532

Polski obóz koncentracyjny w Tucholi? To kompletna bzdura!!! (Cz1) To bez wątpienia jedna z najbardziej bulwersujących mnie spraw, która jest ewidentną manipulacją strony sowieckiej... 15 maja 2011 roku, pamiętnej niedzieli w Strzałkowie na obelisku upamiętniającym 90. rocznicę odzyskania niepodległości ktoś umieścił tablicę w języku rosyjskim, głoszącą, że „tutaj spoczywa 8000 radzieckich czerwonoarmistów, brutalnie zamęczonych w polskich »obozach śmierci» w latach 1919-1921″. Po tym zdarzeniu pojawiły się opinie, że dziennikarze rosyjscy – którzy pierwotnie mieli przyjechać do Strzałkowa w czwartek – mogli celowo odłożyć swoją wizytę. Umieszczona na obelisku w Strzałkowie tablica, jako zawieszona nielegalnie, została decyzją wojewody wielkopolskiego zdemontowana. W materiale, wyemitowanym w rosyjskiej telewizji, mówi się „nieludzkich warunkach przetrzymywania ludzi w obozach koncentracyjnych”, co ma też wynikać z „oficjalnych polskich dokumentów”. Padło również stwierdzenie, że „na terenie byłego obozu koncentracyjnego w Tucholi nazwanego jeszcze w latach 20-stych obozem śmierci, pochowano około 2 tysięcy osób. Według innych danych, znacznie więcej”. W reportażu – relacjonuje RMF FM – jest też mowa o torturach stosowanych w polskich obozach koncentracyjnych. W materiale mówi się ponadto o 10 tysiącach zmarłych jeńców więcej niż twierdzą polscy historycy (20 tys.). - Polacy, chociaż według traktatu ryskiego z 1921 roku byli zobowiązani przekazać nam listy zmarłych, nigdy tego nie zrobili. Nie wiem, wedle jakich kryteriów liczą oni te 18-20 tys. – mówi w materiale prof. Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego Giennadij Matwiejew. Przytaczana jest również wypowiedź polskiego historyka Waldemara Rezmera, który przekonuje, że niektórzy rosyjscy historycy mają dziwne podejście do problemu jeńców z Armii Czerwonej i wielu z nich nie budzi zaufania. Obóz pod Strzałkowem został zbudowany przez Niemców na przełomie 1914/1915 dla jeńców z frontów I wojny światowej. W 1919 r. zaczęli tam trafiać jeńcy rosyjscy z frontu wojny polsko-bolszewickiej. W wyniku podpisania pokoju w Rydze (1921 r.) między Polską a Rosją obóz w Strzałkowie został przekształcony w miejsce internowania. Obóz oficjalnie zamknięto w 1924 r., a internowani żołnierze otrzymali status emigrantów politycznych. Na miejscowym cmentarzu pochowanych jest około 8000 więźniów różnych narodowości.

DRODZY PAŃSTWO! MAMY DO CZYNIENIA NIE Z OBOZEM KONCENTRACYJNYM, A JENIECKIM! O tej sprawie pisałem kilka lat wcześniej, przypomnijmy ten tekst.

А.Р. Мохоля: Zadrutniki*. Z historii emigracji rosyjskiej w Polsce (1919-1945)

Historia emigracji rosyjskiej w Polsce okresu międzywojennego nie została dotąd poznana i opracowana w stopniu pozwalającym na powstanie tekstu, bądź zespołu tekstów, które w możliwie najpełniejszym stopniu obejmowałyby szeroki wachlarz zagadnień związanych z problematyką rosyjskiej diaspory w Polsce. Prócz nielicznych prac Franciszka Sielickiego[1] – swego rodzaju pioniera w tej dziedzinie – oraz kilkunastu większych prac opublikowanych w ciągu ostatnich kilku lat,[2] w polskiej bibliografii tematu próżno jest szukać czegoś więcej. Dlatego też wrażenie, iż na temat tej części rosyjskiej emigracji 1917 roku, która znalazła schronienie w Polsce wiemy w najlepszym wypadku niewiele, jest wrażeniem jak najbardziej uzasadnionym. W porównaniu z pracami naukowców europejskich i amerykańskich, podejmujących omawianą problematykę polscy historycy i slawiści pozostają niestety daleko w tyle (wystarczy przywołać tu osiągnięcia naukowców czeskich, czy serbskich). Niewątpliwie złożyło się na ten stan rzeczy szereg obiektywnych pozanaukowych przyczyn, które jednak z perspektywy dzisiejszego dnia nie mogą służyć usprawiedliwieniem potężnej luki w wiedzy o nie tak odległej przecież historii. W pracach obcojęzycznych, podejmujących problematykę rosyjskiej diaspory w stopniu bardziej ogólnym, europejskim, nader często można spotkać się z opinią, iż Warszawa – stolica polskiej części rosyjskiej emigracji tzw. pierwszej fali – była małym, w sensie biednym kulturalnie i naukowo, centrum rosyjskiej diaspory w Europie, w którym nie działo się nic i w zasadzie nie warto poświęcać mu większej uwagi (co też jest na ogół zasadą tychże prac)[3]. Warszawa niewątpliwie nie mogła i nie może konkurować pod tym względem z Paryżem, Pragą czy Berlinem. Jednak jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę emigrantów rosyjskich w Polsce (waha się ona w granicach 100-120 tysięcy osób; dla porównania w Czechosłowacji liczbę emigrantów szacuje się na maksymalnie 25 tysięcy), czy też liczbę tytułów emigracyjnych gazet i czasopism wydawanych w II Rzeczypospolitej [4], trudno pogodzić się z przytoczoną powyżej opinią. Lecz tym trudniej jest przedstawić argumenty świadczące o przeciwnym wyglądzie rzeczy. Nazwiska Fiłosofowa, Arcybaszewa, Sawinkowa, czy też przelotnie goszczących w Warszawie Mereżkowskiego i Gippius nie wywołują oczekiwanego rezultatu. Brak jest bowiem szerzej znanych faktów o emigracji rosyjskiej w Polsce jako całości, a nie o jej kilku zaledwie bardziej znanych przedstawicielach. Wydaje się, iż najlepszym sposobem na przezwyciężenie trwającej zapaści jest sięgnięcie do wszelkich możliwych źródeł na interesujący nas temat oraz skoordynowanie podejmowanych lub już podjętych badań. Pierwsze możliwe jest w wymiarze jednostkowym, drugie wymaga podejścia zespołowego, ścisłej współpracy naukowców, płynnej wymiany informacji. Warto przy okazji dodać, iż wartość podjętych wysiłków zostałaby oceniona w znacznie szerszym, europejskim kontekście. Zamiarem niniejszej pracy jest zwrócenie uwagi na nieznaną zupełnie, bądź znaną niewielu kartę historii emigracji rosyjskiej w Polsce, jaką jest życie Rosjan (i przedstawicieli innych narodów byłego Imperium Rosyjskiego) internowanych w polskich obozach w latach 1918-1924.[5] Wielu z nich, po wyjściu z obozu osiedliło się na stałe w Polsce, aktywnie uczestnicząc w życiu rosyjskiej emigracji, część stała się później obywatelami niepodległego państwa polskiego, współdecydując o jego przyszłości. Szereg miast, w granicach lub w pobliżu których istniały obozy dla jeńców i internowanych (Warszawa, Kalisz, Toruń, Poznań, Bydgoszcz i in.), stały się po roku 1924 ośrodkami rosyjskiej diaspory w Polsce. W wyniku działań wojennych 1914-1918 roku setki tysięcy Rosjan znalazło się w niewoli państw Trójprzymierza, głównie na terytorium Niemiec (ich liczbę ocenia się na około 1,2 miliona osób!) i Austro-Węgier.[6] Od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy jeńców rosyjskich rozmieszczonych zostało w obozach jenieckich znajdujących się na terytorium przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, które po 1918 roku znalazły się na terytorium młodego państwa polskiego i podlegały polskiej jurysdykcji (MW, WSW). Następna fala internowanych przypada na przełom lat 1918/1919 – niezwykle pogmatwany okres w historii dwudziestowiecznej Rosji – kiedy to pod naporem bolszewików następuje stopniowe, lecz nieodwracalne załamanie się frontu, tworzonego przez wojska generałów Denikina, Judenicza, Wrangla i innych. Tragicznym finałem wojennych wydarzeń stała się klęska barona Wrangla na Krymie i początek niebywałych rozmiarów exodusu Rosjan, kierujących się ze wszystkich niemal stron Rosji na zachód Europy, Daleki Wschód, do Ameryki. Początków intensywnego uchodźstwa Rosjan do Polski należy zatem upatrywać w 1919 roku. Przede wszystkim byli to żołnierze oddziałów zachodniego i północno-zachodniego frontu, cofający się przed armią bolszewicką i zmuszeni przekroczyć granicę państwa polskiego. W ciągu wojny polsko-bolszewickiej do polskich obozów jenieckich napłynęła także fala wziętych do niewoli czerwonoarmistów, rozmieszczanych zazwyczaj w izolacji od internowanych w latach wcześniejszych. Większa część internowanych czerwonoarmistów powróciła do Rosji sowieckiej po podpisaniu pokoju ryskiego, część jednak pozostała w Polsce dobrowolnie, zasilając szeregi nie tylko polskiej części diaspory. Prócz żołnierzy napłynęła do Polski także trudna do oszacowania liczba ludności cywilnej, zarówno tej rdzennie rosyjskiej, jak również mieszkańcy zachodniej Białorusi, Ukrainy oraz Litwy. W wielu przypadkach przynależność etniczna emigrujących do Polski mieszkańców dawnego Imperium Rosyjskiego nastręcza niestety oczywistych problemów. Mówiąc o żołnierzach rosyjskich internowanych w Polsce musimy zdać sobie sprawę z tego, iż często, a nawet w przeważającym stopniu byli to ludzie młodzi, przede wszystkim studenci rosyjskich szkół wyższych, którzy zostali powołani do obrony monarchii w pierwszych dniach działań wojennych na frontach I Wojny Światowej oraz ci, którzy dobrowolnie zaciągnęli się do wojska po wybuchu rewolucji bolszewickiej 1917 roku. Wśród internowanych nie brakowało również maturzystów, uczniów szkół średnich i realnych, a także szesnasto- i siedemnastoletniej młodzieży. Działania wojenne oraz przewrót bolszewicki przerwały ich naukę, w licznych przypadkach odebrały domy i rodziny; wielu z nich, trafiając do Polski miało za sobą żmudną, kilkuletnią drogę, którą przebyli walcząc na najprzeróżniejszych frontach I Wojny Światowej i wojny domowej w Rosji. Dla przykładu znakomita część internowanej w Polsce dywizji generała Peremykina składała się ze studentów młodszych lat oraz świeżo upieczonych absolwentów gimnazjów i liceów. Wśród nich dominowali mieszkańcy północno-zachodniej Rosji. W polskich obozach upływała zatem nadal najlepsza część życia młodych nasto- i dwudziestolatków, których wojna pozbawiła niemal wszystkiego, pozostawiając im szczęśliwie to, co najcenniejsze – życie. Internowani w Polsce Rosjanie byli rozmieszczeni w dwudziestu jeden, z co najmniej dwudziestu czterech istniejących w różnym czasie obozów, porozrzucanych na terytorium całego niemal kraju.[7] Niektóre z nich dość prędko zlikwidowano, a znajdujących się tam Rosjan przerzucono pośpiesznie do innych. Bodaj najbardziej znanym obozem, w którym znajdowali się rosyjscy żołnierze oraz część ich rodzin był obóz w Skalmierzycach-Szczypiornie. W obozie tym formowane były tzw. Oddziały Sawinkowa, które miały stanąć u boku polskiej armii w walkach z bolszewikami. W 1920 roku znajdowało się w nim ponad 4.500 ludzi, rozmieszczonych w stu-kilkudziesięciu barakach o wymiarach 30×20 m; ustawiono w nich cztery rzędy czteropiętrowych prycz.[8] W obozie funkcjonowała utworzona przez byłych pedagogów i studentów szkoła podstawowa, działał chór, orkiestra muzyki rosyjskiej, scena teatralna. Wydawano również pismo kulturalno-literackie За Проволокой – Литературно-художественный сборник [9] pod redakcją Andrieja Rudina.[10] W obozie Strzałkowo znajdowali się natomiast czerwonoarmiści, wzięci do niewoli podczas wojny polsko-bolszewickiej. Po podpisaniu pokoju ryskiego rozpoczęto organizację powrotu żołnierzy do Rosji sowieckiej. Obóz ten zlikwidowano oficjalnie dopiero w 1923 roku, lecz jeszcze rok później znajdowało się tam około 90 internowanych.[11] W obozie Różanach (w większości rosyjskich periodyków spotykana jest forma Рожаны zamiast Ружаны) znajdowali się internowani żołnierze III Dońskiego Pułku kozackiego oraz trudna do oszacowania grupa cywilów (w 1921 roku 822 ludzi). Na temat obozowego życia wiemy niestety niewiele. Ukazywało się tam pismo Дон, którego redaktorem był Aleksander Turincew.[12] Obóz zlikwidowano najprawdopodobniej w 1920 roku, wkrótce po przerzuceniu internowanych do obozu w Ostrowie Łomżyńskim-Komorowo.[13] W Toruniu rozmieszczono internowany IV Doński Pułk Kozacki esauła Frołowa. Istniało tu prężne koło teatralne, wystawiające między innymi Дни нашей жизни Leonida Andriejewa, На бойком месте Ostrowskiego oraz szereg innych utworów dramatycznych, w tym, najczęściej niewielkie formy dramatyczne autorstwa internowanych studentów. Wydawano tu również pismo Донской Казак, działał kozacki chór. Obóz zlikwidowano około 21 sierpnia 1921 roku, po przeniesieniu internowanych do wspomnianego obozu w Ostrowie Łomżyńskim-Komorowo.[14] Nie sposób powiedzieć ilu dokładnie Rosjan przebywało w Ostrowie Łomżyńskim (obóz Nr 14), zanim przerzucono tam wspomniane oddziały z obozów w Toruniu i Różan. Wiadomo, iż wydawano tu dwutygodnik Казак. Obóz zlikwidowano około 3 listopada 1921 roku po przeniesieniu wszystkich internowanych do obozu w Tucholi.[15] Do mniejszych skupisk uchodźców i żołnierzy rosyjskich internowanych w Polsce należały obozy w Kaliszu, Płocku, Radomiu i Poznaniu. W Kaliszu jeszcze w roku 1924 znajdowało się około 40 osób, pracujących w zakładach rzemieślniczych. W pozostałych obozach przebywało: w Płocku 334 ludzi, głównie cywilów,[16] w Radomiu 475,[17] a w Poznaniu około 600 uchodźców z rejonów Berezy i Bobrujska.[18] Największym i bodaj najdłużej funkcjonującym obozem jenieckim, w którym znajdowali się Rosjanie był obóz w Tucholi. Założony jeszcze przez Niemców przeszedł w polskie ręce w styczniu 1920 roku wraz z wkroczeniem wojsk polskich. Nie sposób powiedzieć ilu dokładnie Rosjan znajdowało się wtedy w obozie. Niemieckie rejestry więźniów albo zostały wywiezione przez dawnych lub nowych gospodarzy tych terenów lub po prostu zniszczone. Obóz w Tucholi (obóz No. 7) funkcjonował przynajmniej do końca 1923 roku; rok później został definitywnie zlikwidowany i rozebrany [19]. W latach 1920-1924 znajdowali się tam przede wszystkim internowani żołnierze byłej trzeciej armii, tzw. Bałachowcy, żołnierze oddziałów halickich, Pierwsza Dywizja Strzelców Kozackich oraz trudna do oszacowania liczba ludności cywilnej – rosyjskojęzyczni uchodźcy z terenów objętych walkami w czasie wojny polsko-bolszewickiej, rodziny internowanych oficerów, emigranci. Po 20 sierpnia 1920 r. dotarły tu także transporty jeńców bolszewickich, wziętych do niewoli po bitwie pod Warszawą. W 1921 roku przyłączono do nich wspomnianych już żołnierzy z oddziałów internowanych w Ostrowie Łomżyńskim-Komorowo. [20] Życie w obozie w Tucholi nie było godne pozazdroszczenia: drewniane baraki z podłogą w wykopanym w ziemi dole, błoto, wilgoć; wszystko otoczone kolczastym drutem i wieżami wartowniczymi. W tej oazie kwitło jednak normalne, zwyczajne życie. Istniały tu aż cztery grupy teatralne, Związek Działaczy Kulturalno-Oświatowych, przy którym założono Związek Studentów Rosyjskich,[21] komisja lekarska, Związek Inwalidów Wojennych, biblioteka naukowa (w roku 1922 licząca około 400 woluminów); swoją siedzibę miała tu również filia amerykańskiej organizacji charytatywnej YMCA (w 1920 r. sekretarzem był Amerykanin nazwiskiem Ariston; w 1921 – Ruby). Życie duchowe i religijne koncentrowało się wokół obozowej cerkwi, którą kierował ojciec Wielikanow.[22] W obozie ukazywały się gazety Новое слово – орган демократической мысли, dodatek literacki Заря oraz, od 1922 roku, Живое слово. Pierwsze dwa tytuły ukazywały się w formie powielanych rękopisów, ostatnie w formie maszynopisu. Ich redaktorami byli niezmiernie wspomniany już Wielikanow oraz wykazujący dużą aktywność dziennikarską, poetycką i naukową – Nikołaj Barteniew. Przeglądając tucholskie tygodniki nie sposób zwrócić uwagi na ich kulturalno-literacki charakter. Prócz artykułów programowych, mających na celu umacnianie świadomości narodowej i politycznej internowanych, tekstów na temat bieżących wydarzeń obozowego życia, numery Nowego Słowa, Zari i Żywego Słowa zawierały drobną eseistykę historyczną (głównie z historii duchowości i kultury rosyjskiej) oraz poezję tworzoną przez samych internowanych. Rzadziej spotkać można niewielkie teksty prozatorskie.Przyjrzyjmy się nieco dokładniej poezji Zadrutników. Poezja ta nie zawsze charakteryzuje się wyszukaną formą, językiem, często zdradza braki warsztatowe autorów, którzy w trudnych chwilach chwycili za pióro, by wyrazić to, czym изстрадалась, измучилась грудь. Poezję Zadrutników odczytywać należy raczej jako dokument historyczny i świadectwo prawdy o trudnych i zagmatwanych losach diaspory rosyjskiej w Polsce okresu międzywojennego.Czytając utwory internowanych Rosjan mimowolnie narzuca się ich wyraźny podział tematyczno-nastrojowy. Z jednej strony są to wiersze pełne ironii, sarkazmu, w szczególnie złośliwej tonacji skierowane przeciwko znienawidzonej Sowdepii i bolszewizmowi; z drugiej, melancholijna liryka o tematyce wspomnieniowej i refleksyjnej, zwykle bardzo osobista i metaforyczna. Jednym z charakterystycznych i najczęściej pojawiających się motywów tej poezji jest wizja powrotu oraz sytuacja spotkania:

Я не знаю, как живете.

Мне хоть трудно, но живу.

Знаю, что меня вы ждете

- Ждите, милые, приду!Перед вами, как из гроба,

Неожиданно, как тень

Я явлюсь к вам, дорогие

Чтобы слезы осушить…[23]Od tego modelu odbiega w sposób wyraźny wiersz Вызов (anonimowy, z dopiskiem Комарово, 1921 г.):

К вам, жадным палачам, томящимся

У ветхого разрушенного трона

И мнящим возродить поверженное в прах

К вам жадным себялюбцам и тиранам

Направлен вызов мой!

Там, где недавно вы безумно пировали

Встал волей угнетаемый народ,

Сорвал позорные оковы и далеко

Отбросил … золоченных Корон. [24]

Obraz dręczonej ojczyzny spotyka się tu z silną wiarą w naród, pomny swojej siły i roli, jaką odegrał w zerwaniu haniebnych okowów, który nigdy nie pogodzi się z wizją powrotu przeszłości pod iluzorycznymi sztandarami donkichotowskich wizji:Нет! Не бывать тому герои Сервантеса!

Великий наш народ, как спящая принцесса

Проснулся вдруг от сильного толчка.

Прозрел, и навсегда, на веки

Порвал с минувшим.

И теперь,

Очищенный безчисленным страданием,

Он не пойдет за вашим подаянием,

Как не возьмет обжегшийся ребенок

Вторично пламя яркое свечи. [25]

Iluzoryczna wiara w rychłe odrodzenie Rosji połączona jest w tym przypadku z dającą się jasno odczytać deklaracją polityczną. Rewolucja lutowa 1917 roku, stanowiąca dla wielu internowanych w Polsce cezurę, swoisty przełom w historii Rosji, była nadal postrzegana jako początek wciąż nieukończonego procesu ewolucji systemu państwowego Rosji oraz – co niezmiernie istotne – ewolucji mentalności rosyjskiej. Podobny charakter nosi anonimowa modlitwa, w której obraz klęski, staje się nie tylko mitycznym zwycięstwem – przede wszystkim duchowym – pokonanych i zniewolonych, lecz także odwołuje się wyraźnie do wątków mesjańskich; uświęcone cierpienie staje się w tej modlitwie drogą ku zbawieniu:

Пошли нам Господи терпение

В годину буйных, мрачных дней,

Сносить народное гонение

И пытки наших палачей.Дай крепкость нам, О Боже Правый,

Злодейство ближнего прощать

И крест тяжелый и кровавый,

С Твоею крепостью встречать.И в дни мятежнаго волнения,

Когда ограбят нас враги,

Терпеть позор и оскорбления,

Христос Спаситель помоги.Владыка мира, Бог вселенной,

Благослови молитвой нас

И дай покой душе смиренной

В невыносимый страшный час.И у преддверия могилы

Вдохни в уста Твоих рабов

Нечеловеческия силы

Молиться кротко за врагов. [26]

W innym anonimowym utworze – Думы spotykają się niemal wszystkie motywy poezji Zadrutników – tęsknota za krajem ojczystym, strzępy wspomnień z przeszłości oraz wiara w odrodzenie Rosji, łączące się z wizją powrotu:

В дали я вижу проблески света,

Они озаряют мой бедный кров,

Страна возстанет из пепла вновь,

Она воскреснет, я верю в это.Душа так рвется из груди тесной,

В цветы рядится родная даль

Крылато-нежная, безшумная печаль

В дали скрывается прелестной. [27]

Refleksję na temat obozowego życia odnajdujemy w krótkim wierszu Nikołaja Barteniewa. Niemożność wyjścia poza przestrzeń odgrodzoną hermetycznie od świata kolczastym drutem jest dla poety synonimem śmierci, zaś słowo нельзя tożsame jest tu ze skazującym wyrokiem:

Ведь Смерть везде, не только в сне,

Не только в битве. Жизни нет!…

Не Страх! – ‘Нельзя’ нам жизнь калечит,

Желаешь ласки, солнца, встречи

- Звучит ‘Нельзя’ в ответ. [28]

Tęsknota za wolnością osobistą, poczucie bezradności i pesymizm mieszają się często z krzykiem rozpaczy, brzmiącym jednak zbyt cicho:

Ноет сердце мое неболевшее,

Изстрадалась, измучилась грудь,

Доконала тоска неутешная,

Не дает ни минуты вздохнуть.

Давят меня эти мысли безплодные,

Рвут мое сердце на части,

Прочь же ты, грусть, прочь, подколодная,

Жажду свободы и счастья! [29]Podobnie:Годы безцельно прошли молодые,

куда-то промчалися наши мечты,

где же минуты, часы золотые,

Лету ушедшие радости дни? [30]

Na zakończenie warto zacytować niewielki fragment impresji prozą, zatytułowanej Пасха за проволокой, autorstwa P. Tomniewa z 1922 roku.

Myślę, iż nie wymaga on dodatkowego komentarza, zawarte są w nim bowiem wszystkie te uczucia, które były z pewnością udziałem wszystkich internowanych:Встречаюсь со знакомым офицером. Лицо радостное, улыбающееся. Христосуемся. Поговорили о мелочах. Прощаемся. Вижу, что он хочет что-то сказать, но не решается. „Что Вы” – Сконфузился и тихо проговорил: „Вы знаете, а ведь действительно Пасха”, и после некоторой паузы прибавил: „Только как там…, дома”.[31]

Niniejsza praca nie wyczerpuje niestety wszystkich zagadnień, związanych z historią Zadrutników, stanowiąc wszakże przyczynek nie tylko do dalszych prac i poszukiwań, lecz także zaproszenie do rzeczowej dyskusji historycznej, wolnej od niezdrowych emocji i chwytów marnej publicystyki. W podobny sposób traktować należy zarys postulatów metodologicznych nakreślony na wstępie niniejszego tekstu.

Źródła:

[*] Zadrutniki, ros. Задрутники – terminem tym, utworzonym od polskich słów za drutem, określano internowanych Rosjan (w tym emigrantów) w polskich obozach jenieckich w latach 1919-1924.

Patrz: rosyjskie gazety i czasopisma z lat 1920-1924 takie jak Вестник эмигранта, Свободa, За Свободу!, Родное слово, Голос Казачества i in.[1]

Por. np.: Sielicki F.: Mereżkowski w Polsce międzywojennej [w:] Przegląd Humanistyczny, No. 3, 1973; tenże: Michał Arcybaszew w Polsce [w:] Ibid., No. 6, 1974. Ze źródeł najbliższych czasom emigracji rosyjskiej w Polsce, niezmiernie cenne są również publikowane w latach trzydziestych artykuły i eseje Mariana Zdziechowskiego; część z nich weszła do znanej książki Od Petersburga do Leningrada (pisownia oryginalna), Wilno 1934. Badacz ten opublikował również szkice historyczno-literackie zatytułowane Widmo przyszłości (Paris: Edition l’Age d’Homme 1983) Równie cenną, choć nazbyt ogólną w zakresie emigracyjnej literatury rosyjskiej w Polsce jest oczywiście książka Siergieja (Sergiusza) Kułakowskiego Pięćdziesiąt lat literatury rosyjskiej (1884-1934), Warszawa: Hoesick 1939. Niewątpliwie najwięcej informacji odnaleźć można w publicystyce rosyjskiej i polskiej tego okresu oraz w pracach naukowców czeskich rosyjskich i amerykańskich traktujących o tzw. „pierwszej fali” emigracji rosyjskiej, a poświęconych całościowemu przedstawieniu problemu – patrz przypis następny.[2] Chodzi tu o następujące prace polskich naukowców: Kowalczyk A.S.: Sawinkow w Polsce [w:] Res Publica, No. 9, 1988. Pod tym samym tytułem wspomniany autor opublikował również książkę. Inne prace: Kulczycka-Saloni J.: Z dziejów literackiej emigracji rosysjkiej w Warszawie dwudziestolecia [w:] Przegląd Humanistyczny, No. 1 (316), 1993. Prace opublikowane w III tomie Studia Rossica Instytutu Rusycystyki Uniwersytetu Warszawskiego, pod red. W. Skrundy i W. Zmarzer, Warszawa 1996, ze szczególnym uwzględnieniem prac T. Szyszko, B. Białokozowicza, W. Skrundy, T. Zienkiewicza, I. Obłąkowskiej-Galanciak, oraz O. Rozinskiej.[3] W niniejszym przypisie należałoby umieścić około stu znanych mi prac z tego zakresu. Z oczywistych względów przytoczę tu zaledwie kilka z nich: Ковалевский П.: Зарубежная Россия, t. 1 i 2, Париж: 1971; Raeff M.: Russia Abroad. A Cultural History of the Russian Emigration 1919-1939, New York-Oxford 1990; Putna M.C. Rusko mimo Rusko, d. 1 i 2, Praha: Petrov 1994. Z prac polskich należy tu również wspomniana w przypisie pierwszym książka S. Kułakowskiego; także w pracach wymienionych w przypisie drugim zwraca się uwagę na ten aspekt życia polskiej części rosyjskiej emigracji.[4] Według moich danych należy mówić o łącznej liczbie około stu dwudziestu tytułów. Poczynając od 1919 r., w różnych latach liczba ukazujących się gazet i czasopism rosyjskich w Polsce wahała się od pięciu do około trzydziestu.[5] Pierwszą bogato udokumentowaną pracą poruszającą tematykę polskich obozów dla jeńców i internowanych jest dwutomowa monografia Zbigniewa Karpusa i Waldemara Rezmera: Tuchola 1914-1923. – Część 1: Obóz jeńców i internowanych 1914-1923. Toruń: Wydawnictwo UMK 1997. Część 2: Choroby zakaźne i walka z nimi 1920-1922. Toruń: Wydawnictwo UMK 1998. Praca ta stanowić ma w zamierzeniu autorów część wielotomowego opracowania całościowego przedmiotowej problematyki.[6] Chodzi o jeńców wziętych do niewoli na galicyjskim odcinku frontu.[7] Problem określenia rzeczywistej ilości obozów dla jeńców i internowanych wynika m.in. z niespójnej nomenklatury i numeracji tychże. Za podstawę niniejszych szacunków przyjmuję następujące obozy (w nawiasie podaję numer obozu): obozy dla jeńców wojennych: Strzałkowo (1), Tuchola (7), Rembertów (?); obozy dla internowanych: Dąbie k/Krakowa (1), Wadowice (2), Łańcut (3), Pikulice k/Przemyśla (4), Skalmierzyce-Szczypiorno (5), Aleksandrów Kujawski (6), Kalisz (10), Piotrków (11), Ostrów Łomżyński-Komorowo (14), Toruń (15), Różany (18), Płock (19), Radom (20), Dorohusk (23), Poznań (?); obozy koncentracyjne: Białystok (21), Lwów (23), Puławy (24). Ponadto istniały przynajmniej trzy punkty koncentracyjne (zbiorcze) w Wołkowysku, Brześciu Litewskim i Kowlu. Ponadto dla celów wymiany jeńców na mocy postanowień traktatu ryskiego w Baranowiczach i Równem uruchomiono tzw. punkty wymiany.[8] Patrz: Свободa, 5(144), 1921.[9] Ibid., Nr 26(165), 1921. oraz Nr 134, 1920.[10] Ibid., Nr 134, 1920; 32(165), 1921.[11] Ibid., Nr 5(144), 1921; w roku 1924 około 90 osób wyjechało do Francji. Obóz dla jeńców wojennych w Strzałkowie wraz z obozem w Tucholi stał się głównym źródłem jednej z najbardziej znanych polemik „około-historycznych”, jakie rozegrały się na łamach prasy rosyjskiej w latach 1995-2000 i następnych, a dotyczącej – w opinii grupy rosyjskich publicystów, dziennikarzy, rzadziej historyków – tragicznej śmierci w polskich obozach ponad 50-65.000 jeńców bolszewickich. Patrz np. cykl publikacji: Иванов, Ю.В., Филимошин, М.В.: Все пленные были парализованы ужасами [w:] Военно-исторический журнал, Nr 5 i następne z roku 1995; patrz również: Иванов, Ю.В.: Трагедия польского плена. [w:] Независимая Газета, 16.07.1998; П. Покровский: Морозом и саблей. [w:] Парламентская газета Nr 449, 4.12.2000; Гривенко, Вл.: В этих лагерях умирал каждый пятый… [w:] Независимая Газета, 22.03.2001 oraz szereg innych. Z polskiej strony, w przedmiotowej sprawie głos w prasie rosyjskiej zabrał Zbigniew Karpus: Карпус, З.: Польские лагеря для красноармейцев в 1919-1921 гг.: правда и домыслы. [w:] Независимая Газета, 19.10.2000.[12] Turincew, Aleksandr Aleksandrowicz – ros. poeta, krytyk literacki, duchowny; ur. w 1896 r. w Moskwie, zmarły 15.12.1984 r. w Paryżu; ukończył gimnazium włodzimierskie, Rosyjski Wydział Prawny w Pradze; uczestnik rosyjskich emigracyjnych kół literackich – warszawskiej Tawerny poetów i praskiej Pustelni poetów. Był autorem znanego artykułu Поэзия советской России opublikowanego w piśmie Своими путями Nr 6-7, 1925 oraz uczestnikiem almanachu Записки наблюдателя; współpracował z pismami Воля России, Студенческие годы, Версты, Дни, Последние новости, За Свободу!; w roku 1931 ukończył paryski L’Institut de theologie orthodoxe Saint-Serge, w 1949 przyął święcenia kapłańskie i poświęcił się wyłącznie posłudze kapłańskiej. Pochowany w Paryżu na cmentarzu Sainte-Genevieve-des-Bois.[13] Patrz: Свободa, Nr 22(161), 1921; Голос Казачества, Nr 3, 1921.[14] Ibid., Nr 2(141), 5(144), 1921; patrz także: Голос Казачества, No. 2, 1921.[15] Patrz: Голос Казачества, Nr 1-3, 5, 9, 14, 1921.[16] Patrz: Свободa, Nr 22(161), 26(165), 1921; o prowadzonych w obozie kursach języka polskiego zamieszczono informację w Nr 30(169), 1921.[17] Ibid., Nr 22(161), 1921.[18] Patrz: Свободa, 20.07.1920, s. 3.[19] Wierzba, J.: Tuchola w latach 1920-1945/48 [w:] Tuchola – zarys monograficzny, pod red. J. Wojtowicza. Towarzystwo Naukowe w Toruniu – Prace Popularnonaukowe Nr 3. Toruń 1962, s. 81. Patrz także: Karpus, Z. i Rezmer, W. (opr.): Tuchola 1914-1923. – Część 1: Obóz jeńców i internowanych 1914-1923. Toruń: Wydawnictwo UMK 1997.[20] Patrz: Голос Казачества, Nr 11 i 14, b.d., 1921 oraz wskazaną w przypisie poprzednim pracę Z. Karpusa i W. Rezmera.[21] Prowadzono m.in.: kursy języka polskiego, francuskiego, angielskiego oraz matematyki. Patrz: Новое слово, Nr 12 (11.09.1921), s. 6.[22] Patrz: Вестник эмигранта, Nr 10, (2.04) 1922; Nr 16, (1.09) 1922.[23] Patrz: Заря. – Литературное приложение к журналу Новое слово. Nr 2 (7.9.1921), s. 1.[24] Ibid., s. 2.[25] Patrz: Новое слово, Nr 12 (11.09.1921), s.4-5.[26] Patrz: Живое слово, Лагерь Тухоль, 1922, Nr 3, 05.05.1922, s. 5.[27] Patrz: Заря. – Литературное приложение к журналу Новое слово, Nr 1 (4.9.1921), s. 1-2.[28] Ibid., s. 4.[29] Ibid.[30] Patrz: Заря. – Литературное приложение к журналу Новое слово, Лагерь Тухола, Nr 2, 07.09.1921, s.3[31] Томнев П.: Пасха за проволокой. [w:] Живое слово. Лагерь Тухоль, 1922, Nо. 3 (5.5.1922), s. 5.

Źródło http://www.mochola.org/russiaabroad/mochola/zadrutpl.htm

Adaptacja:ZeZeM

PSYCHIATRYCZNY ARCHIPELAG GUŁAG Przysięga Hipokratesa – przysięga składana przez lekarzy w starożytności, zawierała podstawy dzisiejszej etyki lekarskiej. Wbrew powszechnej opinii jej autorem nie był sam Hipokrates, lecz jego uczniowie należący do kręgu pitagorejczyków (stąd między innymi niechęć do leczenia operacyjnego). Zaś samo sformułowanie podstawowych zasad etycznych zawodu lekarza wielu przypisuje Imhotepowi. Po zbrodniach dokonanych przez lekarzy niemieckich podczas II wojny światowej, Światowa Organizacja Lekarzy podczas swojego zjazdu w Genewie w 1948 r. opracowała nowożytną wersję przysięgi – deklarację genewską, zmienianą następnie w latach 1968, 1983, 1994 i 2005. W Polsce obowiązuje obecnie Przyrzeczenie Lekarskie, stanowiące część Kodeksu Etyki Lekarskiej uchwalonego przez Krajowy Zjazd Lekarzy, nawiązujące treścią do deklaracji genewskiej. Pojęcie etyki lekarskiej jest ściśle powiązane z tą przysięgą obowiązującą każdego lekarza, oczywiście bez względu na rodzaj specjalizacji lekarskiej wykonywanego zawodu lekarza medycyny. Represje „psychiatryczne” wymierzone przeciwko „wrogom ludu” w Związku Sowieckim, opornym na czerwoną ideologię rozpoczęły tę działalność, potocznie nazywaną „psychuszka”. Według filozofii bolszewickiej, po rewolucji, nowy ustrój niosący na rękach dyktaturę proletariatu, przyniósł wolność masom robotniczo – chłopskim prowadząc do zespolenia ich potęgi, wyzwolenia spod krwiożerczego kapitalizmu, spod łap zaplutych karłów reakcji i wobec potężnej oficjalnej leninowsko – bolszewickiej propagandy; każdy myślący inaczej nazywany był nie tylko wrogiem ludu, ale musiał być chory psychicznie. I tak w praktyce ta broń „psychuszki” okazała się skuteczniejsza od Archipelagu Gułag. Po rewolucji bolszewickiej rządzący „nie potrafili zrozumieć”, że nowy ustrój może w jakikolwiek sposób być odwrotnie proporcjonalny do oficjalnej potężnej leninowsko – bolszewickiej propagandy. Jeżeli zdarzały się takie jednostki, to musiały być to osoby chore psychicznie. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym był przecież okresem nieograniczonym, a leczenie przeprowadzali serwilistyczni lekarze psychiatrzy w większości szpicle NKWD. Złamano w sowieckich szpitalach rzeczoną przysięgę lekarską, powierzając zakłady lecznictwa psychiatrycznego bolszewickiej policji politycznej. Na fali destalinizacji próbowano także zdemaskować i zakończyć nadużycia psychiatrii; działał w tym kierunku m.in. Siergiej Pisariew, uznany za schizofrenika z powodu napisania listu do Stalina. Pisariew w 1955 skierował list do KC KPZR z listą zdrowych osób, które spotkał w szpitalu. Specjalna komisja potwierdziła opisane fakty, ale na wprowadzenie zmian nie zdecydowano się. Nowy etap w wykorzystywaniu psychiatrii do celów politycznych znamionowało przemówienie Chruszczowa, opublikowane w gazecie” Prawda” 24 maja 1959 roku, w którym stwierdził, że w społeczeństwie komunistycznym przestępczość i naruszanie norm życia społecznego często wiąże się z rozstrojem psychicznym; w przemówieniu znalazła się fraza: "można powiedzieć, że i obecnie (w ZSRS) istnieją ludzie, którzy walczą z komunizmem... ale u takich ludzi bez wątpienia stan psychiczny nie jest w normie". Jak pisał ironicznie Żores Miedwiediew - "komuś do głowy przyszła prosta myśl, że wzrost liczby procesów politycznych i więźniów politycznych – to zły wskaźnik socjologiczny, a wzrost liczby miejsc w szpitalach – to bardzo dobra oznaka postępu społecznego"– . Przewaga diagnozy psychiatrycznej nad procesem sądowym była jednak poważniejsza: uwięzienie było bezterminowe, warunki w szpitalach gorsze i pozwalające na bezkarne wieloletnie znęcanie się, etykietka powodowała dyskredytację i pociągała za sobą nowe szykany. Na przykład placówki psychiatryczne często wysyłały do instytucji, z którymi korespondował pacjent, oficjalny list o "niecelowości korespondencji", co zamykało drogę do interweniowania i szukania pomocy. Według kodeksu karnego RFSRR z 1961 roku (oraz analogicznych kodeksów w innych republikach ZSRR) skala społecznie niebezpiecznych czynów obejmowała zabójstwa i gwałty, ale także "antyradziecką agitację i propagandę" czy "rozpowszechnianie obelżywych wymysłów, szkalujących radziecki ustrój państwowy i społeczny". W 1961 wydano też "Instrukcję o niezwłocznej hospitalizacji chorych psychicznie stanowiących powszechne niebezpieczeństwo", która oddawała psychiatrom władzę przymusowego internowania nawet bez zgody sądu. Głównym organem powołanym do wydawania ekspertyz sądowo-psychiatrycznych w ZSRR był Instytut Psychiatrii Sądowej im. prof. W. P. Serbskiego w Moskwie, gdzie na specjalnym czwartym wydziale pracowali sprawdzeni przez KGB lekarze (ordynatorem tego wydziału był w latach 60. prof. Danił Łunc, a współpracował z nim prof. Jakow Landau). Na podstawie akt śledczych KGB zdrowym osobom wystawiano psychiatryczne opinie lekarskie, według których uważano ich za niepoczytalnych, a następnie poddawano przymusowemu "leczeniu". W komisjach zajmujących się przestępstwami przeciw państwu znajdowały się często najwyższe autorytety psychiatrii ZSRR: Andriej Snieżniewski, Grigorij Morozow, Marat Wartanian, Rubien Nadżarow, Josif Łukomski. Najbardziej rozpowszechnioną etykietką diagnostyczną była powoli rozwijająca się, pełzająca schizofrenia; ten typ schizofrenii zdefiniował w 1969 roku Snieżniewski, jako postać, w której utajony proces chorobowy następuje bardzo powoli. W praktyce kryteria diagnostyczne pozwalały psychiatrom na rozpoznanie pełzającej schizofrenii na podstawie zachowań, które w normalnych warunkach byłyby charakteryzowane, jako świadczące o drobniejszych zaburzeniach lub nawet powstające u osób zdrowych. W celu przetrzymywania coraz większej liczby osadzonych stworzono sieć „psychuszek”, które łączyły funkcje szpitali i zwykłych więzień, w których we wspólnych celach przetrzymywano osoby rzeczywiście chore i skazane za morderstwa i gwałty ze zdrowymi osadzonymi na podstawie fałszywych ekspertyz lekarskich na zlecenie KGB. Osoby te poddawano "leczeniu" przy użyciu silnych leków psychotropowych, insuliny / wstrząsy insulinowe /, czy podskórnych zastrzyków koloidalnej siarki (w przypadku insuliny celowo wywoływano silną hipoglikemię /niedocukrzenie / wraz z szeregiem jej objawów, natomiast użycie koloidalnej siarki wywoływało silny ból mięśni i wzrost temperatury ciała do 39 °C i wyższych). Na porządku dziennym było znęcanie się sanitariuszy nad osadzonymi poprzez bicie (nazywane "zaordynowaniem kułazinu" – od rosyjskiego słowa kułak – pięść, stąd – kułazin), duszenie, a nawet gwałty. Osadzeni spędzali w takich ośrodkach wiele lat, a w przeciwieństwie do wyroków sądowych, "chorzy" nie wiedzieli ile jeszcze lat w szpitalach spędzą, gdyż zawsze według oceny lekarzy mogli nie być jeszcze "dostatecznie wyleczeni". Ostatecznie zwolnienie następowało często dopiero w wyniku nacisków grup z zewnątrz, takich jak Amnesty International. Osoby zwolnione miały jednak, ze względu na swą przeszłość, problemy ze znalezieniem mieszkania czy jakiejkolwiek pracy, nie mówiąc o zrujnowanym całkowicie zdrowiu fizycznym i psychicznym. Wśród osadzonych znaleźli się m.in. Władimir Bukowski (skazany m.in. za organizowanie spotkań poetyckich oraz manifestacje w obronie innych dysydentów – spędził w więzieniach 12 lat) oraz Siemion Głuzman (ukraiński psychiatra, więziony za obronę ofiar psychiatrii politycznej), którzy napisali razem w celu obrony przed działaniami władz podręcznik „Psychiatria dla nieprawomyślnych”. W książce tej zamieścili m.in. wypowiedzi doktorów nauk medycznych z Instytutu Serbskiego T.P. Pieczernikowej i A.A. Kosaczowa: "Skłonność do walki o prawdę i sprawiedliwość cechuje najczęściej osobowości o strukturze paranoidalnej". Prócz ludzi, których skazano za takie wykroczenia, jak bezprawne przekroczenie granicy, operacje walutowe czy kontrabanda, znajdowały się także osoby skazane z przyczyn religijnych. Problemem nadużywania psychiatrii w sprawach politycznych zajmowała się specjalna Komisja Robocza do Zbadania Wykorzystania Psychiatrii dla Celów Politycznych przy Moskiewskiej Grupie Helsińskiej. Od stycznia 1977 zbierała ona informacje o osobach osadzonych, a także opisywała nadużycia. Na Światowym Kongresie Psychiatrów w Honolulu w 1977 oficjalnie potępiono nielekarskie działania psychiatrów sowieckich (m.in. po przedostaniu się na zachód książki Aleksandra Podrabinka „Medycyna karna”), a w 1983 działalność Komisji spowodowała usunięcie psychiatrów sowieckich ze Światowego Stowarzyszenia Psychiatrycznego (tuż przed Światowym Kongresem Psychiatrów delegacja radziecka zrzekła się jakoby sama uczestnictwa w działaniach Stowarzyszenia). Kres działalności psychuszek położyła pieriestrojka. Z kodeksu karnego RFSRR zniknęły najczęściej stosowane przy osadzaniu artykuły 70 i 190-1, a 5 stycznia 1988 zlikwidowano pięć spec szpitali psychiatrycznych, a szesnaście przekazano spod władzy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRR w ręce Ministerstwa Opieki Zdrowotnej ZSRR. W latach 1989-1990 wykreślono z ewidencji psychiatrycznej około 2 mln osób skazanych na podstawie już nieistniejących artykułów karnych. Próby rehabilitacji osób poszkodowanych przez "psychiatrię represyjną" spotykają się z niechęcią sądów do rozpatrywania takich spraw, a strat nie próbuje się zrekompensować. Żaden z ówczesnych lekarzy nie przyznał się do winy ani nie wyraził skruchy, nikogo nie pozbawiono też praw wykonywania zawodu. Na założeniach sowieckiej psychiatrii represyjnej wzorowały i wzorują się także inne państwa totalitarne, takie jak Chińska Republika Ludowa. Nie są to jednak systemy tak rozbudowane, jak w ZSRS, choć uważa się, że w Chinach przymusowe osadzanie osób niewygodnych dla władz w szpitalach psychiatrycznych jest praktykowane nadal. Raporty Amnesty International sugerują też, że podobne praktyki miały miejsce także w krajach demokratycznych, m.in. w USA i Kanadzie, choć nigdy nie przybrały tam one charakteru instytucjonalnego. W „psychuszkach” stosowano najrozmaitsze „terapie”. Najskuteczniejsze w łamaniu nieszczęsnych „pacjentów” były wstrząsy elektryczne, stanowiące terapię elektrowstrząsową, szokową, polegającą na przepuszczeniu przez mózg pacjenta prądu elektrycznego o napięciu do 450 VOLT i natężeniu do 0,9 AMPER. Wstrząs elektryczny stosuje się po jednej lub po obu stronach głowy, trwa on nadzwyczaj krótko i jest na tyle silny, że powoduje utratę przytomności, prowadzi do pewnego stopnia amnezji, ale też i do zaburzeń psychicznych, drgawek mięśniowych, które w dramatyczny sposób towarzyszą tej terapii. Elektrowstrząsy po raz pierwszy w historii zastosowano we Włoszech .Wówczas to psychiatra Ugo Cerletti będąc świadkiem użycia tej techniki w rzeźni w celu ogłuszenia świń przed przecięciem im gardła, zdecydował się użyć jej w celach leczniczych u ludzi. Jego pierwszym pacjentem był mężczyzna, u którego stwierdzono schizofrenię. Abraham Myerson amerykański psychiatra, neurolog, socjolog oświadczył:

„w procesie leczenia ważnym czynnikiem jest obniżenie inteligencji. Najlepsze wyniki uzyskuje się u tych osobników, u których redukujemy ją niemal do stanu niedorozwoju umysłowego...". W sowieckich szpitalach psychiatrycznych stosowano jeszcze na zmianę z elektrowstrząsami, lub jako metodę alternatywną , leczenie wstrząsami insulinowymi, jako jedną z metod leczenia stosowanych w psychiatrii w stanach głębokiej schizofrenii paranoidalnej, polegającą na wywoływaniu powtarzanych stanów ciężkiej hipoglikemii / niedocukrzenia / i śpiączki przy użyciu wstrzyknięć insuliny. Metodę wprowadził do medycyny Manfred Sakel w 1933. Inspiracją do tej formy leczenia było domniemanie, iż odkryta w 1922 roku insulina może mieć znaczenie w patogenezie schizofrenii. Dawki zwiększano stopniowo podnosząc dawkę i obserwując stan pacjenta. Stosowano dawki rzędu 50-80 jednostek, rozpiętość dawki była duża. Śpiączkę przerywano poprzez podany przez zgłębnik do żołądka stężony roztwór glukozy. W późniejszym czasie stosowano dożylne podanie stężonego roztworu glukozy. Zdarzały się częste przypadki, iż pomimo uregulowanej już równowagi insulino – glikemicznej pacjent nie odzyskiwał już trwale świadomości. Takiego „wyleczonego” już osobnika wypuszczano z „psychuszki”. Nie zagrażał wówczas władzy ludowej. Inną metodę „leczenia”, zapewne dla urozmaicenia i udokumentowania, iż nie wsio rawno, było leczenie farmakologiczne, dające podobne wyniki jak elektrowstrząsy, czy wstrząsy insulinowe. Ludzi zabijano lekami. Była to śmierć powolna, niejednokrotnie trwająca latami, przebiegająca fazami, przeważnie w wielkich cierpieniach. Pacjentów faszerowano lekami psychotropowymi stosowanymi w różnych schorzeniach psychicznych. Modne było podawanie apomorfiny, pochodnej morfiny, używanej w leczeniu przewlekłego alkoholizmu. Pacjent po obudzeniu otrzymywał zastrzyk apomorfiny i następnie podawano na czczo 150 gramów spirytusu lekarskiego o mocy ponad 90 % czystego alkoholu. Po niedługim czasie rozpoczynały się torsje trwające godzinami. I tak codziennie, miesiącami, do zmiany na inną torturę farmakologiczną. „Szczególnie często idee „walki o prawdę i sprawiedliwość „ rodzą się u osobników o strukturze paranoidalnej”, a na psychikę chorego wielki wpływ ma „opętanie obroną „deptanych praw”, zaś „stany pieniacko – paranoidalne zniekształcają prawną świadomość jednostki” to fragmenty diagnoz sowieckich psychiatrów prof. Tatiany Pieczernikowej i prof. A.A. Kosaczowa z Instytutu Psychiatrii Sądowej im. prof. W. P. Serbskiego w Moskwie, który stał się jednym z narzędzi walki z garstką sowieckich dysydentów, oraz wszystkimi, którzy weszli na drogę krytyki komunizmu. Taka diagnoza była gorsza niż wyrok sądowy. Nawet kilkanaście lat łagru dawało nadzieję doczekania końca. Natomiast „leczenie” mogło się nigdy nie skończyć, a podawane „leki i terapie” czyniły nieodwracalne spustoszenie w organizmie. Z „psychuszki” wychodził wrak człowieka z piętnem wariata. Sowiecka psychiatria na usługach KGB używana była do niszczenia ludzi, którzy odważyli się wyrazić głośno swój sprzeciw wobec komunistycznej rzeczywistości. „Jej metody okazały się skuteczniejsze od łagrów i zsyłek. W bardzo krótkim czasie dziesiątki osób zostały uznane za niepoczytalne – z zasady najbardziej zaciętych i konsekwentnych działaczy. To czego nie były w stanie dokonać wojska Układu Warszawskiego, więzienia, łagry, przesłuchania, rewizje, pozbawianie pracy, szantaż i straszenie – to wszystko dzięki psychiatrii stało się faktem” – pisał Władimir Bukowski, jeden z najsłynniejszych dysydentów, zarazem ofiara tych metod i człowiek dzięki któremu te nieludzkie praktyki stały się znane w wolnym świecie. Młoda studentka Waleria Nowodworska niezłomna opozycjonistka, młoda 21 letnia studentka po skierowaniu jej na „leczenie” w krótkim czasie stała się siwą staruszką, raczej jej cieniem z trudem się poruszającą. Jeżeli człowieka nie złamała „psychuszka”, to wychodził z piętnem „psychicznego”, czy „wariata”. W takiej sytuacji reżimowi łatwo było podrywać autorytet takiej osoby, jako niezasługującej na poważne traktowanie, ale także kompromitować jej działalność na rzecz wolności i prawdy. Szczególną i złowrogą rolę tych działań odegrał Wszechzwiązkowy Instytut Naukowo-Badawczy Psychiatrii Ogólnej i Sądowej im. prof. Władimira Serbskiego w Moskwie. Instytut na zamówienie KGB sporządzał diagnozy, niemające nic wspólnego z faktycznym stanem zdrowia, przedstawiające zdrowych ludzi, jako osoby chore psychicznie. Profesor Andriej Snieżniewski stworzył nawet nową jednostkę chorobową: "schizofrenie bezobjawowa" czy "schizofrenie pełzająca", która dawała całkowitą dowolność w jej diagnozowaniu. Tym bardziej ze jednym z jej przejawów była "nieprawomyślność". Timofiejew, były naczelny psychiatra sowieckiej armii, pisał: "nieprawomyślność może być uwarunkowana chorobą mózgu, kiedy proces chorobowy rozwija się bardzo wolno, miękko (powoli przebiegająca postać schizofrenii), a inne jego przejawy pozostają niekiedy aż do popełnienia czynu przestępczego niezauważalne". Tymczasem jako "czyny przestępcze" w kodeksach karnych wszystkich republik zakwalifikowano "antysowiecką agitacje i propagandę" (art. 70) oraz "rozpowszechnianie obelżywych wymysłów szkalujących ustrój państwowy i społeczny" (art. 190-191) . Zaliczono je do kategorii "czynów społecznie niebezpiecznych" razem z zabójstwami i gwałtami. W tym samym roku władze wydały też "Instrukcję o niezwłocznej hospitalizacji chorych psychicznie stanowiących powszechne niebezpieczeństwo", która oddawała psychiatrom prawo przymusowego zatrzymania bez zgody sądu. Z tych możliwości korzystano szeroko, zwalczając wszystkich "nieprawomyślnych. Fuszerki" nie było wobec matematyka Leonida Pluszcza, aktywnego od końca lat 60. w ruchu praw człowieka. Aresztowany w 1972 r. za "antysowiecka agitacje" otrzymał w Instytucie im. Serbskiego orzeczenie: "schizofrenia (...) od młodych lat cierpiał na zaburzenia paranoidalne przejawiające się w ideach reformatorskich. (...) Stanowi niebezpieczeństwo dla społeczeństwa. Należy uznać go za nieodpowiedzialnego i skierować na przymusowe leczenie do specjalnego szpitala psychiatrycznego". Oddzielną opinię wydala komisja pod przewodnictwem samego prof. Snieżniewskiego: "przewlekła choroba psychiczna w postaci schizofrenii. Główne cechy choroby to jej wczesny początek oraz rozwój zaburzeń paranoidalnych zawierających elementy fantazji i naiwne poglądy (...) stanowi niebezpieczeństwo dla społeczeństwa; wymaga leczenia w szpitalu psychiatrycznym". Z diagnozą z Instytutu im. Serbskiego trafiano do "psychuszki", gdzie odbywało się "leczenie". Walerię Nowodworską umieszczono w "szpitalu psychiatrycznym specjalnego typu" w Kazaniu. Nie różnił się niczym od więzienia: cele, ogrodzenie z drutu kolczastego, patrole z psami, personel wojskowy, role sanitariuszy pełnili kryminaliści. Oni tez stanowili większość "pacjentów": m.in. zwyrodnialcy, maniakalni seryjni mordercy. Dysydentów w odróżnieniu od kryminalistów raczej nie bito. Od nich wymagano akceptacji dla komunizmu - "naprawy osobowości". Nowodworska wymienia tortury, jakimi do tego dochodzono, m.in. elektrowstrząsy, borowanie zdrowych zębów. Podawano sulfazynę albo siarkę stosowane w leczeniu narkomanii lub alkoholizmu, ale poza Związkiem Sowieckim zakazane. Efektem był nieludzki ból, 40-stopniowa gorączka, ogromne pragnienie, przy czym nie podawano wtedy nic do picia. Po wstrzyknięciu pod skórę lotnego tlenu odczuwało się ból i wrażenie obdzierania ze skóry, po czym pozostawała kilkudniowa opuchlizna. Wobec Nowodworskiej ten "zabieg" zastosowano dziesięciokrotnie. Po aminozynie chciało się spać, ale strażnicy nie pozwalali zmrużyć oka, następowała utrata pamięci, marskość wątroby. Powszechnie stosowane były końskie dawki haloperidolu, czego efektem były: sztywność mięśni, trudności w mowie, ogólne oszołomienie i apatia. Natomiast wstrzykiwana insulina wywoływała silną hipoglikemię, czyli niedocukrzenie ze wszystkimi jej objawami: wymiotami, silnym uczuciem głodu, drgawkami, depresją, niemożnością skoncentrowania się, zaburzeniami rytmu serca i / ekstrasystolia komorowa / i oddychania. Ekstrasystolia komorowa należy do groźnych zaburzeń rytmu serca odczuwanych przez pacjenta jako umieranie w czasie t.zw. przerwy wyrównawczej pracy serca. Ekstrasystolia komorowa / skurcze dodatkowe serca / prowadzą do migotania komór i śmierci sekundowej. Nowodworska walczyła z myślami o śmierci, marzyła, aby się już nigdy więcej nie obudzić. Zycie uratowała jej skuteczna interwencja matki, przewiezienie do normalnego więzienia na Butyrkach i potem do szpitala. Dwa lata wracała do zdrowia, ale nigdy nie zaprzestała walki z komunizmem, mimo iż ponownie zamykano ja w "psychuszkach". Jeszcze w 1987 r. faszerowano ja tabletkami tryftazyny. Efektem była depresja, nie mogła spać, nie była w stanie siedzieć, chodzić. Tym razem życie uratowali jej życzliwi ludzie jeszcze w szpitalu (komunizm już dogorywał), pomagając przejść kuracje niwelująca działanie zabójczych dla niej leków.

Wladimir Bukowski opisał swe jakże podobne doświadczenia: "Dla "leczenia wzburzonych", a mówiąc dokładnie, karania, stosowano w zasadzie trzy środki. Pierwszy - aminozyna. Pod jej działaniem człowiek zazwyczaj zapadał w śpiączkę, w jakieś takie otępienie, że przestawał pojmować, co się z nim dzieje. Drugi – sulfazyna, albo siarka. Ten środek powodował zazwyczaj silne bóle i dreszcze. Temperatura podskakiwała do 40-41 stop. C i utrzymywała się przez dwa, trzy dni. Trzeci - "ukrytka". To uważane było za najcięższe. Więźnia mocno owijano od nóg aż po pachy mokrym, skręconym prześcieradłem albo pasami z płótna żaglowego. Schnąc materiał kurczył się, powodując straszliwy ból i pieczenie całego ciała. Zazwyczaj powodowało to szybko utratę przytomności i do obowiązków siostry należało tego doglądać. Wówczas „ukrytkę” chwilowo rozluźniano, pozwalając delikwentowi odetchnąć i dojść do siebie, po czym ponownie go zawijano. To mogło powtarzać się wielokrotnie". Ratunkiem dla ludzi tak prześladowanych było ujawnienie tych metod. Dlatego w styczniu 1977 r. przy Moskiewskiej Grupie Helsińskiej powołano Komisję Roboczą do Badania Wykorzystywania Psychiatrii do Celów Politycznych. Inicjatorem jej powstania był Petro Hryhorenko, a w jej skład w różnym czasie wchodzili: Wiaczesław Bachmin, Irina Kapłun, Aleksander Podrabinek, Feliks Sieriebrow, Dzemma Babicz, Leonard Tiernowski, Irina Griwnina. Pomocą prawną zajmowała się Sofia Kallistratowa, natomiast medyczną Aleksander Woloszanowicz, a po jego wyjeździe na zachód Anatolij Koriagin. To dzięki odwadze tych ludzi o represjach psychiatrycznych w Związku Sowieckim dowiedział się świat. Założyciel komisji Petro Hryhorenko byl sowieckim generałem, pracownikiem naukowym akademii wojskowej, autorem licznych publikacji. Po przemianach w 1956 r. dostrzegł nie tylko fikcję komunistycznego systemu, ale doszedł do wniosku, iż "nie wolno milczeć". Zaczął krytykować władze, napisał kilka ulotek kolportowanych wśród znajomych studentów i oficerów. Piętnował biurokrację, brutalne tłumienie robotniczych wystąpień m.in. w Nowoczerkasku, Tbilisi. Aresztowany przez KGB odmówił złożenia samokrytyki, co miało uchronić go od wyroku. W takiej sytuacji postawiono go przed komisją psychiatryczną, która zdiagnozowała u niego "paranoidalny rozwój osobowości, powstały u osoby z psychopatycznymi rysami charakteru" i skierowała na przymusowe leczenie do "psychuszki". Został także zdegradowany do stopnia szeregowca. Pozostałych aresztowanych uznano za "znajdujących się pod wpływem „umysłowo chorego"... Tuż po odejściu Nikity Chruszczowa, w 1965 r. którego był krytykiem, został uznany za "wyleczonego" i zwolniony z "psychuszki". Nie zerwał z działalnością, ale nawiązał kontakty z innymi dysydentami, stając się z jednym z ich najaktywniejszych działaczy (m.in. angażował się na rzecz praw Tatarów krymskich), za co ponownie znalazł się w szpitalu psychiatrycznym. W jego obronie pisano listy, petycje, a na Zachodzie ukazała się jego książka "Myśli wariata". W 1977 r. zezwolono mu na wyjazd do USA i odebrano obywatelstwo. Na własną prośbę stanął przed komisja lekarzy amerykańskich, którzy uznali, iż jest zdrowy. W swej opinii napisali: "Wszystkie rysy jego osobowości zostały przez sowieckich diagnostów zdeformowane. Tam, gdzie oni widzieli natręctwo myślowe, my zobaczyliśmy wytrwałość. Tam, gdzie oni dopatrywali się urojeń, my spostrzegliśmy zdrowy rozsadek. Gdzie oni dopatrywali się braku rozwagi, tam my znaleźliśmy wyrazistą konsekwencję. I tam, gdzie oni diagnozowali patologię, my napotykaliśmy zdrowie duchowe". Już po jego śmierci diagnozę tę w 1991 r., po upadku komunizmu, potwierdzili psychiatrzy rosyjscy. Przywrócono mu stopień generalski, a dziś w Kijowie jest aleja jego imienia... Hryhorenko na swej dysydenckiej drodze spotkał w "psychuszce" jednego z najsłynniejszych sowieckich dysydentów Wladimira Bukowskiego, "leczonego" tam na "psychopatię typu paranoidalnego" i uznanego za "niepoczytalnego" za wykonanie kilku kopii książki Milovana Dzilasa "Nowa klasa". Bukowski nie tylko sam trafiał do łagrów i "psychuszek", ale stawał w obronie w ten sposób represjonowanych, m.in. Hryhorenki, Natalii Gorbaniewskiej ("niepoczytalność"), Walerii Nowodworskiej ("niepoczytalność"). Dokumentował przypadki wykorzystywania psychiatrii do walki z dysydentami. Nikt z psychiatrów nie chciał pod nazwiskiem zakwestionować orzeczeń wydawanych w Instytucie im. Serbskiego. Wszyscy się bali. "Zdarzali się, naturalnie, młodzi psychiatrzy, bez stopni, tytułów, zdecydowani wystąpić otwarcie, ale nie miało to sensu. Co warte są ich opinie w porównaniu ze zdaniem szacownych profesorów, członków Akademii Nauk?". Jeden z owych "młodych", lekarz Siemion Gluzman, zdecydował się pomoc Bukowskiemu i wspólnie napisali "Podręcznik psychiatrii dla nieprawomyślnych", opracował także orzeczenie w sprawie Hryhorenki. W swojej publikacji zacytowali m.in. wypowiedzi doktorów nauk medycznych z Instytutu im. Serbskiego, Pieczernikowej i Kosaczowa: "Skłonność do walki o prawdę i sprawiedliwość cechuje najczęściej osobowości o strukturze paranoidalnej". I za to Gluzman dostal 7 lat łagrów i 3 lata zesłania. Współzałożycielem Komisji Roboczej do Badania Wykorzystywania Psychiatrii do celów politycznych był także Aleksander Podrabinek. Od 1973 r. zbierał dowody wykorzystywania psychiatrii do walki z dysydentami. Na ich podstawie napisał książkę "Medycyna karna", zebrał też kartoteki ponad 200 więźniów "psychuszek". Mimo jego aresztowania przez KGB udało się te materiały dostarczyć na kongres Światowego Stowarzyszenia Psychiatrycznego w Honolulu w 1977 roku. Jemu i jego bratu zagrożono rozprawa karną z jednoczesną możliwością wyjazdu na zachód. Obaj odmówili, a Aleksander napisał w liście: "Nie chcę siedzieć za kratkami, ale tez nie boję się łagrów. Cenię swoją wolność, jak i wolność brata, ale nią nie handluję. Nie ulegnę żadnemu szantażowi, czyste sumienie jest mi droższe niż dostatek materialny. Urodziłem się w Rosji, to mój kraj i powinienem w nim zostać, jakkolwiek byłoby tutaj ciężko, a lekko na zachodzie. Na ile mi się uda, będę nadal próbował bronić tych, których prawa są w naszym kraju tak brutalnie gwałcone. (...) Zostaje". Wkrótce otrzymał wyrok 5 lat zesłania. Nie zaprzestał jednak prac nad dalszym ciągiem "Medycyny karnej". Stanął przed sadem skazany na 3,5 roku więzienia. Wysiłek dysydentów na rzecz prawdy przyniósł efekty. Sprawa "psychuszek" stała się znana w wolnym świecie. Na wspomnianym kongresie w Honolulu podjęto - nieznaczną większością głosów, nie chcąc zbytnio drażnić Moskwy - łagodną rezolucje: "Światowe Towarzystwo Psychiatryczne (WPA) przyjmuje do wiadomości fakt nadużywania psychiatrii w celach politycznych, potępia te praktyki we wszystkich krajach, w których mają one miejsce, oraz wzywa zawodowe organizacje psychiatrów tych krajów do zaprzestania tych praktyk. WPA zastosuje tę rezolucję w pierwszym rzędzie w związku z obszernymi dowodami systematycznych nadużyć psychiatrii do celów politycznych w Związku Sowieckim". Ostatecznie jednak udało się usunąć psychiatrów sowieckich ze Światowego Stowarzyszenia Psychiatrycznego, ale było to już w zupełnie innej rzeczywistości politycznej w 1983 roku. Nie zaprzestano jednak represji, choć nieco zelżały. Gdy w obronie prześladowanych stanął psychiatra dr Anatolij Koriagin, któremu udało się opublikować w czasopiśmie medycznym "The Lancet" prace "Pacjenci mimo woli", sam trafił do "psychuszki". To do niego w marcu 1987 r. wystosowało swój list dziesięciu polskich lekarzy, gdy opuścił łagier po siedmioletnim wyroku za organizowanie protestów przeciw umieszczaniu dysydentów w "psychuszkach". Polscy sygnatariusze pisali: "Chcemy zapewnić Pana, że również motywem naszych dążeń jest to, aby medycyna nigdy i nigdzie nie była wykorzystywana przeciw człowiekowi, a służyła w pełni obronie jego życia, zdrowia i godności". Rosyjscy dysydenci: Bukowski, Gorbaniewska, Nowodworska i tylu innych, którzy przeszli przez "przedsionek piekła" - jak nazywano "psychuszki" - z nadzieją patrzyli na rozwój polskiej opozycji pod koniec lat 70. XX wieku oraz "Solidarności". We wspólnej walce widzieli nadzieje na zwycięstwo nad "imperium zla". Polskiej sprawie pozostali wierni do dzisiaj, wielokrotnie dając temu wyraz. Bukowski wraz z Gorbaniewska podpisali list otwarty do Polaków po katastrofie 10 kwietnia 2010 r., w której zginęła znaczna cześć niepodległościowej elity Narodu. "Trudno się pozbyć wrażenia, ze dla rządu polskiego zbliżenie z obecnymi władzami rosyjskimi jest ważniejsze niż ustalenie prawdy w jednej z największych tragedii narodowych. Wydaje się, ze polscy przyjaciele wykazują się pewną naiwnością, zapominając, ze interesy obecnego kierownictwa na Kremlu i narodów sąsiadujących z Rosją państw nie są zbieżne. Jesteśmy zaniepokojeni tym, ze w podobnej sytuacji niezależność Polski i dzisiaj, i jutro może się okazać poważnie zagrożona. Mamy nadzieje, ze obywatele Polski ceniący swoją wolność potrafią ją obronić. Także przy urnach wyborczych" - napisali w maju ubiegłego roku. Jeszcze dosadniej zabrzmiał glos Walerii Nowodworskiej: "Nie znałam go [śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego], ale był moim współbojownikiem, towarzyszem broni i będę go opłakiwać, w odróżnieniu od Adama Michnika i innych polskich lewaków, obrońców Jaruzelskiego. Kaczyński był polskim Reaganem, następcą Kościuszki, Sowińskiego, Dąbrowskiego i Piłsudskiego. Polska oczywiście nie zginie. Polska wszystko pamięta i jest na dobrej drodze, ale czekiści lubią ugryźć i odskoczyć. Sobacze plemię od czasu sformowania opryczników. (...) Antysowiecki Kaczyński pomylił się tylko raz - kiedy poleciał sowieckim samolotem na sowieckie terytorium, zaufawszy sowieckiej władzy. A cywilizowany świat nie będzie oskarżać. Wszystko pokryje ropa, gaz i mgła". Świat będzie milczał, tak jak milczał przez wiele lat - w imię niedrażnienia Moskwy - wobec dramatu sowieckich dysydentów zamęczanych w "psychuszkach". / dr Jarosław Szarek „Psychuszka” skuteczniejsza niż łagier” „Nasz Dziennik 2-3 lipca 2011 r. – tekst kursywą /. Jarosław Szarek – jest historykiem, pracownikiem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie. I tak w Związku Sowieckim unicestwiono fizycznie kwiat niepokornych pisarzy, wiadomo, bowiem, iż mózg narodu stanowią intelektualiści, naukowcy i pisarze. Mordy fizyczne bolszewickich władców były nie tylko ofiary łagrów Gułagu, w których unicestwiano również mózg narodu, ale również mordy intelektualne - wszechobecna propaganda bolszewicka. Sowieci unicestwili fizycznie kwiat niepokornych pisarzy – rozstrzelano Babla, Pilniaka, Gumiłowa, Klujewa, w więziennej „psychuszce” zginął poeta Charms, w łagrze zgnił Mandelsztam. Doprowadzono do samobójstwa Majakowskiego, Cwierajewą, zaszczuto Zoszczenkę, Bułhakowa. Jeszcze w 1964 roku do sowchozu pod Archangielskiem zesłano przyszłego noblistę Josifa Brodskiego, który roztrząsał widłami gnój, zwolniono go dopiero pod naciskiem światowej opinii publicznej. Mordem fizycznym pozbawia się naród jego intelektualnej siły przywódczej, aby przestał istnieć. Następnym krokiem jest wprowadzenie agentury rządzącej i niszczenie fałszywym wizerunkiem medialnym patriotycznych sił narodu, poprzez fałszowanie historii, fałszywą edukację, lub jej wyeliminowanie, przeciwstawianie się sobie potężnych grup społecznych, – co oczywiście jest mordem intelektualnym dokonanym na narodzie. Inna ofiara Marca 1968: Jerzy Zawieyski. „Nie możemy wykluczyć, że został zamordowany. Władza komunistyczna potrafiła, bowiem obsypywać twórców dobrami i zaszczytami, jak może żadna inna. Wszelako potrafiła też ich tak skrzywdzić i niszczyć, jak żadna inna”. / Profesor Jerzy Eisler, historyk IPN, oraz Instytutu Historii PAN/. Jerzy Zawieyski nie przeszedł do historii dzięki swej twórczości dziś już martwej i nieistniejącej, ale samotnej, dramatycznej mowie wygłoszonej w Sejmie 10 kwietnia 1968 roku, po wydarzeniach marcowych, w której stanął w obronie atakowanej przez władze interpelacji katolickiego koła „Znak”, protestującej przeciwko pałkom i represjom wobec studentów oraz intelektualistów, polityce kulturalnej władz, a szczególnie zdjęcia „Dziadów” w reżyserii Dejmka. Wystąpienie Jerzego Zawieyskiego odbyło się w atmosferze linczu, seansu nienawiści – gwizdów, obelg, walenia w pulpity i tupania posłów z PZPR i ZSL. Podobnej orgii chamstwa, zlośliwości, wulgarności wrzasków z sali i galerii nie było w Sejmie od czasu, gdy posłowie niszczyli Mikołajczyka i jego kolegów. Zdjęto natychmiast grany w „Ateneum” dramat Zawieyskiego „Idziemy do wujka”, cenzura zatrzymała w „Twórczości” druk opowiadania „Pomiędzy plewą i manną”, a także poświęconą mu pierwszą biografią.

Roztrzęsiony, załamany, opuszczony przez wszystkich, nawet przez koło poselskie „Znak” doznał wylewu krwi do mózgu, był sparaliżowany i utracił mowę. Przebywał w klinice rządowej Ministerstwa Zdrowia przy ul. Emilii Plater. Po dwóch miesiącach pobytu w klinice w niejasnych okolicznościach został wyrzucony z okna czwartego piętra, ponosząc śmierć na miejscu. „Mości Zawieyski, pora skakać”, usłyszał przed tragiczną śmiercią. Mówiąc po prostu o swojej ostatniej książce „Obława” o losach pisarzy represjonowanych Joanna Siedlecka przypominała, że zwłaszcza w latach 50 i 60 gdy związkowa opozycja prawie nie istniała, konformistyczne władze ZLP nie broniły atakowanych przez władze swoich członków. Wyrzucały ich na ogół z ZLP, co spotkało m.in. Jerzego Brauna, Władysława Grabskiego, Wojciecha Bąka, Jerzego Kornackiego, Ireneusza Iredyńskiego. Milczały, gdy zaganiano do „psychuszki” Bąka i Grzędzińskiego, wsadzano do więzienia Brauna, Kornackiego, Wańkowicza, Iredyńskiego. Członkowie sądów koleżeńskich ZLP / Irena Krzywicka / „sądzili” oskarżonego o współpracę z londyńskimi „Wiadomościami” starego Jana Nepomucena Millera i Władysława Grabskiego za „paszkwil” o Gałczyńskim. Grube związkowe ryby, jak Kazimierz Koźniewski, czy Andrzej Szczypiorski współpracujący z SB, donosili na kolegów. Pierwszym dokumentem, w którym psychiatrię zaczęto traktować jako element "ochrony" społeczeństwa był kodeks karny RFSRR z 1926. Pierwszy więzienny szpital psychiatryczny ze specjalnym oddziałem dla więźniów politycznych, nad którym pieczę objęło NKWD, powstał w 1939 w Kazaniu. Na tym oddziale umieszczano zarówno chorych psychicznie, których choroba miała coś wspólnego z polityką (na przykład ich urojenia dotyczyły spraw politycznych), jak i osoby zdrowe internowane na polecenie władz. Przebywał tam m.in. Jan Piłsudski brat Marszałka Józefa Piłsudskiego i były prezydent Estonii Konstantin Päts. W latach 40 jak świadczą relacje poety Nauma Korżawina i Ilii Jarkowa, NKWD szerzej wykorzystywało psychiatrów we własnych celach, np. w przypadku Jarkowa usiłowano zatuszować omyłkę śledczych. Na fali destalinizacji próbowano także zdemaskować i zakończyć nadużycia psychiatrii; działał w tym kierunku m.in. Siergiej Pisariew, uznany za schizofrenika z powodu napisania listu do Stalina. Pisariew w 1955 skierował list do KC KPZR z listą zdrowych osób, które spotkał w szpitalu. Specjalna komisja potwierdziła opisane fakty, ale na wprowadzenie zmian nie zdecydowano się. Nowy etap w wykorzystywaniu psychiatrii do celów politycznych znamionowało przemówienie Chruszczowa, opublikowane w gazecie Prawda 24 maja 1959 roku, w którym stwierdził, że w społeczeństwie komunistycznym przestępczość i naruszanie norm życia społecznego często wiąże się z rozstrojem psychicznym; w przemówieniu znalazła się fraza: "można powiedzieć, że i obecnie (w ZSRR) istnieją ludzie, którzy walczą z komunizmem... ale u takich ludzi bez wątpienia stan psychiczny nie jest w normie". Jak pisał ironicznie Żores Miedwiediew - "komuś do głowy przyszła prosta myśl, że wzrost liczby procesów politycznych i więźniów politycznych – to zły wskaźnik socjologiczny, a wzrost liczby miejsc w szpitalach – to bardzo dobra oznaka postępu społecznego"– . Przewaga diagnozy psychiatrycznej nad procesem sądowym była jednak poważniejsza: uwięzienie było bezterminowe, warunki w szpitalach gorsze i pozwalające na bezkarne wieloletnie znęcanie się, etykietka powodowała dyskredytację i pociągała za sobą nowe szykany. Na przykład placówki psychiatryczne często wysyłały do instytucji, z którymi korespondował pacjent, oficjalny list o "niecelowości korespondencji", co zamykało drogę do interweniowania i szukania pomocy. Według kodeksu karnego RFSRR z 1961 roku (oraz analogicznych kodeksów w innych republikach ZSRR) skala społecznie niebezpiecznych czynów obejmowała zabójstwa i gwałty, ale także "antyradziecką agitację i propagandę" czy "rozpowszechnianie obelżywych wymysłów, szkalujących radziecki ustrój państwowy i społeczny". W 1961 wydano też "Instrukcję o niezwłocznej hospitalizacji chorych psychicznie stanowiących powszechne niebezpieczeństwo", która oddawała psychiatrom władzę przymusowego internowania nawet bez zgody sądu. Głównym organem powołanym do wydawania ekspertyz sądowopsychiatrycznych w ZSRR był Instytut Psychiatrii Sądowej im. prof. W. P. Serbskiego w Moskwie, gdzie na specjalnym czwartym wydziale pracowali sprawdzeni przez KGB lekarze (ordynatorem tego wydziału był w latach 60. prof. Danił Łunc, a współpracował z nim prof. Jakow Landau). Na podstawie akt śledczych KGB zdrowym osobom wystawiano psychiatryczne opinie lekarskie, według których uważano ich za niepoczytalnych, a następnie poddawano przymusowemu "leczeniu". W komisjach zajmujących się przestępstwami przeciw państwu znajdowały się często najwyższe autorytety psychiatrii ZSRR: Andriej Snieżniewski, Grigorij Morozow, Marat Wartanian, Rubien Nadżarow, Josif Łukomski. Najbardziej rozpowszechnioną etykietką diagnostyczną była powoli rozwijająca się, pełzająca schizofrenia; ten typ schizofrenii zdefiniował w 1969 roku Snieżniewski jako postać, w której utajony proces chorobowy następuje bardzo powoli. W praktyce kryteria diagnostyczne pozwalały psychiatrom na rozpoznanie pełzającej schizofrenii na podstawie zachowań, które w normalnych warunkach byłyby charakteryzowane, jako świadczące o drobniejszych zaburzeniach lub nawet powstające u osób zdrowych. W celu przetrzymywania coraz większej liczby osadzonych stworzono sieć „psychuszek”, które łączyły funkcje szpitali i zwykłych więzień, w których we wspólnych celach przetrzymywano osoby rzeczywiście chore i skazane za morderstwa i gwałty ze zdrowymi osadzonymi na podstawie fałszywych ekspertyz lekarskich na zlecenie KGB. Osoby te poddawano "leczeniu" przy użyciu silnych leków psychotropowych, insuliny / wstrząsy insulinowe /, czy podskórnych zastrzyków koloidalnej siarki (w przypadku insuliny celowo wywoływano silną hipoglikemię /niedocukrzenie / wraz z szeregiem jej objawów, natomiast użycie koloidalnej siarki wywoływało silny ból mięśni i wzrost temperatury ciała do 39 °C i wyższych). Na porządku dziennym było znęcanie się sanitariuszy nad osadzonymi poprzez bicie (nazywane "zaordynowaniem kułazinu" – od rosyjskiego słowa kułak – pięść, stąd – kułazin), duszenie, a nawet gwałty. Osadzeni spędzali w takich ośrodkach wiele lat, a w przeciwieństwie do wyroków sądowych, "chorzy" nie wiedzieli ile jeszcze lat w szpitalach spędzą, gdyż zawsze według oceny lekarzy mogli nie być jeszcze "dostatecznie wyleczeni". Ostatecznie zwolnienie następowało często dopiero w wyniku nacisków grup z zewnątrz, takich jak Amnesty International. Osoby zwolnione miały jednak, ze względu na swą przeszłość, problemy ze znalezieniem mieszkania czy jakiejkolwiek pracy, nie mówiąc o zrujnowanym całkowicie zdrowiu fizycznym i psychicznym. Wśród osadzonych znaleźli się m.in. Władimir Bukowski (skazany m.in. za organizowanie spotkań poetyckich oraz manifestacje w obronie innych dysydentów – spędził w więzieniach 12 lat) oraz Siemion Głuzman (ukraiński psychiatra, więziony za obronę ofiar psychiatrii politycznej), którzy napisali razem w celu obrony przed działaniami władz podręcznik „Psychiatria dla nieprawomyślnych”. W książce tej zamieścili m.in. wypowiedzi doktorów nauk medycznych z Instytutu Serbskiego T.P. Pieczernikowej i A.A. Kosaczowa: "Skłonność do walki o prawdę i sprawiedliwość cechuje najczęściej osobowości o strukturze paranoidalnej". Prócz ludzi, których skazano za takie wykroczenia, jak bezprawne przekroczenie granicy, operacje walutowe czy kontrabanda, znajdowały się także osoby skazane z przyczyn religijnych. Problemem nadużywania psychiatrii w sprawach politycznych zajmowała się specjalna Komisja Robocza do Zbadania Wykorzystania Psychiatrii dla Celów Politycznych przy Moskiewskiej Grupie Helsińskiej. Od stycznia 1977 zbierała ona informacje o osobach osadzonych, a także opisywała nadużycia. Na Światowym Kongresie Psychiatrów w Honolulu w 1977 oficjalnie potępiono nielekarskie działania psychiatrów sowieckich (m.in. po przedostaniu się na zachód książki Aleksandra Podrabinka „Medycyna karna”), a w 1983 działalność Komisji spowodowała usunięcie psychiatrów sowieckich ze Światowego Stowarzyszenia Psychiatrycznego (tuż przed Światowym Kongresem Psychiatrów delegacja radziecka zrzekła się jakoby sama uczestnictwa w działaniach Stowarzyszenia). Na założeniach sowieckiej psychiatrii represyjnej wzorowały i wzorują się także inne państwa totalitarne, takie jak Chińska Republika Ludowa. Nie są to jednak systemy tak rozbudowane, jak w ZSRS, choć uważa się, że w Chinach przymusowe osadzanie osób niewygodnych dla władz w szpitalach psychiatrycznych jest praktykowane nadal. Raporty Amnesty International sugerują też, że podobne praktyki miały miejsce także w krajach demokratycznych, m.in. w USA i Kanadzie, choć nigdy nie przybrały tam one charakteru instytucjonalnego. A jak kształtują się „psychuszki” w III RP. Czy w ogóle istnieją? Czy polska psychiatria podąża w „chwale” za towarzyszami z Kraju Rad? Czy stosuje jakieś metody „leczenia”? A jeżeli tak to jakie? Do szpitali psychiatrycznych w Polsce trafia coraz więcej zdrowych osób. Zamknięcie w „psychuszce” jest dziś represją stosowaną częściej niż w PRL! Co gorsza, stało się też metodą załatwiania przez prokuratorów i sędziów prywatnych porachunków – biją na alarm prawnicy i organizacje broniące praw człowieka. Kiedy chcą coś podać, na przykład leki, otwierają główne drzwi i podają przez kratę. Cela jest sześcioosobowa, wc wydzielone w rogu, bez drzwi (wszystko widać). Okna również odgrodzone kratą. W nocy jeden chłopak zaczął wyrywać z pustego łóżka metalowe pręty, był agresywny. Krzyczał, że musi wyjść z celi, bo widzi różne rzeczy i one go wołają. Prosiłem strażnika, żeby zabrał chłopaka, bo machał tymi prętami i zaczynał budzić strach. Strażnik nie zrobił nic” – tak opisuje swoje życie na oddziale psychiatrycznym Daniel G. z Rawy Mazowieckiej. Trafił tu, bo miał pecha wejść w konflikt z Robertem Gdakiem, miejscowym notablem, zastępcą prokuratora rejonowego. Jego kłopoty zaczęły się już w 2000 roku, gdy powiedział, że prokurator „często przekracza swoje uprawnienia służbowe, składa fałszywe zeznania i tworzy fałszywe dowody”. Gdak oskarżył go o pomówienie. Zgodnie z kodeksem karnym taki proces powinien toczyć się z oskarżenia prywatnego, jednak prokuratura zaczęła ścigać chłopaka z urzędu. Prowadząca sprawę koleżanka Gdaka, prokurator Marzena Orłowska z prokuratury w sąsiednich Skierniewicach, uznała, że Daniel G. wykazuje objawy choroby psychicznej. Nie miało znaczenia, że nic w jego życiu nie świadczy o tym, że mógłby być chory psychicznie: nigdy nie leczył się psychiatrycznie, bez problemu skończył podstawówkę, ogólniak i dostał się na Wydział Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Ze studiów zrezygnował ze względu na ciężką sytuację materialną rodziny. Mimo to biegli psychiatrzy przychylili się do wniosku obywatelki prokurator i skierowali Daniela G. na przymusową obserwację psychiatryczną. Trafił na oddział obserwacji sądowo-psychiatrycznej przy łódzkim zakładzie karnym nr 2. Jego dzień wygląda podobnie jak dzień sąsiadujących z nim niemal przez ścianę więźniów. Rano pobudka, raz dziennie spacer, ograniczony dostęp do telefonu. Problemy z załatwieniem najprostszych spraw. Daniel, krótkowidz (-5 dioptrii), dopiero po dwóch tygodniach wyprosił sobie prawo do noszenia okularów. To wszystko miało miejsce, chociaż postępowanie w sprawie pomówienia prokuratora Gdaka przez Daniela G. jest dopiero na etapie przygotowawczym. Przypadek Daniela G. nie jest odosobniony. Przeprowadzona w 1997 r. kontrola NIK wykazała, że w latach 1995-1997 na przymusową obserwację psychiatryczną skierowano 11,5 tys. osób. Ministerstwo Sprawiedliwości nie prowadzi statystyk dotyczących osób umieszczanych na przymusowej obserwacji w zakładach psychiatrycznych, co oznacza, że w rzeczywistości może to być zjawisko na o wiele większą skalę. W szpitalach psychiatrycznych przebywa obecnie niemal 200 tys. osób. Aż w jednej trzeciej skontrolowanych przez NIK szpitali (33 proc.) lekarze i personel stosowali wobec pacjentów przemoc fizyczną i psychiczną. Na wiele godzin przypinali ich pasami do łóżka, zamykali w izolatkach, bez uzasadnienia stosowali wielokrotnie elektrowstrząsy prądem 450 V i 1,0 A, nie pozwalali telefonować do rodziny. W 2002 r. specjalny zespół przebadał na zlecenie ministra sprawiedliwości 400 orzeczeń lekarskich dotyczących osób przyjętych do szpitali psychiatrycznych w nagłym trybie (wymagających natychmiastowego odosobnienia ze względu na zagrożenie, jakie stanowią). W połowie przypadków lekarze nie wyjaśniali nawet, dlaczego pacjenta uznano za niebezpiecznego. W co czwartym przypadku lekarz wystawiał pacjentowi opinię, w ogóle go nie badając! Badania prowadzone przez Instytut Psychiatrii i Neurologii w Warszawie w zakresie orzecznictwa psychiatrycznego potwierdziły istnienie poważnych nieprawidłowości. Zdarza się nawet i tak, że opinie biegłych wydawane są na podstawie samych akt, bez badania uczestników postępowania. Zdaniem prof. Zbigniewa Hołdy z zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka te przerażające statystyki to skutek nie tylko nieodpowiedzialności lub skorumpowania niektórych psychiatrów, ale także poczucia bezkarności sędziów i prokuratorów, którzy czują się wszechwładni. Tak jest zwłaszcza w małych i średnich miejscowościach. Niestety, bardzo wielu sędziów i prokuratorów nadużywa swojej władzy i uprawnień do załatwiania prywatnych porachunków. W takich przypadkach wolą nie pamiętać, że kodeks karny pozwala kierować ludzi na przymusową obserwację psychiatryczną tylko w absolutnie wyjątkowych sytuacjach – mówi prof. Hołda. Furtkę do nadużyć pozostawia złe, bo dopuszczające uznaniowość prawo. Zgodnie z art. 203 kodeksu postępowania karnego zamknąć w zakładzie psychiatrycznym można każdego podejrzanego, w stosunku, do którego „biegli zgłoszą taką konieczność”. Co oznacza „konieczność” – kodeks nie precyzuje. Obserwacja powinna, co prawda trwać nie dłużej niż sześć tygodni, ale (i tu jest kolejna furtka) na wniosek szpitala sąd może ją przedłużyć. Etyka zawodowa wymaga od psychiatrów, by wydając orzeczenie o poczytalności podejrzanego, brali pod uwagę, czy popełniony czyn był racjonalny, czy badany był już leczony psychiatrycznie, czy doznał urazu mózgu, albo czy kontakt z nim jest utrudniony. Jednak prawo wcale nie wymaga tego od nich jednoznacznie. Mariusza Barszczyńskiego sędzia skierował do Regionalnego Ośrodka Psychiatrii Sądowej w Branicach po tym, jak wniósł o rozwód z powodu zdrady żony, związanej zawodowo z wymiarem sprawiedliwości byłego województwa chełmskiego. W odpowiedzi żona oskarżyła go o znęcanie się nad nią. Barszczyńskiemu nie podobała się stronniczość sędziego prowadzącego sprawę rozwodową. Efekt? Stwierdzono u niego paranoję pieniaczą. Zamknięto go w ośrodku dla najbardziej niebezpiecznych przestępców z zakłóceniami psychicznymi. Pacjentem tego ośrodka był wówczas (w 2003 r.) także Andrzej Witkowiak, kolejny zdaniem sądu paranoiczny pieniacz, winny głównie długoletnim konfliktom z przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości. Inna osoba znalazła się w ośrodku w Branicach z powodu… posądzenia o posiadanie broni, przy czym zarzut ten nie był związany z jakimikolwiek aktami przemocy. Z akt sprawy wynika, że człowiek ten zawinił głównie zbyt uporczywym donoszeniem o nadużyciach popełnianych przez policjantów. U niego także wykryto paranoję na tle działalności pieniaczej. W 1996 r. Przemysław Kowalski, 17-letni uczeń LO w Sędziszowie, został pobity przez tamtejszego komendanta policji. Matka chłopca złożyła zawiadomienie o przekroczeniu uprawnień przez policjanta na służbie. W odpowiedzi komendant złożył zawiadomienie o rzekomym znieważeniu funkcjonariusza na służbie. Przez prawie trzy lata Prokuratura Rejonowa w Jędrzejowie robiła wszystko, by uniemożliwić oskarżenie i skazanie komendanta. W końcu po czterech latach pisania odwołań, Sąd Rejonowy w Jędrzejowie skazał go na tysiąc złotych grzywny. Natomiast prowadzone równolegle postępowanie, w którym Przemysława Kowalskiego oskarżono o znieważenie komendanta, dało efekt w postaci wymierzenia mu kary pozbawienia wolności na rok w zawieszeniu na dwa lata (Sąd Rejonowy w Miechowie). Mało tego, po ponad trzech latach od rzekomo popełnionego czynu prokuratura postanowiła poddać Przemysława badaniu psychiatrycznemu. Ponieważ chłopak uważał to za wyraźną szykanę i nie stawił się na badanie, został aresztowany na siedem dni i poddany badaniom przymusowym w Zakładzie Karnym w Pińczowie. Zamknięcie w psychuszce, jako metoda walki z ludźmi nielubianymi przez władze to wynalazek sowiecki. Pierwszym dokumentem, w którym psychiatrię potraktowano, jako sposób ochrony władzy przed społeczeństwem, był kodeks karny ZSRR z 1926 r. Jego autorzy zdecydowali się stosować wobec osób niebezpiecznych, obok rozstrzelania lub łagru, działania „medyczno-pedagogiczne”, czyli przymusowe leczenie psychiatryczne. Od 1945 r. o skierowaniu na przymusowe leczenie decydował sąd lub Kolegium Specjalne przy NKWD. Do psychuszki bezpieka kierowała, korzystając z art. 70 kodeksu karnego („antyradziecka agitacja i propaganda”) i art. 190 („rozpowszechnianie obelżywych wymysłów, szkalujących radziecki ustrój”, „zhańbienie godła lub flagi”). W 1967 r. szefowie KGB, MSW, prokuratury i ministerstwa zdrowia napisali do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego:

„W latach 1966-1967 w Leningradzie psychicznie chorzy w 19 wypadkach mieli związek z rozpowszechnianiem ulotek antyradzieckich i anonimowych dokumentów, 12 razy próbowali nielegalnie przekroczyć granicę. Niebezpieczeństwo stwarzają przybywające do Moskwy liczne osoby cierpiące na manię odwiedzania instytucji państwowych, spotykania się z kierownictwem partii i rządu”. Dr Bożena Pietrzykowska z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii mówi, że w PRL, inaczej niż w Związku Radzieckim, zjawisko wykorzystywania psychiatrii do celów politycznych niemal nie występowało. Zasługę przypisuje polskim psychiatrom, którzy bardzo się przed tym bronili. Prof. Hołda i senator Zbigniew Romaszewski, wieloletni szef senackiej komisji praw człowieka i praworządności, podzielają tę opinię. Ich zdaniem można nawet postawić tezę, że zamykanie niewygodnych dla szeroko pojętej władzy osób w szpitalach psychiatrycznych zdarza się dziś o wiele częściej niż w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. W PRL do szpitali psychiatrycznych trafiało mniej zdrowych osób niż obecnie. Po pierwsze, dlatego że zastraszone społeczeństwo nie było tak skore do walki z władzą jak dzisiejsze społeczeństwo obywatelskie. A jak już ktoś chciał walczyć, to milicja lub bezpieka szybko dawały sobie z nim radę. Pamiętam kilka spraw, kiedy w szpitalach psychiatrycznych zamykano opozycjonistów, np. Krzysztofa Kozłowskiego czy ks. Blachnickiego. Jednak spędzili tam po kilka dni, po interwencjach szybko ich wypuszczano – tłumaczy senator Zbigniew Romaszewski. Senator podkreśla, że obecnie sędziowie traktują skierowanie podejrzanego do szpitala psychiatrycznego jak represję, karę pozbawienia wolności. Jego zdaniem gorzej niż w PRL zachowują się także psychiatrzy. Niegdyś byli ostrożni w formułowaniu opinii, bo wiedzieli, że władza może chcieć wykorzystać je do celów politycznych. Dziś wielu lekarzy bez zastanowienia skazuje zdrowych ludzi na wielotygodniowe zamknięcie z chorymi psychicznie. Z tą opinią nie zgadza się lekarz Eustazjusz Bonikowski, przez 30 lat ordynator oddziału psychiatrycznego w Gdańsku Srebrzysku, a przez 20 – biegły sądowy. – Nie podejrzewałbym biegłych, że bez powodu kierują podejrzanych na obserwację psychiatryczną – zapewnia. On sam w ciągu całej swojej praktyki przyjmował na obserwację sądowo-psychiatryczną tylko podejrzanych. Za każdym razem wypuszczał ich po kilkunastu dniach, – bo byli zdrowi. Honoru biegłych psychiatrów broni także dr Tadeusz Nasierowski z Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego:, – Jeśli dziś na przymusową obserwację psychiatryczną sądy kierują więcej osób niż w PRL, to jednym z powodów może być fakt, że wielu gangsterów szuka ratunku przed karą w zaburzeniach psychicznych. Każdy kij ma jednak dwa końce. – Gangsterzy nie mogliby udawać chorych psychicznie, gdyby nie biegli psychiatrzy, którzy za pieniądze wystawiają lewe zaświadczenia. Nietrudno się domyślić, że ci sami psychiatrzy, za kolejną łapówkę, zrobią z każdego wariata – mówi warszawski psychiatra. Polska była jednym z ostatnich krajów europejskich, które uregulowały prawnie kwestie dotyczące kierowania własnych obywateli na przymusowe obserwacje lub leczenie do szpitali psychiatrycznych. W 1993 r. Zgromadzenie Ogólne ONZ uchwaliło „Zasady ochrony psychicznie chorych i poprawy opieki psychiatrycznej”, jeden z najważniejszych dokumentów o zasięgu światowym w dziedzinie etyki zawodu psychiatry. Oprócz wymogu przestrzegania tajemnicy lekarskiej, zgody na leczenie i dostępu chorych do swojej karty chorobowej zawarto w nim reguły stwierdzania choroby psychicznej. Polski Sejm uchwalił ustawę o ochronie zdrowia psychicznego dopiero rok później – w 1994 r. Do tego czasu zasady przymusowego badania i leczenia w zakładach psychiatrycznych określała instrukcja ministra zdrowia nr 120/52 z 10 grudnia 1952 r., która nie przewidywała sądowej kontroli ograniczania wolności pacjenta. Uchwalenie ustawy o ochronie zdrowia psychicznego nie zdziałało jednak cudów. Cytowany wyżej raport NIK z 1997 r. stwierdza, bowiem wyraźnie, że nieprawidłowości wykazane w trakcie kontroli w praktyce „uniemożliwiały sprawowanie sądowej kontroli legalności przyjmowania i przebywania pacjentów w szpitalach psychiatrycznych”. Oznacza to, że człowieka raz umieszczonego w zakładzie psychiatrycznym można by przetrzymywać tam w nieskończoność. Bez żadnej kontroli. Inna sprawa, czy polskim sądom na tej kontroli zależy. Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka mówi, że równie wiele do życzenia, co polskie prawo pozostawia sam wymiar sprawiedliwości. Jak chora bywa praktyka prokuratury i sądów, pokazuje sprawa Renaty R., którą Fundacja zajmuje się od kwietnia 2005 r. Prokuratur Danuta Ducka z poznańskiej prokuratury wnioskowała o umieszczenie pani R. na sześć tygodni w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, bo ta oskarżyła o kradzież męża, z którym właśnie się rozwodziła. Decyzja obywatelki prokurator zaczęła budzić podejrzenia zwłaszcza po tym, jak mąż zeznał, iż „zgłoszenie żony o kradzieży jest całkowicie bezzasadne, gdyż rzeczywiście sporne ruchomości zabrałem”. Postępowanie w tej sprawie umorzono we wrześniu 2003 r. Siedem miesięcy później prokuratura postawiła pani R. zarzut… powiadomienia o niepopełnionym przestępstwie. Dalej wydarzenia potoczyły się szybko. Prokurator Ducka przesłuchała ją w charakterze podejrzanej, następnie postawiła wniosek o zbadanie przez biegłych psychiatrów, którzy mieli orzec, czy w chwili popełnienia czynu była poczytalna i czy pozostawienie jej na wolności zagraża porządkowi prawnemu. Ci dwukrotnie orzekli, że Renatę R. należy skierować na sześć tygodni do zamkniętego zakładu psychiatrycznego. Nie pomogło pisanie skarg na prokurator Ducką do jej przełożonego. Prokuratura postanowiła umorzyć śledztwo w sprawie Renaty dopiero po interwencji Fundacji i kilku posłów. „Decyzja ta mogłaby zostać przyjęta z uznaniem w normalnych okolicznościach, kiedy przykładowo nagle okazało się, że zarzuty są bezpodstawne. Niestety, w sprawie Renaty R. decyzja o umorzeniu wydawała się nie tyle wynikać z nagłego zrozumienia przez prokuratora istoty sprawy, lecz była raczej wynikiem skutecznego nadzoru służbowego” – napisał w liście do prokuratora krajowego prof. Andrzej Rzepliński. Osoby, które bezprawnie zamknięto w zakładach psychiatrycznych, teoretycznie mogą domagać się odszkodowań w trybie art. 77 Konstytucji RP. Zgodnie z nim każdy ma prawo do wynagrodzenia szkody, jaką wyrządził przez niezgodne z prawem działanie organ władzy publicznej. W praktyce jednak do takich procesów dochodzi rzadko, a zasądzane odszkodowania są niewielkie. Mój kolega gimnazjalny B. Kusiak w latach 60 w trakcie procesu rozwodowego został umieszczony w krakowskim Kobierzynie, gdzie popełnił samobójstwo w trakcie „leczenia”. Jak przekazał mi nasz kolega, lekarz psychiatra Kusiak był „leczony” wstrząsami insulinowymi, farmakoterapią, apomorfiną. Na wspomniane wstrząsy był codziennie przewożony do krakowskiej Kliniki Psychiatrycznej przy ul. Kopernika, w której kierownikiem był prof. Eugeniusz Brzezicki. Utracił pamięć i cierpiał codziennie przez zawijanie go w mokre płótno żaglowe, po samą szyję w wyniku tego zabiegu poza bólem nie do zniesienia dusił się kilka godzin dziennie. Kolejną znaną mi ofiarą polskiej psychiatrii był znakomity polski architekt Wiesław Zgrzebnicki „Zgrześ”, twórca m.in. „Mostu Dębnickiego”, rysownik, felietonista – który do krakowskiego Kobierzyna dostał się „dzięki” donosowi „Brunona Miecugowa” ojca Grzegorza Miecugowa za postawę patriotyczną „Zgrzesia” zarzucającemu Miecugowowi podpisanie rezolucji 53 o której poniżej Indywiduum Bruno Miecugow wspólnie z Wisławą Szymborską i Sławomirem Mrożkiem byli sygnatariuszami listu 53 krakowskich literatów potępiających księży w t.zw procesie „Kurii krakowskiej”, którzy zostali skazani na karę śmierci. Oto tekst rezolucji i sygnatariusze:

„W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich powiązanych z krakowską Kurią Metropolitarną. My zebrani w dniu 8 lutego 1953 r. członkowie krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny, którzy wykorzystując swe duchowe stanowiska i wpływ na część młodzieży skupionej w KSM działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali - za amerykańskie pieniądze - szpiegostwo i dywersję. Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne. Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu - dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej”. Podpisano: Karol Bunsch, Jan Błoński, Władysław Dobrowolski, Kornel Filipowicz, Andrzej Kijowski, Jalu Kurek, Władysław Machejek, W. Maciąg, Sławomir Mrożek, Tadeusz Nowak, Julian Przyboś, Tadeusz Śliwiak, Maciej Słomczyński (Joe Alex), Wisława Szymborska, Olgierd Terlecki, H. Vogler, Adam Włodek, K. Barnaś, Wł. Błachut, J. Bober, Wł. Bodnicki, A. Brosz, B. Brzeziński, B. M. Długoszewski, Ludwik Flaszen, J. A. Frasik, Z. Groń, Leszek Herdegen, B. Husarski, J. Janowski, J. Jaźwiec, R. Kłyś, W. Krzemiński, J. Kurczab, T. Kwiatkowski, Jerzy Lowell, J. Łabuz, Henryk Markiewicz, Bruno Miecugow, Hanna Mortkowicz-Olczakowa, Stefan Otwinowski, A. Polewka, Marian Promiński, E. Rączkowski, E. Sicińska, St. Skoneczny, Anna Świrszczyńska, Karol Szpalski, Jan Wiktor, Jerzy Zagórski, Marian Załucki, Witold Zechenter, A. Zuzmierowski, etc. Sławomir Mrożek był precyzyjniejszy od pozostałych sygnatariuszy, wyszedł oto przed „orkiestrę” i powiedział:

„Nie ma zbrodni, której byśmy się po nich nie mogli spodziewać. Zaciekłość niedobitków będzie tym większa, tym bardziej będą się upodabniać do SS–manów, do „ rycerzy płonącego krzyża, „Ku-Klux-Klanu”, do brunatnych i czarnych koszul – występując w tym samym co SS-mani , krzyżowcy, koszule i inni falangiści interesie.”

Aleksander Szumański

27 sierpnia 2011 "Dobrym miejscem dla debaty nie są partyjne kazamaty”- powiedział wczoraj pan premier Donald Tusk, odrzucając propozycję debaty ze strony Prawa i Sprawiedliwości w Centrum Programowym Prawa i Sprawiedliwości. Cały tydzień ugrupowania, które doprowadziły Polskę na skraj przepaści i zastanawiają się czy zrobić kolejny krok naprzód- wałkują temat debaty. Debata o debacie a o tej debacie jeszcze jedna debata.. A potem jeszcze jedna, żeby jednak w tych debatach zadebetować i przygotować następną debatę. Oczywiście nic z tych debat nie wynika i wynikać nie będzie. Ale jajarze chcą sobie podebatować, tak dla jaj.. No i taka debata odbyła się pomiędzy panem premierem Donaldem Tuskiem a panem Waldemarem Pawlakiem- obaj z jednego rządu. To ci dopiero debata! Sami ze sobą, a najlepiej jakby pan premier zrobił sobie debatę z samym sobą.. Ustawiając przed sobą lustro, ale nie krzywe zwierciadło. Wystarczy normalne lustro.. A demokraci mówią, że jest demokracja.. Nawet pana Janusza Palikota nie chcą dopuścić do debaty. Zastał zamknięte drzwi oczekując debaty. Ja marzyłbym o debacie pana Janusza Korwin-Mikke z panem Donaldem Tuskiem „ liberałem”. Dopiero publiczność miałaby ubaw. Pan Janusz rozdmuchałby pana premiera na cztery wiatry.. A potem debata z panem Jarosławem Kaczyńskim, ale nie tym, co to startuje z okręgu siedleckiego z ugrupowania o śmiesznej nazwie- Polska Jest Najważniejsza. Dopiero, co popierali Prawo i Sprawiedliwość - teraz Polska Jest dla nich Najważniejsza. A wtedy nie była Najważniejsza? Otumaniony lud głosuje jak mu się wydaje, jak czuje, jak mu pozwalają emocje. Jak to w demokracji- nie jest potrzebny rozum - są potrzebne emocje. Jak to samo nazwisko - to głosuje, bo lubi i niczego nie sprawdza, tak jak niczego nie czyta. Wsłuchuje się za to w telewizję i stamtąd czerpie wiedzę o otaczającej go rzeczywistości.. A że tam jest głównie propaganda- to mylą mu się nazwiska,. Te sam zresztą.. Tusk już też wszedł – jakiś tapicer o tym samym nazwisku. Pani Hibner- też weszła- nazwisko podobne, choć inaczej się pisze.. Ale dla ludu jest istotne jak się pisze? Teraz będzie Jarosław Kaczyński - czwarty bliźniak. Bo trzecim jest Ludwik Dorn... Gdyby na całej liście sejmowej umieścić samych Jarosławów Kaczyńskich- to dopiero lud miałby zgryz.. Na którego Kaczyńskiego głosować? Podobnie by było z Donaldem Tuskiem.. Cała lista od góry do dołu - na każdej pozycji Donald Tusk.. W okręgu świętokrzyskim byłoby 32 Donaldów Tusków.. I wybierz tego właściwego? Może wtedy żaden by nie wszedł? Byłby nareszcie spokój z Jarosławem Kaczyńskim - członkiem Komitetu Obrony Robotników i panem Donaldem Tuskiem członkiem Kongresu Liberalno-Demokratycznego zwanego Kongresem Aferałów. Żeby tak wywiało z Sejmu całą tę „ klasę” polityczną, ale to marzenia ściętej głowy.. Na razie pan premier Donald Tusk wraz z obywatelską ferajną przygotowuje program, nie ważne, jaki, ale, na jaki rok.. Na rok 2030!!!! A co z rokiem 2011.. Nie będzie programu? Jak my przeszyjemy ten 20 letni okres beż żadnego programu..? Niepodobna przeżyć w socjalizmie nawet jednego dnia bez programu rządowego.. Ale warto doczekać do roku 2030, żeby dowiedzieć się, jaki to program? Na pewno lepszy byłby program przygotowany na rok 2050 (!!!)- byłby przygotowany staranniej i dokładniej.. Byłoby więcej czasu na jego przygotowanie i staranność.. Bo czego, jak czego - ale staranności nam potrzeba. Bałaganu mamy dość.. Demokratycznego bałaganu.. A jeszcze lepszy byłby program przygotowany na rok 2100, nieprawdaż? W takiej Łodzi nie bawią się w żadne programy, po prostu wyłączają światło wcześniej, a włączają później.. Lepiej oczywiście wcześniej niż wcale i później niż wcześniej.. Chodzi o to, żeby nie było za jasno, i żeby nie było za ciemno.. I chodzi o oszczędności.. Najlepiej by było w ogóle nie włączać światła w mieście i wprowadzić obowiązek wyłączania światła około 20.00. Niech wszyscy mieszkańcy Łodzi idą wcześniej spać i nie szwendają się po ulicach.. Bo niby, w jakim celu? - jak światło jest wyłączone.. Będzie mniej napadów na ulicach - za to więcej w domach. Podobno oszczędności na niepalonym świetle to suma 6000 złotych. Nie zrozumiałem czy dziennie, czy też miesięcznie.. Jeśli miesięcznie to wystarczy wyrzucić z magistratu jednego urzędnika- a jeśli miesięcznie - to trzydziestu.. I po problemie... Ale oszczędności na świetle będą robić włączając światło na ulicach około pierwszej w nocy - a wyłączając - około drugiej. Natomiast oszczędności na budowanej biurokracji - nie będzie wcale, biurokracja będzie się rozwijać niczym rak - w pełnym świetle i to przez całą dobę. I tak już będzie aż do bankructwa państwa, bo biurokracja swoje - jak zwykle - a „obywatele” swoje.. Też jak zwykle. Co innego na fonii, a co innego na wizji.. Demokracja władzy i „ obywateli” prawie nigdy nie jest kompatybilna. Przynajmniej w Polsce. Może w programie Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej na rok 2030 będzie coś na temat włączania i wyłączania światła w gminach, w ramach oszczędności centralnych. Pan premier Donald Tusk, już, jako straszy człowiek, który wiele dobrego zrobił dla nas przez ostatnich dwadzieścia cztery lata - będzie decydował, kiedy włączyć i wyłączyć światło w całej Polsce. Będzie przy sobie nosił taki guzik - jak inny socjalista - tow. Jelcyn guzik od spraw atomu, i będzie decydował, kiedy cała Polska pójdzie spać - w ramach ma się rozumieć bezpieczeństwa i troski o cały naród, jeśli chodzi o sen. W zasadzie bardzo się dziwię, że jeszcze państwo nie ma programu, Narodowego Programu Snu, w którym zawarte byłyby wszystkie dyspozycje dotyczące włączania i wyłączania światła w całym landzie - o nazwie Polska, żeby wszyscy „obywatele” chodzili spać o jednakowej godzinie i wstawali również o godzinie tej samej. Pan premier miałby wszystko na oku i nareszcie wszystko chodziłoby jak w zegarku.. Bo czego, jak czego, ale porządku ci u nas niedostatek. Tym różni się państwo totalitarne od państwa wolności, że państwo wszystko centralizuje i wszystkiego dogląda, jak gospodarz gospodarskim okiem, a w konsekwencji okazuje się, że wszystko nie działa.. To tak jak z różnicą pomiędzy orłem prawdziwym, a orłem wypchanym.. Jeden jest orłem- i drugi jest orłem. Z tym, że jeden z nich nie lata. Narodowy Program Snu można również zaproponować w naszej nowej stolicy - Brukseli. Szef Komisji Europejskiej decydowałby, o której godzinie wszyscy w Unii idą spać, a o której wstają.. Byłby to oczywiście Europejski Program Zorganizowanego Snu- jak to w kołchozie, gdzie jeden gasi światło, a reszta idzie spać.. Tak jak w życiu prawdziwego mężczyzny przychodzi czas, gdy trzeba kupić czyste skarpetki, tak w życiu totalitarystów przychodzi taki czas, że połączą ich wspólne cele.. Z takimi samymi pryczami i bez pryszniców. Mam nadzieję, że kiedyś talki czas naprawdę przyjedzie, bo chyba musi być jakaś z kara dla tych wszystkich, którzy wyrabiają z Polską, co im się żywnie podoba, ze szkodą dla jej mieszkańców. Pan premier twierdzi, że „dobrym miejscem dla debaty nie są partyjne kazamaty”, co może być prawdą, ale na pewno dobrym miejscem dla debaty mogłyby być państwowe kraty.. Żeby tylko przez nie mogli demokratyczni debatowicze oglądać świat, którzy skonstruowali.. Wyszłoby to - i im, i nam na zdrowie. Bo jak tak dalej pójdzie to i kotom nie będzie się chciało łapać myszy.. Już jest tak, że myszy sobie spacerują, a kot objedzony kity catem nie ma ani ochoty, ani specjalnie siły, żeby myszy łapać.. Mysz i kot żyją sobie we wzajemnej przyjaźni i zrozumieniu, dialogu i miłości, ignorując naturalne prawa. I z tego wynika całe nieszczęście. Czy socjalistom uda się wszystkich oswoić? WJR

Bracia Kowalczykowie jak terroryści Na opolskim ratuszu nie zawiśnie tablica honorująca braci Kowalczyków. Prezydent miasta Ryszard Zembaczyński pod presją Platformy Obywatelskiej, SLD, byłych żołnierzy LWP i milicjantów wycofał się z inicjatywy, na którą wcześniej wyraził zgodę. Na łamach lokalnej prasy Kowalczykowie zostali porównani do zamachowca z Norwegii. Autorem analogii jest funkcjonariusz jednostki, która pacyfikowała kopalnię „Wujek”, protesty robotnicze w Poznaniu w 1956 roku i „zdobywała” Czechosłowację w 1968 roku. Prezydent Opola Ryszard Zembaczyński odstąpił od upamiętnienia braci Jerzego i Ryszarda Kowalczyków. Tablica przypominająca o wydarzeniach sprzed 40 lat miała w październiku zawisnąć na murach opolskiego ratusza. Inicjatorzy jej umieszczenia określali Kowalczyków, jako „kontynuatorów walki o wolną i niepodległą Polskę”, którzy wysadzili aulę Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu „ku przestrodze i opamiętaniu zbrodniarzy z SB, MO, LWP i ich mocodawców z PZPR, sprawców masakry robotników Wybrzeża w grudniu 1970 r. Czynem tym uniemożliwili mającą odbyć się następnego dnia haniebną celebrację wręczania zbrodniarzom nagród i orderów za przelanie polskiej krwi”. Tablica nie zostanie jednak zawieszona. Ze względów politycznych, a dokładnie z powodu presji, jaką wywarły na Zembaczyńskim władze miejscowej Platformy Obywatelskiej, SLD, „Gazeta Wyborcza” oraz środowisko byłych milicjantów, esbeków i żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. On sam tłumaczył, że skoro społeczność Opola się temu sprzeciwia, decyzję należy odłożyć. – Pan prezydent to niestety osoba, która pod presją jednej czy dwóch zorganizowanych grup społecznych wycofuje się – komentuje jeden z jego współpracowników. W tym roku, 5 października przypada 40 rocznica wysadzenia przez braci Kowalczyków auli obecnego Uniwersytetu Opolskiego, kiedyś Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Był to ich protest przeciw krwawemu stłumieniu robotniczych wystąpień w grudniu 1970 roku w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu przez milicję i wojsko. Budynek wyleciał w powietrze w środku nocy, na kilka godzin przed uroczystością uhonorowania w gmachu uczelni funkcjonariuszy SB i MO z okazji dnia milicjanta. W akcji nikt nie zginął, uszkodzony został jedynie budynek uczelni. Jerzy Kowalczyk dostał karę śmierci, którą zamieniono potem na 25 lat więzienia. Tyle samo miał spędzić za kratkami jego brat Ryszard, w tym czasie jeden z pracowników naukowych Politechniki Opolskiej. Obydwaj zostali uznani za terrorystów. Dzisiaj, mimo licznych publikacji historycznych, prób rehabilitacji sądowej i zatarcia wyroku, znów odezwały się głosy podobne do tych, jakie w latach 70 zdecydowały o wieloletnich wyrokach więzienia.

Na łamach „Gazety Wyborczej” Zbigniew Owczarek, prezes zarządu wojewódzkiego Związku Żołnierzy Wojska Polskiego, porównał Kowalczyków do zamachowca-terrorysty z Norwegii. „Jeśli będziemy gloryfikować czyn braci Kowalczyków, zachęcimy innych do podobnych czynów. Najnowszy przykład z Norwegii, przecież Breivik podłożył bomby, bo nie pasował mu tamten ustrój” – stwierdził były funkcjonariusz LWP. – Ta zła konotacja miała wpłynąć na decyzję prezydenta Opola Ryszarda Zembaczyńskiego, który pod presją własnej partii, czyli Platformy Obywatelskiej, wycofał się ze złożonej obietnicy – podkreśla Wiesław Ukleja, członek komitetu honorowego upamiętnienia braci Kowalczyków i wieloletni działacz opozycji. W skład Komitetu weszli m.in.: prof. Zdzisław Krasnodębski, prof. Jacek Bartyzel, Marian Terlecki, Andrzej Gwiazda czy Krzysztof Wyszkowski.

LWP nadaje ton - Funkcjonariusze komunistycznych służb bezpieczeństwa SB i MO, ale również LWP nie mają żadnego moralnego mandatu, aby komentować to wydarzenie – ocenia historyk Sławomir Cenckiewicz. Jak podkreśla, oni sami w tamtym czasie byli filarem, na którym opierała się cała obrona systemu komunistycznego, przeciwko któremu walczyła cała rodzina Kowalczyków. – Nie można stwarzać, również w mediach, sytuacji, w której słowo Kowalczyków przeciwstawiane jest wypowiedziom ludzi, którzy nie tylko bronili komunizmu, ale systemu, w którym Związek Sowiecki decydował o tym, że Polska będzie w jego strefie wpływów – dodaje Cenckiewicz. „Prezydent Ryszard Zembaczyński pozbawił się szacunku okazanego mu przez inicjatorów upamiętnienia i członków komitetu honorowego. Stało się tak nie tylko z powodu złamania przyrzeczenia i deklaracji wmurowania tablicy na ścianie opolskiego ratusza, ale z powodu uległości wobec nacisku ze strony moralnych i rzeczywistych spadkobierców komunistycznych zbrodni, występujących pod szyldem służb mundurowych reprezentowanych przez płk. Owczarka z 10. Sudeckiej Dywizji Pancernej im. Bohaterów Armii Radzieckiej, która brała udział w rozgramianiu protestów robotniczych w Poznaniu w 1956 roku, najeździe na Czechosłowację w 1968 roku i pacyfikacji kopalni „Wujek” w początkach stanu wojennego w 1981 roku” – napisali w oświadczeniu członkowie Stowarzyszenia. Jak podkreślają, Zembaczyński uległ również „politycznym spadkobiercom mocodawców zbrodni z 1970 r., aktywistom SLD oraz karierowiczom i ignorantom z Platformy Obywatelskiej, która dla zdobycia i utrzymania władzy dawno wyrzekła się ideowo-moralnych związków z solidarnościowym rodowodem”. Co ciekawe, w lipcu plany umieszczenia tablicy wydawały się oczywiste. – Prezydent Zembaczyński jako pierwszy przedstawiciel władz lokalnych wykazał odwagę i determinację, by stanąć w obronie prawdy i lekceważonych wartości narodowych, które legły u podstaw moralnej inspiracji wielkiego ruchu wolnościowego, jakim był Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” – podkreślają członkowie Stowarzyszenia Pamięci Narodowej. W lipcu, jako przedstawiciele komitetu honorowego upamiętnienia czynu braci Kowalczyków spotkali się z prezydentem. - Wszystkim nam znana była odmowa ze strony Senatu Uniwersytetu Opolskiego. W związku z tym powstała konieczność wyboru innego miejsca w Opolu. Pan prezydent zgodził się z naszą opinią, że tablica powinna zawisnąć na ratuszu – relacjonuje Wiesław Ukleja, członek komitetu i wieloletni działacz opozycji. Jak podkreśla, prezydent zobowiązał się do prowadzenia tej sprawy pod względem formalnym, a więc złożenia stosownego wniosku na posiedzeniu Rady Miasta oraz Komitetu Ochrony Miejsc Pamięci Walk i Męczeństwa. Jednak kilka tygodni później z inicjatywy się wycofał. Teraz członkowie Stowarzyszenia będą chcieli powiesić ufundowaną ze społecznych środków tablicę w jednym z opolskich kościołów. – Swojej decyzji nie zmienimy mimo takiej postawy prezydenta. Chcemy, by tablica kłuła w oczy wszystkich, którym się nie podoba – zapowiada Wiesław Ukleja. Maciej Walaszczyk

Prof. Kołodko: "Gdyby tego kryzysu na świecie nie było, to w Polsce nie byłoby wiele lepiej, tylko nie byłoby, na kogo zwalać" Były wicepremier w rządach SLD, profesor ekonomii Grzegorz Kołodko, ocenił w telewizji Polsat News, że samozadowolenie prezentowane przez Donalda Tuska w kampanii wyborczej jest zdecydowanie nieadekwatne do tego co czują ludzie. Jak podkreślił, nie wszystko zależy od polityków, ale obecnie rządzący mają jego zdaniem zbyt dużą tendencję do zrzucania odpowiedzialności za wszystko na kryzys:

Gospodarka światowa w zeszłym roku odnotowała wzrost 4,5 procent. A Polska 3,8 procent. Gospodarka światowa w tym roku rośnie w tempie 4,2. A polska jak osiągnie 4 to będzie dobrze. Więc zostajemy z tyłu w stosunku do przeciętnej. Jeżeli już chcemy się porównywać, to nie porównujmy się do krajów najbogatszych, a tych, które jak my muszą nadrabiać i szybko się rozwijać. Profesor Kołodko podkreśla, że ten rząd nie robi za wiele by zwiększyć i wykorzystać moce produkcyjne:

Widzę niezadowolenie wśród przedsiębiorców. Wielu z nich nie będzie już tak sowicie finansować tych partii - mówił gość Polsat News. W ocenie Kołodki nie spada też w Polsce bezrobocie, które jest "strukturalnie jedno z najwyższych w Unii Europejskiej". Apelował:

Przestańmy, więc wreszcie mówić, że przechodzimy z sukcesem przez kryzys. To nieprawda. Gdyby tego kryzysu na świecie nie było, to w Polsce nie byłoby wiele lepiej, tylko nie byłoby, na kogo zwalać. A stać nas na zdecydowanie więcej, jeśli chodzi o tworzenie nowych miejsc pracy. Jest za dużo bałaganu. Zdaniem prof. Kołodko sugestie ministra finansów Jacka Rostkowskiego, że mogłoby dojść w przyszłości do obniżki podatków, nie mają uzasadnienia. Ten rząd, jeśli się utrzyma, będzie podatki podwyższał. Zdaniem byłego wicepremiera rząd po wyborach może ogłosić, że budżet jest w dużo gorszym stanie niż utrzymuje obecnie. Podobnie jak nikt przed wyborami prezydenckimi nie mówił, że będzie podniesiony VAT. Teraz jest podobnie. Po wyborach będą podnoszone podatki, najpewniej niższe stawki VAT. A to w największym stopniu obciąża ludzi uboższych - podkreślił prof. Kołodko. Dodając, że należałoby raczej podwyższyć obciążenia najbogatszych, co zrobiono np. w USA. wu-ka

Wstrząsy działały na samolot od góry – W ciągu pół sekundy przyspieszenie spadło do wartości bliskiej przyspieszeniu na powierzchni Księżyca – z prof. Kazimierzem Nowaczykiem, fizykiem z Uniwersytetu Maryland, rozmawia Jakub Jałowiczor.

– Co spowodowało impulsy, które szarpnęły samolotem na wysokości 15 metrów? – Na tym etapie analiz mogę stwierdzić jedynie, że siła, która te wstrząsy wywołała, działała na samolot od góry. Odczytać to można bezpośrednio z wykresu przyspieszenia pionowego na rys. 45 w angielskiej wersji Raportu MAK.

– Czy te wstrząsy rozerwały samolot? – Wstrząsy były bardzo silne i gwałtowne. Szczególnie drugi, podczas którego przyspieszenie zmniejszyło się sześciokrotnie (od 1,2 g do 0,2 g, gdzie g to przyspieszenie ziemskie). Oznacza to, że w ciągu pół sekundy przyspieszenia spadło do wartości bliskiej przyspieszeniu na powierzchni Księżyca. Jestem fizykiem i potrafię sobie wyobrazić, jakiego rzędu siła mogła spowodować taką zmianę, ale nic nie wiedząc o jej charakterze i o konstrukcji samolotu, nie jestem w stanie powiedzieć, czy mogła rozerwać samolot.

– Zdaniem członka komisji Millera Macieja Laska, zapis rejestratora eksploatacyjnego urywa się na 1,5 s przed katastrofą ze względu na kompresję danych, a zapis rejestratora katastroficznego jest o 1,5 s dłuższy i trwa do momentu uderzenia w ziemię. Według Laska oznacza to, że urządzenia nie przestały działać na wysokości 15 m. Czy to tłumaczenie jest prawdopodobne? – Nie wiem, czy Maciej Lasek miał dostęp do zapisów TAWS i FMS będących w posiadaniu komisji. Wiem, że po kilkunastu miesiącach pracy w komisji nie rozróżnia tych dwóch urządzeń. Zacytuję dalszy fragment jego wypowiedzi dla radia TOK FM: „Te 15 metrów, na które powołują się (…) różne osoby, wypowiadające się na ten temat, pochodzi z odczytu urządzenia TAWS, które to urządzenie nie jest rejestratorem. Ono zapisuje tylko pewnego rodzaju sygnały”. Przypomnę, albo uświadomię p. Laskowi, że te dane (15 metrów) pochodzą z odczytu zamrożonej pamięci FMS (FMS – system zarządzania lotem), a nie z TAWS (TAWS – system wczesnego ostrzegania przed zbliżeniem do ziemi) oraz że pamięć FMS ulega zamrożeniu po całkowitym zaniku zasilania komputera pokładowego. Nie dziwię się natomiast, że według raportu Millera samolot był sprawny inaczej aż do momentu uderzenia w ziemię, ponieważ, według danych zamieszczonych w polskim raporcie, FMS zamroził się pół sekundy po pierwszym uderzeniu w ziemię i w odległości ponad 50 metrów od zapisanej w nim pozycji geograficznej. Najwyraźniej członkowie komisji Millera nie czytali Raportu MAK, po raz kolejny muszę odświeżyć pamięć p. Laska: „System TAWS w locie 10.04.2010 był włączony i pracował. Trzy uszkodzenia zarejestrowane w Dzienniku Uszkodzeń (Fault Log) odnoszą się do okresu czasu po zderzeniu z przeszkodą, które doprowadziło do początku niszczenia konstrukcji i w sposób oczywisty związane są z procesem niszczenia samolotu i zanikiem sygnałów z odpowiednich czujników” (s. 118 polskiej wersji Raportu). Pliki Fault Log zostały zapisane przez urządzenie TAWS przed zamrożeniem pamięci FMS a odczytane przez ekspertów amerykańskich. Dlatego ostatni alert TAWS (piąty), zapisy Fault Log i miejsce zamrożenia komputera pokładowego FMS nie mogły się znaleźć na mapie prezentowanej w Załączniku 1.1 do raportu komisji Millera.

– Jak mogły wyglądać ostatnie chwile lotu Tu-154? Czy możemy np. stwierdzić, że samolot wykonał beczkę autorotacyjną albo, że leciał prosto do chwili zderzenia z ziemią? – Z przeprowadzonych dotychczas analiz zapisów TAWS wynika, że samolot po zderzeniu z brzozą leciał jeszcze prawie 150 wzdłuż trajektorii równoległej do prawidłowego kursu podejścia na lotnisko. Według raportów MAK i Millera natomiast, tuż po zderzeniu z brzozą i utracie fragmentu lewego skrzydła, samolot wykonał beczkę autorotacyjną (niekontrolowaną). Podczas jej wykonywania skręcił w lewo. Tutaj rozchodzą się drogi obu raportów i naszych analiz. Według odczytów TAWS dopiero za jego piątym alarmem, przemilczanym zarówno w raporcie MAK, jak i Millera, nastąpiły dramatyczne wydarzenia, które miały decydujący wpływ na przebieg ostatnich sekund katastrofy, a więc dwa wstrząsy i zamrożenie FMS pozbawionego zasilania. Jak wyglądało tych kilka ostatnich sekund (około trzech) trudno mi jest w tej chwili powiedzieć. Analizy nie zostały jeszcze zakończone.

– Rozbieżności między odczytami z czarnych skrzynek, które zaprezentował MAK a odczytami TAWS i FMS dokonanymi w Redmond, tłumaczył Pan tym, że Rosjanie do odczytu używają programu WinArm32 umożliwiającego manipulowanie zapisem. Czy, korzystając z tego programu, można zmieniać zapis lotu (usunąć, dodać albo zmienić miejsce jakiegoś wydarzenia)? – Program WinArm32 używany przez Rosjan do odczytu czarnych skrzynek, jak można dowiedzieć się ze stron jego producenta, oferuje całą gamę zaawansowanych opcji pozwalających na szybką i efektywną analizę i synchronizację odczytów, w tym nagrań z kokpitu. Przy jego pomocy można również korygować ewentualne błędy występujące w zapisach. Nic w tym niezwykłego. Tylko jak to w życiu, programy obsługują ludzie i to, co powinno być pomocą w odzyskaniu informacji, może być równie dobrze wykorzystane do jej ukrycia.

Kazimierz Nowaczyk – amerykański fizyk polskiego pochodzenia, pracownik Centrum Spektroskopii Fluorescencyjnej Wydziału Biochemii i Biologii Molekularnej Szkoły Medycznej Uniwersytetu Maryland w Stanach Zjednoczonych; przebadał dane z zapisów TAWS i FMS odczytane przez Amerykanów, a dostarczone przez zespół parlamentarny badający przyczyny katastrofy smoleńskiej.

Kapitał ludzki Henryki Bochniarz Aktywna działaczka PZPR i niedoszła pani prezydent RP, Henryka Bochniarz, podziela opinie Mariusza Waltera o tym ze ludzie są najważniejsi. Dlatego jej organizacja, PKPP Lewiatan, ruszyła po pieniądze podatników, aby wspierać swój kapitał ludzki. Tuz po starcie swojej kampanii prezydenckiej w czerwcu 2005, towarzyszka Bochniarz otrzymała 2 miliony PLN od ITI, za minione usługi i zasługi. Zasady zobowiązują.

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/14311,2-000-000-pln-dla-niedoszlego-prezydenta

Towarzyszka Bochniarz została Prezydentem, nie RP ale Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych (PKPP Lewiatan) co wychodzi w sumie prawie na jedno, jako ze PKPP Lewiatan federuje creme de la creme polskiego biznesu.

Towarzyszka Bochniarz jest wiec de facto Prezydentem Bis.

Jako Prezydent Bis, towarzyszka Bochniarz wpływa na politykę i gospodarkę RP, a pomagają jej w tym tacy eminentni członkowie zarządu PKPP Lewiatan jak na przykład Wojciech Kostrzewa, prezes panamskiej ITI. PKPP Lewiatan jest bogata instytucja finansowana przez hojnych prywatnych pracodawców, co nie hamuje zarządu PKPP Lewiatan przed wyciąganiem ręki po pieniądze podatników. Pamiętamy niedawne rozważania filozoficzne Mariusza Waltera na temat kapitału ludzkiego (cytat): "Jedyne, na co warto stawiać, to zawsze na ludzi. To oni są najważniejsi we wszystkim, co robimy. Wbrew pozorom wcale nie rzeczy materialne, ale właśnie ludzie. Mogą pomnożyć twoje dobro lub cię zrujnować."

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/24666,mariusz-walter-chwali-boga

Towarzyszka Bochniarz, były wieloletni członek rady nadzorczej ITI, podziela zdanie Mariusza Waltera i postawiła na ludzi i na państwową kasę programu Kapitał Ludzki, Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej:

http://www.kapitalludzki.gov.pl/podpisane-umowy/priorytet-v/dzialanie-55/poddzialanie-552/

Bogaci prywatni liberałowie z PKPP Lewiatan otrzymali wiec kasę podatników na następujące bardzo ważne projekty:

930 000 PLN na projekt Rozwój strategicznych kompetencji sieci PKPP Lewiatan

972 000 PLN na projekt Wzmocnienie regionalnych organizacji pracodawców zrzeszonych w PKPP Lewiatan

929 000 PLN na projekt Rozwój strategicznych kompetencji sieci PKPP Lewiatan

1 866 000 PLN na projekt Wdrożenie strategii rozwoju PKPP Lewiatan

619 000 PLN na projekt Wzmocnienie potencjału PKPP Lewiatan i rozwój dialogu społecznego oraz współpracy pomiędzy partnerami społecznymi w województwie kujawsko-pomorskim

Być może znajdzie się tez jakaś państwowa kasa na wzmocnienie potencjału ITI ?

Stanislas Balcerac

Nasz news. Wyrok sądu w sprawie Król - "Wprost". Sąd ocenia, co i kiedy publicysta ma pisać. "Mamy kawałek Białorusi" Ponury ciąg dalszy historii, która zaczęła się w kwietniu 2010 roku, kilka dni po tragedii smoleńskiej. Przypomnijmy: AWR "Wprost", wydawca tygodnika "Wprost", ogłosił wtedy, że przestaje drukować felietony byłego właściciela tego pisma Marka Króla. Jednocześnie wydawca przeprosił za ostatni jego felieton.

Chodziło o tekst ”Nie polezie orzeł w GWna”.

Marek Król w swoim felietonie zajmował się m.in. Andrzejem Wajdą i jego apelem w ”Gazecie Wyborczej” o niechowanie prezydenta na Wawelu. Pisał: Redaktor Adam chwycił zdenerwowany za telefon i zadzwonił do Andrzeja do Krakowa. >>A…a…Aaandrzej naa…na…napisz list. Zde… zde…zdewaweluj Kaczora. Ty ma… ma… masz sukces z ty… tym >>Katyniem<<, to… tobie wolno. A my w… w… w >>Gazecie<< cię po… po… poprzemy. Wydawca "Wprost" zerwał z nim wtedy współpracę. Król poszedł do sądu. Dziś poznaliśmy wyrok sprawie. Jak mówi nam Marek Król, sąd przyznał mu wprawdzie niewielką kwotę odszkodowania. Ale jednocześnie orzekł, że pracodawca miał prawo zerwać ze nim współpracę:

Swoim felietonem mogłem zdaniem sądu narazić pracodawcę na procesy z Adamem Michnikiem i Andrzejem Wajdą. Sąd potwierdził, że działałem na szkodę pracodawcy i przekroczyłem granicę wolności słowa. Bo choć nie podałem nazwisk, to sąd wyinterpretował, że moim celem było obrażenie Adama Michnika i Andrzeja Wajdy. Zdaniem sądu zamiast tonować atmosferę po katastrofie smoleńskiej, ja ją jeszcze bardziej podkręcałem. Jednym słowem, nie przewidziałem skutków tego felietonu, a mogły być one rzekomo bardzo niedobre dla wspólnoty polskiej. Sąd, więc sugerował w to, co publicysta w danym momencie powinien pisać. Król:

Tak, niestety tak było. A podparciem tej opinii sądu była z kolei opinia Rady Etyki Mediów, która stwierdziła, iż w tydzień po tragedii smoleńskiej nie powinien się taki tekst ukazać. Sąd również zarzucił również, że obraziłem Andrzeja Wajdę używając słowa "Wajdalizmy". Stwierdziłem wówczas, że autorem tego określenia jest Antoni Słonimski, ja tylko cytowałem jego felieton. Ale sądu nie przekonałem. Marek Król tak ocenia ten werdykt sądu:

Sąd mnie przepytywał zdanie po zdaniu, co miałem na myśli. Odmówiłem odpowiedzi na te pytania, ponieważ nie bardzo rozumiałem, dlaczego mam to robić. Dlaczego muszę się w wolnej rzekomo Polsce tłumaczyć z terści felietonu, który z założenia jest wypowiedzią wyrazistą i oceniającą rzeczywistość i ludzi. Mamy w Polsce kawałek Białorusi. Nie dotyczy to tylko tego orzeczenia, ale tendencji, jaką mamy w Polsce, jest wiele podobnych przypadków. Wspomniałem sądowi, że nowy wydawca "Wprost" pan Michał Lisiecki, który zaproponował mi zawieszenie moich felietonów, wspomniał o telefonie od Adama Michnika, jaki otrzymać miał po moim telefonie. Sam pan Lisiecki mówił wtedy, że przecież jest jasne, że wszystkie procesy wytaczane przez Adama Michnika w warszawie są niejako automatycznie przegrane. Jak widać, co powiedziałem sądowi, jest to prawda kolejny raz potwierdzona. Dano do zrozumienia, że pan Adam Michnik i pan Andrzej Wajda są w Polsce, jako autorytety, podlegają jakiejś szczególnej ochronie. Marek Król będzie się odwoływał od wzroku. Zapowiada, że kiedy tylko otrzyma pisemne uzasadnienie, natychmiast z prawnikiem zaczynają pisać odpowiednie pisma prawne. wu-ka

Kaddafi wymknął się z Dien Bien Phu? Już się wydawało, że to koniec reżymu Kaddafiego, że Libia już leży przed swoimi wyzwolicielami z rozłożonymi nogami, już rozmaici eksperci, których w Polsce przecież nie brakuje, rozpoczęli dzielenie skóry na niedźwiedziu, ekscytując się na wyścigi, jakież to interesy nasz nieszczęśliwy kraj zrobi na tej całej Libii - o ile oczywiście nam pozwolą, to jasne - kiedy okazało się, że Kaddafi chyłkiem wymknął się z Dien Bien Phu i rozpoczął ofensywę przeciwko rebeliantom, którym się wydawało, że jak zajmą i obrabują pałac tyrana, to już wygrali. Ładny interes! Na domiar złego, Amerykanie zorientowali się, że dostarczenie do Libii wielkich ilości broni - w czym brał udział również nasz nieszczęśliwy kraj - w dodatku rebeliantom, których tak dobrze, jak nikt nie kontroluje, pozwoli terrorystom, różnym Hamasom i Dżihadom, na uzbrojenie się po zęby. Ajajajajajajaj! Amerykański odpowiednik Feliksa Dzierżyńskiego, pan Michael Chertoff oświadczył, że tego zagrożenia „nie można lekceważyć”. A to się dopiero narobiło! Teraz NATO - bo przecież nie Kaddafi, to chyba oczywiste - będzie musiało tych wszystkich płomiennych demokratów rozbroić, a jak stawią opór - to pewnie i zbombardować. W efekcie zamiast Eldorado może być druga Somalia. W takiej sytuacji zawsze szuka się winnego, więc nietrudno się domyślić, że nieubłagany palec może wskazać na winowajcę w osobie ministra Radosława Sikorskiego, który przecież „nie zaprzeczył”, że Polska do Libii broń dostarczyła. A komu? Ha! Tego już nikt się nie dowie, zwłaszcza, że dostawy realizowali tajniacy z państwa, które z jednej strony futruje białoruskich opozycjonistów, a z drugiej - wydaje ich na tacy złowrogiemu Łukaszence. Najgorsze są nieproszone rady, ale na miejscu ministra Sikorskiego zacząłbym zastanawiać się nad wyszukaniem kraju, który ewentualnie udzieliłby mi politycznego azylu. Z różnych względów najlepszy wydaje się Izrael, gdzie za gotówkę można podobno załatwić wszystko. Czy jednak minister Sikorski ma gotówkę, czy też wszystkie korzyści z dostaw broni do Libii sprywatyzowali sobie bezpieczniakowie - oto pytanie. Okazuje się, że z demokracją sprawa nie jest prosta i wszystko zależy od mądrości etapu. No i wreszcie doszło do najgorszego. Oto pod Waszyngtonem zatrzęsła się ziemia, jakby sam Miłosierny Allah przekazał prezydentowi Barackowi Husejnowi Obamie pierwsze poważne ostrzeżenie. A kiedy francuski prezydent Sarkozy metodą rewolucyjną przystępował do budowy Unii Śródziemnomorskiej, wydawało się, że to będzie „mała zwycięska wojna”, zwłaszcza, że po szczycie w Deauville Kaddafiego odstąpili nawet Moskalikowie. Tymczasem wygląda na to, że arywista Sarkozy tylko wypuścił z butelki dżina, bo i w Egipcie Bractwo Muzułmańskie powoli zaczyna występować przeciwko armii. SM

Miażdżąca sensacja. Gdy na stronie:

http://news.money.pl/artykul/miazdzace;notowania;miedwiediewa,37,0,897317.html

przeczytałem tytuł: „Miażdżące notowania Miedwiediewa” zacząłem się zastanawiać: czy „miażdżące” oznacza, że ma On miażdżąca przewagę - czy też, że sam jest zmiażdżony beznadziejnymi wynikami. Z ciekawości zajrzałem: „Notowania Dymitra Miedwiediewa spadły w sierpniu do najniższego poziomu od momentu objęcia przez niego urzędu prezydenta Rosji - wynika z najnowszego sondażu rosyjskiego niezależnego Centrum Analitycznego Jerzego Lewady.”

Czytam dalej: spadły do 30%? 20%? Nie:

„Według Centrum Lewady, aprobata dla działań prezydenta Miedwiediewa spadła z 66% w lipcu do 63% w sierpniu”.

Czyli różnica w granicach błędu statystycznego. Może w takim razie miażdżąca jest przewaga prezydenta nad premierem? Czytamy dalej: „Aprobata dla działalności Włodzimierza Putina, jako premiera utrzymuje się przez ostatnie dwa miesiące na poziomie 68%”. Czyli znów różnica w granicach błędu. Z czego to już nie można zrobić sensacji! JKM

Kto obniżał podatki, kto będzie je podwyższał Dobry system podatkowy powinien sprzyjać równowadze gospodarczej, a zarazem dynamizować rozwój gospodarczy. Dlatego jednoznacznie jestem zwolennikiem progresywnego podatku od dochodów osobistych, PIT. A co z podatkiem od zysków przedsiębiorstw, PIT? Powinien być też progresywny liniowy i dlaczego? To fundamentalne pytanie, gdyż w istocie dotyczy najbardziej żywotnych zasad funkcjonowania społeczeństwa, gospodarki i państwa. Zanim krótko odpowiem, to wpierw polecę długą – i bardzo dobrą! – książkę wybitnego znawcy prawnych i ekonomicznych aspektów systemu finansów publicznych, prof. Cezarego Kosikowskiego. Właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Temida 2 obszerna (s. 554) monografia jego autorstwa zatytułowana „Naprawa finansów publicznych w Polsce (przyczyny, metodologia, kierunki i propozycje)”. Kto chce więcej i naprawdę zrozumieć, co, od czego zależy, jeśli chodzi o podatki i inne dochody państwa, z jednej strony, oraz jego rozchody i wydatki, z drugiej, niech czyta, bo warto.

Imperatyw progresywnego opodatkowania Jestem zwolennikiem progresywnego podatku od dochodów osobistych, o trzech lub czterech stawkach rozciągających skalę progresji i zachęcających do maksymalizacji dochodów, (co oznacza, że również skrajna, najwyższa stawka, nie powinna zniechęcać do zarabiania), a zarazem liniowego podatku od dochodów przedsiębiorstw. Dlaczego? Otóż trudna sztuka wpierw stworzenia, a potem sterowania sprawnym systemem fiskalnym polega na skutecznym połączeniu jego funkcji redystrybucyjnej oraz stymulacyjnej. Dobry system podatkowy to taki, który sprzyja zarówno spójności społecznej, jak i formowaniu się kapitału. To pierwsze wymaga progresywnego opodatkowania dochodów osobistych, to drugie liniowego podatku pobieranego od przedsięwzięć komercyjnych. Wobec pierwotnego, rynkowego podziału dochodów, z natury rzeczy bardzo nierównomiernego, konieczny jest wtórny podział dokonywany poprzez budżet. Bez takiego instrumentu nie ma mowy o spójności społecznej, a więc i o rozwoju gospodarczym. Część dochodów (sztuka polega na tym, aby wiedzieć, jaka i jak ściągana?) musi być przejęta przez działające w interesie publicznym państwo tam, gdzie dochody powstają, i transferowana tam (sztuka polega na tym, aby wiedzieć, dokąd i jak?), gdzie ich wydatkowanie jest nieodzowne dla utrzymania i rozwoju odpowiedniej, jakości kapitału ludzkiego i społecznego oraz infrastruktury. Nie trzeba dodawać, że wszystkie te trzy elementy są absolutnie niezbędne dla rozkwitu prywatnej przedsiębiorczości, nawet, jeśli jacyś przedsiębiorcy nie zdają sobie z tego do końca sprawy, a jacyś ich naiwni lobbyści uważają, iż im więcej będzie narzekania na „obciążenia” podatkowe, tym będą one niższe. Progresywne opodatkowanie dochodów osobistych w skali, która nie zniechęca do zarobkowania – a przy dużym udziale podatków pośrednich wliczanych w ceny towarów zachęca do oszczędzania – sprzyja takiej wzrostowej, sprzyjającej spójności społecznej gospodarce rynkowej. Dzieje się tak ze względu na malejącą krańcową „dotkliwość” opodatkowania. Innymi słowy, pewnie Zbigniew też płaciłby chętnie na przykład 50 procent podatku od dochodów ponad milion złotych rocznie i cieszył się wciąż każdą pozostającą mu potem netto połówką miliona. Odwrotnie działoby się, gdyby każdy tysiączłotowy dochód obłożony był niską stawką na przykład 25-procentową, stawki procentowe podatków są, bowiem względne.

Podatki a formowanie kapitału Z drugiej strony, jeśli chodzi o dochody uzyskiwane z działalności gospodarczej, muszą one sprzyjać sprawnemu funkcjonowaniu przedsiębiorczości, zwłaszcza prywatnej, a więc kierującej się motywem zysku, oraz tworzeniu kapitału. Innymi słowy, musi być, z czego odkładać na inwestycje i musi się to opłacać. Każdy światły ekonomista powinien wiedzieć, że nie będzie się opłacać, jeśli całokształt polityki makroekonomicznej nie będzie sprzyjał utrzymywaniu na odpowiednim poziomie zagregowanego popytu. Dlatego też państwo również musi regulować poziom swoich wydatków. Liniowe opodatkowanie zysków przedsiębiorców, przy łagodnej stawce, zachęca, zatem do ekspansji, wzrostu produkcji i obrotów (i, w konsekwencji, zatrudnienia), nakręcając koniunkturę gospodarczą. Łagodna stawka bynajmniej nie oznacza sytuacji, że im jest ona niższa, tym lepiej. Istnieje jej dolny próg, wyznaczany przez kryteria bilansowe całego systemu fiskalnego i zejście poniżej takiego progu obraca się przeciwko wzrostowi gospodarczemu. Nie znam kraju, w którym istnieje idealny system podatkowy. Taki może system powstać może wyłącznie w ujęciu modelowym. W praktyce trzeba, zatem zdążać w kierunku właściwych rozwiązań i odpowiednich proporcji zapewniających dwie rzeczy na raz: dynamikę i równowagę.

Kto w Polsce obniżał podatki Warto w tym kontekście przypomnieć, że gdy po raz pierwszy zostałem wicepremierem i ministrem finansów, zastałem nie tylko wolno rosnącą gospodarkę i głęboko niezrównoważony budżet, lecz również wygórowaną stawkę CIT w wysokości 40 procent! To też był rezultat sławetnej „szokowej terapii”. Wpierw zainicjowałem proces redukcji CIT do 32 procent (ustawowo przesądzono, począwszy od 1997 roku, obniżkę o dwa punkty rocznie), a potem – gdy rząd AWS-UW zredukował ją zaledwie o 4 punkty, do 28 procent – CIT został radykalnie obcięty do obecnych 19 procent, począwszy od 2004 roku. Tak oto na 21 punktów, a więc o ponad połowę, zmniejszenia stawki CIT, aż 17 punktów to dzieło postępowych rządów lewicowych osiągnięte wskutek realizacji wpierw „Strategii dla Polski”, a później „Programu Naprawy Finansów Rzeczypospolitej” (szeroko o tym piszę w dwu książkach dostępnych w formacie pdf w internecie: „Polska alternatywa. Stare mity, twarde fakty, nowe strategie” http://tiger.edu.pl/ksiazki/polska_alternatywa.pdf

i „O Naprawie Naszych Finansów”

http://www.tiger.edu.pl/kolodko/ksiazki/O_Naprawie_Naszych_Finansow.pdf

Wtedy też – w latach 1994-97 – wyeliminowałem 6-procentowy podatek importowy oraz obniżyłem stawki PIT z 45, 33 i 21 procent do odpowiednio 40, 30 i 19 procent. Pomimo to rosły przychody budżetowe wraz z poszerzającą się wskutek szybkiego wzrostu produkcji i sukcesywnej absorbcji szarej strefy bazą podatkową. A zatem odwrotnie niż w ostatnich latach, które doprowadziły do obecnej zapaści budżetu.

Prosty, a nie prostacki Dodam jeszcze, że jestem zwolennikiem zintegrowanego traktowania wszystkich dochodów osobistych i ich jednakowego opodatkowania, a także jak najmniejszej skali wyłączeń i tzw. ulg. Tzw., bo podatki to nie jakieś obciążenie, tylko swoista cena, jaką się płaci za usługi społeczne. Rzecz w tym, aby ich zakres był ekonomicznie racjonalny, a służący mu system redystrybucji przejrzysty. I prosty, a nie prostacki, jak sugerowany przez neoliberałów podatek liniowy. Czyż, bowiem jest ktoś, kto potrafi obliczyć należny podatek w wysokości 18 procent, a nie potrafiłby wyliczyć opłat wynoszących, dajmy na to, 27, 38 i 50 procent? System czytelny to taki, w którym łatwo można określić podstawę opodatkowania, a nie taki, w którym jest jedna stawka podatkowa. Jednakże w odniesieniu do CIT, ze względów ekonomicznych sprzyjających formowaniu kapitału, ma ona uzasadnienie. PIT natomiast musi pozostać progresywny. I tak będzie.

(artykuł ukazał w tygodniku "Przegląd", nr 17-18, 8 maja 2011, s. 48-49 http://www.tiger.edu.pl/kolodko/eseje/przeglad/16_Podatki_zostana_podniesione_05_05_2011.pdf

Kołodko

Dyplomaci źle wychowani? Kiedyś służba w dyplomacji kojarzyła się przynajmniej z dobrymi manierami. Ale „gdzie socjalizm, postawi nogę, tam trawa nie rośnie”, więc za PRL-u zdarzyły się różne nominacje: pewien PRL-owski dyplomata, bodajże w Szwecji, gdy przysłano po niego karetę by zawiozła go na uroczystość złożenia listów uwierzytelniających, zasiadł, bardzo demokratycznie, na „koźle” obok stangreta... Wpadki dyplomatyczne zdarzały się i gdzie indziej: pewien świeżo mianowany ambasador Francji, przed wojną, nie wytrzymał napięcia i popuścił w spodnie podczas podobnej audiencji, co premier Arystydes Briand miał skomentować sarkastycznie, uogólniając przy okazji swój sąd na temat francuskiej dyplomacji:, „Z kim ja mam pracować? Niewiele od nich wymagam, a i tak nie mogę się nawet doprosić, żeby nie s...li w gacie”. Chociaż nominacje ambasadorskie rożnymi chadzają drogami ( a jeszcze co kraj, to obyczaj: w Stanach Zjednoczonych ambasador nie musi wywodzić się ze służby dyplomatycznej, jak chociażby we Francji) – dotąd przestrzegana była stara, dobra zasada, że ambasador nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy kraju, w którym reprezentuje kraj własny. W Polsce po roku 1989 pamiętam przypadek, gdy ambasador Stanów Zjednoczonych gardłował za pewną szemraną spółką oszustów zza Oceanu, która chciała w Łodzi budować hotel, nie śmierdząc groszem... Wydawałoby się, że to incydent, ale właśnie media informują, że aż 13 ambasadorów różnych państw ( USA, Wielkiej Brytanii, Holandii, Norwegii, Estonii, Austrii, Belgii. Niemiec, Hiszpanii, Kanady, Danii i Szwajcarii) napisało „list poparcia” dla „środowisk gejowskich”, które organizowały w Pradze paradę homoseksualistów, co skrytykował ostro doradca prezydenta Vaclava Klausa. Lewicowe i żydowskie media chciały zaraz rozsmarować na miazgę owego doradcę, żądając od prezydenta jego publicznego potępienia, ale prezydent Klaus nie tylko nie potępił go, ale pochwalił. To właśnie spowodowało ów politycznie poprawny, więc neo-marksistwski z ducha (upiora?) wspólny „list popierający” zboczeńców podpisany przez 13 ambasadorów. Wedle starej, dobrej zasady – ambasadorowie powinni milczeć w wewnętrznych sprawach krajów, gdzie pełnia swe funkcje. Co innego zagraniczne rządy: w ramach uprawianej polityki mogą chwalić albo krytykować to, co dzieje się u innych. Ale postępująca szybko totalizacja zachodnich demokracji prostytuuje wyraźnie i służby dyplomatyczne. Trudno powiedzieć, czy autorzy owego listu, to jacyś źle wychowani dyplomaci, czy taka dyplomacja schodzi po prostu na psy, zaprzęgając dyplomatów do roli partyjniacko-propagandowych naganiaczy w krajach, w których są gośćmi, czy mamy do czyniena z jednym i drugim objawem jednocześnie. Jednak stanowisko zarówno prezydenta Vaclava Klausa, jak i całego czeskiego MSZ, „zbulwersowanych interwencją” tych dyplomatów jest godne dostrzeżenia i naśladownictwa. Przydałoby się może wsparcie dla czeskiej postawy politycznej ze strony polskiego prezydenta i polskiego MSZ, ale - gdzież tam o tym marzyć: Sikorski to nie Anna Fotyga, a co do hrabiego prezydenta „Bula” Komorowskiego to już w ogóle szkoda gadać!... Nawiasem mówiąc: cóż właściwie stałoby się, gdyby Czechy zdecydowały wydalić tych 13 źle wychowanych dyplomatów? Polityka żadnego z ich macierzystych krajów nie uległaby z tego powodu żadnej zmianie, a stosowna nauczka byłaby ostrzeniem na przyszłość: żeby ambasadorowie znali swe miejsce w polityce, no i żeby powszechne dobre obyczajnie przegrywały z takim czy innym politycznym lobby. Bo jeśli nawet dyplomaci grzeszą szewskimi manierami, to, czego właściwie wymagać od „młodych kształconych” z przedmieść Londynu czy Birmingham, którzy też gdzieś mają dobre obyczaje?... „Ryba śmierdzi od głowy”, jak skądinąd słusznie zauważył kiedyś tow. Wiesław w jakimś przebłysku więdnącej „myśli postępowej”. Marian Miszalski

Żydzi i muzułmanie przeciwko Zachodowi W książce-wywiadzie, jaki przeprowadził ze mną dr Tomasz Sommer („Wolniewicz. Zdanie własne”, Warszawa 2010, str. 114-117 – dostępna tutaj w wersji papierowej albo tutaj w wersji elektronicznej), wyraziłem przypuszczenie, że Żydzi, widząc zatrważający upadek Zachodu, mogą odwrócić swoje przymierza i zbratać się przeciw niemu z islamem i Arabami. Dalej tak sądzę, a utwierdzają mnie w tym pewne fakty. Wskazują one, że bliżej im w istocie do islamu niż do chrześcijaństwa – wbrew pobożnym nadziejom Kościoła. Oto prasa doniosła („Rzeczpospolita” z końca maja 2011 r. oraz jej strona internetowa), że do władz Unii Europejskiej skierowany został wspólny apel żydowsko-muzułmański, by „Europejczycy” – jak ich tam określono – postawili wreszcie tamę wszelkim przejawom „antysemityzmu, islamofobii, ksenofobii i rasizmu”. W związku z tym przypomina się w owym apelu „o horrorach XX wieku: Holokauście i masowych mordach na muzułmanach w Bośni”. Apel podpisało 33 przedstawicieli obu wyznań z różnych krajów Europy, a przekazali go razem naczelny rabin Brukseli Albert Guigui i wielki mufti Bośni Mustafa Cerić. Jak widać, apel rozszerza znaną dotąd walkę z „antysemityzmem” do walki z „antysemityzmem i islamofobią”. Stwarza w ten sposób wspólny front arabsko-żydowski, a więc dwu ludów wschodnich, ustawiony przeciw ludom Zachodu. Jak serio rozszerzenie to się w apelu traktuje, widać z niego samego: na jednej płaszczyźnie postawiono w nim niemiecki mord na Żydach europejskich i serbski mord na bośniackich muzułmanach, czyli Srebrenicę i Treblinkę. Żydzi odchodzą w ten sposób od całej swojej dotychczasowej linii, która polegała na konsekwentnym sprzeciwie wobec przyrównywania Wielkiej Zagłady do jakiejkolwiek innej masakry dziejowej. Czemu to czynią? Chyba tylko po to, by wykazać swoją wolę zbratania. Transakcja polityczna byłaby prosta: my pomożemy wam umocnić się w Europie, wy dacie nam za to spokój w Palestynie. Na długą metę mogłoby to być całkiem racjonalne. Ameryki nie zdołało wyrwać ze stuporu nawet islamskie uderzenie w Nowy Jork. Nad Europą zaś woń rozkładu unosi się całkiem niedwuznacznie (w Niemczech słychać na przykład głosy, że rozwiązaniem trudności z tamtejszymi muzułmanami mógłby być wybór jednego z nich na prezydenta państwa). W dalszej perspektywie na Zachód nie ma, zatem co liczyć, pozostaje, więc jedno: zwrócić się na Wschód (w tym świetle jaśniejsze staje się też lekceważące potraktowanie prezydenta Obamy przez premiera Netanjahu podczas wizyty w Waszyngtonie 20 maja, – co tak zmieszało wielu, np. tygodnik „Time”). Zwiastuny, że przymierza się odwracają, były zresztą już wcześniej. W internetowych „2007 News Releases” można znaleźć informację, że Centrum Wiesenthala wystąpiło 7 czerwca 2007 roku ze wspólnym żydowsko-muzułmańskim wezwaniem do 56 krajów należących do Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, by nie ustawały w tropieniu plag, jakimi są „antysemityzm i dyskryminacja muzułmanów”. W tym wezwaniu mówi się: „Mimo wydarzeń na Bliskim Wschodzie, żydzi i muzułmanie muszą przeciwstawiać się ramię w ramię wszelkiemu przesądowi i nietolerancji”. Wezwanie podpisali: Shimon Samuels – dyrektor centrum Wiesenthala w Paryżu; Mohammed Amin – przewodniczący Federacji Islamskich Związków Religijnych w Hiszpanii; Mark Weitzman – kierownik „grupy operacyjnej przeciwko nienawiści” (Task force against Hate) przy centrum Wiesenthala w Nowym Jorku; oraz Mohamed Boudjenane – przywódca Kanadyjskiej Federacji Arabskiej w Toronto. Mamy tutaj znowu ten sam front: żydowskie i muzułmańskie „grupy operacyjne” ustawione naprzeciw Zachodu i jego łacińsko-chrześcijańskiego dziedzictwa, niosącego jakoby w sobie „przesąd i nietolerancję”. Tymczasem to właśnie ono wydało z siebie ideę tolerancji religijnej oraz rozdział władzy świeckiej i duchownej – nie judaizm ani islam, oba z założenia teokratyczne. Jedną z idei judaizmu wyraził w zeszłym roku sławny rabin Owadia Josef – przywódca duchowy jednej z partii politycznych rządzących obecnie w Izraelu („Rzeczpospolita”, 22 października 2010 r.). Jego słowa godne są zapamiętania. Powiedział w synagodze: „Goje rodzą się tylko po to, by nam służyć. Bez tego nie mieliby, po co istnieć na tym świecie”. Tamtejszy znawca judaizmu Uri Huppert rzekł na to: „Tak o nie-Żydach myślą tylko najbardziej radykalni ortodoksi”. Zakłopotany chciał tym tamtą mowę jakoś stonować, a mimowiednie tylko ją potwierdził:, że ich ortodoksja takie myślenie o gojach w granicach swoich mieści. Wyobraźmy sobie, bowiem, co by się działo, gdyby coś analogicznego o Żydach powiedział jakiś biskup katolicki! A tu nic, krótka nota w gazecie i na tym koniec. Odwrócenie przymierzy miałoby również swoją gotową już legitymację historyczną. Jest nią nostalgia Żydów za ich „złotym wiekiem” w średniowiecznej Hiszpanii, pod panowaniem Maurów i kalifów z Kordoby – zanim ich wszystkich nie wypędzili stamtąd chrześcijanie. Ta nostalgia sama nie jest naturalnie niczym nowym, ale w świetle dzisiejszych konfliktów politycznych nabiera nowego koloru, tym bardziej, że się o owym złotym wieku raz po raz polemicznie napomyka. Najbardziej znamienna zdaje mi się jednak owa zgoda Żydów na propagandowe przyrównanie Srebrenicy do Treblinki; a była to nie tylko zgoda, lecz także czynny w tym współudział. To nie mogła być pomyłka, punkt ów jest na to zbyt czuły. To był krok z premedytacją. Krok tak doniosły winien był wywołać liczne komentarze, a nie wywołał żadnych. Dlaczego? Dlatego, że ludzie znowu boją się mówić, co myślą. Coraz mocniej zaciska się na nich – jak to określił red. Michalkiewicz – „pierścień tolerancji”, który można by też nazwać obrożą. Szerzy się niemy strach, by nie powiedzieć lub chociażby wysłuchać czegokolwiek, co ktokolwiek mógłby poczytać za krytykę poczynań żydowskich lub muzułmańskich. Krytykować wolno tylko chrześcijaństwo i Polaków; a także ośmieszać, oczerniać, wyszydzać i znieważać. Zacisk pierścienia tolerancji widać najlepiej w mnożących się aktach konformizmu i czołobitności, profilaktycznych niejako. Oto wciąż jeszcze świeży przykład („Rzeczpospolita”, 7-8 maja 2011 r.): „Senat Uniwersytetu UW Warszawskiego jednomyślnie postanowił nadać doktorat honoris causa Szewachowi Weissowi. Rektor UW podkreśla, że to wyraz hołdu dla osiągnięć wielkiego przyjaciela Polski”. Hołdu, za co? I w czym konkretnie ta „wielka przyjaźń” się objawiła? O tym ni słowa – i nic dziwnego. Wskazać, bowiem u pana Weissa – byłego przewodniczącego Knesetu, potem rady naukowej instytutu Jad Waszem, wreszcie ambasadora Izraela w Warszawie – można łatwo coś wręcz przeciwnego. Weiss był współorganizatorem haniebnej nagonki na Polskę, jaką rozpętano pod pretekstem sprawy Jedwabnego. Tenże Weiss poparł potem aktywnie i dalej popiera horrendalne roszczenia majątkowe wobec Polski wysuwane przez stronę żydowską bez żadnego tytułu prawnego, drogą czysto politycznego szantażu. Wsparł też kolejny antypolski paszkwil tego Grossa, otwierający następną rundę owej nagonki (np. w programie TVP1 z 15 marca 2011 r., półtora miesiąca przed hołdowniczą uchwałą senatu UW.) Szewach Weiss nie jest żadnym „przyjacielem Polski” – jest jej obrotnym przeciwnikiem politycznym. Temu przeciwnikowi rektor i senat UW składają jednomyślnie swój „hołd”. Znaczy to, że nie znalazł się tam nikt, kto by takiej czołobitności wobec przeciwnika ośmielił się sprzeciwić. Ta „jednomyślność” daje miarę strachu, jaki w Polsce pod powierzchnią życia już pulsuje. Miara ta przygnębia zarazem i wzburza. Przygnębia też ewentualność odwrócenia przymierzy, o jakiej była mowa, – choć ta nie wzburza. Europę spotka jedynie to, na co swoją dwuznaczną polityką wobec Izraela sama sobie zasłużyła. Zamiast poprzeć to państwo z całą mocą i bez ogródek, jako ważny bastion Zachodu, lawiruje wciąż między nim a jego muzułmańskim kontestatorem. Czyż nie jest możliwe, że ich w końcu sama przeciw sobie zjednoczy? prof. Bogusław Wolniewicz

Wolnościowe oblicze muzyki. Punk rock konserwatywny Tegoroczny festiwal w Jarocinie (15-17 lipca) będzie miejscem niezwykłej konfrontacji (tekst trafił do redakcji jeszcze przed festiwalem – dop. red.). Z jednej strony pojawią się tu amerykańskie zespoły punkowe: Bad Religion (Zła Religia), którego nazwa mówi wszystko, i Anti-Flag (Anty-Flaga) – jeśli dodać, że chodzi o flagę amerykańską, to też wszystko staje się jasne. Z drugiej strony wystąpi polski zespół Armia, wywodzący się z muzyki punkowej, którego lider Tomasz Budzyński deklaruje przywiązanie do wartości chrześcijańskich. Cofnijmy się jednak do połowy lat siedemdziesiątych. W Nowym Jorku i Londynie pojawiają się zespoły, które grają prostą, dynamiczną muzykę z tekstami mówiącymi o piciu piwa i imprezach, ale także o braku perspektyw dla młodych ludzi, o opresyjnej władzy i brutalnej policji.

Narodziny „śmiecia” Brytyjski zespół Sex Pistols zdobywa popularność, prowokując skandale. Nagrywa parodię hymnu brytyjskiego „God Save the Queen fascist regime” („Boże, chroń królową, faszystowski reżym”) a w refrenie powtarzają się słowa ,,No future’’ („Nie ma przyszłości”), które stają się kredo tworzącej się nowej subkultury. Mimo antysystemowych deklaracji, zespół podpisuje kontrakty z wielkimi firmami płytowymi. Skandale nakręcają zainteresowanie, a za wszystkim stoi obrotny menedżer, który zgarnia największą kasę. Nowa subkultura przybiera nazwę punk, czyli śmieć. Już sam wygląd – świadomie odrażający – jest wyzwaniem. Punkowcy chcą funkcjonować poza „systemem”, który nazywają „Babilonem”, wyznają zasadę „Do It Yourself” („Zrób To Sam”). Subkultura ta, początkowo apolityczna, ostrze swej krytyki kieruje przeciwko wszelkiej władzy i instytucjom. Lewacki zespół The Clashe jest tu najlepszym przykładem. Jemu także jednak owe poglądy nie przeszkadzają podpisać umowę z jedną z wielkich wytwórni. Oczywiście dla znacznej grupy punków polityka nie ma znaczenia, a chodzi jedynie o dobrą zabawę – przy muzyce, piwie i „gandzi”, czyli marihuanie. Jeszcze wcześniej niż Sex Pistols, w 1974 roku, w Nowym Jorku powstaje zespół Ramones. Gra utwory proste, dynamiczne i krótkie. Ich wykonawcy odziani są w skórzane kurtki z zamkami błyskawicznymi, które do dzisiaj nazywane są „ramoneskami”. O zespole mówi się, że był pierwszym, który zaczął grać muzykę punk. Staje się wzorem dla innych.

Punk dociera pod rodzime strzechy Pierwsze polskie zespoły z tego nurtu pojawiają się pod koniec lat 70. w Warszawie oraz w Trójmieście. Ale nie tylko w dużych miastach. W Ustrzykach Dolnych powstaje zespół KSU, a dookoła niego silna „załoga”. Zespół pisze do Radia Wolna Europa z żądaniem emisji muzyki punkowej, co spotyka się z odzewem redakcji. Popiera też ruch Wolnej Republiki Bieszczad, bardziej serio traktowany przez SB niż przez samych jego animatorów. Ale prawdziwy rozwój subkultury punk następuje w latach 80., po stanie wojennym, gdy „Babilon” staje się bardziej opresyjny niż na Zachodzie. Festiwal w Jarocinie jest azylem. Charakterystyczny jest widok uniesionych w górę podręcznych magnetofonów, na które nagrywane są koncerty. Pojawia się pojęcie „trzeciego obiegu”, czyli odrębnego od oficjalnego komunistycznego oraz od solidarnościowego – powstają czasopisma „ziny”, rozpowszechniane są też kasety przegrywane chałupniczo. WC, Karcer, Moskwa, Brygada Kryzys, TZN Xenna, Siekiera, Fort BS, Piersi, Kolaboranci, Deuter, Deadlock, Rejestracja, Dezerter – to nazwy zespołów, które budzą największe emocje. A co na to wszystko „Babilon”? Ponoć milicja ustaliła „cennik” – za każdą agrafkę będącą elementem stroju – jedna pałka. Ale w zasadzie muzycy nie spotykali się z jakimiś specjalnymi represjami. Samo istnienie festiwalu w Jarocinie świadczy, że reżym tolerował istnienie tej subkultury. Przemiany w Polsce po 1989 roku znacząco wpływają na zmiany w zarówno muzyce, jak i w subkulturze. Starsi punkowcy stabilizują się, zakładają rodziny, wbijają się w garnitury i staranie przyczesują włosy, udając się do pracy gdzieś w korporacji. Część stacza się na margines przy pomocy alkoholu i narkotyków. Inni zasilają subkulturę skinów. Niemała część prowadzi swoje nieduże firmy. Ale ta muzyka jest ciągle żywa, a nawet w ostatnich latach można obserwować jej renesans. Także cała subkultura, młodsza o pokolenie, już nie tak widoczna jak w latach 80, funkcjonuje nadal. Dominują postawy lewicowe i anarchistyczne. Ale nie są jedyne.

Punk jest lewicowy Wróćmy jednak do USA. Lata dziewięćdziesiąte to zaostrzający się konflikt między Republikanami a Demokratami. Budzi to także emocje w środowisku punkowym. Zespół Bad Religion (uczestnik tegorocznego Jarocina), którego znakiem jest przekreślony krzyż, a jego lider Brett Gurewitz, wychowywany w wierze żydowskiej, w pewnym momencie odrzuca wszystkie religie oraz wydaje płytę zawierającą zjadliwą krytykę prezydenta Busha i jego ekipy. Dołącza się Anti-Flag (drugi z uczestników Jarocina), znany z lewackich poglądów, wprost nawołując do głosowania na Johna Kerry’ego. Tyle, że krytyka kapitalizmu (historia się powtarza) nie przeszkadza zespołowi w podpisaniu kontraktu z jednym z największych koncernów płytowych. Przeciw Bushowi, Republikanom i Ameryce rednecków powstaje koalicja skupiona wokół strony PunkVoter.

Punk jest prawicowy Akcja rodzi jednak reakcję. „Boże, błogosław prezydenta Busha i Amerykę” – sensacją jest fakt, że słowa te wypowiada muzyk, który uchodzi za ojca punka. Jest rok 2002, trwa uroczystość wprowadzania do Rock and Roll Hall of Fam zespołu Ramones, która transmitowana jest na cały kraj. Do mikrofonu podchodzi jego lider, odziany w charakterystyczną skórzaną kurtkę i podarte dżinsy – John Ramone. Zanim stał się muzykiem, zaliczanym do grona najwybitniejszych gitarzystów w historii rocka, pracował fizycznie w firmie budowlanej swego ojca. I wygłasza owo na pozór szokujące zdanie – i nie jest to jedyna taka deklaracja: „Ronald Reagan był najlepszym prezydentem naszych czasów. Młodzi ludzie skłaniają się ku liberalizmowi i mam nadzieję, że zmieni się to, kiedy zobaczą, jaki świat jest naprawdę”. Twierdzi też: „Punk tak naprawdę jest prawicowy”. John Ramone daje sygnał. Pojawiają się strony: Anti-Anti-Flag.com, GOPunk (Republikańscy Punkowcy), Lefty Destroyer (Pogromca Lewicujących), PunkVoterLies (PunkVoterLeży) i najbardziej znana: ConservativePunk.com. Stoi za nią 22-latek z Nowego Jorku, Nick Rizutto: „Punk został ukradziony przez środowiska lewicowe. Chcę zyskać poparcie konserwatywnych punkowców i nakłonić ich do głosowania. Jeżeli jesteś konserwatystą albo libertarianinem, a nie liberałem, to czujesz się niemal jak wyrzutek. Jednak nie wszyscy na scenie punkowej są tak lewicowi, jak się wydaje”. I faktycznie – pojawiają się ci, którzy nazywają się konpunkami. Michale Graves w wysokich butach glanach, z czerwonymi włosami, na koncertach występuje w masce trupiej czaszki. Przez jakiś czas związany był ze znanym zespołem The Misfits. „Nie ma żadnego znaczenia, jak wyglądam – chodzi o wartości moralne, jakie wyznaję” – deklaruje, stając jednym z autorów strony ConsevativePunk. Inny muzyk, Bobby Steele, twierdzi: „Pierwsi punkowcy chcieli uniezależnić się od rządowych zasiłków. Chcieli być odpowiedzialni za siebie. Niestety, hipisi dołączyli się do nas, zmienili wszystko w odwrotność. Sprzeciwiamy się tym faszystowskim postawom. Dzisiaj bycie konserwatystą jest rebelianckie”. „Punk jest z natury libertariański” – twierdzi z kolei Andy Greenwald, dziennikarz zajmujący się tą subkulturą. „Nie mów mi, co mam robić, ja nie będę ci mówił, co ty masz robić. Dla konpunków ważna jest odpowiedzialności osobista i niechęć do ingerencji państwa w życie obywateli”. I jeszcze Nick Rizutto: „Nie widzę niczego punkowego w promowaniu wyższych podatków i zwiększaniu zasiłków”. Wolnorynkowy publicysta Todd Anderson, były punkowiec, zauważa, że zasada „Do It Yourself” jest możliwa do realizacji tylko w wolnorynkowym kapitalizmie. „Jeśli oczywiście chcesz prawdziwej wolności. Wolności, by współpracować, z kim tylko zapragniesz, wolności do realizacji własnych inicjatyw”. A na pytanie, dlaczego większość punkowców opowiada się za lewicą, odpowiada: „Przedstawiono im taką wersję socjalistycznego etatyzmu, w jakiej żyjemy, i wmówiono im, że to jest kapitalizm. Jako punki zareagowali kontestacją rzeczywistości (w ich rozumieniu kapitalistycznej) poprzez stanie się socjalistami. Tyle że zostali oszukani. To nie jest kapitalizm. Większość punków agituje za większą ilością programów socjalnych. A rząd jest zadowolony, ponieważ wszystko kontroluje”. Nie może to wszystko podobać się lewicowcom. Pojawiają się wręcz oskarżenia o nazizm. Bobby Steele, były gitarzysta zespołu Misfits, odpowiada: „To niemożliwe, by ktoś o poglądach prawicowych wspierał się ideami socjalistycznymi”. Dodaje też, że konserwatywni punkowie nie są monolitem. „Rzeczą, która nas jednoczy, jest nie tyle konserwatyzm, co raczej to, że mamy dość bycia pouczanymi przez innych punków, jak mamy myśleć. Lewica stała się tajną policją”. Ian MacKaye z innego znanego zespołu Fugazi podsumowuje: „Punk to wolna przestrzeń, gdzie zdarzyć się może wszystko – akcje i reakcje, rebelie i rebelie przeciwko rebelii”.

Legendarne postacie polskiego punka Wracajmy na rodzimy grunt. Andrzej Dziubek to najprawdziwszy góral, w latach siedemdziesiątych, gdy ma lat 17, ucieka z Polski (legenda głosi, że był ostrzeliwany przez WOP, przez co stracił dwa palce lewej ręki) i trafi a do Norwegii. Tam studiuje na ASP w Oslo. W 1980 roku zakłada z muzykami norweskimi zespół De Press, który łączy punk rock z muzyką góralską. Kapela staje się sensacją, a jej płyta „Block to block” uzyskuje tytuł najlepszego albumu w historii norweskiego rocka. Po upadku komunizmu może wrócić do kraju. Wydaje z zespołem m.in. świetne albumy „3 potocki”, „Potargano chałpa”, a także „Cybocycie Świnty Ojce”. Dwa lata temu nagrywa płytę „Myśmy rebelianci”, poświęconą „żołnierzom wyklętym”. A w bieżącym roku ukazuje się kolejna, poświęcona Janowi Pawłowi II, z której dochód w całości będzie przeznaczony dla ubogich uzdolnionych dzieci. „Jeśli mówimy o patriotyzmie, to część muzyków omija ten temat – tak jakby uważali, że patriotyzm to nacjonalizm; a przecież nie jest to żaden nacjonalizm” – tłumaczy swoją postawę. „Wszystkie narody mają tożsamość. Dlaczego my mamy jej nie mieć? Boimy się tego?” – dodaje. A na pytanie o wiarę odpowiada: „To fundament. Wyniosłem ją z dzieciństwa. Później poznałem wiarę głębiej dzięki przeżyciom osobistym. Wiary jednak nie można nikomu narzucić. Człowiek musi być wolny”. Inną bardzo ważną postacią w historii muzyki punk jest Tomasz Budzyński (Budzy). Zaczynał w zespole Siekiera, który był sensacją Jarocina w 1984 roku. Później wraz z Robertem Brylewskim założył zespół Armia. To z tą kapelą pojawi się na tegorocznym Jarocinie. Mimo korzeni punkowych muzyka ma bardziej artystyczne ambicje. Także teksty, jego autorstwa, są niebanalne – odwołują się do rycerskiej tradycji (np. w utworze poświęconym bitwie pod Grunwaldem), powieści Tolkiena i chrześcijaństwa. Kolejnym krokiem Budzyńskiego było powołanie w 1996 roku zespołu 2Tm2,3 (potocznie zwanego Tymoteusz), którego nazwa pochodzi od fragmentu Pisma Świętego – listu św. Pawła do Tymoteusza: „Bierz udział w trudach i przeciwnościach jako dobry żołnierz Jezusa Chrystusa”. Tu teksty są cytatami z Biblii. Grupę tworzą członkowie innych zespołów, którzy deklarują przywiązanie do chrześcijaństwa. „To nie jest efekt jakiejś mody” – mówi Budzyński. „To wiąże się z bardzo silnym przeżyciem wewnętrznym. Ja zacząłem o tym śpiewać. Podobnie było z moimi kolegami. Chcemy dać nadzieję w tym świecie, który jest pełen zła. Życie nie sprowadza się tylko do jedzenia, spania i kopulacji. Człowiek jest też istotą duchową. Mnie katolicyzm do niczego nie zmusza, a Chrystus jest jedynym, który właśnie człowieka uwalnia z jego ciasnej klatki”.

Tajna kwatera rebeliantów Gdzie jest owa tajna kwatera? Jak przystało na dzisiejsze czasy – w internecie. Gdy wchodzimy na tę witrynę, wita nas obrazek husarii w ataku. Tyle że na jednej z biało-czerwonych flag jest napis Conservative Punk Division Poland (Konserwatywny Punk Oddział Polska) z puszką konserw żartobliwie symbolizującą poglądy konserwatywne, obok flaga amerykańskiej Konfederacji oraz przekreślona flaga UE. „Mamy różne poglądy, nie jesteśmy monolitem” – piszą o sobie twórcy strony. „Kilka spraw nas jednak łączy. Cenimy sobie prawdę i piszemy ją niezależnie od tego, na ile zgodna jest z obowiązującą w danym momencie polityczną poprawnością. Jesteśmy patriotami. Jesteśmy antykomunistami. Nie jesteśmy nazistami, choć są tacy, którzy bardzo chcieliby w nas nazistów zobaczyć. Brunatny i czerwony to bardzo podobne kolory – w polityce nie podobają nam się oba. Oprócz spraw politycznych łączy nas jeszcze jedna rzecz, która jest równie ważna: miłość do punkrocka. Nie rezygnujemy z niej mimo prób zawłaszczenia naszej muzyki przez fanów Lenina, Stalina, Hitlera czy Che Guevary. Istotą punk rocka zawsze było łamanie zasad i prowokowanie do myślenia, nie zaś tworzenie schematów i politycznej poprawności”. Strona poświecona jest przede wszystkim muzyce, więc są tu aktualne informacje o koncertach, recenzje płyt, historia muzyki punk. Ale jest jeszcze właśnie to coś. Można tu na przykład podyskutować bez poprawnościowej cenzury na temat bieżącej polityki czy historii. A wśród „Polecanych” są „Najwyższy CZAS!” i blog Stanisława Michalkiewicza. Mówi Krzysztof. K. Karnkowski (Budyń) z CP/DP: „Punk w swej naturze jest ruchem indywidualistycznym, wolnościowym i anarchicznym. Współczesna lewicowa polityczna poprawność jest coraz bardziej opresyjna i totalitarna. Tymczasem klasyczny konserwatyzm, libertarianizm czy anarchokapitalizm oferują o wiele więcej wolności”. Budyń jest też wokalistą i autorem tekstów w zespole Spirit of 84. Własnym sumptem i z pomocą znajomych nagrali dotąd trzy płyty, które rozprowadzili we własnym zakresie. „Chcę zmuszać słuchacza do myślenia, a nie narzucać mu własne poglądy. A skąd u mnie poglądy konserwatywne? Pochodzę z rodziny o tradycjach solidarnościowych i AK-owskich. Prasę w rodzaju »Gazety Polskiej« czy »Najwyższego CZASU!« czytałem prawie od zawsze. Z drugiej strony czytywałem też prasę anarchistyczną czy lewicową i tak się jakoś moje poglądy konserwatywne i wolnościowe stopniowo kształtowały”. Jak widać, punkowiec może być jak najbardziej wolnościowym konserwatystą… Andrzej Paulukiewicz

Wyprzedaż resztek suwerenności Oddanie w obce ręce Lotosu i PKO BP spotęguje i pogłębi niemoc władzy wykonawczej w sytuacji kryzysu gospodarczego. Rada Gospodarcza przy premierze rządu Donaldzie Tusku, z Janem Krzysztofem Bieleckim, byłym prezesem Banku Pekao SA, na czele, lobbuje uparcie na rzecz sektora bankowego. Zamiast jak najszybciej wprowadzić podatek bankowy, jako lekarstwo na chorobę finansów publicznych premier przygotowuje dalszą prywatyzację PKO BP. Kierując się tą samą logiką, antidotum na rosnące ceny benzyny widzi w sprzedaży Lotosu. Wspomniane działania to nic innego jak pasożytowanie na polskiej gospodarce. Od siedmiu tygodni polska giełda uznaje tylko jeden kierunek – w dół, a złoty słabnie w oczach w stosunku do wszystkich innych walut. Przykładowo, frank szwajcarski osiąga niebotyczną cenę 4,12 zł (30 proc. w górę), by “ustabilizować się” przez niedzielę na poziomie 3,70 zł (20 proc. w górę). W tym samym czasie czeska korona umacnia się i konkuruje z frankiem o status bezpiecznej przystani. W czym Czechy są lepsze od Polski? O słabości naszej gospodarki najdobitniej świadczy fakt, że po krótkiej przerwie Polska znowu płaci ponad 10 proc. drożej za swój dług (przy rentowności obligacji dziesięcioletnich na poziomie 5,6 proc.) niż państwa na krawędzi wypłacalności: Hiszpania i Włochy (po 5 proc.). Niepokojące jest to, że te proste prawdy nie docierają do świadomości opinii publicznej. Bo świat widzi nas jako słabeusza zdanego na łaskę i niełaskę finansjery.

Międzynarodowe uwarunkowania Rzeczywiste stopy procentowe w USA są ujemne – kraj ten odda w realnych wartościach mniej niż obecnie pożycza. I tak rentowność dziesięcioletnich obligacji spadła w zeszłym tygodniu do najniższego poziomu w historii (!) – 1,98 proc. przy inflacji 3,6 proc. według oficjalnych danych. Niezależni ekonomiści i inwestorzy wskazują, że poziom inflacji w USA jest mocno zaniżany. Na potrzeby własnej analizy określają jej wysokość na… 8 proc. w skali roku. Znaczy to w uproszczeniu, że z każdych 100 dolarów pożyczonych dziś przez Amerykanów na międzynarodowych rynkach mogą oni bez uszczerbku przeznaczyć 6 dolarów na spłatę starych długów. W interesie USA leży zatem, by obecny stan permanentnego kryzysu i wzrastającej inflacji utrzymywał się do momentu, kiedy realna wartość długu USA zmniejszy się znacznie w stosunku do dochodów i PKB (obecne potrzeby gotówkowe USA przekraczają dwukrotnie dochody zbierane z podatków). Zgodnie z tą strategią amerykański bank centralny (FED) zrobił rzecz bez precedensu – ogłosił, że do 2013 roku krótkoterminowe stopy procentowe pozostaną na zerowym poziomie. I nie chodzi tu wcale o obronę miejsc pracy, a o manewr finansowy, którego celem jest zdewaluowanie rzeczywistej wartości długu USA, bo sięga on dziś… bagatela 13,6 bln dolarów. Choć szef FED mówi o dwóch latach zerowych stóp procentowych, proste projekcje finansowe pokazują, że należy spodziewać się wysokiej inflacji (na poziomie 10 proc.) w ciągu 4-5 lat.

Drożyzna O niej nie mogą mówić Czesi czy Szwajcarzy. Ich waluty biją rekordy w stosunku do dolara i euro. Korzystają z sytuacji, wyruszyli na zakupy, kupują zagraniczne firmy, technologię, modernizują przemysł, infrastrukturę, dotują własnych przedsiębiorców. Rządy Szwajcarii, Czech, Niemiec, Szwecji czy Norwegii świetnie czytają sytuację międzynarodową, działają przy tym w interesie swoich krajów i obywateli. W czasach wysokiej inflacji cenę trzyma złoto. W ciągu tylko dwu dni przekroczyła ona 1800 dolarów za uncję, podskoczyła o 70 dolarów (prawie 4 proc.), by zatrzymać się w weekend na poziomie 1850 dolarów za uncję. Wzrost cen złota przez wielu uważany jest za miarę przyszłej inflacji, nie bez przyczyny – do lat 70. ubiegłego wieku dolar posiadał zabezpieczenie i był wymienialny na złoto. Innym świetnym zabezpieczeniem na czasy inflacji są surowce: ropa naftowa i gaz ziemny, rudy metali, żywność, ziemia, a w akcjach: elektrownie, elektrociepłownie, rafinerie, czy w sferze wpływów – kontrola nad bankami, bo zapewniają bieżące finansowanie. Bez większego ryzyka błędu można przewidzieć, że cena, jaką uzyskamy za Lotos, będzie stanowiła nie więcej niż jednoroczny zysk tego koncernu za 5 lat. Sprzedaż Lotosu za ułamek realnej wartości – gdyż wchodzimy w okres wzmożonej inflacji – samo w sobie stanowić może wystarczającą przesłankę, by w przyszłości pociągnąć premiera Donalda Tuska do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu.

Suwerenność w Unii Europejskiej Profesor Witold Modzelewski w wywiadach telewizyjnych słusznie twierdzi, że wspólne stanowisko kanclerz Niemiec Angeli Merkel i prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy´ego z zeszłego tygodnia unaocznia fakt powstania rządu europejskiego. Choć sformalizowanie rzeczywistego stanu rzeczy potrwa zapewne kilka lat, to w mojej ocenie w ciągu najbliższych miesięcy należy spodziewać się wydania pierwszych unijnych euroobligacji (studium wykonalności gotowe będzie we wrześniu). W przypadku gdy Chiny zgodzą się sfinansować akcję ratunkową i dalszą integrację Unii, czytaj: kupią euroobligacje, napięcia na rynkach finansowych przybiorą na sile. Staniemy w obliczu przybierającej na sile wojny walutowej, fal dodruku pustych pieniędzy w Europie, Japonii i USA. Polska przy wzrastających kosztach finansowania stanie się jedną z pierwszych ofiar, a oddanie dziś kontroli nad PKO BP skaże nas na łaskę i niełaskę międzynarodowych graczy i nieograniczoną presję ze strony Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W ramach narzuconego “planu ratunkowego” oczekiwać można np. znacznych cięć bieżących rent i emerytur. Tak drastyczną kurację przeszły Łotwa i Estonia w 2009 roku.

Zmiana polityki Grzegorz Bierecki, prezes Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych SKOK, proponuje refinansowanie zadłużenia zagranicznego Polski przez wydanie obligacji w dolarach i euro, których nabywcami będą bezpośrednio polscy obywatele. Argumentuje, że polski dług powinien pozostawać w polskich rękach. Daje za przykład Japonię. Twierdzi, i słusznie, że dochody z tych obligacji wzmocnią popyt wewnętrzny, nie zaś zyski zagranicznych banków. Wskazuje, że oprocentowanie takich obligacji byłoby wielokrotnie wyższe niż to, które uzyskują obywatele na lokatach bankowych w walutach. Taki projekt da się przeprowadzić w ciągu kilku miesięcy. Dodatkową zachętą byłoby wyłączenie obligacji spod jurysdykcji podatku Marka Belki. Profesor Modzelewski idzie w podobnym kierunku, kiedy mówi o kredytach hipotecznych we frankach szwajcarskich. Wyśmiewa stanowisko Donalda Tuska i wskazuje, że pieniądze, których kredytobiorcy nie wydaliby na spłatę kredytów, pompując zyski banków, byłyby spożytkowane z korzyścią dla gospodarki na rynku wewnętrznym. Od siebie dodam, że “rynek” kredytów hipotecznych wymaga uporządkowania, gdyż co to za rynek, na którym kredytobiorca uwiązany jest na dobre i złe z jednym bankiem na trzydzieści lat. Gdzie tu konkurencja? Refinansowanie kredytu czy szybka jego spłata podlegają dotkliwym karom finansowym. Co więcej, bank pod płaszczykiem kredytu wpycha klientom na siłę inne produkty, które potem wymagają “reindeksacji”, “rewaluacji” “refinansowania” i innym “re”, a wszystkie te “re” stanowią bezprawny drenaż kieszeni klientów na prawach monopolu. W przypadku umów na kredyty hipoteczne w Polsce możemy mówić o drastycznej nierówności stron i zmowie cenowej między bankami. Fakty, które powinny zaalarmować rządzących, nadzór finansowy i instytucje powołane do ochrony konsumentów. Zaradzić temu można w niezwykle prosty sposób: ułatwić ustawowo klientom refinansowanie kredytów u konkurencji wraz ze zmieniającym się otoczeniem makroekonomicznym. Banki zapewniają sobie w umowach prawo do wypowiedzenia kredytu w razie gwałtownych zmian na rynku, klient takim prawem nie dysponuje. Tusk pod okiem Bieleckiego z pewnością okazał się mistrzem w jednej sferze – w opóźnianiu dyrektyw UE, których celem jest ochrona konsumenta, zwłaszcza klienta instytucji finansowych. Dalej idzie wiceprezes PiS Beata Szydło. Chce wprowadzenia podatku bankowego. Podobnie jak prof. Modzelewski optuje za jak najszybszym uszczelnieniem systemu podatkowego, w tym VAT, CIT i PIT. Od siebie dodam, że należałoby znaleźć sposób na opodatkowanie zysków chowanych przed polskim fiskusem w głębokich kieszeniach korporacji międzynarodowych. Według moich udokumentowanych szacunków jedynie Bank Pekao SA, należący do włoskiej grupy UniCredit, transferuje rocznie w sposób bezprawny ponad 5 mld zł (nie licząc dywidendy) na szkodę budżetu i polskiego podatnika. Oddanie w obce ręce Lotosu i PKO BP spotęguje i pogłębi niemoc władzy wykonawczej w sytuacji kryzysu gospodarczego, poszerzy dziury, przez które wypływa gotówka z polskiego budżetu. Takie właśnie plany Tuska dyskontują międzynarodowi inwestorzy, wyzbywając się złotego. Takim też zakusom należy przeciwdziałać za wszelką cenę w imię niezależności finansowej, suwerenności gospodarczej, która idzie przecież w parze z suwerennością polityczną. Jerzy Bielewicz

Polska ormowcem światowym? W koszmarnych czasach kolonializmu, jeśli jakiś tubylczy kacyk zaszurał białemu kupcowi, handlującemu paciorkami i lusterkami, nie mówiąc już o gubernatorze Jej Królewskiej Mości, i – dajmy na to – nie chciał płacić haraczu za cywilizowanie mniej wartościowego tubylczego narodu, w górę rzeki płynęła kanonierka i wkrótce powracał porządek, niczym na cmentarzu. Od tamtej pory wiele się zmieniło, zwłaszcza w dziedzinie środków pokojowych. Wynaleziono kanonierki latające, które mogą poruszać się nawet szybciej od dźwięku, dzięki czemu procesy pokojowe, czy ściślej – pacyfikacyjne, bardzo się uprościły. Jeśli jakiś tubylczy kacyk szura białym kupcom, albo – co nie daj Boże – gubernatorowi Jej Królewskiej Mości, to z zamorskich baz wyruszają ponaddźwiękowe kanonierki, żeby wesprzeć tubylców opowiadających się po stronie cywilizacji i postępu. Nabiera to aktualności zwłaszcza teraz, kiedy porządek świata ustanowiony sto lat temu przez kierowników imperium brytyjskiego uległ zaawansowanej erozji i w ramach nowego porządku trzeba każdemu wskazać jego miejsce stania. W czynnościach składających się na tworzenie nowego porządku uczestniczy również nasz nieszczęśliwy kraj – ale w zasadzie w charakterze ormowca. Zwróciłem na to uwagę już dawniej – w komentarzu zatytułowanym “Polska ormowcem Europy”, poświęconym polskiemu udziałowi w operacji rozbioru Serbii. Z uwagi na postępujące rozbrajanie państwa Polska nie odegrała w rozbiorze Serbii żadnej istotnej roli militarnej, ale pokrzykiwała, podskakiwała, słowem – starała się, jak mogła, stworzyć wrażenie aktywnego uczestnictwa w wielkiej światowej polityce. Wreszcie ustami ministra Sikorskiego uznała Kosowo, co z pewnością odbije się nam śmiertelną czkawką, być może nawet już niedługo. Podobnie zachowuje się żaba podstawiająca nogę, kiedy kują konie. Podobnie teraz, kiedy z uwagi na konieczność dokonania nowego podziału Afryki i pacyfikację obszaru Bliskiego Wschodu przed prawdopodobnym uderzeniem niezidentyfikowanych kanonierek na Iran oraz przywróceniem kontroli starszych i mądrzejszych nad złożami surowców strategicznych, Polska próbuje stworzyć wrażenie, jakby była ormowcem światowym. Kanonierek, ma się rozumieć, Polska nie ma, ale podobnież dostarczała libijskim demokratom broń. Pan minister Sikorski uchylił się od komentarza w tej sprawie, ponieważ – jak powszechnie wiadomo – “milczy, bo kłamać nie umie”. Ponieważ jednak takie dostawy musiałyby odbywać się co najmniej na pograniczu, a być może nawet poza granicą legalności, np. w ramach pomocy humanitarnej, z którą latały do Libii samoloty z rozwiązywanego właśnie 36. pułku specjalnego, nie można o tym głośno mówić, tym bardziej że w takiej sytuacji rośnie gwałtownie prawdopodobieństwo udziału w operacji, jak to się mówi – “przestępczości zorganizowanej”, grupującej tzw. elementy socjalnie bliskie. Więc chociaż Polska popiera libijskich rebeliantów jak zwykle ze względu na “wolność naszą i waszą”, to środowiska przestępczości zorganizowanej zapatrują się na te sprawy zupełnie inaczej, bez cienia altruizmu ani staroświeckiej rewerencji. Rozliczenie może być ciekawe, chyba że znowu nastąpi cała seria gangsterskich porachunków, jak to już bywało i wcześniej, kiedy trzeba było pozbyć się niewygodnych świadków. Czegóż jednak się nie robi dla rozszerzenia i utrwalenia demokracji i wolności? Demokracją w Libii przejęli się również flegmatyczni Brytyjczycy, i to do tego stopnia, że dostarczali rebeliantom nie tylko mnóstwo paciorków i lusterek, ale nawet noktowizory. Ciekawe, czego zażądają w zamian, no i przede wszystkim – czy do udziału w łupach dopuszczą również ormowców. SM

28 sierpnia 2011 Tupot białych mew.. Były romantyczne piosenki o mewach, kormoranach i o innych ptakach.. Nie jest do romantyzmu funkcjonariuszom zakładu karnego w Genui, gdzie zagnieździły się mewy.. Ptaki uwiły sobie gniazda na dachu więzienia, w którego czterech rogach znajdują się budki wartownicze. Kiedy przewodniczka mewiego stada widzi co kilka godzin zmianę warty, podnosi straszliwy wrzask, po którym dochodzi do zmasowanego ataku pilnujących swych gniazd ptaków na intruzów chodzących po dachu. No pewnie, a po co chodzą po dachu? Więźniów nie należy pilnować, pozakładać im bransolety elektroniczne i puścić na miasto, ale niech tylko będą pod kontrolą i monitoringiem. Żeby można było widzieć na monitorze, że popełniają przestępstwa.. To jest wielka satysfakcja dla ustanawiających takie prawa dla więźniów, żeby widzieli, jak beneficjenci tych praw, po założeniu bransolety elektronicznej nadal popełniają przestępstwa- tyle , że w elektronicznych bransoletach. Co za różnica dla ofiary? Czy zostanie okradziona i zgwałcona przez osobnika w bransolecie, czy też bez bransolety.. Strażnicy więzienni- w obawie przed kolejnymi atakami ptaków- muszą nosić kaski ochronne, żeby nie ucierpieć od znajdujących się tam mew. Dyrekcja zakładu zwróciła się o pomoc do odpowiednich służb, ale okazało się, że nie można nic w takiej sytuacji zrobić, gdyż w rejonie Liguria obowiązują przepisy chroniące gniazda ptaków. Nie można ich usunąć, póki pisklęta nie urosną No i kółko się zamyka.. Szkoda, że nie można ich chociaż przenieść w inne miejsce, żeby więźniowie w spokoju mogli sobie posiedzieć, bo oni też są pod ochroną.. Tylko funkcjonariusze straży więziennej nie są pod ochroną, chociaż- nie znam przepisów włoskich- wszędzie w socjalizmie europejskim funkcjonariusze państwowi są pod ochroną co oznacza, że inni- nie będący funkcjonariuszami państwowymi- nie są uprzywilejowani. Są równi i równiejsi.. Dobrze, że chociaż kaski mają atesty i są bezpieczne dla funkcjonariuszy.. W socjalizmie ludzie łączą się w grupy i załatwiają sobie prawa grupowe, które powalają im funkcjonować na zasadzie uprzywilejowanej grupy. Grupy są uprzywilejowane w stosunku do innych grup, które też są uprzywilejowane- a wszystko to kosztem pozostałej części ludności, która nie jest uprzywilejowana, ale jest zorganizowana na zasadzie zbiorowości niewolniczej, która na te przywileje musi pracować.. Bo jak ktoś posiada przywileje- to inny, czy tego chce czy nie- te przywileje musi realizować. Tworzy się państwo niewolników przy pomocy demokratycznego prawa, a tak naprawdę- bezprawia.. Ale sytuacja się poprawi, przynajmniej w dziedzinie handlu książkami w Polsce, bo chodzą słuchy, że ministerstwo oświecenia publicznego i edukacji naszych dzieci, pod kierownictwem pani Katarzyny Hall wobec Platformy Obywatelskiej i wolnorynkowej rozważa- wobec ciągle rosnących cen książek- wprowadzenie sztywnych cen na książki(????), bo rodziny wielodzietne już nie wytrzymują corocznych zmian obrazków w książkach, żeby wydawcy mogli je ponownie wydać i sprzedawać, przy aprobacie ministerstwa edukacji, i każdego roku coraz więcej, mimo notorycznie malejącej liczby uczniów. i malejącej zawartość portfeli.. Tylko patrzeć jak setki tysięcy rodziców będzie brało dla swoich pociech książki na kredyt.. Sztywność cen usztywni nareszcie ceny książek na właściwym poziomie i problem zostanie rozwiązany raz na zawsze,, tak jak w poprzedniej komunie, gdzie cena książek też była sztywna i wypisana na obwolucie książki z tyłu książki, żeby każdy wiedział ile kosztuje. I było dobrze- tylko kto to wszystko popsuł? Prawdopodobnie rynek- bo przecież nie urzędnicy, którzy chcieli dobrze i usztywnili ceny książek, nie tylko zresztą książek, ale również i leków, których ceny też powinny być sztywne, jak najsztywniejsze, żeby było sprawiedliwie.. Sztywne mimo rosnących kosztów i podatków, które to podatki podnoszą urzędnicy przy pomocy demokratycznego Sejmu, tak jak koszty.. Im więcej urzędników w demokratycznym państwie prawnym, tym większe muszą być podatki, no bo urzędnicy muszą z czegoś żyć.. Przecież nie mogą żyć samym powietrzem, w państwie, które jest przecież dobrem wspólnym, tak jak powietrze.. Podatki nie są dobrem wspólnym okazuje się, bo jedni z nich niczyją- a na innych się je nakłada.. W każdym razie jak pomysł z usztywnianiem cen książek się sprawdzi- a sprawdzi się na pewno- będzie można przystąpić do dalszego usztywniania cen innych produktów, tak żeby wszystko co nie jest usztywnione w ekonomii, usztywnione było. Tylko jest takie pytanie: dlaczego nie buduje się usztywnionych samochodów, żeby wszystkie sztywne jego elementy też były usztywnione.? Są na przykład amortyzatory... Ano, nikt chyba sobie nie wyobraża samochodu bez amortyzatora, który amortyzuje drgania podczas jazdy, nie wspominając już o dziurze, na którą można najechać i wielkie” bęc” może spowodować urwanie się zawieszenia. Dlatego wszystkie działające siły należy amortyzować, żeby nie nastąpiła awaria.. Podobnie jest w ekonomii.. Wolne ceny powodują swobodną grę sił rynkowych i ustawianie się wolnej ceny na poziomie ceny rynkowej, a nie wymyślonej przez człowieka usztywniającego. Raz cena jest większa, a raz mniejsza.... W zależności od popytu i podaży.. Usztywnienie ceny powoduje zaburzenie na rynku, i gdy cena chce być wyższa- w wyniku prawa popytu i podaży- nie może, bo cena jest usztywniona.. Jak chce być niższa- również nie może- bo jest sztywna.. Bo urzędnik ustalił.. Wydawałoby się, że już nikomu- po poprzedniej komunie nie przyjdzie do głowy, żeby usztywniać ceny.. A jednak! A to stałe ceny leków, a to stałe ceny książek, a to ceny na papierosach- na razie nie mogą być sztywne, bo ciągle wzrasta podatek akcyzowy.. I muszą się zwiększać.. Ale powoli do komunizmu dojdziemy nie policją, wojskiem, trzymaniem za mordę , topornie , w smutnej atmosferze.. Do komunizmu idzie się z przytupem białych mew, wszędzie imprezy i zabawa, konkursy i jarmarczny hałas, wesoło i pogodnie: „Lewą marsz! „I nawet miliony nie zauważą, że znajdziemy się w komunizmie, tak jak nie zauważyli, że nie ma już suwerennej Polski.. Proszę zapytać pierwszego lepszego przechodnia na ulicy.. Zadać mu to pytanie? Co znaczy siła propagandy.. Można utrzymywać miliony ludzi w nieświadomości. I jest prawdą, że gdyby Goebbels miał dzisiaj do dyspozycji środki masowej propagandy, Niemcy nie wiedziałyby , że przegrali wojnę.. A przegrały? Bo kto ją wywołał- wiadomo.. Polacy.. Jeszcze trochę tresury, a wszystko będzie jasne. Na tym polega” polityka historyczna. Na narzucaniu swojej wersji historii i nie tylko.. Narzucaniu wszystkiego co wygodne dla rządzących a nie będące prawdą w istocie. Tak ten świat jest skonstruowany.. WJR

„Krety” mają się dobrze, a funkcjonariusze SB opływają w dostatek! W dobie telewi­zji, in­ter­ne­tu i co­raz bar­dziej su­ge­styw­ne­go ki­na, mło­dzież uczy się hi­sto­rii bar­dziej z ekra­nów niż z ksią­żek. Dla­te­go bar­dzo waż­ne jest, aby film, na­wet fa­bu­lar­ny, czy sen­sa­cyj­ny, je­że­li za­wie­ra tło hi­sto­rycz­ne, po­wi­nien być oparty o praw­dę, a nie sa­mą tyl­ko wy­obraź­nię re­ży­se­ra i sce­na­rzy­sty. Oczy­wi­stym jest, że je­żeli reży­er np. osa­dza ak­cję w okre­ślo­nym mie­ście, to mia­sto po­win­no być ta­kie, ja­kie jest w rze­czy­wi­sto­ści i to ca­łe a nie po­ka­za­ne wy­biór­czo np. po­przez ele­ganc­kie cen­trum al­bo dla od­mia­ny – ciem­ne za­uł­ki i zrujnowane domy zamieszkałe przez tzw. „mar­gi­nes spo­łecz­ny”. To sa­mo do­ty­czy też miesz­kań­ców mia­sta. Nie moż­na trak­to­wać ich ste­reo­ty­po­wo np. po­ka­zu­jąc War­sza­wę ja­ko sie­dli­sko biz­nes­menów a mia­sta na prowincji ja­ko za­sie­dlo­ne przez mi­ło­śni­ków pi­wa i in­nych moc­nych trun­ków z pry­mi­tyw­nym po­czu­ciem hu­mo­ru i gu­stem. Nie­ste­ty od­no­szę wra­że­nie, że Ra­fa­el Le­wan­dow­ski al­bo nie zna tych re­guł, al­bo o nich za­po­mniał. Je­go film „Kret”, po­za krót­ką mi­gaw­ką na wstę­pie (Te­atr, Za­mek i Pocz­ta) po­ka­zu­je Biel­sko-Bia­łą głów­nie ja­ko mia­sto ciem­nych za­uł­ków i skle­pów han­dlu­ją­cych uży­wa­ną odzie­żą, na­to­miast po­lo­nię z Re­gio­nu Nord Pas de Ca­la­is ja­ko nie­mal skan­sen lu­dzi ode­rwa­nych od nowoczesno­ści. Co z te­go, że ak­cja i dia­lo­gi nie są po­zba­wio­ne dra­ma­ty­zmu, sko­ro po­zo­sta­ją w zu­peł­nym ode­rwa­niu od re­aliów za­rów­no mi­nio­nych jak i obec­nych cza­sów.

Du­żo sen­sa­cji, ale błę­dów jesz­cze wię­cej Na to ode­rwa­nie wska­zu­ją przede wszyst­kim lo­sy sa­me­go „kre­ta”. W rze­czy­wi­sto­ści bo­wiem tak się ja­koś uło­ży­ło, że ktoś kto po­nad 20 lat był taj­nym wpółpracownikiem SB, nie mu­siał po prze­mia­nach ustro­jo­wych han­dlo­wać uży­wa­ną odzie­żą jak fil­mo­wy „kret”, bo ka­pu­sie i funk­cjo­na­riu­sze SB by­li so­wi­cie wy­na­gra­dza­ni przez MSW i po 1989 ro­ku mie­li ta­ki ka­pi­tał, że al­bo za­kła­da­li fir­my ochro­niar­skie, czy agen­cje de­tek­ty­wi­stycz­ne, któ­re do dziś świet­nie pro­spe­ru­ją, al­bo lą­do­wa­li na pla­ców­kach dy­plo­ma­tycz­nych, a ci naj­spryt­niej­si do­sta­wa­li po­sa­dy w pio­nach per­so­nal­nych pry­wa­ty­zo­wa­nych przed­się­biorstw. Pa­ru na­wet zo­sta­ło wła­ści­cie­la­mi ta­kich spry­wa­ty­zo­wa­nych za­kła­dów. In­nym błę­dem jest umiesz­cze­nie w fil­mie su­ge­stii, że ofi­cer SB, pro­wa­dzą­cy przez wie­le lat „kre­ta” szan­ta­żo­wał daw­ne­go TW je­go ak­ta­mi, gdyż oba­wiał się o swo­ją eme­ry­tu­rę. Po 1989 ro­ku w Pol­sce nie prze­pro­wa­dzo­no praw­dzi­wej lu­stra­cji i żad­ne­go ofi­ce­ra SB nie po­zba­wio­no eme­ry­tu­ry. Je­dy­ną „sank­cją” by­ło ob­ni­że­nie es­bec­kich eme­ry­tur o za­le­d­wie kil­ka zło­tych, z czym bar­dziej cwa­ni „to­wa­rzy­sze” po­ra­dzi­li so­bie ma­so­wo prze­cho­dząc na ren­ty in­wa­lidz­kie. W efek­cie daw­ni ofi­ce­ro­wie SB na­dal bio­rą po kil­ka ty­się­cy zło­tych eme­ry­tu­ry al­bo ren­ty mie­sięcz­nie, nie li­cząc do­dat­ko­wych wy­na­gro­dzeń za „pra­cę” w fir­mach ochro­niar­skich lub na nie­któ­rych pla­ców­kach dy­plo­ma­tycz­nych. Abs­tra­hu­jąc od tych po­wszech­nie zna­nych fak­tów w praw­dzi­wym ży­ciu jest ma­ło praw­do­po­dob­ne, aby SB-ek szan­ta­żo­wał SB-eka (czy TW), bo po kil­ku la­tach „współ­pra­cy” na ogół by­li oni już ser­decz­nie za­przy­jaź­nie­ni a TW czę­sto znaj­do­wał się na es­bec­kich li­stach płac. A po­nie­waż wie­le o so­bie wie­dzą, za­zwy­czaj przy­jaź­nią się i osła­nia­ją wza­jem­nie po dziś dzień. Osob­ną ka­te­go­rię sta­no­wią ko­mu­ni­stycz­ni szpie­dzy, któ­rzy też nie za­koń­czy­li ka­rier gdzieś w nie­by­cie i bie­dzie. War­to pa­mię­tać, że jesz­cze 10 kwiet­nia 2010 ro­ku mie­li­śmy w Mo­skwie by­łe­go „nie­le­ga­ła” (kwa­li­fi­ko­wa­na ka­te­go­ria szpie­ga), któ­ry był obec­ny Smo­leń­sku w dniu ka­ta­stro­fy i wy­da­wał po­le­ca­nia ro­syj­skim służ­bom.

To ma być ob­raz Po­lo­nii? Ale ele­men­tar­ne błę­dy w po­ka­zy­wa­niu lo­sów es­be­ków po 1989 ro­ku to nie je­dy­ne błę­dy me­ry­to­rycz­ne, któ­re za­uwa­ży­łem w tym fil­mie. Oto przed­sta­wio­no w nim Po­lo­nię z Re­gio­nu Nord Pas de Ca­la­is (Fran­cja) ja­ko skan­sen emi­gran­tów, któ­rzy (jak na skan­sen to dość dziw­ne) pro­wa­dzą swo­je ze­bra­nia po­słu­gu­jąc się ję­zy­kiem fran­cu­skim, a po 1989 ro­ku po­ma­ga­li ro­da­kom ku­po­wać u Tur­ków sta­rą odzież. Jest to ko­lej­ne prze­kła­ma­nie, bo ze­bra­nia ro­da­ków z Nord Pas de Ca­la­is (Za­pew­niam, że by­łem tam nie­raz i znam spo­ro Po­la­ków we Fran­cji) są pro­wa­dzo­ne w ję­zy­ku pol­skim.

Wiem też, że je­śli o po­moc cho­dzi, to po 1989 ro­ku Po­la­cy z Lil­le po­ma­ga­li ro­da­kom w kształ­ce­niu a nie han­dlu i wie­lu obec­nych dzia­ła­czy NSZZ „So­li­dar­ność” oraz wie­lu obec­nych sa­mo­rzą­dow­ców z Pod­be­ski­dzia jeź­dzi­ło do Fran­cji na szko­le­nia i po na­uki, a nie po to, aby ku­po­wać od Tur­ków sta­rą odzież.

Po­lo­nia fran­cu­ska przez wie­le lat prze­ka­zy­wa­ła do Pol­ski ca­łe cię­ża­rów­ki da­rów cał­kiem za dar­mo!!!

Dla Po­la­ka z Lil­le by­ło­by czymś uwła­cza­ją­cym je­go ho­no­ro­wi, aby pro­wa­dzić ro­da­ka z Pol­ski do Tur­ka po sta­re płasz­cze. Ra­czej za­pro­sił­by go do skle­pu i sam ku­pił mu no­wy płaszcz! Je­że­li już Po­la­cy po­ma­ga­li ku­po­wać „coś sta­re­go”, to był to uży­wa­ny sa­mo­chód, bo na jed­nym, czte­ro­let­nim au­cie moż­na by­ło wte­dy w Pol­sce za­ro­bić znacz­nie wię­cej niż na sta­rych ciu­chach. O lo­jal­kach, któ­rych jesz­cze wte­dy nie by­ło i SBe­kach, któ­rzy zo­sta­li przy do­brym zdro­wiu. Nie­ste­ty, to jesz­cze nie wszyst­ko. W fil­mie „Kret” są po pro­stu błę­dy kar­dy­nal­ne, któ­rych prze­mil­czeć nie wol­no! Głów­ny bo­ha­ter Zyg­munt przy­zna­je się swo­je­mu sy­no­wi Paw­ło­wi, że w lip­cu 1981 ro­ku pod­pi­sał „lo­jal­kę” w SB, gdyż z po­wo­du je­go dzia­łal­no­ści w NSZZ „So­li­dar­ność” od­mó­wio­no mu prze­nie­sie­nia śmier­tel­nie cho­rej żo­ny do szpi­ta­la, w któ­rym mia­ła­by szan­sę wy­zdro­wieć. Wszyst­ko bar­dzo sen­sa­cyj­nie, gdy­by nie pa­rę fak­tów.

Po pierw­sze – W lip­cu 1981 ro­ku nie by­ło jesz­cze kla­sycz­nych „lo­ja­lek”.„Lo­jal­ki” wpro­wa­dzo­no do­pie­ro w sta­nie wo­jen­nym! Re­ży­ser, gdy­by tyl­ko chciał, to mógł to ła­two spraw­dzić cho­ciaż­by w IPN (cho­ciaż pi­sze o tym na­wet ulu­bio­ne źró­dło wie­dzy Ko­mo­row­skie­go, czy­li Wi­ki­pe­dia).

Po dru­gie – w lip­cu 1981 r. SB nie by­ła jesz­cze na ty­le sil­na, nie mia­ła jesz­cze aż tak wiel­kie­go wpły­wu na de­cy­zje or­dy­na­to­rów szpi­ta­li czy na­wet dy­rek­to­rów kli­nik. Po­nad­to w lip­cu 1981 ro­ku dzia­ła­ła le­gal­nie i bar­dzo pręż­nie NSZZ „So­li­dar­ność” i pró­ba skrzyw­dze­nia cho­rej żo­ny Prze­wod­ni­czą­ce­go „So­li­dar­no­ści” w jed­nej z ko­palń, mo­gła­by skoń­czyć się to straj­kiem nie tyl­ko na tej ko­pal­ni, ale za­trzy­ma­niem pra­cy w ca­łym re­gio­nie. Re­ży­ser pew­nie nie wie (ale w ta­kim ra­zie mógł za­py­tać tych, co wie­dzą), że le­ka­rze w Biel­sku-Bia­łej sta­no­wi­li jed­ną z grup naj­bar­dziej od­por­nych na in­wi­gi­la­cję. Po­dob­nie, jak w wy­żej wy­mie­nio­nym przy­pad­ku ist­nia­ły spo­re szan­se, że gdy­by la­tem 1981 ro­ku ja­kiś SB-ek przy­szedł do le­ka­rza z su­ge­stią, że ma od­mó­wić le­cze­nia pa­cjent­ki, bo ta jest żo­ną dzia­ła­cza związ­ko­we­go, to zo­stał­by po pro­stu wy­rzu­co­ny za drzwi, a pa­cjent­ce przy­dzie­lo­no by do­dat­ko­wą pie­lę­gniar­kę, aby nikt nie po­wo­ła­ny nie wszedł do sa­li na któ­rej le­ży i nie zro­bił jej krzyw­dy. Zresz­tą ja­ko miesz­ka­niec te­go mia­sta wiem do­brze, że na­wet w sta­nie wo­jen­nym le­ka­rze z Biel­ska-Bia­łej trzy­ma­li się z da­le­ka od SB, na­to­miast bra­li udział w spro­wa­dza­niu ca­łych trans­por­tów le­karstw m.​in. z Fran­cji. Roz­pro­wa­dza­li je po­tem na­ra­ża­jąc się na wię­zie­nie m.​in. wśród ro­dzin in­ter­no­wa­nych.

Wpad­ka za wpad­ką Ale i to nie ko­niec „po­tknięć” re­ży­se­ra. Oto w pew­nym mo­men­cie fil­mu syn Zyg­mun­ta spo­ty­ka się z obec­nym Prze­wod­ni­czą­cym „S” na ko­pal­ni, któ­ry mu wy­ja­śnia, że nie­mal każ­dy ak­tyw­ny dzia­łacz związ­ko­wy miał tecz­kę, jed­nak istot­ne jest to, co ona za­wie­ra. Ta­kie po­sta­wie­nie spra­wy jest SB-ec­ką so­cjo­tech­ni­ką zrów­nu­ją­cą ofia­rę z ka­tem, bo w fil­mie „Kret” nie do­po­wie­dzia­no, że co in­ne­go ozna­cza­ła tecz­ka taj­ne­go współ­pra­cow­ni­ka, a co in­ne­go ak­ta śled­cze spo­rzą­dza­ne przez SB prze­ciw­ko dzia­ła­czo­wi opo­zy­cji. Zresz­tą sce­na­rzy­sta i re­ży­ser na­wet nie ra­czy­li po­ka­zać wi­dzom jak wy­glą­da praw­dzi­wa tecz­ka TW. Dla je­go wia­do­mo­ści – ta­ka tecz­ka za­wie­ra­ła pie­częć „taj­ne” al­bo „ści­śle taj­ne”. To co po­ka­za­no wi­dzom to by­ły pa­pie­ro­we tecz­ki bez znacz­ni­ka TW i bez pie­czę­ci urzę­do­wych, a za­tem bez war­to­ści hi­sto­rycz­nej. Naj­istot­niej­szym w tym wszyst­kim jest jed­nak ta za­sad­ni­cza róż­ni­ca mię­dzy ak­ta­mi ofia­ry re­pre­sji na któ­rą zbie­ra­no do­no­sy, a tecz­ką TW, któ­ry te do­no­sy skła­dał. Opo­wia­da­nie dyr­dy­mał, że ktoś do­no­sił na SB, bo mu­siał, jest nie­wie­le war­te. Na­wet je­śli zda­rza­ły się ta­kie przy­pad­ki, to mia­ły one mar­gi­nal­ne zna­cze­nie. Ci TW nie tyl­ko prze­ka­zy­wa­li in­for­ma­cje o ni­kłym zna­cze­niu ale i opo­wia­da­li o tym na pra­wo i le­wo. Zde­cy­do­wa­na więk­szość przy­pad­ków to TW do­no­szą­cy z ocho­tą, za pie­nią­dze i trzy­ma­ją­cy ten fakt przez ca­ła la­ta w naj­ści­ślej­szej ta­jem­ni­cy. W fil­mie tym jest jesz­cze jed­no prze­kła­ma­nie – za­bój­stwo ofi­ce­ra SB. Nie od­no­to­wa­no ni­g­dzie po 1989 ro­ku cho­ciaż­by jed­ne­go przy­pad­ku za­mor­do­wa­nia w Pol­sce by­łe­go funk­cjo­na­riu­sza SB. Oni so­bie do­stat­nio ży­ją, a w tym cza­sie umie­ra­ją po ko­lei scho­ro­wa­ni dzia­ła­cze „So­li­dar­no­ści”, któ­rzy zo­sta­li spo­nie­wie­ra­ni przez MO, ZO­MO, SB i WSI ! By­li związ­kow­cy „So­li­dar­no­ści” cier­pią czę­sto nie­do­sta­tek, a „kre­ty” ma­ją się do­brze, bo tkwią w sta­rych ukła­dach i na­wet po ich zde­ma­sko­wa­niu co naj­wy­żej wy­jeż­dża­ją do in­ne­go wo­je­wódz­twa al­bo za gra­ni­cę, gdzie ich nikt nie zna al­bo nie pa­mię­ta ich po­stęp­ków. Co gor­sza – po zli­kwi­do­wa­niu sta­tu­su po­krzyw­dzo­ne­go, na­wet nie bar­dzo wol­no „kre­ta” na­zwać ka­pu­siem, bo nikt w tym kra­ju nie wpro­wa­dził po 1989 ro­ku do ko­dek­su kar­ne­go pa­ra­gra­fu ka­ra­nia za do­no­si­ciel­stwo dla TW i SB. Rajmund Pollak

Piotr Bratkowski Szanowny Panie Rajmundzie, Nie traktuję Pańskich uwag w kategoriach osobistych, ale do kilku muszę się ustosunkować:

1. Doskonale wiem – i doceniam, – że najwięcej czytelników ma Fiatowiec. Ja jednak wyliczyłem konkretne TEKSTY, które były w ostatnim okresie najchętniej czytane.

2. Jeśli idzie o związek między eksponowaniem ich, a tą popularnością, to jest Pan w błędzie. Tekst Pawła Krysińskiego został wyeksponowany w minimalnym stopniu, podobnie – wpis Nenah. Tekst Azraela – tak, jak co najmniej dwadzieścia innych tekstów w tym samym czasie. Choćbym chciał w ten sposób manipulować – nie da się. Czytelnicy są nieprzewidywalni: co Pan powie na to, że np. wczoraj najchętniej czytali wpis Kassa o mobbingu, pochodzący sprzed ponad miesiąca.

3. Słusznie zauważył Pan, że teksty Szymona Hołowni automatycznie trafiają na pierwsze miejsce na stronie. Jednak związek pomiędzy tym, a ich poczytnością jest odwrotny niż Pan sugeruje. Ma Pan prawo uważać je za „nudne i rozwlekłe”, tyle że są wyjątkowo chętnie czytane. Teraz proporcje się odrobinę wyrównały, ale był czas, że powodowały ponad połowę WSZYSTKICH odwiedzin na naszym portalu. I m.in dlatego są eksponowane, nie na odwrót. Co więcej, teksty te ZAWSZE mają wielu czytelników jeszcze długo po tym, gdy ze strony głównej znikają.

4. Nie uważam liczby odwiedzin za jedyne kryterium jakości tekstu. Napisałem jedynie, że bardzo źle czuję się w roli nieustannie rozdającego oceny.

Pozdrawiam pb

Rajmund Pollak Z całym szacunkiem, ale w punkcie 2 komentarza dokonał Pan manipulacyjnej nadinterpretacji, bo ja żadnego z tych autorów nie wymieniłem w tekście ! Co do pkt.3, to ma Pan prawo zachwycać się Szymonem Holownią, ale…. wtedy przestaje Pan być moderatorem i przeistacza się w ADMIRATORA. Resztę uwag przyjąłem do wiadomości, ale niekoniecznie się z nimi zgadzam. Ważne, że odpowiada Pan na krytykę i to jest Pana redaktora Bratkowskiego największy plus. pozdrawiam Rajmund Pollak Rajmund Pollak

Panowie Klichowie do Senatu W Senacie był już człowiek z zarzutami kryminalnymi. Teraz szykują się tam: zdymisjonowany minister i ograny przez Rosjan polski akredytowany przy MAK Edmund Klich i Bogdan Klich postanowili spróbować swoich sił w Senacie. Czy ktoś zechce zaryzykować poparcie dla nich? FOT. R. SOBKOWICZ Edmund Klich i Bogdan Klich postanowili spróbować swoich sił w Senacie. Czy ktoś zechce zaryzykować poparcie dla nich? W październikowych wyborach parlamentarnych o mandat senatorski będą się ubiegać były minister obrony Bogdan Klich i były akredytowany przy rosyjskim Międzynarodowym Komitecie Lotniczym płk Edmund Klich. Wyborcy ocenią ich w kontekście katastrofy smoleńskiej. W czasie czteroletniego zarządzania przez Bogdana Klicha polskimi Siłami Zbrojnymi wydarzyły się dwie katastrofy lotnicze, są też przykłady złej pracy i fatalnej organizacji w MON. Bogdan Klich, zdymisjonowany w związku z publikacją raportu Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego pod kierownictwem wicepremiera Jerzego Millera z funkcji ministra obrony narodowej, nie został na lodzie: wystartuje do Senatu z Krakowa jako kandydat Platformy Obywatelskiej. Zdaniem dr. Grzegorza Kwaśniaka, oficera rezerwy, byłego pracownika Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, eksperta w dziedzinie strategicznego zarządzania bezpieczeństwem narodowym, chęć ulokowania się w Senacie przez Bogdana Klicha to nic innego jak ucieczka przed odpowiedzialnością. Premier Tusk wprawdzie zdymisjonował swego ministra, ale jednocześnie chwalił jego rzekome zasługi dla armii.

- W mojej ocenie, premier Tusk i były minister Klich stanowią nieodłączną parę sprawców, muszą się trzymać razem i wzajemnie się wspierać, broniąc własnej skóry. Zresztą ta lista osób, które poprzez swoje zaniedbania przyczyniły się do katastrofy smoleńskiej, jest dłuższa. Być może gryzie ich sumienie i próbują uciekać przed odpowiedzialnością, a ucieczka w politykę to jest najprostszy sposób – uważa dr Kwaśniak. Zaniedbania w obszarze, za który odpowiadał Bogdan Klich, nie ograniczają się jednak wyłącznie do katastrofy smoleńskiej, choć już sam ten fakt powinien przesądzić o jego politycznym niebycie. W czasie czteroletniego zarządzania Siłami Zbrojnymi wydarzyła się także katastrofa lotnicza samolotu CASA pod Mirosławcem, gdzie w styczniu 2008 r. zginęło 20 osób, wśród nich najwyżsi rangą dowódcy polskich Sił Powietrznych. Były też przykłady złej pracy i fatalnej organizacji w MON. Błędy byłego szefa polskich Sił Zbrojnych wynikają także z koncepcji, jaką dał sobie narzucić, a która w ocenie wielu ekspertów doprowadziła do osłabienia polskiej armii. Rządy Platformy Obywatelskiej coraz częściej oceniane są jako czas stracony dla wojskowości i obronności. – Koncepcja była prosta: niezależnie od skutków dla bezpieczeństwa Polski zyskiwać kolejne punkty poparcia społeczeństwa, w tym także młodzieży, m.in. poprzez likwidację poboru. Dla ekspertów od początku było jasne, że przyniesie to katastrofalne skutki. I tak niestety się stało – wyjaśnia dr Kwaśniak.

Lans na tupolewie Jednak nie tylko były szef MON szuka bezpiecznej przystani w senackich ławach. Immunitet jest potrzebny także Edmundowi Klichowi, szefowi Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i byłemu polskiemu akredytowanemu przy MAK. Jego sposób na życie to start z listy „Obywatele do Senatu”, firmowanej przez prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza. Jak sam stwierdził, będzie kandydował, bo w ostatnim czasie stał się… popularny. Mówi, że chce walczyć o „prawdę smoleńską”. Za tło na afiszu ze swoim zdjęciem, którym zachęca do spotkań, służy upadający na ziemię tupolew. - Na pewno na niego nie zagłosuję. Ten człowiek nie ma żadnego wstydu – mówi „Naszemu Dziennikowi” pani Aleksandra G. Według dr. Kwaśniaka, to wyjątkowo niesmaczny chwyt. Ponadto człowiek, który chciał uchodzić za autorytet w dziedzinie lotnictwa, jako kandydat traci autorytet „niezależnego eksperta”. – Rola Edmunda Klicha w wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej i w tym, co się potem działo, była co najmniej dwuznaczna, a jego zachowanie było bardzo dziwne. Podobnie jak dziwi fakt kandydowania, który nie przyszedł mu do głowy wcześniej, przed katastrofą, a teraz próbuje to wykorzystać – ocenia nasz ekspert. Osobiście nie przypuszcza, że Edmund Klich naprawdę będzie walczył o „prawdę smoleńską”. – Niekiedy wręcz wewnętrznie sprzeczne opinie płk. Klicha popierające rosyjską czy prorządową ocenę katastrofy podają w wątpliwość jego deklaracje, a wręcz świadczą o tym, że nie mówił on prawdy i nie zamierza mówić, a być może wie coś więcej, ale to ukrywa – uważa dr Kwaśniak. Kandydowaniem obu panów Klichów do Senatu zbulwersowane są także rodziny smoleńskie. – Kiedy słyszę, że „bohaterowie” związani z katastrofą smoleńską otrzymują przepustkę do dalszej kariery politycznej – a w przypadku byłego szefa MON w pakiecie z dymisją – to jest to dla mnie niezrozumiałe i bulwersujące – mówi wdowa po senatorze Stanisławie Zającu, senator Alicja Zając. Jej zdaniem, osoby te nigdy nie uwolnią się od związku z katastrofą smoleńską – jeden jako szef resortu obrony narodowej, a drugi jako ekspert, co do którego były liczne zastrzeżenie. – Podziwiam odwagę tych panów, którzy nie do końca mieli odwagę stanąć twarzą w twarz przed rodzinami smoleńskimi, a teraz mają odwagę stanąć przed całym polskim społeczeństwem. Mam nadzieję, że ich postawa zostanie właściwie oceniona – dodaje Alicja Zając. Ocena dokonań obu kandydatów K. jest w rękach wyborców. Pozostaje mieć nadzieję, że nawet gdyby znaleźli się w Senacie, to będą się trzymać jak najdalej od komisji obrony. Mariusz Kamieniecki

UDUSZENI WOLNOŚCIĄ Gdyby zapytać dziennikarzy tzw. wiodących mediów: czy czują się dziś zniewoleni, obrzuciliby nas pogardliwym spojrzeniem, uznali za oszołomów i pisowskich szaleńców. Zapewne wielu z nich podobnie zareagowało na noworoczne życzenia Jarosława Kaczyńskiego z 2007 roku, gdy były premier życzył dziennikarzom „przede wszystkim tego, czym powinni oddychać i jestem przekonany, że oddychają - czyli wolności, jak najwięcej wolności w 2008 roku. To służy dobremu wypełnianiu misji bardzo ważnej, ogromnie wpływowej”. Wierzę tym ludziom. Wierzę, że ten rząd i to państwo zapewnia dziennikarzom upragnione poczucie wolności. Pozwala im na upojenie mianem „czwartej władzy” i poznanie tajników „inżynierii dusz”. Wierzę tym ludziom, ponieważ opierają swoje przekonanie na świadomości bycia po właściwej stronie i uczestnictwa w delektowaniu się technologią kłamstwa.

Z tym przekonaniem żyli w latach komunizmu, mając pewność, że bycie po stronie „pana” zapewni im nie tylko dochody i profity ale obdarzy również poczuciem wyższości wynikającym z roli małych demiurgów posługujących wokół pańskiego stołu.. Ilu z nich mogłoby doświadczyć podobnych rozkoszy, gdyby droga kariery była uzależniona od zdolności intelektu lub sprawności pióra? „W komunizmie dziennikarz-publicysta miał być lepiej wiedzącym i dalej widzącym „ojcem narodu", wieść go jak pasterz ku jedynie słusznej przyszłości.” – pisał przed laty towarzysz Jerzy Surdykowski, a Dariusz Fikus, w książce o stanie wojennym przypominał: „Dobór w tym zawodzie polegał na selekcji ujemnej. Kariery robili szybko ludzie bezmyślni i posłuszni. Dziennikarze należeli do tej grupy społecznej, która dość obficie czerpała z dobrodziejstw „budowania drugiej Polski". (...) Pętając się wokół władzy, pełnymi rękami zagarniali to, co z tego obficie w owych latach zaopatrzonego stołu spadało.” Trzeba przyznać się do własnej głupoty, jeśli po roku 1989 sądziliśmy, że „nowe państwo” zbudowane na sojuszu bandyty i cwaniaka, pozwoli ludziom mediów pozbyć się pęt niewolnictwa i odrzucić służebną dialektykę. A oni sami - po co mieliby to czynić, skoro obrana po 1989 r. idea ciągłości wymagała włączenia w nowy ustrój kolaborantów i gloryfikowała mentalność niewolników? Mając do wyboru kamienistą ścieżkę rzeczników społeczeństwa i szeroki gościniec przywilejów władzy – co innego mogli uczynić mali demiurgowie, jak nie podążyć za głosem „pana”? Wierzę zatem, że obecna władza daje dziennikarzom bezkresne poczucie wolności i stanowi dla nich wcielenie ideału heglowskiej „dialektyki panowania i służebności”. Ponieważ cała strategia rządzenia partii Tuska opiera się na utrzymaniu dodatniego, medialnego wizerunku i jest zależna od efektów propagandowych – ten rząd dopuścił dziennikarzy do stołu obfitości i na nowo pozwolił rozkoszować się uczestnictwem w totalnym kłamstwie. Wystarczy, by uznając wyższość „pana” podporządkowali mu swoje aspiracje i oczekiwania. Tych, którzy nie skorzystali z propozycji udziału w „rządzie dusz” i wykazywali skłonności do walki skazano na marginalizację lub skierowano do nich agentów ABW. Do pozostałych prewencyjne pouczenia wygłosił główny reżyser afery marszałkowej Bronisław Komorowski, gdy we wrześniu 2008 roku, stwierdził: „Ja bym sugerował dużą wstrzemięźliwość w okazywaniu solidarności zawodowej dziennikarskiej” i powtórzył ten apel kilka miesięcy później: „Ja uważam, że tutaj jest jakaś głęboka przesada w okazywaniu solidarności korporacyjnej przez niektórych... a może środowiskowej”. Środowisko, pomne przykładu Sumlińskiego, musiało zapamiętać, że „przesada w okazywaniu solidarności korporacyjnej” może się również zakończyć „wsadzaniem do aresztu”. Możemy sobie roić, że dziennikarskim obowiązkiem jest opisywanie rzeczywistości, szczególnie tej, którą ludzie władzy chcieliby ukryć przed wzrokiem Polaków. Możemy utrzymywać, że obowiązek publicysty polega na stawianiu władzy trudnych pytań i ujawnianiu mechanizmów jej funkcjonowania. Wolno nam nawet sądzić, że istnieją standardy demokracji wyznaczające mediom rolę niezależnego arbitra i rzecznika interesów społeczeństwa. Jednak to nie my i nie wciąż pauperyzowane społeczeństwo wyznaczamy granice dziennikarskich wolności. Ludziom oddanym w służbę wokół „pańskiego” stołu, nie mamy nic do zaproponowania, prócz kilku staroświeckich zasad i nudnych moralitetów. Oni wiedzą, że tylko wierne uczestnictwo w teatrze mimów zapewni im przetrwanie i pozwoli korzystać z nienależnej roli „autorytetów” i „władców dusz”. Bez „pana” i jego atrybutów władzy, byliby wciąż skazani na poszukiwanie życiowej roli. W poczuciu misji kreatorów rzeczywistości, którą gwarantuje im obecny układ, odgrywają swoje żałosne role wirtualnych zwycięzców. Przed kilkoma laty, w jednym z tekstów przypominałem słowa Józefa Tischner z ważnej książki „Spowiedź rewolucjonisty” w której autor zawarł przemyślenia dotyczące heglowskiej „Fenomenologii ducha”. „Nie ma bardziej niebezpiecznej sytuacji dla człowieka — pisał Tischner — niż sytuacja pana-zwycięzcy. Oto we wnętrzu świadomości pana gnieździ się iluzja. Są przekonani, że są panami. Nie byliby jednak panami, gdyby nie masy niewolników, którzy ich za panów uznali.” Kim zatem są owe „masy niewolników” sankcjonujące fałszywą dialektykę i na kim opiera się gliniana potęga „czwartej władzy”? To dzięki nim funkcjonuje załgany układ, w którym byle ćwierćinteligent uzurpuje sobie pozycję mędrca, a zakompleksiony żurnalista sili się na pozę wojownika. Tylko dlatego możliwe są występy bełkocących „analityków” i partyjne agitki miernot, odznaczonych przez rasę „panów” za "wybitne zasługi dla rozwoju niezależnego dziennikarstwa". „Nie byliby jednak panami, gdyby nie masy niewolników, którzy ich za panów uznali”. Trzeba tę prawdę wybić wielkimi literami i rzucać w twarz wszystkim, którzy sami konserwują zabójczą dla wolności dialektykę. Komu rzesze dziennikarskich wyrobników zawdzięczają dziś swoją nienależną pozycję, jeśli nie tym, którzy ślepi i głusi na prawdę obdarzają ich zainteresowaniem lub chcą w nich postrzegać rzeczników naszych interesów? Na nas spada odpowiedzialność za urojenia witkiewiczowskich Puczymordów, którym marzą się „papawerdy zakrapiane oblikatoryjnymi fąframi” i nie ma większego upodlenia, niż przynależność do „masy niewolników” podtrzymujących małych demiurgów w przeświadczeniu o wyjątkowości. Aleksander Ścios

Wyprzedaż resztek suwerenności Oddanie w obce ręce Lotosu i PKO BP spotęguje i pogłębi niemoc władzy wykonawczej w sytuacji kryzysu gospodarczego. Rada Gospodarcza przy premierze rządu Donaldzie Tusku, z Janem Krzysztofem Bieleckim, byłym prezesem Banku Pekao SA, na czele, lobbuje uparcie na rzecz sektora bankowego. Zamiast jak najszybciej wprowadzić podatek bankowy, jako lekarstwo na chorobę finansów publicznych premier przygotowuje dalszą prywatyzację PKO BP. Kierując się tą samą logiką, antidotum na rosnące ceny benzyny widzi w sprzedaży Lotosu. Wspomniane działania to nic innego jak pasożytowanie na polskiej gospodarce. Od siedmiu tygodni polska giełda uznaje tylko jeden kierunek – w dół, a złoty słabnie w oczach w stosunku do wszystkich innych walut. Przykładowo, frank szwajcarski osiąga niebotyczną cenę 4,12 zł (30 proc. w górę), by “ustabilizować się” przez niedzielę na poziomie 3,70 zł (20 proc. w górę). W tym samym czasie czeska korona umacnia się i konkuruje z frankiem o status bezpiecznej przystani. W czym Czechy są lepsze od Polski? O słabości naszej gospodarki najdobitniej świadczy fakt, że po krótkiej przerwie Polska znowu płaci ponad 10 proc. drożej za swój dług (przy rentowności obligacji dziesięcioletnich na poziomie 5,6 proc.) niż państwa na krawędzi wypłacalności: Hiszpania i Włochy (po 5 proc.). Niepokojące jest to, że te proste prawdy nie docierają do świadomości opinii publicznej. Bo świat widzi nas jako słabeusza zdanego na łaskę i niełaskę finansjery.

Międzynarodowe uwarunkowania Rzeczywiste stopy procentowe w USA są ujemne – kraj ten odda w realnych wartościach mniej niż obecnie pożycza. I tak rentowność dziesięcioletnich obligacji spadła w zeszłym tygodniu do najniższego poziomu w historii (!) – 1,98 proc. przy inflacji 3,6 proc. według oficjalnych danych. Niezależni ekonomiści i inwestorzy wskazują, że poziom inflacji w USA jest mocno zaniżany. Na potrzeby własnej analizy określają jej wysokość na… 8 proc. w skali roku. Znaczy to w uproszczeniu, że z każdych 100 dolarów pożyczonych dziś przez Amerykanów na międzynarodowych rynkach mogą oni bez uszczerbku przeznaczyć 6 dolarów na spłatę starych długów. W interesie USA leży zatem, by obecny stan permanentnego kryzysu i wzrastającej inflacji utrzymywał się do momentu, kiedy realna wartość długu USA zmniejszy się znacznie w stosunku do dochodów i PKB (obecne potrzeby gotówkowe USA przekraczają dwukrotnie dochody zbierane z podatków). Zgodnie z tą strategią amerykański bank centralny (FED) zrobił rzecz bez precedensu – ogłosił, że do 2013 roku krótkoterminowe stopy procentowe pozostaną na zerowym poziomie. I nie chodzi tu wcale o obronę miejsc pracy, a o manewr finansowy, którego celem jest zdewaluowanie rzeczywistej wartości długu USA, bo sięga on dziś… bagatela 13,6 bln dolarów. Choć szef FED mówi o dwóch latach zerowych stóp procentowych, proste projekcje finansowe pokazują, że należy spodziewać się wysokiej inflacji (na poziomie 10 proc.) w ciągu 4-5 lat.

Drożyzna O niej nie mogą mówić Czesi czy Szwajcarzy. Ich waluty biją rekordy w stosunku do dolara i euro. Korzystają z sytuacji, wyruszyli na zakupy, kupują zagraniczne firmy, technologię, modernizują przemysł, infrastrukturę, dotują własnych przedsiębiorców. Rządy Szwajcarii, Czech, Niemiec, Szwecji czy Norwegii świetnie czytają sytuację międzynarodową, działają przy tym w interesie swoich krajów i obywateli. W czasach wysokiej inflacji cenę trzyma złoto. W ciągu tylko dwu dni przekroczyła ona 1800 dolarów za uncję, podskoczyła o 70 dolarów (prawie 4 proc.), by zatrzymać się w weekend na poziomie 1850 dolarów za uncję. Wzrost cen złota przez wielu uważany jest za miarę przyszłej inflacji, nie bez przyczyny – do lat 70. ubiegłego wieku dolar posiadał zabezpieczenie i był wymienialny na złoto. Innym świetnym zabezpieczeniem na czasy inflacji są surowce: ropa naftowa i gaz ziemny, rudy metali, żywność, ziemia, a w akcjach: elektrownie, elektrociepłownie, rafinerie, czy w sferze wpływów – kontrola nad bankami, bo zapewniają bieżące finansowanie. Bez większego ryzyka błędu można przewidzieć, że cena, jaką uzyskamy za Lotos, będzie stanowiła nie więcej niż jednoroczny zysk tego koncernu za 5 lat. Sprzedaż Lotosu za ułamek realnej wartości – gdyż wchodzimy w okres wzmożonej inflacji – samo w sobie stanowić może wystarczającą przesłankę, by w przyszłości pociągnąć premiera Donalda Tuska do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu.

Suwerenność w Unii Europejskiej Profesor Witold Modzelewski w wywiadach telewizyjnych słusznie twierdzi, że wspólne stanowisko kanclerz Niemiec Angeli Merkel i prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy´ego z zeszłego tygodnia unaocznia fakt powstania rządu europejskiego. Choć sformalizowanie rzeczywistego stanu rzeczy potrwa zapewne kilka lat, to w mojej ocenie w ciągu najbliższych miesięcy należy spodziewać się wydania pierwszych unijnych euroobligacji (studium wykonalności gotowe będzie we wrześniu). W przypadku gdy Chiny zgodzą się sfinansować akcję ratunkową i dalszą integrację Unii, czytaj: kupią euroobligacje, napięcia na rynkach finansowych przybiorą na sile. Staniemy w obliczu przybierającej na sile wojny walutowej, fal dodruku pustych pieniędzy w Europie, Japonii i USA. Polska przy wzrastających kosztach finansowania stanie się jedną z pierwszych ofiar, a oddanie dziś kontroli nad PKO BP skaże nas na łaskę i niełaskę międzynarodowych graczy i nieograniczoną presję ze strony Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W ramach narzuconego “planu ratunkowego” oczekiwać można np. znacznych cięć bieżących rent i emerytur. Tak drastyczną kurację przeszły Łotwa i Estonia w 2009 roku.

Zmiana polityki Grzegorz Bierecki, prezes Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych SKOK, proponuje refinansowanie zadłużenia zagranicznego Polski przez wydanie obligacji w dolarach i euro, których nabywcami będą bezpośrednio polscy obywatele. Argumentuje, że polski dług powinien pozostawać w polskich rękach. Daje za przykład Japonię. Twierdzi, i słusznie, że dochody z tych obligacji wzmocnią popyt wewnętrzny, nie zaś zyski zagranicznych banków. Wskazuje, że oprocentowanie takich obligacji byłoby wielokrotnie wyższe niż to, które uzyskują obywatele na lokatach bankowych w walutach. Taki projekt da się przeprowadzić w ciągu kilku miesięcy. Dodatkową zachętą byłoby wyłączenie obligacji spod jurysdykcji podatku Marka Belki. Profesor Modzelewski idzie w podobnym kierunku, kiedy mówi o kredytach hipotecznych we frankach szwajcarskich. Wyśmiewa stanowisko Donalda Tuska i wskazuje, że pieniądze, których kredytobiorcy nie wydaliby na spłatę kredytów, pompując zyski banków, byłyby spożytkowane z korzyścią dla gospodarki na rynku wewnętrznym. Od siebie dodam, że “rynek” kredytów hipotecznych wymaga uporządkowania, gdyż co to za rynek, na którym kredytobiorca uwiązany jest na dobre i złe z jednym bankiem na trzydzieści lat. Gdzie tu konkurencja? Refinansowanie kredytu czy szybka jego spłata podlegają dotkliwym karom finansowym. Co więcej, bank pod płaszczykiem kredytu wpycha klientom na siłę inne produkty, które potem wymagają “reindeksacji”, “rewaluacji” “refinansowania” i innym “re”, a wszystkie te “re” stanowią bezprawny drenaż kieszeni klientów na prawach monopolu. W przypadku umów na kredyty hipoteczne w Polsce możemy mówić o drastycznej nierówności stron i zmowie cenowej między bankami. Fakty, które powinny zaalarmować rządzących, nadzór finansowy i instytucje powołane do ochrony konsumentów. Zaradzić temu można w niezwykle prosty sposób: ułatwić ustawowo klientom refinansowanie kredytów u konkurencji wraz ze zmieniającym się otoczeniem makroekonomicznym. Banki zapewniają sobie w umowach prawo do wypowiedzenia kredytu w razie gwałtownych zmian na rynku, klient takim prawem nie dysponuje. Tusk pod okiem Bieleckiego z pewnością okazał się mistrzem w jednej sferze – w opóźnianiu dyrektyw UE, których celem jest ochrona konsumenta, zwłaszcza klienta instytucji finansowych. Dalej idzie wiceprezes PiS Beata Szydło. Chce wprowadzenia podatku bankowego. Podobnie jak prof. Modzelewski optuje za jak najszybszym uszczelnieniem systemu podatkowego, w tym VAT, CIT i PIT. Od siebie dodam, że należałoby znaleźć sposób na opodatkowanie zysków chowanych przed polskim fiskusem w głębokich kieszeniach korporacji międzynarodowych. Według moich udokumentowanych szacunków jedynie Bank Pekao SA, należący do włoskiej grupy UniCredit, transferuje rocznie w sposób bezprawny ponad 5 mld zł (nie licząc dywidendy) na szkodę budżetu i polskiego podatnika. Oddanie w obce ręce Lotosu i PKO BP spotęguje i pogłębi niemoc władzy wykonawczej w sytuacji kryzysu gospodarczego, poszerzy dziury, przez które wypływa gotówka z polskiego budżetu. Takie właśnie plany Tuska dyskontują międzynarodowi inwestorzy, wyzbywając się złotego. Takim też zakusom należy przeciwdziałać za wszelką cenę w imię niezależności finansowej, suwerenności gospodarczej, która idzie przecież w parze z suwerennością polityczną. Jerzy Bielewicz

Wyborcze spekulacje Wchodzimy na ostatnią prostą przed najważniejszymi z wyborów w polskim systemie politycznym czyli elekcją posłów i senatorów. Sondaże są jednoznaczne i zgodnie zapowiadają zwycięstwo PO nad PiS. Wprawdzie różnica między nimi oscyluje wokół 10 proc., co – zważywszy na tradycyjne sondażowe przewartościowanie partii Tuska i niedoszacowanie ugrupowania Kaczyńskiego – może jeszcze doprowadzić do niespodzianki i niewielkiej przewagi PiS nad PO. Szczególnie jeśli frekwencja będzie rekordowo niska (osobiście stawiam na maksimum 40 proc.), a w przedwyborczym miesiącu spod dywanu niespodziewanie wydostanie się któryś z pracowicie zamiecionych tam problemów i afer. Tyle tylko, że PiS aby rzeczywiście przejąć władzę musiałby uzyskać ponad połowę mandatów w Sejmie, a by cokolwiek realnie zmienić nawet 3/5 (tyle trzeba do skutecznego przełamania nieuchronnych wet prezydenta Komorowskiego). To zaś z dzisiejszej perspektywy wydaje się niewyobrażalne. Chyba, że ktoś wierzy taki byt jak koalicja PiS-SLD, która – niezależnie od kontaktów polityków obu ugrupowań – wydaje mi się głównie straszakiem lansowanym przez liberalne media by zmobilizować rozleniwionych sondażową supremacją swej partii zwolenników PO.Ponieważ samodzielne rządy PO wydają się równie mało prawdopodobne, czeka nas najpewniej kontynuacja w postaci koalicji PO-PSL, ewentualnie uzupełnionej – w przypadku niespodziewanie słabego wyniku – o spragniony powrotu do władzy SLD. Znacznie ciekawsze jest pytanie, czy taka koalicja i utworzony przez nią rząd przetrwa do 2015 r.? Osobiście wątpię. Nagromadziło się zbyt wiele nierozwiązanych problemów zarówno wewnątrz Polski (od zapaści systemu energetycznego poczynając), jak i poza jej granicami (kryzys finansowy), by dało się nadal równie spokojnie odcinać kupony od naszego członkostwa w UE, co uskuteczniały kolejne rządy od 2004 r. Tegoroczne wybory to także początek wielkiego eksperymentu związanego z nowym systemem wyborczym do Senatu. Dla wszystkich zwolenników jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), do których się zaliczam, nadchodzi czas próby. Czy niezależni od liderów głównych partii politycznych kandydaci odegrają w nich jakąś rolę? Czy sprawdzą się w roli senatorów? Zważywszy na podtrzymywaną przez PO i PiS, korzystną dla obu ugrupowań atmosferę wojny polsko-polskiej, wydaje się to bardzo trudne. Ale nie niemożliwe. Na pewno warto było spróbować i dobrze, że Trybunał Konstytucyjny nie zablokował wprowadzenia JOW w wyborach do izby wyższej. Demokracja jeśli ma przetrwać musi się zmieniać. Metodą prób i błędów, bo innej nie wymyślono. Antoni Dudek

Steinbach chce odszkodowań – dla Niemców Przewodnicząca niemieckiego Związku Wypędzonych (BdV) Erika Steinbach zaapelowała do rządu Niemiec o uregulowanie dyskutowanej od lat kwestii odszkodowań dla niemieckich robotników przymusowych. “Pozwólcie nam wreszcie zobaczyć czyny” - oświadczyła Steinbach, przemawiając w Berlinie na organizowanym corocznie przez BdV “Dniu Ojczyzny”. W 2003 r. chadecji nie udało się przeforsować w parlamencie wniosku o jednorazową wypłatę dla Niemców, którzy podczas drugiej wojny światowej świadczyli za granicą pracę przymusową.Jak podkreśliła Steinbach, CDU/CSU oraz liberalna Partia Wolnych Demokratów (FDP) mają obecnie w Bundestagu konieczną większość dla załatwienia tej sprawy. Szefowa BdV zażądała również przyspieszenia budowy berlińskiego Centrum przeciwko wypędzeniom, by przesiedleni mogli jeszcze zobaczyć, że o ich losie nie zapomniano. Według Steinbach, w relacjach z Polską jej stowarzyszenie musi iść nadal kursem dialogu. “Stosunki poszczególnych ludzi między naszymi narodami posunęły się mimo wszystkich dotychczasowych traumatycznych wspomnień znacznie dalej, niż pozwalają przypuszczać, lub nawet sugerują, niektóre publiczne wybuchy emocji” – powiedziała.

W swej relacji z “Dnia Ojczyzny” niemiecka agencja dpa zaznaczyła, iż Erika Steinbach “urodziła się w 1943 r. w polskiej części Prus Zachodnich jako córka niemieckiego żołnierza okupacyjnego”.

Za: niezalezna.pl (2011-08-27)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C 532
532 (2)
532
Zobowiązania, ART 532 KC, 2005
532
532
532
532
20030902215624id$532 Nieznany
532
532
kosiarka solo 530 531 532 532p
532
532
532
pytania421-532
532 533

więcej podobnych podstron