395

PRZED WIELKĄ JUTRZEJSZĄ DEBATĄ Z okazji pierwszego dnia wiosny, nazywanego też Dniem Wagarowicza odbędzie się jutro wyczekiwana debata telewizyjna Pana Profesora Leszka Balcerowicza z Prawie Najlepszym Ministrem Finansów w Europie. W sprawie OFE oczywiście. Z doliny Otztal, gdzie z okazji urodzin jeżdżę sobie na nartach, chciałbym obu Panom podrzucić kilka tez do dyskusji.

 1.      Jak pisał Ludwig von Mises Ekonomia to nauka o ludzkim działaniu, a nie o „słupkach” czyli sterowaniu (albo raczej manipulowaniu) globalnym popytem przy pomocy „instrumentów pieniężnych”. Z tego powodu wyjść trzeba od psychologii (żeby wiedzieć jakie jednostki mają skłonności), socjologii (żeby wiedzieć jak funkcjonują jako społeczeństwo) i historii (żeby teorię psychologiczną i socjologiczną zestawić z tym, co już kiedyś było).

2.      Na tej podstawie von Mises już w latach 30-tych minionego wieku twierdził, że wcale nie trzeba czekać, aż błędne teorie ekonomiczne, abstrahujące od podstaw nauki o człowieku i jego działaniach, dowiodą w praktyce swej błędności – można to z góry przewidzieć, na podstawie „genetycznych” wad w niej zakodowanych. Kiedy się one objawią to tylko kwestia czasu. Na tej samej podstawie Pan Krzysztof Dzierżawski już w 1999 roku twierdził, że reforma emerytalna ma w sobie zakodowane wady „genetyczne” i jest tylko kwestią czasu, kiedy się one ujawnią.

3.      System emerytalny oparty na opodatkowaniu pracy – bez względu na to, czy typowo repartycyjny, (jaki istniał do 1999 roku), czy z elementem „kapitałowym”, jaki wprowadziła reforma w postaci OFE, wiedzie ludzkość do katastrofy. Jak bowiem pokazują badania psychologiczne i socjologiczne ludzie mają większą skłonność do oszczędzania na wypadek niepewności. Dowodzi tego również historia – ostatnio w 2009 roku wzrósł poziom oszczędności Amerykanów, pomimo, że mieli przecież mniejsze zasoby gotówki, które mogliby odłożyć niż przed kryzysem. A państwowy system emerytalny tę niepewność zmniejsza. Gdy system ten oparty jest na opodatkowaniu pracy, ludzie wkraczający w wiek produkcyjny i reprodukcyjny mają zmniejszone zasoby, zarówno na to żeby oszczędzać, jak i na to by wychowywać więcej dzieci. Nie odczuwają zresztą potrzeby by mieć więcej dzieci, bo przecież spokojna starość mają zawdzięczać nie własnym dzieciom, tylko państwu, ewentualnie OFE.

4.      System emerytalny oparty na opodatkowaniu pracy generuje bowiem klin podatkowy (jest to różnica między wynagrodzeniem netto pracownika, a obciążeniem brutto pracodawcy). Klin ten „wbijał” nam Pan Profesor Balcerowicz. To za jego czasów podwyższano składki ubezpieczeniowe na ZUS i wprowadzono podatek dochodowy od wynagrodzeń z absurdalnie skonstruowaną skalą podatkową, z bardzo stroma progresją i wziętymi z sufitu progami podatkowymi, które sprawiły, że płaciliśmy takie same stawki podatku, jak inni, ale za to od wielokrotnie niższych dochodów! Co więcej, przy okazji wprowadzania podatku dochodowego Pan Wicepremier Balcerowicz podniósł składkę „na ZUS” bo zaczęła być ona naliczana od podstawy opodatkowania podwyższonej przy okazji „ubruttowienia” wynagrodzeń o 20%.

5.      W systemie emerytalnym opartym na opodatkowaniu pracy modelu kapitałowego nie da się zresztą skutecznie wprowadzić w demokratycznym społeczeństwie, w którym 1/4 społeczeństwa żyje ze świadczeń emerytalnych, a 1/3 budżetu państwa na te świadczenia jest przeznaczana, bo pracujące pokolenie nie jest w stanie równocześnie utrzymać wcześniejszych emerytów i zaoszczędzić na swoje własne emerytury, a różne grupy interesu (jak choćby górnicy, kolejarze, nauczyciele) wykorzystają słabość każdego rządu do przeforsowania dla siebie różnych przywilejów rozsadzających system.

6.       Nawet, gdyby można było się nie oglądać na różne protesty, nie wprowadzać żadnych przywilejów, wydłużyć wiek emerytalny i  przeprowadzić prywatyzację, (o co teraz apeluje Pan Profesor Balcerowicz, który nie realizował swoich własnych postulatów, gdy był wicepremierem) to tworzenie kapitałowego, prywatnego filara emerytalnego jest głęboko sprzeczne z zasadami wolnego rynku, kapitalizmu i moralności. Prywatne instytucje nie mogą zarabiać na zmuszaniu przez rząd obywateli żeby im płacili! Co do zasady nie należało tego robić, nawet, gdyby ich działania były efektywne! A nie były i, co więcej, być nie mogły!

7.      Powodem przeprowadzenia reformy była katastrofalna sytuacja systemu repartycyjnego w obliczu wyzwań demograficznych! Ale przecież podwyższenie wieku emerytalnego i obniżenie stopy zastąpienia poprzez wprowadzenie innego algorytmu obliczania emerytur było zabiegiem politycznym, którego bano się przeprowadzić. Dlatego obniżenie stopy zastąpienia powierzono licencjonowanym OFE, które się tego chętnie podjęły za barbarzyńsko wysoką prowizję. Jedno pracujące pokolenie, które weszło na rynek pracy wraz z reformą emerytalną zapłaci OFE 65 mld zł za to, żeby mieć niższą emeryturę w porównaniu do ostatniej pensji od swoich rodziców i dziadków!

8.      Płacimy OFE nie bardzo wiadomo, za co. Zobaczmy jak OFE pomnażają „nasze pieniądze”. Otóż w bardzo dobrym 2006 roku, gdy właśnie zaczynał się boom gospodarczy, najlepszy OFE Polsat osiągnął wzrost wartości jednostki rozliczeniowej o 22,7%. Drugie w kolejności PEKAO osiągnęło wynik 20,8%. Na trzecim miejscu znalazł się OFE Generali – 18,2%. Średnio wartość jednostek rozrachunkowych wzrosła o 17%. A o ile wzrósł w roku 2006 WIG? Wzrósł o 42%!!! Jeżeli „ubezpieczony” mógł na GPW inwestując samodzielnie w WIG zarobić 42%, a zarobił za pośrednictwem OFE 17%, to znaczy, że on te 17% zarobił, czy że może 25% stracił? A jakby tego było mało, to w roku 2006 FRD zarządzany przez ZUS zarobił… 40%!!!  

Dla wszystkich, którzy pamiętali, co czytali o wynikach OFE za 2006 roku, wyniki OFE opublikowane rok później, a przede wszystkim ich uzasadnienie, zaczęły być zabawne.

W Rzeczpospolitej z dnia 3 stycznia 2008 roku mogliśmy przeczytać: „Każde 1.000 zł zgromadzone na kontach emerytalnych powiększyło się w ubiegłym roku średnio o ponad 50 zł. Wszystkie otwarte fundusze zakończyły 2007 rok zyskiem. To dobra wiadomość dla przyszłych emerytów. Wprawdzie ubiegłoroczne rezultaty OFE nie należą do najlepszych w dotychczasowej ich działalności, nie można jednak zapominać, że poprzedni rok 2006, był pod tym względem rekordowy. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę to, co działo się w minionym roku na giełdzie, należy je uznać za przyzwoite. W pierwszej połowie roku wartość jednostek rozrachunkowych każdego OFE (na nie przeliczane są składki wpłacane do funduszu) wzrosła o kilkanaście procent. Później jednak indeksy giełdowe zaczęły spadać, a w ślad za nim wartość jednostek OFE, co ostatecznie obniżyło dobry wynik z początku roku. Ci, dla których 5,7% zysku rocznie z inwestycji OFE to mało, muszą pamiętać – konkluduje „Rzepa” – że nie zarobiliby tyle, na przykład kupując na początku 2007 roku obligacje skarbowe czy odkładając oszczędności na lokacie bankowej”. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” pod tytułem „Najgorszy rok w historii OFE” informowała dzień wcześniej (2.01.2008): „Po rekordowym 2006 roku, kiedy przeciętna stopa zwrotu wyniosła 17%, w 2007 roku padł inny niechlubny rekord. OFE dla swoich klientów zarobiły przeciętnie nieco ponad 5%, najmniej w swojej historii. Poprzednio tak słaby wynik padł w 2001 roku, gdy wartość jednostki rosła średnio o 5,7%”. Był rok, 2007 – gdy jeszcze trwała giełdowa hossa i o krachu, jaki nastąpił w 2008 roku nikt z zarządzających OFE nie myślał nawet w najgorszych snach (bo inni już myśleć o tym zaczynali).

Ale najciekawsze były wyjaśnienia zarządzających OFE. „Trwająca blisko pięć lat giełdowa hossa sprawiła, że wszystkie OFE osiągały bardzo dobre wyniki” – powiedział „Gazecie” jeden z nich. „To musiało się skończyć, bo w dłuższym okresie trudno utrzymać je na tak wysokim poziomie. Także w nadchodzącym roku nie powinniśmy się spodziewać bicia rekordów z 2006 roku. Tempo pomnażania składek będzie raczej zbliżone do wysokości wzrostu gospodarczego naszego kraju”!!! To bardzo ważne zdanie: „Tempo pomnażania składek będzie zbliżone do wysokości wzrostu gospodarczego kraju”!!! Tymczasem, gdy rząd pod koniec 2010 roku zasugerował, że obniży wysokość składki przekazywanej do OFE, ale że na koncie ZUS będzie ona oprocentowana o wskaźnik wzrostu PKB, zwolennicy OFE zarzucili rynek medialny informacjami o tym, jaka to będzie niebywała strata dla emerytów. Nie pamiętali co mówili niespełna 2 lata wcześniej? Czy uznali, że to odbiorcy nie będą pamiętać? W takim zalewie informacji, odbiorcy, w swojej masie, rzeczywiście nie pamiętają. Ale niektórzy pamiętają. Najbardziej dramatyczny był dla OFE rok 2008. Stopa zwrotu OFE była wówczas ujemna!!! I to prawie -14%. A rok wcześniej zarządzający funduszami emerytalnymi komentując gorsze wyniki OFE w roku 2007 w porównaniu z rokiem 2006, wyrażali przekonanie, że 2008 rok będzie lepszy od roku 2007. A nie był. OFE straciły w 2008 roku prawie tyle samo, ile ZUS im przekazał przez cały  rok – ponad 20 mld zł. Czy naprawdę ktoś rozsądny może dziś wyrazić nadzieję, że taki krach, jaki miał miejsce na rynkach finansowych w 2008 roku nie powtórzy się już w przyszłości? Co niezwykle interesując, w pierwszym półroczu kryzysowego roku 2008 OFE ulokowały 38,5 mld zł. w akcjach notowanych na GPW. Nastąpił więc spadek wartości tego portfela o 25,7% w skali roku. Wzrósł natomiast w portfelu OFE udział akcji spółek sektora finansowego i usługowego z 51,7% do 55,3% a obniżył się – akcji spółek przemysłowych z 48,3% do 44,7%. To dość ciekawa konstatacja. Oznacza bowiem, że OFE więcej lokują na rynku akcji w okresie hossy, która bynajmniej nie zależy w niczym od ich polityki inwestycyjnej tylko od ogólnej sytuacji w gospodarce – i to nawet nie polskiej lecz światowej, a w okresie bessy nabywają obligacje skarbowe – na wykup których w przyszłości rząd będzie musiał ściągnąć wyższe podatki. Drugą ciekawostką jest to, że zwiększyło się zaangażowanie OFE w akcje spółek sektora finansowego, a obniżyło w akcje spółek sektora przemysłowego. A przecież to sektor przemysłowy wytwarza dobra niezbędne do życia i w ogóle przeżycia! Można zatem stwierdzić, że inwestycje OFE nie biorą pod uwagę podstawowych zasad klasycznej ekonomii podażowej, koncentrując się swych na doraźnych zyskach (lub zmniejszaniu strat) a nie na „inwestowaniu” w lepszą przyszłość kolejnych pokoleń emerytów. A największą ciekawostką jest to, że w momencie kryzysu na rynkach finansowych, spowodowanego tylko i wyłącznie działalnością tych właśnie „rynków finansowych” (włączając do rynków finansowych banki centralne, które są emitentem pieniądza papierowego)  OFE zwiększyły swoje zaangażowanie właśnie w instytucje finansowe. Co oznacza nie mniej nie więcej tylko jedno: nie myśląc o naszych emeryturach ratowały „dupy” własnym akcjonariuszom! Powstał nawet plan nowelizacji Ustawy SUS i pozwolenia OFE kupowania akcji swoich właścicieli. Nasze pieniądze, odbierane nam pod przymusem i groźbą więzienia i trafiające do OFE, miałyby być wykorzystywane do kupowania przez OFE akacji banków i towarzystw ubezpieczeniowych będących akcjonariuszami PTE zarządzających OFE! Oczywiście po warunkiem, że „będzie to korzystne dla klientów”! Przedstawiciele OFE uważają, że „jest to bardzo dobra decyzja, postulowana przez OFE od dawna”! Nowa regulacja „jest zbliżona do tego, co obowiązuje w funduszach inwestycyjnych, które mogą inwestować w akcje właściciela”. Skoro wzorujemy się na funduszach inwestycyjnych pod względem prawa inwestowania w akcje właściciela, to dlaczego nie mielibyśmy przyjąć innego rozwiązania właściwego dla funduszy: dobrowolności zapisania się?

9.      Wprowadzenie do systemu emerytalnego prywatnego elementu kapitałowego pogorszyło, a nie polepszyło sytuację – bo obok demagogii politycznej, typowej dla systemu repartycyjnego, której się bynajmniej nie pozbyliśmy, pojawiła się w systemie silna motywacja ekonomiczna dla OFE, które bronią rozwiązań dla siebie korzystnych prawie z taką samą zaciekłością, z jaką Pan Generał Jaruzelski w roku 1981 bronił socjalizmu. Nie strzelają co prawda z ostrej amunicji, ale za to prowadzą iście artyleryjski ostrzał medialny.

10.  Bez względu na wyniki swojego zarządzania OFE pobierają wynagrodzenie za samo zarządzanie. W „złym” dla ubezpieczonych roku 2007 OFE zarobiły dla swoich akcjonariuszy 688 mln zł netto (wobec 590 mln zł w „dobrym” 2006 roku czyli o ponad 16% więcej!!!) W 2008 roku zarządzający pobrali za swoje „zarządzanie” 1,9 mld zł (9,5% więcej niż rok wcześniej) choć zarządzane przez nich aktywa OFE stopniały o ponad 20 mld zł!!! A ich zysk netto wyniósł 0,7 mld zł. (a więc tyle samo co w roku 2007). W 2009 roku zyski netto OFE wyniosły już 766 mln zł. W sumie przez dziesięć lat obowiązywania reformy emerytalnej ze 120 mld zł., które wpłynęły do OFE, zarządzający pobrali wynagrodzenie w wysokości prawie 10,6 mld zł. To prawie 9% przelanych do OFE przez ZUS składek. Jak wytłumaczyć paradoks zwiększania zysków OFE przy spadkach wartości aktywów przez niezarządzanych – jak to miało miejsce w 2008 roku? Otóż OFE pobierają prowizję od wartości aktywów, którymi zarządzają, a która jest, co roku większa, a nie w zależności od wyników! Z roku na rok zarabiają, więc coraz więcej. Wyższe zyski zawdzięczają większym przychodom. Ale jedynym źródłem ich przychodów są ubezpieczeni zmuszania do tego, żeby płacić składki do OFE. Najpierw płacą oni prowizję od każdej składki, a potem, co miesiąc płacą jeszcze opłatę za zarządzanie. W dodatku OFE pobierają maksymalną prowizję, na jaką pozwala im prawo. Wyższe przychody PTE wynikają z prostego faktu, że do OFE wpływa coraz więcej pieniędzy. Przez wiele miesięcy w latach 2006-2008 rosła liczba płacących składki. W sierpniu 2006 roku było ich 12,23 mln. Rok później już ponad 13 mln. Na dodatek wzrosły zarobki, więc i składki były coraz wyższe. W połowie 2006 roku przeciętna miesięczna składka wynosiła 80,74 zł, a rok później o 10 zł więcej (+12%). To przekłada się na wyższe aktywa OFE. W połowie 2006 roku przekraczały one 103 mld zł, a rok później wyniosły już ponad 136 mld zł. PTE nie kwapiły się jednak do obniżenia opłat. Ich górny limit określa ustawa. Pobierały wówczas od 0,045 do 0,023% opłaty za zarządzanie (w zależności od wielkości aktywów, którymi zarządzały) i prowizję od każdej otrzymanej składki – maksymalnie 7%. Prawie wszystkie z działających towarzystw emerytalnych pobierało stawkę maksymalną. Tylko PTE Allianz wyłamał się z tej zmowy pobierając 4%. Jednak Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów w dziwnej dość zgodności PTE, co do wysokości pobieranej prowizji nie dopatrzył się żadnego problemu. Ciekawe, czy jeśli prawie wszyscy producenci czegokolwiek zaoferowaliby taką samą cenę za swoje towary, UOKiK też by nie interweniował? Z prognozy kondycji finansowej PTE do 2040 roku przygotowanej w 2003 roku przez ówczesny Urząd Nadzoru Ubezpieczeń i Funduszy Emerytalnych wynika, że do roku 2025 PTE zarobią (w przeliczeniu na wartość pieniądza w 2003 roku), 1,9 mld zł rocznie. Do 2040 roku PTE zarobią na czysto blisko 25 mld zł. Jak sobie kogoś wynajmuje do wykonania jakiejś usługi – to mu płacę. Płacę też instytucji ubezpieczeniowej za wykupioną polisę AC, która w odróżnieniu od OC nie jest przecież obowiązkowa. Płacę też składkę na polisę ubezpieczeniową na dom i na życie. I nie narzekam. Ale w przypadku OFE ja nie podejmowałem żadnej decyzji. To rząd mnie zmusił. Nie mogę nie płacić „składki” na ubezpieczenie emerytalne do OFE. Jestem do tego zmuszany przez państwo. Co więcej nie płacę składki „do OFE.” Płacę ją „do ZUS”, a dopiero potem ZUS odprowadza jej część do OFE. Do tego „niby” oszczędzania na moją własną emeryturę stosuje się przypisy o zobowiązaniach podatkowych, – co jest jednym z wielu dowodów na ich podatkowy charakter. Mało tego. OFE pobierały przez lata 7% (obecnie 3,5%) od całości mojego kapitału. Ale 60-70% tego kapitału inwestują w… obligacje Skarbu Państwa. Tego typu „inwestycji” może sobie sam dokonać każdy, bo te same obligacje, które kupują OFE, pobierając za to 7% (czy obecnie 3,5%) panie na Poczcie Polskiej sprzedają bez żadnych prowizji! A zatem za inwestowanie 30-40% naszego kapitału, który otrzymują z ZUS, w akcje spółek notowanych na giełdzie OFE pobierają 7% (czy obecnie 3,5%) ale od 100% kapitału, to znaczy, że ich wynagrodzenie za efektywne zarządzanie tą częścią, którą inwestują w akcje OFE pobierają prawie 20%!!!

11.  Po opublikowaniu wyników OFE za rok 2008 media informowały, że w ciągu roku OFE straciły tyle, ile zarobiły przez wszystkie poprzednie osiem lat. Ale to nie było do końca prawdą. To, bowiem nie OFE straciły, tylko emeryci, w których imieniu inwestować mają OFE. Same OFE nieźle w tym czasie zarobiły. Ich akcjonariusze pobrali wysokie dywidendy, a pracownicy pensje. I to była dobra wiadomość. Przynajmniej niektórzy mieli, z czego oszczędzać na swoje emerytury. „Jestem w szoku! Po dziewięciu latach reformy wyszliśmy na zero, a jeśli uwzględnimy inflację jesteśmy na dużym minusie” – powiedział jednej z gazet ekspert emerytalny. Ale dodał jeszcze: „szczęście w nieszczęściu, że większość emerytury będzie pochodziła z ZUS”! No właśnie! W kryzysie „wyszło szydło z worka”. Ale problem w tym, że „worek” w ZUS też jest pusty. Budżet musi do niego coraz więcej dokładać. Eksperci zapewniali jednak, że „fundusze są nastawione na długoterminowe oszczędzanie. Ważne ile będzie na koncie, gdy to ty będziesz przechodzić na emeryturę”. Można skomentować ironicznie, że to oczywiste, że na emerytury powinniśmy przechodzić w szczycie giełdowej hossy. A najlepiej, żeby trwała ona wiecznie. Ale nie trwa! Komentarze były takie: „Tak kiepski wynik to efekt załamania na warszawskiej giełdzie, w którą OFE inwestują średnio, co czwartą powierzoną im złotówkę. Ale przyszli emeryci nie powinni się obawiać. OFE po prostu straciły większość zysków wypracowanych w poprzednich latach”.

http://www.polskatimes.pl/pieniadze/twojportfel/58973,emerytury-z-ofe-topnieja,id,t.html?cookie=1

I już wszystko stało się jasne: zyski OFE wypracowały i to był ich sukces. A potem przyszło załamanie na giełdzie i to była wina nie wiadomo, kogo. Bo na pewno nie OFE. Co ciekawe, zarządzany przez ZUS Fundusz Rezerwy Demograficznej miał stratę nieznacznie przekraczającą 3%. W OFE jest ona, co najmniej trzy razy większa. FRD osiągnął też wyższą od wszystkich  OFE trzyletnią stopę zwrotu - 18,3%, podczas gdy średnia ważona dla OFE wyniosła niecałe 12,6%. Jak to możliwe, że taki twór osiąga wyniki lepsze od „instytucji finansowych”? ZUS stosuje strategię pasywnego inwestowania. O decyzjach inwestycyjnych ZUS przesądza program stworzony kilka lat temu przy pomocy doradców zewnętrznych (zagranicznych) gdyż polskie „instytucje finansowe” za zarządzanie FRD chciały wziąć od ZUS wynagrodzenie jak „cygan za bakę”. Stosowane przez OFE zarządzanie aktywne oznacza nabywanie i zbywanie instrumentów finansowych w zależności od aktualnych przewidywań dotyczących kształtowania się cen tych instrumentów na rynku finansowym w przyszłości. Natomiast zarządzanie pasywne oznacza nabywanie i zbywanie papierów wartościowych dla realizacji celu polegającego na tym, żeby zmiany wartości aktywów odzwierciedlały zmiany wartości określonego wcześniej indeksu. Celem FRD w zarządzaniu portfelem akcji jest dążenie do tego, aby zmiany wartości aktywów funduszu odzwierciedlały zmiany wartości indeksu WIG. FRD inwestuje środki w akcje spółek spośród najlepszych spółek rankingu WIG o wysokiej płynności. Nabywanie akcji odbywa się w taki sposób, aby wagi poszczególnych spółek w portfelu odzwierciedlały wagi, jakie spółki te mają w indeksie WIG. W przypadku niedoważenia akcji w portfelu FRD, jego wyrównywanie rozłożone jest na rok. Najpierw dokonywany jest wybór indeksu stanowiącego odniesienie dla portfela FRD, następnie wybór optymalnego dnia dokonywania zakupów i określenie ich częstotliwości. Kryteria doboru indeksu też są banalnie proste: reprezentatywność indeksu dla rynku giełdowego, wysoki stopień dywersyfikacji, mała zmienność indeksu i przyrost wartości indeksu. Niestety, to, którego dnia i z jaką częstotliwością FRD lokuje swoje środki na GPW to też tajemnica. Koszty zarządzania FRD stanowią około 0,06% średniej wartości aktywów, podczas gdy porównywalne koszty OFE wynoszą średnio około 0,57% średnich aktywów – pomijając przy tym tak zwaną „opłatę dystrybucyjną” w aktualnej wysokości 3,5% (a do niedawna 7%, a na początku działalności OFE 10%)! Gwiazdowski

Pani prezydent, jako kwintesencja Jest coś jeszcze bardziej nieudolnego niż rządy PO nad Polską: rządy tej samej PO w Warszawie. Jakoś bez reakcji przemknęła informacja, że po raz kolejny opóźni się zapowiadane pierwotnie na wiosnę 2010 r. otwarcie punktu informacyjnego o II linii warszawskiego metra w miejscu dawnego Kupieckiego Domu Towarowego. Przypomnę, że kiedy w lipcu 2009 r. Hanna Gronkiewicz-Waltz dokonała spektakularnego pogromu kupców, przy użyciu prywatnie wynajętych osiłków, (co sąd uznał potem za złamanie prawa i na uznaniu się skończyło), wmawiała nam, że trzeba było, bo budowa metra nie może już dłużej czekać. A tu niepostrzeżenie okazało się,  że ma tam być już nie stacja metra, którego budowa wciąż nie może się na dobre zacząć, ale tylko prowizoryczny barak (drugim argumentem  w 2009 r. było, żeby „blaszany barak przestał szpecić centrum miasta”),  w którym pani prezydent zamierza umieścić wystawę komputerowych symulacji, jakie piękne będzie metro, jak będzie. I nawet tego nie umie wybudować. Doprawdy, pani Gronkiewicz-Waltz musi działać pod jakimś cudownym natchnieniem, bo tak wymownego, tak celnego symbolu i zarazem  kwintesencji rządów jej formacji i jej szefa nie wymyśliłby najtęższy satyryk. Proponuję dać sobie spokój z barakiem i postawić w tym miejscu pomnik pani Hanny. Myślę, że chętnie zasponsorują go okoliczne galerie handlowe, które pani prezydent uwolniła od konkurencji sprzedającej te same towary o połowę taniej.  A na odsłonięciu tłumnie stawi się „inteligencki” warszawski elektorat, który za wypędzenie kupców jeszcze bardziej ją pokochał, bo „handlarzy” darzy pogardą i nienawiścią niemal równą jak różańcowe staruszki spod krzyża. Pytanie tylko, czy i taki pomnik, choćby z papier mache, nie okaże się za trudny. RAZ

Koniec kwękolenia - mówi premier Donald Tusk W sobotę 19 marca odbyło się posiedzenie Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej, poświęcone przygotowaniom partii do jesiennych wyborów parlamentarnych. W spotkaniu uczestniczył premier Donald Tusk, który wygłosił płomienne przemówienie do członków rady. Autor notki zakłada, iż dla ewentualnych wyborców partii rządzącej może być całe przemówienie nieco przydługie, więc postanowił odtworzyć najistotniejsze myśli premiera w punktach.

1. Członkowie Rady Krajowej spotkali się w celu przekonania Polaków, że odpowiedzialność i władza są dzisiaj we właściwych rękach. Argumenty są po ich stronie.

2. Wyżej wymienieni mają podnieść wysoko swe głowy, gdy opowiadają o zdarzeniach w Polsce w ostatnim okresie.

3. Kraj osiągnął tak dużo i zmienia się na naszych oczach.

4. W ciągu trzech lat zbudował rząd więcej dróg niż pięć poprzednich rządów razem wziętych.

5. Polska jest absolutnym rekordzistą w wykorzystaniu środków europejskich.

6.Rząd co prawda podniósł podatek VAT, ale jednocześnie obniżył tenże VAT na podstawowe artykuły żywnościowe.

7. Rządy PO zachowały Polskę w bezpieczeństwie.

8. Przeprowadzono bardzo ważne reformy, by Polakom żyło się lepiej. "Reformy w wydaniu PO służą wyłącznie ludziom" - ocenia premier.

9. Będzie zaproponowany Polakom pozytywny wyścig do sukcesu na miarę XXI wieku.

10. Premier wierzy w możliwości członków rady. "Wierzę też w siebie" - twierdzi D. Tusk.

11. Warunkiem niezbędnym do działania jest uczciwość. Członkowie PO zdali ten egzamin.

12.Nie będzie litości dla nikogo w partii, kto będzie łamał zasadę uczciwości i bezinteresowości w polityce.

13. "Koniec kwękolenia, wystarczy kwękolenia w PiS-ie. Polska ma dosyć takiego bąkania pod nosem, że się nie uda, że nie wyjdzie, że katastrofa, że wszystko, co w Polsce, jest złe" - oświadcza premier.

14. W najbliższym czasie odbędzie się druga część posiedzenia Rady Krajowej PO.

Białas

Grzybowska: Libia pępkiem świata. "Akcja o romantycznej nazwie "Świt Odysei" najwyraźniej nie wypaliła" LIBIA PĘPKIEM ŚWIATA Libia,  pustynny kraj, liczący sobie około 6 i pół miliona obywateli stała się nieoczekiwanie pępkięm tzw. społeczności międzynarodowej, która postanowiła nieoczekiwanie dać nauczkę dyktatorowi Muammarowi Kaddafiemu, tyranowi i zbrodniarzowi, którego sumienie obiciążają nie tylko ofiary katastrofy lotniczej z Lockerbie ale również zgładzeni i zamęczeni liczni niepokorni Libijczycy. Społeczność międzynarodowa nie przejmowała się warunkami ludności tego kraju, Zachód przywitał z radością pozytywne gesty Kaddafiego, który stał się ważną figurą na europejskich parkietach, a premier Włoch Silvio Berlusconi ucałował jego rękę, o wizycie w Paryżu nie zapominając - dyktator Libii mieszkał w namiocie rozbitym przez Pałacem Elizejskim. O dobroczynności Kaddafiego pełno informacji w  mediach - w jego kieszeni siedzą liczne, znane gwiazdy Hollywoodu i show biznesu, a także sportu. Rozdawał pieniądze na prawo i lewo, wspierając finansowo - o czym poinformował jego syn - prezydencką kampanię wyborczą Nicolasa Sakrozy'ego. Bardzo długo Zachód nie reagował na wydarzenia w Libii, zastanawiając się, co zrobić aby Kaddafi ustąpił, bo przecież morduje powstańców i grozi, że będzie się trzymał władzy do ostatniej kropli krwi. I oto społeczność międzynarodowa, to znaczy Rada Bezpieczeństwa ONZ uchwaliła rezolucję zakazującą lotów nad Libią. Aby wyegzekwować to postanowienie na morza i oceany wypłynęły lotniskowce i okręty podwodne, nad Libię wystartowały samoloty, bombardując obiekty wojskowe i przy okazji cywilne. A tymczasem Kaddafi zdołał przejąć najważniejsze miasta, i to bez użycia samolotów, które mają zakaz latania. Akcja o romantycznej nazwie "Świt Odysei" najwyraźniej nie wypaliła. I zaczęła się prawdziwa odysea zarówno polityków Zachodu jak i powstańców, którzy zostali spacyfikowani i nie mogą liczyć na pomoc, bo rezolucja zabrania interwencji wojsk lądowych. Owszem, zapanowała euforia, zarówno wśród rebeliantów jak i zachodnich mediów. Dobrze tak wstrętnemu Kaddafiemu - tak można odebrać newsy i komentarze. Rozsądni znawcy problemu i odpowiedzialni komentatorzy zwracają uwagę, że cała ta zmasowana akcja została rozpoczęta za późno, a jeszcze inni wyrażają obawę, czy doprowadzi ona do pomyślnego rozwiązania problemu, czy rewolucja nie przerodzi się w kontrrewolucję. Warto zwrócić uwagę na trzy aspekty tej całej wyprawy NATO-wskich Odyseuszy na Libię, a właściwie na jedną osobę, na znienawidzonego, choć pożytecznego dla interesów europejskiej gospodarki przywódcy. Po pierwsze, nikt nie jest w stanie przedstawić planu na przyszłość, bo nikt go nie przygotował. Ta niespodziewana akcja ONZ została zainicjowana przez prezydenta Francji, który postawił się na jej czele jako "polityczny" przywódca. Ile jest w tym efektownym geście Sarkozy'ego troski o bezpieczeństwo Libijczyków, a ile zimnej, politycznej kalkulacji na wewnętrzny użytek - to się okaże.  Po drugie, Sarkozy cieszy się poparcie zaledwie 19 procent wyborców, nic dziwnego, że tą spektakularną akcją międzynarodową chce poprawić swoje notowania przed wyborami prezydenckimi w roku 2012. Po trzecie - naruszona została rezolucja RB ONZ, ponieważ państwa koalicji nie ograniczyły swojej akcji do wstrzymania lotów nad Libią, ale wysłały swoje bombowce do atakowania celów naziemnych w tym kraju. Temu stanowczo sprzeciwiła się Liga Arabska, która dotąd wspierała rezolucję ONZ.

Na tle tych wydarzeń warto przyjrzeć się możliwościom militarnym europejskich członków Sojuszu Atlantyckiego. Okazuje się, że bez Stanów Zjednoczonych, tego "światowego policjanta" nie można się obejść. Nic dziwnego, że dowodzenie akcją w miejsce Francji przejęłą Ameryka, nie tylko, dlatego, że przewyższa kraje europejskie w dziedzinie wojskowego wyposażenia, ale także pod względem strategii i taktyki prowadzenia działań wojennych. Co będzie dalej? Dowództwo libijskie ogłosiło zawieszenie broni, ale nie poddało się. Propagandowo będzie się starać obciążyć uczestniczące w operacji państwa, USA, Kanadę, Wielką Brytanię i Francję odpowiedzialnością za złamanie rezolucji ONZ. Będzie to miało znaczny oddźwięk w krajach arabskich, zwłaszcza w tych, gdzie mają miejsce niepokoje społeczne i protesty ludności. Warto spytać - czy bogaty i potężny Zachód zamierza interweniować w tych krajach, aby bronić ludności przy pomocy nalotów bombowych i czy spodziewa się, że w ten sposób zaprowadzona zostanie tam wolność i demokracja? Czy chodzi o nastraszenie reżimów i skłonienie ich do oddania władzy czy też w gruncie rzeczy mamy do czynienia z odwetem elit europejskich na Kaddafim, który zawiódł ich zaufanie? Nieznane są konsekwencje tego kroku i można zadać fundamentalne pytanie:, do jakiego stopnia można interweniować w wewnętrzne sprawy obcego państwa i czy jest to zgodne z prawem międzynarodowym? To, co się dzieje w północnej Afryce przypomina ruchy demokratyczne w Europie wschodniej w latach osiemdziesiątych. Należy je wspierać, ale nie wolno ich osłabiać nieprzemyślanymi decyzjami, obliczonymi na polityczny efekt, z nieprzewidywalnymi konsekwencjami dla dotkniętego zamieszkami regionu i dla świata. Pokonanie Kaddafiego, o ile jest to w tej chwili możliwe, wiosny nie czyni, a zwycięstwo muzułmańskiej Wiosny Ludów jest w rękach narodów tego regionu. Nie da się go przynieść na skrzydłach amerykańskich samolotów. I na bagnetach francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Istnieje cały wachlarz możliwości, z tak wysoko cenionymi przez pokój miłujący świat Zachodu negocjacjami, porozumieniami i kompromisami politycznymi na czele. Warto z nich skorzystać, aby nie doprowadzić do wojny, której konsekwencje odczujemy wszyscy

Krystyna Grzybowska

"Warto przytoczyć te refleksje, gdy "GW" pozywa do sądu polskiego poetę" Proces wytoczony J.M. Rymkiewiczowi przez koncern Agora ma nie tylko doraźne znaczenie polityczne. Rzuca też światło na jeden z najważniejszych wątków historii - misję judaizmu wobec zachodniej cywilizacji. Jej skutki są ogromne, niezwykle twórcze, ale też kontrowersyjne. Co widać, gdy Gazeta Wyborcza igra w Polsce z ogniem. Przypomina mi, jak po I wojnie światowej liberalni Żydzi w Niemczech uprawiali orgię szyderstw z kultury niemieckiej. Uwaga, bynajmniej nie wszyscy, lecz tylko liberalni. Ale skutki ponieśli wszyscy. Warto zajrzeć do "Historii Żydow" Paula Johnsona dla odświeżenia pamięci. Sprawy w Polsce zaszły daleko w złym kierunku: Sąd uniewinnia p. Nieznalską za phallusa na krzyżu. Rozumiem, to sztuka krytyczna, jak wywodzi Dorota Jarecka w Gazecie Wyborczej. Ale dlaczego p. Nieznalska zaraz nie wywiesi phallusa na głowie Mojżesza? Byłaby to krytyka przy pomocy sztuki - patriarchalnej kultury judaizmu; partriarchat to coś bardzo złego dla artystów tego nurtu. Albo w programie Jakuba Wojewódzkiego w TVN wsadza się polską flagę w psie kupy. Taki protest. Ale czemu zaraz nie wsadza się izraelskiej - w proteście przeciwko represjom Izraela wobec Palestyńczyków? Przecież tamten konflikt na poważniejsze znaczenie dla świata. To są oczywiste pytania dla mojego - również krytycznego - umysłu. A stanowią zaledwie czubek góry lodowej. Nasz okręt, nawa państwowa, jak kiedyś się mówiło, płynie kursem grożącym katastrofą. Nigdy nie sądziłem, że ja, liberał nowojorski przemielany przez to niesamowite miasto od ponad dwudziestu lat będę bronił chrześcijaństwa i polskości. Robię to z rozsądku. Naród nie przeżyje w pogardzie dla siebie i rozbiciu, więc Polacy nie zgodzą się na ciągłe poniżenia. Mogą też w końcu zareagować gwałtownie. Lepiej żeby zawczasu przyszło opamiętanie. Nie odpowiada mi wszakże wizja polskości, jaką kreśli Jarosław Marek Rymkiewicz, bo moim zdaniem jest zbyt prowincjonalna i cierpiętnicza. Pragnę innej Polski: nowoczesnej, wyrafinowanej intelektualnie, przedsiębiorczej, ścigającej się z innymi narodami o bogactwo. Gazeta Wyborcza odgrywa w tym zakresie pozytywną rolę. Trzeba pamiętać o rewolucyjnej roli judaizmu w rozwoju cywilizacji, wychodząc poza bieżący konflikt etniczny. Widzieć straszną cenę, jaką co pewien czas płaci żydowska zbiorowość za odmowę całkowitej asymiliacji i roztopienia się w rodzaju ludzkim. Utrzymaniu spoistości służy wywoływanie konfliktów z otoczeniem. Dzięki temu może nas zasilać ciągle nowymi ideami. Trzeba, więc nam nauczyć się przyjmowania także ich punktu widzenia. Owszem, powodują oni forsowną, ale jednak uniwersalizację ludzkości. Inaczej mówiąc - braterstwo, nawet, jeśli sami niechętnie się bratają.

Kod kulturowy nowożytnego judaizmu

Amerykański badacz tego problemu wyodrębnił kilka celów, jakie nowożytny judaizm stawia sobie wobec kultury chrześcijańskiej w Stanach Zjednoczonych:

1. Wpoić poczucie winy za kulturę przenikniętą antysemityzmem, która umożliwiła Holocaust.

2. Ośmieszać i zwalczać kościół katolicki jako najpotężniejszą instytucję chrześcijaństwa winną wpojenia masom antysemityzmu i wykluczania Żydów.

3. Całkowicie oczyścić z chrześcijaństwa przestrzeń publiczną.

4. Podważać spoistość społeczeństwa chrześcijańskiego przez szerzenie indywidualizmu i relatywizację wartości, gdyż tylko w takim społeczeństwie mniejszość żydowska czuje się bezpiecznie.

5. Propagować wielokulturowość i masową imigrację z powodu jak wyżej.

6. Kwestionować dumę narodową kraju gospodarza jako przejaw patologicznego nacjonalizmu, też z powodu jak wyżej.

7. Propagować swobodę obyczajową, zwłaszcza seksualną i podążanie za przyjemnościami, bo taki jest popyt mas, a można na tym skorzystać powiększając swą przewagę.

Czy mi się wydaje, czy to wygląda na linię redakcyjną Gazety Wyborczej? Ten program jest realizowany pod szlachetnymi hasłami uniwersalnego humanizmu. Trzeba, więc pamiętać o długiej i zawinionej przez Kościół tradycji prześladowań Żydów i upokorzeń, dla których brak nam wyobraźni. To usprawiedliwia atak na instytucje wrogiej przez większość dziejów kultury chrześcijańskiej. Zbyt łatwo zapominamy, że krzyż jest znakiem ich własnej, odwiecznej i realnej męki a nie jak dla nas - mitycznej ofiary odległego i ich zdaniem fałszywego boga. W bieżących bojach w Polsce niektórym Polakom krzyż z tego powodu kojarzy się ze swastyką. Moim zdaniem to sporo wyjaśnia.

Badacz wpływu judaizmu na kulturę współczesną Kevin Macdonald twierdzi w swoim dziele "The Culture of Critique", że w podanych celach zawarta jest strategia ewolucyjna przetrwania Żydów jako odrębnej grupy etnicznej wśród innych narodów świata. Osłabia, bowiem pozycję nie-Żydów w rywalizacji o władzę polityczną, pieniądze i wpływ na wyobraźnię mas. Typ  kultury powodujący rozbicie społeczne i rozkład rodziny - nie szkodzi jednak Żydom, ponieważ mają głębiej wpojoną spoistość grupową i wartości rodzinne. Między innymi dzięki przekonaniu o wyższości moralnej i umysłowej nad innymi ludźmi. Potwierdzają to niezwykłe osiągnięcia w nauce, sztuce i biznesie. Macdonald zastrzega, że nie ma dowodów, aby poprawa konkurencyjności była zamierzonym skutkiem stworzonych przez nich dywersyjnych nurtów intelektualnych. Chodzi tu o marksizm, radykalną lewicę, psychoanalizę i szkołę frankfurcką badań społecznych, które przeniknęły kulturę Zachodu. Taki jednak mają skutek rzeczywisty i dla nich korzystny. Rewolucja antychrześcijańska odbywa się pod hasłami wolności i tolerancji, lecz jest to złudzenie. Rewolucjoniści realizują własne interesy nieświadomie mamiąc siebie i innych szlachetnością motywów. Żydzi weszli do elity intelektualnej Stanów Zjednoczonych i nadają jej kierunek dzięki wysokiej inteligencji (przeciętny wskaźnik IQ wynosi 117, przy przeciętnej dla reszty 100), kreatywności i niestrudzonej pracy. Jest to, więc zasłużona pozycja, zdobyta na wolnym rynku idei i w politycznej wolności. Odnieśmy ten obraz do Polski z pytaniem jak sprawdza się u nas? Równie dobre rzeczy można powiedzieć o Polakach żydowskiego pochodzenia. Są wyjątkowo inteligentni, wykształceni, pracowici oraz kreatywni. Z jednym zastrzeżeniem: część z nich swoją nader wysoką pozycję w mediach i kulturze zawdzięcza nie tylko talentom. Ta część z nich zwana "żydokomuną" została brutalnie narzucona Polakom etnicznym w roli nowej elity przez ZSRR. W roli przywódczej osadziła ich Armia Czerwona po wyniszczeniu naszej tradycyjnej elity narodowej przez nazistów i komunistów. To nieprawe pochodzenie pewnej części obecnej elity polskiej bardzo utrudnia swobodną debatę budząc zrozumiały lęk przed rozliczeniami.

Gazeta Wyborcza w strategi judaizmu Czy i w jaki sposób Gazeta Wyborcza realizuje strategię przetrwania judaizmu w polskim otoczeniu? Jest to interesująca hipoteza badawcza, gdy spojrzeć na siedem celów wymienionych na wstępie. Wyglądają znajomo z łamów Wyborczej. Jednak jest to tylko hipoteza. Należy zbadać środowisko, którego Gazeta jest emanacją i wizję społeczeństwa, jakie usilnie zamierza stworzyć w naszym kraju. Zanalizować światopogląd i program kierownictwa, źródła inspiracji, finanse, okoliczności zakładania redakcji i jej życie wewnętrzne a dopiero po starannym udokumentowaniu poddać ocenie polskiej opinii publicznej. Jako wzór niech służy opasły tom "The Trust", monografia "The New York Timesa", za którą autorzy Susan E. Tifft i Alex S. Jones dostali nagrodę Pulitzera. Kto napisze takie dzieło o Wyborczej? Pod względem wpływu na bieżącą politykę i stan naszej świadomości Gazeta jest zjawiskiem niemal bez precedensu. Może w czasach Rewolucji Francuskiej wychodził dziennik o podobnym znaczeniu. Może leninowska "Prawda" wczesnego bolszewizmu była tak ambitna przy tworzeniu "nowego człowieka", chociaż tylko, jako tuba partii. Natomiast Wyborcza to samodzielny ośrodek władzy, który próbuje stworzyć nowego Polaka. Owszem, ma być inteligentny i racjonalny, ale także przepojony poczuciem winy za Jedwabne, Marzec 68' i pogromy, o których nie wolno mu zapomnieć. Natomiast powinien puścić w niepamięć zbrodnie żydokomuny. Ma być zawstydzonym własnym narodem, letnio religijnym, swobodnym seksualnie indywidualistą i Europejczykiem ślepym na etniczne różnice interesów, choć z wiadomym skutkiem dla rywalizacji o wpływy w świecie. Wywiad byłego pracownika Michała Cichego dla Cezarego Michalskiego z Dziennika na temat życia wewnętrznego i celach redakcji potwierdza hipotezę o realizacji w Gazecie ewolucyjnej strategii judaizmu, którą narzuca innym mediom. Dzieje się to z udziałem Polaków przekupionych, przestraszonych lub niedoinformowanych. Oraz garstki aniołów w ludzkiej skórze. W świetle tej hipotezy zarzuty pod adresem Wyborczej o zdradzie narodowych i społecznych ideałów Solidarności są bezpłodne. Nie mogło być inaczej. Środowisko byłej żydokomuny, co prawda heroicznie wychodziło z komunizmu w latach 1970 i 1980 wiele dobrego robiąc tym dla Polski. Jednak musiało obawiać się rozliczeń przez choćby część Polaków. A co najmniej lękać podważenia swojej pozycji przywódczej przez niedobitki elity narodowej, które uszły z pogromu nazistowskiego i po wojnie komunistycznego. Moim zdaniem obawy Adama Michnika są z tego powodu uzasadnione. Dlatego Wyborcza próbuje stworzyć nowego Polaka według programu judaizmu, który podałem wyżej na przykładzie Stanów Zjednoczonych.  Nie wiem, czy to program podświadomy, czy w pełni świadomy. Stawiam tylko hipotezę wymagającą sprawdzenia przez rzetelne badania historyków. To także zadanie dla wydziałów dziennikarstwa uniwersytetów. Skoro utrzymuje je państwo, to powinny podjąć problem silnie związany z racją stanu. Czy istnieje możliwość pełnej rekonkwisty przestrzeni publicznej przez polską elitę narodową? Moim  zdaniem - nie istnieje. Wymagałoby to okoliczności, których nie należy pragnąć. Ale w panujących warunkach rekonkwista grozi śmiałkom polityczną śmiercią lub kalectwem. Obawa rekonkwisty jest przecież prawdziwym powodem nieubłaganej wojny kulturowej wydanej PiS przez postkomunistyczne media i akademię. Nie można wbrew tym środowiskom rządzić krajem Unii Europejskiej. PiS spróbował, bowiem rekonkwisty terenu od byłej żydokomuny - co nie miało nic wspólnego z antysemityzmem i - odzyskania pola od byłej polkomuny. Partia poważyła się na to pomimo słabości politycznej i intelektualnej oraz braku szerokiego mandatu społecznego na taką rewolucję. Niby jest rzeczą oczywistą, że naród dominujący liczbowo na swoim terytorium nadaje ton kulturze. Jednak to niepisane "prawo" skutecznie podważyły w Polsce wielkie straty w czasie wojny i komunizmu poniesione przez warstwę ludzi dojrzałych umysłowo.

Modelem stosunków polsko-żydowskich powinien być list naszych biskupów do niemieckich ze sławną frazą "przebaczamy i sami prosimy o przebaczenie". Obie strony mają sobie wiele win do wyznania. Wykluczmy z góry rekonkwistę. Mówmy raczej o kohabitacji i wzajemnej adaptacji. Odpowiedzią na polonizację Żydów niechaj będzie judaizacja Polaków, czyli przyjęcie tych cech judaizmu, które zapewniają sukces w nowoczesnym świecie. Polacy żydowskiego pochodzenia często wywodzą się z rodzin nienawidzących i gardzących polskością a w następnych pokoleniach wielu stało się patriotami, cennym nabytkiem dla kultury i polityki polskiej, mimo złej przeszłości przodków i niekiedy własnej. Z kolei Polacy etniczni powinni przejąć od nich szacunek dla wiedzy, staranne wychowanie potomstwa, solidarność grupową, przedsiębiorczość, stanowczość, twórczy umysł i ambitną samodzielność. Są to cechy, które wymienia i obszernie opisuje Steven Silbiger w książce "The Jewish Phenomenon. Seven Keys to the Enduring Wealth of a People" z zachętą do uczenia się tych sposobów sukcesu.

Oczywiście można też nie podejmować ich wyzwania intelektualnego a tylko pienić się ze złości, że burzą święty spokój. PS. Mniej więcej w ten sposób opowiedziałem na ankietę Arcanów o mediach dwa lata temu. Tekst podałem wtedy również na swoim blogu w Salonie 24. Myślę, że warto przytoczyć te refleksje, gdy Gazeta Wyborcza pozywa do sądu polskiego poetę. Krzysztof Kłopotowski

Zasadniczy fałsz tekstu Kłopotowskiego polega na utożsamieniu wszystkich Żydów ze środowiskami lewicowymi i postępowymi Krzysztof Kłopotowski napisał tekst umieszczony na portalu Polityce, w którym stwierdził, że proces wytoczony przez „Agorę" Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi jest przejawem pewnej szerszej tendencji środowisk żydowskich, które dążą do judaizacji świata. Ta judaizacja niesie w sobie energię modernizacyjną, uniwersalną. Natomiast to, co głosi Rymkiewicz to anachroniczne i zaściankowe. Tekst ten błyskotliwy, erudycyjny,  terroryzujący retorycznie - jak to ma Kłopotowski w zwyczaju - zawiera w sobie generalizację, która czyni go zasadniczo fałszywym. Lubię teksty Kłopotowskiego, bo wyczuwam w nich ducha Fryderyka Nietzschego. Ale ten wzbudził moją irytację. Analiza argumentacji wybitnego krytyka filmowego, i wszystkie wątki przez niego poruszone wymagałaby napisania dużej rozprawy. Podzielę się więc swoimi wątpliwościami, które narodziły się spontanicznie przy lekturze jego tekstu. Otóż ten podstawy jego fałsz polega na utożsamieniu wszystkich Żydów ze środowiskami świecko-lewicowymi i postępowymi. Mało tego, w obszar tego, co postępowe, uniwersalne, modernizacyjne, zostaje włączone to, co jest judaistyczną tradycją religijną, nie bardzo wiadomo, na jakiej zasadzie. Takie filosemickie myślenie o wszystkich Żydach w kategoriach generalizacji, jakie uprawia Kłopotowski, jak mnie się zdaje, jest zaszyfrowanym antysemityzmem i utrwala chcąc nie chcąc stereotyp, że oni wszyscy tacy są, czyli zdolni, wybitni, nieprzeciętni. Ale dusza resentymentalna może to odczytać a rebours. Rzeczywistość jest bardziej złożona. Gdybym napisał, że Rosjanie to imperialiści i że wszyscy dążą do renowacji imperium, znaczy to, że zarzucam im wszystkim militarystyczne skłonności, mam fobię antyrosyjską i pomijam fakt, że wśród Rosjan są ludzie szczerze nienawidzący państwa kierowanego przez ludzi wywodzących się ze służb komunistycznych. Nie mogę o nich nie pamiętać w swoim zacietrzewieniu, stąd muszę pisać, że Rosjanie związani z reżimem są właśnie tacy, ale to nie wszyscy Rosjanie. Nawet jeśli jest ich mniejszość, bo tylko ta mniejszość zasługuje na szacunek.

Zastanawiam się co ma wspólnego środowisko „Gazety Wyborczej" z judaizmem. Chyba  tylko mesjańską idee zbawienia świata przez postępową lewacką ideologię, która judaizmowi i wszystkiemu co wiąże się religią obecnie w zasadzie każdą, jest wroga z powodu konkurencyjności dla tej właśnie ideologii. Pasja w głoszeniu haseł lewackich rzeczywiście ma siłę porównywalną jedynie z fundamentalistami religijnymi, ale celem tego jest raczej pragnienie powiększania nieformalnej władzy niż pragnienie zmiany świata na lepsze. Za tym kryje totalitarny dogmatyczny przymus narzucania swojej woli innym. Ale nie jest to specjalność żydowska jak zdaje się sugerować Kłopotowski, bo Kiszczak, Gomułka, Jaruzelski i wielu innych dogmatyków i totalitarystów to nie  Żydzi, chyba, że o czymś nie wiem. Co dziwne, choć w gruncie rzeczy dziwnym nie jest, że to co razi środowisko „Gazety Wyborczej" u Polaków, czyli domniemany nacjonalizm i ksenofobia, nie rażą u Putina, skoro Adam Michnik wraz z innymi dziennikarzami ze świata przyjmuje zaproszenie od niego na kolacje. Urok władzy i siły, znajomość z największymi tego świata, to pokusy, wobec których moralne obiekcje są dziecinne. To też nie ma nic wspólnego z żydowskim pochodzeniem. Jak to się ma do judaizmu, do moralności, która z tej religii wypływa? Politkowska była mężną Rosjanką pochodzenia żydowskiego, zamordowaną w dniu urodzin Putina. Można tę listę wydłużyć o innych dysydentów, którzy w przeciwieństwie do Sacharowa, który dał do ręki Stalinowi broń atomową a potem, jako dysydent popierał Pierestrojkę, nigdy nie weszli w jakiekolwiek układy z reżimem i jego najnowszą mutacją. Wymienię Irinę Kapłun, Olgę Joffe, Władimira Gierszuni i wielu innych. Przypomnę, że najzdolniejszy rosyjski biznesmen Chodorowski też jest Żydem. Pochodzenie żydowskie instrumentalnie będzie natomiast używane do wzbudzania antysemityzmu, ale tylko i wyłącznie w Polsce. Dlaczego? Bo antysemityzm jest jednym  z narzędzi posttotalitarnego panowania, które pozwala tworzyć i utrwalać w skali masowej poczucie winy i na tym poczuciu winy budować w głowach często porządnych ludzi awersje do tego, co narodowe. Chodzi, o to by wszystko, co narodowe, sprowadzić do „Reductio ad Hilterum". Co to ma wspólnego z judaizmem? Pomija się przy tym pewną oczywistość, którą zauważyła Hannah Arendt, że antysemityzm pojawił się wraz kryzysem państwa narodowego. Dlaczego? Mocna tożsamość narodowa czyni człowieka spełnionego w swych istnieniu, bo wie, kim jest, co oznacza, że wolny jest on od resentymentu. Antysemityzm tworzy się właśnie na bazie resentymentu. Nazizm i komunizm miały charakter nie narodowy w swej istocie, ale internacjonalistyczny. Te dwa totalitaryzmy, w których antysemityzm był narzędziem panowania powstały właśnie na bazie resentymentu. Narodowość nie ma tu żadnego znaczenia. Dogmatyczni żydowscy internacjonaliści będą z największą pasją zwalczać mądrych, rozsądnych Żydów, jak i każdego rozsądnego w gruncie rzeczy człowieka, który zdaje sobie sprawę, jakie spustoszenia niesie głoszenie haseł internacjonalistycznych. Jeśli Krzysztof Kłopotowski urodzony nad Wisłą, nazywa siebie nowojorskim liberałem, to ma kłopoty z tożsamością, i kryje się za tym jakaś zazdrość, że nie jest Żydem, który jeśli urodził się w Nowym Jorku w sposób naturalny jest nowojorskim liberałem. Zazdrość zaś łatwo może przekształcić się w zawiść, co jest równoznaczne z zmianą z „filo" na „anty". O roli i znaczeniu tożsamości narodowej wiedzą uczciwi intelektualnie Żydzi, pozbawieni totalitarnego instynktu panowania, dlatego nie mają awersji albo popierają, to co narodowe i dlatego tak wiele wnoszą i wnieśli do kultur narodowych. Czy to, że Ludwik Dorn deklaruje swoją solidarność z pisowskim ludem, automatycznie oznacza, że ulega likwidacji jego żydowskie pochodzenie? Czy wszyscy Żydzi w historii Polski deklarujący miłość do wartości narodowych, w tym momencie likwidowali swoje żydowskie pochodzenie? Przecież to niemożliwe. 120 tysięcy Polaków pochodzenia  żydowskiego walczyło w 1939 roku z Niemcami i Sowietami. Nazwisko Fieldorf nie pozostawia cienia wątpliwości, co do pochodzenia. Gen. Fieldorf ostatni dowódca AK, został zakatowany przez oprawców, którymi dowodzili oficerowie żydowskiego pochodzenia. Nic tak nie raduje redaktorów „Gazety Wyborczej" jak używanie w polemikach z nimi pojęcia żydokomuna. A żydostwo tak naprawdę nie ma z tym nic wspólnego. Jest używane socjotechniczne, instrumentalnie. Sugerowanie, zatem teraz związków „Gazety Wyborczej" z mityczną żydokomuną, co czyni  Kłopotowski i czynienie z procesu przeciwko Rymkiewiczowi wizualizacji konfliktu polsko – żydowskiego konfliktu kulturowego to branie udziału w przygotowywaniu zmiany semantycznej patriotycznej manifestacji 10 kwietnia, na marsz faszystów Chciałoby by się  rzecz, w kontekście tekstu Krzysztofa Kłopotowskiego, co o to ma wszystko wspólnego z judaizmem? Maciej Mazurek

Mają wszystko, ale to za mało. Żądają byśmy o tym i o nich milczeli. Tak Tomasz Lis wulgarnie atakuje Piotra Semkę Jest punkt, którego nie można puszczać dalej płazem - mówił w piątkowym Poranku radia TOK FM Tomasz Lis. Ma rację. Tym punktem są jego opinie na temat redaktora Piotra Semki, którego zaatakował niezwykle brutalnie i wulgarnie. Zacytujmy ten strumień żółci: Nie może być tak, że w nieskończoność toleruje się hunwejbinów, którzy obrażają, kiedy chcą, jak chcą, bo lubią. Wyładowując swoje nieskończone kompleksy, zalewając wszystko żółcią. Jak się weźmie organ prawicy pisowskiej, jest taki nowy inaczej pisany, gdzie ukazuje się haniebny artykuł, absolutnie haniebny artykuł o Monice Olejnik. Ja nie wiem czy ona nie uzna czy to jest powód do tego żeby komuś wytaczać proces. Ale pan Semka, gdyby popełnił taki tekst na temat innego dziennikarza, z tymi aluzjami, z tymi smrodkami, z tymi insynuacyjkami, które puszcza, co cztery linijki, w jakimkolwiek innym kraju, byłby skończony. A oni to robią nałogowo. Takim językiem przemawia ulubiony dziennikarz obecnej władzy... Potem dorzucił jeszcze o "rzyganiu na głowę" - robiąc aluzję do nie lubianego naczelnego jednej z gazet codziennych. A co naprawdę napisał Piotr Semka w tygodniku "Uważam Rze"? Spokojny, wyważony tekst opisujący drogę zawodową Moniki Olejnik, jakby nie było, osoby mającej ogromny (czasami zaskakująco ogromny...) wpływ na życie polityczne kraju. Zacytujmy fragment: Niedawne demonstracyjne wyjście posła PiS Mariusza Błaszczaka  z programu Moniki Olejnik w Radiu ZET to tylko ostatnia perła w koronie potyczek królowej radiowego wywiadu z politykami prawicy. (...)

Łza zakręciła mi się także w moim oku, gdy przypomniałem sobie moje pierwsze zderzenie z panią Moniką - Boże, to już 20 lat. Niebanalny wieczór 12 grudnia 1991 r. przypomniał niedawno jeden z portali. To fragment programu Refleks, uwieczniający jak po radiowej debacie Michnik - Urban prowadzonej przez Monikę Olejnik - zabiegaliśmy wraz z Jackiem Kurskim, wówczas jeszcze dziennikarzem o opinię na temat sprzedaży legitymacji „Solidarności" przez Zbigniewa Bujaka. Michnik, który spierał się na antenie radiowej Trójki z Urbanem odmówił sondy udając się w kierunku nieodległych Łazienek. Z kolei Urban zadeklarował, że swojej legitymacji PZPR nigdy by nie sprzedał, po czym zaprosił Monikę Olejnik do swego samochodu by ponad 150 metrów dalej zatrzymać wóz i przyjąć Michnika, który jak się okazało czekał w pewnym oddaleniu. Program był wówczas szokiem, bo stopień fraternizacji Michnika z Urbanem nie był jeszcze wówczas powszechną wiedzą. (...) Monika Olejnik (rocznik 1956) weszła do dziennikarstwa politycznego stosunkowo późno. Do dziś zachodzę w głowę jaka moda czy też przekora wobec rodziców skłoniła ją, Warszawiankę i absolwentkę stołecznego liceum im. Czarnieckiego do wyboru studiowania zootechniki w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Fakt faktem, że z wskutek tych rolniczych studiów trafiła w 1981 r. na staż radiowy do redakcji rolnej Programu I Polskiego Radia. Olejnik lubi pokazywać z tamtych czasów jej zdjęcie, jako reporterki na tle demonstracji „Solidarności" rolniczej. Ale nic nie wiadomo o jej  zaangażowaniu w NZS czy którąś z emanacji ruchu „Solidarności". Wręcz na odwrót -okres po wprowadzenie stanu wojennego był dla Moniki Olejnik raczej okazją dostania się do mediów. W 1982 roku rozpoczęła pracę w radiowej „Trójce". Wchodzenie do komunistycznych mediów było wówczas potępiane, gdyż było tuż po weryfikacjach i nowi przybysze zajmowali miejsce po tych, którzy demonstracyjnie odchodzili. Olejnik spełniała się wówczas, jako szalejąca reporterka trójkowego magazynu „Sprawa dla reportera". Ale trzymała się z dala od politycznych tematów. Porównajmy język Lisa o Semce i język Semki o Olejnik... Nie, nie da się porównać. Prosty, wręcz prostacki ciąg słów, obrażających i język inteligenta. Warto, więc zapytać - o co chodzi? Najprawdopodobniej przedstawiciele medialnego lewicowo-liberalnego establishmentu nie tylko chcą mieć wszystko (mają już prawie wszystko), nie tylko chcą innym zabraniać pracy i dyktować, kto może, a kto nie może być dziennikarzem. Oni chcą także by o tym milczano. By ta ich dominacja, fakt, że wskutek wieloletniego sojuszu z PO (wcześniej UW) i SLD polski rynek medialny jest tak wschodnio niezrównoważony, był ukrywany, nie nazwany. W sumie słusznie - taki kształt mediów jak u nas to jednak w kraju europejskim pewien wstyd. wu-ka, źródło: TOK FM, Uważam Rze

Olechowski: Platforma MUST go! TW MUST, znany także, jako Andrzej Olechowski, współzałożyciel PO, opowiada w Onecie, że Platforma to niewypał. I trzyma za nią kciuki, by wygrała wybory. I liczy na większość Polaków. Olechowski uważa, że – cytat: „PO jest partią typowo polską – korporacją zbudowaną na wzorze nieboszczki PZPR”., Co do korzeni – zgoda (wystarczy przyjrzeć się oldboyom z PO), ale „typowo polską”?  Dla Olechowskiego Polska to PRL. I PZPR to „partia typowo polska”. W PRL II, jaką jest dzisiejsza Polska, w której szefem rządu jest wnuk żołnierza Wehrmachtu, a prezydentem zięć ubowskiej pary z lat stalinizmu, takie porównania pewno nikogo nie dziwią. A mnie oburzają: PO, jak i PZPR, nie są to (nie były) partie typowo polskie, a są (były) typowo antypolskie, z czego Olechowski nie zdaje sobie sprawy. Polskość kojarzy mu się jedynie z PRL., Ale co reszty DJ MUST się nie myli: PO to – cytat* - „partia bezideowa, oportunistyczna, nie budzi uczucia przywiązania i emocjonalnego zaangażowania”. I cytat kolejny: „ PO miała być inna, a wyszło jak zawsze”. Jak zawsze na lewicy – zapomniał dodać. Zupełnie inaczej – przyznaje Olechowski (nie używając tego słowa) wygląda PiS: - cytat: „Elektorat PiS wskoczy w ogień za Jarosławem Kaczyńskim”. I zadaje retoryczne pytanie: „A kto wskoczy za Donaldem Tuskiem, choć przecież jest lubiany znacznie bardziej nowoczesny i godny zaufania?”. Dla Olechowskiego największą zasługą PO jest „odsunięcie PiS od władzy”. A największą obawą, że PO się rozsypie, a dokładniej „rozpłynie się wraz ze zmianą zewnętrznych* warunków politycznych”. Nie wewnętrznych zatem.

 * - dla moich Czytelników na www.onet.pl: to nie moja opinia( choć moja jest identyczna) lecz p. Andrzeja Olechowskiego.

* - zewnętrznych, czyli kto zagranicą steruje tą partią?

 Czy te usta mogą kłamać?

 http://www.youtube.com/watch?v=u_KZBEs8sqA

 Post scriptum: PO ma tylko jeden program: pokonać Kaczyńskiego. TW MUST wymienił zalety PO: bezideowość, oportunizm, brak emocji i uczuć - i ma nadzieję, że partia ta wygra wybory. Za jakich to baranów uważa Olechowski Polaków? Polacy sami ocenią, nie dziś, to jutro, czy im to wystarczy, czy może wolą pracę we własnym kraju, spokój, bezpieczne drogi, uczciwość, godność, szacunek świata, znaczenie w Europie, obronę wartości chrześcijańskich, walkę z bandytyzmem i korupcją, ułatwienia dla przedsiębiorstw, szanse zawodowe dla absolwentów wyższych uczelni, przyjazne państwo.

Czy wstarczy im nienawiść do PiS? Pytanie, jakie Nizinkiewicz zadał Olechowskiemu, mianowicie, czy chciałby mieć Napieralskiego, jako premiera, wskazuje na to, do czego zmierza w istocie TW MUST: czy nie lepszy jest oryginał (SLD) od falsyfikatu (PO)? Jego płomienne wystąpienie na rzecz spadkobierczyni PZPR („Pan Napieralski ujął mnie w takcie kampanii prezydenckiej swoją świeżością i dobrą energią”) wykazuje, że Olechowski, który już dawno spadł ze sceny, szuka dla siebie nowego miejsca w szeregu. W drugiej części wywiadu w Onet.pl Olechowski wprowadza mnie w osłupienie. Tusk nie jest dla niego mężem stanu, nadzieje pokłada natomiast w Komorowskim i w Niewymownym*. Szykuje się nowa partia? Olechowskiemu zależy na „sukcesie Komorowskiego”. Mówi – „jego porażka oznaczałaby dla nas 5 straconych lat”. Kto to „my”, TW MUST nie wyjaśnia. Zdaniem Olechowskiego dopiero „za kilka miesięcy” będzie można powiedzieć, że „Komorowski jest skutecznym politykiem na arenie międzynarodowej”. Olechowski przyznaje, że prezydent „nie ma wypracowanej marki”. Dlatego nie może brać na siebie wielkich spraw do załatwienia. Innymi słowy, mówi Polakom, że wybrali knota. Ale może będzie lepiej, jak się uda Januszkowi: „o ile uważam, że inicjatywa PJN jest zbyteczna – mamy aż nadto ofert prawicowych – o tyle brak jest ciekawych inicjatyw centrowych i centro-lewicowych” – mówi TW MUST. A Platforma? Czy to prawica? TW MUST nie rozumie jedynie antyklerykalizmu Januszka. Zatem i Panu Bogu, i diabłu świeczkę?

* Niewymowny to znany swego czasu celebryta PO, który uwtorzył Partię Poparcia Samego Siebie.

Kto się boi PiS?

 http://www.youtube.com/watch?v=GRu2c4RKMEM&feature=related

Post scriptum: zbliża się sezon w letnim teatrzyku politycznym w Polsce. TW MUST ostrzega Polaków przed skutkami nie popierania aferzystów i obiboków – Polsce zagraża PiS! Dlaczego? bo „PO jest krucha i w złej formie. Nie widzę w niej poczucia misji, zaangażowania i woli walki. Jej liderom, ministrom rządu Tuska, już się nie chce, nie mają ciekawych pomysłów, wciągnięto ich do administrowania swoimi księstwami”. Wniosek – i dlatego Polacy powinni wybrać PO, jest dla Olechowskiego oczywisty: na pytanie, jaką cenzurkę wystawiłby rządom PO, TW MUST beztrosko odpowiada: daję im szóstkę za trzymanie PiS-u z dala od władzy i dostateczny za inne osiągnięcia. Za jakie, jednak nie mówi. Nie mówi też, dlaczego należy trzymać PiS z dala od władzy. Wskazówka dla niektórych, mniej lotnych, Czytelników na onet.pl. – to nie Olechowski cytuje Bogatkę, a Bogatko Olechowskiego. Powtarzam: tak PO ocenia Olechowski, a nie Bogatko! Bogatko uważa, że PO to doskonała partia, skoro mimo braku jakichkolwiek sukcesów, ba, ewidentnej szkodliwości dla Polski i Polaków, cieszy się nadal poparciem elektoratu. Na pytanie, czy Tusk wyrósł na męża stanu, TW MUST odpowiada: „Bismarck mówił, że mężem stanu jest ten, kto trafnie odczytuje ślady stóp boga.(...) Donald Tusk ze swoim podejściem „tu i teraz”, metodą małych kroczków do takiej roli nie pretenduje*”.

 * w zasadzie należało powiedzieć „nie jest predestynowany”, bo raczej pretenduje, ale polski język dla elit bywa obcy. Słowo „boga” przejąłem za www.onet.pl

Jan Bogatko - blog

Kto i dlaczego zamordował Prezydenta Kaczyńskiego? Pamiętacie zapewnienia o tym, że raport Millera będzie gotowy na koniec lutego? A może przypominacie sobie, jak Miller zapewniał, że raport będzie gotowy na koniec marca? A czy nie dziwi was, że Miller teraz ogłasza, że raport będzie gotowy dopiero w maju? Bo mnie to wszystko nie dziwi tym bardziej, że do dzisiaj Rosja nie oddała Polsce ani wraku ani czarnych skrzynek i nie wiadomo, czy je w ogóle odda. A jeżeli nawet odda, to trzeba by mieć poważne argumenty by uwierzyć, że przetrzymywane grubo ponad rok dowody, nie zostały przez Rosję zmanipulowane. Jeśli mi ktoś zarzuci subiektywizm, to proszę mi dać przykłady śledztw, w których Rosja nie manipulowała dowodami. Jeśli mi ktoś zarzuci bezpodstawną, tytułową sugestię, iż Prezydent Lech Kaczyński został zamordowany, to chciałbym się zapytać Millera i Seremeta, czy strona Polska rzetelnie zbadała wątek zamachu na Prezydenta RP – nie tylko w kontekście ponad rocznego mataczenia śledztwem smoleńskim? Istnieją, bowiem poszlaki wskazujące na motywy zbrodni pod Smoleńskiem oraz na osoby zainteresowane tym, by „prezydent gdzieś poleciał i wszystko się zmieniło”. Za motywami stoją olbrzymie pieniądze, a także – możliwa zdrada stanu… Nowe światło na prawdopodobny i być może misternie zaplanowany zamach na Prezydenta Lecha Kaczyńskiego daje sobotni artykuł z Gazety Finansowej pt. Wielki brat rzucił nas na kolana!

http://biznes.interia.pl/wiadomosci/kraj/news/wielki-brat-rzucil-nas-na-kolana,1609318,4200

Po przeczytaniu tego artykułu stanie się jaskrawo - logiczne, że Prezydent Lech Kaczyński naraził się śmiertelnemu lobby oraz osobom, które te lobby tworzyło. Lech Kaczyński musiał zginąć, aby nie został ujawniony gigantyczny przekręt, uzależniający Polskę od Rosji na wiele lat. Pokrótce można ten artykuł streścić do paru wątków:

1. Na mocy porozumienia jamajskiego z 1993 r., rosyjski koncern Gazprom miał przesyłać przez terytorium Polski gaz do krajów Europy Zachodniej. Pieniądze za przesył gazu miały trafiać do spółki EuRoPol Gaz SA odpowiedzialnej za tranzyt. Gazprom dążył do zmiany tej sytuacji. Przejęcie kontroli nad EuRoPol Gazem dawałoby rosyjskiemu potentatowi możliwość samodzielnego decydowania o przepływie gazu do Polski. Taka sytuacja dawałaby Rosjanom ogromne narzędzie do szantażowania władz w Warszawie.

2. Szefem Rady Dyrektorów (odpowiednik polskiej Rady Nadzorczej) Gazpromu był aż do stycznia 2008 r. Dmitrij Miedwiediew - obecny prezydent Rosji. Zastąpił go były premier Rosji Wiktor Zubkow - jeden z jego najbliższych współpracowników. Z kolei wiceprzewodniczącym rady jest Aleksiej Miller, który równocześnie pełni funkcję prezesa zarządu Gazpromu.

3. Latem 2006 r. zarząd Gazpromu ogłosił, że opłaty za tranzyt rosyjskiego gazu przez Polskę są zbyt wysokie. Rosjanie zakwestionowali polskie przepisy, które wymagają, aby w taryfach za transport gazu uwzględnić niewielką dopłatę zależną od wartości majątku firmy. Taka dopłata stosowana jest w większości państw Unii Europejskiej i służy ograniczeniu ryzyka bankructwa firmy gazociągowej. Opłaty te w innych krajach jednak Gazpromowi nie przeszkadzały. Kwestionował je tylko w Polsce. Może to mieć związek, ze sprawą likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, które były nieformalną rezydenturą rosyjskich służb specjalnych w Polsce.

4. W lutym 2008 r. EuRoPol Gaz SA złożył do Sądu Polubownego w Moskwie pozew przeciwko firmie Gazprom Export. Sprawą zajęły się aż trzy instancje sądu arbitrażowego. Ku zdumieniu obserwatorów, we wszystkich instancjach rosyjski potentat przegrał. Musiał, więc zapłacić Polsce zaległe opłaty wraz z opłatami. Łącznie niebagatelną kwotę 1,2 miliarda złotych.

5. W połowie 2009 r., po wyeliminowaniu z rynku spółki RosUkrEnergo, Polska stanęła przed perspektywą, że import gazu nie będzie mógł pokryć całego zapotrzebowania. Wówczas Gazprom wystąpił z propozycją zwiększenia dostaw i renegocjacji umowy. Propozycję natychmiast podjął rząd Donalda Tuska. W lipcu Gazprom postawił wstępne warunki. Oczekiwał zmian w statucie spółki EuRoPol Gaz SA, aby strona polska nie miała tam decydującego głosu. Oczekiwał również rezygnacji z budowy terminala w Świnoujściu. Zaoferował ponadto zwiększenie rocznego importu gazu do Polski do ponad 11 mld m3 i przedłużenie umowy do 2037 r.

6. Oferta Gazpromu przedstawiona stronie polskiej została przekazana do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a stamtąd do Kancelarii Prezydenta. Warunki proponowane przez Gazprom zaniepokoiły Lecha Kaczyńskiego. Jeszcze w lipcu 2009 r. Kaczyński wystąpił do Ministerstwa Gospodarki z zapytaniem o instrukcje negocjacyjne dla polskich urzędników, którzy będą prowadzić rozmowy z rosyjskim koncernem. Doszło do kolejnego spięcia na linii rząd - prezydent. Ani Pawlak, ani Tusk nie chcieli, bowiem udostępnić Głowie Państwa instrukcji. Dlaczego?

7. 12 stycznia 2010 r. PGNiG (właściciel 48 proc. udziałów EuRoPol Gazu SA) poinformowało, że w Moskwie rozpoczynają się rozmowy z przedstawicielami Gazpromu w sprawie aneksowania kontraktu jamajskiego. Dotyczyły zwiększenia dostaw gazu do 10,25 mld m3 i przedłużenia kontraktu do roku 2037. Negocjacje dotknęły również sprawy umorzenia długu dla Gazpromu. Jednak prezes Michał Kwiatkowski i członek zarządu Jerzy Tabaka wciąż konsekwentnie bronili stanowiska, że długu umarzać nie można. Na efekty nie trzeba było długo czekać. 20 stycznia odbyło się posiedzenie Rady Nadzorczej EuRoPol Gazu. Zawieszono w pełnieniu obowiązków Michała Kwiatkowskiego i Jerzego Tabakę, którzy sprzeciwili się umorzeniu długów Gazpromowi. Tymczasowym prezesem EuRoPol Gazu został... Aleksandr Miedwiediew - brat prezydenta Rosji, wiceprezes Gazpromu i prezes spółki Gazprom Eksport.

8. Komentując roszady personalne w EuRoPol Gazie SA, doradca Lecha Kaczyńskiego Janusz Kowalski poinformował, że jeśli dojdzie do umorzenia długów Gazpromowi, Kancelaria Prezydenta zawiadomi prokuraturę oraz zwróci się do Sejmu o powołanie komisji śledczej. Od tego momentu, obóz prezydenta Kaczyńskiego stał się główną przeszkodą na drodze do anulowania długów Gazpromu i przejęcia przez rosyjski koncern naftowy całkowitej kontroli nad dostawami gazu do Polski. Reasumując: Kaczyński i jego ludzie stali się główną przeszkodą do uzależnienia Polski od dostaw rosyjskiego gazu.

9. Już 21 stycznia, czyli jeden dzień po zawieszeniu Kwiatkowskiego i Tabaki, Donald Tusk i Aleksander Grad podali do wiadomości publicznej, że opowiadają się za umorzeniem Gazpromowi długu w wysokości 1,2 miliarda złotych. Cztery dni później rząd podjął decyzję o umorzeniu wielkiego długu Gazpromowi. 27 stycznia potwierdził to wspólny komunikat Gazpromu PGNiG i EuRoPol Gazu, którym tymczasowo kierował Aleksandr Miedwiediew. W ciągu kilku następnych dni doradcy Lecha Kaczyńskiego sugerowali w mediach, że będą wnioskować o powołanie komisji śledczej, jeżeli rząd dotrzyma słowa i umorzy długi Gazpromu. Tusk się jednak nie ugiął. 10 lutego polski rząd zatwierdził projekt nowej umowy gazowej z rządem Rosji.

10. 16 marca w Moskwie zorganizowano posiedzenie Rady Nadzorczej EuRoPol Gazu. Uczestniczyli w nim Aleksandr Miedwiediew i prezes PGNiG Michał Szubski. W trakcie posiedzenia dokonano bardzo istotnych zmian. Po pierwsze zmieniono status spółki. We wszystkich sprawach zarząd EuRoPol Gazu musi podejmować decyzje jednogłośnie. W razie rozbieżności w jakiejkolwiek sprawie, spór miała rozstrzygać Rada Nadzorcza. W razie niepowodzenia, należało zwołać Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy czyli Gazprom i PGNiG. Po drugie obie te firmy wskazują równą liczbę członków zarządu. Tydzień później zebrało się Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy EuRoPol Gazu, aby zmienić statut i zarząd spółki. Ogłoszono jednak przerwę do 20 kwietnia, ponieważ nie zostało podpisane polsko-rosyjskie międzyrządowe porozumienie o dostawach gazu i zasadach działania EuRoPol Gazu. Reasumując: najważniejsza decyzja w sprawie spółki strategicznej odpowiadającej za tranzyt gazu miała zapaść 20 kwietnia.

11. 10 kwietnia Lech Kaczyński wsiadł na pokład rządowego tupolewa lecącego do Katynia. Ten dzień stał się jednym z najtragiczniejszych w powojennej historii Polski. Oprócz prezydenta, zginęli bowiem najważniejsi przeciwnicy umowy gazowej z Rosją.

12. Osiem dni później w Krakowie odbył się uroczysty pogrzeb pary prezydenckiej. Na pogrzeb przyjechał prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew. Towarzyszył mu brat Aleksandr i szef Gazpromu Aleksiej Miller. Próżno szukać ich obu na zdjęciach z konduktu pogrzebowego. Nie wiadomo, co obaj robili tego dnia w Polsce. Wiadomo jednak, że dwa dni później odbyło się ponownie Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy EuRoPol Gazu, w trakcie którego wybrano nowego prezesa zarządu. Został nim Mirosław Dobrut. Równocześnie ze stanowiska prezesa odwołano Michała Kwiatkowskiego, a ze stanowiska wiceprezesa - Jerzego Tabakę, którzy nie chcieli umarzać długów Gazpromowi. Już następnego dnia rząd ogłosił, że nowa umowa zostanie podpisana na początku maja. Tak się nie stało. Unia Europejska - zaniepokojona tym stanem rzeczy - wymusiła na Polsce negocjacje z udziałem przedstawiciela Brukseli. Ostateczną umowę podpisano 29 października w Warszawie, a aneks do niej kilka godzin później. Treść umowy i aneksu nie są znane. Wiadomo jedynie, że Gazprom będzie dostarczał do Polski gaz do 2037 r. Wiadomo też, że strona polska zrezygnowała z 1,2 miliarda złotych, które miał zapłacić Gazprom. Kapitan Nemo - blog

Manipulacje nawet w błahych sprawach

1. To co napisał Prezydent Komorowski w księdze kondolencyjnej ambasady Japonii w Warszawie, zapewne nie ujrzało by światła dziennego, gdyby nie spostrzegawczość wielu internautów. Na większości portali natychmiast zostały wyeksponowane dwa „byki” zrobione przez Prezydenta w jednozdaniowym wpisie zawierającym żal i współczucie dla Japończyków dotkniętych skutkami trzęsienia ziemi i fal tsunami, a teraz i wybuchów na terenie jednej z elektrowni atomowych. Takich wpisów osoby publiczne nie dokonują od tak sobie jak się to mówi „z głowy, czyli z niczego”. Są one wcześniej przygotowywane (w tym przypadku przez Kancelarię Prezydenta ), a osoba która tego wpisu dokonuje, dostaje „gotowca” z tekstem wpisu. W tej sytuacji te dwa poważne błędy ortograficzne, popełnione przez Prezydenta Komorowskiego w wyrazach „bulu” i „nadzieji”, po raz już chyba n-ty obnażają jego słabości intelektualne i edukacyjne. Po kampanii wyborczej i wręcz codziennie zdarzających się gafach Komorowskiego, a to dotyczących powodzian, szacunku dla kobiet , wyjścia Polski z NATO, czy kwestii i problemów ekonomicznych, nie miałem wątpliwości co to będzie za prezydentura. Wpis w ambasadzie Japonii specjalnie mnie nie zdziwił, ani nie zaskoczył. Ale to co się stało po jego ujawnieniu, rzeczywiście każe się zastanowić nad jakością polskiej demokracji i kierunkiem w którym ona zmierza.

2. Wprawdzie zapytany przez dziennikarzy na konferencji prasowej o tę wpadkę Prezydenta Komorowskiego, Premier Jarosław Kaczyński tylko zażartował, że w następnej kampanii wyborczej, trzeba będzie kandydatom na Prezydenta organizować dyktanda, ale dalej sprawy potoczyły się już tak, jak toczą się w Polsce od wielu miesięcy. Natychmiast znaleźli się usłużni dziennikarze, którzy wyciągnęli wpis do księgi pamiątkowej z jakiejś restauracji, dokonany w 2006 roku przez ówczesnego Premiera Jarosława Kaczyńskiego. Premier Kaczyński dziękował w nim za miły pobyt i obiad. Nad literą „d” napisanej przez Kaczyńskiego z niewyraźnym „brzuszkiem” wyrazu „obiad”, znalazł się ogonek litery „y” wyrazu „miły”, który umieszczony został w górnym wierszu wpisu. Dziennikarze Super Expressu, którzy dwa lata temu zmanipulowali ten wpis, publikując zdjęcie tylko wyrazu „obiad”, jakoby napisanego przez „t” na końcu wyrazu, ponoć już za tę manipulację przepraszali. Teraz znowu sięgnięto po to sfałszowane zdjęcie wpisu Kaczyńskiego w restauracji i zestawiono to z dwoma ortograficznymi „bykami” Komorowskiego, w tekście wpisu kondolencyjnego w ambasadzie Japonii. Tak ustawiona informacja, została opublikowana we wszystkim mediach elektronicznych, tak przedstawiali ją prawie wszyscy dziennikarze zabierający głos w tej sprawie. Wszystko to z komentarzem, że wszyscy politycy popełniają błędy ortograficzne, wszyscy są jednakowo niedouczeni. W podobny sposób zabrał głos sam sprawca tego skandalu, czyli Prezydent Komorowski, który najpierw przeprosił za swoje błędy, a następnie ustosunkował do wymyślonego przez dziennikarzy błędu Jarosława Kaczyńskiego.

3. Na szczęście już tego samego dnia na portalu www. Niezalezna. pl znalazł się opis tego fałszerstwa z pełnym zdjęciem wpisu Kaczyńskiego, które nie zostawia już żadnych wątpliwości, że nie miał on żadnych problemów z napisaniem wyrazu „obiad”. Zresztą znając przymioty umysłu Kaczyńskiego, trudno było sobie wręcz wyobrazić, aby mógł popełnić taki błąd. Cała sprawa nie zasługiwałaby na uwagę, gdyby nie użyto aż takiej piramidy kłamstw i tylu różnych instytucji, aby tylko osłabić wymowę tego co zrobił Prezydent Komorowski. Jeżeli w takich sprawach wykorzystuje się i kłamstwa i usłużnych dziennikarzy, to jak wygląda manipulowanie opinią publiczną w innych, znacznie poważniejszych kwestiach? Zbigniew Kuźmiuk

22 marca 2011 "Pieniądze w OFE budują ludzkie oszczędności"- powiedział we wczorajszej debacie pan profesor Leszek Balcerowicz. Powiedzmy sobie szczerze.. Debata odbyła się pomiędzy  dwoma mężczyznami, którzy doprowadzili Polskę na skraj finansowej przepaści.. Wystarczy jeszcze zrobić jeden krok naprzód.. Jak ktoś ma tylko podstawowe wiadomości o tych dwóch ludziach, to uśmieje się z tej debaty, jakby obejrzał kolejny odcinek „Kariery Nikodema Dyzmy?. Pan profesor Leszek Balcerowicz jest ulubieńcem Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego instytucji ponadnarodowych, które mają swoje określone cele, na pewno nie zbieżne z interesami krajów, które wiążą.. W tym Polski. Chodzi o pożyczanie pieniędzy, a potem odbieranie ich z procentem.. W każdym kraju muszą być krajowi naganiacze, którzy przygotowują  grunt do realizacji tej idei. Jeśli dany kraj zwiąże się z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Mądrze rządzony kraj o taki, który w imieniu swoich obywateli nie pożycza żadnych pieniędzy.. Obywatele niech pożyczają pieniądze sami, ale na własny rachunek.. Chiny jakoś nie pożyczają pieniędzy, a mają ich górę na kontach swojego ministerstwa. Mówi się o setce bilionów dolarów(!!!). Podobnie Rosja po spłaceniu swoich długów.. Pan Jacek Vincent Rostowski jest wykładowcą na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie finansowanym przez pana G. Sorosa, międzynarodowego spekulanta, który propaguje ideę społeczeństw otwartych, czyli niszczenia społeczeństwo narodowych. Otwartych na możliwości spekulacyjne z zewnątrz.. Nie przypadkiem- moim zdaniem oczywiście- pan Jacek Vincent Rostowski – zadłużył nas i nasz kraj na ponad 280 miliardów złotych  w ciągu niecałych 4 lat.. Dlatego już płacimy odsetek rocznie na poziomie  13 miliardów dolarów (????!!!!). Suma potworna i nieobliczalna.. Żeby biedni Polacy  wysupływali takie sumy do kieszeni międzynarodowych organizacji, niepolskich organizacji, które zajmują się żerowaniem na ludzkiej pracy.. Zdaniem pana profesora Leszka Balcerowicza: ”pieniądze w OFE budują ludzkie oszczędności”(???). Ciekawy pogląd, głęboko nieuzasadniony.. Ale jak się broni kompletnego wariactwa w postaci OFE, to szuka się, chociaż propagandowych argumentów, żeby wariactwo uzasadnić.. W 1999 roku pan profesor całym sercem popierał cztery „reformy” pana profesora Buzka, których jedynym celem była rozbudowa biurokracji w Polsce.. W kasach chorych, powołanych powiatach, radach różnego rodzaju, w szkołach ponadgimnazjalnych i OFE biurokracja wzrosła o prawie 100 000 ludzi(!!!!). W samych powiatach mówi się o 50 000(!!!!) Wtedy właśnie wyprowadzono z ZUS-u-  w ramach „reformy”- 100 miliardów złotych i utworzono tzw. drugi filar, gdzie zagnieździły się obce firmy, które za obsługę tego filara pobierały wynagrodzenie. Oczywiście pieniądze trzymane w II filarze, tak jak w I- musiały być trzymane przez” obywateli” pod przymusem. W innym przypadku nici z „ reformy”. Bo kto dobrowolnie pozwoliłby się okradać z pieniędzy? Musiał być przymus.. Za ten przymus początkowo firmy ciągnące pożytki z II filara pobierały nawet 10% od przelewanych sum(!!!) Kompletny nonsens, ale kosztował przyszłych emerytów  z II filara ładnych kilkadziesiąt miliardów złotych.. Pan Andrzej Lepper oczywiście miał rację mówiąc, że ”Balcerowicz musi odejść”. Oczywiście razem ze wszystkimi swoimi ludźmi poumieszczanymi  w różnych bankach i funduszach międzynarodowych, którzy popierają ten rabunek.. Podobno w OFE( piszę podobno, bo za każdym razem trafiam na inną liczbę miliardów tam znajdujących się pieniędzy!) znajduje się 240 miliardów złotych(????). Obsługujące II filar firmy pobierają wynagrodzeń  coś około 7 miliardów rocznie(!!!). W roku 2010 w pierwszym kwartale- przegrały na giełdzie poprzez spadek wartości akacji około 38 miliardów złotych(!!!!), a roku 2009 - przegrały coś około 28 miliardów - tak podawała ówczesna prasa. W międzyczasie  firmy ubezpieczeniowe i emerytalne  kupowały za pieniądze 15 milionów „obywateli”  obligacje państwowe na procent, który zresztą zapłacą przyszli emeryci z II filara, tak jak z I.. Moja teza jest stepująca: zarówno  w ZUS jak i w OFE nie ma żadnych pieniędzy prawdziwych. DO ZUS-u dopłacamy jeszcze z budżetu 70 mld złotych, a więc jest on kompletnym bankrutem, a wpływające składki są na bieżąco konsumowane.. Są zapisy księgowe, które nic nie  znaczą.. Znaczą jedynie skalę złodziejstwa… W OFE też nie ma pieniędzy - są pieniądze na wypłaty dla firm i kupa papierów obligacyjnych.. Bo nawet na giełdzie nie ma, co przegrać... Pani, która dostała emeryturę z II filara rok temu- to 24 złote(!!!) I to jest skala szalbierstwa.. Pan profesor Balcerowicz broni szalbierstwa, a nie pieniędzy emerytów.. W końcu-, o czym pisałem - jego Forum Obywatelskiego Rozwoju, nie dość, że obywatelskiego, to jeszcze rozwoju- w roku 2009 otrzymało 1 milion złotych od Funduszu Generali, ING i Banku Zachodniego, WBK Santander, udziałowca Avivy, która to Aviva zarządza towarzystwem emerytalnym.. I  takie to są szalbierskie jaja.. Chodzi  o wielkie pieniądze, które przychodzą łatwo.. Międzynarodowe firmy spekulacyjne napadły na  przyszłych emerytów polskich  „ubezpieczonych” pod przymusem i doją nieprzeciętnie.. To szalbierstwo zorganizowali im tubylcy miejscowi, którzy za posady i wpływy podstawili umiejętnie polskich emerytów, żeby  ich obskubywano.. Zrobili kawał dobrej, potrzebnej zachodnim instytucjom finasowym-  wrednej roboty.. I to w roku 1999.. Pan Balcerowicz, pan Buzek, pan Tusk, który to popierał- i pani Lewicka i prof. Góra - jako narzędzia rabunku.. No i przewodniczący Krzaklewski, który dzisiaj ma jakąś posadę europejską.. A pan profesor  Lech Kaczyński był wtedy w rządzie pana profesora Buzka – i nie przypominam sobie, żeby protestował.. Pan profesor Leszek Balcerowicz powiedział wczoraj:, „jeśli przyjmiemy pogląd socjalistyczny, że wszystko jest państwowe z natury włącznie z pieniędzmi - to wszystko jest państwowe. A ja odrzucam ten pogląd. On zbankrutował wraz z socjalizmem w związku z tym przyjmuję, że pieniądze są ludzi i to dotyczy wszystkich pieniędzy, które państwo ludziom zabiera”(???) No dobrze, zgadzam się, że każdy socjalizm wcześniej czy później zbankrutuje.. Właśnie bankrutuje socjalizm budowany przez pana Leszka przez ostatnich dwadzieścia lat, tak jak zbankrutował ten budowany przez pana Leszka w poprzednim jego wcieleniu. W PRL-u, jako wykładowca Wyższej Szkoły Marksizmu i Leninizmu przy Komitecie Centralnym. W ubiegłym roku Sąd Najwyższy, o czym wspomniał w debacie pan Jacek Vincent  Rostowski nie wiadomo czemu zwany profesorem, jako politolog- stwierdził, że środki w ZUS i OFE mają taką samą naturę prawną:i są chronione art. 67 Konstytucji, który odnosi się do praw majątkowych innych niż własność”(???) Zwróćcie państwo uwagę: „ innych niż własność”(???) A co jest czymś  innym niż własność- bezwłasność, czyli państwowość (!!!) Sąd Najwyższy nie  stwierdził nic innego, jak tylko to, ż środki w ZUS i OFE nie są własnością „obywateli”- są własnością państwa.. Pieniądze „obywateli” zostały upaństwowione.. Ale pan Balcerowicz się   z tym nie zgadza. To, czemu nie protestował, jak Sąd Najwyższy to stwierdzał? Jacek Vincent Rostowski powiedział, że: „różnica zdań pomiędzy  mną, a Leszkiem Balcerowiczem wynika z odmiennych pomysłów jak przyspieszyć rozwój Polski”(???) Co wypowiedź - to żart? Dopiero, co podnosił podatki, które zabijają rozwój Polski.. Ile biurokracji, ile przepisów, które paraliżują rozwój.. To samo robił pan profesor Leszek Balcerowicz. Gdyby oddać Polakom pieniądze, które państwo im odebrało przez ostatnich dwadzieścia lat, to  PKB byłoby na poziomie Chin, a więc 11- 12 %PKB.. Gdyby choćby oddać ludziom pieniądze zgromadzone w ZUS  i OFE.. Wiem – to niemożliwe. Tam nie ma żadnych pieniędzy. Starcza jedynie na wynagrodzenia pracowników ZUS i na wynagrodzenia firm zarządzający  OFE.. I to jest cała prawda! Ale o likwidacji przymusu trzymania pieniędzy w  OFE i ZUS- w debacie nie było mowy! A już stwierdzenie, że: „pieniądze w OFE budują ludzkie oszczędności”- to kompletne curiozum.. Pieniądze w OFE rujnują ludzkie oszczędności- o to byłoby bardziej prawdziwe.. Gdyby takie stwierdzenie padło.. WJR

Bandytyzm drogą Zachodu Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję nr 1973 ustanawiającą strefę zakazu lotów nad Libią. Rezolucja ta umożliwia “ochronę ludności cywilnej” poprzez “interwencję wojskową”. Za wprowadzeniem rezolucji głosowali członkowie stali RB ONZ: Francja, Wielka Brytania oraz USA, oraz kadencyjni: Bośnia i Hercegowina, Kolumbia, Gabon, Liban, Nigeria, Portugalia, RPA. Wstrzymali się od głosu stali członkowie: Chiny, Rosja, oraz kadencyjni: Brazylia, Niemcy, Indie. W godzinach wieczornych 19 marca b.r. doszło do ataku rakietowego na Libię w wykonaniu tzw. koalicji, składającej się z USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady i Włoch. Rezolucja jest oczywiście najczystszym bandytyzmem. Jeszcze ostrzej należy określić atak rakietowy. Do takiego poziomu doszła dzisiaj suwerenność państwowa na świecie. Obce podmioty podejmują decyzję o losach państwa, które nikogo nie atakuje, opowiadając się po jednej ze stron konfliktu wewnętrznego, stronie wybranej wg własnego widzimisię i w istocie wysoce enigmatycznej. Atakujący, zasłaniając się dowolnie interpretowaną rezolucją, unikają cywilizowanej postawy, jaką byłoby po prostu wypowiedzenie wojny Libii. Jest to krok dalej w stosunku do szeregu podobnych akcji podejmowanych w ciągu ostatnich 20 lat (Jugosławia, Irak, Afganistan), gdyż obecnie nie podaje się nawet powodu uzasadniającego atak. Powodu, naturalnie, o choćby śladowym prawdopodobieństwie. Krok dalej i zły prognostyk na przyszłość dla państw pragnących pielęgnować tradycyjnie rozumianą (i zapisaną w prawie międzynarodowym) suwerenność. Wystarczy “dęty” pretekst i już możni tego świata, mając na usługach Radę Bezpieczeństwa ONZ, robią, co chcą, z pełną swobodą interpretując wszelkie okoliczności, oczywiście w kierunku uzasadnienia własnych racji. Mamy tutaj także do czynienia z potężną dawką hipokryzji. Kadafi to teraz tyran, dyktator, przywódca reżimu, a dopiero, co ci sami przywódcy, dziś tak zatroskani, ściskali się z nim przy okazji różnych spotkań oficjalnych. Jednocześnie, utrzymują kontakty z szeregiem innych dyktatorów, ale na razie są oni im potrzebni, więc cieszą się glejtem praworządności od “demokratycznych” władców świata. Warto również zwrócić uwagę na aspekt lokalny ataku krajów Zachodu na Libię. Oto, mamy do czynienia z wyjątkową aktywnością Francji, która prawdopodobnie chce uzyskać neokolonialny przyczółek na swoim tradycyjnym obszarze działań (Afryka Północna), a przy okazji uprzedzić Włochy, sparaliżowane ostatnio (kto wie, czy nie celowo właśnie teraz) niby-aferą Berlusconiego.

Polska, jak do tej pory, zachowuje rozsądek. To najważniejsze i kwestia ustalenia przyczyn tego rozsądku (pytanie o zewnętrzną inspirację) schodzi na dalszy plan. 18 marca premier Tusk powiedział (za PAP i gazeta.pl): “Jestem przekonany, że Polska powinna prezentować w tej sprawie zdrowy rozsądek i powściągliwość. W sytuacji, kiedy niezbędna będzie potrzeba humanitarnej i solidarnej akcji ogólnoeuropejskiej w przypadku ludności cywilnej, będziemy rozważać ewentualne nasze uczestnictwo, w ramach polskich możliwości – mówił premier dziennikarzom w Sejmie.

(…) Podkreślił, że “jeśli chodzi o konflikt zbrojny i ewentualność interwencji, to Polska pozycja będzie jednoznaczna – powściągliwość i spokojne reagowanie w tej sytuacji”. (…) Zapewnił, że Polska “będzie zawsze sojusznikiem bardzo wiernym i obliczalnym, na którego będzie można liczyć”. – W sytuacji, z którą mamy do czynienia w Libii, na pewno nie ma mowy o zagrożeniu polskich interesów czy polskiego bezpieczeństwa, ani ogólnie rzecz biorąc natowskiego. Dlatego rozumiejąc zaangażowanie i emocje niektórych przywódców europejskich, my nie podzielamy tych emocji, tego punktu widzenia, który skłania niektórych do szybkich, drastycznych kroków – powiedział premier. (…)” Następnie premier odwołał wizytę w Londynie, a 19 marca na szczycie w Paryżu stwierdził: “Potwierdziłem na szczycie, że Polska jest gotowa uczestniczyć w pomocy humanitarnej dla Libii, ale nie będzie uczestniczyć w żadnej akcji militarnej w tym kraju” Należy wyrazić nadzieję, że Donald Tusk wykaże się w tej sprawie konsekwencją. Adam Śmiech

Za: Jednodniówka Narodowa Poniżej, odmienne spojrzenie na obecną sytuację, zawierające pewne słuszne wątki w zakresie np. konieczności utrzymywania silnej polskiej armii, lecz niepokojące odnośnie “świetnych relacji” z Izraelem czy też ćwiczeń polskich sił militarnych na żywych poligonach obcych, lecz nie-wrogich nam państw:

Polska wobec interwencji w Libii Mój tekst wskazujący motywy, którymi kierował się premier Donald Tusk, budując polskie stanowisko wobec interwencji w Libii wywołał niemałe zamieszanie w mediach. Na portalach NowyEkran.pl, WPolityce.pl i po trosze na Salonie24, gdzie się ukazał, stał się pretekstem do bardzo ciekawej dyskusji blogerów. Pominę argumenty obsceniczne, przeważnie kierowane ad personam. Nie mogę powiedzieć, że się do nich przyzwyczaiłam, ale traktuję ze spokojem. Pojawiło się jednak wiele argumentów merytorycznych, z którymi się nie zgadzam. Ze względu na wysoki poziom kultury ich autorów, chciałabym spróbować przekonać ich do swoich racji.

Przypomnę Państwu niektóre fakty, które przytoczyłam w artykule „Wystarczy poczekać…”

1. Premier Donald Tusk odwołał swoją wizytę w Wielkiej Brytanii. Media podawały, a premier nie dementował, że powodem było uniknięcie konsultacji w sprawie interwencji.

2. 17 marca 2011 weszła w życie rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1973 dająca społeczności międzynarodowej mandat do działań militarnych wobec reżimu, który jeszcze kilka dni wcześniej opinia publiczna uważała za niezwykle brutalny. Od głosu wstrzymały się kraje BRIC (w tym Rosja) oraz niestały członek RB- Niemcy.

3. MSZ Rosji wyraził ubolewanie z powodu interwencji.

4. Premier pojechał na konferencję, ale jeszcze przed wylotem dawał bardzo niedyplomatyczne i zdecydowane sygnały, co myśli o działaniach koalicji zachodniej. Na pytania dziennikarzy odpowiadał ostentacyjnie lekceważąco np. o zaangażowaniu statku „Ksawery Czernicki”. Przypominam sobie wydarzenie sprzed pięciu lat. W sierpniu 2006 roku niezwykle zaostrzył się konflikt libańsko-izraelski. Wcale nie było łatwo wywalczyć dla Polski miejsce przy stole negocjacyjnym demokratycznego świata. Tak jak teraz, wśród polityków różnych opcji politycznych pojawiały się argumenty finansowo-pacyfistyczne przeciw jakiemukolwiek angażowaniu się Polski. Przeważnie były one nieprecyzyjne, nie uwzględniały faktu, że np. misje ONZ- były finansowane przez tę organizację, a udział w misjach NATO dawał nam również pewne korzyści. Śp. prezydent Lech Kaczyński i urzędujący premier Jarosław Kaczyński prezentowali stanowisko jasne, klarowne i niezachwiane; ze względu na położenie geopolityczne i doświadczenia historyczne Polska musi mieć dużą, sprawną, wyćwiczoną i dobrze wyposażoną armię. Prezydent powtarzał, że armia musi ćwiczyć, a jeśli uczestniczy w przedsięwzięciach, które są rozwiązywaniem międzynarodowego problemu, z mandatem ONZ, znacznie podwyższa to jej prestiż międzynarodowy i powoduje, że nasi sojusznicy są bardziej skłonni do pomocy w modernizacji armii i instalowania urządzeń sojuszniczych na naszym terytorium. Słuszność tego poglądu dostrzegałam na każdym kroku, nasi partnerzy również. A wysoka pozycja Polski nie wszystkim odpowiadała. Pierwszą konferencję ew. interwentów wprowadzających rozejm w Libanie organizowały Włochy. Nie zostaliśmy na nią zaproszeni, mimo stacjonującego w Libanie polskiego kontyngentu. Uruchomiona została jednak cała siła polskiej dyplomacji, przerwałam urlop, żeby osobiście uczestniczyć w spotkaniu ministrów spraw zagranicznych UE. My mogliśmy podnieść głowę i mówić; „od lat mamy tam kontyngent, świetne, przeszkolone we wspólnych operacjach dowództwo. Mamy zrównoważone stosunki- świetne z Izraelem i ze światem arabskim”. Tym przedstawicielom prawej strony sceny politycznej, którzy próbują insynuować jednostronność relacji rządu PiS na Bliskim Wschodzie odpowiadam: żaden rząd i żaden prezydent nie miał tak intensywnych kontaktów zarówno w świecie arabskim, jak w Izraelu. Mogliśmy angażować się, jako jeden z poważniejszych partnerów, w zamian żądaliśmy respektu dla naszych interesów na Wschodzie. Skutecznie. Co zrobiłby premier Jarosław Kaczyński teraz, gdy zapadają decyzje na temat przyszłości Libii? Po pierwsze kierowałby się swoją olbrzymią wiedzą na temat polityki obronnej państwa, mechanizmów gwarantujących jego bezpieczeństwo, status i podwyższających pozycję. Są państwa, które z różnych powodów, przeważnie historycznych, nie mogą kierować się wyłącznie takimi przesłankami. Chyba nie minął jeszcze odpowiedni okres, który pozwoliłby wojskom niemieckim pojawić się np. pod Tobrukiem., czy El Alamein. A polskie nigdy nie miały tego dylematu. I to przede wszystkim Niemcom zależało, żeby Polska nie budowała swojej zbyt wysokiej pozycji w Europie Środkowej i Wschodniej przez swoją zdolność ekspedycyjną. Państwa naszego regionu ćwiczyły integrację i zdolność współdziałania w sprawach wojskowych podczas misji, w których liderem były USA. To przeszkadzało również Rosji. To prawda, że zmienił się układ sił, mamy amerykański „reset” Polska po Smoleńsku jest niebywale okaleczonym państwem. Państwem, którego wiarygodność z powodu śledztwa w tej sprawie została straszliwie nadwyrężona. W sytuacji, gdy Rosja forsuje swoją koncepcję bezpieczeństwa globalnego, grożącą naszym osuwaniem się w jej strefę wpływów, bardziej niż powietrza potrzebujemy przywództwa, które nie jest uwikłane w dziwne zależności. Gdyby jakieś kalkulacje polityczne, (które trudno mi jednak sobie wyobrazić) nakazywały ograniczenie polskiej ekspansji. Jarosław Kaczyński zabiegałby o nawet symboliczny polski udział, żeby pozostać przy stole. Pamiętam, jak państwa wysyłały do Libanu a to patrole powietrzne, a to kilku ekspertów na granicę z Syrią. I wszyscy komunikowali – nie możemy więcej, ale jesteśmy, zależy nam. Premier Kaczyński miałby wielki argument – w Mirosławcu straciliśmy kwiat dowództwa lotnictwa, w Smoleńsku poległa wielka grupa naszych dowódców i Zwierzchnik Sił Zbrojnych.. Nie możemy tym razem zaangażować się, Cierpimy, ale odbudujemy naszą siłę. Wspieramy was jednak politycznie jak rzetelny sojusznik, jesteśmy częścią Zachodu. Donald Tusk tego nie jest w stanie zrobić. Po pierwsze, dlatego, że chciałby Smoleńsk zakopać, zasypać i zapomnieć o nim. Po drugie, w niezrozumiały sposób łasi się do tych, którzy mają sprzeczne z naszymi interesy. Wolno mu podejmować inne decyzje. Uważam je za śmiertelnie niebezpieczne. Ma jednak obyczaj jednoczesnego, niezrozumiałego dla mnie obrażania partnerów; USA w sprawie tarczy i teraz członków „ koalicji chętnych” – naszych sojuszników, jakby komuś chciał pokazać: „patrzcie, jaki jestem odważny!”. Anna Fotyga

Sowieckie metody PO Platforma Obywatelska stosuje metody sowieckich zbrodniarzy. Walka z pamięcią o śp. prezydencie Lechu Kaczyńskim przybiera formy zdziczałego chamstwa i brutalnego zezwierzęcenia. Wyrzucanie do śmieci palących się zniczy i portretów tragicznie zmarłej pary prezydenckiej, wyrywanie kobietom z rąk kwiatów i wieńców oraz plugawe komentarze pod adresem ludzi składających je przed Pałacem Prezydenckim to już codzienny rytuał. Teraz doszedł do tego zakaz organizacji koncertu 10 kwietnia poświęconego pamięci ofiar tragedii smoleńskiej

Tysiące ludzi nie będą mogły wziąć w nim udziału, ponieważ prezydent Komorowski nagle zorganizował tam jakiś inny koncert dla kilkudziesięciu osób.

Zakazane piosenki Ostatnią decyzją władz Warszawy, będącą elementem walki z pamięcią o śp. Lechu Kaczyńskim jest zakaz zorganizowania przez „Gazetę Polską” koncertu ku czci ofiar smoleńskiej tragedii 10 kwietnia na placu Teatralnym. W imprezie „Gazety Polskiej” miały uczestniczyć tysiące Polaków, biorących udział w uroczystościach rocznicowych. Władze miasta zaproponowały przeniesienie imprezy na plac Zamkowy. – Wiemy, że jest propozycja koncertu na placu Zamkowym, ale boimy się kolejnego chwytu – komentuje sprawę Jarosław Kaczyński. „Gazeta Polska” nie poddaje się i będzie walczyć o miejsce na placu Teatralnym. – Po mającej miejsce przed paroma dniami akcji uprzątania zniczy, kwiatów i portretów ofiar żadna decyzja wydana przez Hannę Gronkiewicz-Waltz nie jest w stanie mnie już zdziwić” – mówi o zakazie koncertu Przemysław Gintrowski. Jan Pietrzak, który miał wystąpić w koncercie na placu Teatralnym, od reporterki „Gazety Polskiej dowiedział się, że koncert jest zakazany. – Mówiąc krótko, to jest skandal! To świadczy tylko o tym, że mamy reglamentowaną demokrację i że rządzą nami demokraci w stylu Putina” – mówi Jan Pietrzak. Na długo przed wymaganym terminem Niezależne Wydawnictwo Polskie, właściciel „Gazety Polskiej”, zwróciło się do Zarządu Dróg Miejskich w Warszawie o wydanie zezwolenia na wyłączenie z ruchu placu Teatralnego w dniu rocznicy katastrofy celem zorganizowania na nim koncertu. Wcześniej Teatr Wielki przekazał nam informację, że tego dnia nie odbędzie się żadne przedstawienie i impreza gazety nie będzie stanowić żadnego problemu. Tymczasem 11 marca otrzymaliśmy odmowę. Okazało się, że Kancelaria Prezydenta Bronisława Komorowskiego postanowiła zorganizować 10 kwietnia koncert w Teatrze Wielkim. Udział w nim zapowiedziało 60 osób. – Jesteśmy niepocieszeni, nie rozumiemy motywów podjęcia tej decyzji; do koncertu przygotowywaliśmy się w sposób wyjątkowy, mamy specjalne przesłanie dla osób, które przyjdą. Musimy, zatem zrobić coś, by ten koncert się odbył, nieważne już gdzie. Decyzji się podporządkujemy; wychodzimy z założenia, że jeśli przyszłoby chwycić za karabiny, to powinniśmy to zrobić wszyscy. Jeśli nie, to swoje zdanie będziemy manifestować na gruncie artystycznym. Ponadto uważamy, że ten dzień powinien być pełen skupienia i zadumy, nie zaś walki – mówią nam członkowie zespołu De Press.

Wygasić pamięć Warszawa. Krakowskie Przedmieście. Noc z 10 na 11 marca 2011 r. Przed Pałacem Prezydenckim płoną znicze, leżą wieńce, kwiaty, laurki i portrety tragicznie zmarłej pary prezydenckiej. Jedni ludzie stoją, modląc się, inni zatrzymują się na chwilę w zadumie. Wspominają śp. Lecha Kaczyńskiego i Pierwszą Damę Marię Kaczyńską. Mija właśnie 11. miesięcznica tragedii smoleńskiej. Nagle pojawiają się pracownicy firmy sprzątającej SITA, którzy nie zwracając uwagi na ludzi, gaszą ledwo zapalone znicze i wrzucają je do czarnych worków. To samo robią ze świeżo złożonymi kwiatami i wieńcami. W śmietniku ląduje portret pary prezydenckiej. Jest godzina 2.30. Wyraźnie zmęczony naczelnik oddziału VII prewencji stołecznej Straży Miejskiej Marek Kubicki pogania sprzątających. Zgromadzeni pod pałacem ludzie są wyraźnie wstrząśnięci tym, co się dzieje. – To są płonące znicze – woła pani Joanna Burzyńska. Chwilę później dowiaduje się, że wieniec z dedykacją dla śp. pary prezydenckiej będzie przeniesiony pod pomnik kard. Stefana Wyszyńskiego. – Uważa pani, że kardynał Wyszyński nie zasłużył? – szydzi jeden ze strażników miejskich. Joanna Burzyńska próbuje ratować wieniec, ale strażnicy wyrywają go kobiecie z rąk. Zdesperowana, chce odzyskać choćby kwiaty. – Tu nie ma kwiatów. Są same śmieci – drwi członek ekipy sprzątającej. Całe wydarzenie nagrywa kamerzysta telewizji internetowej Niezależna.tv.

Widmo PRL W sprawie skandalicznych wydarzeń pod Pałacem Prezydenckim radni Prawa i Sprawiedliwości na posiedzeniu Rady Warszawy zażądali informacji od prezydent stolicy. Platforma Obywatelska nie dopuściła jednak do złożenia wyjaśnień przez Hannę Gronkiewicz-Waltz i odrzuciła w głosowaniu wniosek PiS. – Nie róbcie z tej tragedii szopki. Znicze pali się w miejscu tragedii, a nie przed Pałacem Prezydenckim. Czego jeszcze chcecie – Santo Subito? grzmiała w czasie posiedzenia Ligia Krajewska, wiceprzewodnicząca rady z PO. Inna radna Platformy Ewa Malinowska-Grupińska twierdziła, że teren przed Pałacem Prezydenckim „należy do wszystkich warszawiaków” i „nie można go zawłaszczać”.– Nie mam nic przeciwko temu, żeby sprzątać wypalone znicze, ale usuwanie tych, które wciąż się palą, to skandal. Sytuacja sprzed Pałacu Prezydenckiego przypomina wydarzenia z minionej epoki, kiedy Milicja Obywatelska rozbierała w nocy krzyż katyński na Powązkach – sprzeciwiał się przewodniczący klubu PiS Maciej Wąsik.

Radni Warszawy z Prawa i Sprawiedliwości kilka dni po skandalicznych zajściach na Krakowskim Przedmieściu poszli pomodlić się i złożyć znicze pod Pałacem Prezydenckim.– Zapalałem znicz, gdy podszedł do mnie pracownik Biura Ochrony Rządu i zażądał dokumentów. Oświadczył, że miejsce zniczy jest na cmentarzu. Spisał moje dane i stwierdził, że przekaże je straży miejskiej – relacjonuje Wąsik. Każdy, kto chce złożyć kwiaty lub znicze pod Pałacem Prezydenckim, jest natychmiast spisywany przez strażników miejskich i BOR, a dowody pamięci o Lechu i Marii Kaczyńskich natychmiast usuwane. Całą sprawę w zdecydowanych słowach podsumował prezes PiS i brat zmarłego prezydenta Jarosław Kaczyński. – Nie chcę tu używać słów, jakie byłyby właściwe do opisania kultury ludzi, którzy to robią, ale chciałem publicznie zadać pytanie premierowi i mam nadzieję, że będzie miał odwagę odpowiedzieć – ale nie w sposób haniebny, kiedy to kwestionował prawo prezydenta do pobytu w Katyniu, ale w sposób merytoryczny. Co by powiedział, gdyby zdjęcie jego świętej pamięci matki i ojczyma wylądowało na śmietniku? – pytał prezes Kaczyński. – Władza boi się społeczeństwa i to panicznie. Boi się ludzi, którzy służyli Polsce. Władza zakazuje wieńców, obraża pamięć zmarłych, zakazuje solidarności, zakazuje krzyża. Można nawiązać do pieśni Jana Pietrzaka „Nielegalne kwiaty, zakazany krzyż” – oceniał prezes Kaczyński. Przeciwko usuwaniu zniczy zaprotestował m.in. Akademicki Klub Obywatelski im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu. (...) Filip Rdesiński

"Tusk myśli jak biurokrata a nie przywódca" Tusk myśli jak biurokrata a nie – przywódca. Tym bardziej, że obecnie dyskutuje się w UE nie tylko wielkość środków przyszłego budżetu, ale nowy sposób ich wydawania. Przez wielkie zadaniowe kontrakty na określone cele, a nie – obecne „uspołecznione”, marnotrawne rozpraszanie - pisze w felietonie prof. Jadwiga Staniszkis.

Spędziłam kilka dni w Luksemburgu. Odwiedziłam też niemiecki Trier (Trewir): najstarsze chrześcijańskie miasto Europy, założone w IV w n.e. przez Konstantyna, cesarza Rzymu. Tam można zrozumieć napięcie, które ukształtowało Europę. Z jednej strony spektakularne budowle Konstantyna z katedrą św. Piotra starszą niż rzymska i – przede wszystkim – monumentalną salą audiencyjną, z ogrzewaniem podłogowym i łukami stanowiącymi wyzwanie nawet dla dzisiejszych konstruktorów. Z drugiej, nacierające z północy plemienia (także Wikingowie), wtedy – barbarzyńskie. To wtedy w językach tych ostatnich pojawiło się pełne poczucia winy „ja” towarzyszące wychodzeniu z własnej wspólnoty, aby podbić nową przestrzeń, przekroczyć granicę własnej kultury. Architektura romańska, niedorównywająca konstrukcyjnie rzymskiej, ale kompensująca to manierystycznym nadmiarem na poły magicznych, przedchrześcijańskich ornamentów roślinnych i zwierzęcych jest właśnie efektem tego zderzenia. W katedrze (przypominam – IV w n.e.) jest kamienne krzesło gdzie odczytywano (i uprawomocniano) akty własności: ksiądz pełnił rolę notariusza. I wreszcie dziewiętnastowieczny domek Schumanna – ojca założyciela UE. Domek w Dolnym Mieście z widokiem na średniowieczny Luksemburg, z budowlami sakralnymi i świeckimi pokazującymi ustrojową konstrukcję ograniczających się nawzajem władz, z ciągle renegocjowaną granicą. Ale także dalekie kominy hut. Towarzyszyła temu pamięć niedalekiego Verdun, pola morderczej bitwy między Niemcami i Francuzami w czasie I Wojny Światowej. Z tego powstała idealistyczna, schumanowska wizja podzielenia się rynkami, aby zapobiec konfliktom. Wizja, która osłabiła ekonomiczną dynamikę Europy. I dziś, między innymi tu w Luksemburgu, gdzie mieści się wiele unijnych instytucji, rozstrzyga się dalszy los Europy. Czy eurogrupa stworzy naprawdę innowacyjne instytucje promujące rozwój czy – odwrotnie – skupi się na nowych, ujednolicających, regulacjach (np. w sferze podatków i stóp procentowych, – co nie dla wszystkich jest korzystne); na zazdrosnym bronieniu własnych rynków czy produktów i kontrowersyjnym, (jeżeli nie zostanie wprowadzony globalnie) podatku od operacji kapitałowych? Nota bene – minister finansów Niemiec proponuje w tej kwestii to samo, co PiS. Przedsiębiorcy unijni alarmują: chcemy nowej logistyki i skupienia środków na tym, co naprawdę zrobi różnicę, a nie, – co doraźnie ułatwia życie politykom. To ten sam spór, co u nas o OFE. Upaństwowić (nie naruszając przywilejów i marnotrawnych struktur) czy – pójść dynamicznie naprzód zwiększając ekonomiczną przestrzeń dla inwestowania środków OFE? Tusk myśli jak biurokrata a nie – przywódca. Tym bardziej, że obecnie dyskutuje się w UE nie tylko wielkość środków przyszłego budżetu, ale nowy sposób ich wydawania. Przez wielkie zadaniowe kontrakty na określone cele, a nie – obecne „uspołecznione”, marnotrawne rozpraszanie. Jest to w naszym interesie, bo może pomóc w skoku technologicznym. Ale wymaga to rządu wizjonerów, a nieuciekających od odpowiedzialności urzędników! Prof. Jadwiga Staniszkis

Na zmiany trzeba jeszcze poczekać Szykuje nam się koalicja PO z SLD. PiS-owi pozostaje ćwiczenie się w cierpliwości i ciężka praca, by za kilka lat osiągnąć sukces na miarę Viktora Orbana – pisze Aleksander Kłos. Platforma słabnie – już nie jest „sexy” ani „cool” – tak donoszą media, które do tej pory twardo stały przy Donaldzie Tusku. Chociaż duży procent społeczeństwa nie poczuł się dotknięty sposobem prowadzenia śledztwa przez ludzi płk. Putina, czy innymi katastrofalnymi decyzjami rządzącej koalicji, to jednak podniesienie VAT-u i zamach na emerytury, przy coraz wyższych cenach, zmieniło uczucia do PO jej dotychczasowych zwolenników. Pomimo że rządzący i ich najwytrwalsi medialni apologeci na wszelkie sposoby starają się wykazać, że nic takiego nie ma miejsca, to jednak ciężko nie zauważyć nadchodzącej wiosny. Sroga zima – zafundowana nam przez „dobrych, mądrych ludzi”, stopniowo zmniejsza swój uścisk. Sanie, na których jeździła Biała Czarownica w pierwszym tomie narnijskich opowieści, gdy nadszedł czas upadku jej władzy, z coraz większymi problemami ślizgały się po ustępującym śniegu. W ten sam sposób, coraz ciężej, porusza się platformerska lokomotywa, która już dawno okazała się nie być nowoczesnym TGV, za jaki chciała uchodzić, tylko jedną z kolejek taboru zarządzanego przez ministra Grabarczyka. Irytacja premiera Donalda Tuska i bezsilny gniew na to, że „k... ktoś przekręcił wajhę”, przez co z dnia na dzień traci on szczelny do tej pory medialny parasol, są aż nazbyt widoczne. Sprawa OFE była dla układu kroplą, która przelała czarę goryczy, a premier może się niedługo spodziewać o wiele mocniejszego uderzenia w swoją osobę. Nie zmienia to jednak faktu, że proces słabnięcia PO będzie trwał jeszcze długo i nie należy się spodziewać gwałtownego tąpnięcia w jej poparciu. Jeśli tak wielkie wydarzenia, jak katastrofa pod Smoleńskiem, czy afera hazardowa, nie otworzyły do tej pory wystarczająco szeroko oczu Polaków na to, jakiego formatu politykom przekazali władzę, to nie można liczyć, że mniejszego kalibru sprawy zmienią ten stan w ciągu jednego dnia. Dziś widać jak na dłoni, że piarowski czar rzucony przez Tuska (a raczej Igora Ostachowicza) ostatecznie pryśnie, gdy „młodzi, wykształceni, z dużych miast” dostaną mocno po kieszeni lub gdy zostanie im zaproponowana ożywcza alternatywa, która po raz kolejny wyzwoli w nich entuzjazm. Choćby na moment wystarczający do tego, by „dali głos” podczas przyszłych wyborów. 

Problemy z procentami Platforma ma już tylko dwa punkty przewagi nad partią Kaczyńskiego – czytamy jednego dnia, by następnego otrzymać informację, że ugrupowanie to cieszy się ponad 45 proc. poparciem. SLD raz prawie dogania PiS, innym razem ma o połowę głosów od niego mniej. Najbardziej żal mi ekspertów, którzy co chwila muszą usilnie szukać wytłumaczenia dla zmieniających się jak w kalejdoskopie wskaźników. Pamiętają Państwo, jak wyglądały badania oceniające PJN, gdy to ugrupowanie wchodziło na arenę polityczną? Jak przekonywano, że większość Polaków woli partię Kluzik-Rostkowskiej niż Kaczyńskiego? Iluż to „ekspertów” w uniesieniu wieściło powstanie, nareszcie, „normalnej”, „odpowiedzialnej” i „zdroworozsądkowej” prawicy? PiS light miał zepchnąć do narożnika wersję hard, a straszny Kaczor miał odejść w niepamięć. I co z tego wszystkiego wynikło? Bielan obraża się na PJN, Migalski nie pomaga nowemu ugrupowaniu, tylko mu przeszkadza, jego koledzy nie mogą zaś dojść do porozumienia w pracach nad programem, bo w rzeczywistości ich poglądy często dramatycznie się różnią, a o kwestiach światopoglądowych jego liderzy niezbyt chcą się wypowiadać... Koncesjonowana prawica okazała się być niewypałem – po prostu, wyborcy głosujący na PiS naprawdę podzielają spojrzenie Kaczyńskiego na politykę krajową i zagraniczną, mają podobne do niego zapatrywania na kwestie historyczne i tożsamościowe, bliskie są im jego refleksje na temat przyczyn i źródeł patologii w naszym kraju. Argumentowanie, że prezes PiS „się skończył”, „zwariował”, a jego działalność prowadzi do „marginalizowania partii” nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. A przecież Polacy powinni zrozumieć przekaz swoich „elit”, które porównywały PiS do komunistów, faszystów i zastanawiały się nad jego rozwiązaniem, gdyż według nich zagraża on demokratycznemu ładowi i jest partią „antysystemową”.

Do Sulejówka mu daleko Ileż to godzin zeszło na debatowaniu najróżniejszym „ekspertom” na temat kondycji psychicznej lidera największej partii opozycyjnej. Ciągle to samo bicie piany, wzajemne przytakiwanie, złośliwe uśmieszki i zgryźliwe uwagi. Okazało się jednak, że tak jak w przeszłości Jarosław Kaczyński trafnie opisał problemy przedrywinowskiej Polski, tak i po katastrofie smoleńskiej, jego nawoływania o uczciwe podejście do śledztwa i nie poddawanie się dyktatowi rosyjskiemu, były ruchami słusznymi. Po kilku miesiącach od 10 kwietnia nawet „Wyborcza” biadoliła, że nie powinniśmy oddawać Rosjanom śledztwa. Ciężko też odmówić liderowi PiS celności jego uwag dotyczących kolejnych poczynań, czy też zaniedbań, rządów Donalda Tuska, skoro po czasie, w podobnym tonie, mówią o tych sprawach także jego medialni przeciwnicy. Dziś mainstreamowi żurnaliści nie mogą już uciec przed podejmowaniem spraw zadłużenia, sytuacji na kolei, w armii, czy też nieudanego projektu budowy sieci autostrad. Dość rzec, że nawet orliki nie wyszły PO tak jak trzeba –  lista porażek, zaniechań i błędów tego ugrupowania jest tak długa, że nawet jej zagorzałym zwolennikom ciężko jest przejść wobec niej bezrefleksyjnie. Elektorat PiS zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego też większość osób głosujących na tę partię robi to w sposób świadomy, a nie, dlatego, że jest pod wpływem hipnotyzerskich umiejętności prezesa tej partii. Jaśnie oświecone towarzystwo z Czerskiej i TVN powinno w końcu zrozumieć, że ich dwudziestoletnie pranie mózgów Polaków nie przyniosło u wszystkich ich przedstawicieli spodziewanych rezultatów. Część społeczeństwa skutecznie uodporniła się na serwowaną im codzienną dawkę michnikowszczyzny we wszystkich jej odmianach. Ci ludzie odczuwają miłość do Ojczyzny, są dumni z jej historii i pielęgnują antykomunistyczne tradycje. Dla nich hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” nie jest obciachem. Za takowy uważają, bowiem promowanie postkomunistów, nachalne przymilanie się Kremlowi i Brukseli i bezwarunkową akceptację światopoglądowych nowinek, lansowanych przez aborcyjno-gejowsko-ociepleniowe środowiska.

Wzmacnianie lewej nogi Nie od dziś wiadomo, że sondażownie stanowią tylko element gry politycznej, służącej do wspomagania procesu sterowania emocjami społecznymi. Nie warto, więc zbytnio emocjonować się prezentowanymi przez nie wynikami, czy wyciągać z nich zbyt pochopnych wniosków. Słupki wskazujące, że większość Polaków ufa Grzegorzowi Napieralskiemu, jest za tym, żeby na beatyfikację papieża jechał gen. Jaruzelski, czy popiera wprowadzenie stanu wojennego, należy obserwować z rezerwą. Z jednej strony świadczą one o tym, że wielu Polaków ma rzeczywiście problemy nie tylko z własną tożsamością, ale i z odpowiedzialnym rozeznaniem politycznym, z drugiej zaś pokazują, kto i co jest dziś przez mainstreamowe media promowane (w końcu duża część niezdecydowanych respondentów zawsze odda swój głos silniejszemu). Nie przez przypadek każdy wzrost poparcia dla SLD jest szeroko komentowany we wszystkich mediach. Od jakiegoś czasu coraz głośniej słychać o przyszłym premierostwie Grzegorza Napieralskiego. Młody, spragniony realnej władzy polityk, aby po nią sięgnąć, jest zapewne gotowy zrobić bardzo wiele. Niektórzy przekonują, że pójdzie nawet na układ z samym „diabłem Kaczorem” (inną sprawą jest nieustanne promowanie Leszka Millera, czyżby był on wciąż najlepszym koniem w stajni?). Chociaż w każdym wywiadzie Jarosław Kaczyński powtarza, że ewentualna koalicja PiS z SLD jest niemożliwa (druga strona także odrzuca taką sytuację), to bez przerwy jest ona, przez wszelkiej maści publicystów, insynuowana. Dość rzec, że niektórzy z nich przewidują nawet, jak miałaby się układać współpraca między tymi partiami. Chociaż wielokrotnie zdarzało się, że obie opozycyjne formacje krytykowały rząd z tych samych pozycji i nawet proponowały podobne rozwiązania problemów, to jednak jest to niewystarczające, by wspólnie rządzić. Powód jest jeden, ale na tyle zasadniczy i nie do ominięcia, że zastępuje wszystkie inne „za”. SLD jest wciąż partią gen. Jaruzelskiego, bez względu na to, kto będzie zasiadał w jej władzach i jaki procent będą tam stanowić młodzi lewicowcy. Co więcej, ta sytuacja nie zmieni się nawet wtedy, kiedy twórca stanu wojennego odejdzie z tego świata. Zostaną, bowiem ci, którzy ze strony komunistycznych „reformatorów” układali się z częścią opozycji przy Okrągłym Stole. A i gdy tych nie stanie, to partia ta i tak będzie stanowić ekspozyturę interesów kolejnych pokoleń „czerwonej zarazy”. Nie można też zapomnieć, że Napieralski doskonale czuje się, jako promotor skrajnie lewackich inicjatyw i otwarcie gra antyklerykalną i antychrześcijańską kartą.

Nieprzekraczalna granica pragmatyzmu Czasowe sojusze, nawet te medialne, są pomiędzy tymi ugrupowaniami możliwe, koalicja rządowa jest jednak granicą, rozdzielającą pragmatyzm od głupoty. Wzięcie odpowiedzialności za losy kraju we wspólnych rządach z lewicą, byłoby dla partii Kaczyńskiego samobójstwem. A to jest przecież największym marzeniem establishmentu III RP. Argumentowanie, że przecież PiS już raz wszedł w „niemożliwą” koalicję z Lepperem i Giertychem, jest przykładem skrajnego idealizmu i umyślnego stosowania nieproporcjonalnych porównań. W tym okresie Jarosław Kaczyński doskonale zdawał sobie sprawę z tego, z kim przyjdzie mu rządzić i jak ciężkie to będzie zadanie. Chociaż Samoobrona była formacją zdegenerowaną do szpiku kości, to jednak można było przypuszczać, że da się ją kontrolować. Mieć nadzieję, że w ostateczności Andrzej Lepper zadowoli się wice premierostwem, gdyż ma świadomość, że i tak osiągnął swoje maksimum. Ludzie SLD, i nie mówię tutaj o parlamentarzystach, którzy pełnią tylko rolę bodyguardów rodzimych oligarchów, są dziś w Polsce środowiskiem dzierżącym rzeczywistą władzę. Ich interesy nie musi w każdym rozdaniu bronić SLD, może do tego zostać „wynajęta” każda partia, która przedstawi się układowi, jako wojsko zaciężne. Taką rolę w dzisiejszym układzie sejmowym pełnią lub są gotowe pełnić wszystkie ugrupowania z wyłączeniem PiS. Taka postawa partii Kaczyńskiego powoduje, że przynajmniej ok. 30 proc. Polaków jest gotowych oddać na nią swój głos. Medialne doniesienia przekonujące, że ugrupowanie to może po przyszłych wyborach rządzić z SLD, mają najprawdopodobniej za zadanie wywołać zniechęcenie w ludziach prawicy, którzy nie mogliby znieść takiego widoku i przy okazji podnieść wartość lewicy w układaniu się z PO.

Platformowiec zatonie Jeśli PiS nie uzyska wysokiego wyniku w wyborach, który umożliwi mu samodzielne rządzenie lub koalicję z PSL, ewentualnie z PJN, to władzę nadal sprawować będzie PO, zmuszona do koalicji z wymagającą SLD. Dla salonu będzie to najlepsze rozwiązanie, gdyż będzie mógł dzięki temu dowolnie rozgrywać pomiędzy dwoma liczącymi się z jego zdaniem i interesami ugrupowaniami. Można też z dużym prawdopodobieństwem założyć, że będą to ostatnie lata istnienia Platformy Obywatelskiej, a już na pewno kariery politycznej na krajowym podwórku Donalda Tuska. To, że obecny szef rządu znajdzie sobie wygodną posadkę w Brukseli, już dziś można bez wahania obstawiać u bukmacherów. PO wchodząc w koalicję z SLD będzie musiała się już na wstępie liczyć ze stratą części umiarkowanie prawicowego elektoratu, który nie wybaczy jej tego ruchu. Dojdzie też najprawdopodobniej do rozłamu w samej partii i wyjścia z niej części posłów należących do konserwatywnego skrzydła, którym ciężko będzie znaleźć obronę takiego stanu rzeczy. W ostateczności, dotychczasowe ugrupowanie rządzące wciągu kilku lat rozleci się na wszystkie strony, gdyż przedstawicieli tego wielobarwnego środowiska nic w rzeczywistości nie łączy, oprócz chęci znajdowania się na politycznym świeczniku. Można też założyć, że w przypadku gwałtownego załamania się gospodarki, to na Donalda Tuska zostanie zrzucona cała odpowiedzialność. Gdy zaś PO przestanie się już liczyć, okres jej rządów będzie przez jej dzisiejszych medialnych sympatyków określany, jako ciemny czas władzy prawicy... Słabnięcie Platformy, aż do jej marginalizacji, będzie, niestety, prowadzić do wzmocnienia się SLD i w ostateczności do podziału sceny politycznej na dużą partię lewicową i prawicową - PiS. Będzie to jednak o wiele lepsza sytuacja niż ta, która ma miejsce obecnie, gdyż teraz PO pełni ciągle rolę partii lekko prawicowej, konserwatywnej przez małe „k”, co jest manipulacją obliczoną na niedopuszczenie do zagospodarowania wszystkich wyborców prawicowych przez PiS. Po ewentualnym rozpadzie w PO, ważne będzie przejęcie i scalenie przez PiS całego elektoratu prawicowego, a także otwarcie się na uciekinierów z tonącego Platformowca, jeśli tylko okażą się oni wartością dodatnią. Możliwy, choć na tym etapie raczej iluzoryczny, jest także scenariusz wejścia PiS w koalicję z częścią polityków z PO. Takiego rozwiązania nie wyklucza też Kaczyński. Ciekawa jest rola, jaką w przyszłości odegrać może Grzegorz Schetyna. Wątpliwe jednak, by po aferze hazardowej prezes PiS potrafił nawiązać z nim dialog, choć warto przypomnieć, że to właśnie obecny marszałek sejmu, w przeciwieństwie do Donalda Tuska, był rzecznikiem koalicji z PiS w 2005 roku. Potrafi on też dogadywać się z przedstawicielami innych partii i wciąż szczyci się swoją działalnością w NZS.

A gdy nadejdzie kataklizm... Prawicowi publicyści i niezależni eksperci, wiele razy oskarżali ekipę rządzącą, że „nic nie robi” i nie przeprowadza żadnych reform. Ta sytuacja zapewne zmieni się po przyszłych wyborach, gdyż sytuacja w kraju i przeciążenie budżetu doprowadzą do sytuacji, w której nowy rząd, chcąc nie chcąc, będzie musiał wprowadzić radykalne cięcia i podwyżki podatków. Inaczej czekają nas albo kolejna lata „gnicia” albo krach porównywalny do tego, co miało miejsce na Węgrzech, w Irlandii czy w Grecji. Większość z nas wciąż jednak dodaje sobie otuchy, wsłuchując się w zapewnienia swoich autorytetów, że uda się nam ominąć katastrofę. Płonne to jednak nadzieje, skoro tylu ekonomistów, których ciężko posądzać o pisowskie sympatie, tak ostro krytykuje politykę finansową Tuska i Rostowskiego. Już nawet Bruksela nie ma ochoty na dalsze przymykanie oczu na „kreatywną księgowość” ministra finansów. Tak, więc, najprawdopodobniej po wyborach, czeka nas powtórka z lat 90., kiedy to cięcia i reformowanie gospodarki w największym stopniu odczuli najbiedniejsi.

Cierpliwość popłaca Jarosław Kaczyński przewidział tę sytuację, choć naprawdę nie trzeba być ekonomicznym geniuszem, by zdawać sobie sprawę z tego, jak wielce, przy obecnych tendencjach w światowej gospodarce, zagrożony jest nasza gospodarka. Skoro większość społeczeństwa nie ma ambicji, by Polska na arenie międzynarodowej była pełnoprawnym graczem i prowadziła samodzielną politykę w regionie, to do odrzucenia bajdurzeń o przewadze postpolityki nad rzeczywistą walką o interesy, może je zmobilizować tylko coraz chudszy portfel. Warto dziś przypomnieć sobie ironizowania medialnych paszcz, po przegranych przez PiS wyborach prezydenckich i samorządowych, wieszczących tej partii rychły upadek. Ugrupowanie to odnalazło jednak właściwy kierunek po katastrofie smoleńskiej, a upuszczenie „złej krwi”, poprzez pożegnanie się z politykami PJN, wyszło mu na dobre. Śmiesznie brzmią dziś utyskiwania „ekspertów”, którzy żalą się, że brakuje w tej partii demokracji i wolności słowa. Coraz rzadziej bowiem udaje się bezstronnym Olejnikom, Kolendom-Zaleskim i innym Żakowskim rozgrywać przedstawicielami tej formacji. A to wywołuje ich wściekłość. W obecnej sytuacji PiS wciąż skazany jest na bycie otoczoną ze wszystkich stron twierdzą, ciężko mu będzie też przebijać się ze swoimi propozycjami przez medialne zasieki. Na szczęście ugrupowanie to nie zrezygnowało z twardego podejmowania tematu katastrofy prezydenckiego tupolewa ani z mówienia o coraz gorszej sytuacji międzynarodowej i katastrofalnej polityce wewnętrznej rządu Donalda Tuska. Merytoryczne przedstawianie każdego z tych tematów i nie dopuszczanie do tworzenia, bądź podsycania przez media podziałów w łonie partii, to jedyna szansa na osiągnięcie przez PiS sukcesu. Zwycięstwo Viktora Orbana udowodniło, że można pokonać lewicę wbrew woli mediów, interesowi establishmentu, a nawet przy zmarszczonych brwiach europejskiej nomenklatury. Węgrzy, by zmądrzeć, musieli jednak przejść przez osiem lat upokarzania ich przez socjalistów i wielki krach gospodarczy. Polacy będą, niestety, zmuszeni także wziąć „zimny prysznic”, gdyż wbrew obietnicom partii miłości „ciepła woda w kranie” przestanie niedługo płynąć. Aleksander Kłos

Żaryn: Polskiemu rządowi zagrożą łagrem? Polscy ministrowie stoją przed nie lada wyzwaniem. Mogą odmówić prośbie naszego nowego strategicznego sojusznika, czym narażą na szwank dobre samopoczucie premiera Władimira Putina, albo włożyć w ręce Rosjan bardzo niebezpieczne dla siebie narzędzie – pisze Stanisław Żaryn. Rosyjscy śledczy chcą przesłuchać premiera Donalda Tuska oraz jego ministrów w śledztwie dotyczącym przyczyn katastrofy smoleńskiej. - W danym momencie nie możemy powiedzieć konkretnie, jakie działania śledcze zamierzamy przeprowadzić, ale mogę potwierdzić, że chcemy przesłuchać osoby odpowiedzialne za organizację lotu – potwierdza w rozmowie z portalem Niezalezna.pl Maksim Wiktorowicz Koriakin z Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. Osobami odpowiedzialnymi za organizację wylotu do Smoleńska byli m.in. Donald Tusk, Radosław Sikorski, Tomasz Arabski, Bogdan Klich i Jerzy Miller. I to oni mogą stanąć przed rosyjskimi śledczymi. Ministrowie rządu oraz premier wielokrotnie zapewniali, że stawią się na wezwanie polskiej prokuratury badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej. Jednak do tej pory ani jeden minister nie złożył zeznań. Również wiedza premiera dla śledczych nie była interesująca. Odmawiali oni uwzględnienia wniosków pełnomocników rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, którzy wnosili m.in. o przesłuchanie ministrów odpowiedzialnych za organizację lotu oraz Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Zdaniem prokuratorów ich wiedza nie jest istotnym elementem badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Teraz jednak może się to zmienić. Skoro rosyjskim śledczym zależy na przesłuchaniu polskich ministrów, zapewne członkowie rządu nie będą chcieli zawieść naszych „przyjaciół Rosjan”, którzy w pocie czoła wyjaśniają przyczyny katastrofy smoleńskiej. Premier na pewno stawi się przed rosyjskimi prokuratorami i odpowie im na wszelkie pytania. Przecież nie chciałby zrobić przykrości kolegom ze Wschodu. Podobnie zrobią i ministrowie rządu Platformy Obywatelskiej. A stojąc w kolejce do rosyjskich prokuratorów, będą powtarzali swoją mantrę o poprawie polsko-rosyjskich stosunków. Jednak pomocna postawa polskiego rządu może nie wyjść polskim politykom na zdrowie. Jeśli bowiem ich odpowiedzi zostaną uznane za niewystarczające, albo okażą się kłamstwem, Rosja będzie mogła ich ścigać i zesłać na lata do łagru! O takim zagrożeniu polscy politycy dowiedzą się przed przesłuchaniem. Usłyszała to również Zuzanna Kurtyka, wdowa do śp. Januszu Kurtyce, którą rosyjscy śledczy chcieli przesłuchać. Gdy stawiła się przed polskimi prokuratorami, usłyszała, że na terytorium Rosji za składanie fałszywych zeznań, bądź odmowę ich złożenia grożą kary pieniężne, zatrzymanie lub areszt. - Można też dostać dwa lata pobytu w łagrach, co w kodeksie karnym Federacji Rosyjskiej całkiem dobrze funkcjonuje – podkreślała Kurtyka. Prośba rosyjskich śledczych dotycząca przesłuchania polskiego premiera oraz ministrów rządu PO-PSL jest, więc pułapką. Politycy mogą albo odmówić prośbie naszego nowego strategicznego sojusznika, czym narażą na szwank dobre samopoczucie premiera Władimira Putina, (o którego szczególnie się troszczą po 10 kwietnia), albo włożyć w ręce Rosjan bardzo niebezpieczne dla polskich polityków narzędzie. Narzędzie, które ma moc przenoszenia ludzi z ciepłych warszawskich gabinetów do lokali mniej komfortowych we Wschodniej Rosji.

Stanisław Żaryn

Warzecha: Powrót Balcerowicza? Mało realne Leszek Balcerowicz jest w mediach nazywany przywódcą opozycji. I być może rzeczywiście można go nazwać przywódcą opozycji ekonomicznej. Jednak do faktycznego uczestnictwa w życiu politycznym jest jeszcze daleka droga – mówi portalo wi Fronda.pl Łukasz Warzecha. Łukasz Warzecha: Odpowiedź na pytanie o powrót Leszka Balcerowicza do czynnej polityki nie jest prosta. Z punktu widzenia organizacyjnego – patrząc czysto pragmatycznie – nie widzę na to wielkich szans. Żeby skutecznie wrócić do polityki, trzeba mieć za sobą siłę, pieniądze i organizację. Balcerowicz ma swoją fundację, FOR. Jednak to nie to samo, co organizacja partyjna. Przykład PJN pokazuje, że nawet mając klub w Sejmie nie jest łatwo się przebić i pełnić znaczącą rolę. Istnieje oczywiście druga możliwość - przygarnięcie Balcerowicza przez którąś z partii. Jednak jest on niewygodny dla wszystkich ugrupowań. Między nim a SLD istnieje oczywista sprzeczność poglądów ekonomicznych. Ich współpraca odpada. PiS może i chciałby skorzystać z niektórych argumentów Balcerowicza w sporze z rządem o OFE, ale Balcerowicz był swego czasu „czarnym charakterem” dla polityków tej formacji. Wątpliwe, by byli oni w stanie wytłumaczyć współpracę z nim. Jego wejście do Platformy w obecnej sytuacji także wydaje się niemożliwe. Kim więc Leszek Balcerowicz miałby być po swoim powrocie? Miałby sam wystartować w wyborach? Leszek Balcerowicz jest w mediach nazywany przywódcą opozycji. I być może rzeczywiście można go nazwać przywódcą opozycji ekonomicznej, nie politycznej, opozycji ekspertów. Jednak do faktycznego uczestnictwa w życiu politycznym jest jeszcze daleka droga. Sądząc po tym, jaką pozycję i stanowisko zajmuje obecnie Leszek Balcerowicz – a zajął stanowisko bardzo pryncypialne wobec działania rządu – nie bardzo widzę możliwość jego powrotu do życia politycznego. Trudno ocenić, na ile realny jest scenariusz odsunięcia od władz obecnego kierownictwa Platformy Obywatelskiej i zaproszenie do niego Leszka Balcerowicza. Do oceny realności takiego scenariusza należałoby znać plany Grzegorza Schetyny dotyczące jego własnej przyszłości. Wiadomo, że tylko on może przeprowadzić zamach stanu w partii. Obecny marszałek jest człowiekiem drugiego planu. I być może, jako taki widziałby na pierwszym planie kogoś innego. Jednak sięgnięcie po Leszka Balcerowicza mogłoby być i tak trudne dla Schetyny. Bowiem Balcerowicz nie jest łatwą osobą. Jest niezwykle pryncypialny w swych poglądach. Gdyby Schetyna chciał rządzić partią z tylnego rzędu, miałby z tym olbrzymie problemy. Jednak to są tylko spekulacje. Do realizacji takich planów potrzebne byłyby lata świetlne. Leszek Balcerowicz był przywódcą Unii Wolności. Sądzę, że Grzegorz Schetyna doskonale pamięta, że jako szef UW nie potrafił on utrzymywać dobrego kontaktu z obywatelami. To właściwie przez Balcerowicza Unia Wolności przestała istnieć. To był wynik m.in. jego apodyktyczności, jego przekonania o swojej racji. To powielali inni członkowie partii. Dzisiejsze opinie, że Balcerowicz przemawia do obywateli nie zmieniają obrazu tego polityka. On przemawia warunkowo. Gdyby wrócił do czynnej polityki, jego aktywność skończyłaby się prawdopodobnie w sposób podobny jak w przypadku jego kierowania UW. Sądzę, że politycy PO, którzy są skonfliktowani z Donaldem Tuskiem, biorą to pod uwagę. I wcale by tego nie chcieli.

Not. Żar

Fotosynteza Właściwie gdyby nie chodziło o to, że przecież tego dnia, tj. 10 Kwietnia, wydarzyła się wielka polska tragedia, która wstrząsnęła sercami większości nas i naszych rodaków, to teatralne zabiegi Rusków można by potraktować jak jakąś wielką komedię. Z moich obserwacji i porównań zeznań świadków wyłania się obraz, w którym Ruscy dokonują przynajmniej trzykrotnego „ukazania” Siewiernego, jako „miejsca lotniczego wypadku”, aczkolwiek za każdym razem jest to jakaś parodia „pełnej odsłony” lub ruska prowizorka. Po pierwsze mamy „teatr Koli”, na scenie którego nie ma ani „osób w białych fartuchach” widzianych przez M. Wierzchowskiego („ratowników”, „medyków”) (drugi spektakl), ani też straży pożarnej („strażaków”) widzianej przez S. Wiśniewskiego (trzeci spektakl), za to jest sam Kola-kamerzysta, jest lekko zgięty leśny dziadek w granatowej kurtce z teczką (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/died-wraca.html),

no i cała plejada drugoplanowych aktorów przechadzających się za szczątkami lub też (jak w przypadku jednego) skaczących w okolicach ogona

(http://www.youtube.com/watch?v=o6_kxIHv4Hs&feature=related).

Mamy tu strzały, pokrzykiwania, śmiech i ruską syrenę, którą podejrzewam, większość z nas, jeśli nie każdy, kto oglądał filmik 1.24, po pierwszym usłyszeniu kojarzył z dźwiękiem starej lokomotywy. Nie wiem jednak, czy w przypadku tego legendarnego już filmiku Koli, ktokolwiek z nas zadał sobie to podstawowe pytanie, które cisnęło się na usta M. Wierzchowskiemu i (poniekąd też) S. Wiśniewskiemu, gdy wpadali na pobojowisko: „może to nie ten samolot - może to nie oni?” Wierzchowski powie w sejmie (co znowu brzmi podobnie jak w przypadku moonwalkera): „Udając się na to miejsce, nie wiedziałem, że jest ta katastrofa”. Innymi słowy, Wierzchowski biegnie za ludźmi w kitlach, którzy wzięli się nie za bardzo wiadomo skąd, bo nawet nie widać było karetki - i nawet nie ma on świadomości, że biegnie do TEJ katastrofy. To niemal tak, jak moonwalker, który po skrzydlatej orce widzianej w mgielnej rozwiewce (http://freeyourmind.salon24.pl/283188,pierwszy-polak-na-ksiezycu)

decyduje się udać z kamerą na „miejsce katastrofy” jakiegoś małego, wojskowego samolotu, i widząc paru strażaków, zaczyna rekonesans po ruskiej zonie. Wracając jednak do filmu 1.24. Zastanówmy się tak zupełnie na zimno – nie biorąc pod uwagę tych wielu migawek z księżycowego reportażu moonwalkera ani tych wszystkich innych dobrze nam znanych zdjęć z Siewiernego: otóż czy na filmiku Koli jest jakikolwiek, najdrobniejszy element świadczący o tym, że to szczątki TEGO tupolewa, którym lecieć miała (wedle oficjalnej relacji, oczywiście) delegacja prezydencka? Czy na tenże filmik nie patrzyliśmy już, (gdy pojawił się w Sieci) przez pryzmat ruskiej dezinformacji, która robiła nam „pranie mózgu” wedle najlepszych sowieckich wzorców? Czy widzieliśmy jakieś POLSKIE oznaczenia, takie choćby jak „wyjaśniająca wszystko” szachownica u moonwalkera? Czy nie było tak, że z góry „wiedzieliśmy”, że to szczątki polskiego samolotu, „wiedzieliśmy”, jak patrzeć na kadry Koli

(http://fymreport.polis2008.pl/?p=421),

gdyż byliśmy starannie „wyedukowani” po obejrzeniu tych wszystkich migawek prezentowanych do upadłego w mediach, migawek z innego legendarnego filmu, zrobionego właśnie przez polskiego montażystę, (który, jak w wielu postach akcentowałem – ani przez chwilę nie miał świadomości, że brodzi między szczątkami „prezydenckiego tupolewa”; był, bowiem przekonany, iż rozbił się jakiś polski samolot, a nie ten z delegacją prezydencką)? Ale przecież na filmiku Koli nie ma żadnego statecznika z szachownicą ani jakichś biało-czerwonych symboli! Owszem, zaraz ktoś się odezwie: może tego i owego nie ma, lecz mimo wszystko części są ułożone dokładnie tak samo... no? No? Jak? Jak są ułożone? Jak na zdjęciach, które widzieliśmy „PO WYPADKU”. Część tych zdjęć do mediów „przebiła się” na filmie (operatora towarzyszącego Kraśce, Radka Sępa) „zza drzew” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/tvp-info-10iv-od-940.html),

a część robiona była, gdy już wieść o tragedii wielokrotnie obiegła cały ziemski glob. Tymczasem na filmie Wiśniewskiego DOKŁADNIE TA część, która była, powiedzmy, „plenerem” w trakcie „kamerowania” Koli – nie zostaje precyzyjnie z bliska (tak np. jak statecznik, „czarna skrzynka samolotu, który się rozwalił” itd.) uwieczniona. Moonwalker wszak, zbliżając się do „zony Koli” zostaje capnięty przez kogoś i doprowadzony przed oblicze srogiego bóstwa o imieniu FSB. Czy stało coś na przeszkodzie dalszemu filmowaniu polskiego montażysty? Przecież Ruscy nie mieli nic do ukrycia – to był WYPADEK, prawda? Ale akurat zbliżając się do tamtej zony, Wiśniewski musi przerwać filmowanie i wyterepany przez ruskich buraków, kończy swój film

(http://www.youtube.com/watch?v=iQ_5PrVDl9g)

dramatycznym dialogiem dotyczącym oddawania kamery (dziękuję komentatorce MME-MZ za to tłumaczenie; z moimi drobnymi uzupełnieniami i modyfikacjami): „Rosyjskie głosy są, co najmniej dwa, trzy.

5.49

R (Rosjanin): Ujditie odtuda, nie snimajtie niczewo/Odejść stąd i niczego nie fotografować!

SW: To moje dieło, to pols…, moja robota, ja reportier/To moja praca, to pols… jestem reporterem.

(w tle) NN: Rabota (uzup. - F.Y.M.).

R: Da, da, da, da/Tak, tak, tak, tak. (...)

Od 6.33 do 7.25, dalej niezrozumiałe:

R1: Mużczina! Mużczina! ?/Panie! Panie!

R2: Ujdi odtuda!!/ Odejdź stąd!!

Krzyki z oddali: Kamieru siuda!/Kamerę tutaj!

SW: Eto moja rabota, eto polskij..., u mienia akredytacja!/ To moja praca, to polski..., ja mam akredytację!

[Rosjanin z OMON-u po polsku:] Proszę, proszę panie, paaanie, proszę... Zakrywaj, pażałsta/Schowajcie, proszę.

[w tle dość czysto po polsku] NN: Jurek!

NN: Co jest (?)... (niezr.)

R: Proszę, proszę, odkrywaj, siuda, /Otwieraj, tutaj.

R: Poka sjomki dla dla tisziny (?), poka nie nada zdies snimat’/Na razie zdjęcia dla ciszy (?) (A może „Patam sjomki wy szumit' ” - „Potem robicie wrzawę wokół zdjęć”(?) - przyp. F.Y.M.). Na razie nie wolno tu fotografować.

SW: Eto nasz polski samoljot, jest' akredytacja/To nasz polski samolot, jest akredytacja.

R: Niet, niet, kamieru siuda, / Nie, nie. Kamerę tutaj.

SW: Izwinitie u mienia akreditacja/Przepraszam, mam akredytację.

R: Nikakoj akredytacji, daj kamieru siuda/Żadnej akredytacji, daj tu kamerę.

R: Fiedieralnaja służba ochrany, kamiera!/ Federalna służba ochrony, kamerę!

SW: Eto mój mój polski samoljot/To mój polski samolot.

R: Wierni jejo, kamieru otdaj! /Oddaj ją, kamerę oddawaj!

SW: Zacziem wam eta kamiera? /Po co wam ta kamera?

R: Zatjem. Sumku!/ Po to. Torbę!

R: Wot w polskoj staranie wierniom wam sumku./ W Polsce oddamy wam torbę.

(niezr.)

R.(niezr.)

(niezr.)

R. Nie nado,(niezr.) dawaj/ Nie trzeba (niezr.), dawaj.”

(http://freeyourmind.salon24.pl/288146,komorki-milcza#comment_4136151)

 

 

Już słyszę te komentarze, że w oddali pleneru SW „widać przecież” te doskonale nam znane golenie, widać nawet rumowisko przy „salonce”, widać dwupienne drzewo, ogon itd., a nawet, gdy kamera Wiśniewskiego omiata obiektywem pobojowisko, to dostrzegamy nawet w stopklatkach te (ewentualnie: takie) części skrzydeł, jakie były pokazane na 1.24. Gdyby ktoś chciał jeszcze dorzucić hojnie parę szczegółów, to jest też trochę dymu, trochę ognia i nawet trochę mgły – prawie jak w plenerze Koli (tu było jednak wszystkiego dużo więcej). Nie ma natomiast strzałów (poza jednym symbolicznym strzałem drzewa), nie ma ruskiej syreny, nie ma śmiechu, nie ma gostków w kurtkach, którzy byli u Koli, choć być może pałęta się potem znowu na drodze leśny dziadek (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/died-wraca.html).

Są oczywiście „strażacy” i najpierw jeden, a potem drugi czerwony wóz, choć żaden nie wydaje takiego odgłosu jak u Koli. Są też jakieś inne, trudne do zidentyfikowania osoby

(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/co-to-za-ludzie.html).

No i nie ma Wierzchowskiego, dodajmy, a przecież on miał być na pobojowisku jeszcze przed przybyciem „strażaków”, a tuż po „medykach”, którzy wypadli nie wiadomo skąd, gdyż nawet karetki Wierzchowski nie widział. Skąd wiadomo, że filmik Koli był „zaraz PO katastrofie”? Na tymże filmiku nic nie syczy, nie świszczy, nie rzęzi, nie bulgocze itd., słychać nawet miejscami ptaki (tak jak u SW

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/telefony.html),

więc jak... „zaraz po”. Jakąś wskazówką były dla nas płomienie i dymy, podstawową jednak były krzyki i dialogi, z których wydawało się, że słychać jakieś polskie głosy. Podstawowym jednak elementem „magnetyzującym” naszą uwagę były POSTACI, jakie wydawało się nam, widzimy w kadrze. Jedno z najsłynniejszych i analizowanych przez wielu blogerów, ujęć, to to, w którym widać kobiecą postać przy skrzydle. Niektórzy dostrzegali też obok jeszcze jedną postać i tzw. białą postać za skrzydłem. Niestety, kadry moonwalkera Wiśniewskiego zrobione w „zonie Koli” akurat tego właśnie fragmentu skrzydła, fragmentu „z postaciami” ani przez ułamek sekundy wyraźnie nie łapią, jest on jedynie „muśnięty w przelocie”

(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-w-zonie-koli.html).

Tym niemniej wydaje się zupełnie niemożliwe, by będąc dosłownie parę metrów od tego właśnie rejonu, moonwalker nie dostrzegł opartego o to skrzydło, jakiegoś ludzkiego ciała. Możemy więc chyba założyć, iż albo na filmiku Koli nie była to postać/postaci (tylko coś pozorującego ludzkie ciało; ewentualnie ulegliśmy złudzeniu optycznemu (http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2010/09/Kola-kadr-4328-osoby-przy-skrzydle.jpg),

albo też po filmie zabrano stamtąd to ciało (te ciała), nim przybył SW. Wierzchowski, jak wynika z jego sejmowych zeznań, także trafia do zony Koli, choć od lewej strony. I zapewne dochodzi wnet do tego „rumowiska”, jak to określił A. Kwiatkowski (w filmie „Mgła”: „wszedłem na takie rumowisko i na szczycie tego rumowiska (? - przyp. F.Y.M.) było coś dziwnego i to była taka postać: korpus ludzki w jakimś swetrze bez głowy”; czy więc najpierw to ciało było „na górze” tego „nasypu”, a potem zostało przez Rusków zepchnięte na ziemię? - przyp. F.Y.M.). Mija to „rumowisko” także, jak wiemy, zbliżając się do zony Koli (po obejściu części kadłuba), polski montażysta (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-w-zonie-koli.html).

Wierzchowski parokrotnie w swych zeznaniach powtarza, że mówił wtedy: „Może to nie ten samolot?”, a nawet „Może to nie oni?” W pewnym momencie jednak obraz tego, co ma przed oczyma młody pracownik kancelarii „transformuje się” w jego świadomości w trakcie oglądania księżycowego pleneru. Mimo że Wierzchowski nie wiedział (jak sam przyznaje), dokąd biegnie ani też, co zobaczy, mimo że nikt mu nie przekazał wiadomości o żadnej katastrofie, mimo że NIE BYŁO ŻADNEGO ALARMU, a słynną ruską syrenę Wierzchowski usłyszy przecież dopiero na pobojowisku (http://freeyourmind.salon24.pl/278778,syrena-ruska)

i mimo ma wrażenie, że to „nie ten samolot” i „nie oni”, to na jego oczach dokonuje się pewna „przemiana” krajobrazu księżycowego w REALNY: „Wszystko było takie wbite w ziemię. Ja widziałem tam bodajże z dwie trzy osoby, które gdzieś tam leżały (…) Dla mnie to był szok, tak, znaczy ci ratownicy, te trzy osoby gdzieś sobie tam były, ja nawet nie... jakoś, mówię, nie... Nawet mnie to nie interesowało, tak, znaczy... bo po prostu dla mnie była to tak wielka tragedia, to... Ja na początku nie wierzyłem, że... Może to nie ten samolot?... I potem dochodzili ludzie i tak dalej. I ja mówię, mówię do..., może to nie ten samolot? Może, może to nie oni? (…) Ale w momencie, gdy były te malowania biało-czerwone (…) części skrzydeł... (Na pytanie A. Macierewicza o statecznik – przyp. F.Y.M.) Nie szachownicy nie, tylko, mówię, części skrzydeł, części w sensie rozerwanego poszycia, gdzie były ślady po malowaniach (…)”. I przytoczę w tym miejscu jeszcze fragment relacji z „Mgły” (dotyczącej telefonu do J. Sasina): „(Sasin – przyp. F.Y.M.) mówi: „Uspokój się, co ty mówisz?” Ja mówię: „Stary, oni wszyscy nie żyją. Ja tu stoję przy tym.” (…) Ja mówię: „Wszyscy nie żyją. To jest po prostu... masakra”.” A wedle relacji sejmowej: „Zobaczyłem wrak samolotu (…) Podbiegłem tam, zobaczyłem (…) to, co zostało z samolotu i te koła tupolewa (…) Szok (…) Mówię: może to nie ten samolot? To niemożliwe. (…) Popłakałem się jak dziecko i wziąłem telefon i zadzwoniłem do ministra Sasina i łkającym się głosem powiedziałem mu, że: słuchaj, no, chyba nie przyjedziemy (…) mówię, że się samolot rozbił i wszyscy nie żyją. (…) Ja powiedziałem, że chyba wszyscy nie żyją. (…) Ja byłem tak naprawdę... 10 m od wraku, 5, tak, no, tyle, ile dało się tam podbiec. Tam był porozrzucane ludzkie ciała i... Wszystko było wbite w ziemię...” Wierzchowski na „rumowisku” dostrzega „w tych krzakach”, jak wiemy, „ciało bez głowy” (to samo zapewne, co Kwiatkowi) oraz „ciało rozerwane pasami”, lecz poza jednym nie widzi innych pasażerskich foteli. By jednak nie było wątpliwości, że pracownik kancelarii Prezydenta trafił we właściwe miejsce, (czyli, by wiedział, że „to oni”), pojawi się przed jego oczyma jeszcze obraz śp. K. Doraczyńskiej („wyglądającej jakby spała”). Jest to z pewnością jedna z najbardziej makabrycznych chwil ruskiej maskirowki, ponieważ niedługo potem Wierzchowski przeżyje załamanie psychiczne i poza uczestniczeniem w identyfikacji ciała Prezydenta (rozpoznaje je na 70-80%, jak twierdzi), w żadnych innych działaniach identyfikacyjnych ani liczeniu ciał ofiar nie będzie brał udziału (w sejmie tłumaczy to chęcią uniknięcia widzenia w snach twarzy zmarłych). Te identyfikacje, jak wynika z relacji Wierzchowskiego (cytat nieco niżej) i co należy podkreślić, NIE będą zachodzić na pobojowisku, lecz polskim pracownikom ambasady oraz paru borowcom, (którzy pojawią się na Siewiernym z przyjazdem Sasina) będzie się okazywać ciała ofiar przynoszone przez ruskich „ratowników” i inne służby, w miejscu specjalnie wydzielonym do rozpoznawania członków delegacji prezydenckiej. Zwracam uwagę na postać Wierzchowskiego i na jego zeznania, ponieważ – tak jak w przypadku „pierwszego Polaka na Księżycu”, którego wizja skrzydlatej orki została przez Rusków wykorzystana, jako podstawowy element „wypadkowej narracji”, tak w przypadku Wierzchowskiego pojawia się (nie wiem, czy jako pierwsze po „polskiej stronie”, ale na pewno jedno z pierwszych) stwierdzenie typu: „wszyscy zginęli” - mimo że, podkreślam, NIKT jeszcze tego nie ustalił; ani ze służb medycznych (tych, bowiem wtedy na pobojowisku nie ma), ani z polskich instytucji uprawnionych do sformułowania tak daleko idącego stwierdzenia. Ono przecież niemal natychmiast zaczyna w mediach żyć „własnym życiem” - niejako „przeciera drogę” pewnej wizji tego, co i jak się stało; „przeciera drogę” w umysłach odbiorców komunikatu o „tragicznym wypadku”. Tymczasem nikt nie miał prawa w tamtej chwili i tamtej sytuacji mówić, że „wszyscy zginęli”, lecz najwyżej, że uznaje się pasażerów i członków załogi za osoby zaginione i wszczyna się akcję poszukiwawczo-ratunkową! Sytuacja jest niesamowita, gdyż pracownik kancelarii biegnie za jakimiś ludźmi w kitlach, a dotarłszy na jakieś miejsce, stwierdza po „stanie samolotu”, że... z delegacji prezydenckiej „wszyscy zginęli”. W „Mgle” przecież opowiada, że miał wrażenie, jakby trafił na złomowisko: „Nie było części, że okna widać, że ktoś może siedzieć w samolocie, tak, tylko to wszystko to była miazga, jak... jak na złomowisku, jak wszystko jest rzucone na kupę, tak, i nie wiadomo, co gdzie jest. Gdzie skrzydło, gdzie... To wszystko było tak przemielone i wbite w ziemię, że nawet nie było... Ja tam podbiegłem i nie wiedziałem, gdzie jest... gdzie, co jest...” Dopiero widok ciał ofiar, z których ROZPOZNAŁ JEDNĄ (oprócz późniejszego uczestniczenia w identyfikacji ciała Prezydenta), podkreślam, jest dla niego „dowodem”, że widzi miejsce katastrofy! Tymczasem, jeśli cofniemy się w czasie do momentu oczekiwania na przylot delegacji, to – trzymając się wciąż zeznań Wierzchowskiego – nie ma żadnego zjawiska, które TĘ właśnie katastrofę, by zapowiadało czy sygnalizowało! Świst silników słychać przy przelocie każdego samolotu przecież i nikt takiego świstu nie traktuje, jako niepokojącego, jeśli to się dzieje w okolicy lotniska. Wierzchowski sam wielokrotnie stwierdza, że nie tylko niczego (właśnie niepokojącego) nie widział ani nie słyszał, ale wprost do głowy mu nie przyszło, że doszło do lotniczej katastrofy. Ruszyli po prostu (z J. Bahrem jego limuzyną) za „spanikowanymi Ruskami” (a potem, gdy dojadą do „rampy z kłódką”, Wierzchowski wyskoczy z auta i pobiegnie „za osobami w białych fartuchach”). No, ale przecież NIKT IM, ani Bahrowi, ani Wierzchowskiemu, NIE ZAKOMUNIKOWAŁ, co się naprawdę stało. Nie rozlega się syrena alarmowa, nie nadlatują śmigłowce pogotowia ratunkowego, nie słychać było ani eksplozji, nie nawet RUMORU spadającej 800 metrów od miejsca, w którym stali, wielkiej maszyny, nie widać ognia ani dymu! Polacy, więc (Wierzchowski, Bahr, wcześniej Wiśniewski) niejako OKDRYWAJĄ katastrofę (niemalże jak odkrywcy nowego lądu). Wierzchowski, jak sądzę, nie może być PRZED moonwalkerem

(http://freeyourmind.salon24.pl/286238,w-ruskiej-zonie),

ponieważ ten ostatni przecież WCZEŚNIEJ obserwuje „katastrofę”

(http://freeyourmind.salon24.pl/286838,bilokacja-o-8-38) (http://freeyourmind.salon24.pl/287367,skrzydlata-orka). Poza tym ten ostatni, czyli SW, NIE słyszy ani NIE rejestruje ruskiej syreny, która jest nie tylko na filmiku Koli, ale i w momencie, gdy Wierzchowski już stoi przy rumowisku (filmowanym przez chwilę też przez SW). Z kolei Wierzchowski, jako się rzekło, słyszy syrenę, która – wedle informacji podawanych oficjalnie 10 Kwietnia – miała zabrzmieć o 8.56 – a to zaś jest prawie 20 minut od momentu, gdy moonwalker widział „skrzydło pionowo w dół” w rozwiewce; o ile oczywiście SW nie widział tego skrzydła np. o 7.38 polskiego czasu. Poza tym Wierzchowski, co powtarza w różnych zeznaniach, nie słyszał ani jaka-40, ani dwukrotnego podejścia iła-76, zaś miał być „godzinę”, a nawet „półtorej” przed planowym przybyciem delegacji prezydenckiej

(http://freeyourmind.salon24.pl/286238,w-ruskiej-zonie).

Wychodzi, więc na to, że Ruscy urządzili trzy odrębne przedstawienia na pobojowisku: jedno Koli, drugie moonwalkera i trzecie, ostatnie, z udziałem Wierzchowskiego (pomijam krótki spektakl z teatru cieni, którego świadkiem był Tola pracujący na lotnisku Siewiernyj

(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/cien.html)).

Z przybyciem młodego pracownika kancelarii, zaczyna się już „oficjalny ruch” na pobojowisku, a więc możemy uznać, że to już jest moment całkowicie gotowej maskirowki. Wierzchowski opowiada zresztą, jak stopniowo, tj. niedługo po jego przybyciu za „przewodnikami” w kitlach, ZAPEŁNIA się ruska zona i rusza cała niesamowita krzątanina, którą obserwowaliśmy choćby z migawek „okołolotniskowych”: „Ja pobiegłem i już potem nie obserwowałem, czy te jakieś karetki dojeżdżają. Pojawiali się nowi, no jak rozumiem, nie wiem, no, ratownicy czy lekarze, czy sanitariusze, którzy tam gdzieś dochodzili, tak, i to ich widziałem. Oni tam na bieżąco gdzieś tam się pojawiali, tak, ale to nie było też tak, że momentalnie raptem pojawiło się 30 osób, służb medycznych, które będą przeszukiwać miejsce katastrofy. Na bieżąco dojeżdżały służby ze Smoleńska, które, jak ja rozumiem, były powiadomione o tym, że jest katastrofa lotnicza i trzeba, trzeba przyjeżdżać, tak (…) Nie wszyscy mogli się tam dostać, te wozy nie mogły wjechać, kuli dziurę w tym murze, i już tam wtedy był bezpośredni dostęp do tych, do tego miejsca, gdzie były te koła i tak jakby ta główna część rozbitego samolotu...” I zacznie się zaraz w zonie Koli „wycinka samosiejek” oraz przenoszenie części wraku:

Z czasem to miejsce katastrofy się zacierało (...). To miejsce było rozgrzebywane, żeby odnaleźć wszystkich... (…) Ten teren z każdą godziną się zmieniał. (...) Nie chodziło o to, żeby uprzątnąć miejsce katastrofy, tylko po prostu zrobić miejsce dla... Był stolik dla prokuranta (? - przyp. F.Y.M.), przynosili jakieś agregaty, którymi potem prąd dociągali (…) Miejsca na złożenia ciał... (…) W momencie jak zapadła decyzja, że będą wynosili te ciała, tak, no to musieli gdzieś rozłożyć te folie, tak, na których były (…) Tam zaczęła się pojawiać strasznie wielka ilość osób (…) Ciała były wynoszone na noszach. Najpierw były układane, przykrywane (…), potem jak zapadła decyzja, zostały przywożone trumny samochodami ze Smoleńska (…), to potem te osoby były po prostu odkrywane i była wstępna identyfikacja, tak, czy kogoś da się rozpoznać, czy kogoś nie da się rozpoznać (…). Przy samym wraku nie byli (przedstawiciele Polski zajmujący się wstępną identyfikacją – przyp. F.Y.M.).Nie mogli być, bo po prostu to były takie zgliszcza, że chodzili ludzie w gumowcach (…) Wydaje mi się, że robili zdjęcia miejsc i tak dalej, ofotografowywali każde zdjęcie po kolei, tak, i potem, tak jak mówię, przy każdym sektorze spisywali, że kogo znaleźli, tak, nie było identyfikacji, była kartka... (?? - przyp. F.Y.M. - trudno z tego wywnioskować, czy chodzi o polską dokumentację czy ruską) (…)Przy tej identyfikacji było dwóch konsuli, był pirotechnik BOR-u, który dojechał i było jeszcze dwóch funkcjonariuszy, którzy gdzieś odchodzili sobie na chwilę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. (…) Oni się tak zmieniali.” Tak mi przyszło jeszcze do głowy, czy w przypadku ataków terrorystycznych w Moskwie służby też przyjechały po ciała ofiar z trumnami na ciężarówkach?  

http://freeyourmind.salon24.pl/281532,efekt-motyla

http://freeyourmind.salon24.pl/288035,skala-maskirowki-smolenskiej

http://freeyourmind.salon24.pl/288146,komorki-milcza#comment_4130316 (obszerny komentarz A-Tema nt. Bahra)

FYM

Nowa prawica spod znaku herbaty O amerykańskiej prawicy mówiło się do niedawna, że jest skłócona, niezdolna do przeprowadzenia radykalnych reform gospodarczo-społecznych i chwilami bardziej liberalna obyczajowo od Demokratów. To jednak zaczyna się zmieniać. Nieudolne rządy socjalistów z obozu Baracka Obamy zintegrowały amerykańską prawicę i zdeterminowały konserwatywno-patriotyczną część społeczeństwa amerykańskiego do większej aktywności publicznej. Przykładem aktywności obozu patriotycznego mogą być dwie bardzo interesujące inicjatywy legislacyjne uchwalone przez Izbę Reprezentantów stanu Teksas i Senat Florydy. 7 marca 2011 roku, w wigilię tzw. Święta Kobiet, 107 deputowanych Izby Reprezentantów stanu Teksas uchwaliło ustawę nakazującą przeprowadzanie obowiązkowych badań USG dla kobiet, które chcą dokonać aborcji. Od tej pory kobieta, która zdecyduje się na usunięcie płodu, będzie najpierw musiała obejrzeć płód na monitorze i wysłuchać bicia jego serca. Lekarz – czy raczej w takim wypadku oprawca będzie zmuszony wyjaśnić pacjentce, w jakim stadium rozwoju jest jej dziecko. Wykonawca aborcji będzie także musiał opisać niedoszłej matce przebieg procesu uśmiercenia jej dziecka. „Tortury kobiet” czy postulowana edukacja seksualna? Ten znakomity pomysł ustawodawców prawicowych spotkał się z furią środowisk feministycznych i różnej maści lewaków, którzy nazwali całą procedurę „torturowaniem kobiet”. Ani słowem nie zająknęli się o kaźni dziecka. Na szczęście republikańscy deputowani do Izby Reprezentantów potraktowali demonstracje lobby aborcyjnego tak, jak traktować je należy, czyli zwyczajnie je zignorowali. Niestety słabość pokazali stanowi senatorowie, którzy przegłosowali „złagodzoną”, czyli poprawioną Pod gust  feministek wersję ustawy. Zdumiewa tchórzostwo reprezentantów izby wyższej teksaskiego parlamentu, ponieważ zapowiadana na 8 marca wielka demonstracja proaborcyjnej organizacji Planned Parenthood pod budynkiem teksaskiego Kapitolu w Austin okazała wielką plajtą. Zaledwie kilkadziesiąt rozkrzyczanych działaczek tej federacji rzekomo świadomego macierzyństwa zniknęło wśród wielu transparentów antyaborcyjnych przyniesionych przez Obrońców Życia.

Aborcjonistom zabrakło także racjonalnych argumentów. Przecież teksaska ustawa w żaden sposób nie zabrania usunięcia ciąży, a jedynie nakazuje, ażeby matka, która zdecyduje się na ten „zabieg”, miała pełną świadomość całej drastyczności swojej decyzji. W końcu to właśnie organizacje pro-choice głoszą od lat konieczność propagowania świadomego rodzicielstwa i kompleksowej edukacji seksualnej. Dlaczego więc kobieta decydująca się na to, co powszechnie nazywane jest skrobanką, ma pozostać w nieświadomości, co do jej przebiegu, stanu zdrowia zabijanego dziecka czy jego wyglądu? Przecież to właśnie środowiska lewicowe i tzw. postępowcy domagają się upowszechniania edukacji seksualnej bez jakiegokolwiek tabu. Dlaczego procedur teksaskich nie wprowadzić na gruncie polskim? Przecież to Wanda Nowicka, przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, twierdziła kiedyś, że „państwo ma obowiązek dostarczyć wiedzy na temat edukacji seksualnej, ale w szkołach nie ma takiego przedmiotu, a ministerstwo edukacji udaje, że problemu nie ma, i jest głuche na nasze postulaty”. Czy edukacja seksualna będzie dotyczyć tej przyjemnej części skupiającej się wokół kopulacji, czy może – wbrew cenzurze tzw. działaczek kobiecych i samozwańczych autorytetów seksuologicznych – będzie także obejmować tę najbardziej drastyczną wiedzę o kaźni dziecka? „Dla mnie oczywisty i jasny jak słońce jest fakt, że aborcja ma znamiona zbrodni” – stwierdził kiedyś Mahatma Gandhi. Każda matka mająca wątpliwości co wyboru losu swojego dziecka powinna mieć świadomość, na co się decyduje. Chowanie głowy w piasek i paniczny strach przed drastycznością wystaw takich jak „Wybierz życie” jest dowodem na tchórzostwo lub zwyczajną obłudę moralną. Każda kobieta, która przejdzie całą procedurę przewidzianą przez ustawę uchwaloną przez Izbę Reprezentantów, będzie miała pełną świadomość, a więc tak postulowaną przez organizacje pro choice wiedzę o tym, na co się decyduje. Uniknie tym samym manipulacji ze strony środowisk proaborcyjnych. Przymusowe obejrzenie twarzy własnego nienarodzonego dziecka i wysłuchanie jego bijącego serca daje szansę na uświadomienie pacjentce, że płód nie jest jedynie papką komórkową, ale w pełni samodzielnym i ukształtowanym organizmem ludzkim. Dzięki tej procedurze pacjentka nie będzie musiała wierzyć w bzdury głoszone przez osobników pokroju hiszpańskiej minister ds. równości, Bibiany Aído, która dała popis swojej ekstremalnej ignorancji, stwierdzając, że ,,aborcja nie jest zabiciem niewinnej istoty, ponieważ naukowo nie można stwierdzić, kiedy życie się zaczyna”. Pacjentki w Teksasie nie będą musiały wierzyć w bełkot utytułowanych idiotów (jak pewna profesor etyki), którzy wbrew powszechnie dostępnej wiedzy twierdzą, że embrion ludzki nie jest istotą żywą. Kobiety w stanie Teksas nie będą musiały nikomu wierzyć na słowo. Przekonają się na własne oczy i uszy, że dziecko w ich łonie jest żywą istotą ludzką i jest to tak oczywiste jak fakt, że ziemia krąży wokół słońca, a nie na odwrót.

Prawica nareszcie aktywna Ustawa przegłosowana przez izbę niższą parlamentu stanu Teksas jest pokazem siły środowisk konserwatywno-patriotycznych. W Teksasie skończył się bezczelny dyktat środowisk lewicowych, zasłaniających się poprawnością polityczną. Drugim, co do wielkości stanem Ameryki kieruje człowiek, który nie ukrywa swojego konserwatywnego stanowiska w kluczowych kwestiach społecznych. To 61-letni gubernator James Richard Perry, znany, jako Rick Perry, który oświadczył, że nowe prawo zmuszające pacjentkę do obejrzenia obrazu z badań USG oraz wysłuchania bicia serca przed zabiegiem aborcyjnym jest znakomitym pomysłem. Chociaż gubernator obiecał podpisać ostateczną wersję ustawy ustaloną pomiędzy Izbą Reprezentantów a Senatem stanowym, wielokrotnie podkreślał w różnych wywiadach, że najbardziej podoba mu się pierwotny projekt uchwalony przez izbę niższą stanowej legislatury. Demokraci, przerażeni prężną ofensywą ustawodawczą prawicy, próbują wszelkimi możliwymi sposobami pomieszać szyki przeciwnikowi. Carol Alvarado, demokratyczna deputowana do stanowej Izby Reprezentantów, oskarżyła Republikanów o „marnowanie” pieniędzy publicznych na ,,niepotrzebne” badania USG. Deputowana bez najmniejszej żenady zapytała, po co robić USG „czegoś”, co i tak za kilka minut będzie martwe. Przerażające? Jeszcze dobitniej wyraził się Wiliam Saletan, publicysta portalu Slate.com, który bez ogródek stwierdził, że „każdy klient kupujący mięso w sklepie czy w restauracji powinien obejrzeć relację z rzeźni. A każdy sędzia, który zastanawia się nad wyrokiem śmierci – transmisję egzekucji”. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że dotychczas w USA uśmiercono 45 milionów nienarodzonych dzieci, sprawa przybiera arcymakabryczny wymiar.

Zarobisz tyle, ile nauczysz Przez wiele lat śledziłem działalność amerykańskiej prawicy z nieukrywanym rozczarowaniem. Tak naprawdę dzieliła się ona na nielicznych radykałów o skrajnie ksenofobicznym i rasistowskim podejściu do świata i na rzekomych konserwatystów i libertarian z Partii Republikańskiej. Pierwsi przerażali swoją głupotą, a drudzy byli w rzeczywistości kryptokomuchami, wiecznie podlizującymi się mediom głównego nurtu. Obie partie na Kapitolu rywalizowały w tworzeniu amerykańskiego socjalizmu, którego apogeum są rządy Baracka Husseina Obamy. Jeszcze dwa lata temu, pisząc felietony do tygodnika ,,NCz!”, miałem problem w przestawieniu Czytelnikom zasadniczych różnic programowych między GOP a Demokratami. Dopiero autogeniczne, oddolne, narodzone na amerykańskiej main street prowincjonalnych miasteczek powstanie ludowe nazywane ruchem Partii Herbacianej przywróciło wiarę w wartości amerykańskiej prawicy, które leżały u podstaw bogactwa amerykańskiego stylu życia. „Herbaciarze” okazali się świetnymi organizatorami i nie spoczęli na laurach po zwycięskich listopadowych wyborach. Przykładem może być Floryda, gdzie Republikanie wspierani przez ruch Partii Herbacianej zdobyli większość w izbie wyższej parlamentu stanowego. Floryda jest pierwszym stanem, gdzie „Herbaciarze” zaczęli swoje reformy od zmian w systemie edukacji stanowej. Z reguły sprawy szkolnictwa są odkładane na dalszą przyszłość, ponieważ mało kto znajduje skuteczne pomysły na poprawę obniżającego się systematycznie poziomu amerykańskiej edukacji. Republikanie z Florydy wpadli na najprostszy i najskuteczniejszy pomysł pod słońcem: od 2014 roku o wysokości wynagrodzenia nauczyciela będą decydować realne wyniki jego uczniów. To nie obecność, wystrój sali, uczestniczenie w „akademiach na cześć” czy pochodzenie rasowe będą decydować o zarobkach pedagoga, ale indywidualny postęp w nauce każdego ucznia. Wiedza uczniów potwierdzona przez dyrekcję i niezależne komisje zewnętrzne będzie decydować o poziomie wynagrodzenia nauczyciela. Pedagodzy z sukcesami będą ludźmi zamożnymi, partacze zaś pożegnają się z zawodem. Wspominając swoją edukację podstawową i średnią, która fatalnie przypadła na szare, smutne i dziadowskie lata 80. poprzedniego stulecia, dochodzę do wniosku, że takiego prawa nam wówczas zdecydowanie brakowało.

3S – szybko, sprawnie, skutecznie Podobnie jak w Teksasie, tak i na Florydzie do podpisu pod ostatecznym kształtem nowej ustawy szykuje się nowy republikański gubernator Rick Scott. Mimo zmasowanej krytyki ze strony środowisk lewicowych, nauczycielskich związków zawodowych i prasy głównego nurtu gubernator oświadczył, że nie może się doczekać podpisania reformy oświaty. To klasyczny przykład, że „Herbaciarze” nie bawią w zbędne konsultacje społeczne i tzw. jałowy dialog z przeciwnikami politycznymi. Robią swoje i dzięki temu są niezwykle skuteczni. Nowy system wynagradzania nauczycieli stanu Floryda wejdzie w życie za trzy lata, ale już 1 lipca 2011 roku dyrektorzy szkół nie będą musieli podpisywać z nauczycielami bezterminowych umów o pracę. Kontrakt będzie przedłużany jedynie w wypadku, gdy nauczyciel przedstawi swoje osiągnięcia w postaci wysokich wyników swoich uczniów. Nauczyciel nie tylko będzie „uczył”, ale przede wszystkim, zgodnie z definicją swojego zawodu, będzie musiał „nauczyć” ucznia wyznaczonego obszaru wiedzy. Określenie „dobry nauczyciel” nabierze prawdziwego znaczenia. Zwiększy się także rotacja stanowisk. Do zawodu wejdą nareszcie ludzie fachowo przygotowani. Nową amerykańską prawicę cechuje „3S”. Jest szybka, sprawna i skuteczna. Przy okazji tego samego można życzyć Nowej Prawicy tworzonej przez Janusza Korwin-Mikkego. Owe „3S” – jak nazwa spółki wydającej tygodnik „Najwyższy CZAS!” – powinno być wytyczną nowego ruchu politycznego, który może garściami czerpać wzory z amerykańskiego przymierza Partii Herbacianej. W Ameryce liść herbaty stał się symbolem patriotów wierzących, podobnie jak JKM, że Wolna Wola jest darem Boga. Może, więc warto opatrzyć nową siłę na polskiej scenie politycznej symbolem liścia herbaty – emblematem odrodzonego patriotyzmu? Paweł Łepkowski

Wprowadzenie podatku kościelnego w kontekście Komisji Majątkowej Ujawnione w ostatnim czasie „nieprawidłowości” w rządowo-kościelnej Komisji Majątkowej nie tylko spowodowały ogłoszenie zakończenia jej działalności – stały się też dla SLD impulsem do złożenia wniosku o likwidację Funduszu Kościelnego. Fundusz Kościelny został utworzony w 1950 roku i w założeniu miał być finansowany z dochodów uzyskiwanych z dóbr, które komunistyczne państwo odebrało Kościołom, nazywanych eufemistycznie „dobrami martwej ręki”. Dóbr tych jednak nigdy nie zinwentaryzowano, toteż założenie to pozostało wyłącznie na papierze i Fundusz był zasilany dotacjami z budżetu państwa. Stan taki usankcjonował konkordat – ostatnimi czasy było to kwoty rzędu 80-100 mln zł rocznie. Ponad połowę tych środków pochłania ubezpieczenie społeczne tych duchownych, którzy nie są nim objęci z racji zatrudnienia w charakterze kapelanów bądź katechetów (np. misjonarze pracujący za granicą). Warto wszakże dodać, że pieniądze z Funduszu otrzymują także Kościoły, którym państwo żadnych dóbr nie skonfiskowało. Tymczasem temat likwidacji Funduszu już kilka lat temu był przedmiotem obrad tzw. komisji konkordatowej, czyli wspólnego posiedzenia obu – rządowej i kościelnej – komisji powołanych do praktycznej realizacji zapisów umowy między RP a Watykanem. W zamian za likwidację Funduszu strona kościelna żądała, aby podatnicy mogli przeznaczać 1% swojego podatku dochodowego na wybrany przez siebie Kościół lub związek religijny, podobnie jak to się dzieje w odniesieniu do tzw. organizacji pożytku publicznego. Wiele wskazuje, że wniosek SLD spowoduje powrót do tej propozycji. Należy też oczekiwać, że murem popierać ją będzie niemal cała katolicka opinia publiczna, nie bacząc, że jest to powrót – w nieco innej formie – do tzw. podatku kościelnego, wzorowanego na obowiązującym od lat w RFN Kirchensteuer, którego wprowadzenie już w latach 90. oferował Kościołowi rządzący wówczas SLD przy wsparciu niektórych hierarchów. Zwolennikiem odejścia od „zacofanej” tacy na rzecz „nowoczesnego” podatku był np. bp Tadeusz Pieronek – ten sam, który właśnie kilka lat temu przewodniczył kościelnej komisji konkordatowej (od czerwca ub. roku na jej czele stoi bp Stanisław Budzik, oprócz niego są w niej biskupi: Dziuba, Libera, Nitkiewicz i Skworc). Warto sobie wszakże uświadomić, że do tej pory pieniądze na linii budżet państwa – Fundusz Kościelny płynęły bez rozgłosu i oprócz księgowych obu instytucji nikt ich na oczy nie widział. Tymczasem przekazywanie 1% podatku na Kościół będzie wręcz wymagało – swoją drogą kosztownych – akcji promocyjnych, odbywać się, więc będzie publicznie. To zaś siłą rzeczy spowoduje znaczący spadek ofiar na tacę – nie tyle ze strony tych, co ów 1% będą przekazywać (na ogół będzie to, bowiem kwota rzędu kilkudziesięciu złotych rocznie), lecz pozostałych wiernych, chodzących do Kościoła bardziej z przyzwyczajenia niż ze świadomego wyboru, tym bardziej, że bez przerwy słyszeć będą podsumowania, ile to milionów Kościół w ten sposób uzyskał. W tej chwili z możliwości odpisu na organizacje pożytku publicznego korzysta bodaj, co trzeci podatnik, a mimo to najbardziej znane z nich otrzymują z tego tytułu kwoty rzędu kilkudziesięciu mln złotych rocznie. Jest to jednak kropla w morzu kosztów działalności Kościoła w naszym kraju, obejmujących utrzymywanie kilkudziesięciu tysięcy, nierzadko zabytkowych, świątyń i prowadzenie licznych dzieł religijnych – w tym misji, będących nie tylko krzewieniem chrześcijańskiej wiary, ale i najlepszą promocją dobrego wizerunku Polski w świecie. Dla porównania: z wielkim medialnym zadęciem podano, że w wyniku ponad dwudziestu lat działalności wspomnianej Komisji Majątkowej Kościół otrzymał 143 mln zł rekompensat w gotówce oraz ok. 66 tys. ha gruntów rolnych. Przeliczając te ostatnie na pieniądze (średnia cena 1 ha ziemi wyniosła w ub. roku 15.125 zł), otrzymujemy łączną kwotę ok. 1,2 mld zł, a więc mniej więcej połowę tego, co rząd przeznaczył na budowę Stadionu Narodowego w stolicy. Na każdy rok działalności Komisji przypada ok. 54 mln zł, czyli tyle, ile Pan Prezydent, parlamentarzyści PO i działacze „organizacji pozarządowych” lekką ręką chcą przeznaczyć na głosowanie w drugim dniu wyborów parlamentarnych, jako „niezbędne koszty demokracji”. A przecież już w tej chwili, kto tylko chce, może przekazać znacznie więcej, bo aż 10% swoich dochodów, na cele kultu religijnego. Jest jednak pewien istotny szczegół (a podobno właśnie „diabeł tkwi w szczegółach”!): 10–Procentową darowiznę na cele kultu religijnego przekazujemy bezpośrednio zainteresowanej instytucji religijnej – parafii, zakonowi, stowarzyszeniu itp. Tymczasem poborcą owego jednego procenta podatku będzie państwo – i dopiero ono będzie przekazywać go zbiorczo wskazanym Kościołom i związkom wyznaniowym. Czynić to będzie, rzecz jasna, z naturalnym dla tego typu instytucji opóźnieniem. Znacznie ważniejsze jest jednak, co innego. W tej chwili strumień pieniędzy płynie w Kościele, że tak powiem, z dołu do góry. Ludzie rzucają gotówkę na tacę – a ponieważ te pieniądze fizycznie widzą i czują, na bieżąco kontrolują sposób ich wydatkowania:, jeśli np. widzą, że proboszcz wraz z wikarymi, zamiast budować lub wyposażać świątynię, fundują sobie drogie „bryki”, ofiara na tacę ulega natychmiastowemu obcięciu – i odwrotnie. Część ofiar na tacę proboszczowie przekazują wyżej, do Kurii, – dzięki czemu biskup, owszem, jest przełożonym proboszcza, ale musi się liczyć nie tylko z nim, ale i z wiernymi – jak wiadomo, z pustego nawet Salomon nie naleje… Wszystko jednak odbywa się w ramach tej samej instytucji, która dzięki temu zachowuje swoją niezależność. Pieniądze z podatku będą jednak płynąć odwrotnie – z góry do dołu. Biskupi być może się cieszą, że teraz to oni będą przekazywać pieniądze proboszczom lub nie, w związku, z czym uzyskają nad nimi władzę bardziej konkretną niż oparta na ślubowaniu obedientiam et reverentiam. Niewątpliwie wokół hierarchów pojawią się natychmiast rozmaici filuci, tak świeccy, jak i duchowni, oferujący szybkie pomnożenie gotowych już pieniędzy z odpisów podatkowych oraz rozmaite karkołomne, a kosztowne akcje medialne – wszak specjalistów od wydawania pieniędzy jest zawsze więcej niż tych, co umieją je zebrać lub zarobić. Jednak w ten sposób także państwo, którego władze nie zawsze muszą być życzliwe Kościołowi lub jego poszczególnym duchownym, zyska ogromną możliwość mniej lub bardziej cichego nacisku: tak, wiemy, że te pieniądze się wam należą, ale patrzcie, nam brakuje na szpitale i szkoły… Gdybyście jednak przesunęli tego a tego proboszcza, wyciszyli tego a tego biskupa, przestali tyle mówić o aborcji i in vitro, zmienili program i ojca dyrektora tej jednej, jedynej rozgłośni – natychmiast je przelewamy… Cóż, jak będziecie się upierać, uruchomimy Urbana, Palikota i paru innych propagandzistów. Naprawdę chcecie, by rządziła tow. Senyszyn z Napieralskim? Dlatego kierowane zapewne dobrymi intencjami propozycje nowego podatku kościelnego niech lepiej pozostaną na papierze – a Kościół niech nie ulega populistycznym pokusom w doktrynie i dobrze gospodaruje majątkiem, który udało mu się odzyskać.

Zdzisław Kościelak

Lewe metamorfozy na przykładzie Kwaśniewskiego i Oleksego Wciąż aktywnych, PRL-owskich polityków lewicy często nazywa się „dinozaurami Polski Ludowej”. Niesłusznie – komuniści sztukę adaptacji i ewolucji opanowali jak mało, kto. Meteoroid Okrągłego Stołu, zamiast ich zmieść z powierzchni sceny politycznej, wszedł w atmosferę pozakulisowych rozgrywek służb specjalnych, jako niegroźny deszcz meteorytów – widowiskowe tło dla medialnego spektaklu. Komuniści z PRL-owskich poczwarek przeobrazili się w imaga (z łac. „dojrzałe wizerunki”) europejskich socjaldemokratów. Zdaniem Adama Michnika, okrągłostołowa metamorfoza była dziełem autonomicznym, wyrosłym z poczucia „patriotyzmu i odpowiedzialności za Polskę”. Zdaniem Janusza Korwin-Mikkego, była to zmontowana przez polską bezpiekę farsa, dzięki której czerwona fasada ustroju została przemalowana na różową. Przełom lat 80. i 90. zakończył zasadnicze stadium ewolucji z komunisty w nowoczesnego socjalistę. Ewolucja światopoglądowa wciąż ma jednak miejsce, a czasem przybiera wręcz niespodziewane oblicze… Np. Aleksander Kwaśniewski – najbardziej oswojony, europejski postdinozaur PZPR – poparł w RMF-FM pomysł podniesienia wieku emerytalnego! Jak zauważył były prezydent, „nie żyjemy w czasach Karola Marksa w Manchesterze w XIX wieku, gdzie rzeczywiście warunki pracy były takie, że dożyć pięćdziesiątki było trudno, a pracować do tego wieku wręcz niemożliwe”; „dzisiaj ludzie są zdrowsi, dzisiaj ludzie żyją dłużej i chcą być aktywni zawodowo”. Ponieważ „aktywność zawodowa jest podstawą długiego życia i podstawą dobrego samopoczucia”, SLD powinno zerwać z reliktem minionej epoki! Inny wyrosły na PRL-owskim gruncie „działacz lewicowy średniego pokolenia” w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” uderzył w ton obrońcy Polaków przed „socjalnym rozpasaniem”! Józef Oleksy patrzy swoim SLD-owskim kolegom na ręce i niecierpliwie czeka na szczegółowy program polityczny, zwłaszcza dotyczący „gospodarki i roli państwa wobec obywateli”. Zdaniem byłego premiera (piastującego kiedyś m.in. funkcję I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Białej Podlaskiej), „obywatele są coraz bardziej uciemiężeni przez biurokrację i niezreformowany wymiar sprawiedliwości”! Co więcej, Józef Oleksy poważnie rozważa „organizację obywatelskiej samoobrony przed zagrożeniami, które tworzy państwo” i krytykuje PiS za postulat „umacniania roli państwa” jako remedium na socjalne bolączki. Równocześnie Oleksy jasno wskazał ideowe zmienne, które obecnie konstytuują lewicę. O ile postulowanej przez byłego premiera „walki z socjalnym rozpasaniem” europejscy socjaliści masowo nie poniosą na sztandarach, to „prawa kobiet i mniejszości, tolerancję, aborcję, neutralność światopoglądową” już tak…

O kreowaniu przez SLD „nowej klasy uciśnionej” piszemy regularnie. Ostatnio informowaliśmy o kolejnej próbie „społecznej emancypacji homoseksualistów” poprzez penalizację tzw. mowy nienawiści, np. słów „pedał” i „ciota” (więcej tutaj). Niestety lewicowa wrażliwość jest bardzo wybiórcza i ogranicza się do osób LGBT. Najnowszy pomysł SLD na zaistnienie przed wyborami to postulat wykreślenia z kodeksu karnego ścigania z urzędu „za obrazę uczuć religijnych”. Co więcej, wiceszefowa SLD Katarzyna Piekarska będzie domagać się również zmniejszenia kary, która grozi za ich obrazę. Tymczasem Grzegorz Napieralski – jak przystało na lidera „nowoczesnej lewicy” i przyszłego ministra ds. nowoczesnych technologii – przygotowuje SLD do podróży w kosmos. Na razie w przestrzeń okołoziemską poleci logo Sojuszu, które pojawi się na pierwszym polskim satelicie naukowym „Lem”. Niestety kolejnym krokiem nie będzie „powrót do domu” na czerwonego Marsa. SLD jest już pełną gębą różowe… Piotr Żak

Jak wprowadzono w Polsce OFE Ta książka wywoła szok! Amerykański profesor ujawnił, czym i jak bankierzy przekonali naszych polityków, związkowców i dziennikarzy do OFE W toczącej się w Polsce debacie w sprawie zmian w otwartych funduszach emerytalnych (OFE) warto się odwołać do niezwykle interesującej książki „Prywatyzacja emerytur. Transnarodowa kampania na rzecz reformy zabezpieczenia społecznego”, która ukazała się w 2008 r. w wydawnictwie Uniwersytetu Princeton w Stanach Zjednoczonych. Jej autorem jest prof. Mitchell A. Orenstein (Johns Hopkins University)*. W publikacji obszernie przedstawiono przyczyny, mechanizmy i sposoby wprowadzenia przymusowego kapitałowego filara systemu emerytalnego w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej oraz w regionie Europy Środkowej i Wschodniej. Szczególna uwaga została poświęcona roli, jaką odegrał tu Bank Światowy wraz z Międzynarodowym Funduszem Walutowym oraz amerykańska USAID (US Agency for International Development), a także OECD i inne organizacje międzynarodowe. W opinii Orensteina, podmioty te stworzyły swego rodzaju koalicję, która w ramach dobrze zorganizowanej kampanii rozpowszechniała w świecie ideę prywatyzacji emerytur. W 1994 r. BŚ opublikował raport „Averting the Old Age Crisis”, w którym zdecydowanie propagowano koncepcję sprywatyzowania przynajmniej części systemu emerytalnego. Orenstein wskazuje (s. 76), że była to radykalna zmiana w porównaniu z tezami zawartymi w dokumentach Banku Światowego, publikowanych do tego czasu, w których ostrzegał on, że taka prywatyzacja nie rozwiązuje fundamentalnych problemów dotyczących systemów emerytalnych w krajach Europy Środkowej i Wschodniej. W całej kampanii BŚ na rzecz ustanowienia przymusu oszczędzania na emeryturę w prywatnych instytucjach finansowych eksponowano cel w postaci ograniczenia negatywnego wpływu zmian demograficznych na wysokość przyszłych emerytur i wiele innych celów dotyczących rozwoju gospodarczego. Zastanawiając się nad rzeczywistymi przyczynami ustanowienia obowiązkowego filaru emerytalnego, Orenstein wskazuje, że międzynarodowe instytucje finansowe i korporacje wielonarodowe, zajmujące się zarządzaniem prywatnymi funduszami emerytalnymi, bardzo się interesowały stworzeniem w różnych krajach dużej puli oszczędności z przymusowo pobieranych środków publicznych (s. 79). Doświadczenia reformy chilijskiej pokazały, że zarządzanie tymi pieniędzmi może stanowić atrakcyjne źródło zysków dla wielkich międzynarodowych firm ubezpieczeniowych i banków. Od 1994 r. BŚ bardzo się zaangażował w promowanie tego rodzaju reformy. Ważnym instrumentem wprowadzania przymusowego filara kapitałowego była polityka pożyczkowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. I tak np. jednym z warunków udzielenia Argentynie w 1992 r. pożyczki w wysokości 40 mld dol. przez MFW było sfinalizowanie prywatyzacji emerytur w tym kraju. Ponadto Bank Światowy w latach 1996-1997 udzielił Argentynie pożyczek w wysokości 320 mln dol., by wesprzeć realizację reformy emerytalnej (s. 152). Orenstein stwierdza, że BŚ, MFW i regionalne banki rozwoju udzielały często pożyczek i pomocy różnym krajom, pod warunkiem że wprowadzą one prywatyzację emerytur. Z drugiej strony, instytucje te zapewniały pożyczki na sfinansowanie luki w finansach publicznych, powstałej z powodu skierowania do prywatnych instytucji części składek emerytalnych, tak by można było wypłacać bieżące emerytury (s. 89). Orenstein wskazuje, że silnej presji ze strony tych instytucji oparły się jedynie nieliczne kraje wytypowane do wprowadzenia obowiązkowego filara kapitałowego. Te kraje to: Wenezuela, Słowenia oraz Korea Południowa (s. 154). Według opinii Orensteina, Korea jest przypadkiem, który pokazuje, że przywódcy w dużym i bogatym kraju mają siłę, by oprzeć się polityce transnarodowych podmiotów (s. 156). Z całej książki wynika ogólna refleksja, że na celowniku tych podmiotów znalazły się kraje o średnich dochodach, przeżywające różne problemy gospodarcze i uzależnione od międzynarodowej pomocy finansowej. Bank Światowy i inni transnarodowi aktorzy w zasadzie nie próbowali wprowadzić przymusowego filara kapitałowego w krajach o małych dochodach (niski poziom płac i składek), a także w krajach wysoko rozwiniętych. W odniesieniu do tych ostatnich trudno bowiem było znaleźć jakieś skuteczne instrumenty oddziaływania na rządzących (s. 162). Orenstein odwołuje się do badań pokazujących, jak wielkie straty poniosły pierwsze pokolenia emerytów otrzymujących świadczenia z przymusowych prywatnych funduszy w krajach Ameryki Łacińskiej. Istotną przyczyną tych strat okazały się wysokie opłaty pobierane przez instytucje finansowe zarządzające funduszami. Opłaty te stanowiły niesprawiedliwe obciążenie indywidualnych oszczędności emerytalnych i spowodowały utratę dużej części dochodu należnego emerytowi (s. 82). W książce szczegółowo scharakteryzowano mechanizm i poszczególne etapy prywatyzowania emerytur. I tak najpierw Bank Światowy, a także inni tzw. transnarodowi aktorzy, starali się zidentyfikować kraje mogące być obiecującymi kandydatami do wprowadzenia obowiązkowego kapitałowego filaru emerytalnego, oraz przedstawicieli władz tych krajów, mających „polityczną wolę” przeprowadzenia reform (s. 87). Jedną z metod stosowanych do tego celu było zapraszanie tych przedstawicieli na konferencje i seminaria na temat prywatyzacji emerytur, organizowane zazwyczaj na najbardziej znanych uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych. Orenstein wskazuje, że tym sposobem Bankowi Światowemu łatwiej było stwierdzić, które kraje myślą poważnie o reformie emerytalnej, i zrekrutować przy tej okazji sojuszników do jej realizacji. Dzięki dużej liczbie tych seminariów, zorganizowanych przez BŚ, udało się przeszkolić tysiące oficjalnych przedstawicieli z wielu państw w kwestii prywatyzacji emerytur (s. 87). Drugi etap następował po tym, jak zasiana uprzednio idea tej prywatyzacji zainteresowała decydentów w jakimś kraju. Następnym wyzwaniem było przeszkolenie krajowych ekspertów w kwestiach organizacji funduszy, ich regulacji i nadzoru nad ich działalnością. Orenstein zwraca uwagę na dyskusje, które toczyły się na początku lat 90 zarówno w BŚ, jak i MFW odnośnie do źródeł finansowania przymusowego filara kapitałowego, oznaczającego w praktyce wyjęcie części składki emerytalnej z budżetu i w efekcie niedostatek środków na bieżące emerytury. Obie organizacje miały świadomość, że filar ten wymaga poważnego zadłużania się przez rządy, co może stanowić istotny problem dla krajów mających już wysoki dług. Ostatecznie zwolennicy tego filara zaczęli propagować ideę, że nie tworzy on takiego problemu, gdyż powoduje jedynie zamianę zobowiązań państwa wobec przyszłych emerytów w ramach systemu repartycyjnego, czyli tzw. długu ukrytego na dług jawny (s. 83). Zwolennicy ci pominęli więc fakt, że dług jawny wymaga zaciągania przez państwo pożyczek już teraz i płacenia od nich odsetek, podczas gdy dług ukryty stanie się wymagalny za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, i to nie w całości, lecz stopniowo, wraz z upływem lat bycia na emeryturze przez daną osobę. Zatem w imię korzyści osiąganych przez instytucje finansowe z prywatyzacji emerytur transnarodowi aktorzy wymyślili i rozpowszechniali argument odnośnie do długu ukrytego, nie bacząc, że lawinowo narastający dług jawny z powodu przymusowego filara kapitałowego prowadzi kolejne kraje do bankructwa. Orenstein wykazał się dużą wnikliwością badawczą, charakteryzując proces wprowadzenie OFE w Polsce. Warto zwrócić uwagę na kilka istotnych faktów przedstawionych w książce: l Z rozważanych w Polsce kilku koncepcji reformy emerytalnej ostatecznie do realizacji została przyjęta koncepcja, której opracowanie sponsorował Bank Światowy (s. 113). BŚ oddelegował do Polski przedstawiciela, który stanął na czele Biura Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Systemu Zabezpieczenia Społecznego. Po wykonaniu misji w Polsce powrócił on do BŚ na znaczące stanowisko. Orenstein podkreśla, że biuro uzyskało z BŚ wszelkie niezbędne zasoby finansowe i techniczne, potrzebne, by przekonać potencjalnych sojuszników proponowanych rozwiązań i udaremnić wysiłki oponentów. Fakt, że Bank Światowy umieszczał swoich ludzi w najważniejszych biurach rządowych, wskazuje na to, jak bardzo instytucja ta była w stanie wpływać na proces reformy w różnych krajach (s. 117). W książce pokazano, jak udało się zyskać poparcie najważniejszych polskich polityków dla koncepcji przymusowego filara kapitałowego. Różnorodne działania zostały podjęte przez BŚ, by uzyskać poparcie dla idei prywatyzacji emerytur ze strony organizacji pracodawców i kierownictwa związków zawodowych. W odniesieniu do tych drugich istotna okazała się m.in. obietnica odnośnie do tworzenia przez związki własnych funduszy emerytalnych, co w opinii Orensteina, pokazało związkom „jasny interes biznesowy w reformach” (s. 119). USAID przekazała 1,4 mln dol. na sfinansowanie wielkiej kampanii publicznej promującej OFE, podjętej w kwietniu 1997 r. W pierwszej fazie tej kampanii skupiono się na tworzeniu ogólnego obrazu reformy i skierowano informacje do związków zawodowych, pracodawców, liderów politycznych i mediów. Realizowane były seminaria edukacyjne, dostarczano materiały propagandowe. Ważnym elementem kampanii były wizyty studyjne w różnych krajach, zorganizowane dla dziennikarzy, parlamentarzystów i przedstawicieli rządu, wskazanych przez Biuro Pełnomocnika Rządu (s. 123). Orenstein zauważa, że granty przyznane członkom rządu, parlamentarzystom i dziennikarzom w celu sfinansowania ich wizyt studyjnych w Chile, Argentynie i innych krajach, zwiększyły efektywność tych osób w przekazywaniu informacji na temat prywatyzacji emerytur. W wielu przypadkach wizyty spowodowały, że sceptycy stali się zwolennikami tej prywatyzacji (s. 127). W przypadku Polski takie wycieczki, jak wskazuje Orenstein, stanowiły największy koszt w kampanii finansowanej przez USAID, ale miały duży wpływ na zmiany poglądów uczestników (s. 91). W książce przedstawiono nazwiska osób oraz nazwy instytucji aktywnie działajacych na rzecz wprowadzenia OFE, jak i tych, które starały się nie dopuścić do ustanowienia funduszy. W połowie 1998 r., przy wsparciu w wysokości wielu milionów dolarów z USAID, utworzony Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (UNFE) (s. 124). Orenstein wskazuje, że w czasie, gdy USAID zajmowała się UNFE, Bank Światowy koncentrował wysiłki na wprowadzaniu zmian w ZUS. Te działania USAID, jak i BŚ, według autora, trwały kilka lat i kosztowały miliony dolarów z pieniędzy transnarodowych donatorów (s. 128). Drugi etap kampanii finansowanej przez USAID rozpoczął się w październiku 1998 r., a jego intensywna faza była w pierwszych miesiącach 1999 r., kiedy kluczowe znaczenie miały reklamy telewizyjne i ulotki informacyjne rozesłane z rachunkami telefonicznymi (s. 127). Podsumowując reformę emerytalną w Polsce, Orenstein wskazuje na głęboką ingerencję Banku Światowego i USAID w jej ukształtowanie i wprowadzenie w życie, w tym poprzez finansowanie zespołów reformujących oraz wszelką pomoc finansową i techniczną. Pozwoliła ona pozyskać zwolenników i zmienić preferencje decydentów (s. 129) Książka prof. Orensteina stanowi bardzo dobrze udokumentowaną analizę procesu wprowadzania przymusowego filara kapitałowego i rolę, jaką odegrały w tym organizacje i korporacje międzynarodowe. Silne zaangażowanie tych podmiotów w ustanowienie tego filara jest też przyczyną dotychczasowych trudności krajów, które chciały ograniczyć czy zlikwidować obowiązkowe fundusze emerytalne. Kraje te, po tym, jak ogromnie zadłużyły się z powodu tych funduszy, są jeszcze bardziej uzależnione od dobrej woli transnarodowych aktorów niż kiedyś. Tłumaczyć to może np., dlaczego MFW sprzeciwił się w 2010 r. próbie likwidacji OFE podjętej w Bułgarii. Wyjście z tej pułapki nie jest łatwe. Bez determinacji rządzących i zrozumienia problemu przez społeczeństwo nie da się wprowadzić potrzebnych zmian. Recenzowana książka, bardzo prosto i przejrzyście napisana, może stanowić interesującą lekturę dla wszystkich osób chcących poznać kulisy wielkiej operacji, jaką było wprowadzenie OFE w Polsce i innych krajach. Leokadia Oręziak

Skąd u Żydów więcej złej pamięci o Polakach niż o Niemcach? Dlaczego wśród Żydów ocalałych z Holocaustu tak wiele jest pamięci o złych Polakach i tak mało, prawie wcale, o złych Niemcach? Dlatego, że ocaleli niemal wyłącznie ci Żydzi, którzy w czasie okupacji nie spotkali Niemców. Jeśli ukrywający się Żyd spotkał Niemca, to ginął, najczęściej razem z Polakami, którzy go ukrywali. I już nikomu o złych Niemcach nie opowiedział.

Wyjątkowy udokumentowany przypadek, gdy ukrywający się Żyd spotkał Niemca i przeżył, przedstawiony został światu w Oscarowym filmie Polańskiego “Pianista”. Kapitan Wehrmachtu Willy Hosenfeld spotkał ukrywającego się w ruinach Warszawy Żyda Władysława Szpilmana – i go nie zabił. Cóż za chwalebne, bohaterskie zaniechanie! Bohaterstwa Hesenfelda nie umniejsza okoliczność, że tuż obok, za Wisłą, stała już Armia Czerwona, a w zgliszczach Warszawy nie było już żywego ducha,który by mógł Hosenfelda zadenuncjować. Nikt się też nie zastanawia, co by zrobił bohaterski Hosenfeld na widok ukrywającego się Szpilmana nie w grudniu 1944 roku, ale wcześniej, w sierpniu 1942 roku, gdy Niemcy szturmowali Stalingrad, a Szpilman uciekał z Umschlagplatz. Przeżyli i zostawili swe wspomnienia ci Żydzi, którzy żyli wśród Polaków i którzy bali się Polaków, żeby ich nie wydali. Ukrywali się gdzieś w tajnych schowkach na strychach, w piwnicach, w stodołach czy oborach, czekali na gospodarza z miską zupy i drżeli, czy nikt ichnie wykryje i nie wyda. A gospodarz upewniał ich w strachu – siedź tu człowieku,nie wychodź, bo ktoś cię zauważy, doniesie i wszyscy zginiemy. I ten ukrywający się Żyd nabierał przekonania, że poza tym jednym jego wybawcą, wszyscy sąsiedzi wokół dybali na jego życie. W rzeczywistości nie chodziło o wszystkich sąsiadów, tylko o tego jednego na tysiąc, który mógł wydać. Ale, że nie wiadomo, który był tym jednym na tysiąc, więc z ostrożności trzeba było bać się wszystkich i ostrzegać przed wszystkimi. Tak jak człowiek wychodzący z domu zamyka na klucz drzwi wcale nie dlatego, że wszyscy sąsiedzi są złodziejami, lecz dlatego, że jeden na tysiąc może być złodziejem, ale nie wiadomo który.

Niemcy byli daleko. Gdzieś tam w miasteczku stał posterunek żandarmerii, gdzieś dalej stacjonowało komando SS.

Ukrywający się Żyd Niemców nie widział, nie słyszał. A polscy sąsiedzi byli tuż za ścianą. Słyszał ich, jak chodzili, rozmawiali, śmiali się, czasem pili wódkę. Ukrywający się Żyd myślał wtedy – ja ginę, a oni się bawią… Gospodarz-wybawca czasem pozwalał Żydowi wyjść z kryjówki i ogrzać się chwilę w chałupie, ale gdy zaszczekał pies, natychmiast kazał się schować, bo sąsiad idzie, niech cie nie zobaczy! I ten ukrywający się Żyd strasznie się bał tego sąsiada. Bał się wszystkich sąsiadów. O wiele bardziej się ich bał, niż dalekich i niestwarzających bezpośredniego zagrożenia Niemców. Gdy koszmar się skończył i zaszczuty człowiek wreszcie wychodził ze swej kryjówki, dziękował wybawcy i bywało, że nawet go zgłaszał do tytułu “Sprawiedliwy wśród narodów świata”. Ale wszystkich bliższych i dalszych sąsiadów wybawcy uważał za swoich potencjalnych zabójców. I opowiadał potem, jak bardzo ci    sąsiedzi byli źli i jak bardzo się ich musiał bać. I jak bardzo musiał się bać swoich sąsiadów ten jego wybawca, bo wszyscy Polacy wokół byli wtedy źli, tylko ten jeden był dobry. Potem opowiedział to Grossowi lub innemu podobnemu historykowi, ten to opisał i tak utrwala się w świecie opinia, że Polacy to urodzeni antysemici i jeśli tylko mogli, jeśli Niemcy im nie przeszkodzili, to mordowali Żydów z lubością. Jednym z najgorszych okupacyjnych wspomnień mojego Ojca był widok dwóch żołnierzy niemieckich, okrutnie bijących starego Żyda. To był początek okupacji, jeszcze nie było getta. Ojciec widział, jak dwaj Niemcy zatrzymali idącego rawską ulicą starego brodatego Żyda, mówili coś do niego, a po chwili zaczęli okładać nieszczęsnego człowieka pięściami pogłowie, a gdy upadł – kopali go bez litości. Ojciec przejeżdżał obok wozem konnym, na targ do Rawy. Był młodym, silnym mężczyzną i jak wspominał, najgorsze było to, że musiał ów widok znieść w poniżającej bezsilności. Powinien podejść do tych niemieckich żołnierzy i przynajmniej powiedzieć – przestańcie, co robicie! Wtedy ci Niemcy zabiliby go od razu, razem z pobitym Żydem. Ojciec odwrócił wzrok, popędził konie…nie pomógł bitemu żydowskiemu starcowi… Gdyby tę scenę opisał Claude Lanzman, autor filmu “Shoah” – napisałby, że polski chłop, jadący furmanką, przyglądał się biciu Żyda obojętnie. Jan Tomasz Gross poszedłby dalej i stwierdził, że jadący furmanka polski chłop przyglądał się biciu Żyda z przyjemnością. Może nawet w tym biciu pomagał. I tak tworzy się w świecie obraz Polaków antysemitów i morderców. A Niemcy? A Niemcy już w trzecim kolejnym landzie, w Saksonii, wybierają do landtagu neofaszystowską partię NPD, która jawnie nawołuje do odebrania Polsce Wrocławia i Szczecina. Nikt się tym nie martwi, a najmniej Polska, zajęta zwalczaniem własnego antysemityzmu.

PS. Przedstawiłem moją teorię strachu przyjacielowi, Żydowi ocalałemu z Holocaustu. Zastanowił się i powiedział – masz rację… Janusz Wojciechowski

Nie będę przepraszał Żydów

1. Przed II wojna światową większość europejskich Żydów, 3.5 miliona, od stuleci żyło w Polsce. Nie w Niemczech, nie we Francji, nie w Hiszpanii, ale właśnie w Polsce.. Wybór Polski na miejsce osiedlenia świadczy, ze nie było im tu najgorzej.

2. W II Rzeczypospolitej Żydzi mieli w Polsce wszelkie prawa obywatelskie, równe z Polakami. Wybierali i byli wybierani. Mieli pełna wolność religijna, mieli swoje partie, organizacje, kluby sportowe, państwo chroniło ich własność i interesy gospodarcze. Nikt nie zmieniał im nazwisk (jak POlakom na LItwie), nikt nie uzależniał ich praw obywatelskich od znajomości języka polskiego (jak Rosjan w Estonii zmusza sie do znajomości estońskiego).

3. Skala konfliktów polsko-żydowskich, była stosunkowo niewielka i nigdy nie wykraczała poza odosobnione incydenty, zresztą obustronne. To był ewenement, zważywszy, że mniejszość żydowska stanowiła 10 procent obywateli Rzeczypospolitej. Wystarczy spojrzeć, jak wiele jest współcześnie konfliktów francusko-arabskich czy niemiecko-tureckich, podpalane były domy azylantów, były dziesiątki ofiar. W II Rzeczypospolitej Polacy i Żydzi nie bili się między sobą i potrafili ze sobą żyć. Too wielka zasługa obu narodów.

4. 1 września 1939 roku w Wieluniu spadły pierwsze niemieckie bomby, spadły na Polaków i na Żydów. I cała Polska stanęła wtedy do walki na śmierć i życie, żeby Niemców do naszego wspólnego domu nie wpuścić. W tej walce, na froncie i w zbrodniach wojennych, tylko we wrześniu zginęło 300 tysięcy obywateli polskich Polaków i Żydów.  A potem zaczęła się zagłada obu narodów - Polaków i Żydów. Najpierw Polaków, którzy ginęli w masowych egzekucjach w Bydgoszczy, Wawrze, Palmirach. Nieco później Niemcy zaczęli zabijać Żydów. Różnica była taka, że Żydów zabijano kompleksowo, a Polaków wybiórczo, ale finał miał być dla obu narodów ten sam - jak powiedział Hans Frank - za pięć lat ma tu nie być ani jednego Żyda, za 50 lat ani jednego Polaka.

5. Zagłada Żydów była od początku do końca pomysłem, projektem i wykonaniem niemieckim. Polacy nie tylko nie weszli w ten plan, ale ze wszystkich sił starali się mu przeszkodzić. Polacy nie stworzyli żadnej państwowej kolaboracji, nie było kolaboracyjnego rządu ani armii, co w państwach okupowanych przez Niemcy było regułą. Polacy na wszystkich frontach i w partyzantce walczyli, aby Niemców z Polski wypędzić i zagładę przerwać.

6. Polacy ukrywali dziesiątki tysięcy Żydów, mimo, że groziła za to śmierć. Tysiące Polaków poniosło za to śmierć. Żaden inny naród nie został poddany tak wielkiej i strasznej próbie. Gdzie indziej dla ukrywania Żydów potrzeba było przyzwoitości i odwagi, w Polsce wymagało to heroizmu graniczącego z szaleństwem? I tysiące Polaków ten heroizm wykazało, o czym świadczą tysiące drzewek oliwnych w Yad Vashem. A trzeba pamiętać, ze herosi na kamieniu się nie rodzą.

7. Polacy zabijali też Żydów, ale nigdy nie wyszło to poza zakres kryminalnego marginesu. W czasie wojny, przy destrukcji państwa mógł to być nawet szeroki margines, ale margines. Na tym marginesie zdarzało się nierzadko, że Polacy zabijali  Polaków, zdarzało się też, że Żydzi zabijali Żydów. Podziemne państwo polskie za zabicie Żyda lub wydanie go Niemcom karało śmiercią. Dokładnie tak samo, jak za zabicie lub wydanie Niemcom Polaka.

8. Po wojnie Polska wydatnie przyczyniła się do powstania panstwa Izrael, trzon żydowskich organizacji bojowych w Palestynie stanowili żydowscy żołnierze armii Andersa, świetnie wyszkoleni, zaprawieni w boju (np. Menachem Begin). Po wojnie, w komunistycznej i zniewolonej Polsce, nieliczni już Żydzi mieli dostęp do najwyższych stanowisk i urzędów, z którego to dostępu korzystali.

9. Dziś Żydzi, choć nieliczni,  nadal w Polsce żyją, nikt ich nie napada, nie dokonuje na nich gwałtów, nikt nie dyskryminuje, obywatele polscy narodowości żydowskiej też maja pełny dostęp do urzędów państwowych, są równoprawnymi obywatelami Rzeczypospolitej.

10. Doprawdy nie wiem, dlaczego miałbym bić się w piersi i przepraszać Żydów.. Nie będę przepraszał. Będę natomiast podziwiał ich talenty i pracowitość i będę dumny z tego, że ogromna część ich historii i kultury związana jest z historią i kulturą mojej Ojczyzny. Będę szanował ich pamięć i będę modlił się o zdrowie mojego żydowskiego przyjaciela Samuela Dombrowskiego, ocalałego z Holocaustu, który tak bardzo mnie zaraził pasją działania na rzecz ochrony zwierząt. Chciałbym z nim znowu pojechać do Łodzi, wziąć udział w uroczystościach pamięci Getta Łódzkiego, przespacerować się łódzkimi ulicami  i razem przeżywać jego wspomnienia i wzruszenia. Janusz Wojciechowski

Po co Polsce armia? Podstawowym zadaniem każdej armii jest zwycięskie rozstrzyganie konfliktów zbrojnych, te zaś różnią się co do charakteru, zakresu i intensywności. Sposób powoływania, liczebność, struktura, szkolenie, uzbrojenie, wyekwipowanie i dyslokacja sił zbrojnych zależą od tego, do czego mają one być używane, – co będzie ich głównym zadaniem. Rozpatrując sposób organizacji Wojska Polskiego musimy przede wszystkim odpowiedzieć na to właśnie pytanie. Musi to być odpowiedź jednoznaczna, nie nosi ona, bowiem charakteru akademickiego, lecz winna być podstawą do decyzji. Decyzja zaś nie może być „miękka” – nijaka, nakazująca rozwój wszelkich zdolności bojowych jednocześnie. Ograniczoność środków materialnych, jakie Rzeczpospolita może przeznaczyć na zbrojenia, zmusza, bowiem do rozstrzygnięć jednoznacznych. Błąd lub myślenie życzeniowe, prowadzące do „wielowektorowości” rozwoju sił zbrojnych (armii interwencyjnej i obronnej jednocześnie), kosztować będzie życie Polaków2. Profesjonalizacja armii europejskich (poza szczególnym wypadkiem armii brytyjskiej, uwarunkowanym wyspiarskim charakterem Zjednoczonego Królestwa) rozpoczęła się dopiero w drugiej połowie lat 90. XX w. Jej podstawową przyczyną nie był skok jakościowy sprzętu wojennego, uniemożliwiający skuteczne wykorzystanie na współczesnym polu walki przeszkolonych rezerwistów, lecz ustanie groźby sowieckiego najazdu na terytorium owych państw i jednoczesne pojawienie się wyzwań typu ekspedycyjnego (wojna w Zatoce Perskiej i wojny jugosłowiańskie). Rezygnacja z poboru była, zatem skutkiem zmian uwarunkowań politycznych (a nie techniczno-wojskowych), w wyniku których uznano, że podstawowym zadaniem sił zbrojnych będą misje ekspedycyjne. Ich wykonywanie przez państwa demokratyczne przy wykorzystaniu armii opartych na powszechnym obowiązku służby wojskowej jest politycznie niemożliwe, gdyż prowadziłoby do klęski wyborczej każdego rządu, który by się na to ważył. Jednocześnie parametry wojskowe, technologiczne i cywilizacyjne potencjalnych przeciwników (kraje arabskie, Afryka subsaharyjska, paramilitarne bojówki stron konfliktu jugosłowiańskiego) sprawiają, że niewielkie, mobilne i nasycone nowoczesną techniką siły profesjonalne są jedynym możliwym (z uwagi na wspomniane wewnętrzne uwarunkowania polityczne), a jednocześnie dostatecznie skutecznym instrumentem interwencji w tego typu konflikty. Te państwa, które nie mają ambicji interweniowania zbrojnego poza własnym obszarem w misjach o wysokiej intensywności bojowej i/lub silnie odczuwają zagrożenie własnego terytorium (Szwecja, RFN, Finlandia, Izrael) pozostały przy armiach typowo obronnych, a zatem poborowych. Batalion zmechanizowany (600 żołnierzy) może panować ogniowo w obszarze wyznaczanym przez 9 km frontu i 7 km głębokości ugrupowania – tzn. 63 km². Pas obrony dywizji określany jest na 30-50 km frontu, głębokość wynosi 15-30 km, przy założeniu zbudowania 2-4 pozycji obronnych1. 120-tysięczna armia zawodowa (teoretycznie równowartość ośmiu dywizji, – choć praktycznie przecież nie jest możliwe, by całość jej stanów osobowych weszła w skład wojsk liniowych) mogłaby, więc, użyta obronnie, a nie interwencyjnie, pokryć obszar obejmujący maksymalnie do 12 000 km². Zważywszy, że terytorium Rzeczypospolitej wynosi 312 679 km², że znajdują się na nim 892 miasta, w tym pięć dużych aglomeracji liczących ponad 1 mln mieszkańców każda oraz, że długość granic z samą tylko Rosją i Białorusią wynosi odpowiednio 210 km i 418 km, obrona Polski przy użyciu samej tylko armii ochotniczej, choćby i najbardziej profesjonalnej, jest niemożliwa i to bez względu na to, czy będzie ona liczyła 90, 120, czy 150 tys. żołnierzy. Odpowiadając na tytułowe pytanie, – po co Polsce potrzebna jest armia, musimy, zatem wykonać podobną pracę myślową jak nasi zachodnioeuropejscy sojusznicy, czyli zapytać o naturę ewentualnych konfliktów, w których może być zmuszone wziąć udział Wojsko Polskie. Jest to pytanie, na które można udzielić realistycznej odpowiedzi tylko na podstawie przesłanek politycznych. Zadaniem WP nie będzie, bowiem osiągnięcie gotowości do wygrania każdej wojny (konfliktu zbrojnego), a jedynie do rozstrzygnięcia na korzyść Polski wojny (konfliktu), której zaistnienie z udziałem państwa polskiego uznamy, ze względów politycznych za prawdopodobne – tzn. niedające się wykluczyć. Prognoza owego prawdopodobieństwa ma jednocześnie fundamentalne znaczenie dla określenia przewidywanych misji Sił Zbrojnych RP w przyszłości. Przedmiotem decyzji jest, zatem odpowiedź na pytanie: Czy podstawowym scenariuszem wojennym, z którym powinna się liczyć Polska, i do którego pozytywnego rozstrzygnięcia powinna przygotowywać swoją armię jest najazd na terytorium Rzeczypospolitej (dalej: Scenariusz A), czy też jest nim konflikt w odległych od granic Polski rejonach, wymagający podjęcia misji typu ekspedycyjno-interwencyjnego (dalej: Scenariusz B). Najistotniejszą cechą tak sformułowanego dylematu jest fakt, iż odpowiedzi w tej kwestii nie da się udzielić raz na zawsze. Bezpieczeństwo państwa wymaga zatem stworzenia strukturalnego systemu oceny sytuacji międzynarodowej i natury istniejących zagrożeń, który pozwalałby na podjęcie na czas decyzji o ewentualnej zmianie przewidywanego charakteru misji Wojska Polskiego. Zasadne byłoby oparcie się na instytucjonalnych wzorach brytyjskich z lat 1919-1933. W systemie planowania obronnego Imperium Brytyjskiego obowiązywała wówczas tzw. Zasada Dziesięciu Lat – Ten Years Rule. Każdego roku specjalne ciało polityczne złożone z Premiera, Ministra Spraw Zagranicznych, Ministra Obrony, Ministra Skarbu, Szefa Sztabu Generalnego i Pierwszego Lorda Admiralicji na specjalnym posiedzeniu odpowiadało na pytanie, czy w ciągu najbliższych 10 lat Wielka Brytania stanie wobec zagrożenia wojennego ze strony równorzędnego przeciwnika (wielka wojna obronna), czy też zadaniem jej sił zbrojnych będą jedynie operacje kolonialne typu policyjnego. W zależności od odpowiedzi na to pytanie planowano inwestycje wojskowe oraz strukturę i kierunki rozwoju sił zbrojnych. System ten uchylił zasadę 10 lat dopiero w 1933 r. – na sześć lat przed wojną, a nie, na 10, ale ogólnie spełnił swoje zadanie2. Podobna instytucja powinna działać także w Polsce i od jej decyzji politycznych powinno zależeć planowanie misji WP bądź to w zakresie Scenariusza A, bądź Scenariusza B. Należy przy tym zauważyć, iż w warunkach obecnej polskiej kultury politycznej, system ten będzie mniej sprawny od brytyjskiego, a decyzja o powrocie do armii obronnej (opartej na poborze), w razie przewidywania zagrożenia Scenariuszem A, będzie politycznie niezwykle trudna do podjęcia. Polska nie jest w stanie przygotowywać swych sił zbrojnych do realizacji misji w ramach obu scenariuszy (A i B) jednocześnie. Wypełnianie zadań związanych z Artykułem 5 Traktatu Waszyngtońskiego (Północnoatlantyckiego), wynikających z konieczności przyjścia z pomocą zaatakowanemu sojusznikowi, może przy tym odbywać się zarówno w warunkach Scenariusza A (obrona zaatakowanych bezpośrednich sąsiadów Polski – obecnych lub przyszłych członków NATO, co do charakteru działań nie odbiegałaby od wojny w obronie Rzeczypospolitej i łatwo mogłaby się w taką przerodzić), jak i Scenariusza B (przyjście z pomocą zaatakowanemu państwu członkowskiemu Sojuszu lub UE, położonemu w znacznej odległości od Polski, ewentualnie współudział w ekspedycyjnej operacji antyterrorystycznej wymierzonej w bazy organizacji, która dokonała ataku na terytorium NATO/UE). Wypełnianie zadań związanych z nowymi misjami NATO (out of area – non-Article 5 operations), jak i z planowanymi zadaniami sił interwencyjnych UE (misje Petersberskie), bez wyjątku wiązałoby się natomiast z koniecznością posiadania przez WP zdolności interwencyjnych (projection of power capability) – Scenariusz B. Tak jak Finlandia czy państwa bałtyckie nie przygotowują swoich sił zbrojnych do odparcia teoretycznego najazdu nieokreślonego przeciwnika z nieokreślonego kierunku, tak i w wypadku rozpatrywania zadań Wojska Polskiego wynikających ze Scenariusza A, jako źródło potencjalnego zagrożenia musi być wskazana Federacja Rosyjska. Zagrożenie wynikające ze Scenariusza A w praktyce powinno być uznane za możliwe do zrealizowania wyłącznie w wyniku agresji Rosji na Polskę, któreś z państw bałtyckich, lub Ukrainę, względnie w wypadku wznowienia konfliktu w Naddniestrzu (z otwartym udziałem Rosji) i wciągnięcia doń sojuszniczej wobec Polski Rumunii. Wojna w obronie terytorium Rzeczypospolitej przed obcym najazdem, lub konflikt związany z rosyjską agresją na któregokolwiek z jej sąsiadów, z politycznego punktu widzenia powinien być, zatem określony, jako Plan Wschód. Misja obrony terytorium Polski przed obcym najazdem w perspektywie najbliższych 10-ciu lat jest, zatem misją przygotowania sił zbrojnych do możliwości konfliktu ze znanym przeciwnikiem o znanych parametrach politycznych, cywilizacyjnych i technicznych, które należy ustawicznie monitorować i dostosowywać do nich plany ewentualnego rozwinięcia sił własnych. W zakresie nasycenia nowoczesną technologią konwencjonalne siły rosyjskie nie należą do czołówki armii światowych. Obie wojny czeczeńskie oraz konflikt gruziński także nie były demonstracją nowoczesnych metod prowadzenia walki. Zdeterminowane czeczeńskie pospolite ruszenie potrafiło zadać w obu wojnach poważne straty najeźdźcy, a w czasie pierwszej wojny skutecznie złamać rosyjską wolę kontynuowania agresji. Szkolona i wyposażona do misji interwencyjnych Armia Gruzińska nie odnotowała natomiast podobnych sukcesów. Scenariusz A do 8 sierpnia 2008 r. wydawał się mało prawdopodobny. Skutkiem takiej oceny sytuacji było uznanie, że podstawowym zadaniem Wojska Polskiego będzie udział w międzysojuszniczych (NATO, UE, koalicje ad hoc) misjach ekspedycyjnych. Politycznym celem takiego wykorzystania sił zbrojnych miała być budowa pozycji politycznej Polski w strukturach euroatlantyckich, lub dwustronnego sojuszu RP ze Stanami Zjednoczonymi. W ślad za tym nastąpiło odejście od armii typu obronnego i podjęcie wysiłku budowy sił interwencyjnych z naturalnym w tej sytuacji zamiarem docelowej profesjonalizacji armii. Owo założenie wstępne potwierdziło się w praktyce jedynie częściowo. Polska do 2007 r. była w trakcie budowania pożądanego sojuszu dwustronnego z USA, a udział WP w misjach ekspedycyjnych u boku US Army był istotnym instrumentem realizacji tego zadania. Ochłodzenie stosunków polskoamerykańskich w interesującym nas tu aspekcie wojskowym (wycofanie polskiego kontyngentu z Iraku oraz manifestowana niechęć rządu RP do instalacji elementów tarczy antyrakietowej w Polsce i ostatecznie brak ratyfikacji przez Polskę stosownego porozumienia w tej sprawie) w znacznej mierze wyhamowało ten proces. Polskie zaangażowanie wojskowe w łonie UE (misje polskie w Kongo i Czadzie u boku Francji) nie przyniosło natomiast jak dotąd pożądanych rezultatów. Paryż np. nie popiera polskiej polityki wschodniej (Membership Action Plan dla Gruzji i Ukrainy został odrzucony min. wskutek sprzeciwu Francji). Kontynuowanie zaangażowania WP w misjach unijnych jest, zatem obecnie niecelowe. Polskie doświadczenia ekspedycyjne, choć cenne, mają dziś jednak drugorzędne znaczenie. Najistotniejszą przesłanką decyzji, co do pożądanego kształtu polskiej armii jest natomiast rosyjska agresja na Gruzję, która powinna zmienić ocenę sytuacji międzynarodowej, a co za tym idzie także i potencjalnych zagrożeń dla bezpieczeństwa Rzeczypospolitej, a zatem i zadań dla jej Sił Zbrojnych. Odpowiedzi wymagają pytania o ewentualne reakcje Polski w razie realizacji następujących scenariuszy rozpętania się konfliktu u naszych granic: Rosyjskiej aneksji Krymu i/lub wschodniej i południowo-wschodniej części Ukrainy w sytuacji:
a) Rozkładu państwa ukraińskiego (usunięcie – np. otrucie prezydenta, ostry konflikt wewnętrzny, separatystyczna akcja rosyjskiej ludności Krymu wsparta zbrojnie przez Rosję z wykorzystaniem baz i sił Floty Czarnomorskiej) i jego niezdolności fizycznej i/lub politycznej do stawienia zbrojnego oporu. (Scenariusz „czechosłowacki – 1938”).
b) Wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej w wyniku błędnej oceny ze strony Rosji stanu państwa ukraińskiego, które mimo prób destabilizacji okazałoby się zdolne do obrony swej integralności (Scenariusz „polski – 1939”). Scenariusz „polski-1939” postawiłby rząd RP wobec dylematu – czy w świetle faktu, że Ukraina nie jest członkiem NATO i nie może liczyć na zbrojne poparcie ze strony Sojuszu, Polska w obliczu najpierw presji, a potem ewentualnej agresji rosyjskiej, której w sposób uporządkowany przeciwstawiłaby się Armia Ukraińska powinna pozostać bierna, czy też uznać, że Wojsko Ukraińskie jest lepszą gwarancją bezpieczeństwa Rzeczypospolitej niż podpisy sojuszników pod traktatami. Czy zatem i jak w okresie narastania ewentualnego kryzysu Wojsko Polskie mogłoby być wykorzystane do demonstrowania solidarności Polski z Ukrainą z zamiarem powstrzymania agresji rosyjskiej poprzez odstraszanie militarne oraz czy i jaką akcję wojskową powinna podjąć Polska, w razie, gdyby do owej agresji doszło, a Ukraina stawiłaby jej zbrojny opór. Brak skutecznej reakcji Zachodu na ewentualną rosyjską agresję na Ukrainę (mimo podjęcia przez Kijów walki) zaostrzałby ten dylemat, podważając wiarygodność zachodniego systemu bezpieczeństwa w ogóle, a zatem także w odniesieniu do Polski. Wkroczenie wojsk rosyjskich do któregoś z państw bałtyckich „w celu obrony prześladowanych obywateli” – tzn. z wykorzystaniem licznej mniejszości rosyjskiej w Estonii i/lub na Łotwie. Zaatakowane państwa zwracają się do NATO w tym do Polski o wykonanie zobowiązań sojuszniczych. Załamanie się państwa mołdawskiego wskutek niemożności rozwiązania przez nie problemów gospodarczych i społecznych i będące jego efektem narodziny potężnego ruchu zjednoczeniowego z Rumunią (obywatelstwo rumuńskie jest jednoznaczne z obywatelstwem UE). Rosja chcąca zachować w swojej strefie wpływów Mołdawię może doprowadzić do wznowienia walk w Naddniestrzu i wciągnięcia w konflikt Bukaresztu, a zatem i NATO. Bezpośrednie uderzenie z północy (obwód Kaliningradzki) i wschodu (Białoruś) na Polskę z zamiarem przywrócenia dominacji rosyjskiej nad Europą Środkową.

Skala prawdopodobieństwa wystąpienia każdego z wymienionych powyżej scenariuszy jest różna i będzie zmienna w czasie. Realizacja któregokolwiek ze scenariuszy 1-3 zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia scenariusza nr 4. Może on jednak wystąpić także samodzielnie w sytuacji gdyby decydenci w Moskwie uznali, że z jakiegoś powodu (wojna jądrowa USA i Izraela z Iranem, wojna USA-Chiny np. o Tajwan, brak reakcji Waszyngtonu na rosyjskie lub chińskie ataki na sojuszników Stanów Zjednoczonych w innych częściach świata) gwarancje USA dla Europy Środkowej, udzielone czy to w ramach NATO, czy też ewentualnych układów dwustronnych, nie zostaną dotrzymane. Jak długo amerykański „parasol ochronny” nad Europą Środkową pozostanie wiarygodny, tak długo prawdopodobieństwo ataku rosyjskiego na państwo członkowskie NATO, w tym na Polskę, pozostanie niewielkie? (Członkostwo RP w UE z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa w kontekście ewentualnego zagrożenia rosyjskiego należy natomiast traktować, jako nieistotne, bowiem UE, jako struktura zdolna do zbrojnego przeciwstawienia się Rosji nie istnieje). Tymczasem najbardziej prawdopodobnym miejscem testowania przez Rosję wiarygodności gwarancji amerykańskich są Łotwa i Estonia. Do ich obrony w tramach NATO Polska powinna, zatem przywiązywać szczególną wagę. Prawdopodobieństwo udziału Wojska Polskiego w wojnie obronnej w ramach NATO jest, zatem niewielkie i przygotowywanie Sił Zbrojnych RP na taką ewentualność celowe jest ze względów politycznych (potwierdza wiarygodność Sojuszu), a nie militarnych (takiej wojny właśnie z uwagi na ową wiarygodność, nie będzie). W razie gdyby wskutek błędnej oceny sytuacji przez Moskwę doszło jednak do wybuchu wojny Rosji z NATO, rozstrzygającą siłą wojskową w tym starciu będzie armia USA. Siły, struktura i zadania Wojska Polskiego będą zaś dla ostatecznego rezultatu wojny miały znaczenie drugorzędne. Prawdziwym wyzwaniem pozostaje natomiast odpowiedź na pytanie, jak powinna zachować się Polska w razie rosyjskiej akcji wojskowej przeciw Ukrainie, lub w sytuacji, gdyby rosyjskie testowanie NATO w państwach bałtyckich doprowadziło do rozpadu Sojuszu wskutek prawdopodobnej niechęci Niemiec, Francji, Włoch, Hiszpanii, Portugalii i Grecji do wypełnienia swych zobowiązań, lub wskutek odwrócenia się nowej administracji USA od problemów Europy Wschodniej, względnie pod wpływem obu tych czynników naraz. Jakkolwiek dramatyczna byłaby, zatem konkluzja i przez ów dramatyzm trudna była do oficjalnego sformułowania brzmi ona następująco: Wojna w obronie Rzeczypospolitej prowadzona w ramach NATO jest wysoce nieprawdopodobna, gdyż Rosja jej nie rozpęta. Najbardziej prawdopodobny scenariusz zadań obronnych, przed jakimi może stanąć Wojsko Polskie to konieczność wojny o niepodległość w razie załamania się wiarygodności NATO i USA, jako gwaranta bezpieczeństwa RP – wojny prowadzonej bądź to w oparciu o siły własne, bądź w sojuszu z (w obronie) bezpośrednich sąsiadów Polski – państw bałtyckich i/lub Ukrainy. Alternatywą, w razie zaistnienia takiego scenariusza, byłaby kapitulacja wraz ze wszystkimi jej konsekwencjami materialnymi i moralnymi. Jest rzeczą logiczną, iż Siły Zbrojne RP powinny być przygotowywane do reakcji w wypadku zaistnienia scenariusza bardziej, a nie mniej prawdopodobnego. Obecna sytuacja międzynarodowa nie upoważnia jeszcze do uznania opisanego zagrożenia za wyzwanie bliskiej przyszłości, nie pozwala już jednak zupełnie go wykluczyć. Ewentualne symptomy narastającego kryzysu (wznowienie wojny w Gruzji, narastanie napięcia na Krymie, lub konfliktu wokół mniejszości rosyjskiej w państwach bałtyckich, silne zaangażowanie wojskowe USA w odległych opisanych regionach) dadzą Polsce okres ostrzegania, w czasie, którego będzie ona mogła podjąć niezbędne przygotowania obronne. Będzie to jednak okres krótki – tzn. od wystąpienia pierwszych symptomów napięcia do wybuchu miną tygodnie lub miesiące, a nie lata. Wstępne przygotowania obronne należy, zatem podjąć już teraz. Powinny one obejmować: Stworzenie mechanizmu monitorowania rozwoju sytuacji międzynarodowej połączonego z planowaniem rozwoju sił zbrojnych. W obecnej sytuacji odpowiedź na pytanie o to czy WP powinno być gotowe do operacji w ramach Scenariusza A (obronnego) czy też B (ekspedycyjnego) brzmi: wariant A; Redukcję zaangażowania Wojska Polskiego w misjach ekspedycyjnych innych niż natowskie lub prowadzone u boku USA (tzn. wycofanie się z misji ONZ i UE); z wyłączeniem misji w bezpośrednim geopolitycznym otoczeniu Polski, gdyby takie były prowadzone (np. Naddniestrze). Opracowanie planów reakcji wojskowej Polski na wypadek realizacji opisanych powyżej scenariuszy. (Możliwa jest decyzja o braku reakcji w wypadku scenariuszy 1-3, ale musi ona być rozważona i przygotowana wcześniej, a niepodejmowana ad hoc dopiero w czasie kryzysu). Ryzyko klęski wojskowej RP powodowane tak zaangażowaniem się, jak i biernością jest bardzo wysokie. Może nas, bowiem czekać wojna przeciw mocarstwu u boku słabych sojuszników, lub bierne oczekiwanie swojej kolejki i doczekanie się wyboru pomiędzy wojną w osamotnieniu a kapitulacją.
Nasycenie Wojska Polskiego sprzętem niezbędnym do zwalczania środków bojowych dominujących w Armii Rosyjskiej (czołgów, BWP3, samolotów, śmigłowców), ograniczenie zaś zakupów podnoszących zdolności ekspedycyjne (samoloty transportowe, wozy patrolowe, itd.). Redukcję zbrojeń morskich do niezbędnego minimum – tzn. jednostek celno-policyjnych i trawlerów. Wojna obronna rozstrzygnięta zostanie, bowiem na lądzie. Nie należy, zatem powielać błędów inwestycyjnych II RP, tym bardziej, że rozwój lotnictwa zdezaktualizował międzywojenne przesłanki utrzymywania Marynarki Wojennej na wypadek wojny z ZSRR. Niewielki obszar Bałtyku umożliwia zwalczanie okrętów nieprzyjaciela przy użyciu samolotów i pocisków rakietowych startujących z lądu. Zbrojenia morskie są zaś bardzo drogie. Upowszechnienie szkolenia wojskowego obywateli i uświadomienie opinii publicznej jego niezbędności. To ostatnie zadanie jest szczególnie trudne. Większość obywateli RP zdolnych do służby wojskowej nie uznaje potrzeby jej odbywania. Odwołanie złożonych publicznie obietnic rezygnacji z poboru nie zyskałoby akceptacji społecznej. Ewentualna zgoda polskiej opinii publicznej na taki krok mogłaby nastąpić dopiero w warunkach oczywistego zagrożenia, – czyli za późno. Potrzeby są przy tym dokładną odwrotnością gotowości społecznej do ponoszenia ciężarów niezbędnych do ich zaspokojenia. Jest, bowiem rzeczą oczywistą, że oficerowie rezerwy (absolwenci uczelni wyższych) powinni być szkoleni dłużej i dokładniej niż szeregowcy. Tymczasem nałożenie obowiązku wojskowego na obywateli z wyższym wykształceniem jest znacznie trudniejsze niż w wypadku pozostałych. Mimo tych trudności należy jednak opracować system skutecznego przygotowania rezerw dla wojska. W związku z tym celowe byłoby stworzenie taniego i nieuciążliwego (letnie obozy szkoleniowe), nastawionego na konkrety rzemiosła wojskowego, systemu szkolenia studentów uczelni cywilnych w charakterze podchorążych i oficerów rezerwy dla wojsk obrony terytorialnej. Nie może to być marnujące czas obywateli i pieniądze podatników szkolenie pozorne. Jego celem nie powinno być też przygotowanie „zastępczych wojsk operacyjnych”, lecz sił obrony terytorialnej kraju. Szkolenie powinno być krótkie, za to intensywne i często powtarzane. Dla podniesienia atrakcyjności służby można by oprzeć się na wzorach stosowanych do lat 1990-tych w niektórych państwach zachodnich, gdzie uchylenie się od służby wojskowej uniemożliwiało pełnienie funkcji publicznych z wyboru (w ciałach przedstawicielskich) i z nominacji (w administracji państwowej). Byłby to krok oddziałujący szczególnie na tę grupę społeczną, której przedstawiciele częściej mają ambicje uczestniczenia w życiu publicznym, a zatem właśnie na absolwentów szkół wyższych. Wymagałoby to osobnych decyzji ustawowych, zapewne politycznie trudnych do przeprowadzenia. Wart rozważenia jest także system rezerwy kontraktowej – płatnego – bardziej intensywnego szkolenia ochotników do służby w wojskach obrony terytorialnej. Szczegóły szkolenia powinny być oczywiście opracowane przez specjalistów wojskowych. Zadaniem polityków jest jednak podjęcie jak najszybciej kampanii wyjaśniającej obywatelom, że nie da się oprzeć obrony Rzeczypospolitej wyłącznie na armii zawodowej.

Przemysław Żurawski vel Grajewski

1 R. Jakubczak, J. Marczak, Obrona Terytorialna Polski na progu XXI w., Warszawa 1998, s. 81-82 oraz M.Huzarski, W Kaczmarek, Obrona i natarcie dywizji, Akademia Obrony Narodowej, Warszawa 1997, Załącznik 3.

2 A. Harasimowicz, Dyplomacja brytyjska wobec zagadnienia rozbrojenia 1921-1937, Łódź 1990, s.22-23, 144, 247-248.

3 Bojowy Wóz Piechoty.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
394 395
arkusz fizyka poziom p rok 2003 395
395
395
piesni slajdy, (370-395), M
395 Manuskrypt przetrwania
395
C 395
395
395
395
395
395
grzesiuk l psychoterapia pr str 395 408(1) id 197292
395
395
395

więcej podobnych podstron