Marcina Korolca i podsekretarza stanu – głównego geologa kraju Piotra Woźniaka. Woźniak, geolog i dawny pracownik naukowy Państwowego Instytutu Geologicznego, był ministrem gospodarki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Pierwszym wiceministrem w resorcie był wtedy Piotr Naimski - twórca polityki energetycznej PiS, doradca ds. bezpieczeństwa energetycznego śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, obecnie poseł i autor pierwszego złożonego w Sejmie projektu ustawy o wydobyciu węglowodorów. Minister Korolec był w przeszłości współpracownikiem Woźniaka, jako szef resortu ma wśród swoich pracowników także inne osoby z dawnej ekipy Naimskiego. Rafał Miland pełni obowiązki dyrektora Departamentu Geologii i Koncesji (po akcji ABW i aresztowaniu dotychczasowej dyrektor). Maciej Woźniak to członek gabinetu politycznego ministra Korolca, były doradca premiera ds. dywersyfikacji. Sam Naimski, o którym analitycy mówią, że ma wprawdzie cichy, ale duży wpływ na politykę państwa w branży gazu z łupków, wielokrotnie podkreślał, że sprawa tego gazu musi być wspólna dla wszystkich sił politycznych w interesie narodowym.
Teresa Wójcik
Krasnodębski o potrzebie tabloidów Prezydentura Christiana Wulffa chwieje się w posadach. Najważniejszy zarzut dotyczy prywatnej pożyczki, której udzieliła mu żona znajomego przedsiębiorcy, czego Wulff nie ujawnił przed landtagiem Dolnej Saksonii, a także dalszej wyjątkowo nisko oprocentowanej pożyczki wziętej z banku, by spłacić ów kredyt.
Niemieckie kłopoty Potem okazało się także, że Wulff usiłował powstrzymać w „Bild Zeitung” publikację na temat wspomnianej sprawy, a następnie groził gazecie. Od tego czasu media rozpisują się o innych zdarzeniach, które świadczą o tym, że miał kłopoty z oddzieleniem swoich prywatnych przyjaźni od sprawowanej funkcji. Choć nie udowodniono mu, by wspierał w interesach któregoś ze swoich przyjaciół, część opozycji domaga się jego dymisji. Jeden z przywódców SPD, były minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier, stwierdził w „Welt am Sonntag”, że Wulff szkodzi krajowi, gdyż „Niemcy są dla wielu krajów wzorem, jeśli chodzi o czystość polityki i niezależność osób sprawujących odpowiedzialne funkcje”. Afera jest kłopotliwa zwłaszcza teraz, gdy w Berlinie zajęto się wychowywaniem Greków, Włochów, a nawet Francuzów. Oczywiście w porównaniu z prezydentem Sarkozym Christian Wulff to niemal św. Franciszek z Asyżu. W Polsce też nikt nie przejmuje się takimi drobnostkami, jak wprowadzanie w błąd parlamentu, wspieranie kogoś w rodzaju Ryszarda Sobiesiaka czy transferowanie kapitału do rajów podatkowych. A więc Republika Federalna Niemiec rzeczywiście może być dla Polski wzorem.
Znikające artykuły Czy jednak takim wzorem może być niemiecka prasa i w ogóle media? Na pewno niektóre gazety, a także media elektroniczne, jak radio publiczne Deutschlandfunk, są na wysokim poziomie. Czy są one jednak w dostatecznym stopniu odporne na naciski polityczne? Dwa lata temu odkryłem, że z wydania internetowego „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i archiwum w krótkim czasie zniknęła strona z artykułem, w którym opisano powiązania hanowerskich polityków z biznesem i podejrzanymi celebrytami. W artykule wymieniony został również prezydent Wulff. Mój artykuł na ten temat (zob. „Znikająca strona”, „Rzeczpospolita” 31.08.2010 r.) spotkał się z gwałtowną reakcją redaktora „FAZ”, który w liście do „Rzeczpospolitej” wyjaśniał: „Prostym powodem zdjęcia opisanego artykułu było prawne postępowanie (podjęte ze strony – przyp. red.) wymienionych w artykule osób, które domagają się wstrzymania jego dalszego rozpowszechniania” („Rzeczpospolita” 08.09.2010 r.). Odpowiedział mu redaktor Dominik Zdort, który usiłował nieco pohamować ujawnione przy tej okazji zapędy owego redaktora do decydowania, kto powinien publikować w polskich gazetach.
Uczciwość dziennikarska Sprawę odnotowała czujna w takich sprawach „Gazeta Wyborcza”, która – oczywiście – uznała wyjaśnienie redaktora „FAZ” za zupełnie wystarczające. „Wyborcza” tak już ma, że woli wierzyć „podmiotom” zagranicznym (nie tylko zresztą niemieckiemu redaktorowi, inaczej niż ja relacjonującemu naszą rozmowę), np. Tatianie Anodinie. Po dwóch latach życie dopisało epilog do tamtej polemiki. Gazeta „Bild Zeitung” okazała się odważniejsza i bardziej przywiązana do dziennikarskiej niezależności niż „FAZ”. Nie tylko w Polsce tabloidy często okazują się uczciwsze od gazet o wygórowanych aspiracjach i niezwykle dobrym mniemaniu o sobie. Zdzisław Krasnodębski
Rostowski chwali się bandyckimi osiągnięciami Platformy Powszechnie wiadomo, że dług publiczny w Polsce wzrósł o ponad 300 mld zł...podwyższenie o pięć lat efektywnego wieku emerytalnego.. wprowadziliśmy w budżecie na ten rok dodatkowe dochody: z podwyższenia składki rentowej Polecam wszystkim uważne przeczytanie tekstu autorstwa Rostowskiego pod tytułem „Do przyjaciół ekonomistów”, jaki ukazał się w Rzeczpospolitej. Rostowski w tym tekście sam, nieprzymuszony wymienił wszystkie bandyckie posunięcia rządu Tuska i Platformy wymierzone w Polaków, ich dobrobyt i ich wolności ekonomiczne i osobiste. Ba Rostowski w omamach terroru propagandowego, sam zaczął wierzyć w te kłamstwa i wszystkie te złodziejstwa nazywa reformami. Z tekstu Rostowskiego wybrałem opisy bandytki III RP, które składają się na dwie grupy. Jedna to opis wymuszeń i nękania Polaków, druga to opis skali rabunku. Na pierwszą grupę składa się podnoszeniu i tak już obłąkańczych podatków, zaciąganie piramid lichwiarskich długów, zmuszanie starców do pracy, czy niszczenie ich zdrowia gorszym leczeniem. Na drugą grupę składa się opis grabienia coraz większego bogactwa wytwarzanego przez Polaków. Rostowski chwali się, że Polacy wytworzyli w ciągu czterech lat o 15. 5 procenta więcej dóbr. Należy sobie zadać pytanie, gdzie złodzieje je poukrywali, przehulali. Z aktem oskarżenia przeciwko Rostowskiemu wystąpił sam Śpiewak, który groził wybuchem niezadowolenia społecznego, czyli buntem. Przyczyną ewentualnego powstania jest według Śpiewaka największa w Europie skala okradania społeczeństwa przez oligarchię. Namacalnym dowodem rabunku narodu polskiego w czasie pokoju niemającym precedensu są dane, na które zresztą powoływał się Śpiewak, że rozwarstwienie społeczne w Polsce jest największe w Europie. Drugim poważnym oskarżycielem zarzucającym Rostowskiemu, że okrada, że wpędza w nędzę ciężko pracujących Polaków jest... Komisja Europejska „Prawie 2 miliony pracujących Polaków nie mogą wyżyć z pensji - wynika z raportu Komisji Europejskiej, „.....”Biedni pracujący nie mają oszczędności. Prawie całe wynagrodzenie wydają na rachunki i jedzenie. Wyniki raportu wskazują, że w takiej sytuacji jestjuż prawie 12 procent pracujących Polaków. To prawie 2 miliony ludzi pracujących na etatach, umowach-zlecenie i o dzieło lub tzw. samozatrudnionych. „.....”Takich ludzi zaczęło gwałtownie przybywać w zeszłym roku „..(więcej)
O ekonomicznym wypędzaniu milionów Polaków do fabryk na Zachodzie nie ma, co się rozwodzić, to następny sukces reform Rostowskiego. Polska dryfuje w kierunku państwa niewolniczego. Centrum Adama Smitha obliczyło, że III RP okrada, bo inaczej tej skali podatków nie można nazwać osoby pracujące z 83 procent ich pracy. Tusk i Rostowski nie przeprowadzili żadnej reformy idącej w kierunku budowy wolnego otwartego społeczeństwa obywatelskiego. To robi Rostowski nie są żadnymi reformami. To jest jawne budowanie społeczeństwa słabego, zacofanego, paternalistycznego. Tusk i Rostowski są reakcjonistami, socjopatami, niszczącymi normalne, zwykłe, szczęśliwe życie ludzi, niszczący polskie rodziny. Przemoc ideologiczna III RP przypomina tą z obozu koncentracyjnego Kimów, z Korei Północnej. W Korei Północnej bandytów posiadających kraj i eksploatujących ludność nazywa się bohaterami, a kryminalny ustrój rajem. W Polsce Rostowski nazywa reformami akty złodziejstwa i bandytyzmu. Bez wolności ekonomicznej, poszanowaniu praw człowieka, a w szczególności prawa człowieka wolnego, prawa do owoców swojej pracy żaden naród nie przetrwa. Opis działania Rostowskiego przypomina opis funkcjonowania latyfundium niewolniczego, czy też rosyjskiego folwarku pańszczyźnianego. Po tym wstępie oddaje głos radującemu się twórcy nowoczesnych metod okradania Polaków, samemu Rostowskiemu. „Projekt PO – zdefiniowany przez Donalda Tuska – zawsze pomyślany był, na co najmniej dwie kadencje „...”W pierwszej kadencji, mimo tych ograniczeń, przeprowadziliśmy kilka bardzo ważnych zmian strukturalnych, takich jak: podwyższenie o pięć lat efektywnego wieku emerytalnego dla osób, które wcześniej (przed reformą) mogły uzyskać uprawnienia do wcześniejszych emerytur; „....”Udowodniliśmy, że wbrew mitowi „wielkiego uderzenia reformatorskiego" można bolesne (dla niektórych potężnych lobby) reformy przeprowadzić nawet w ostatnim roku kadencji. Widać to na przykładzie reform w nauce i szkolnictwie wyższym czy też ostatnio głośnej ustawie refundacyjnej. „....”Powszechnie wiadomo, że dług publiczny w Polsce wzrósł o ponad 300 mld zł.„.....”W Polsce mieliśmy w latach 2008 – 2011 najszybszy rozwój gospodarczy w całej Unii, i to z bardzo znaczącą nadwyżką. Nasze PKB w tym okresie wzrosło o 15,5 proc., „......”Ilość zatrudnionych zwiększyła się o 850 tys. od 2007 do 2011 „....” w tym roku Polska zlikwiduje nadmierny deficyt, obniżając go do poziomu 3,3 proc. PKB „.....”A tymczasem reformy ogłoszone w exposé, szczególnie cztery reformy systemu emerytalnego, czyli stopniowe podwyższanie wieku emerytalnego, reformy KRUS i emerytur mundurowych oraz lepiej adresowane emerytury górnicze, powinny zapewnić Polsce stabilne finanse publiczne w średnim i długim horyzoncie czasowym „.....”Obniżenie deficytu sektora publicznego o jakieś 4,8 pkt proc. PKB (z 7,8 proc. w 2010 do 3 proc. w 2012 r.), „.....”wprowadziliśmy w budżecie na ten rok dodatkowe dochody: z podwyższenia składki rentowej (nieco ponad 4 mld zł netto dla całego sektora publicznego), z udziałów Skarbu Państwa w spółkach (2,2 mld zł) i z nowego podatku od kopalin (1,8 mld zł). Wzrost wszystkich podatków (także tych podwyższonych w 2011 r.) i wpływy z tytułu dywidend przyniosą ok. 17 mld zł w tym roku i 26 mld zł łącznie w latach 2011 – 2012, czyli ok. 1/3 całego dostosowania fiskalnego.„....”Zmniejszyliśmy dystans rozwojowy (mierzony PKB na głowę według parytetu siły nabywczej) względem średniej unijnej aż o 10 pkt proc. (o 1/5!), „.....(więcej) Marek Mojsiewicz
Klich nagrywał wszystkich „Nie rejestrowałem jedynie spotkań z ludźmi, którym ufam. Mój magnetofon był bardzo długo włączony” - czy to zdanie płk. Edmunda Klicha uchroni go przed dymisją? „Nieudolność”, „brak profesjonalizmu i skuteczności”, „uległość wobec Rosji” - to tylko niektóre z argumentów wymienianych nie tylko w prywatnych rozmowach przez członków Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych pod adresem jej przewodniczącego płk. Edmunda Klicha. W środę zdecydowaną większością zagłosowali za odwołaniem go z funkcji. Ostateczna decyzja należy jednak do ministra transportu. Sławomir Nowak jeszcze jej nie podjął. Na co czeka?
– Jeśli prawdą jest, że Klich nagrywał wszystkich swoich rozmówców, w tym także ministrów rządu Donalda Tuska, a może też samego premiera, to nagrania te mogą być dziś dla wielu bardzo niewygodne. Może się okazać, że nawet jak minister będzie chciał go odwołać, to z obawy przed ujawnieniem nagrań nie będzie miał odwagi tego zrobić – uważa poseł PiS Marcin Mastalarek.
– Nie chciałbym się wypowiadać oficjalnie, dopóki nie zapadnie ostateczna decyzja. Mam pewne przeczucia, co do decyzji ministra Nowaka, ale obym się mylił. Grabarczyk jednak go utrzymał – mówi jeden z ważnych posłów Platformy. Faktycznie, analogiczna sytuacja zaistniała dokładnie rok temu. Wówczas 13 z 14 członków komisji domagało się dymisji Klicha, ale ówczesny szef resortu infrastruktury pozostawił pułkownika na stanowisku. Jego pozycji nie zachwiały także ujawnione w połowie grudnia zeszłego roku przez „Gazetę Polską” i „Codzienną” tzw. taśmy Klicha. Zarejestrowały one poufną rozmowę, która odbyła się 22 kwietnia 2010 r. w gabinecie ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Wynikało z niej, że szef resortu od początku sugerował podwładnemu, aby wykluczył jakąkolwiek winę strony rosyjskiej za katastrofę w Smoleńsku.
– Pytanie, dlaczego to nagranie wypłynęło. Zostało, niby przez przypadek, upublicznione na stronie resortu infrastruktury. Takie rzeczy nie dzieją się przypadkowo. Możliwe, że Edmund Klich sam o to zadbał – uważa jeden z emerytowanych wojskowych. Uważa on, że niezależnie od przyszłości Klicha jego działaniom powinna się przyjrzeć prokuratura. – Nie tylko bruździł i kłamał w sprawie śledztwa smoleńskiego (to Edmund Klich, jako pierwszy głośno stwierdził, że w kabinie pilotów przebywał gen. Błasik – przyp. red.), ale i nagrywał swoich rozmówców.
– Nadal także nie wiemy, jak faktycznie wyglądało nominowanie płk. Klicha na akredytowanego przy MAK. Na jakich zasadach i na podstawie, jakich dokumentów znalazł się na tym stanowisku – przypomina Jerzy Polaczek, były minister infrastruktury.
Platforma i HGW - za Berlingiem Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz broni pomnika gen. Zygmunta Berlinga. Nie przeszkadza jej, że za demontażem monumentu poświęconego zdrajcy, agentowi NKWD dążącemu do włączenia Polski do Sowietów, opowiada się nawet Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. O rozebranie pomnika zakłamującego polską historię i gloryfikującego człowieka, który okrył hańbą Rzeczpospolitą, zabiega już od niemal czterech lat wiceprzewodnicząca Rady Warszawy Olga Johann (PiS). Niestety, bezskutecznie. Johann po raz pierwszy wystąpiła o usunięcie monumentu w 2008 r. Już wówczas otrzymała od prezydent Warszawy odpowiedź odmowną. Hanna Gronkiewicz -Waltz tłumaczyła, że sama nie może podejmować decyzji w tej sprawie. Zażądała różnych uzgodnień i opinii. Nie wystarczyło wsparcie inicjatywy przez środowiska niepodległościowe ani nawet Polskie Towarzystwo Naukowe na Obczyźnie.
– Potrzebna była opinia Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – wspomina wiceprzewodnicząca Rady Warszawy. – Okazała się ona druzgocąca dla obrońców Berlinga – dodaje.
Sekretarz rady Andrzej Kunert napisał: „Rada (…) uznaje, iż nie jest właściwe, aby w dalszym ciągu tolerować istnienie w stolicy Polski pomnika upamiętniającego osobę winną zdrady stanu i wspierającą swoimi działaniami reżim komunistyczny, dążący do całkowitej podległości Polski dyktaturze stalinowskiej". Wydawało się, że zwycięstwo jest bliskie. Nieoficjalnie Platforma zgodziła się, by wyrzucić Berlinga na śmietnik historii. Ale później „zmienił się kontekst polityczny" – jak ocenił jeden z radnych PO – i partia Gronkiewicz-Waltz postanowiła wesprzeć zdradzieckiego generała. Przez polityków Platformy pomnik Berlinga wznosi się nadal nad Wałem Miedzeszyńskim. Postać generała z lornetką w ręku marszczy brwi, wytęża wzrok i patrzy w kierunku prawobrzeżnej Warszawy, gdzie w ratuszu urzęduje prezydent Gronkiewicz -Waltz. Może być spokojny.
Prawdziwa historia Berlinga Przed wojną zdymisjonowany za nadużycia materialne i etyczne. Zwerbowany przez NKWD. Prowadził agitację na rzecz włączenia Polski, jako republiki Związku Sowieckiego. Skazany na śmierć za dezercję z armii Andersa. Prowadził działania wymierzone w Polskie Państwo Podziemne. W okresie stalinowskim odpowiedzialny za czystki w wojsku. Po śmierci Stalina usunięty z LWP. Niezalezna