„Sprawa” Kobylańskiego W natłoku bieżących wydarzeń związanych z rocznicami i ograniczonym dostępem do internetu oraz licząc na inne relacje z procesu w dniu 27.08.2010 Jana Kobylańskiego przeciwko antyNarodowym oszczercom dotychczas nie zająłem się rozprawą. Jednak w dotychczasowych relacja zabrakło według mnie jednego z najistotniejszych, być może najgroźniejszego, zbrodniczego wątku. Prawdopodobnie nikt z obecnych na sali nie zwrócił uwagi na stwierdzenie któregoś z oskarżonych (nie odnotowałem którego – prawdopodobnie Passenta) – „Na długo przed art. Lizuta MSZ wysłało do Ameryki Łacińskiej dwóch pracowników MSZ w celu skontaktowania się z J. Kobylańskim”. Jak wiemy z dotychczasowych zeznań nie było żadnego problemu ze skontaktowaniem się z J. Kobylańskim, o co więc chodziło ? – Zacznijmy od tego kim są specjalni wysłannicy MSZ – są to ludzie do tzw. „specjalnych poruczeń” , wykonujący specjalne zadania np. wymuszenia, szantaże a nawet zabójstwa (taki wysłannik Putina „unieszkodliwił” Litwinienkę). Wiemy że postawa Jana Kobylańskiego – podobnie jak E. Moskala w USA – wobec zbrodniczej działalności mafijno-bandyckiego układu Magdalenkowego wobec Narodu Polskiego była negatywna, krytyczna. A wokół Jana Kobylańskiego nie było usadowionych żadnych SBckich agentów, kapusi, czyli Jan Kobylański i tworzone przez Niego organizacje nie były kontrolowane przez SB-cję (w USA wokół E. Moskala pełno było wszelakiej komuszej agentury która w końcu dopięła swego). Najprawdopodobniej „wysłannicy” MSZetu mieli za zadanie to zmienić, czyli „unieszkodliwić” dla mafijno-bandyckiego układu Magdalenkowego, Jana Kobylańskiego i Jego organizacje. Zasadniczą kwestią jest pytanie : w jaki sposób mieliby to zrobić gdyby okazało się że nie ma możliwości „unieszkodliwienia” jakimś szantażem i tym podobnymi środkami ? Historia ostatnich 21 lat wyraźnie pokazuje jak „unieszkodliwia się” ludzi zagrażających mafijno-bandyckiemu układowi z Magdalenki, jako przykładami posłużę się :
•zabójstwo W. Pańko, szefa NIK w 1991 roku nie mającego zamiaru wchodzić w bandyckie układy z organizatorami „tzw. Transformacji ustrojowej” w Polsce,
•zabójstwo M. Falzmana, inspektora NIK – podwładnego W. Pańko i zdającego relacja dl Pańko z odkrytych zbrodniczych zamiarów likwidacji Gospodarki Ogólnonarodowej przez mafijno-bandycki układ Magdalenkowy
•zabójstwo komuszego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony, znającego od kulis przygotowania do tzw „transformacji ustrojowej” i nie zgadzającego się na bandycki rabunek Kraju i Narodu, co miał nagłośnić relacjonując w publikacjach zbrodnicze przygotowania.
•zabójstwo przyjaciela Piotra Jaroszewicza posiadającego wiedzę od P. Jaroszewicza o szykowanych zbrodniczych działalnściach,
•zabójstwo Jerzego Fronkiewicza – byłego szefa oddzialu „informacji” Wojskowej majacego potężną wiedzę i nie wchodzącego w bandycki układ z Magdalenkowcami. Tylko ww. zabójstwa czy też zabójstwa Marka Papały, I. Dębskiego, I. Sekułę, Marka Karpa i tysięcy innych, mniej prominentnych znawców realiów tzw. „transformacji ustrojowej” czy też tysiące zamachów takich jak na Józefa Gruszkę dowodzą dobitnie że mafijno-bandycki układ z Magdalenki nie cofnie się prze niczym by chronić swój bandycki status. I być może tylko przezorność i możliwości Jana Kobylanskiego w Urugwaju uchroniły Go przed zemstą zbrodniarzy Magdalenkowych. Mafia Magdalenkowa nie mając innego dojścia i innych możliwości, nasłali na Jana Kobylańskiego oszczerców dziennikarskich by chociaż zdyskredytować Go w opinii publicznej. Wystąpienie świadka, byłego V-ce Ministra d/s Morskich kpt. Sulatyckiego bez problemów obnaża oszczerstwa nasłanych przez SBcję prowokatorów „dziennikarskich” w każdym pomówieniu, jak chociażby o antysemityźmie Jana Kobylańskiego kiedy Jego najukochańszy wnuk jest żonaty z kobietą żydowskiego pochodzenia, itd… - nie będę powtarzał wątków opisanych przez inne relacje. Ta relacja miała tylko uświadomić o niebezpieczeństwie na jakie, mam nadzieję, że to już czas przeszły, był narażony Jan Kobylański i inne osoby ujawniające zbrodniczą działalność mafijno-bandyckiego układu z Magdalenki wobec Narodu Polskiego. Marek Chrapan
Andrzej Szubert: Marek Chrapan pisze: „(taki wysłannik Putina „unieszkodliwił” Litwinienkę).” Czy można się tak naiwnie dać nabrać na taką, tak grubymi nićmi szytą, prowokację zachodnich wywiadów? KGB to profesjonaliści! Gdyby chcieli Litwinienkę zlikwidować, to zainscenizowaliby „samobójstwo”, wypadek samochodowy, albo zawał serca (tak jak żydostwo zrobiło u nas w 1991 z Michałem Falzmanenem z NIK). Są setki trucizn wywołujących zawał serca, których dwie godziny później już nie wykryjesz w organiźmie, bo rozpadają się na czynniki pierwsze. Litwinienkę żydostwo zlikwidowało celowo plutonem (a nagłaśniała to też celowo żydowska prasa), aby zamach wyglądał na robotę na zlecenie KGB-owca Putina. Był to element zwalczania i osaczania Putina. Celem tej kampanii jest doprowadzenie do osadzenia na tronie ichniego agenta, a nie Rosjanina. Za http://grypa666.wordpress.com/
Czas nowych bezbożników Gdy w latach dwudziestych ubiegłego wieku Jemielian Jarosławski (właściwe Miniej Izrailewicz Gubelman) tworzył Związek Wolnych Bezbożników, zdawał sobie sprawę z tego, że musi mieć dobrze przygotowane zaplecze do działań swoich „bojowników”. Stworzył więc specjalne grupy lektorskie, specjalizujące się w wychowaniu ateistycznym, opracował system wychowawczy i założył wielki koncern prasy ateistycznej. Działania grup bezbożników powinni być powszechnie znane, choć być może młodsze pokolenie nie wie w ogóle o istnieniu Związku Bezbożników. Przypomnijmy więc w kilku słowach – w celu zwalczenia religii (w pierwszym rzędzie Cerkwi Prawosławnej, ale również i innych wyznań), dopuszczali się aktów wandalizmu, niszczyli obiekty sakralne, profanowali miejsca kultu, (szczególnie krzyże na cmentarzach), z upodobaniem używali przedmioty religijne do celów nieodpowiednich. Wierzących torturowali, zabijali, powodowali ich wtrącanie do lagrów. Pisma Gubelmana miały odpowiednie nazwy – Ateista, Bezbożnik, Nauka i Życie oraz Antyreligioznik. Wiara była ukazywana jako szkodliwy zabobon, który jest szerzony przez kłamliwych kapłanów, a ciemne masy są temu podatne. Za to młodzi i wykształceni, świadomi i światli, z gruntu są ateistami, walczącymi z zabobonem. Czasy działania Związku Bezbożników minęły, w Polsce też już nie działa Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej (choć działa Towarzystwo Kultury Świeckiej im. Tadeusza Kotarbińskiego, które powstało w miejsce tamtego). Oficjalnie mamy czasy tzw. tolerancji – rozumianej jednak inaczej niż wskazuje jej definicja. Tolerancja obecnie – to w praktyce pozwalanie na obrażanie pewnych grup społecznych lub pewnych ludzi, przy jednoczesnym absolutnym zakazie nie tylko obrażania, ale nawet wypowiedzenia jakiejkolwiek opinii uznawanej przez inne grupy społeczne jako nie nieprzychylna dla nich. W takiej atmosferze przygotowywano przez ostatnie dwadzieścia lat czasy nowych bezbożników. Oczywiście przykład i doświadczenia Gubelmana nie poszły na marne. Trzeba było przygotować grunt tak, by łatwo znaleźć ludzi, gotowych stać się bezbożnikami. Takich ludzi można oczywiście znaleźć najłatwiej wśród młodych. Więc należało odczekać jedno pokolenie, jednocześnie starając się by to nowe pokolenie było odpowiednio przygotowane, by gdy nadarzy się sprzyjająca okazja, było gotowe włączyć się w nową armię bezbożników. Grunt przygotowano starannie. Media ogłaszały raz po raz nastanie czasów wolności. Tym razem nie od zabobonów, ale od nakazów moralnych Kościoła. Głoszono wolność sumienia i własnych poglądów. Wykorzystywano wszelkie możliwe środki. Szczególnie audiowizualne. Czasy są takie, że ludzie mniej czytają, a więcej oglądają, więc zaprzęgnięto reklamę, muzykę, wideoklipy, kolorowe pisma i pisemka – wszystko w celu wprowadzania nowej antyreligijnej propagandy. Dołączyły się do tego występy tzw. artystów – piosenkarzy, malarzy, rzeźbiarzy, pisarzy. Ile było „dzieł sztuki”, którymi obrażano Chrystusa i Jego Matkę! Ile utworów muzycznych, ile koncertów, okładek pism, ile karykatur! Wszystko wolno, bo ogłoszono wolność artysty. Nie będę się zatrzymywać na konkretnych przykładach. Są one znane, jest ich bardzo wiele. Ważne jest to, że wyrosło młode pokolenie, które uwierzyło w prawo artysty do obrażania, młode pokolenie, które uwierzyło, że ma prawo mieć na wszystko własne poglądy i że autorytety się nie liczą, a najmniej ze wszystkich autorytetów należy liczyć się z autorytetem Kościoła. Kościół bowiem głosi poglądy niegdysiejsze i nie idzie z duchem czasu. I w ten sposób mamy nowych młodych i wykształconych, gotowych stać się armią bezbożników. I wielu z nich już jest w tej armii. Nieświadomi, że są wykorzystywani, stali się łatwym łupem dawnych, doświadczonych bezbożników, służąc im według opracowanego z góry scenariusza. Obecnie prowadzą zażartą walkę z Krzyżem. Walka z Krzyżem nie jest nowością. Z Krzyżem zawsze walczono, zawsze byli przeciwnicy Chrystusa, którzy chcieli wyeliminować Krzyż z życia, Krzyż bowiem ich drażni, przypomina im o Bogu, jest jakby wyrzutem sumienia, który chciałoby się zagłuszyć. Dlatego wrogowie Boga chcą Go usunąć jak najdalej od siebie. Nie widzieć, nie pamiętać, nie mieć problemów z sumieniem. I wtedy krzyczą – krzyż do kościoła. Walka obecnie nabrała rozmachu. Wykorzystano Krzyż Smoleński, który stoi przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Sam Prezydent nie chce Go widzieć. Byłby prawdopodobnie ciągłym upominaniem o konieczność wykonywania czynności Głowy Państwa w zgodzie z nauką Kościoła, którą deklaruje, że popiera. Nie chcą Go widzieć tam też inni urzędnicy, na czele z Prezydentem Stolicy (prawdopodobnie ma wyrzuty sumienia). Jednak znaleźli się ludzie gotowi bronić Krzyża. Ludzie różni, nie tacy, jak media starają się ich przedstawić. Media bowiem z upodobaniem ukazują zdjęcia osób starszych, a unikają pokazania młodych, których pod krzyżem nie brakuje. Prawdopodobnie młodych nie pokazują, bo nie pasują do obrazu młodych i wykształconych z wielkich miast, którzy są nowocześni. Okazuje się, że są inni młodzi (też wykształceni i z wielkich miast) – wierzący, gotowi stanąć pod Krzyżem i walczyć o Krzyż. Media (a zasadniczo kierownictwo bezbożników) starają się nam wmówić, że trwa walka o konkretny drewniany krzyż, postawiony przez harcerzy w dniach Żałoby Narodowej, że niewielka grupka ludzi terroryzuje Warszawę i że ci ludzie nie chcą wysłuchać głosu rozsądku i zgodzić się na przeniesienie krzyża. Media nie chcą, by do szerszego grona ludzi dotarł fakt, że tu chodzi o Krzyż, Krzyż z dużej litery, Krzyż Chrystusowy, który przyszło czas bronić. Wtedy stało by się jasne, że przyszedł czas próby i albo staniemy pod Krzyżem, albo przeciw Krzyżowi. A tymczasem bezbożnictwo się szerzy. Występy bezbożników pod Krzyżem Smoleńskim są wyrazem jednocześnie całkowitego braku elementarnej kultury i ogromnej nienawiści. Te zdziczałe tłumy młodych ludzi, krzyczących, bluzgających, bluźniących, depczących znicze i flagi narodowe – to nowa armia bezbożników. Rozweseleni i zawzięci, tak jak ci spod znaku Sowieckiego Związku Bezbożników są oni bezwzględni dla każdego, kto się modli lub oddaje cześć Krzyżowi. Powtórzę tu za o. A. Posadzkim – Smoleńsk to pełnowartościowa mistyczna reaktywacja Misterium Krzyża. Właśnie tak – pod Smoleńskiem i pod Pałacem Prezydenckim ujawnia się Misterium Krzyża i tego bezbożnictwo ścierpieć nie może. Katastrofa Smoleńska miała prawdopodobnie w zamysłach przynieść korzyści w postaci wyeliminowania niewygodnych ludzi, jednak okazało się, że przyniosła coś niespodziewanego. Przyniosła mistyczne ujawnienie się odwiecznej walki szatana z Krzyżem. Przyniosła też możliwość złożenia świadectwa wierności (lub nie) Krzyżowi. I jako oczywisty skutek walka bezbożnictwa się wzmogła. Szczególnie po 3 sierpnia, kiedy Krzyż został na swoim miejscu. Spójrzmy tylko na kilka faktów. Codziennie trwają „występy” bezbożników pod Krzyżem Smoleńskim. Widocznie jednak nie jest to wystarczające, bo w nocy z 9-tego na 10-ty sierpnia w Warszawie uruchomiono bojówki bezbożników w celu obrażania i wyśmiewania Obrońców. Zorganizowano bluźnierczą manifestację za zgodą władz miasta. W Wigilię Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Bydgoszczy nieznani sprawcy podpalili krzyż, będący tam od 2000 r. na miejscu gdzie pracownicy fabryki karbidu postawili pierwszy krzyż w 1929 roku. Krzyż stal tam wiele lat, wycinali go Niemcy, próbowali usunąć komuniści, teraz podpalili bezbożnicy. 22 sierpnia usunięto krzyż z Rysów. Podobno był samowola budowlaną. Ponadto psuł krajobraz górski, którego nie wolno zmieniać (ciekawie jak pracownicy TPR radzą sobie, gdy wichura zmienia krajobraz?!) Krzyż ten został umieszczony w ubiegłoroczne wakacje z okazji 100-lecia Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Stal tam rok , aż jak głosi komunikat – usunięto nielegalny krzyż, nieaktualne tablice graniczne, tablice reklamowe i śmiecie. Zestawienie to jest samo w sobie wiele mówiące! 24 sierpnia wycięto krzyż ze wzgórza Trzech Krzyży w Przemyślu. Wycięto 10 metrowy drewniany krzyż piłą mechaniczną, obalono i porzucono w krzaki. Akt wandalizmu? Oczywiście tak, ale nie jest to szczeniacki wandalizm, jak uważa wiceprezydent miasta Przemyśla, to przemyślane działania grupy bezbożników, zaopatrzonej w odpowiedni sprzęt. Jak widać walka nabiera tempa. Możemy się spodziewać nowych wandalizmów. Nowych ataków. Nowych prób. Bo te niszczenia krzyży wpisują się w próby typu: jak wiele wytrzymają, jak długo będą milczeć. Bo przecież ostatnio ustaliła się pewna reguła – krzyża w miejscu publicznym nie można postawić, ale za to można Go szargać. Nie wolno postawić krzyża na Błoniach Krakowskich, obok Skały Papieskiej. Za to wolno przygotowany do poświęcenia krzyż zdemolować i wywieźć nie wiadomo gdzie. A gdy dwie osoby, w dniu 9 sierpnia b.r. stawiają w miejscu usunięcia krzyża plakat informujący o zdarzeniu i mały drewniany krzyż, zostają zakwalifikowani przez straż miejską jako zgromadzenie nielegalne! Krzyża na Krakowskich Błoniach nie ma, ale jakoś o tym cicho. Wolno za to tam organizować wszelakie imprezy. Nie wolno w okolicach Warszawy stawiać krzyży na miejscach gdzie zginęli ludzie, ale wolno szargać uczucia ich bliskich, uniemożliwiając im zapalenia znicza lub złożenia kwiatka w miejscu dla nich drogim. Wolno wyrzucić na śmietnik te wszystkie krzyże, które troskliwe ręce kiedyś postawili. Na bocznej drodze z Kielc do Warszawy jest pewne miejsce, gdzie rośnie sosna. Ma ona osobliwą postać. Centralny pień rośnie wysoko, a z boku gałęzie układają się tak, że nadają jej formę krzyża. Sosna ta, jak świadczą mieszkańcy, wyrosła tam w czasach komunizmu, gdy nie wolno było upamiętnić miejsce gdzie zginęli w późnych latach czterdziestych partyzanci, walczący o wolną Polskę. Ludzie składali tam kwiaty, robili krzyże, ale władza, czujna, natychmiast wszystko usuwała. Aż wyrosła ta sosna! Tam, gdzie krew o Polskę została przelana. Sosny nie ścieli, bali się! Pamiętajcie wszyscy, którzy walczycie z Krzyżem. Chrystus zwyciężył świat! Świat się kręci, ale krzyż stoi. Niezachwianie! Oby nas tylko pod Krzyżem nie zbrakło! Maria Kominek
Odpoczynek po ludobójstwie Prawdopodobny rekord sądu pod wodzą Thümmlera: dwieście wyroków w dwie godziny. Chwilę potem, gdy esesmani mordowali skazańców, "sędzia" pałaszował obiad. W styczniu 2007 roku waszyngtońskie Muzeum Holocaustu otrzymało w darze świetnie zachowany album - z adnotacją na pierwszej stronie: "Auschwitz 21.6.1944". Zawierał nieznane dotąd fotografie niemieckich zbrodniarzy, zrobione głównie podczas imprez - i szampańskiej zabawy. Na jednym z ujęć śpiewającemu przy akordeonie chórowi esesmanów przewodzą: Rudolf Höss, Richard Baer (komendanci Auschwitz), Josef Kramer (komendant Birkenau), Otto Moll (szef krematoriów Auschwitz) i Josef Mengele. Historycy ustalili, że album musiał należeć do Karla Höckera, z wykształcenia urzędnika bankowego, członka SS od 1933 roku, adiutanta komendantów obozów koncentracyjnych, w tym Auschwitz.
Do Oświęcimia trafił z Majdanka , jako 33-latek, w maju 1944 - i najwyraźniej od początku (aż do ewakuacji w styczniu 1945) świetnie się bawił. Podobnie jak inni. Na przykład 22 czerwca 1944 - z dziewczętami z jednostki pomocniczej SS - na wycieczce w ośrodku wypoczynkowym w Solehutte, Międzybrodziu Bialskim, paręnaście kilometrów od dymiących kominów Auschwitz. Promienne twarze, cudne górskie widoki, śpiew przy akordeonie, degustacja jagód... Kiedy robiono te fotki, na rampę Birkenau wjeżdżał transport 150 Żydów i nie-Żydów. W kilka chwil Niemcy uznali 21 mężczyzn i 12 kobiet za zdolnych do pracy. Resztę zagazowali. To był szczytowy moment zagłady Żydów z Węgier. Między 15 maja a 9 lipca 1944 r. ponad 437 tys. z nich trafiło do Auschwitz. W komorach gazowych zginęło 365 tys. O tej tragedii opowiada drugi unikatowy album, odnaleziony w kwietniu 1945 roku przez Lili Jacob. Zawiera zdjęcia wykonane przez Niemców w tym samym czasie, co zabawowe fotki Höckera. Osiemnastoletnia Lili trafiła do Auschwitz pod koniec maja 1944 wraz z całą rodziną i innymi Żydami z Bilke. Tylko ona przeżyła. Po Marszu Śmierci została uwięziona w obozie Dora-Mittelbau, gdzie po wyzwoleniu znalazła album pt. "Wysiedlanie węgierskich Żydów" (po niemiecku). Na paru zdjęciach rozpoznała swych bliskich, na jednym - siebie. Z Birkenau! Suchy opis fotografii z cyklu "Żydowskie rodziny na rampie" (reprodukcja na str. C7): "Rodzina byłej więźniarki, Żydówki słowackiej Lili Jacob - ciotka o imieniu Tauba (siostra ojca Lili) wraz z czwórką swoich dzieci, w grupie kobiet oczekujących na rampie w Birkenau na selekcję. Podczas selekcji wszyscy zostali skierowani do komory gazowej. (...) Fot. SS. 1944 r." Na zdjęciu: zafrasowana ciotka w chustce, trzech chłopców w czapkach z daszkiem (najmłodszy ok. sześciu lat; średni z pustym kubkiem, przywiązanym go guzika) i drobna, może czteroletnia, dziewczynka w krótkim płaszczyku. W jasnej chusteczce. Bosa. Ze spuszczoną główką. Muzeum Holocaustu zestawia fotografie z albumu Lili ze zdjęciami z kolekcji Höckera, który od maja 1944 był adiutantem komendanta Auschwitz Richarda Baera, a od stycznia 1945 (po ucieczce przed Sowietami na zachód) służył temu samemu Baerowi w obozie Mittelbau-Dora. Gdzie trafiła Lili. Latem 1996 roku kierownik muzeum w Chemnitz (które w czasach NRD nazywało się Karl-Marx-Stadt - przyp. red. ) otrzymał z zachodu Niemiec wniosek o zwrot dzieł sztuki. Autor twierdził, że należące doń obrazy zostały po II wojnie zagarnięte przez komunistów. Krzywda ta, w zjednoczonych Niemczech, powinna być naprawiona. Autorem pisma był - 90-letni wówczas - prawnik Johannes Thümmler, jeden najsłynniejszych esesmanów z Chemnitz. Przed wybuchem II wojny, i w jej trakcie, zrobił błyskotliwą karierę: był zastępcą szefa gestapo w Dreźnie i we Wrocławiu, szefem gestapo w rodzinnym mieście i wreszcie - szefem gestapo na Górnym Śląsku. W październiku 1944 został panem życia i śmierci prowincji górnośląskiej: zwierzchnikiem gestapo, policji kryminalnej, policji granicznej i straży przemysłowej. Thümmlerowi podlegał też Oddział Polityczny KL Auschwitz-Birkenau. W Bloku 11 obozu obradował policyjny sąd doraźny pod przewodnictwem szefa katowickiego gestapo; w obozie wykonywane były wyroki śmierci wydane przez ów sąd. Posiedzenia sądu odbywały się co najmniej raz w miesiącu; ostatnie - w styczniu 1945. Prawdopodobny rekord sądu pod wodzą Thümmlera: dwieście wyroków w dwie godziny. Chwilę potem, gdy na placu między blokami 10 i 11 oraz w łaźni esesmani mordowali skazańców, "sędzia" pałaszował obiad. Odpowiedzialny jest za zamordowanie co najmniej 2200 Polaków i Żydów. Skazywał na śmierć kilkunastoletnie dzieci i 80-letnie staruszki. Kazał publicznie wieszać kobiety handlujące lewym mięsem i podejrzanych o współżycie z Niemkami. Sam mordował. Krzesło przewodniczącego sądu doraźnego stoi do dziś w Bloku Śmierci. W pierwszej sali po lewej. Sam Thümmler w 1945 roku zniknął. Przy tworzeniu "Strefy interesów KL Auschwitz", po usunięciu wielu tysięcy Polaków z sąsiednich wiosek, Niemcy zagarnęli maszyny i narzędzia rolnicze, bydło, drób, konie oraz zapasy zboża, siana i roślin okopowych. Na całym zaanektowanym i okupowanym terenie Polski kradli na potęgę. Potęgę III Rzeszy. W samym Oświęcimiu skonfiskowali przedsiębiorstwa, sklepy i warsztaty należące do Żydów oraz wszystkie większe zakłady Polaków. Właścicielem dwóch piekarń został Gerhard Landsmann z Chorzowa, magazyny spółdzielni "Piast" otrzymała firma "Alfred Bolney", cegielnię L. Paprzycy przejęła spółka "Ostdeutsche Baustoffwerke", fabrykę nawozów sztucznych "Agrochemia" Leona Schönkera zagrabiła katowicka "Haupttreuhandstelle Ost". Najwięcej zakładów ukradła jednak komendantura KL Auschwitz. Po wywózce oświęcimskich Żydów hitlerowcy rzucili się na pozostawiony majątek. Miejscowy proboszcz odnotował w księdze parafialnej, że przemienione w magazyn budynki klasztoru i szkoły salezjanów "Niemcy zapchali meblami po wysiedlonych".
- Przy konfiskacie nieruchomości nie próbowali nawet zachować pozorów prawa: jeszcze w 1943 roku "Haus der Waffen SS", hotel z restauracją dla esesmanów, stanowił formalnie własność spadkobierców oświęcimskiego Żyda Moritza Wasserbergera - mówi dr Piotr Setkiewicz z Muzeum Auschwitz. Karl Höcker wpadł pod koniec wojny w ręce Brytyjczyków, ale miał fałszywe papiery i się wymknął. Założył rodzinę, wrócił do bankowości. W latach 60. został namierzony i skazany w drugim procesie załogi Auschwitz we Frankfurcie za pomocnictwo w zabójstwie tysiąca ludzi. Dostał 7 lat, wyszedł w 1970. W maju 1989 stanął przed sądem za udział w mordowaniu Żydów w Majdanku. Dostał 4 lata. Zmarł w 2000 roku, w wieku 89 lat. Johannes Thümmler w 1964 roku pojawił się nieoczekiwanie na czołówkach gazet - jako świadek w procesie frankfurckim. Był wtedy cenionym prawnikiem w zachodnioniemieckich zakładach Zeissa. Muzeum Auschwitz przechowuje zapis jego przesłuchania z 2 listopada 1964. Oto fragment: - Czy w sądzie przesłuchiwano świadków? - A po co? - Orzekano tylko wyroki śmierci, ewentualnie wtrącenie do obozu koncentracyjnego? - Tak. Uniewinnień nie było. - Kto decydował o składzie sądu? - Ja. - Kto wyznaczał oskarżyciela? - Ja. (...) Sądownictwo sprawowane przez gestapo i służbę bezpieczeństwa stanowiło instrument narodowo-socjalistycznej praworządności. Działało czysto i poprawnie. Żaden więzień nie miał powodów do skargi, żaden też się nie uskarżał. Thümmler mieszkał w Badenii-Wirtenbergii, w Aalen, miasteczku trochę większym od Oświęcimia. Dorobił się pokaźnej emerytury. Zmarł w 2002 roku, w wieku 96 lat. Sześć lat wcześniej wystąpił do muzeum w Chemnitz o zwrot dzieł sztuki. Kierownik muzeum odparł, że odda eksponaty, jeśli autor wniosku wyjaśni, w jaki sposób nabył precjoza.
Odpowiedź nigdy nie nadeszła. Komentarz doktora Piotra Setkiewicza: Esesmani po służbie wychodzili do miasta pić w restauracjach "tylko dla Niemców" i do domu publicznego - ulokowanego w baraku na skraju obozu Auschwitz. Niektórzy mieli "narzeczone" w Katowicach i innych miastach. W nagrodę otrzymywali niekiedy urlopy, wysyłano ich też na kilkudniowy odpoczynek do Międzybrodzia. W garnizonie Auschwitz istniał wydział VI, zajmujący się organizowaniem życia kulturalnego dla esesmanów. W sali widowiskowej w baraku kuchni SS (obok dzisiejszej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej) wystawiano dla nich sztuki teatralne, najczęściej farsy, musicale; występowali akrobaci, żonglerzy, sztukmistrze. Koncertowała też orkiestra symfoniczna z Katowic lub inne zespoły. W ramach działalności socjalnej organizowano często tzw. wieczorki koleżeńskie (imprezy integracyjne) połączone ze śpiewami i masową konsumpcją piwa. Czasami wyświetlano filmy, choć esesmani mogli też chodzić do niemieckiego kina w mieście.
Zbigniew Bartuś
Płk. Józef Beck - wzlot i upadek. Polityka zagraniczna II RP. Próba spojrzenia na politykę zagraniczną II RP przez pryzmat działań jej ostatniego kierownika płk. dypl. Józefa Becka ciągle pozostaje atrakcyjną przygodą intelektualną. W ciągu ponad pół wieku poświęcono analizie przyczyn upadku II Rzeczpospolitej setki opracowań i przyczynków tak w kraju, jak i za granicą. Podejmując ten temat spróbujmy najpierw odpowiedzieć na pytania: kim był i jakie miejsce zajmował Józef Beck w kołach politycznych II Rzeczpospolitej, oraz w jakich międzynarodowych realiach okresu międzywojennego przyszło mu reprezentować polską rację stanu. Część pierwsza obejmuje okres do kryzysu czeskiego włącznie. Na początek kilka słów o Becku. Wychowany w patriotycznej rodzinie (ur. 4X1894 w Warszawie, pochodzenie flandryjskie, wg. innych żydowskie), w sierpniu 1914 roku w przededniu swoich 20-tych urodzin trafia do Legionów, do artylerii. Po licznych bojach i misjach od lutego 1919 roku odwołany przez Komendanta Piłsudskiego do zadań specjalnych. Reprezentuje myśl Piłsudskiego w negocjacjach z Rumunami, udaje się w ważnych misjach do Budapesztu i Brukseli. Jest jednym z szefów II Oddziału (Wywiadowczego) Sztabu Generalnego. Od 1922r. pełni funkcję attache wojskowego w Paryżu i Brukseli. Po odejściu Piłsudskiego od czynnego życia państwowego w 1925r. Beck wraca z Paryża i w ślad za swoim patronem opuszcza na krótko wojsko. Jest człowiekiem bardzo inteligentnym, chociaż nie posiadał wyższego wykształcenia (co prawda ukończył Wyższą Szkołę Wojenną). Dla obcych oschły (styl wojskowy), czasem arogancki, znał dobrze francuski i niemiecki. Z tego okresu pochodzą oskarżenia , jakoby Beck wykradał francuskie tajemnice wojskowe dla Niemców, w innej wersji dla Włochów, wydaje się to kompletną bzdurą, nie popartą żadnymi dowodami zainteresowanych. Natomiast prawdą jest, że tak Piłsudski jak i Beck byli b. niechętni szarogęszeniu się francuskiej misji wojskowej na przełomie lat 20-tych. Beck po powrocie do kraju rozwiódł się (syn Andrzej) i przeszedł na kalwinizm aby poślubić rozwiedzioną b. żonę kolegi (gen. S. Burhardt-Bukacki). W 1926r. zostaje szefem sztabu zamachowców pod dowództwem gen. G. Orlicz-Dereszera. Następnie Piłsudski jako minister spraw wojskowych mianuje Becka szefem swojego gabinetu. W 1930r. 36-letni Beck ku powszechnemu zdumieniu obejmuje funkcję wicepremiera w rządzie Piłsudskiego. Marszałek darzył go pełnym zaufaniem.
W Ministerstwie spraw Zagranicznych Od 6 grudnia 1930r. jako wiceminister spraw zagranicznych jest przygotowywany przez Piłsudskiego do funkcji kierownika polskiej polityki zagranicznej, którą to funkcję obejmuje Beck 2 listopada 1932r. po A. Zaleskim, stając się najmłodszym szefem dyplomacji wśród liczących się państw europejskich. Piłsudski wysoko cenił inteligencję i dynamizm młodego oficera. Wśród piłsudczyków młody pułkownik miał opinię pomazańca, osoby najbardziej do Marszałka zbliżonej w ciągu ostatnich lat życia. Ten ojcowski stosunek Piłsudskiego do Becka, jak pisze świadek tamtych dni, adiutant Marszałka, M. Lepecki, wynikał z dumy, że uczeń wybrany przezeń do zadań na wielką miarę, nie zawodził. Spójrzmy teraz na pozycję Polski na mapie gospodarczej i politycznej Europy. Pod względem obszaru i ludności II Rzeczpospolita znajdowała się w czołówce państw europejskich, jednak pod względem potencjału gospodarczego wyraźnie od tej czołówki odstawała. Była też krajem na mapie politycznej Europy nowym. Miała opinię państwa raczej niestabilnego, ze znacznym procentem mniejszości narodowych, co nie sprzyjało napływowi zagranicznego kapitału i w konsekwencji rzutowało negatywnie na rozwój gospodarczy kraju (ok. 1/3 mniejszości narodowych).
Francja Niejako w spadku po Rosji carskiej, Polska była naturalnym sojusznikiem Francji wobec Niemiec z tym, że dyplomacja francuska traktowała Polskę przedmiotowo. Piłsudski, a za nim Beck zdecydowanie odrzucali francuskie próby zwasalowania Polski. Francuski amb. Leon Noel (od 1935r.-poprzednio amb. w Pradze), miał ambicje doprowadzenia do sojuszu Praga-Warszawa i nie znajdując akceptacji do tego projektu Becka, znienawidził go i później próbował namówić Paryż (bez powodzenia) na rozluźnienie sojuszu z Warszawą. Słaba, niezdecydowana i bez wyrazu prowadzona polityka zagraniczna Francji pchnęła kierownictwo polskie do bezpośrednich rozmów z Hitlerem. Najlepsze, przyjacielskie stosunki miał Beck z amb. USA A. J. Drexel Biddle. Oczywiście położenie geopolitycznie II Rzeczpospolitej między dwoma agresywnymi totalitaryzmami i błyskawicznie rosnącymi ich potencjałami gospodarczymi i militarnymi nie pozostawiało zbyt wielkiego marginesu dla gry dyplomatycznej w przyszłości. Jeszcze w 1925r. Polska była potęgą militarną w Europie, ale każdy następny rok przynosił niekorzystne zmiany między polskim potencjałem gospodarczym i militarnym, a potencjałami jej sąsiadów. Reasumując: dla Francji Polska pozostawała nadal partnerem numer 1 we wschodniej Europie, co było jednym z głównych zadań wyznaczonych Beckowi przez Józefa Piłsudskiego. Oryginalną ideą francuską było dążenie do zmontowania paktu wschodniego-bezpieczeństwa zbiorowego dla Rosji, Czechosłowacji, Polski i krajów bałtyckich. Jednak państwa te były między sobą tak poróżnione, np. Rosjanie chcieli baz wojskowych w Polsce i prawa przemarszu, że nikt na to by się nie zgodził.
Rosja Sowiecka Jeśli chodzi o Rosję Sowiecką to podstawową przesłanką jej polityki zagranicznej była chęć utrzymania współpracy z Niemcami na podstawie układu z Rapallo z 1922r. Rosja Sowiecka nie była zainteresowana ożywieniem kontaktów z Warszawą obawiając się reakcji Berlina. Właśnie Rosja obok Niemiec była przeciwnikiem postanowień Traktatu Wersalskiego. Dopiero dojście Hitlera do władzy stwarzało przesłanki do odprężenia między Warszawą i Moskwą, a także wpłynęło na możliwość rewizji sowieckiego stanowiska wobec Traktatu Wersalskiego i mocarstw zachodnich. Nowa sowiecka polityka wobec Polski czy Francji była jedynie elementem tej zmiany i Rosja traktowała ją jako konieczną asekurację wobec nowego stanowiska Berlina. Rosjanie zabiegali o zbliżenie z Niemcami, na przełomie 1936/37r. dyrektor rosyjskiej misji handlowej w Berlinie, Kendelaki, złożył w imieniu Stalina propozycję polepszenia stosunków niemiecko-sowieckich, którą Hitler odrzucił. Po polsko- niemieckiej deklaracji o nieagresji z 26 stycznia 1934r. Moskwa była zdania, że możliwości jej współpracy z Polską przeciwko III Rzeszy uległy likwidacji. Ocena ta zbiegła się z moskiewską wizytą J. Becka (13-15 lutego 1934r.) w czasie której przedłużono pakt o nieagresji (z 1932r.) do roku 1945. Reprezentując polską rację stanu Beck był przeciwny „wschodniemu Locarno”, które poprzez zbliżenie Rosji i Francji pomniejszało pozycję Polski w Europie Wschodniej na rzecz Rosji, a ponadto obniżało do minimum wartość sojuszu polsko-francuskiego. W maju 1935r. zawarte zostały układy o wzajemnej pomocy, najpierw między Francją a Rosją Sowiecką, oraz później miedzy Rosją a Czechosłowacją. Układy te nie posiadały jednak konwencji wojskowej, precyzującej warunki pomocy w przypadku zagrożenia sygnatariuszy przez Niemcy. Stare porozumienie rosyjsko-niemieckie po dojściu do władzy Hitlera, zostało zastąpione porozumieniem rosyjsko-francuskim, które to przyniosło porozumienie polsko- niemieckie. Jednak prawdziwym zwycięzcą tych porozumień wydaje się być Rosja, ponieważ jej pakty o nieagresji z Francją i Polską zabezpieczały jej zachodnią granicę, przez co miała wolną rękę przeciwstawić się agresywnej Japonii na dalekim wschodzie.
Anglia Jeśli chodzi o stosunek Anglii (późniejszego alianta) do Polski, to wynikał on z imperialnej polityki brytyjskiej na kontynencie europejskim. W czerwcu 1935r. Anglia łamiąc postanowienia Traktatu Wersalskiego podpisała układ morski z Hitlerem, który oddawał mu kontrolę nad Bałtykiem. Po I wojnie światowej wygranej w sojuszu z Francją ( i USA), w obawie przed nadmiernymi wpływami Francji, Anglia prowadziła politykę wspierania Niemiec przeciwko Francji (stąd poparcie dla WM Gdańsk i innych praw niemieckich na wschodzie). Dla Anglii, Polska stanowiła jedynie jeden z elementów umacniających kontynentalną siłę Francji. Przejściowo Anglia patrzyła sympatycznym okiem na zbrojenia Hitlera jako przeciw wagę zbrojeń sowieckich. Z zasady Anglia nie pchała się do konfliktów osobiście, ochronę swoich interesów zabezpieczała systemem sojuszy. W latach trzydziestych sytuacja zmieniła się radykalnie: to właśnie Rzesza Niemiecka zaczęła zagrażać brytyjskiej polityce na kontynencie. W grudniu 1935r. R.C. Stevenson (z brytyjskiego MSZ) oświadczył członkom polskiej delegacji w Genewie; ”…żadna Izba Gmin nie zgodzi się na interwencję w obronie istniejącego porządku rzeczy w centralnej lub wschodniej Europie, np. w obronie korytarza”. Piłsudski już wcześniej uznał, że zaznacza się przewaga polityczna Londynu nad Paryżem i że Francuzi niczego nie zrobią bez Anglików. Podsumowując: głównym zadaniem pozostawionym Beckowi przez Piłsudskiego było umocnienie sojuszu wojskowego z Francją z 1921r. i zawarcie takiegoż sojuszu z Wielką Brytanią.
Czechosłowacja Na południu naszym naturalnym sojusznikiem była Czechosłowacja. Polsko-czeskie stosunki prawie nigdy nie były poprawne, począwszy od zdradzieckiego zajęcia Zaolzia przez Czechów w czasie krytycznej dla nas fazy wojny polsko-bolszewickiej. Do pożądanego zbliżenia obydwu sąsiadów nieomal doszło na przełomie 1933-34r., w ramach reakcji obronnej na włoski projekt „paktu czterech” (marzec 1933), który przyjmował Niemcy do europejskiej czołówki mocarstw obok Francji, Anglii i Włoch, a jego ideą było ograniczenie roli mniejszych państw w stosunkach międzynarodowych. W odpowiedzi Beck zagroził wystąpieniem z Ligii Narodów jak i przeglądem stosunków z Francją, w Genewie zaś Beck spotkał się z Beneszem zapowiadając swoją wizytę w Pradze w celu zawiązania aliansu antyniemieckiego. Niestety Czesi szybko wycofali się z tej propozycji, powodując narastający antyczeski uraz u Becka. Wydaje się, że kierownicy polskiej polityki zagranicznej, najpierw Piłsudski a później Beck, nie byli w stanie do końca zrozumieć strategicznego znaczenia Czechosłowacji jako klucza do zachowania ładu wersalskiego, który zrodził Polskę. Należy jednak przyznać, że niezrozumienie było wzajemne albowiem jeszcze w 1925r. Benesz odmówił aliansu A. Skrzyńskiemu (min. spraw zagr. Polski) motywując to obawą zepsucia swoich stosunków z Niemcami. Faktem pozostaje, że Czechosłowacja była zapleczem antypolskich dywersyjnych i terrorystycznych ruchów ukraińskich. Również na Morawach istniała oficjalna ekspozytura komunistyczna na Polskę. Polska mniejszość (1 ½% ludności Czech.) była traktowana źle. Dla Piłsudskiego i Becka, Czechosłowacja była sztucznym zlepkiem różnych narodowości, który wcześniej czy później musi się rozpaść (podobnie Czesi myśleli o Polsce!). Z 14.5 mln ludności Czesi stanowili 40%, Niemcy 25%, Słowacy 15%. Tak więc było to państwo w którego skład wchodziło 45% mniejszości narodowych.
Niemcy Od 1933r. niewątpliwie pod wpływem projektu „paktu czterech” i dojścia Hitlera do władzy, Piłsudski przenosi z konieczności wektor aktywności polityki zagranicznej z Ligi Narodów (z której Niemcy występują w październiku 1933) i układu bezpieczeństwa zbiorowego (zawiedziony uwiądem woli francuskich polityków) na stosunki dwustronne. Zmiany te poprzedziło odejście „ligowca” jakim był min. A. Zaleski i objęcie urzędu przez J. Becka. Tak zwana „polityka równowagi” czyli jednakowego dystansu wobec Moskwy i Berlina opierała się na paktach o nieagresji z Rosją Sowiecką (1932r.) i z Niemcami (1934r.). Z pozycji dzisiejszej wiedzy i doświadczenia trzeba przyznać, że była to polityka całkowicie trafna dla polskiej racji stanu w okresie jej inicjacji, aczkolwiek jej autor marszałek Piłsudski uważał, że nie będzie można jej prowadzić w nieskończoność. Marsz. J. Piłsudski niezbyt liczył się z Hitlerem i w już w 5 tygodni po jego inauguracji kanclerskiej zorganizował prowokacje (w/g podpisanych konwencji Polska mogła utrzymywać na Westerplatte do 90 żołnierzy) desantując dodatkowo 120 żołnierzy wśród niemieckich protestów godząc w prestiż nowego kanclerza, strasząc widmem wojny prewencyjnej. Niestety zachodni sojusznicy osłonili Hitlera, zapraszając go do ekskluzywnego klubu „paktu czterech”. Zadaniem wielkiej wręcz wagi było nawiązanie poprawnych bezpośrednich stosunków z Niemcami. Jak pisze Beck: nie chodziło o to, jakie one mają być w przyszłości, dobre, czy złe. Poprzednio były one uważane za niemożliwe i sam fakt możliwości wprowadzał nowy element do polityki europejskiej. Stosunki te z okresu republiki weimarskiej były b. złe i co gorsze niemiecka polityka znajdowała ciche zrozumienie pozostałych mocarstw. Podstawowym rezultatem układu z Niemcami było zakończenie bardzo kosztownej wojny celnej oraz zlikwidowania wojny prasowej. Hitler, na którym właściwie Piłsudski wymógł pakt o nieagresji, odnosił się do Piłsudskiego jako pogromcy bolszewików i człowieka silnej ręki, z respektem. W swoich dalekosiężnych planach widział armie polskie jako forpocztę swoich sił idących na Rosję. Stanowisko to lansowane było tak za życia jak i po śmierci Marszałka przez Wielkiego Łowczego III Rzeszy, marsz. H. Goringa wobec przywódców II RP, ale nigdy nie znalazło ich akceptacji. Oczywiście Hitler potrzebował czasu dla realizacji swojego programu zbrojeń. Przyjmując ofertę normalizacji stosunków z Polską postanowił ją także wykorzystać na arenie międzynarodowej występując w roli miłującego pokój przywódcy, w perspektywie jednak gotując Polsce rolę całkowicie podporządkowanego wasala (ciekawostka- jedyny raz kiedy Hitler pojawił się na mszy św. w kościele w Berlinie było to po śmierci marsz. J. Piłsudskiego). Piłsudski uważał, że zyskaliśmy cztery lata spokoju. Liczni historycy (szczególnie z epoki PRL-u) uważają, że upojony sukcesem Beck traktował ten układ jako nieomal niezmienny i czynił go fundamentem swojej polityki. W rzeczywistości Beck w finezyjny sposób usiłował łączyć samodzielność we wzajemnych stosunkach z Niemcami i Rosją; z niewypuszczeniem z dłoni atutu sojuszu wojskowego z Francją mającego być gwarancją przed złą wolą Niemiec. Beck zakładał jednak, że Hitler, jako weteran I wojny światowej, nie straci zmysłów i nie wywoła następnej wojny którą przegra. Sądził natomiast, że Hitler ostro blefuje. Nawet błyskotliwy publicysta S. Cat-Mackiewicz uważał, że Beck nie był bardziej ugodowy w stosunku do Niemiec, niż politycy Francji czy Anglii oraz, że bardziej dbał o interesy Francji niż Francja o interesy polskie. Wydaje się, że po wizycie w Moskwie 1934r. (gdzie przybył jako pierwszy minister europejski i gdzie pierwszy raz grano polski hymn narodowy), upewnił się, że Niemcy nigdy nie zbliżą się do Rosji, Rosja zaś nie pozwoli Niemcom naruszyć integralności Polski. Wnioskował on, że Rosja nie ma żadnego interesu w posiadaniu wspólnej granicy z Niemcami. Kiedy w marcu 1936r. Hitler wkroczył militarnie do Nadrenii, Beck pospieszył z zapewnieniem, że jeżeli Francuzi staną na wysokości zadania sojusznik polski również wystąpi zbrojnie przeciwko Niemcom. Było to konsekwentne echo koncepcji „wojny prewencyjnej” wysuniętej w 1933r. przez Piłsudskiego i niepodjętej przez Francję. Beck wiedział że tak naprawdę nie może liczyć na Francję, która ma swoje problemy. W temacie wojny prewencyjnej trzeba wspomnieć o inicjatywie Mussoliniego z lipca 1934r., która była reakcją Il Duce na nieudany faszystowski zamach stanu w Austrii. Mussolini gościł wtedy żonę kanclerza Dollfussa, a sam kanclerz miał wkrótce też dojechać został jednak przez zamachowców zamordowany. Duce zarządził częściową mobilizację i obsadził granicę z Austrią, zwracając się do Francji i Anglii w sprawie wojny prewencyjnej. Hitler przestraszył się taką możliwością i zbiegłych zamachowców oddał Austrii. Jednak Francja nie chciała się bić, zaś Anglia niechętnie widziałaby Mussoliniego w obozie zwycięzców. W listopadzie 1937 w Berlinie (światowa wystawa myśliwska) pojawił się Lord Halifax, sondując stanowisko Hitlera, który zażądał od niego zwrotu koloni niemieckich (było to już po konferencji Hossbach). Również w listopadzie zostaje podpisany pakt antykominternowski między Japonią , Włochami a Niemcami, który był niejako następstwem paktu sowiecko-chińskiego z 31 sierpnia 1937r. Właśnie 5 listopada tegoż roku w Berlinie (gmach urzędu kanclerskiego), odbyła się osławiona super tajna konferencja znana od nazwiska oficera ordynansowego Hitlera, ppłk Hossbacha, protokólanta „testamentu” Hitlera. Obecni byli jeszcze: Goering, adm. Raeder, gen. von Blomberg i gen. von Fritsch i baron von Neurath (MSZ). Hitler przedstawił wytyczne polityki niemieckiej, które w razie jego śmierci miały obowiązywać jego następców. O Polsce mówił mało, informując że nie przewiduje z nią wojny, (podobnie mówi o Rosji) mówiąc, że Polska pozostanie neutralna w razie jego ewentualnej wojny z Anglią i Francją. Sądził przy tym, że Polska się nie ruszy, bo będzie bała się Rosji, która też się nie ruszy bo będzie bała się Japonii. Tu jest klucz do polityki Hitlera w tym okresie: zamierzał on zająć Austrię i Czechosłowację i był pewien, że Anglia i Francja mu na to nie pozwolą, bo zdecydowanie nie było to w ich interesie. Więc planuje wojnę na zachodzie, a nie na wschodzie! Jak wiemy zachód dalej Hitlerowi na wszystko pozwalał, a Polska powiesiła się na angielskich gwarancjach!
Spadkobiercy J. Piłsudskiego Kiedy spojrzymy na rozgrywki personalne po śmierci Marszałka Piłsudskiego, nazwane przez B. Miedzińskiego dekompozycją obozu rządzącego (Miedziński i Koc postawili na Rydza) zauważymy, że ze starej ekipy „pułkowników” u steru władzy pozostał jedynie płk. Beck. Nie tylko nie straciwszy na tych rozgrywkach, Beck wchodził w skład ścisłego triumwiratu obok Mościckiego i Rydza-Śmigłego. Dodać trzeba, że to on w tym towarzystwie decydował o jakże ważnych sprawach polityki zagranicznej II RP, nie posiadał on jednak żadnego zaplecza politycznego. Po śmierci Piłsudskiego, zgodnie z jego życzeniem, Mościcki miał ustąpić miejsca płk. W. Sławkowi ( popieranemu przez Prystora i Matuszewskiego), który był długoletnim przyjacielem Becka i obaj byli najbliższymi ludźmi Marszałka. Kiedy Mościcki nie chciał ustąpić z funkcji Prezydenta, Beck usiłował go przycisnąć do muru swoją dymisją. Sławek (który później kilka m-cy przed wojną popełnił samobójstwo) jednak honorowo odmówił udziału w tej grze, a poproszony przez Mościckiego, Beck zmiękł i wycofał swoją dymisję. W 1936r. Rydz-Śmigły udał się po kredyty do Francji i całą wyprawę zakończoną sukcesem, przygotowywał poza plecami min. spraw zagr. Becka, który odczuł to jako niezasłużone upokorzenie. Opozycja w Polsce, a głównie gen. Wł. Sikorski, w porozumieniu z amb. francuskim w Warszawie L. Noel’em i czynnikami francuskimi, chciała przehandlować francuskie kredyty w zamian za dymisję znienawidzonego Becka. Twierdzili oni, że dopóki na czele polskiej dyplomacji stoi minister przychylny Niemcom, Francja nie może dać Polsce kredytów na rozbudowę potencjału wojennego. Rydz-Śmigły oparł się jednak tym naciskom, potwierdzając korzyść taktyczną i przydatność Becka jako min. zaprzyjaźnionego z Niemcami, podkreślając wobec gen. M. Gamelin’a, że daje to czas na dozbrojenie Polski i Francji. Wydaje się, że na pozostawienie Becka w gabinecie wpłynęło również to, że miał niekwestionowany charyzmat wśród piłsudczyków (chociaż jedynym, który go lubił był Sławek), chęć utrzymania rodowodu i tradycji zamachu majowego, niepisany testament J. Piłsudskiego oraz utrzymanie mitu o monolicie obozu rządzącego. Faktem jest, że Beck nie był w stanie zrezygnować ze swojej frankofobi. Zmarnował okazję kiedy pierwszy raz Francja doceniając zagrożenie hitlerowskie zabiegała o Polskę. Dla Becka ten nowy rząd francuski, który to czynił był zbyt lewicowy (rząd frontu ludowego). Z drugiej strony, francuski rekord sojuszniczy był mierny i Beck takim go widział. Rydz-Śmigły jako Generalny Inspektor Sił Zbrojnych interesował się bezpieczeństwem państwa i bardzo potrzebował kredytów i sojuszu francuskiego, tak jak i rumuńskiego, a nawet czeskiego. Twierdził on, że należy kontynuować linię porozumienia z Niemcami, wiedząc jednak, że wielkie zbrojenia niemieckie są skierowane również przeciwko Polsce, a wojna jest tylko kwestią czasu, dlatego kładł nacisk na ścisłą współpracę między polskim a francuskim Sztabem Generalnym. Śmigły był zdania (inaczej niż wcześniej Piłsudski i ciągle Beck), że będziemy mieli wkrótce wojnę z Niemcami (a nie z Rosją). Beck zaś nie lubił Francuzów, gardził Rumunami, a przy wymawianiu nazwy Czechosłowacji robiło mu się wprost niedobrze, a był raczej chorowity.
ANSCHLUSS AUSTRII 12 czerwca 1938r. Wehrmacht wkroczył do Austrii, a następnego dnia Niemcy proklamowały wcielenie Austrii do Rzeszy. Wcześniej Niemcy zabiegały o zapewnienie sobie neutralności rządu polskiego w sprawie Anschlussu. Beck odpowiedział Goeringowi, że Polska posiada w Austrii interesy jedynie gospodarcze. Również rząd polski jako jeden z pierwszych uznał Anschluss jako fakt dokonany. Dziwić może jak mąż stanu takiej miary i doświadczenia jak Beck mógł uczynić podobne błędy strategiczne. Przecież likwidacja niepodległej Austrii, zapowiadała likwidację Czechosłowacji, paraliżowała Budapeszt, neutralizowała Bukareszt, niszczyła doszczętnie polskie plany międzymorza. Beckowska koncepcja międzymorza polegała na przeciwstawieniu potędze obydwu sąsiadów tzw. trzeciej siły. Miał nią być związek państw neutralnych będących w podobnej sytuacji co Polska. Obejmowałaby ona państwa leżące między Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatykiem (z nieszczęsnym wykluczeniem Litwy i Czechosłowacji). Pozostali partnerzy nie byli niestety skłonni do zachowań w myśl koncepcji Becka a i czas na to stawał się coraz mniej odpowiedni. Przy zgodzie Becka Europa Środkowa stawała się domeną Niemiec, a porządek ustanowiony w Wersalu na którym opierało się bezpieczeństwo Polski został poważnie zagrożony. Wypada przypomnieć, że jeszcze marsz. Piłsudski przepowiadał takież zachowanie Polski wobec ewentualnego Anschlussu. Polska nie miała szerokiego pola manewru. Jednak rządząca elita IIRP, mimo wspaniałych raportów attache wojskowego w Berlinie płk. A. Szymańskiego, niezbyt orientowała się w zbliżającej się katastrofie. Ambasador A. Wysocki podaje, że już wiosną 1938 r. ostrzegał prezydenta Mościckiego, że po zajęciu Austrii Niemcy staną się najpotężniejszym militarnie mocarstwem Europy. Prezydent przerwał mu i rzekł: Ach panie Wysocki! Jakże może Pan powtarzać takie bajki! Przecież ten cały hitleryzm chwieje się w posadach. Hitler nie dowierza nikomu i dlatego objął naczelne dowództwo, bo nie jest pewien armii. A wiadomo przecież co to znaczy!. Również R. Dmowski miał podobne spojrzenie na Anschluss, sądząc (książka” Odbudowanie Państwa Polskiego”) że krok taki skieruje ekspansję Hitlera na południe , co pokłuci go z Mussolinim i odwróci niemiecką uwagę od Pomorza. Czy Beck miał możliwość dla Polski korzystnego rozwiązania tego problemu, czy mógł zaprosić kanclerza Schuschnigga, Benesza, Węgrów i Rumunów, zamiast programować z zadowoleniem własny paraliż? W tym czasie udało się Beckowi uregulować przy pomocy ultimatum stosunki dyplomatyczne z Litwą („Wodzu prowadź nas na Kowno!”), ale fakt postawienia ultimatum wywołał w świecie skojarzenia, że Polska posługuje się szantażem w stosunkach międzynarodowych podobnie jak Niemcy. Trzeba przyznać, że ultimatum było bardzo wyważone i ograniczone do minimum.
Zajęcie Czechosłowacji Po Austrii, Hitler zabrał się do likwidacji Czechosłowacji, czyniąc przygotowania do zdobycia koniecznej wielkiemu narodowi niemieckiemu przestrzeni życiowej na wschodzie. Na jego drodze w następnym etapie stanie Rzeczpospolita, którą Hitler planował podporządkować sobie metodami pokojowymi (obiecując Polsce np. Ukrainę) lub zbrojnie jeśliby zachodziła taka potrzeba. Tymczasem optując za pierwszym wariantem pozwalał Beckowi grać rolę partnera współpracującego w oczach światowej opinii publicznej w dziele zaprowadzenia niemieckiego porządku w Europie. Jeszcze w 1936r. gen. Gamelin wracając z Warszawy przez Pragę wziął list od Benesza i wręczył go Rydzowi-Śmigłemu bawiącemu w Paryżu. List zawierał akcenty polemiczne, ale i sugestie zbliżenia polsko-czechosłowackiego, aż do sojuszu militarnego pod patronatem Francji włącznie. Po przestudiowaniu listu Rydz-Śmigły oświadczył, że osobiście uważa, że solidarność obu krajów jest konieczna. Kiedy francuskie gazety ogłosiły, że nastąpiło zbliżenie polsko-czechosłowackie, min. Beck ogłosił ostre dementi w tej sprawie. Wygląda na to, że Beck rozbiór Czechosłowacji widział jako budowę nowego ładu w Europie, a nie okrążanie Polski w pochodzie Hitlera na Wschód. 12 maja 1938r. Mościcki, Rydz-Śmigły i Beck uzgodnili na Zamku, że nie będą zaciągane żadne zobowiązania polityczne wobec Czechosłowacji. Beck spodziewał się rozłupania Czechosłowacji na dwa narodowe człony: czeski i słowacki, planując część słowacką wziąć pod protektorat polski, zaś Rus Zakarpacką chciał oddać Węgrom. Oto jak pragnął w nowych warunkach realizować “koncepcje Międzymorza”, poczynając od wspólnej granicy z Węgrami. Wydaje się, że strategia polska wymagała ze względu na długość granicy z Niemcami chronienia tych pozycji, które już istniały – taką była Czechosłowacja. Z punktu widzenia strategicznego ocalenie Czechosłowacji było dla Polski sprawa życia i śmierci. Tak też widzieli sprawę Niemcy. Jeszcze 7 lipca 1938r. Hitler wydając dyrektywy do rozbicia Czechosłowacji, nie był pewien czy Polska nie uderzy wtedy na Niemcy, którym daleko jeszcze było do pełnej gotowości bojowej w tym czasie. Wypada przypomnieć, że połączone siły polsko-czechosłowackie mogłyby razem wystawić co najmniej 80 do 85 związków taktycznych, 1500 czołgów i 1600 samolotów plus siły sojuszników zachodnich. Bardzo ważnym elementem byłby również silnie rozwinięty czeski przemysł zbrojeniowy o dużych mocach produkcyjnych oraz dogodne strategiczne pozycje wyjściowe w stosunku do niemieckich baz wypadowych ze Śląska, co prawda Czechosłowacja była już okrążona od strony Austrii. Było jednak inaczej. Nie było już polityki równego dystansu, z Paryża i Londynu widziano uczestnictwo w bardzo aktywnej karuzeli politycznej reżyserowanej w Berlinie, a podejmowane z konieczności w Warszawie. Beck prowadził jak najbardziej ostrożną i przyjazną politykę z Niemcami, czując zbliżające się niebezpieczeństwo chciał zyskać na czasie i poprawić sytuację obronną Polski. Zaczynał jednak nabierać niepokoju. W styczniu 1938r. Hitler, jak nigdy przedtem był kategoryczny wobec Becka w swoich zapewnieniach co do nienaruszalności bezpośrednich i pośrednich interesów polskich. Podobne stosunki Beck wypracował z Mussolinim: w marcu 1938r. Wielki Faszysta zapewnił go, że nie pozwoli na usadowienie się komunistów w Hiszpanii gdzie Anglia stojąc z boku próbowała zaprawić do walki Hitlera przeciwko Stalinowi. Beck wykorzystywał niechęć Mussoliniego do niemieckiego Anschlussu sąsiedniej Austrii , ale sytuacja się zmieniła Mussolini zbliżył sie już do Hitlera. Przedmiotem trosk Becka i jego obydwu faszystowskich partnerów była sytuacja we Francji, gdzie byli zaniepokojeni szerzeniem się komunistycznej propagandy jako efektów zbliżania się Francji do Rosji. Na skutek nacisków Becka nie wyciągano konsekwencji w stosunku do organizacji hitlerowskich w Polsce, do jej szkoleń i różnych form organizacyjnych. Beck m.in. przeciwdziałał bojowej polityce wojewody Grażyńskiego na Śląsku. Rozciągnął cenzurę na antyhitlerowskie artykuły w prasie polskiej, zabraniał również organizowania imprez o zabarwieniu antyniemieckim. Z dzisiejszych pozycji nie było to zbyt mądre. Wydaje się, że Beck był trafnie przekonany co do nieuniknionego końca Czechosłowacji. W “Ostatnim Raporcie”: pisał: …wynikało wyraźnie, że Anglia o czeskie interesy nie będzie się bić. Nie tylko bowiem Beck ustępował i dostosowywał się do rytmu hitlerowskiej polityki, przysłowiowy duch Monachium był przecież powszechny w całej Europie. Pozostaje jeden problem: Czy nie zbyt łatwo zapatrzył się Beck w reakcje Anglii i Francji, przecież to Rzeczpospolita graniczyła z III Rzeszą i Czechosłowacją, nie zaś Anglia. Podczas omawiania wyżej wymienionej sytuacji na Zamku, Beck postawił następujące tezy: Czesi nie będą się bić, państwa zachodnie nie są w stanie moralnie jak i materialnie działać na ich korzyść, podobnie jest z Rosją Sowiecką. Co do polskiego stanowiska, triumwirat na Zamku ustalił, że Polska nie może rozpocząć jako pierwsza akcji wojskowej przeciw Czechosłowacji, ale nie odstąpi od żądania zwrotu Zaolzia (ustalone to było jeszcze między Beckiem a Piłsudskim we wrześniu 1934r). Czesi faktycznie nie byli aniołami, W. Witos wielki przyjaciel Czechów i Słowaków pisał w czasie swojego azylu politycznego w Czechosłowacji:”..w stosunku do Polski, rząd czechosłowacki posługiwał się nie tylko przemocą, ale też zdradą, połamawszy wszystkie dobrowolnie zawarte umowy.”. Rozpętano demagogiczną propagandę o prześladowaniu braci-Polaków w Czechosłowacji, choć to samo działo się z Polakami w Niemczech i w Gdańsku. Idylla polsko-niemiecka trwała. 20 września Hitler oświadczył ambasadorowi Lipskiemu, że w razie konfliktu zbrojnego polsko-czechosłowackiego Niemcy staną po stronie polskiej (sic!). Lipski odwzajemnił się informacją, że rząd polski sparaliżował akcję sowiecką w sprawie Czechosłowacji poprzez manewry wojskowe na Wołyniu. Przypominał również, że w ciągu minionego lata rząd polski odrzucił czterokrotnie propozycje międzynarodowe na rzecz obrony Czechosłowacji. Dodał poufnie, że 21 września nastąpi koncentracja sił polskich na południu Śląska, ale nie przeciw Niemcom. Jednak gdyby Francja i Anglia nie rzuciły cynicznie Czechosłowacji na pożarcie Hitlerowi to oczywiście Beck by ich poparł, zgodnie z przypadkiem remilitaryzacji Nadrenii (marzec 1936r.), kiedy zażądał wspólnej interwencji, ale Francja zaprzepaściła i tę okazję i Beck tego się spodziewał. Istniały rozsądne głosy wśród polskich kół wojskowych na temat koniecznego wspólnego frontu przeciwniemieckiego z Czechosłowacją, podobne głosy również docierały do Śmigłego ze strony sztabowców czechosłowackich. Sondowali oni koła polskie od końca 1937r. przez attachat w Bukareszcie i później w Moskwie. Dopiero jednak pod koniec września 1938r. przyszły 2 listy od prezydenta Benesza i min. spraw zagr. Krofty z wolą poprawienia wzajemnych stosunków i naprawienia polskich krzywd na Zaolziu. Zbyt późno, szkoda. Ale sukces uzyskany w Czechosłowacji wspólnie z Niemcami miał być już tylko sukcesem niemieckim. Niestety wszystko co Beck robił wyglądało w oczach świata na synchronizację polityki zagranicznej Polski z polityką zagraniczną III Rzeszy. W Monachium polskich postulatów, mimo zdecydowanych starań Becka nie uwzględniono, dlatego postawienie żądań Czechom bezpośrednio było ze strony Becka demonstracyjnym protestem przeciwko niekonsultowaniu naszego stanowiska i interesów. Beck był rozczarowany, że mimo sugestii Mussoliniego (informacja od gen. Wieniawy) nie pozwolono mu usiąść przy stole w Monachium, w towarzystwie prawdziwych mocarstw. 1 października 1938r. Czechosłowacja przyjęła żądania polskie. Hitler nie był zadowolony. Dzień później oddziały polskie pod dowództwem gen. Wł. Bortnowskiego, wkroczyły na Zaolzie, zajmując przy okazji Bogumin, który Hitler uważał za niemiecki. Generał Hrabczyk reprezentujący stronę czechosłowacką w przejmowaniu Zaolzia wyraził przekonanie, iż Polska niedługo odda to terytorium Hitlerowi. Polacy świętowali, nawet Paderewski przysłał telegram gratulacyjny Mościckiemu. Niestety opozycja polska poparła polską politykę Becka wobec Czechosłowacji (wyjątek – J. Giertych plus nieliczni). Więc Beck z jednej strony odmawiał niemieckim kuszeniom, aby iść razem na Rosję, ale sprzyjał i towarzyszył Hitlerowi w sprawie Czechosłowacji, trudno było zauważyć tu konsekwencję. W okresie Monachium (29-30 września 1938r.), Beck obawiał się, że Niemcy zajmą całe terytorium Czechosłowacji i wtedy zażądają od Polski Gdańska i autostrady w zamian za Zaolzie. Dlatego wystosował ultimatum z 30 września, aby uprzedzić taką sytuację. Lawinowo nasza sytuacja strategiczna zmieniała się na gorszą, później w przemówieniu do Reichstagu z 28 kwietnia po zajęciu reszty Czech, Hitler podsumował swoje zdobycze: 1,500 samolotów, 469 czołgów, 500 dział przeciwlotniczych, ponad 43,000 karabinów maszynowych, 1 mln karabinów, 1bln sztuk amunicji etc. Podsumowując ten okres wydarzeń, zauważyć można, że Beck wiedział, że sprawa polskiej niepodległości znalazła się na równi pochyłej, dalsze uprawianie polityki bilateralnej przestało mieć sens. Myślał o sobie, że gra w szachy z Hitlerem, a tu zaczęło wyglądać na to, że może jest tylko jednym z pionków na szachownicy. Monachium można też rozumieć jako pierwsze zwycięstwo „niegotowej” Anglii nad gotowym na wojnę Hitlerem „ Z wojskowego punktu widzenia leżało w naszym interesie, aby wojna się rozpoczęła o rok wcześniej. Powinienem był wystąpić z inicjatywą wojny w 1938r. zamiast dać sobie narzucić jej rozpoczęcie w r. 1939” (Hitler w/g Martina Bormana). Niestety stare sprawdzone porzekadło zaczęło doskwierać Polsce: „Państwo silne to takie które ma słabych sąsiadów, państwo słabe to takie które ma silnych sąsiadów”. Polska będąc produktem traktatu wersalskiego nie znalazła partnerów na arenie międzynarodowej aby nie dopuścić do jego zmian (np. Nadrenia, Austria, Czechosłowacja), stąd przyjęła kurs na samodzielność. Teraz przestało to wystarczać, trzeba było wzmóc aktywność w wypracowaniu ściślejszego sojuszu z Francją i jeśli to tylko możliwe (o czym marzył J. Piłsudski) z prawdziwym mocarstwem światowym – Anglią.
NIEMIECKIE ŻĄDANIA Tymczasem 24 października 1938r. min. spraw zagr. III Rzeszy Joachim von Ribbentrop przedstawił amb. Józefowi Lipskiemu nowe propozycje swojego rządu. Niemcy żądały Gdańska i eksterytorialnej autostrady przez Pomorze. Dla Becka był to szok i bankructwo jego polityki zagranicznej. Nie przewidział on nagłej wolty politycznej Hitlera i nie mógł zrozumieć motywów zmiany u partnera, którego wydawało mu się, że znał i rozumiał. Lipskiemu polecił odpowiedzieć zdecydowanie, że każda próba włączenia Gdańska do Rzeszy spowoduje wybuch konfliktu. Jednak nowa niemiecka zmora nie odchodziła; 15 grudnia Ribbentrop powtórzył wcześniejsze żądania wobec Lipskiego. Dopiero w trzy miesiące po „październikowych” żądaniach, po osobistej rozmowie z Hitlerem, Beck zauważył, że się daremnie łudził. Prezydenta Mościckiego i marsz. Rydza-Smigłego powiadomił o żądaniach niemieckich dopiero 4 stycznia 1939r.(!). Dla przygotowań obronnych 3 miesiące to bardzo dużo.
W styczniu 1939r. Ribbentrop w Warszawie, przedstawiając ponownie niemieckie „propozycje” ułożenia stosunków z Polską ciągle wierzył, że Polska przyjmie warunki i energicznie przeciwdziałał wyjazdowi wysłannika Schnurre do Moskwy w celu negocjowania układu handlowego. Czując się w potrzasku Beck zaczął poprawiać stosunki z Moskwą, która zaniepokojona niemieckim poparciem dla nacjonalistów ukraińskich, podpisała z Polską w listopadzie 1938r. polsko – rosyjski układ handlowy. Można zastanowić się czy oddanie WM Gdańska, które nie byłoby katastrofą kupiło by nam więcej czasu (w ultimatum była mowa o plebiscycie na Pomorzu w następnym roku), 1 września był ustalony jako najpóźniejszy termin ataku ze względu na warunki terenowe jesienią w Polsce. Takie zagranie na zwłokę przeciągnęło by atak do 1940 r, ale Beck poszedł va bank. Jak dziś oceniali byśmy Becka gdyby zgodził się na ustępstwa terytorialne wobec Hitlera za cenę ocalenia elity intelektualnej Narodu i kilku milionów rodaków? Musimy pamiętać, że w tym czasie Hitler nie przeprowadzał jeszcze ludobójstwa na późniejsza skalę, więc współcześni czegoś takiego nie mogli sobie wyobrazić.
KONTROFENSYWA BECKA
Trzeba przyznać, że Beck natychmiast też zintensyfikował zabiegi o sojusz z Anglią przekonując Lorda Halifaxa, że kwestia gdańska nie może być rozwiązana bez zgody Polski. Gdańsk, który był mandatem Ligii Narodów, tak naprawdę nie był polski, ale mieliśmy tam prawnie zagwarantowane interesy, na 400 tys. mieszkańców, tylko ok. 10 - 15% to Polacy. Problem był w tym, że gdyby Beck oddał Gdańsk i korytarz, byłyby następne żądania związane z ochroną niemieckiej mniejszości (plebiscyty) i przejmowanie zachodnich obszarów Polski. Przez swoje położenie geograficzne Polska była skazana na połknięcie przez Hitlera, w oczach którego 1/3 polskiego terytorium były to ziemie wydarte Niemcom postanowieniami traktatu wersalskiego. Celem zaś naszych sojuszników było odwleczenie wojny, bez znaczenia czyim kosztem, dbali po prostu o swój interes. Hitler wiedział, że Polskę militarnie złamie, tym bardziej do spółki ze Stalinem, który odstraszając aliantów zachodnich zaopatrywał Rzeszę w surowce tak potrzebne w prowadzeniu wojny. 31 marca 1939r. Neville Chamberlain, premier Wielkiej Brytanii udzielił słynnych gwarancji brytyjskich na rzecz niepodległości Polski. 6 kwietnia 1939r. Beck osiągnął swoje życiowe apogeum. W krytycznych okolicznościach, będąc osaczany przez Hitlera, udało mu się dokonać tego o czym próżno rozmyślał marsz. Piłsudski. Polska znalazła się w sojuszu z Anglią. Anglia – to magiczne słowo oznaczało mocarstwo światowe, które wygrało wielką wojnę. Piłsudski radził Beckowi balansować między Rosją a Niemcami, a kiedy to będzie już niemożliwe - podpalić świat (czytaj-wywołać wojnę światową). W rzeczywistości gwarancje brytyjskie były jedynie wyrazem gry dyplomatycznej, której nie towarzyszyły przygotowania wojenne. Po pierwsze, Anglia nie była przygotowań do wojny, nie było wyszkolonych rezerw, ponieważ nie obowiązywała jeszcze powszechna służba wojskowa. Poziom nasycenia bronią pancerną i jej jakość były podobne jak w Polsce. O lotnictwie można powiedzieć podobnie, zaś chluba imperium brytyjskiego – flota wojenna, była przestarzała i wybitnie nieodporna w ówczesnym teatrze wojennym. Dla Becka jednak ten związek był związkiem z Imperium. W Londynie nie zapytał nawet o formy pomocy takie jak kredyty, możliwości dostaw broni i sprzętu. Wydaje się z resztą, że obydwie strony zawarły to porozumienie w pospiechu, traktując je jako układ propagandowy, mający odstraszyć Hitlera. 28 kwietnia Hitler ogłosił po raz pierwszy światu swoje żądania wysunięte (w pażdzierniku1938r.) wobec Polski. Jednocześnie wypowiedział deklarację o nieagresji między Polską a Niemcami ze stycznia 1934r. oraz niemiecko-brytyjski układ morski z 1935r.. Głównym powodem dla którego to zrobił, był nowy układ polsko-brytyjski, który rzekomo naruszał wymienione wyżej pakty.
HONOR I SOJUSZNICY W odpowiedzi Beck w słynnym przemówieniu sejmowym z 5 maja odrzucił żądania niemieckie. Podobnie jak w październiku 1938r. zdobył nawet poparcie opozycji. Z chwilą kiedy przekreślił ostatecznie i wobec całego świata główną linię dotychczasowej polityki zagranicznej „z nagrobka swojej polityki uczynił sobie piedestał” jak pisał Cat-Mackiewicz. Zapomniano mu wiele, stał się nagle wyrazicielem postawy i honoru Polaków. Podczas tajnej konferencji z dowódcami wojskowymi 23 maja Hitler wyjaśnił, że nagłaśnia sprawę Gdańska tylko po to aby rozbić koalicję i poróżnić Francję, Anglię i Polskę a najłatwiej może to zrobić żądając Gdańska. Wypada się zastanowić jakie były rzeczywiste motory brytyjskiej gwarancji zobowiązania się do przystąpienia do ewentualnej wojny po stronie Polski. Przyznać na wstępie należy, że decyzja z 24 marca 1939r. podjęta przez najwyższe czynniki II RP o zbrojnym oporze została podjęta samodzielnie. Beck i współdecydujący wiedzieli, że jeśli przyjmą oni warunki niemieckie to nie powstrzyma to dalszych żądań. Decyzja „o wojnie” zapadła zatem na 6 dni przed udzieleniem brytyjskich gwarancji. Dla Becka nie bez znaczenia było stanowisko przyjaciela, amb. USA, Drexel Biddle, odradzające przyjęcia niemieckich żądań. Brytyjskie gwarancje zabraniały zmian, rewizji granic przy użyciu siły, ale nie w drodze rokowań. Dotyczyły niepodległości Polski, nie dotyczyły zaś Gdańska, ani też nienaruszalności terytorialnej Polski. Gwarancje miały miejsce dlatego, że Chamberlain uważał Polskę za klucz do sytuacji. Po pierwsze Polska uważana była za najsilniejsze wojskowo państwo, nie licząc Rosji, w tej części Europy. Jednocześnie Polska miała długą granicę (ponad 1,500 kilometrów) z Niemcami. Gwarancje miały też dodać odwagi państwom bałkańskim, oczekiwano nawet aby Polska przekształciła swój sojusz z Rumunią w antyniemiecki. Anglicy byli przekonani, że Polska była im potrzebna do powstrzymania Hitlera. Przypuszczali też, że Hitlerowi, któremu dotąd wszystko przychodziło zbyt łatwo, wystarczy tylko „zęby pokazać” i to go powstrzyma. Historyk T. Jurga pisze („U kresu Rzeczypospolitej”, Warszawa, 1979), że Beck ukrył przed Anglią i Francją treść niemieckich żądań, co nie było zgodne z prawdą, gdyż sojusznicy znali ich treść już od 29 marca poprzez swoich ambasadorów. Mimo tego Brytyjczycy wiedzieli, że bez Polski nie może istnieć żaden front wschodni. Według Cata-Mackiewicza przyjęcie gwarancji od Anglii, państwa, które musiało walczyć z Niemcami (patrz cz. I. konferencja Hossbach), kierowało agresję Hitlera i Stalina na Polskę. Stalin uczestniczył w podsycaniu polskiego oporu wysyłając do Warszawy, 10 maja Władimira Potemkina, v-ce komisarza SZ który zapewniał Becka o pełnym zrozumieniu rosyjskim dla naszej ciężkiej sytuacji, zapewniając, że poprawne pol-ros stosunki trzeba kontynuować, a w razie napaści Hitlera, Rosja zaofiaruje Polsce swoją przychylną neutralność. Zwolennicy jednej ze szkół historycznych interpretujących gwarancje angielskie twierdzą (w/g prof. Uniwersytetu w Milwaukee w stanie Wisconsin M.K. Dziewanowskiego) że, Anglicy chcieli powstrzymać Hitlera przed atakiem na Polskę, która bez gwarancji sojuszniczych mogłaby ulec jego naciskom podobnie jak to się stało z Węgrami czy Słowacją. Grożąc mu wojną na dwa fronty, w sumie proponowali Hitlerowi drugie Monachium. Druga szkoła głosi, że Anglia chciała gwarancjami przypomnieć Hitlerowi o polityce „okrążenia” Niemiec z I. Wojny Św.,
(rozumiejąc naturalną potrzebę zdobycia większej przestrzeni dla narodu niemieckiego) jednocześnie wyprowadzając go z równowagi, skierować jego furię definitywnie na wschód. Generalnie biorąc politycy brytyjscy udzielając Polsce gwarancji prowadzili tę samą politykę ustępliwości wobec Hitlera, jak w okresie Monachium w 1938r. Celem jej było wynegocjowanie ugody polsko-niemieckiej, tj. oddanie Gdańska Niemcom (przy zagwarantowaniu tam praw Polski) oraz ustanowienie niemieckiej komunikacji eksterytorialnej przez Pomorze (nieszczęsny polski pomysł z lat 30-tych). Innymi słowy grożono Hitlerowi wojną na dwa fronty z jednoczesną sugestią, że może osiągnąć co chce drogą negocjacji. Sytuacja Polski z punktu widzenia Anglii była podobna do sytuacji Czechosłowacji i ją też miały objąć międzynarodowe gwarancje.
WOLNE MIASTO GDAŃSK Poważne nieporozumienie towarzyszyło sprawie Gdańska. Fryderyk II powiedział: „Ten kto kontroluje Gdańsk, rządzi Polską”. Otóż nie był on wymieniony w układzie z 6 kwietnia 1939r., jedynie Beck wywalczył Gdańsk do akapitu „2b” porozumienia. Same podpisanie układu opóźniono do 25 sierpnia – gdyż żywiono nadzieję na pokojowe uregulowanie sporu z Niemcami oraz liczono na dobre wyniki rozmów Anglii i Francji z Rosją Sowiecką. Co do polityków francuskich sprawa była prostsza. Zakładali oni od dawna, że Gdańsk wróci kiedyś do Niemiec. Dr. J. Goebbels zdołał rozpowszechnić we Francji; „Dlaczego mamy umierać za Gdańsk”. Francuzi zgodzili się na wniosek Polski, o aktualizację sojuszu z 1921r. i dostosowanie go do układu londyńskiego z 6 kwietnia. Z powodu „Gdańska” Francuzi nie podpisali układu politycznego i powiedzieli, że wojskowy nie jest ważny bez politycznego (który podpisali dopiero 4 września 1939r !). W sytuacji wielu niedomówień 23 kwietnia Beck ostrzegł brytyjskiego amb. Kennarda, że Polska nie będzie prowadziła rokowań w oparciu o żądania niemieckie, już odrzucone przez Polskę, bez względu na to co zechce zrobić Wielka Brytania.
ROZGRYWKI 3 sierpnia doradca premiera Anglii, Wilson w rozmowie z amb. III Rzeszy H. von Dirksen zaproponował aby Niemcy wyraziły zgodę na podpisanie deklaracji o nieagresji z Wielką Brytanią. Dodał następnie, że wówczas rząd brytyjski cofnie gwarancje udzielone Polsce, Grecji i Rumunii. W ten sposób Hitler dowiedział się, że Anglia nie ma zamiaru wywiązywać się ze swoich zobowiązań wobec Polski. Wilson otrzymał odpowiedz 20 sierpnia, było nią potwierdzenie poprzednich żądań oraz propozycja przygotowania wizyty H. Goringa w Angli na 23 sierpnia. Ta gra przestała jednak bawić Hitlera w sytuacji wyjazdu min. Ribbentropa do Moskwy, gdzie Niemcy znalazły podatniejszy grunt do rozgrabienia Europy. Z drugiej strony premier i min. obrony naszego drugiego sojusznika, Francji, Daladier wysłał 26 sierpnia list do Hitlera w którym ofiarował pomoc w wynegocjowaniu układu z Polską. 19 sierpień 1939r -Stalin do towarzyszy na posiedzeniu BP KC KPZR : ” Jeżeli wyrazimy zgodę na propozycje Anglii i Francji, których misje przebywają właśnie w Moskwie, i z nimi, a nie z Niemcami podpiszemy układ sojuszniczy, Hitler może zrezygnować z napaści na Polskę. Wówczas wojna nie wybuchnie, bowiem Niemcy zaczną szukać jakiejś ugody z Zachodem. Tymczasem dla Związku Sowieckiego wojna jest konieczna i niezbędna, ponieważ w warunkach pokojowych bolszewizm nie jest w stanie opanować krajów Zachodu”( opublikowano po raz pierwszy w “Die Welt”, 23/07/96) Jednocześnie Stalin dogadywał się z Hitlerem; 19 sierpnia W. Mołotow podczas spotkania z niemieckim amb. Schulenburgiem przekazał mu projekt sowiecki paktu o nieagresji. Następnego dnia telegram Hitlera do Stalina: „Niemcy powracają do linii politycznej, która była korzystna dla obu państw w minionych stuleciach, zgadzam się na wasz tekst paktu o nieagresji”. 22 sierpnia przerwano rozmowy angielsko-rosyjskie, Hitler dał lepszą ofertę Stalinowi i wygrał. Celem Anglii i Francji było rozbudowanie, wzmocnienie frontu wschodniego przeciwko Hitlerowi, zaś Stalin chciał aby zachodnie mocarstwa uznały hegemonię Rosji we wschodniej Europie.Mało znany jest fakt, że już 25 sierpnia sekretarz ambasady niemieckiej w Moskwie Hans-Heinrych Herwartha von Bittenfeld przekazał tresć tajnego protokołu przedstawicielowi ambasady USA (amb. Charles E. Bohlen), wkrótce poznali jego treść Anglicy (Lord Halifax- 27 VII) i Francuzi, tu należy szukać klucza do ich bierności na początku wojny i oczekiwania na wkroczenie do Polski Armii Czerwonej. Wydaje się, że podpisując układ ze Stalinem, Hitler przekreślił swoją szansę zawarcia (w terminie późniejszym) separatystycznego pokoju, do tego czasu Anglia miała jeszcze nadzieję na skierowanie Hitlera przeciwko Rosji. Tu strategicznym zwycięzcą okazał się Stalin, który wciągając Hitlera do wojny w Polsce, otworzył mu drugi zachodni front, sam zyskując czas na uspokojenie Japończyków na Dalekim Wschodzie. 25 sierpnia został wreszcie podpisany układ o wzajemnej pomocy między Wielką Brytanią a Polską (Halifax kładł nacisk wobec amb. E. Raczyńskiego o rozróżnienie między Gdańskiem a terytorium Polski). Jednocześnie Hitler otrzymał słynny „Raport o Niemocy” od Mussoliniego, w którym ten ostatni wyznawał, że wcale nie jest do ewentualnej wojny przygotowany. Brytyjczycy wiedząc o powyższym spodziewali się, że Hitler musi ustąpić. Rzeczywiście, Hitler odwołał atak na Polskę, który miał nastąpić nazajutrz. Oświadczył też, że zgadza się na rokowania i gwarancje międzynarodowe pod warunkiem, że jednym z ich sygnatariuszy będzie Rosja Sowiecka(!). Zażądał aby polski pełnomocnik przybył nie później niż 30 sierpnia w południe (Beck przewidywał min. A. Romana na tę funkcję). 30 sierpnia o północy Ribbentrop odczytał brytyjskiemu amb. Hendersonowi 16 punktów (Henderson nalegał na Becka, aby Polacy przystąpili do rokowań podkreślając, że opinia publiczna świata oczekuje tego). W odpowiedzi Beck poinformował Ribbentropa, że Polska „rozważa” 16 punktów niemieckich.
31 sierpnia Mussolini wystąpił z projektem konferencji na temat sporu polsko-niemieckiego w sprawie korytarza i sporów terytorialnych. Brytyjczycy zacierali ręce zastrzegając jedynie, że Gdańsk nie może wrócić do Rzeszy przed rokowaniami. W niewdzięcznej sytuacji był (z perspektywy czasu powszechnie krytykowany) Wódz Naczelny marsz. E. Rydz-Smigły, któremu dyplomacja polska zamiast pomóc coraz bardziej komplikowała zadania obronności kraju. Wobec „monachijskiej atmosfery” obawiając się, żeby Francuzi nie przyjeli oferty pokojowej Hitlera po ewentualnym zajęciu przez niego Gdańska, Pomorza i Górnego Śląska, zamiast wycofać się za linie Wisły (na korzystne pozycje obronne), postanowił podjąć walkę o ziemie zachodnie. Jak widać polski plan obronny był całkowicie zdeterminowany realiami i efektami polityki zagranicznej.
WOJNA I DZIWNA WOJNA 1 września 1939r. w wyniku niemieckiej agresji Anglia i Francja przekazały noty protestacyjne i zagroziły wojną w wypadku gdyby Niemcy nie zgodziły się na wycofanie wojsk z Polski i nie podjęły rokowań. Noty te nie zawierały żadnego terminu. Kiedy Niemcy zapytali czy noty mają charakter ultymatywny – odpowiedziano, że nie. Hitler uśmiechał sie ze zrozumieniem, ponownie wszystkich zaskoczył. Następnego dnia wieczorem gabinet brytyjski zwrócił się z propozycją do III Rzeszy, iż jeżeli Niemcy wycofają się z Polski i przystąpią do rokowań to rząd brytyjski potraktuje „jakby nic się nie zdarzyło i poprze rokowania”. Jak uważa znawca problemu, historyk Anna Cięciała (profesor historii w University of Kansas), była to ostatnia próba ratowania pokoju kosztem ofiary. Jednak w tym momencie zabrała głos angielska opinia publiczna i opozycja (Churchill) w parlamencie. 3go września rząd brytyjski wypowiedział Niemcom niechcianą wojnę, tak samo z ociąganiem postąpili Francuzi. Spróbujmy spojrzeć w jaki sposób nasi sojusznicy postanowili wywiązać się ze swoich sojuszniczych zobowiązań wobec Polski. Pozostawmy na boku kwestię pożyczek finansowych i pomocy materiałowej w sprawie których rokowania szły bardzo opornie i które zostały tylko w niewielkim stopniu zrealizowane. Znając treść tajnego protokołu między Ribbentropem a Mołotowem, czekali na wejście Armii Czerwonej w granice Polski. Już 12 sierpnia 1939r. sztaby Anglii i Francji uznały, że jedyną formą pomocy Polsce będzie ofensywa powietrzna (odnośne układy podpisano w Warszawie w czerwcu 1939r.). Następnie odwołano i to. Między Francją i Polską istniał układ z 19 maja 1939r. (Gamelin-Kasprzycki), który zakładał, że w razie ataku Niemiec na Francję, Polska niezwłocznie zaatakuje Niemcy. W przypadku ataku na Polskę, Francja rozpocznie akcję na lądzie i w powietrzu od zaraz, a 15 dnia od mobilizacji nastąpi ofensywa generalna. W rzeczywistości tak Anglia, jak i Francja ustaliły wcześniej defensywną strategię z jednym wyjątkiem: Francja zamierzała zaatakować Włochów w Libii. Oczywiście o swoim nowym stanowisku nie powiadomiły one Becka. 3 września zachodni sojusznicy w końcu wypowiedzieli wojnę Niemcom, Beck był w siódmym niebie, (zwracając się do żony swojego współpracownika P. Starzeńskiego) pełen entuzjastycznego napięcia wyznał : „Naród miał prawo postawić mnie pod mur i rozstrzelać, gdyby oni nie byli weszli do wojny”. 12 września w Abbeville na spotkaniu Najwyższej Rady sojuszniczej ustalono, że Polska musi wykrwawić się sama i żadna pomoc nie będzie jej udzielona. Czynnik rosyjski był zbyt wielką niewiadomą. Chciano Polaków zmusić do jak najdłuższego oporu po to aby Francja mogła zyskać na czasie. Postanowiono to z premedytacją nie mając zamiaru wywiązywać się ze swoich zobowiązań. Oczywiście polski sojusznik daremnie wyczekujący ofensywy francuskiej nic o tym nie wiedział.
OCENY I DYWAGACJE Zaciekłe walki w Polsce zżerały niemiecki sprzęt pancerny angażując większość ich sił (ok. 70%), alianci nie będą mieli już nigdy takiej dużej szansy aby skrócić wojnę. Za tę krótkowzroczność będą musieli drogo zapłacić. Mamy popularne obrazy niemieckich zagonów pancernych, ale armia niemiecka miała na wyposażeniu ok.600 tys koni . Szacuje się, że Niemcy w latach 1934-39r. wydały ok. $40 mld na zbrojenia, Polska ok. $ 1/2mld (tj. 80 razy mniej!). Generalnie ujmując, Beck prowadził politykę zagraniczną państwa, którego położenie pomiędzy wielkimi mocarstwami było najważniejszym problemem w całym okresie jego istnienia. Co do Niemiec, to Beck nie był jedynym z ważnych europejskich polityków którzy „wierzyli” Hitlerowi. W towarzystwie tym odnajdujemy premiera Anglii Chamberlaina, Francji Daladiera, Czechosłowacji i wielu innych ( towarzysz Stalin aż do 22czerwca 1941- chociaż jest coraz więcej dowodów, że Stalin również przygotowywał uderzenie na Hitlera). Na marginesie krytyków Becka będących zwolennikami Paryża, godzi się przypomnieć iż Benesz będąc nad wyraz profrancuski pozostawiony był w godzinie próby bez żadnych – nawet papierowych gwarancji francuskich. Jednak wydaje się, że szczególnie tysiącletnia historia Polski interpretowana w kombinacji z ówczesną geopolityką nie powinny Beckowi pozwalać na zaufanie do niemieckich ruchów nacjonalistycznych. Nieszczęściem było, że Beck uważający się za najlepszego spadkobiercę politycznej myśli Marszałka identyfikował jego wcześniejsze idee z własnymi i nadawał im taką samą absolutną wartość uważając, w zmieniającym się świecie, siebie za polityka nieomylnego. Błyskotliwe przemówienie z 5 maja 1939r. o honorze, w żadnej mierze nie miało się do szybkiej ucieczki do Rumunii i opuszczenia walczących Polaków, ale jakie było lepsze wyjście? Czas pokazał, że Beck nie dopracował szczegółów tranzytu rządu polskiego ze stroną rumuńską, co i na nim się zemściło. Zarzuca mu się arogancję w stosunku do króla Rumunów Karola II oraz że zbyt szybko zwolnił Rumunów z wypełnienia sojuszniczych zobowiązań. Patrząc ogólnie: Niemcy rosły szybko w siłę i przy rewolucyjnej, ”rock star” dyplomacji Hitlera, oszołomiony zachód próbował go uspokoić, oswoić i skierować na wschód , Hitler jednak porozumiał się ze Stalinem próbując wydobyć się spod sieci brytyjskich gwarancji dla Polski. Ale zachód nie mógł zaakceptować dynamizmu potęgi Hitlera i wojny nie dałoby się uniknąć. Polska była tylko geograficznie koniecznym epizodem tej wojny, tak dla Zachodu jak i dla Hitlera. Ciężko rozchorowaliśmy się w przeciągu historii.
KARTA ROSYJSKA W dyskusjach historyków, a nawet wojskowych II Rzeczpospolitej pojawia się opinia, że Beck absolutnie nie rozegrał karty rosyjskiej. Gdybanie w tej dziedzinie nie należy do najłatwiejszych. Niektórzy, wg. mnie, krótkowzrocznie ( szczególnie wojskowi np. gen. T. Kutrzeba) sugerowali dobrodziejstwo usztywnienia polskiej obrony kilkunastoma dywizjami sowieckimi zarzucając Beckowi niewykorzystanie tej potencjalnej możliwości. Dziś przy całej dostępnej wiedzy na temat natury sowieckiego systemu pachnie to wręcz polityczną nekrologią. Wiemy, że skończyłoby się to „usztywnieniem” II Rzeczypospolitej i jej „braterskim” rozbiorem tak jak się stało na piśmie 23 sierpnia, a w materii nieco później. Wydaje się, że Beck dość dobrze znał kartę rosyjską i dlatego jej nie użył. Niech potwierdzeniem powyższego będzie jego wypowiedz tuż po zawarciu układu z 31 lipca 1941r. (Sikorski – Majski), kiedy zrezygnowany były sternik polskiej polityki zagranicznej rzekł: „Już mnie więcej nie potrzebują”. Czy wiedział wówczas, że Rzeczpospolita już na długie lata straciła swoją niepodległość? To zaniedbanie odcinka sowieckiego, a właściwie „uśpienie” czujności i niebezpieczeństwa z tej strony wyjaśniają dopiero archiwa. U boku Becka działał sowiecki szpieg ppłk. Tadeusz Kobylański, zaufany prezydenta Mościckiego (dyr. departamentu wschodniego MSZ), który miał wgląd w politykę wschodnią ale i ją kształtował.
KARTA NIEMIECKA Beck nie mógł sprzymierzyć się z Hitlerem, ktoś powiedział, że byłby to sojusz między głodnym człowiekiem a kawałkiem chleba. Odpowiedzią byłby sojusz Anglii, Francji i Rosji , (później USA) i wojna. Trudno sobie wprost wyobrazić 30 polskich dywizji pod Moskwą (byliśmy już tam z Napoleonem, tym razem zgodziliśmy się z T. Kościuszką, który Napoleonowi odmówił), poza tym Hitler planował pozostawienie na ziemiach polskich tylko 10 mln. niewolników Rzeszy, reszcie fundował wycieczkę za Ural. Ewentualne uczestnictwo w pakcie antykominternowskim z Hitlerem nie przeszłoby przez gardło polskim elitom, które 20 lat wcześniej walczyły o niepodległość i jak zareagowałby na to kościół katolicki? Przecież polski charakter ukształtował się na kanwie katolicyzmu, odróżniającego nas od ortodoksji ze wschodu i protestantyzmu z zachodu. Czy prezydent Mościcki nie powinien zdymisjonować Becka po załamaniu się jego polityki z Niemcami, szczególnie po zapoznaniu się z żądaniami Hitlera? (nasz amb. w Berlinie Józef Lipski, poddał się do dymisji, poszedł na front jako szeregowiec, on wiedział co to znaczy mieć HONOR).
MOŻLIWE KONSEKWENCJE Groza bierze, kiedy pomyślimy co by z nami zrobił Stalin, kiedy karta wybranego (z Hitlerem) „mniejszego zła” by się odwróciła. Może skończyłoby się na jakiejś „Republice Krakowskiej” z wdową po Feliksie Edmundowiczu –Zofią Dzierżyńską jako prezydentem. Nie bylibyśmy już przedmiotem targów zwycięskich aliantów; pies z kulawą nogą nie upomniałby się o polskich „faszystów”. Przecież Stalin i tak nazywał żołnierzy AK – faszystami(!). Nie wspomnę o ewentualnym losie polskich kobiet na trasie przejścia Armii Czerwonej. Rezultatem wyprawy na Moskwę byłyby dotkliwe straty. Po klęsce Niemców w Rosji Stalin zaciągnąłby Polaków do Armii Czerwonej; do tego do dziś budzilibyśmy się na post-faszystowskim kacu. Rozpatrując wariant porozumienia z Czechosłowacją w 1938 r. przeciw Niemcom, w sojuszu z „wojowniczą” Francją i Anglią, ”usztywnieni” zostalibyśmy przez bratnią armię sowiecką. Tym, którzy porównać chcą sytuację aliantów Hitlera (np. Węgry czy Rumunia) trzeba polecić atlas geograficzny oraz zapoznanie się z niemieckimi stratami terytorialnymi na rzecz Polski w wyniku Traktatu Wersalskiego (1919). Trochę rozsądku. Ale Beck, przy swojej inteligencji mógł przewidzieć, że udzielenie Polsce gwarancji przez Francję i Anglię, w perspektywie odda Polskę sowietom.
CZY BECK MIAŁ RACJĘ Trzeba zauważyć, że koncepcja J. Piłsudskiego nt. dwóch wrogów wzięła się z położenia geopolitycznego jak i z naszych doświadczeń historycznych. Polacy dumni ze swojej niepodległości, nie mieli zamiaru przelewać krwi za Hitlera przeciwko Sowietom, albo ze Stalinem przeciwko Hitlerowi; przecież przez 20 lat byli niepodlegli. Beck w sensie strategicznym miał rację, zapomniał jednak o jeszcze jednym poleceniu Piłsudskiego: trzeba zrobić wszystko aby do wojny wejść jak najpóźniej, najlepiej ostatnim . Polska z całym swoim obciążeniem jako państwo odrodzone po przeszło 120 latach, wybrała trudną drogę aby pod koniec wojny stanąć (co prawda oszukana) w obozie zwycięzców. Przez to będąc przedmiotem targów między zwycięskim wschodem a zachodem, geopolitycznie w sowieckiej sferze wpływów, ucierpiała wydaje się mniej, niż gdyby przyjęła inną postawę w latach 1938-39. Zastanawia, że Beck będąc oficerem po Wyższej Szkole Wojennej (komendant gen. T. Kutrzeba), ”kochając wojsko” nie myślał za wiele w kategoriach militarnych, wojskowych będąc świadom różnicy potencjałów militarnych między sąsiadami.
KONIEC Kiedy Beck został internowany w Rumunii, Niemcy wywierali ogromną presję aby go przekazać Rzeszy, a przynajmniej nie wypuścić. Również rząd Sikorskiego i wszechwładny amb. L. Noel robili wszystko, aby Beck nie wydostał się z Rumunii. Były propozycje ucieczek: przez Husnu Taray, ambasadora Turcji (Beck odmówił), o innym planie ucieczki poinformowała polska sekcja BBC zanim doszło do ucieczki. Ambasador USA „Tony”Drexel Biddle, nawet załatwił Beckowi posadę na Uniwersytecie w Pensylwanii. Roosevelt (wg Andrzeja Becka) chciał użyć Becka z powodu jego doświadczenia w Lidze Narodów, do prac nad tworzeniem Narodów Zjednoczonych. Wielkość Becka polegała na tym, że w przeciwieństwie do innych ministrów Europy, nie ugiął się przed Hitlerem (historyk Peter Raina), opóźniając (jednak niewystarczająco!- jkm) wybuch wojny spowodował, że Polska weszła do II wojny światowej nie izolowana, ale sprzymierzona z największą potęgą Europy, Anglią (prof. Piotr Wandycz). O pierwszych dniach internowania Becka w Rumunii pisze jeden z jego pracowników(Paweł Starzeński, „3 lata z Beckiem”, PFK, Londyn, 1972) cytując jego opinię: „Nic się nie obawiam, by Anglia miała zawrzeć odrębny pokój z Hitlerem. Byłby to koniec Imperium. Straszne czasy dla nas przyszły, ale Polska to nie drobny sklepik wczoraj założony. Ciekawe jak długo potrwa najnowsza przyjaźń Hitlera. Na pewno się pobiją”. Ostatni raz Starzeński widział Becka w Brasov 27 pazdziernika’39r wtedy Beck prosił „by w razie jego śmierci w Rumunii, pochować go na Węgrzech (...) I pochowajcie mnie twarzą ku Polsce” Interesującym źródłem informacji nt. ostatnich lat Becka z internowania w Rumunii jest popularny publicysta Leopold Unger (polski Żyd ze Lwowa), który będąc kolegą „Buby”, pasierbicy ministra, zamieszkał z Beckami, razem z około setką agentów ochrony. Beck grał w brydża, budował modele statków (nawiązując do tradycji flandryjskich przodków), dużo palił. Mówił Ungerowi, że będą nowe granice, że Rosjanie nie wycofają się z Polski, ale następnej wojny długo nie będzie, wydawało też się, że bardziej kochał wojsko niż dyplomację. Zmarł na gruźlicę 5 czerwca 1944 w wiosce Stanesti, gdzie opiekowała się nim żona Jadwiga w dwuizbowej lepiance bez kanalizacji. W 1991r. Andrzej Beck (syn z pierwszego małżeństwa, który przeszedł przez Rumunię, Włochy, Anglię, USA, pod koniec wojny wstąpił do Armii Polskiej na Zachodzie), przy pomocy min. SZ K. Skubiszewskiego sprowadził prochy ojca i pochował na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie (obecny był b. sekretarz Becka, Ludwik „Lulu” Łubieński zamieszkały w Anglii, z którym korespondowałem w połowie lat 80-tych ).
OCENY KOLEGÓW I HISTORYKÓW Pozwolę sobie na zakończenie przedstawić kilka „źródłowych” wypowiedzi o sytuacji Polski w 1939r., jak i opinii o sterniku polskiej polityki zagranicznej:
Olgierd Terlecki, historyk (...) osoba Józefa Becka niewątpliwie rzadkiego w Polsce frankofoba, który od roku 1935, od śmierci Piłsudskiego, prowadził politykę zagraniczną w trybie właściwie dyktatorskim i który uzasadnioną oporność wobec francuskich prób zwasalowania Polski doprowadził do żałosnych wynaturzeń.
Raffaele Guariglia, amb. Włoch w Paryżu Płk. Beck ponosił największą odpowiedzialność za tę przerażającą naiwność polityczno-wojskową na skutek której Polska wolała popaść w konflikt z oboma (a nie tylko z jednym) ze swoich najbliższych sąsiadów(...). Polska została popchnięta do samobójstwa, do czego ten nieszczęsny i szlachetny kraj przejawiał zresztą szczególną skłonność w swojej historii.
Galeazzo Ciano, min. spraw zagr. Włoch (zięć Mussoliniego). Polska w każdym przypadku zapłaci koszta konfliktu. Są dwie możliwości, albo Os zwycięży i wtedy Niemcy wchłoną Polskę, albo Os zostanie pokonana i wtedy Polska stanie się jedną z prowincji Międzynarodówki bolszewickiej.
Andrzej Ajnenkiel , historyk Styl Becka charakteryzowała tajemniczość, unikanie jasnych wypowiedzi, pozostawianie możliwości manewru. Ten młody, liczący 38 lat, wysoki mężczyzna mówiący kilkoma językami, w krótkim czasie uznany został za jednego z najbardziej liczących się w Europie dyplomatów. (...) Szczególnie nieufni byli wobec niego dyplomaci francuscy, którzy nie mogli mu wybaczyć niekiedy brutalnie realizowanej lini Marszałka – ukazywanie Quai d’Orsay, że Warszawa może prowadzić niezależną politykę od Paryża.
Roman Knoll, dyplomata (pisane na początku 1939 roku) Co do oceny przeszłości (...) możemy stwierdzić, że przemiany niemieckie 1933 roku miały dla nas znaczenie poniekąd korzystne, ponieważ zniechęcały do Niemiec wówczas bardzo mocne i aktywne w Europie mocarstwa zachodnie, odwracały od siebie finansjerę żydowska, która przez lat piętnaście odbudowywała potęgę niemiecką i wreszcie ponieważ położyły one kres naszym prawowaniem się z Niemcami na rynku międzynarodowym jako że nowi szefowie niemieckiej polityki narzucili swojej opinii publicznej przychylny do Polski ton, potrzebny im na czas załatwienia gdzie indziej innych spraw. (...) .
Michał Sokolnicki, Ambasador RP w Ankarze Jego postępowanie w sprawie Śląska było politycznym błędem. Błędu tego nie usprawiedliwia przeświadczenie Becka, zresztą trafne, że do wojny z powodu kryzysu sudeckiego nie dojdzie.
Leon Noel, ambasador Francji w Polsce Posiadał znakomitą pamięć (...) Znamienną jego cechą była niezwykła finezja, wypływająca ze świadomie pielęgnowanej tendencji do ukrywania myśli. Płk Beck posiadał niewątpliwie duże uzdolnienia do dyplomacji i myśl zawsze czujną i żywą, pomysłowość, zaradność, wielkie opanowanie, głęboko wpojoną dyskrecję, zamiłowanie do niej: nerw państwowy, jak go nazwał Richelieu, no i konsekwencję w działaniu. Znając go można zrozumieć, z całym uznaniem, że Piłsudski tego właśnie młodego oficera skierował ku sprawom zagranicznym. Był to groźny partner. (...) Płk. Beck mógłby być prawdziwym mężem stanu, gdyby tak nie lekceważył doświadczeń przeszłości, których sam nie miał. Jak zbyt wielu mu współczesnych, mających około 20 lat w roku 1914, jak tylu przywódców (...) faszystowskich, którzy również zbyt szybko doszli do władzy i zaszczytów (...) odznaczał się tendencją do traktowania wszystkiego co działo się poprzednio, za mało ważne, a dotychczasową sztukę rządzenia jako będącą dopiero w kolebce. Jacek K. Matysiak
DRAŻLIWY POMNIK - sprawy ZAOLZIA W stosunkach polsko-czeskich ostatnich czasów są dwie daty, których ta sentencja dotyczy w sposób szczególny. Jest to przemilczana coraz bardziej z upływem lat, zarówno w Polsce jak i w Czechach data 23 stycznia 1919 oraz wypaczana pod względem faktów data 2 października 1938 – przy konsekwentnym uchylaniu się od opublikowania w Czechach dokumentów z nią związanych. Z tych powodów podajemy tu m.in. najpierw zwięzłą kwintesencję cytatów z części korespondencji Benesz – Mościcki z września 1938, następnie krótkie omówienie podstępnej napaści wojsk czeskich na Polskę zapoczątkowanej 23 stycznia 1919, a na zakończenie pełny tekst wykorzystanych dokumentów z omawianej korespondencji z r. 1938, których oryginały w języku francuskim zdeponowano w archiwum byłego Instytutu Historii Komunistycznej Partii Czechosłowacji (A.Ú.D.K.S.Č- T. „Polskie noty i pertraktacje”) w Pradze – vide też archiwum MSZ - w Warszawie. Jak to w rzeczywistości było w r. 1938 z tą rzekomą „polską okupacją Zaolzia”? Czy była ona konsekwencją ustaleń monachijskich, jak po II wojnie światowej utrzymywały czynniki oficjalne, karząc za to polskie organizacje na Zaolziu konfiskatą ich, do dziś, nie oddanego im mienia? W dniu 22.9.1938, a więc na cały tydzień przed „Monachium” – czyli dyktatem monachijskim Benesz pisał do Mościckiego: ... „Przedkładam ... w imieniu ... Państwa Czechosłowackiego ... propozycje ... wyrównania ... problemu polskiej ludności w Czechosłowacji. Pragnąłbym ułożyć tę sprawę na płaszczyźnie zasady rektyfikacji granic.”
Mościcki w odpowiedzi do Benesza w dniu 27.9.1938 (a więc na dwa dni przed „Monachium”): ... „Również ja jestem zdania, że ... wysuwa się ... na pierwszy plan decyzja w sprawie kwestii terytorialnych, które w ciągu niemal 20 lat uniemożliwiały polepszenie atmosfery między naszymi krajami.”
Czeski minister spraw zagranicznych Krofta do polskiego ambasadora Papée 30.9.1938 (w dzień po „Monachium”): „Zapoznałem się z treścią noty z 27 września, w której Wasza Ekscelencja proponuje ... zawarcie ... umowy, normującej ... sprawę terytorium, zamieszkałego przez ludność narodowości polskiej . .. Rząd Czechosłowacki chciałby podkreślić, że chodzi tu o akt dobrej woli wynikający z jego własnej inicjatywy i własnej decyzji....” „Zostałaby ... utworzona ... komisja polsko-czechosłowacka.. Komisja ta uformowałaby kwestię ... przesiedlenia .. ludności...” ...Zostałby ustalony termin, w którym powinno nastąpić przejęcie terenów.... przejęcie terenu mogłoby nastąpić najwcześniej 31 października, a najpóźniej 1 grudnia” (1938 r.!). Z uwagi na to, że są to cytaty z pism osób najbardziej miarodajnych w sprawie powrotu Zaolzia do Polski w r. 1938 oraz wychodząc z ewidentnego faktu, że ich zestawienie nie przeczy wymowie odnośnych dokumentów, należy stwierdzić: To strona czeska, na cały tydzień przed tzw. Monachium, jako pierwsza i z własnej inicjatywy zaproponowała Polsce przejęcie - a więc nie okupację! – Zaolzia. To ona wysunęła propozycje wysiedlenia ludności czeskiej z tego terenu, proponując jednak terminy, w których hitlerowskie Niemcy miałyby dosyć czasu, by przy okazji zajmowania Sudetów weszły na Zaolzie przed polskim wojskiem i zyskały kartę przetargową o Gdańsk i „korytarz”.
Polskie ultimatum z końca września 1938 r. w wyniku którego Wojsko Polskie, tylko o 29 dni wcześniej, niż proponowali Czesi, weszło na Zaolzie 2 października 1938 bez jedynego wystrzału, bez przelania jednej kropli krwi, witane przez ludność łzami szczęścia i kwiatami, przedłużyło życie wielu Polakom zaolziańskim niemal o jeden rok, gdyż o tyle później weszli na Śląsk Cieszyński niemieccy gestapowcy! Opisane targi o terminy zwrotu Zaolzia odsłaniały powyżej wymienione intencje Benesza i stały się ostatecznie przejrzyste już od połowy II wojny światowej, po zerwaniu przez niego w Londynie polskiej inicjatywy konfederacji polsko-czeskiej. Świadczy o nich również i to, że w r.1945, w oparciu o tzw. dekrety Benesza władze czeskie, pod fałszywym zarzutem „partycypacji” w zdradzie monachijskiej stawianym Polakom na Zaolziu, bezprawnie skonfiskowały polskim organizacjom zaolziańskim ich mienie społeczne, celowo likwidując podstawy materialne bytu narodowego. Przyczyniło się to m.in. do radykalnego (czterokrotnego w okresie 1920 – 2000) zmniejszenia liczebności ludności polskiej na tym terenie. Należy tu podkreślić, że państwo czeskie po dzień dzisiejszy nie oddało polskiemu społeczeństwu zaolziańskiemu ani tego mienia, ani jego równowartości, choć jako państwo prawa, aspirujące do członkostwa w Unii Europejskiej dawno powinno było to uczynić. Przypomnieć tu trzeba zapewnienia pod adresem ludności polskiej ze strony czeskich urzędów, które się tam w r. 1920 instalowały: „Polacy, myśmy tu nie przybyli po to, aby was wynarodowić!”. Jak wynika z przytoczonych faktów to nie Polacy wbili Czechom nóż w plecy w r. 1938. To Czesi wbili go Polakom w r. 1919 poprzez napaść zbrojną na ich południowe rubieże w chwili antypolskiej agresji na Wschodzie ze strony bolszewickiej Rosji. W trakcie tej czeskiej napaści przelano krew, ginęli bezbronni polscy jeńcy, zakłuci bagnetami.
Jaki był – w skrócie - przebieg tej podstępnej akcji od dnia 23 stycznia 1919? Tego dnia, około godz. 10 rano, przyjechali do Cieszyna. Wszyscy dla niepoznaki w mundurach alianckich: dwaj Czesi i trzech oficerów obcych. Udawali, że występują z upoważnienia dowództwa alianckiego, co zostało później przez to dowództwo zdementowane. Pomimo uzgodnionej uprzednio etnicznej delimitacji granic na obszarze Księstwa Cieszyńskiego zażądali od polskiego dowódcy, płk. Latinika natychmiastowej ewakuacji, wojsk polskich z całego obszaru księstwa. Warto przy tym zaznaczyć, że polskie siły były tam już wtedy mocno uszczuplone w wyniku przemieszczenia części pododdziałów do obrony Lwowa. W tym samym czasie już wojska czeskie, nie czekając na wyniki negocjacji w Cieszynie, nacierały od północy na ważny węzeł kolejowy w Boguminie, rozpoczynając z zaskoczenia walkę o cały Śląsk Cieszyński. Pod Skoczowem zostały jednak rozbite. Wycofały się niestety tylko za Olzę, zyskując w ten sposób bogate tereny przemysłowe. Kiedy Polska była nadal szarpana na Wschodzie przez bolszewików i nie miała pola manewru, Czesi dyplomatycznymi targami wymusili dla siebie to terytorium, podobnie jak w roku 1945, gdy otrzymali je z rozkazu Stalina dzięki służalczości Benesza. Za Olzą pozostało w r. 1920 ok. 150 tysięcy Polaków w ok. 90 miejscowościach z lokalną większością polską w przedziale od 70 % do 95 % liczby mieszkańców. Pod czeską dominacją liczba ta, w wyniku dyskryminacji, wynaradawiania i braku ochrony ze strony PRL oraz obecnej III RP stopniała do r. 2000 w drastyczny sposób prawie czterokrotnie do około 39 tysięcy. Taki los spotkał tę cząstkę Narodu Polskiego, której niepodległość była dana tylko na 11 miesięcy w 1938 r., choć o nią walczyła zarówno w legionach za I wojny światowej, jak i w partyzantce w latach II wojny światowej.
Zastanówmy się, co w świetle tych rozważań wiedzą Polacy i Czesi o relacjach Polska – Czechy Anno Domini 2004 ?
Czy słyszeli, że ambasador Republiki Czeskiej, kilka lat temu, na spotkaniu w Uniwersytecie Warszawskim publicznie wyraził pogląd, że napaść Czechów na Polskę w r. 1919 była błędem? Oczywiście było to pod koniec lat dziewięćdziesiątych 20 wieku i stanowiło wyraz poprawności politycznej, o którą południowi sąsiedzi Polski zawsze dbali. Opowiadanie się po stronie bolszewików właśnie przestało być politycznie poprawne. Jeśli jednak chodzi o rok 1938 i wejście wojsk polskich na Zaolzie – Pan Ambasador zdecydowanie podtrzymał potępienie polskiej akcji. Czy wtedy nie był świadom stanowiska, jakie oficjalnie w tej sprawie zajmował pod koniec września 1938 sam prezydent Benesz - stanowiska, zacytowanego na początku artykułu?
„Niepodległość nie jest Wam raz na zawsze dana !” Te słowa brzmią jak memento, aktualne zarówno dla Polaków, jak i Czechów. Fakty przytoczone powyżej, świadczą o fatalnym dla obu narodów ukierunkowaniu międzywojennej polityki czeskiej. Lecz czy dziś jest ona już inna? Słowa te są również wyrazem oceny wniosków płynących z naszej historii, współczesności i perspektyw naszej przyszłości. Gdy zostały wypowiedziane, miały chyba zadziałać jak strumień otrzeźwiający wybuch niepodległościowego i wolnościowego entuzjazmu w kraju, który stał się w latach osiemdziesiątych minionego stulecia kolebką Solidarności, ruchu zmieniającego w konsekwencji Europę (o czym już dawno narody postronne zapomniały). Zostały wypowiedziane w Ojczyźnie przez tego Człowieka, który już ćwierć stulecia niestrudzenie przemierza kraje i kontynenty, pomagając ludziom przezwyciężać lęk, niosąc nadzieję i wiarę w przyszłość. Czy te słowa, wypowiedziane przez Niego - dziś, po tylu latach, straciły coś na swej aktualności?
Jaka jest np. gwarancja ochrony naszych niezbywalnych praw narodowych w Unii Europejskiej? Łączy się to niewątpliwie z głośną od niedawna sprawą projektu traktatu konstytucyjnego Unii Europejskiej (UE). Niezadowolone media niemieckie podają, że zamiast spodziewanej, podniosłej uwertury na rozpoczęcie „wspaniałej symfonii współistnienia 25 krajów” we wspólnej Europie, m. in. z powodu Polski zagrano w Brukseli requiem. To powinno nas skłonić do refleksji. Nie wchodząc w to, czy nie będzie naruszona suwerenność narodowa nowych przystępujących do UE członków oraz w inne ważne problemy, o czym będzie się można przekonać z autopsji po wstąpieniu po 1 maja 2004, jedno na podstawie faktów już dziś można z całą pewnością powiedzieć:
Unia Europejska nie ma działającego systemu gwarancji i monitoringu praw człowieka – w szczególności praw mniejszości narodowych. Konwencja ramowa Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych, która ma temu służyć, jest oparta w kwestii ich gwarancji i monitoringu na fałszywych założeniach. Świadomość szkodliwości takiego stanu rzeczy istnieje zarówno w Brukseli, jak i w Strasbourgu. Zdają sobie z tego sprawę siły niepodległościowe w Warszawie. Podejmują kroki, by to zmienić. Będzie to zmienione lecz niedobrze, że tak późno! Czy nie jest to uwertura tego, co czeka nas w UE? Czy przestroga: Niepodległość nie jest Wam raz na zawsze dana nie zaczyna być alarmująca? Obserwowane otępienie narodowe, które leży u podstaw polskiej akcesji do Unii Europejskiej przy równoczesnym lekceważeniu żywotnych interesów Narodu Polskiego ma uzasadnione przyczyny. Zastanówmy się, jaki jest nasz stosunek do tych, co w walce o odzyskanie niepodległości i wolności położyli swe życie. To nie tylko brak właściwej oświaty. To również brak doinformowania. Znakomitym – choć niestety nie odosobnionym przykładem - może tu być Cieszyn, jedno z najstarszych polskich miast. Jego ponad tysiącletnią tradycję przypomina tablica pamiątkowa z napisem „Roku 810 wiaropodobne założenie miasta Cieszyna.” Mówiono o tym mieście i całym księstwie cieszyńskim, że to opoka patriotyzmu, o którą rozbiły się ponad sześćsetletnie próby wynaradawiania ludności. Z dzisiejszej zaolziańskiej części tego miasta, z Parku Sikory, zajętej później przez Czechów, wymaszerował 21 września 1914 Legion Śląski, by na froncie walczyć o Polskę. 20 lat później, 28 X 1934, został w polskiej części Cieszyna poświęcony pomnik dla uczczenia pamięci poległych legionistów, wzniesiony u stóp piastowskiego zamku. Przetrwał zaledwie 5 lat. Zniszczyli go Niemcy po zajęciu miasta już w pierwszym dniu wojny - 1 września 1939. Wiadomo, to wróg zniszczył ten wyraz pamięci narodowej, świadectwo historii dla nowych pokoleń. Bardziej zatrważające jest jednak to, co stało się po roku1989. Pomnika nie tylko nie odbudowano, lecz na początku lat dziewięćdziesiątych zburzono nawet cokół, na którym stał przed wojną ten symbol zwycięstwa - cieszyńska Nike – postać kobieca z szablą wyciągniętą w geście obronnym, upamiętniająca poświęcenie tych, co za nas polegli. Dokładnie w tym miejscu umieszczono pokaźny znak informacyjny „WC”, który przetrwał do końca roku 2002. Wtedy nareszcie protesty mieszkańców i krytyka prasowa zmusiły władze miasta do jego usunięcia. Pomimo starań Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Legionistom Ślązakom Poległym za Polskę, do dziś nie uzyskano od decydentów potrzebnej zgody na rekonstrukcję tej pamiątki. Nieoficjalnie wiadomo, że przeciw odbudowie pomnika protestują Czesi, którzy uważają go za prowokację wymierzoną w siebie za zajęcie Zaolzia w r. 1919. Czyżby przestroga: Niepodległość nie jest Wam raz na zawsze dana – trafiła jak ziarno na skałę. To smutne, że Ci co położyli swe życie za wolność są w ten sposób hańbieni, a żywi tak kształtowani. Przypomina się w tym miejscu memento znad bramy zakopiańskiego cmentarza: OJCZYZNA TO ZIEMIA I GROBY. NARODY TRACĄC PAMIĘĆ TRACĄ ŻYCIE. W mijającą 23 stycznia 2004 r. 85 rocznicę podstępnej napaści Czechów na Polskę, w chwili gdy walczyła ona na Wschodzie o swój byt państwowy a zarazem w świetle cytowanej korespondencji Benesz- Mościcki z r. 1938, zastanówmy się, czy Czesi mają jakąkolwiek podstawę do protestu przeciw odbudowie pomnika polskich Legionistów w Cieszynie, w suwerennym państwie polskim?
KONKLUZJE: Przypominając kolejną rocznicę tragicznych wydarzeń między obydwoma krajami należy stwierdzić, iż wskutek przemilczania wymienionych ważnych faktów historycznych i dalszego ich fałszowania, choćby w cyklu audycji, zainaugurowanym niedawno przez czeską TV w Ostrawie, rzeczywiste relacje między społeczeństwami Czech i Polski, zwłaszcza na spornym pograniczu, nie ulegają poprawie a wzajemna niechęć narasta. W kształtującym się obecnie układzie stosunków europejskich, wobec wyraźnej tendencji do dominacji wielkich europejskich potęg gospodarczych nie tylko Polacy mieliby sobie uświadomić, że niepodległość nie jest raz na zawsze dana. Praca zesp. - red. Alicja Sęk
Poniżej podajemy pełny tekst tych dokumentów z korespondencji Benesz – Mościcki z września 1938, z których pochodzą cytaty przedstawione w tekście powyższego artykułu. (zacytowane słowa są poniżej wytłuszczone)
BENESZ DO MOŚCICKIEGO Panie Prezydencie! Praga, 22.IX. 1938 r. W chwili, kiedy losy Europy są zagrożone i kiedy dwa nasze narody są żywotnie zainteresowane w zbudowaniu trwałych podstaw pod szczerą współpracę między obydwoma krajami, zwracam się do Jego Ekscelencji z propozycją ułożenia przyjaznych stosunków i nowej współpracy między Polską a Czechosłowacją. Przedkładam przeto w imieniu Państwa Czechosłowackiego W. Ekscelencji propozycję szczerego i przyjaznego wyrównania naszych odmiennych punktów widzenia na sprawy dotyczące problemu polskiej ludności w Czechosłowacji. Pragnąłbym ułożyć tę sprawę na płaszczyźnie zasady rektyfikacji granic. Zgodność w sprawie naszych wzajemnych stosunków będzie oczywiście logiczną i bezpośrednią konsekwencją tego porozumienia. Jeżeli osiągniemy porozumienie, a jestem pewien, że to będzie możliwe – uważałbym to za początek nowej ery w stosunkach między naszymi dwoma krajami. Pragnąłbym dodać jako były minister spraw zagranicznych i obecny Prezydent Republiki, że Czechosłowacja ani obecnie, ani kiedykolwiek dotąd nie miała żadnych zobowiązań ani traktatów, tajnych lub jawnych, których znaczenie, cel lub intencje szkodziłyby interesom Polski. Z zaufaniem przedkładam tę propozycję Waszej Ekscelencji za zgodą odpowiedzialnych ministrów jednocześnie, by nadać jej charakter trwałego porozumienia. Chciałbym w ten sposób uczynić tę sprawę przedmiotem zainteresowania wyłącznie naszych dwu państw. Znając delikatność naszych wzajemnych stosunków i zdając sobie sprawę, jak trudno było w czasach normalnych naprawić je przy pomocy zwykłych środków dyplomatycznych i politycznych, usiłuję wykorzystać obecny kryzys dla usunięcia przeszkód trwających w ciągu dziesiątek lat ubiegłych i dla natychmiastowego wytworzenia nowej atmosfery. Czynię to w pełni szczerości. Jestem przekonany, że przyszłość naszych obydwu narodów i ich przyszła wzajemna współpraca musi być ostatecznie zapewniona. Proszę przyjąć Ekscelencjo wyrazy mojej najgłębszej sympatii.
DR EDV. BENEŠ
ODPOWIEDŹ MOŚCICKIEGO DO BENESZA W-wa, 27 września 1938 r. Panie Prezydencie! W odpowiedzi na list Waszej Ekscelencji, który został mi doręczony 26 bm., śpieszę Pana zawiadomić, że rozważyłem nader starannie propozycje Waszej Ekscelencji.
Podzielam całkowicie opinię Waszej Ekscelencji, że stosunki między naszymi krajami mogą tylko w tym wypadku ulec poprawie, jeśli zostaną natychmiast podjęte skuteczne i poważne decyzje. Również ja jestem zdania, że w chwili obecnej wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan decyzja w sprawie kwestii terytorialnych, które w ciągu niemal 20 lat uniemożliwiały polepszenie atmosfery między naszymi krajami. Przedkładając Rządowi mojemu sugestie Waszej Ekscelencji jestem przeświadczony, iż będzie rzeczą możliwą opracować w krótkim terminie projekt umowy, która by mogła odpowiadać wymogom poważnej sytuacji w chwili obecnej. Proszę przyjąć Ekscelencjo wyrazy mojej najgłębszej sympatii. MOŚCICKI
A. MSZ. Zespół P. III W. 106. t.7.
CZESKI MINISTER SPRAW ZAGRANICZNYCH KROFTA DO POLSKIEGO AMBASADORA PAPÉE Nr 139.350/II-1 38
Praga, 30 września 1938 r. Panie Ministrze! Zapoznałem się z treścią noty z 27 września, w której Wasza Ekscelencja proponuje w imieniu swego Rządu zawarcie natychmiastowej umowy, normującej sporne kwestie między naszymi dwoma państwami, a w szczególności sprawę terytorium zamieszkałego przez ludność narodowości polskiej. Rząd Czechosłowacki jest wdzięczny Rządowi Rzeczypospolitej Polskiej za wyrażenie swego poglądu na sposób postępowania, który – zdaniem Rządu Czechosłowackiego – zmierza do pożądanego porozumienia. Pragnąc, by umowa ta była trwałą i nie pozostawiającą żadnej z obu stron uczucia goryczy, Rząd Czechosłowacki pozwala sobie zaproponować następującą procedurę, zaznaczając przy tym, iż dla powodów, które będą wymienione, chciałby uniknąć tego, by społeczeństwo czechosłowackie odniosło wrażenie, iż wykorzystuje się trudności, w jakich obecnie znajduje się Czechosłowacja, właśnie w chwili, kiedy rozstrzyga się kwestia terytorium zamieszkałego przez ludność niemiecką. Rząd Czechosłowacki chciałby podkreślić, że chodzi tu o akt dobrej woli, wynikający z jego własnej inicjatywy i własnej decyzji. Uważa to za rzecz nader ważną dla stosunków między obydwoma narodami i obydwoma Państwami w przyszłości, stosunków – które pragnąłby – aby były jak najbardziej przyjazne. Przede wszystkim Rząd Czechosłowacki pozwala sobie zauważyć, że w rokowaniach dotyczących ludności niemieckiej w Republice zmuszeni byliśmy odrzucić, zarówno plebiscyt, jak i cesje terytorialne przed ostatecznym ustaleniem granic. Z powyższych powodów Rząd Czechosłowacki nie może odstąpić od tej zasady również w wypadku Polski tym bardziej, że mogłoby to stać się precedensem przy rozwiązaniu kwestii niemieckiej Sudetów, co nie leżałoby w zamiarach Rządu Rzeczypospolitej Polskiej. Wychodząc z tych założeń Rząd Czechosłowacki pozwala sobie przedstawić następujące zasady rozwiązania wspomnianej kwestii.
1.Rząd Czechosłowacji zapewnia uroczyście Rząd Polski, że rektyfikacja granic a następnie przekazanie terenów, o którym zadecyduje ustalone postępowanie, będzie zrealizowane we wszelkich okolicznościach, niezależnie od tego, jak ułoży się sytuacja międzynarodowa. Republika Czechosłowacka gotowa jest złożyć oświadczenie w tej sprawie również na ręce Francji i Wielkiej Brytanii oraz uznać obydwa te Państwa za gwarantów tej umowy.
2.Podział terenów odbywałby się na podstawie zasady, zgodnie z którą wspomniane okręgi byłyby terytorialnie podzielone wg stosunku ilościowego ludności polskiej do czeskiej.
3.Zostałaby natychmiast utworzona równa ilościowo komisja polsko-czechosłowacka, która by opracowała szczegółową procedurę na podstawie tej zasady. Mogłaby być zwołana na dzień 5 października 1938 r. Komisja ta uformowałaby kwestię opcji mieszkańców, przesiedlenia i wymiany dwustronnej ludności oraz wszystkie sprawy gospodarcze i finansowe, które się z tym łączą.
4.Zostałby ustalony termin, w którym komisja powinna zakończyć swe prace. My proponujemy 31 października.
5.Zostałby ustalony termin, w którym powinno nastąpić przejęcie terenów. Termin ten byłby ustalony przez przyjęcie dwu limitów ostatecznych: data możliwie najbliższa i możliwie najdalsza.
6.Wspólny komunikat mógłby natychmiast podać do wiadomości społeczeństwu polskiemu i czechosłowackiemu, że osiągnięto porozumienie w sprawie zasad umowy polsko-czechosłowackiej w sprawie rektyfikacji granic i że cała procedura będzie ukończona w terminie, który obie strony uzgodnią.
7.Aby nie pozostawić żadnej wątpliwości co do porozumienia i co do silnej woli, która ożywia obydwa Rządy, komisja, jak stwierdzono powyżej, rozpocznie prace najpóźniej 5 października, a przejęcie wspomnianego terenu mogłoby nastąpić najwcześniej 31 października a najpóźniej 1 grudnia – w zależności od terminu, w którym kompetentna komisja zakończy pracę. Termin 1 grudnia nie powinien być przekroczony. Rząd Czechosłowacki jest zdania, że chodzi o dyspozycje tak dokładne, konkretne i zdecydowane, iż będzie można je przyjąć i realizować w duchu dobrej woli i zrozumienia. Wierzę, że można na tej podstawie dojść do porozumienia, które zapewni obydwu narodom w przyszłości przeświadczenie, że konflikt został ostatecznie rozwiązany, i że nie ma między nimi powodów do goryczy, ani do oskarżeń, że również w innych problemach politycznych wytworzy się natychmiast między obydwoma Państwami atmosfera, dzięki której ich przyjazna współpraca będzie całkowicie zapewniona. Proszę przyjąć wyrazy najwyższego szacunku. Dr K. KROFTA
Migalski Kurski Cymański Kaczyński czyści PiS dla następcy ? Kaczyński w swoim wywiadzie z Janke przed wyborami powiedział „- Rybitzky: Czy PiS jest gotowy na funkcjonowanie bez pana przewodnictwa w razie pana zwycięstwa w wyborach?- JK: Prawo i Sprawiedliwość i tak wcześniej czy później będzie musiało wybrać kogoś po mnie. Zakładałem, że nastąpi to w 2014 roku. Ale być może dojdzie do tego wcześniej - zadecydują wyborcy.- IJ: Pan wolałby, by które środowiska dominowały?- JK: Niczego nie będę narzucał. Wybór nowych przywódców jest miarą dojrzałości partii.- IJ: Nie wskaże pan następcy?- JK: Nie będę nikogo wskazywał. Nie będę nikomu mówił, kogo ma wybrać. To będzie demokratyczna decyzja.” ( źródło ) Postkomunistyczna , szkodliwa dla Polski i demokracji konstytucja generuje patologiczną przestrzeń polityczna . Śpiewak nazwał polski system polityczny wodzowsko oligarchicznym . Zarówno PiS jak i Platforma funkcjonuj jako patrymonium wodza , feudalna struktura. Wódz , ewentualnie z udziałem oligarchii partyjnej decyduje o życiu i śmieci politycznej każdego posła , senatora , europosła. Przykład Migalskiego jest najlepszym dowodem na błyskawiczny ,upadek awans dzięki „ łasce pana” ,a że zgodnie z przysłowiem „Łaska Pańska na pstrym koniu jeździ „ jej humor może ten awans przekreślić. Kariera polityczna Migalskiego zależy od Kaczyńskiego i tylko od niego. Nie od wyborców , osiągnięć , czy zdolności politycznych. Pierwsze miejcena liście to pewny mandat , brak nazwiska na liście to koniec. Zawdzięczmy tą patologie postkomunistycznej konstytucji i zapisanemu w niej systemowi wyborczemu proporcjonalnemu . W tym systemie nowe partie powstają nie wokół programu , czy jakiegoś ruchu , ale wokół wodza . Lepper , Triumwirat Olechowski , Tusk , Płażyński , Kaczyński , Dorn ,. Jurek , Rokita Stare są bardzo wrażliwe na rozpad , gdy popularnemu politykowi zamarzy się zostanie wodzem i obsadzanie. Innym zagrożeniem jest drastyczny spadek pprci aw sytuacji , gdy problemy m lider. Miller, Lepper, Przykład rozpadu i zaniku Unii Wolności , Unii Demokratycznej , PC Samoobrony . PiS aby przetrwać po osłabieniu ze względu na wiek kontroli Kaczyńskiego nad partią musi znaleźć nowego charyzmatycznego przywódcę. Dlaczego charyzmatycznego. Tusk , aparatczyk ma gorset w postaci w mediów. Trochę socjotechnik typu moda na różowe stringi , to czemu nie moda na Tuska, uśmiech wiejskiego Jasie jak się nie wie co powiedzieć i już mamy popularnego jak nie przymierzając te stringi polityka . Kaczyński oczywiście opowiada bajki jak mówi ,że nie wskaże następcy. On nie tylko że go wskaże. Kaczyński będzie osobiście czuwał nad sukcesją. Aby zapewnić następcy skuteczna sukcesje Kaczyński będzie musiał dokonać zapewne bolesnego dla niego zabiegu usunięcia z partii ,lub całkowitej marginalizacji wszystkich pretendentów do wodzostwa i ich koterii. Niestety zabieg ten będzie musiał dotkać również tych najwierniejszych. Zostanie kadra , aparat bez ambicji, lojalny wobec Kaczyńskiego i wskazanego prze niego następcy. Kurski, Ziobro, spin doktorzy , ci na pewno . Nowy wódz sam sobie stworzy swój najbliższy dwór , całkowicie mu lojalny, oddany i jemu osobiście zawdzięczający wszystko. Migalski był przypadkową ofiarą . Dyktator partyjny pokazał jak się kończy niesubordynacja wobec wodza. Czyżby Kaczyński przygotowywał swoją sukcesję już przed wyborami i zaczął czyścić PiS. Pytanie , kto będzie sukcesorem .Media będą chciały rozegrać PiS i zaczną promować Ziobro. Staniszkis mówić o Ziobro powiedziała że nie ma tej niezależności . Faktycznie bardzo dobry wykonawca , ale nie wódz. A co do jego charyzmy .Pomińmy to milczeniem. Zwróciłbym za to uwagę na wielkiego nieobecnego Mariusz Kamińskiego (CBA) Marek Mojsiewicz
Plusy i minusy tygodnia (28 sierpnia – 5 września) Stare sowieckie powiedzonko głosiło, że tylko przyszłość jest pewna, bo już fakty z przeszłości co rusz się zmieniają. W Polsce przy okazji 30. rocznicy Sierpnia media zupełnie zapomniały o Annie Walentynowicz. Nikt nie pytał platformerskiego prezydenta Gdańska, dlaczego w rocznicę Sierpnia nie odsłonięto tablicy na jej domu. Dlaczego jej imieniem nie nazwano żadnego skweru ani parku. Dlaczego odrzucono społeczne propozycje, aby jakiemuś fragmentowi długaśnej gdańskiej alei Zwycięstwa nadać imię Anny Walentynowicz. Co dzień słyszeliśmy dywagacje, czy Lech Wałęsa zaszczyci rocznicowe obchody, ale żadne medium nie zainteresowało się losem małżeństwa Gwiazdów, które spędziło rocznicowy czas szpitalu w Krośnie. Joanna Gwiazda leżała tam po wylewie, a jej mąż czuwał przy jej łożu. Idealny, bo dramatyczny, materiał dla reporterów w rocznicę Sierpnia? Jakoś nikogo to nie zainteresowało. Zresztą dotychczasowi czołowi bohaterowie musieli zostać zepchnięci na dalszy plan, aby zrobić miejsce nowej gwieździe Henryce Krzywonos. To ona teraz ma być głównym symbolem Sierpnia. Owszem, była członkiem Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale nie należała do pierwszego szeregu przywódców strajku. Owszem, 15 sierpnia zatrzymała swój tramwaj, ale nie całą komunikację trójmiejską. Przed nią strajkowali już kierowcy autobusów z zajezdni WPK we Wrzeszczu. No, ale teraz do tylnych rzędów historii Sierpnia zepchnięty zostaje Lech Kaczyński. Nie żyje, więc nie może się bronić, gdy kolejne tuzy z obozu Platformy i Lech Wałęsa zaczynają lekceważyć jego udział w sierpniowym strajku. Na koncercie 31 sierpnia na terenie stoczni Bogdanowi Borusewiczowi wymieniającemu postacie sierpniowego strajku nazwisko zmarłego Lecha Kaczyńskiego jakoś nie przeszło przez gardło. A propos sporów o to, czy Lech Kaczyński był doradcą Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego czy nie. To fałszywie postawione pytanie. Pozycja Lecha Kaczyńskiego w strajku wynikała z faktu, że był w grupie założycieli Wolnych Związków Zawodowych. Stąd jego kontakt z WZZ-owcami na czele strajku – Borusewiczem, Gwiazdami i Wałęsą. Nowi bohaterowie Sierpnia, których wyniósł strajk, Kaczyńskiego dobrze nie znali, a i on sam nie wysuwał się na czoło, woląc doradzać zaufanym kolegom z WZZ. Dlatego trzymał się na dystans od doradców z Warszawy. Dziś ta powściągliwość jest wykorzystywana przeciw niemu bez żadnych skrupułów. Przy okazji wizyty prezydenta Bronisława Komorowskiego w Brukseli padła ciekawa deklaracja szefa Komisji Europejskiej Jose Barroso. Mamy w końcu prezydenta Polski przywiązanego do projektu europejskiego – powiedział w środę Barroso. Prosimy jaśniej. Jak wygląda dokładnie kodeks poprawności projektu europejskiego? Co wolno, czego nie? Czy jest jeden model europejski? I czy nasz pan prezydent już zdał z niego egzamin? Kolejny syn marnotrawny prawicy wypłakuje się na piersi Sławomira Sierakowskiego. Na kozetce w redakcji „Krytyki Politycznej” Wiesław Walendziak, byłe cudowne dziecko polskiej prawicy, opowiada o swoich prawicowych złudzeniach. Parę lat temu to spowiedź u pana Sławka pozwoliła się duchowo odrodzić dla lewicy Cezaremu Michalskiemu. Kto następny? Semka
Liberałowie plus VAT. Jak na prawdziwych” liberałów” przystało,” liberalno”- ludowy rząd podniesie nam podatki, jak zwykle dla naszego dobra, choć mamy go już tak mało- jak mawiał pewien konserwatysta amerykański. Bo podnoszenie podatków jest zmorą dla ludzi ciężko pracujących na swoim, a radością dla biurokracji socjalnej i całej sfery, która z podatków żyje. A jest ona coraz większa i rozrasta się jak hydra. ”Liberałowie’ zapominają, że czasami wystarczy potrząsnąć ludem, a wydobędzie się z niego niesamowity smród.. Który może ich w pewnym momencie zaczadzić.. Czemu go nazywacie” profesorem”, przecież on nawet matury nie ma?- -pyta jeden sterczący pod sklepem drugiego- też sterczącego. -- Ale za to potrafi równo rozlać pól litra na trzech.. Jak to powiadają Górale, nie zaczadzeni socjalizmem:” alkohol pity z umiarem nie zaszkodzi nawet w dużych ilościach”.. Mimo, że socjaliści kazali powywieszać w każdym sklepie idiotyczny napis, że” alkohol szkodzi zdrowiu’. No i przy tym” palenie zabija”. A mnie się wydaje, że najbardziej zabijają przedsiębiorczość – podatki. Oczywiście nie licząc bombardowania dywanowego.. W każdym razie „liberalny „ rząd będzie robił oszczędności, zamrażając wynagrodzenia w budżetówce na okres 4 lat i z tego ma mieć oszczędności na poziomie od 1 do 1,5 miliarda złotych. No naprawdę, „liberalne” jaja mogą tylko spowodować uśmiech politowania.. Tylko jeden niepotrzebny państwowy stadion w centrum Warszawy, to suma 1 miliarda 200 milionów złotych(!!!!). Nie licząc bombardowania dywanowego- pardon- kosztów utrzymania rocznego.. Pan premier przez grzeczność nie wspomniał o trwającej tendencji biurokratycznej, która powiększa liczbę urzędników o około 20 000 rocznie od trzech lat, przypominając jednocześnie, że Prawo i Sprawiedliwość powiększyło zgraję darmozjadów o około 44 000(!!!!!) w ciągu dwóch lat rządów socjalizmu przez pobożność. Mówił o tym wielokrotnie obecny premier, ale jeszcze wtedy premierem nie był.. Chyba, że kłamał, co u demokratów jest dosyć częste, bo sama demokracja wymaga demagogii i kłamstwa.. Chociaż chyba nie, bo potwierdził fakty prof. Rybiński. Kłamstwo i demagogia - że tak powiem- strukturalnie wpisane jest w demokrację, w której- jak twierdził H.Funke trzeba” beczeć razem z owcami”, w przeciwieństwie do dyktatur, w których „ trzeba wyć razem z wilkami”. Z czy przypadkiem demokracja nie jest biurokratyczną dyktaturą? Już Likurg twierdził, że jak ktoś chce demokracji- to niech najpierw wprowadzi ją w swojej rodzinie- to dopiero zobaczy! Jak szybko ją rozłoży.. Na razie w rodzinach nie ma większościowej demokracji ustawowo, ale demokracja jest poza rodzinami i oddziaływuje na nią niemiłosiernie. Tworząc demokratyczne podziały. Jedni są „ za”- inni „przeciw”. I te ciągłe kłótnie.. Na razie demokracja rozkłada nasze państwo. Z demokracją jest tak, jak częściowo z kobietą: niby – w ciągu dnia- łagodna i pogodna w wyborze- a spróbuj w nocy przeciągnąć kołdrę na swoją stronę.. W każdym razie będziemy mieli oszczędności w pakiecie ustaw większościowych na poziomie miliarda złotych, ale za to- o czym pan premier taktownie nie wspominał- wzrost urzędniczej braci utrzyma się na poziomie 20 000 rocznie. I zaoszczędzone oszczędności – pieniądze ukradzione podatnikom- nie starczą na pokrycie strat wynikłych z „ zatrudnienia” kolejnych legionów bezproduktywnych. Bo bezproduktywna biurokracja jest fundamentem socjalizmu biurokratycznego, którego budowy jesteśmy świadkiem od dwudziestu lat. Co tam stara komuna- idzie nowa! Jak pisał nieoceniony kolumbijski konserwatysta Nicolas Gomez Davila:”Biurokracja zawsze w końcu okazuje się dla narodu bardziej kosztowana niż klasa wyższa”. Co prawda – to prawda.!. Ilu mogło być arystokratów i dam dworu na dworach królewskich? Tysiąc, dwa , cztery tysiące? No powiedzmy – pięć!
A zobaczcie państwo ilu darmozjadów zalega na każdym poziome demokratycznego państwa prawnego??? Ma się rozumieć urzeczywistniającego zasady biurokratycznej sprawiedliwości.. Bo w demokratycznym socjalizmie najważniejsza jest klasa biurokratów. Bez niej nie może obejść się demokratyczne państwo bezprawia.. Ktoś musi to bezprawie tworzyć! O ”liberałach”, tych od pasa w dół, mieszających cywilizacje na poziomie rozkroku, Davila pisał:” Liberał w każdej krytycznej sytuacji spieszy prosić konserwatystę, by ten ratował go od konsekwencji liberalnych idei”. Bo wystarczy- jak twierdził- sprawdzić w praktyczny sposób czy jakaś idea jest rozumna.. Wystarczy sprawdzić czy jest niepopularna.. Te popularne ludowo doprowadzą nas do katastrofy.. W każdym razie będą” oszczędności”, ale upaństwowieni nauczyciele z upaństwowionymi programami edukującymi indoktrynacyjne- podwyżki dostaną. Bo ONI służą państwu w sferze świadomości, czyli marksistowskiej nadbudowie.. Oni stoją na pierwszej linii zmian dziecięcej świadomości.. I to oni za to dostaną pieniądze! Toczy się walka o umysły i oni muszą dostać podwyżki- jako funkcjonariusze demokratycznego państwa indoktrynacyjnego.. Oni są kluczem do budowy nowego wspaniałego świata.. Muszą zajść zmiany w świadomość, , Walka ze stereotypami musi się toczyć na śmierć i życie.. Muszą dzieciakom narzucić inny punkt widzenia. Ten nowoczesny! Co nie znaczy, że postęp przestanie postępować.. Postęp musi postępować permanentnie. Tak jak twierdził Lew Bronstein, pseudonim Trocki „Oszczędności” będą odbywać się też, że tak powiem na poziomie prądu. To znaczy „liberałowie” podniosą VAT, czego zwolennikiem jest minister finansów Jacek Vincent Rostowski, co oczywiste w demokracji liberalnej, a także pan profesor Marek Belka- szef Narodowego Banku Polskiego. Skąd wiem? Bo na ten temat milczy, a gdyby był przeciw - to by z pewnością protestował. Ten autor naszego nieszczęścia jeśli chodzi o oszczędności Polaków. Nałożył na nie podatek. Dyktatura biurokracji! Ale to człowiek ważny bo bywalec Klubu Bilderberg, międzynarodowego gremium ustalającego ramy socjalizmu globalnego.. Jemu wolno! Każdemu związanemu z Klubem Bilderbeg wolno wszystko! Tak jak panu Januszowi Palikotowi.. On też jest w tej grupie nieformalnej.. W każdym razie nałożą VAT na prąd, a potem- logiką idioty- dadzą ulgi 30% najbiedniejszym. Kto będzie najbiedniejszy? Zadecydują sami! Najpierw obrabują najbiedniejszych- a potem dopłacą im do rachunków prądowych nawet do wartości 30% całości.. Żaden idiota by tego nie wymyślił.. Żeby ulżyć najbiedniejszym trzeba obniżać podatki, a nie je podwyższać.. To oczywiste dla każdego, ale nie dla socjalistyczno - „liberalnego” rządu.. I ktoś będzie musiał monitorować te ulgi i handryczyć się z tłumami biedaków, którzy uważają się za biednych i będą chcieli, żeby rząd ich także uważał za biednych.. I ci odrobinę bogatsi, także będą chcieli być biednymi.. Skoro rząd dopłaca do biednych, to dlaczego nie do pozostałych? Liczba biednych statystycznie oczywiście wzrośnie.. I potem tylko trzeba będzie posegregować kto jest naprawdę biedny- a kto biednego udaje.. Będzie wiele nikomu niepotrzebnej roboty- tylko potrzebnej biurokracji prądowej. B w socjalizmie pokonuje się bohatersko wszelkie przeszkody nie znane w innych ustrojach! I wierzcie mi państwo … Będą pokonywać1 A ile to wszystko będzie kosztowało? A czy w socjalizmie prowadzi się rachunek ekonomiczny? WJR
Mity i legendy o „Solidarności” Czym była i czego dokonała Solidarność. Nie będzie to szczegółowa historia Solidarności, jakich tysiące już spłodzono. Zajrzymy za to za kulisy, a więc tam, gdzie nie zaglądają ani historycy, ani ogromna większość publicystów. Historii Solidarności nie da się rozpatrywać w oderwaniu od ówczesnej sytuacji na świecie. Naprzeciwko bloku sowieckiego, w którym Polska uważana była za „najweselszy barak” stał blok zachodni. ZSRR nazywana była wówczas „imperium zła”, ale tylko wtajemniczeni wiedzieli już wówczas, że prawdziwe zło zakorzeniło się na Zachodzie. Tym piekielnym złem byli Żydzi którzy zdominowali i zawładnęli niekwestionowanym liderem Zachodu – USA.
http://judeopolonia.wordpress.com/2010/05/20/usa-pod-okupacja-zydowska-henryk-pajak/
http://dariuszratajczak.blogspot.com/2009/01/amerykaska-pita-kolumna.html
Zawładnęli też i kierują oni Unią Jewropejską, którą sami w ramach dążenia do NWO wymyślili i założyli. Żydostwo bowiem już od wieków realizuje ich plany zdobycia władzy nad całym światem.
http://piotrbein.wordpress.com/2010/04/22/judeocentrycy-i-masowe-zbrodnie/
http://www.polskawalczaca.com/viewtopic.php?f=9&t=39&sid=7ee8a8cc99de0243d915368cfc655656
Na drodze zażydzonej USA do narzucenia światu ideologii NWO stał wówczas przede wszystkim Sojuz, który pod koniec epoki Breżniewa powoli, ekonomicznie i ideologicznie chylił się ku upadkowi. I w takim momencie na arenie dziejów pojawiła się w Polsce Solidarność. Związek ten z konieczności był „wszystkim” – związkiem zawodowym, ruchem społecznym, a nawet partią polityczną. Wszak w PRL nawet rozdział cebuli w zakładach pracy był „polityką”. Cokolwiek więc Solidarność robiła, nieuchronnie zahaczało to o politykę. Czyż nie brzmią dzisiaj dziwnie zarzuty pod adresem obecnej Solidarności o jej „upolitycznienie”? Wszak bolszewia to samo zarzucała Solidarności 30 lat temu. Uzasadnione jedynie są zarzuty, że dzisiejsza Solidarność popiera wyłącznie jedną partię – PiS. Bo przez to z niezależnego związku stała się ona agenturą kaczyzmu. Solidarność – o czym wiemy dzisiaj doskonale – była od samego początku penetrowana przez rodzimą bezpiekę. Najlepszym symbolem tego jest „Bolek”. Wiadomo też dzisiaj, że na pierwszym zjeździe Solidarności w hali Oliwii znalazło się wśród delegatów kilkudziesięciu agentów SB. Ale – o czym się nie wspomina – Solidarność była od samego początku penetrowana i manipulowana także przez agenturę światowego żydostwa. Już w momencie strajków ideolodzy NWO zwietrzyli szansę na wyłom w bloku sowieckim. W czasach Edwarda Rozrzutnego wyjazdy na Zachód były prawie że na porządku dziennym. Wielu późniejszych liderów, a zwłaszcza „doradców” Związku bywało w latach 70-tych na Zachodzie. Wśród ich zachodnich znajomych (zwłaszcza dziennikarzy) aż roiło się od agentów zachodnich służb. W towarzyskich dyskusjach zachodnia agentura wpływu wpływała na poglądy ich polskich „kolegów”. Większość z nich nawet nie miała świadomości tego, że są agenturalnie prowadzeni i wykorzystywani przez zachodnie wywiady. Byli wśród działaczy i doradców zapewne i świadomi agenci zachodnich służb, choć ci byli w mniejszości. Siłę Zachodu w szeregach Solidarności stanowili użyteczni idioci. Zachodni agenci wywiadu, zakamuflowani jako „dziennikarze” penetrowali Polskę i Solidarność też u nas, na miejscu. Dowiemy się zapewne o tym, gdy przejmiemy kiedyś zachodnie archiwa. Jednakże przeogromna większość członków Solidarności była ludźmi, którzy po prostu chcieli coś w PRL zmienić na lepsze. Nimi nie kierowały żadne tajne służby. Przy czym nie jest prawdą powtarzany dziś slogan, jakoby Solidarność chciała kapitalizmu. Wystarczy przeczytać program uchwalony na I zjeździe Solidarności w 1981 roku, aby się o tym przekonać. Powiem więcej – program ten był programem ludzkiego socjalizmu. Od realnego socjalizmu obowiązującego wówczas w PRL różnił się tym, że chciał wyrwać bolszewii monopol na gospodarczą samowolę i samowładztwo partyjnych dyrektorów. Solidarność w swej masie nie chciała kapitalizmu i prywatyzacji. Chciała jedynie zdecydowanego zwiększenia roli samorządów pracowniczych i związków zawodowych na decyzje gospodarcze i na kierowanie przedsiębiorstwami. Program ten był więc nie „kapitalizmem”, a drogą w stronę „dystrybutyzmu”. Mówiąc inaczej – jego zamiarem była zamiana gospodarki „państwowej” na bardziej „społeczną”.
Zdarzali się wprawdzie już wówczas w szeregach Związku ludzie zaślepieni konsumpcjonizmem zachodnim. Perrorowali oni na rzecz kapitalizmu, gospodarki rynkowej i własności prywatnej. Zauroczeni wystawami sklepowymi na Zachodzie, ogłupieni świecidełkami, nie dostrzegali drugiej strony medalu zachodniego „dobrobytu”. Ekonomicznie system zachodni, z narzuconym jemu bandyckimsystemem bankowym jest tak ustawiony, że musi doprowadzić prędzej czy później do bankructwa tego systemu. Bogate, obrzydliwie bogate pozostaną wyłącznie banki. Reszta będzie biedakami i bydłem roboczym. Proces ten toczy się akurat na naszych oczach. Zachodni system deprawuje ludzi, uczy chciwości, niszczy solidarność międzyludzką. Jest systemem walki! Pomiędzy kapitalistami – nikt nie chce zbankrutować – i pomiędzy pracownikami – nikt nie chce pierwszy wylecieć na ulicę. System ten sprowadza człowieka do roli biologicznego robota, zarabiającego i wydającego pieniądze. Wmawia się ludziom, że im więcej zarabiają i wydają pieniędzy, tym bardziej są wartościowymi ludźmi. Wartości niematerialne zepchnięto na margines – liczy się stan konta.
Większość członków Solidarności instynktownie bała się kapitalizmu. Słowo „bezrobotny” działało odstraszająco. Ludzie woleli pozostać w socjalizmie, po przerobieniu go z „państwowego” na „społeczny”. W tym miejscu pozwolę sobie na pewną dygresję. Czyż nie jest zadziwiające, że pod pewnymi ważnymi względami kapitalizm i marksowski socjalizm są jak bliźniaki? - W jednym i drugim systemie zwykły człowiek jest niewolnikiem. W socjalizmie jest się niewolnikiem ideologii, a w kapitalizmie niewolnikiem tzw. rachunku ekonomicznego (jest on „ekonomiczny” jedynie dla kapitalistów, natomiast dla państwa i społeczeństwa jest ten rachunek ekonomiczny wybitnie szkodliwy – wyrzucanych na ulicę musi utrzymywać nadal pracujące pozostałe bydło robocze). - W jednym i drugim systemie posiadaczem środków produkcji jest znikoma mniejszość. Na Zachodzie są to właściciele firm. W socjalizmie była to partyjna wierchuszka i jej nomenklatura. Społeczeństwo w obu systemach spełniało funkcję bydła roboczego. Te bliźniacze podobieństwa biorą się z tej prostej przyczyny, że twórcami i socjalizmu, i dzisiejszego kapitalizmu byli Żydzi. Największym mitem związanym z Solidarnością jest mit doprowadzenia przez Solidarność do upadku bloku sowieckiego. Nawet, jeśli Solidarność do tego się trochę przyczyniła, to nie sama od siebie, a jedynie jako narzędzie instrumentalnie wykorzystane przez światowe żydostwo. Gdyby bowiem Sowieci zdecydowali się w latach 80-tych na reformę systemu typu chińskiego – w polityce komunistyczny zamordyzm, w gospodarce wolna amerykanka – to nadal żylibyśmy w PRL, a Solidarność wciąż byłaby zdelegalizowana. Upadająca gospodarka, zacofanie technologiczne, zwłaszcza w dziedzinie militarnej spowodowało, że Sowieci zaczęli dogadywać się z USA. Bali się, że zostaną zdegradowani do „drugiej ligi”. Za kolosalnymi zbrojeniami w czasach Reagana nie byli bowiem w stanie nadążyć. Zwłaszcza w technologii satelitarnej, związanej z już wówczas zainicjowaną przez Reagana „tarczą” ochronną przed atakiem nuklearnym. Amerykanie gotowi byli do zwolnienia zbrojeń – ale nie za darmo. Już w czasach Andropowa, byłego szefa KGB, widać było ostrożną przymiarkę do głasnosti i pierestrojki. Z kopyta ruszyły one jednak dopiero po śmierci Andropowa i jego następcy Czernienki, w czasach Gorbaczowa. Nie przypadkowo w marcu 1985 Gorbaczowa odwiedzili w Moskwie Rockefeller i Kissinger. Zaproponowali Gorbiemu geszeft: ZSRR zgodzi się na dopuszczenie opozycji w PRL do władzy, oddając Solidarności 1/3 miejsc w parlamencie, Amerykanie zwolnią tempo zbrojeń i zapomną o Afganistanie i sankcjach gospodarczych. Gorbaczow najwidoczniej zaakceptował amerykańską (a raczej bilderbergowską) propozycję. Nie przypuszczał chyba jednak, że otworzy skrzynkę Pandory. Liberalizacja systemu sprawiła, że w całym bloku wschodnim podniosło głowy prozachodnie żydostwo, manipulując rodzącą się powoli jawną antysowiecką (dzisiaj antyrosyjską) opozycją. W Polsce przygotowania do rozwiązania „rockefellerowskiego” trwały po marcowej wizycie bilderbergowców na Kremlu jeszcze 3 lata. Jaruzelski był temu chyba przeciwny. Jednak odwołanie doktryny Breżniewa przez Gorbaczowa postawiło Jaruzelskiego w sytuacji bez wyjścia. Straszak „bratniej pomocy”, którym paraliżowana był wcześniej opozycja przestał istnieć. Kolejny masowy wybuch mogł oznaczać dla rządzącej ekipy kompletną klęskę. Dlatego zmuszony był Jaruzelski do udziału w manewrze osadzonej po wojnie na polskim tułowiu żydowskiej głowy, polegającym na oderwaniu się od bloku sowieckiego i oddaniu Polski w łapska światowego żydostwa rządzącego w USA, NATO i Unii Europejskiej. Było to o tyle łatwe, że już wcześniej Solidarność oczyszczono z wielu nieagenturalnych wobec zachodu działaczy. Za zgodę na ten manewr otrzymał Jaruzelski gwarancję nietykalności. Wałęsę otaczała niemal w komplecie żydowska agentura Zachodu. Sprowokowano strajki w sierpniu 88 (które gasił Bolek z kolesiami), po czym generał Kiszczak zadzwonił do kaprala Wałęsy proponując rozpoczęcie dialogu. W Magdalence Żydzi z obozu władzy dogadali się z Żydami z drużyny Bolka i sfinalizowali plan Rockefellera. I to z nawiązką. A jeszcze wcześniej, przed Magdalenką, ówczesny premier – Żyd Rakowski – wprowadził przepisy prywatyzacyjne. Powstawały złodziejskie spółki polonijne i zaczęło się uwłaszczanie nomenklatury PZPR i wyższych szarż MSW. Ogłupiane mediami i zniechęcone latami zdelegalizowanej Solidarności społeczeństwo częściowo pozostało bierne, częściowo dało się na ten manewr nabrać. Wielu uważało, że Polska faktycznie odzyskała niepodległość. Wielu też naiwnie sądziło, że Unia i NATO będą dla nas gwarantem suwerenności. Mało kto domyślał się czyhających za Unią i NATO ideologów NWO – światowej żydowskiej lichwy i talmudystów. Wykastrowaną Solidarność wykorzystano więc do osłabienia bloku. Reszty dokonały agentury żydostwa w samym Sojuzie i innych jego zwasalizowanych „sojuszniczych państwach”. Tam także wykorzystano nieświadomą tego manewru ludność, którą poprowadzono na barykady. ZSRR i cały jej blok rozpadły się i przestały istnieć. Przy czym Polska ani na chwilę tak naprawdę nie była suwerenna w tym sensie, że polskie społeczeństwo było podmiotem we własnym kraju. Żydowska głowa, osadzona po wojnie na polskim tułowiu, cały czas dbała o to, aby po krótkim zamęcie związanym z tzw. „transformacją” na placu boju pozostali u władzy tylko Pełniący Obowiązki Polaków agenci Zachodu.
Widać to wśród towarzystwa spotykającego się u żydowskiego bankiera, filantropa Sorosa.
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2467
Tak więc to nie Solidarność rozwaliła ZSRR i nie ona doprowadziła do upadku muru berlińskiego. To była zaplanowana akcja ideologów NWO wykorzystująca gospodarczą niewydolność realnego socjalizmu. My, Solidarność, byliśmy tylko manipulowanym mięsem armatnim światowego żydostwa. Dzisiejsza Solidarność jest tylko nieudolną atrapą tamtej, pamiętnej, historycznej Solidarności. Powinno się jej zresztą odebrać prawo do występowania pod tym szyldem. A to z tej prostej przyczyny, że jest dzisiejsza Solidarność elementem ogłupiającego i okłamującego Polaków układu rządzącej Polską Grupy Trzymającej Władzę – agentury skupionej wokół filantropa Sorosa. Tylko bowiem ślepiec, albo agent może twierdzić, że zwasalizowana przez Unię i NATO Polska jest krajem wolnym i suwerennym. A sama walka o sprawy bytowe załóg nie uprawnia jeszcze do podszywania się pod tamtą Solidarność. Ponadto zapatrzenie się Solidarności w agenturalną wobec USA i Izraela PiS odbiera temu związkowi prawo do uważania się za związek niezależny i samorządny. Jeszcze jedna dygresja. Nie jestem piewcą i nostalgikiem PRL. Jednak przyrównując dzisiejsze życie Polaków do życia w realnym socjalizmie (z wyjątkiem okresu stalinizmu) przynajmniej pod jednym względem PRL zdecydowanie górowało nad dzisiejszą Żydopolską. Chodzi o poczucie socjalnego bezpieczeństwa Polaków. Zjawisko bezrobocia, bezdomności i skrajnej nędzy było wówczas wyjątkiem. Dzisiaj niestety nie. Niebezpieczeństwo wyrzucenia przez właściciela kamienicy na ulicę także było niewspółmiernie niższe, niż dzisiaj. Opieka zdrowotna, aczkolwiek na niskim poziomie, była dla biednych bardziej dostępna niż obecnie. Szpitale nie bankrutowały. System oświaty też był bardziej egalitarny. Niezamożnym łatwiej było studiować, niż jest to dzisiaj. Polecam jeszcze w tym miejscu Gajowego Maruchę:
http://marucha.wordpress.com/2010/08/31/dedykowane-obchodom-trzydziestolecia-solidarnosci/
Andrzej Szubert,
BBN zdominują wojskowi Doktor Zdzisław Lachowski, ekspert z mającego komunistyczne tradycje Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem, jest kandydatem na wiceszefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego Redukcja jednej trzeciej etatów, likwidacja funkcji etatowych doradców - to zasadnicze zmiany, które w myśl realizacji nowej koncepcji działania wprowadziło kierownictwo Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Wcześniej wypowiedzenia otrzymały osoby związane z poprzednim szefem BBN Aleksandrem Szczygłą, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Jak informował wczoraj szef BBN gen. Stanisław Koziej, w Biurze przeprowadzono poważną redukcję etatów - ze 115 do 79. Zmiany te zostały wprowadzone w ramach nowej struktury i koncepcji funkcjonowania Biura, które ma teraz pełnić funkcję analityczno-koncepcyjną, a nie, jak dotychczas, nadzorczo-kontrolną. - W ramach misji analityczno-koncepcyjnej przygotowywalibyśmy merytoryczne materiały dla prezydenta, by uzbrajać go w wiedzę merytoryczną niezbędną do zajmowania się sprawami bezpieczeństwa narodowego - deklarował gen. Koziej. Podstawą zmian jest zarządzenie nr 2 prezydenta RP z 11 sierpnia br. w sprawie organizacji oraz zakresu działania Biura Bezpieczeństwa Narodowego. W ramach przekształceń strukturalnych przewidziano utworzenie dwóch nowych departamentów: Departamentu Analiz Strategicznych i Departamentu Prawno-Organizacyjnego. W pierwszym z nich na bieżąco mają być monitorowane informacje o bezpieczeństwie narodowym, ma się on też zająć przygotowaniem dla prezydenta RP wszelkich koncepcji i rozwiązań dotyczących bezpieczeństwa narodowego. Temu departamentowi będą podlegać dwa inne: Departament Zwierzchnictwa Prezydenta nad Siłami Zbrojnymi oraz Departament Bezpieczeństwa Pozamilitarnego. Prawno-Organizacyjny z kolei ma się zająć przygotowywaniem ewentualnych nowelizacji ustaw odnoszących się do bezpieczeństwa narodowego. Szefem tej komórki BBN został Marek Cieciera, były dyrektor Departamentu Prawnego w Ministerstwie Obrony Narodowej, związany swego czasu z kierownictwem MAW Telecom (był tam dyrektorem ds. prawno-administracyjnych) - firmy wchodzącej w skład konsorcjum, które wygrało przetarg na remont rządowego Tupolewa w zakładach w Samarze.
Zbiorowy zastępca szefa Zasadniczą zmianą w organizacji BBN jest nieobsadzenie jednego z zastępców. Jak przekonywał wczoraj gen. Koziej, zaoszczędzone w ten sposób środki pozwolą na zorganizowanie w to miejsce "zbiorowego zastępcy szefa BBN" - tę nowatorską funkcję ma sprawować grono niezależnych pozarządowych ekspertów w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Jak zapewniał gen. Koziej, ma to być zespół ludzi o "różnych poglądach i zapatrywaniach". Będą oni cyklicznie, co miesiąc, spotykać się z szefem BBN w celu omówienia strategicznych zadań.
Rezygnacja z doradców Szef BBN ogłosił ponadto, że zlikwidował funkcje etatowych doradców. - Było sześciu doradców szefa BBN i sześciu doradców dyrektorów. Uważam, że jeśli struktura organizacyjna jest dobrze utworzona, kompetencje dobrze podzielone, to wystarczą dyrektorzy, i nie ma potrzeby, żeby utrzymywać dodatkowych doradców - tłumaczył gen. Koziej.
Kwestie wojskowe priorytetem Szef BBN zgłosił już prezydentowi propozycję powołania swego zastępcy. Miałby nim zostać dr Zdzisław Lachowski, ekspert obecnie pracujący w Sztokholmskim Międzynarodowym Instytucie Badań nad Pokojem, gdzie prowadzi analizy dotyczące m.in. broni konwencjonalnej. Instytut zajmuje się przede wszystkim kwestiami rozbrojenia, produkcji i transferu broni, kontroli zbrojeń, przebiegu i zapobiegania konfliktom. - To instytut sięgający tradycji PRL, pracowali w nim eksperci, którzy reprezentowali zwykle linię ZSRS. To placówka znana z ekspertyz wspierających działania w ramach struktur raczej OBWE aniżeli NATO - tłumaczy Paweł Soloch, były doradca szefów BBN: Władysława Stasiaka i Aleksandra Szczygły. Warto dodać, że w sztokholmskim instytucie pracował m.in. minister Adam Daniel Rotfeld, obecnie współprzewodniczący Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych współpracującej z Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. Koziej chce także, by jego współpracownikami zostali generałowie: Lech Konopka (były zastępca szefa Sztabu Generalnego) oraz Kazimierz Sikorski (attaché wojskowy Ambasady RP w Waszyngtonie). Zdaniem Solocha, taka obsada kadrowa w BBN świadczy o skoncentrowaniu się kierownictwa Biura na kwestiach wojskowych, a nie na szeroko pojętym bezpieczeństwie narodowym. - Są to ludzie związani z Ministerstwem Obrony Narodowej, co może świadczyć, że jest nacisk na zainteresowanie wojskiem, a nie na szeroko pojęte bezpieczeństwo. Dotąd BBN zajmowało się także bezpieczeństwem energetycznym, kwestiami klęsk żywiołowych, bezpieczeństwem zdrowotnym obywateli. Teraz najwidoczniej BNN chce się koncentrować nad strefą wojskową - komentuje Soloch. Warto przypomnieć, że po wyborach prezydenckich wygranych przez Bronisława Komorowskiego z pracy w BBN odeszli dwaj zastępcy szefa BBN Aleksandra Szczygły, który zginął w katastrofie 10 kwietnia: Witold Waszczykowski i gen. Zbigniew Nowek. - Oczywiście po tym, jak wybory prezydenckie wygrał Bronisław Komorowski, należało liczyć się ze zmianami w Biurze - mówi Soloch. - W mojej ocenie, zmiany w BBN mają pomóc w usunięciu ludzi, którzy pracowali dla byłego szefa Biura Aleksandra Szczygły. Wywodzą się oni z naboru, jaki dla Służby Kontrwywiadu Wojskowego został przeprowadzony w 2006 roku, i nie byli w żaden sposób powiązani z układem komunistycznym, a pracowali nad likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych - komentuje poseł Antoni Macierewicz (PiS), likwidator WSI. Anna Ambroziak
Prawda w oczy kole pis.org.pl: Panie Prezesie, znów popełnił Pan zbrodnię! Tym razem na zjeździe „Solidarności”. Salony zaryczały jak ranny łoś. Jarosław Kaczyński: Zbrodnia polegała na tym, że moje gdańskie przemówienie było przede wszystkim przemówieniem historycznym. Poświęciłem je temu, czym była „Solidarność” wówczas i czym jest jej idea dzisiaj.
pis.org.pl: Niektóre media widzą w tym przemówieniu wielką ofensywę polityczną. J.K.: Nie planowałem żadnej politycznej ofensywy. Powiedziałem tylko to, co uważałem, że podczas tego zjazdu powinienem powiedzieć. Nic ponad to. Nie jest bowiem jakąkolwiek polityczną ofensywą przypomnienie, że republikańskie, a więc wspólnotowe, przesłanie „Solidarności” nie jest dziś w Polsce realizowane w należyty sposób; że w tych wartościach tkwiła siła „Solidarności” i że z nich wciąż możemy czerpać naszą siłę, jeśli tylko będziemy potrafili do tej idei nawiązać.
pis.org.pl: Część uczestników zjazdu buczała i gwizdała na widok premiera Donalda Tuska. Jego partia utrzymuje, że PiS musiało w tym maczać palce. J.K.: Politycy Platformy, w tym Bogdan Borusewicz, w pozjazdowych komentarzach, ale także we wcześniejszych wypowiedziach, twierdzą, że „Solidarność” jest przybudówką Prawa i Sprawiedliwości. To – ich zdaniem tłumaczy - dlaczego związkowcy niechętnie przyjmują ludzi rządzących dziś Polską. Te twierdzenia, oczywiście, nie są zgodne z prawdą. Niemniej rodzi się pytanie, dlaczego politycy PO w nie święcie wierzą.
pis.org.pl: Jaka jest odpowiedź na nie? J.K.: Otóż ludzie Platformy nie są w stanie przyjąć do wiadomości jednego prostego faktu, unaocznionego przez ostatnie wybory: tego, że poważna część społeczeństwa bardzo ich nie lubi. I ilekroć ta niechęć jest publicznie uzewnętrzniana, to tyle razy utrzymują, że są to działania inspirowane przez PiS.
pis.org.pl: Wykluczają zatem spontaniczność ludzkich reakcji. Choć może jest trochę inaczej: zapewne uważają, że spontanicznie można przejawiać niechęć wyłącznie do PiS. J.K.: Może i tak myślą. Ale ich postawa często prowadzi do działań po prostu haniebnych. Negatywne reakcje na polityków PO podczas obchodów rocznicy wybuchu powstania warszawskiego doprowadziły do tego, że ta piękna, tradycyjna uroczystość składania wieńców pod pomnikiem Gloria Victis o godzinie 17. na cmentarzu wojskowym na Powązkach została radykalnie ograniczona. Teraz wieńce składa tylko kilka delegacji, a wcześniej hołd powstańcom oddawało ich ponad sto, jeśli nie więcej. Robi się to tylko po to, aby pewna grupka ludzi nie doznała dyskomfortu. Skądinąd są to działania bezskuteczne, bo objawów niechęci nie zlikwidują.
pis.org.pl: Zwłaszcza, jeśli nazywa się kogoś bydłem. J.K.: Rzeczywiście po czymś takim trudno oczekiwać, że na to nie będzie reagował. Podejście, o którym mówię uniemożliwia politykom PO rozpoznanie sytuacji społecznej, dlatego bardzo bym przestrzegał ludzi obecnie rządzących Polską, przed ignorowaniem faktu, że w dużej części społeczeństwa, która nie ma żadnych związków z PiS, budzą głęboką i rosnącą niechęć. Niechęć, która przejawiła się także w trakcie zjazdu „Solidarności”.
pis.org.pl: Oburzenie wywołał fragment Pana przemówienia, w którym wspomniał Pan o sporze między radykalnymi robotnikami, dokładnie prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, a ekspertami. Oskarża się Pana o kłamstwo. J.K.: Istota tego sporu polegała na ocenie realności realizacji pierwszego postulatu MKS, czyli powołania do życia legalnych niezależnych związków zawodowych. Eksperci obawiali się, że komunistyczna władza tego nie przełknie. Jest to rzecz powszechnie znana i nikt poważny tego nie podważa. Tak jak i nie zakwestionuje tego, że koncepcja przeforsowania postulatu o powołaniu wolnych związków zwyciężyła i była koncepcją słuszną. Zatem nie powiedziałem jakiejkolwiek nieprawdy. W tym sporze to robotnicy mieli rację.
pis.org.pl: Jakie stanowisko w tej kwestii zajmował Lech Kaczyński? J.K.: Lech Kaczyński w książce „O dwóch takich” pisze ze swoją znaną i nieczęstą wśród polityków prawdomównością, iż sam miał pewne wątpliwości, czy ten radykalny postulat przejdzie, ale grał twardo, bo takie było jego zadanie. O tym, że został wydelegowany przez MKS do rozmów z komisją ekspertów, wspomina nawet wtorkowa „Gazeta Wyborcza”. Z kolei na łamach środowej „Rzeczypospolitej” Antoni Dudek ostrożnie stwierdził, że Lech Kaczyński „zbliżał się do radykałów”. Tu się pan profesor myli: w rzeczywistości Lech Kaczyński popierał radykałów. Mam nadzieję, że Ludwik Dorn zgodzi się na opublikowanie na naszej stronie internetowej tekstu z 1986 roku, będącego fragmentem nigdy niewydanej książki poświęconej tym sprawom. Może to przekona niedowiarków, jak było naprawdę. Tekst Ludwika Dorna „Gra polityczna w Sierpniu”
pis.org.pl: Po zjeździe media obwołały jego bohaterką Henrykę Krzywonos. J.K.: Dobrze się stało, że pani Krzywonos jest dzisiaj bohaterką Platformy Obywatelskiej i „Gazety Wyborczej”. Ona znakomicie odpowiada dzisiejszym czasom, ich atmosferze. Nic więcej o niej nie powiem, a kto zechce, niech zajrzy do umieszczonego na naszej stronie internetowej fragmentu artykułu zamieszczonego w numerze 9-10 Biuletynu IPN z tego roku. Tam są wyjaśnione pewne sprawy. A o reszcie być może kiedyś napiszą inni.
pis.org.pl: Wróćmy do sporu. Innym jego aspektem była kwestia, czy oddzielnie rejestrować związki zawodowe poszczególnych regionów, czy też zarejestrować jeden związek. J.K.: Zwolennikiem powołania jednego związku o nazwie „Solidarność” był od początku Karol Modzelewski i grupa wrocławska, ale napotykali oni na opór ze strony Wałęsy, Kuronia, Mazowieckiego, Geremka. Eksperci, o ile wiem, obawiali się, że władze zareagują na ten pomysł bardzo gwałtownie. Natomiast Kuroń uważał, że może on doprowadzić do przejęcia przez SB kontroli nad Związkiem. Przekonywał do swoich racji Lecha Kaczyńskiego, który – nie ukrywam – też miał wątpliwości. Zresztą wątpliwości, obawy w owym czasie mieli wszyscy, którzy rozumieli istotę opresyjnego systemu.
pis.org.pl: Zarzuca się Panu, że odsądził Pan ekspertów od czci i wiary. J.K.: To absolutna nieprawda. Powiedziałem tylko o ówczesnych dylematach. Tadeusz Mazowiecki i inni eksperci byli ludźmi pokolenia 1956 roku. Żywili pewne obawy, które w jakimś sensie się zmaterializowały w stanie wojennym. Niemniej w tamtych czasach rzecz nie polegała na tym, by obaw czy wątpliwości nie mieć, tylko na tym, aby potrafić je przełamać i pójść na pewne ryzyko. Podobnie jest zresztą dzisiaj. Choćby w sprawie smoleńskiej czy innych kwestiach politycznych. Według mnie rację mają ci, co nie chcą uprawiać polityki na kolanach, która przynosi nam same klęski.
pis.org.pl: Na początku tego wywiadu wspomniał Pan Bogdana Borusewicza, choć przecież to nie jego wypowiedzi, a Stefana Niesiołowskiego są najbardziej agresywne i obraźliwe. J.K.: Uczyniłem do dlatego, że chciałbym panu Borusewiczowi o kilku sprawach przypomnieć. O tym, że kiedy znalazł się na tak zwanym lodzie po klęsce partii, do której się przyłączył, to Lech Kaczyński sprawił, choć nie wywołało to entuzjazmu w szeregach Prawa i Sprawiedliwości, że otrzymał pracę jako wicemarszałek województwa, że dostał gabinet, samochód, sekretarkę. To Lech Kaczyński i ludzie PiS, zaczęli, szczególnie w 25. rocznicę powstania „Solidarności”, powszechnie głosić, że to on, Bogdan Borusewicz, był w istocie ojcem zwycięstwa. Lech Kaczyński mówił o tym w telewizji i wielu innych miejscach. Przedtem była to prawda dosyć zapomniana. Borusewicz nie był bowiem szerzej znany, choć na to zasługiwał z racji swej historycznej roli w Sierpniu ’80. To wreszcie na wniosek Lecha Kaczyńskiego Prawo i Sprawiedliwość wysunęło jego kandydaturę na senatora. To Lech Kaczyński bezpośrednio interweniował w trakcie kampanii, kiedy jego wybór wydawał się zagrożony. To Lech Kaczyński uczynił go w istocie marszałkiem Senatu.
pis.org.pl: Z tej długiej listy wynika, że… J.K.: To nie wszystko. Z kolei w 2007 roku uczciwie powiedziałem Borusewiczowi, kiedy przyszedł do mnie zapytać się, czy dalej będzie marszałkiem Senatu (oczywiście w razie zwycięstwa PiS), że z naszych badań wynika, iż nawet gdybyśmy wygrali wybory, to i tak nie ma on żadnych szans na dostanie się do Senatu z województwa, z którego chciał kandydować. W związku z tym zaproponowałem mu mandat poselski. Dodałem przy tym, że zgodnie z dawno zawartą umową marszałkiem Senatu miałby zostać Zbigniew Romaszewski. A przecież mogłem Borusewicza wprowadzić w błąd, mówiąc mu, że zostanie marszałkiem, nie narażając się przy tym na złamanie danego słowa, bo wiedziałem, że się do Senatu nie dostanie. Powtórzę: potraktowałem go uczciwie.
pis.org.pl: Zarzuca mu Pan nielojalność. Ma Pan mu za złe, że wolał przenieść się do Platformy? J.K.: Bardziej chodzi mi o to, że później wielokrotnie nas atakował i to skrajnie nieuczciwie. To jest tak nieładne, że warto o tym wszystkim wspomnieć, zwłaszcza, że uczestniczy on w życiu publicznym i ludzie mają prawo go oceniać.
pis.org.pl: No to zaraz usłyszymy, że zmieszał Pan z błotem kolejną legendarną postać „Solidarności”. J.K.: Chcę wyraźnie podkreślić, że czym innym jest jego dawny życiorys, który podziwiam – życiorys rozpoczęty w 1968 roku, bo wtedy po raz pierwszy, jeszcze jako uczeń, znalazł się w więzieniu – a czym innym jest jego obecna postawa, której nie chce nazywać, bo musiałoby paść tutaj ciężkie słowo. Pan Borusewicz jest ostatnim człowiekiem, który powinien w takich sprawach zabierać głos. Skoro już jest w Platformie, to niech będzie, byle niesprawiedliwie nie atakował PiS i jego ludzi. Powinien być bowiem wdzięczny człowiekowi, który mu pomógł, choć wcale za nim nie przepadał. Lech Kaczyński specjalnie nie lubił Borusewicza, ale uważał, że pewne rzeczy mu się za zasługi historyczne po prostu należą.
pis.org.pl: Środowy „Fakt” na pierwszej stronie napisał o ściądze, którą na gdańskim zjeździe przesłał Panu Jacek Kurski. Skorzystał Pan z niej? J.K.: To jest nadużycie. Bo co wynika z umieszczenia na pierwszej stronie wielkiego tytułu o ściągawce Kurskiego dla Kaczyńskiego? Ni mniej ni więcej tylko tyle, że Kaczyński wygłasza przemówienia wedle ściągawki Kurskiego. Co z tego, że na samym końcu, dodaje się zdanie, że Kaczyński ze ściągawki nie skorzystał, skoro przeciętny czytelnik odnosi inne wrażenie. Wiadomo przecież, że takich tekstów nie czyta się precyzyjnie, a najważniejsze jest to, co znajduje się w tytule. Ale jest jeszcze inna sprawa. Każdy normalny tabloid na świecie zamieściłby w środę na pierwszej stronie wiadomość o niekorzystnym dla pana Wałęsy wyroku sądu w sprawie o zniesławienie, którą wniósł przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu. Panowie z „Faktu” jednak zrobić tego nie mogą. Współczuję im. Bardzo to - powiedzmy sobie szczerze - mizerna rola, ale może przynajmniej odczepią się od innych.
Sygnatariusz Porozumień Sierpniowych Andrzej Kołodziej o incydencie na jubileuszowym zjeździe „Solidarności”
Incydent wywołany na jubileuszowym zjeździe „Solidarności” 30 sierpnia 2010 roku w Gdyni przez Henrykę Krzywonos nie był spontaniczną reakcją na wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego. wystąpienie prezesa PiS stanowiło jedynie pretekst do przedstawienia punktu widzenia byłych działaczy Unii Wolności. Przypuszczam, że miało to doprowadzić do osłabienia roli związków zawodowych i przejęcia kontroli nad organizowaniem obchodów święta „S” przez władze państwowe. To przykre, ale nie po raz pierwszy jedna opcja polityczna próbuje przywłaszczyć albo zdyskredytować symbol milionów Polaków. Tylko dla przypomnienia dodam, że jeden z inicjatorów pomysłu organizacji obchodów święta „S” - Bogdan Lis, gdy sam był organizatorem obchodów w 2005 roku długo trwał przy tym, by na obchody zaprosić gen. Jaruzelskiego. To przykre, że ludzie pełniący wysokie urzędy w państwie często dzięki poparciu ludzi z „Solidarności” nie rozumieją, czym naprawdę jest „Solidarność” i solidarność. Niestety, po 1989 roku nie doczekaliśmy się ukształtowania klasy politycznej i dlatego często rządzą nami wysocy urzędnicy państwowi o bardzo niskich standardach. Jarosław Kaczyński, wspominając rangę udziału Lecha Kaczyńskiego jako doradcy MKS w sierpniu 1980 roku miał rację. Następnego dnia po przybyciu na strajk tzw. „doradców warszawskich” prof. Jadwiga Staniszkis na niejawnym spotkaniu (w hali wydz. W-3 Stoczni Gdańskiej) wyjaśniła nam rolę, jaką mają do spełnienia owi doradcy. Zrozumieliśmy, że w zasadzie są oni emisariuszami komunistycznej władzy. Ich podstawowym zadaniem miało być przekonanie nas do rezygnacji z postulatu dot. Wolnych Związków Zawodowych.
Na tym spotkaniu rozważaliśmy możliwość zrezygnowania z ich „doradczych” usług, ale został opublikowany komunikat i nie chcieliśmy mieszać ludziom w umysłach. W gronie członków prezydium MKS związanych z WZZ Wybrzeża zdecydowaliśmy, że naszymi doradcami, do których mamy zaufanie pozostanie: Jadwiga Staniszkis, Lech Kaczyński i Jan Olszewski. Od tego momentu moje zaufanie do doradców warszawskich było równe zaufaniu do komisji rządowej. Andrzej Kołodziej
Ławrow robi wykład polskim ambasadorom
1. To rzeczywiście nadzwyczajne wydarzenie. Minister Spraw Zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow ma możliwość wygłoszenia wykładu dla polskich ambasadorów ściągniętych z całego świata pod tytułem „Nowa era stosunków Rosja-Polska”. Czy państwu to czegoś nie przypomina?. Przed 20 i więcej laty takie wykłady dla polskich ambasadorów i najwyższych dostojników polskiego państwa były obowiązkowe i odbywały się regularnie w Moskwie. Ekipa Tuska zgrabnie nawiązuje to tych czasów i jeszcze poczytuje to sobie za sukces. Żeby było jasne, nie chcę nawoływać do pogorszenia stosunków z Rosją i do mnożenia konfliktów z naszym wschodnim sąsiadem ale w polityce zagranicznej obowiązuje coś takiego jak zasada wzajemności. A w stosunkach polsko-rosyjskich od ich nowego początku czyli po przemianach w 1989 roku ta zasada i to głównie ze strony rosyjskiej nie jest przestrzegana. Mimo że rząd Donalda Tuska ogłasza w stosunkach z Rosją same sukcesy, jeżeli przyjrzymy się tym relacjom dokładnie, to tych sukcesów specjalnie nie widać, a widać coś zupełnie przeciwnego.
2. W zasadniczej sprawie czyli wyjaśnianiu tragedii smoleńskiej jakieś postępy obserwowaliśmy tylko do momentu, kiedy także przedstawiciele strony polskiej (szczególnie akredytowany przy rosyjskiej komisji badania wypadków lotniczych- MAK – Edmund Klich) potwierdzali winę załogi polskiego samolotu. Gdy pojawiać się zaczęły poważne zastrzeżenia co do prawidłowości działań instytucji rosyjskich, wyjaśnienia idą już jak po grudzie. W sprawach ekonomicznych nie lepiej. To że Rosja forsuje budowę Gazociągu Północnego przeciwko naszym interesom już nawet nie dziwi. Ale to, że zachowujemy się ciągle tak jakbyśmy nie widzieli zagrożenia wyeliminowania Polski z przesyłania przez nasz kraj gazu do krajów Europy Zachodniej w najwyższym stopniu niepokoi. Niepokoi również zablokowanie przez Rosję możliwości rozwoju rafinerii Możejki, którą parę lat temu Orlen kupił za 3,5 mld dolarów od Litwinów. Rosjanie natychmiast przestali dostarczać rurociągiem ropę naftową do tej rafinerii uzasadniając to awarią ropociągu na ich terytorium. Ta awaria trwa już parę lat, a polski rząd nawet się o jej usunięcie nie upomina. W tej sytuacji wygląda na to,że Orlen zostanie zmuszony do sprzedania rafinerii Rosjanom (co postawi Litwinów w bardzo trudnej sytuacji bo oni także starają się o niezależność energetyczną od Rosji), bo dostarczanie do rafinerii ropy statkami, a później koleją powoduje bowiem tak wysokie koszty, że rafineria już 2 rok pracuje ze stratami. O problemach politycznych w tej sytuacji nie wypada już pisać, bo Rosja na naszych oczach ale i za przyzwoleniem rządu Tuska odzyskuje swoją dawną dominującą pozycję w relacjach z Ukrainą,Białorusią,Mołdawią, Gruzją, Armenią, Azerbejdżanem. W tej sytuacji program Partnerstwa Wschodniego Unii Europejskiej, którym tak bardzo szczyciliśmy się jako jego współtwórcy można odłożyć na półkę. To bowiem Rosja realizuje z całą konsekwencją program wobec większości swoich dawnych republik tyle tylko,że z partnerstwem nie ma on nic wspólnego.
3. Urządzanie więc w takiej sytuacji fety na cześć rosyjskiego ministra spraw zagranicznych przez naszego szefa MSZ Radosława Sikorskiego wygląda co najmniej zastanawiająco. Jest to jednak bardzo na rękę najpotężniejszym krajom UE- Niemcom, Francji i Włochom, bo to firmy z tych krajów realizują potężne interesy gospodarcze z firmami rosyjskimi szczególnie w dziedzinie surowcowej. Dotychczasowa polityka polska, a także krajów nadbałtyckich osłabiania wpływów Rosji w jej dawnych republikach te interesy narażała na szwank. Po śmierci ś. p. Lecha Kaczyńskiego, który silnie taką politykę wobec Rosji wspierał nie ma już żadnej przeszkody, żeby Rosjanie nie mogli wrócić do swojej wielkomocarstwowej polityki wobec sąsiadów. Co więcej Polska usilnie zaczęła im w tym pomagać. W tej sytuacji wypada, złożyć gratulacje Premierowi Tuskowi i jego ministrom, że tak ładnie realizują interesy naszych dwóch wielkich sąsiadów, tylko co z polskimi interesami? Zbigniew Kuźmiuk
Krzywonosy i długie nosy Mam nieodparte przekonanie, że wystąpienie Henryki Krzywonos na obchodach rocznicy sierpnia '80, było sterowane i uzgodnione z partią rządząca. Być może nawet sam Sławomir Nowak maczał w nim paluchy. Do takiego wniosku skłoniła mnie wnikliwa obserwacja zachowania pro-platformowych mediów oraz polityków. Skoro nie udało się rozmyć Jarosława Kaczyńskiego w trakcie wyborów prezydenckich i zaraz po nich, to należało opracować inną taktykę. Wymyślono taktykę szczucia brata przeciw bratu. Jest to, jakby użyć ulubionych słów Niesiołowskiego - niegodziwe, haniebne godne tylko karłów moralnych, tym bardziej że jeden z braci nie żyje. Platforma z przyległościami wymyśliła sobie, że będzie przedstawiać w ciepłych barwach zmarłego Prezydenta Kaczyńskiego i przeciwstawiać go apodyktycznemu i paskudnemu Jarosławowi. Idea jest zaskakująco skuteczna, bowiem Lech Kaczyński nie może już nikomu powiedzieć: „odczepcie się ode mnie i mojego brata” i zaprotestować przeciw chamstwu platformiaków. Dodatkowo haniebne jest to, że właśnie dzięki zaniedbaniom wielu z tych, którzy dziś szczują - Prezydent Rzeczpospolitej zginął w katastrofie lotniczej. Jako pierwsza nową politykę wojenną wprowadziła w życie Henryka Krzywonos, która niby to w obronie Tuska wygwizdanego w Gdyni zaatakowała Kaczyńskiego próbując wbić klin między braci. Nie przypadkowo Tusk & Co. wytypowali właśnie prostą, żeby nie powiedzieć prostacką kobietę do przeprowadzenia próbnego ataku. W razie czego, oni czyści jak łza, a to tylko zwykła baba nagadała... Jednak powiodło się. Rodzina Agora oraz "walterownia" podchwyciły temat i od kilku dni czytamy i słyszymy, że Lech Kaczyński nie pozwolił by sobie...że Lech Kaczyński był miłym, starszym panem... że Lech Kaczyński wiedział jak było naprawdę... że Lech Kaczyński...itd.. itp. W TV występują najróżniejsze Lisy, Borusewicze, Janasy i Frasyniuki, które pietruszą najróżniejsze farmazony o Jarosławie a o zmarłym Prezydencie opowiadają w samych superlatywach. Co za zaskakujący zwrot w klimacie wypowiedzi. Lista kłamstw i głupot opowiadanych przez mizdrzących się do postkomuny i platformii byłych działaczy "Solidarności" wydłuża się. Na szczęście wiarygodność wielu z nich dawno już została zweryfikowana poprzez ich decyzje i preferencje polityczne. Nikt zdrowo myślący nie uwierzy już w jakiekolwiek rewelacje Frasyniuka czy Janasa, w prawdy Borusewicza czy Celińskiego. Nie znane są bowiem przypadki by oszust nagle zasmakował w mówieniu prawdy. Do życia politycznego - model PO, wchodzi podwójna moralność czy też "kalizm". Na ten przykład według ikony "koncesjonowanej opozycji" Mazowieckiego, słowa o Geremku, jakie padły z ust Jarosława Kaczyńskiego są podłością, natomiast opowiadane baje o Lechu Kaczyńskim (co by zrobił, a czego nie) przez Krzywonos czy też Frasyniuka są korekt. A przecież obaj nie żyją, nie wytłumaczą się... Podłość jak widać zależy od tego, kto wypowiada się i o kim. Obecnie w mediach trwa festiwal łgarstw wypowiadanych przez "autentycznych bohaterów z S" (created by Agora) a mających na celu zawłaszczenie mitu Solidarności. Plotą. Bzdurzą, kłamią, a.... nosy im rosną. Henryka Krzywonos była pierwsza. Jej mocodawcy wystawili tę masywną, prostą kobicinę, zapomnianą przez nich samych na wiele lat, najprawdopodobniej w celu ustanowienia własnej, państwowej ikony Solidarności i Strajków.
Mięli nadzieję, że po śmierci Anny Walentynowicz uda im się zastąpić legendę marną podróbką (taką na jaką ich stać), a co za tym idzie mieć wszystkie asy we własnym rękawie. Tramwajarka jednak to nie ten kaliber ani nawet cień formatu Anny Walentynowicz. Lansująca się w przeddzień promocji własnej książki (Sic!), przypominająca raczej wóz bojowy niż oazę pokoju Henryka Krzywonos, będzie mogła co najwyżej być atrapą symbolu i to dość podłej jakości. Podobnie zresztą jak wielu z jej mocodawców, którzy na kombatantów się nadają jak Wałęsa na mędrca. P.S. z ostatniej chwili: No i okazało się, że nowa ikona strajkowa PO, Henryka Krzywonos wcale nie rozpoczęła strajku w MZK. Tusk i reszta nie doczytali dokumentów z IPN, no i dali ciała. Być może Krzywonos zatrzymała tramwaj i rozpoczęła swój prywatny strajk? Prywatny, bo związkowy w Zakładach Komunikacyjnych trwał już od kilku godzin. Dziś Pani Krzywonos też rośnie nos! KŁAMSTWO MA KRÓTKIE NOGI i 130 KG ŻYWEJ WAGI. yarrok
Jak skończy Migalski? Super Staar dla tvn24, polsatu i innych zaprzyjaźnionych z Donaldem. I kto by pomyślał, że wystarczy tak niewiele, by wrota salonu stanęły otworem przed Panem Markiem, salonu, który jeszcze tak niedawno spluwał na niego gęstą śliną, bo Pan Marek zwolennikiem lustracji był i tę lustracyjną świnię podłożył swojemu przełożonemu, SBckiemu kapusiowi niejakiemu Iwankowi. Ileż to pomyj wylała na Migalskiego wówczas michnikowszczyzna, ileż salonowych pysków się zeźliło i nazwało go wtedy oszołomem niegodnym nauczyciela postępowej i jewropejskiej młodzieży. A wystarczyło naprawdę niewiele. Wystarczyło, by Migalski nawalił w swoje gniazdo i opluł, wprawdzie przez bibułkę ale opluł tego, który jako jeden z tych dwóch wcześniej księżyc ukradł a dzisiaj kij w szprychy jedynie słusznemu Donaldowi i gajowemu wkłada, domagając się wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem.
A według Migalskiego winien się tylko jak Donald uśmiechać, pokochać ruskich nawet bez wzajemności i obiecywać cuda na kiju.
Taką strategię miał geniusz Migalski, strategię klęski jak się okazało, gdyż JK przegrał z takim półgłówkiem bez charakteru, bez wizji i bez jaj jak gajowy. Mimo wszystko Pan Marek złożony wirusem miłości tę terapię zalecał nadal, a że JK to trudny pacjent, Migalski zaczął pisać i recepty do publicznej wiadomości podawać. Zamiast swoje brudy prać wewnątrz czynił to w mediach i na blogu S24 postepując jak "przykładowe" rozwodzące się polskie małżeństwo - celebrity, którego tajemnice alkowy poznaje nie tylko sąd ale i pół Polski nowoczesnej a nawet Pani Gienia z Koziej Wólki. Nie wiem czym się kierował politolog. Może jest z tej samej gliny co Pani Henia, którą jaśnista krew zalała i o dziwo tez z powodu Jarosława Kaczyńskiego. Dzisiaj obydwoje stoją przed szansą o jakiej nawet nie myśleli, chociaż wydaje mi się, że w skrytości ducha marzyli. LANS, to jest to. I wystarczyło tylko wytrzeć sobie publicznie gębę Jarosławem Kaczyńskim, a polski zaścianek legł u ich stóp. Dzisiaj peany ku ich czci wypisuje świński ryj z Biłgoraja i nawet sam kapucha Bolek pochwał nie szczędzi. Co będzie teraz z Migalskim? Będzie gwiazdą TVN i innych mediów. Pewnie jakiś hymn ku jego czci wysmaruje Kuczyński w Gazecie Wyborczej. Pewnie nawet blondynka z kropką botoksem przed nim błyśnie. Będzie zapraszany wszędzie, tak jak wcześniej byli zapraszani i wychwalani Kazimierz Marcinkiewicz, Marek Jurek i Ludwik Dorn a teraz nawet Giertych tytułowanym szanownym mecenasem. Wcześniej było - Giertych do wora, wór do jeziora a teraz - mecenas i to pan. Może dostanie ofertę od tvn zatańczenia z Henią zalaną krwią jaśnistą w tańcu z gwiazdą wszystkich tramwajarzy. Może wystąpi w programie - Wybacz mi..... jeśli zrozumie co spotkało by takiego jak on z ręki Tuska gdyby odważył się prać brudy PO i Donalda w maglu tvn24 i S24. A może skończy jak Kazio? Trafi na swoją Hermenegildę jak Kaźmierz na Isabel. ps. przypominam Migalskiemu w jaki godny sposób rozstał się z PO profesor Śpiewak. Mimo, że spodlony przez Tuska nigdy złego słowa a nawet krytycznego o nim nie powiedział w mediach i nie mówi. Szkoda, że wzorem dla Pana doktora stała się jaśnistą krwią zalana Henryka, której akumulatory bezą ładuje towarzyszka życia alkoholika, którego wirus filipiński na grobach Katyńskich powalił.
http://migal.salon24.pl/224962,oswiadczenie
http://wyborcza.pl/1,75248,8330785,Migalski__Jak_PiS_ma_wygrywac_bez_tol...
http://www.tvn24.pl/2370404,28377,0,0,1,wideo.html
ZAKŁADNICY CZY WASALE? W cieniu pyskówek i tematów zastępczych, umiejętnie rozgrywanych przez rządowe media bez nagłośnienia przeszła informacja, iż Komisja Europejska zakwestionowała porozumienie gazowe Polski z Rosją, zatwierdzone w lutym przez rząd Donalda Tuska i uznała, iż "Polska jest zakładnikiem strony rosyjskiej". To niezwykle ważne twierdzenie, wiernie oddające sens sytuacji w jaką wmanewrował Polaków rząd służalczych nieudaczników zostało nieprzypadkowo przykryte propagandowymi newsami. Wszystko po to, by zataić przed społeczeństwem fakt, iż grupa rządząca spełniając dyrektywę płk Putina naraziła bezpieczeństwo własnego państwa i skazała kolejne pokolenia Polaków na finansowanie reżimu kremlowskich „siłowników”. Przypomnę, że 1 września 2009 roku podczas wizyty w Polsce płk Putin wyraził życzenie, by rurociąg jamalski, którym gaz płynie do Polski należał odtąd do Gazpromu i PGNiG, a spółka Gas Trading zniknęła z akcjonariatu EuRoPol Gazu – firmy zarządzającej polskim odcinkiem rurociągu. Do tej pory struktura własności EuRoPol Gaz wyglądała następująco: Gazprom – 48 %., PGNiG razem z Gaz Trading – 52 %, co miało dawać gwarancję, że spółka będzie reprezentować polskie interesy. Dotychczas też, jeśli zarząd EuRoPol Gazu nie podjął decyzji zwykłą większością głosów, o wyniku głosowania rozstrzygał prezes nominowany przez PGNiG. W myśl dyrektywy Putina – 50/50 - kluczowe decyzje mają odtąd zapadać na zasadzie jednomyślności, co faktycznie umożliwia Rosjanom forsowanie własnego stanowiska. Dotyczy to zwłaszcza kwestii wysokości opłat za transport gazu. Rosjanie domagali się bowiem, by opłaty były jak najniższe i kwestionując taryfy zatwierdzane przez Urząd Regulacji Energetyki, już od czterech lat nie uiszczali w pełni rachunków ustalanych według polskich taryf. Dług Gazpromu wobec Polski wynosił z tego tytułu 410 milionów dolarów, czyli ponad 1,2 miliarda złotych. Grupa rządząca spełniła wszystkie dyrektywy płk Putina. 19 stycznia br. odbyło się posiedzenie rady nadzorczej spółki EuRoPol Gaz, podczas którego - za sprawą głównych udziałowców – PGNiG i Gazpromu dokonano rewolucji kadrowej w zarządzie spółki dostosowując ją do oczekiwań strony rosyjskiej. W komunikacie rady nadzorczej EuRoPol Gazu poinformowano, że „zmiany w składzie Zarządu gwarantują sprawne uporządkowanie nierozwiązanych dotychczas kwestii EuRoPol Gazu w duchu przygotowywanego porozumienia międzyrządowego”. Już wówczas pojawiły się zarzuty, formułowane wyraźnie przez doradcę prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego Piotra Naimskiego, że umowa w kształcie narzuconym Polsce jest dla nas niekorzystna. Przedstawiciele grupy rządzącej, w tym wicepremier Pawlak - odpowiedzialny za negocjacje z Rosją i premier Tusk zapewniali, że umowa jest sporządzona prawidłowo i zgodna z prawem europejskim. Jako „zbalansowaną i zabezpieczającą interesy obu stron” określał ją Pawlak, zaś Tusk twierdził, że „umowa o gazie, który importujemy z Rosji, spełnia te wymogi, które są kluczowe z punktu widzenia interesów polskiego państwa i polskich obywateli, czyli bezpieczeństwo gazowe, możliwie niska cena i elastyczny kształt tej umowy”. Jak w praktyce wyglądał „punkt widzenia interesów polskiego państwa i polskich obywateli” mogliśmy dowiedzieć się pod koniec czerwca, gdy uchylono nieco tajemnicy nowego kontraktu. Okazało się, że stawki za tranzyt gazu, jakie Gazprom ma płacić Polsce są niższe nawet od stawek, jakie Rosjanie płacą reżimowi Łukaszenki. Od marca br. za tranzyt 1 tys. m sześc. gazu na odległość 100 km Gazprom płaci Polsce równowartość 1,74 dol. Stawka uzgodniona na ten rok z Białorusią wyniosła 1,88 dol, a za tranzyt rosyjskiego gazu przez Ukrainę Gazprom musi płacić aż 2,74 dol. Na tym nie kończy się szczodrość grupy rządzącej wobec płk. Putina. Polska daruje Rosjanom dług w wysokości 180 mln dol. – tj. kwotę, jaką rzekomo Gazprom był winien spółce EuRoPol Gaz przez okres czterech lat niepłacenia prawidłowych stawek (według innych wyliczeń kwota ta wynosiła 410 mln USD). W tym samym czasie zwołano w Warszawie walne zgromadzenie akcjonariuszy EuRoPol Gazu, do której należy tranzytowy gazociąg przez Polskę i zaplanowano zatwierdzenie bilansów spółki nie tylko za zeszły rok, ale także za lata 2006 – 2008. Wszystko po to, by umorzyć dług Rosjan.
W zamian za te ustępstwa Gazprom „wyraził zgodę” na zwiększenie dostaw gazu do Polski i przedłużenie kontraktu o 15 lat - do 2037 r. Jednocześnie, bez żadnego rozgłosu Donald Tusk zarządzeniem nr.39 z dn.14 czerwca br. dokonał likwidacji Zespołu do spraw Polityki Bezpieczeństwa Energetycznego, który zajmował się dotąd opracowaniem polityki bezpieczeństwa energetycznego państwa i przedstawiał propozycje inicjatyw dotyczących polityki energetycznej na forum międzynarodowym, co wyraźnie wskazywało, że grupa rządząca rezygnuje nawet z pozorów działań zmierzających do dywersyfikacji dostaw energii i skazuje nas na dyktat Rosji. O tym, że umowa z Rosją może być niezgodna z prawem europejskim dowiedzieliśmy się już w lutym, gdy Komisja Europejska poprosiła polski rząd o wyjaśnienia. Wątpliwości Brukseli związane były z ustalaniem taryf przesyłowych dla rosyjskiego gazu oraz udostępnianiem zdolności przesyłowych w gazociągu jamalskim, którym rosyjski gaz płynie do Polski i dalej na Zachód. W międzyrządowym porozumieniu znalazł się bowiem zapis, że taryfa tranzytowa dla rosyjskiego gazu będzie obliczana tak, by zapewnić docelową wysokość corocznego zysku netto EuRoPol Gazu na poziomie 21 mln zł. Jest też zapis, że "strony potwierdzają, że wysokość stawki taryfowej zatwierdzanej przez prezesa URE (...) stanowi poziom, powyżej którego EuRoPol Gaz nie ma prawa ustalać wartości swoich usług w zakresie przesyłu gazu dla odbiorców tych usług". W liście do unijnego dyrektora ds. energii wicepremier Pawlak twierdził, jakoby „porozumienie gazowe z Rosją nie narusza uprawnień prezesa Urzędu Regulacji Energetyki, ani zasad Unii Europejskiej”. Tymczasem w wydanej przed kilkoma dniami decyzji KE orzekła, że „Moskwa narzucając Warszawie umowę sprzeczną z prawem unijnym, nie respektuje reform rynku gazowego całej wspólnoty europejskiej”. Urzędnicy Komisji stwierdzili, że w obecnym kształcie porozumienia gazowe z Rosją łamią prawo wspólnoty europejskiej i zaoferowali Polsce pomoc w doprowadzeniu ich do zgodności z europejskimi przepisami. Jako całkowicie bezprawny uznano przede wszystkim kształt aneksu do porozumienia rządów Polski i Rosji, dotyczący zwiększenia dostaw gazu do Polski do 10,3 mld m sześc. rocznie i wydłużenia ich do 2037 roku. KE uznał także, że Rosja negatywnie ocenia reformy rynku gazu, a jej "działania mają na celu przetestowanie zdecydowania KE do wprowadzenia zmian". Powstała zatem absurdalna i skandaliczna sytuacja, w której to urzędnicy obcych państw zwracają uwagę, że rząd Polski stał się „zakładnikiem Rosji” i postulują zmiany umowy w taki sposób, by zapewniała ochronę polskich interesów. Tymczasem, najwyżsi przedstawiciele państwa polskiego twierdzą, że rola zakładnika im odpowiada i zapewniają Europę jakoby umowa uwzględniała interesy polskich obywateli. Żadna inna sytuacja nie pokazuje w tak bezpośredni sposób, że mamy do czynienia z grupą ludzi całkowicie obojętnych na polską rację stanu, nie liczących się z dobrem własnych obywateli, za to podporządkowanych dyktatowi wrogiego Polsce mocarstwa. Dość przypomnieć, że już pracy doktorskiej płk KGB Władymira Putina, złożonej na wydziale ekonomii petersburskiego Instytutu Górnictwa w 1997 roku, można znaleźć pomysły na wykorzystanie zasobów surowcowych Rosji w celu wzmocnienia jej pozycji strategicznej, głównie dzięki częściowej nacjonalizacji handlu ropą naftową i gazem. Po objęciu władzy Putin konsekwentnie dążył do praktycznej realizacji swoich projektów i uczynienia z rosyjskiej ropy i gazu broni równie skutecznej, jaką w czasach Związku Sowieckiego były czołgi i rakiety Czerwonej Armii. Jako reprezentanta środowiska tajnych służb sowieckich – sprawujących na Kremlu rzeczywistą władzę - intencją Putina jest uczynienie z zasobów surowcowych środka służącego utrwaleniu dotychczasowej strefy wpływów oraz odzyskaniu przez Rosję realnej, mocarstwowej pozycji. O takich planach muszą wiedzieć ludzie sprawujący dziś władzę w III RP. Jeśli przyjmują bezwarunkowo rosyjski punkt widzenia i akceptują niekorzystne dla Polski rozwiązania, a nawet okłamują w tej kwestii własnych obywateli – trzeba głośno pytać – czy mamy do czynienia z przedstawicielami naszych interesów, czy już z wasalami pułkownika KGB? Ścios
04 września 2010 Demokracja stymulowana przez legislacyjną powódź. „Demokracja to ustrój, w którym możesz mówić to co myślisz, nawet wtedy, kiedy nie myślisz”- ktoś słusznie zauważył, ale nie zauważył, że prawda w demokracji określana jest przez większość- niekoniecznie myślącą. Przez większościowy kolektyw, bo w demokracji „jednostka niczym jednostka zerem..”. Jak z kolei twierdził samobójca Majakowski. Najpierw popierał- a potem się powiesił.. I pozornie demokracja może być atrakcyjna, bo umiejętnie wciąga do stanowienia o sobie masy, a tak naprawdę rządzi oligarchia podparta spec- służbami.. Taka atrakcyjna jak narzeczony pewnej pani. .Po mamie miał niebieskie oczy, a po ojcu piękny dom i porsche. Właśnie dzisiaj wchodzi w życie znowelizowane demokratycznie i większościowo prawo o ruchu drogowym, na mocy którego zostało zgwałcone prawo naturalne, czyli prawo do własności właściciela. Demokracja na ogół gwałci prawo naturalne, czyli prawo do wolności, do życia do własności, gwałtem większości. Toporem gwałtu jest w tym przypadku większość. Chodzi o to, że od dzisiaj, wszystkie drogi prywatne i prywatne parkingi będą traktowane przez demokratyczną władzę publiczną jako…..publiczne(????!!!!!) Nastąpiła fragmentaryczna nacjonalizacja prywatnych parkingów i prywatnych dróg.! Bo szalety publiczne, nawet na drogach i parkingach prywatnych- pozostaną nadal publiczne. A na przykład szkoły państwowe są publiczne- tak twierdzi propaganda-, a takie na przykład prywatne już publiczne nie są- są niepubliczne. Tak właśnie twierdzi To jak to jest? Państwowe jest publiczne, a prywatne nie jest?. Wystarczy pokręcić nazewnictwem i już mamy inną jakość rozumowania.. Od tego jest propaganda, żeby nam zrobiła wodę z mózgów. Oczywiście tym wszystkim, którzy jeszcze go mają… Takim się przynajmniej wydaje.. Bo trudno w takim huraganie kłamstwa i dezinformacji- zachować zdrowy rozsądek.. Chyba, że ktoś tego wszystkiego nie słucha. A jak się odezwie w towarzystwie tych co słuchają- to uznają go za wariata.. I ile dobrego będzie wynikać teraz z nacjonalizacji dróg i parkingów prywatnych? Jak bardzo władza publiczna w postaci policjantów obywatelskich i straży miejskich- też obywatelskich, będzie wpływała na nasze życie? Do tej pory policjant obywatelski i strażnik obywatelski nie mogli nam nic zrobić na drodze prywatnej i parkingu prywatnym.. Bo to była własność prywatna. Od dzisiaj nie jest! Dzisiaj droga prywatna i parking prywatny jest państwowy.. To znaczy właścicielowi parkingu i drogi prywatnej, władza demokratyczna i publiczna pozwoliła zatrzymać pusty tytuł do własności, a sama będzie rozgrywać swoje sprawy przeciw obywatelom , na prywatnych dotychczas drogach i parkingach.. Jakie to sprawy? Będzie karać niemiłosiernie mandatami, szukać dziury w całym i napełniać tonący budżet tonącego państwa demokratycznego pełnego sprawiedliwości społecznej, a tak naprawdę pełnego coraz bardziej niesprawiedliwości.. Bo sprawiedliwość społeczna to zupełnie co innego niż sprawiedliwość. Tak jak demokracja: to zupełnie co innego niż normalność. Do tej pory władzy państwowej nie obchodziło jak ja ustawiam samochód na terenie prywatnym, była to sprawa pomiędzy mną a właścicielem, i doskonale się rozumieliśmy.. Nie potrzeba było do naszego wzajemnego stosunku- władzy państwowej.. Sami- we własnym gronie- załatwialiśmy nieporozumienia.. Teraz będzie inaczej! Teraz władza państwowa będzie ingerowała w nasze sprawy prywatne. Bo co to powinno obchodzić władzę publiczna jak ja stawiam samochód na terenie prywatnym?. Tak jak ingerencja państwa w gospodarkę fałszuje mechanizm cenowy, tak ingerencja państwa w prywatną własność pozbawia właściciela tak naprawdę własności.. Świętej własności prywatnej już dawno nie ma, bo państwo jest ponad prywatną własnością.. Państwo jest ponad własnością, ponad człowiekiem, ponad jego życiem.. Ustanowiło nawet demokratycznie do którego tygodnia życia w łonie matki, można człowieka zabić.(????) I może tę granicę przesuwać jak mu się demokratycznie podoba! Jak tak dalej pójdzie to będzie można zabijać dzieciaki, które opuściły już łono matki. Lewica nie śpi! I już propaganda pokazuje jak na osiedlach ludzie parkują samochody, żeby wzbudzić nienawiść tych wszystkich, którzy samochodów nie posiadają. Żeby rozgrzać emocje: on ma samochód- a ja nie mam. Niech go obskubią mandatami.. Dobrze mu tak! Niech nie tarasuje przejścia pieszym i niepełnosprawnym.. A że droga do tej pory była własnością członków spółdzielni, a teraz jest upaństwowiona.. A czy to jeszcze kogoś obchodzi?
Liczą się emocje i prawo do rabowania kierowców na drogach prywatnych i osiedlowych.. Nie będziesz pewien dnia ani godziny- kierowco dróg prywatnych i prywatnych parkingów, na przykład przed marketami. Sam trzymam samochód na parkingu prywatnym, ale nie znam jeszcze przepisów wykonawczych, czy na płatnych parkingach wykonawczych, pardon- prywatnych- też policja obywatelska i straż obywatelska może wejść i sprawdzać stan pojazdu, trzeźwość kierowcy, dowód rejestracyjny, apteczkę, trójkąt, koło zapasowe- nie koło zapasowe chyba nie, czy fotelik dla dziecka… Ale kamizelka kuloodporna-pardon- odblaskowa- tak! Jeśli w samochodzie nie będzie fotelika, to policja obywatelska powinna mieć prawo sprawdzić, czy właściciel pojazdu ma dziecko.. Nawet w nocy! I czy było szczepione. Dla bezpieczeństwa wszystkich i jego samego.. Bo bezpieczeństwo ponad wolność człowieka.. Już sobie wyobrażam te tabuny funkcjonariuszy straży obywatelskiej i policji obywatelskiej razem z księżmi obywatelskimi patrolującymi drogi osiedlowe z suszarkami i szukających winnych złego zaparkowania…. Ile to pieniędzy popłynie do pustego jeszcze dzisiaj, a pełnego jutro- budżetu państwa? Ile to radości władza publiczna będzie miała z milionów źle zaparkowanych samochodów na drogach do tej pory prywatnych i spółdzielczych- a od dzisiaj upaństwowionych ? I ilu chłopów pańszczyźnianych socjalizmu biurokratycznego będzie ściganych na swoich drogach prywatnych prowadzących do pól... Tak jak ścigani byli na rowerach na drogach publicznych.. W ramach ziobrowskiego planu walki z przestępczością.. Szkoda, że nie zorganizowaną.. Tak jak zorganizowana przestępczość państwowa. Bo to państwo demokratyczne jest przestępcą uchwalając demokratyczne ustawy przeciwko nam.. Podobno obywatelom. To państwo nastaje na naszą własność, na nasze pieniądze, na nasze dzieci, które coraz częściej odbiera rodzicom, z powodu, że bo to, że bo tamto.. Bo kobieta była zanadto wierząca- na ten przykład.. Demokratyczne państwo sprawiedliwości społecznej jest państwem zupełnego bezprawia!!! Robi z nami co zechce, zabiera ile mu się podoba, tarmosi w pierzu i w smole, obkłada podatkami, upokarza i wpędza w stresy i niepewność.. Co też jutro tyrańskie przeciw ludziom wymyśli? Aż się prosi, żeby szybciutko uchwalić prawo demokratycznie ma mocy którego każdy funkcjonariusz obywatelski i państwowy będzie mógł wchodzić do każdego domu o każdej porze dnia i nocy, i sprawdzać.. Sprawdzać, sprawdzać i sprawdzać.. W nieskończoność sprawdzać.. Bo jak mówił Lenin.. Można ufać- ale trzeba też kontrolować! Totalitaryzm rozkwita na naszych oczach i jakoś dziwnie przyspiesza. Wszak jesteśmy w Unii Europejskiej, która ze swej socjalistycznej natury jest totalitarna.. Pośród uspokajających słów o prawach człowieka i wolności zabiera nam się naturalne prawa i wolność. I umiejętnie usypiają czujność narodu.. Systematycznie, umiejętnie propagandowo, nie atakują nas frontalnie.. Tylko cichcem, metodą kreta.. To po co nam władza, która nas głównie rabuje i wymyśla sposoby na represjonowanie nas?. I czy potrzebne były druty kolczaste i wieże strażnicze? Że socjaliści wcześniej na to nie wpadli.. Tylko niepotrzebnie namordowali miliony ludzi pod różnymi szerokościami demokratycznymi.. Urodziny ludzi regulować, starszych poddawać eutanazji, a młodych zapędzić do roboty, żeby pracowali na całą tę hałastrę biurokratyczną.. Taka jest nasza przyszłość! Boże miej nas i nasze dzieci w swojej opiece.. WJR
Łagodny PIT, srogi VAT Średnie obciążenie podatkowe w naszym kraju na tle innych państw Unii Europejskiej jest bardzo niskie. Jednak ekonomiści zwracają uwagę, że dla podatnika istotne jest nie to, jaki procent dochodów państwo zabiera mu w formie podatku, lecz to, jaka kwota zostaje mu w kieszeni Pod względem obciążeń podatkami bezpośrednimi oraz składkami na ubezpieczenia społeczne - nasze daniny publiczne są jednymi z najniższych w Europie. Jednak gdy weźmiemy pod uwagę podatki pośrednie, to plasujemy się w czołówce europejskich państw. Eksperci alarmują, że podatki w Polsce są źle skonstruowane. W ich ocenie, VAT obciążający konsumpcję jest za wysoki, co najsilniej odczuwają osoby o niskich dochodach, podatek dochodowy jest zbyt spłaszczony i preferuje najzamożniejszych podatników, zaś składka zdrowotna - za niska i niewłaściwie rozłożona. Ponadto jesteśmy jedynym krajem w Europie, w którym składka na opiekę zdrowotną opłacana jest wyłącznie przez pracownika. Po obniżce stawek podatkowych w 2009 roku przeciętne efektywne obciążenie podatnika w zakresie podatku dochodowego wraz ze składką zdrowotną (po uwzględnieniu kwoty wolnej od podatku oraz ulg i odliczeń) spadło z 16,75 proc. do 15,1 procent. W zakresie podatków bezpośrednich jesteśmy jednym z najniżej opodatkowanych społeczeństw Europy. Jednak "średnia" to nie wszystko. Z danych wynika, że na obniżce skorzystali najzamożniejsi podatnicy, których efektywne obciążenie zmniejszyło się z 29 proc. do 23,6 proc., dla pozostałych, a tych jest 98,4 proc., średnie realne obciążenie nieznacznie wzrosło z 13,53 proc. do 13,73 procent. - W naszym systemie podatkowym panuje "pogoda dla bogaczy" - ocenia prof. Jerzy Żyżyński z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Przeciętny mieszkaniec Unii Europejskiej po uregulowaniu podatków i składek ubezpieczeniowych zachowuje w portfelu, jak wyliczyła firma PriceWaterhouseCoopers, ok. 70 proc. pensji brutto. W portfelu Polaka zostaje natomiast ok. 74 proc. płacy brutto. Większe od naszych obciążenia ponoszą np. Duńczycy, którzy odprowadzają w formie danin publicznych niemal 60 proc. zarobków, Belgowie - 45 procent. Najmniej obciążeni są natomiast Hiszpanie i Estończycy, którzy otrzymują na rękę odpowiednio 83 i 82 proc. zarobków brutto, a więc ich średnie obciążenie na rzecz funduszy publicznych jest niższe niż 20 procent. Zdaniem prof. Witolda Modzelewskiego, prezesa Instytutu Studiów Podatkowych, do badań porównawczych pomiędzy krajami należy podchodzić sceptycznie. - Porównywanie średnich obciążeń podatkowych na podstawie udziału podatków w dochodzie jest niemiarodajne, ponieważ nieporównywalne jest pojęcie "dochodu" w poszczególnych państwach - zwraca uwagę prof. Modzelewski, były wiceminister finansów. - W różnych systemach podatkowych pod tym samym pojęciem kryją się odmienne konstrukcje prawne albo różne podstawy opodatkowania. Co więcej - różnice pomiędzy państwami dotyczą także rozkładu obciążeń podatkowych na poszczególne grupy podatników. W rezultacie porównywanie "średniego poziomu opodatkowania" niewiele nam mówi... - zauważa prof. Modzelewski. Jednym z kryteriów, które faktycznie umożliwia porównanie obciążeń podatkowych w różnych państwach, jest - jego zdaniem - stosunek realnie zapłaconych podatków do przychodów podatnika. Należałoby przy tym brać pod uwagę zarówno podatki dochodowe, jak i majątkowe, które w Polsce są niskie, ponieważ nie płacimy podatku od wartości nieruchomości. - Analizy prowadzone przez Instytut Studiów Podatkowych wskazują, że średnie obciążenie podatkowe w naszym kraju wyliczone na podstawie tego kryterium jest na tle innych krajów bardzo niskie i ma tendencję malejącą - twierdzi prof. Modzelewski. Doliczanie do obciążeń podatkowych składki na ubezpieczenie społeczne jest, według niego, błędem, ponieważ w Polsce trafia ona po części nie do instytucji publicznych, jak ZUS, lecz do prywatnych otwartych funduszy emerytalnych. - Obserwując rzeczywistość ostatnich kilku lat, mam wątpliwości, czy "średnia wielkość obciążeń podatkowych" ma jakiekolwiek znaczenie w sferze podejmowania decyzji - mówi prof. Witold Modzelewski. - Jeśli przyjrzeć się np. wielkim migracjom z ostatnich lat, to widać, że cechuje je pozorny paradoks, następują one bowiem z państw o oficjalnie niskiej średniej wysokości obciążeń podatkowych do państw z wyraźnie wyższym poziomem obciążeń - zauważa.
Czyżbyśmy nie potrafili kalkulować? - Dla podatnika istotne jest nie to, jaki procent dochodów państwo zabiera mu w formie podatku, lecz to, jaka kwota zostaje mu w kieszeni. W Polsce prawdziwym problemem są zbyt niskie płace, a nie wysokie podatki. Przykład? PKB Wielkiej Brytanii jest dwa razy większy niż Polski, ale płaca lekarza czy pracownika naukowego jest tam dziesięciokrotnie wyższa - stwierdza prof. Jerzy Żyżyński. Przypomina też, że ludzie oceniają państwo nie tylko po poziomie obciążeń podatkowych, ale także po tym, jak wypełnia swoje funkcje. - Pojęcie "taniego państwa", na które podatnik niewiele łoży, jest mitem - uważa prof. Jerzy Żyżyński z Uniwersytetu Warszawskiego. - Państwo ma określone obowiązki konstytucyjne wobec obywateli w dziedzinie obrony, porządku publicznego, edukacji, ochrony zdrowia, zabezpieczenia społecznego itd., których wypełnianie jest jednym z czynników decydujących o poziomie życia w danym kraju. Jeśli chcemy, by te funkcje wypełniane były przez sektor publiczny należycie, musimy za to zapłacić właśnie w formie podatków - tłumaczy. - "Tanie państwo" nigdy nie będzie "sprawnym państwem". To wyjaśnia, dlaczego np. wysoko opodatkowani Duńczycy czy Szwedzi chwalą sobie życie we własnym kraju i - w przeciwieństwie do Polaków - nie myślą o emigracji...
Podatek, którego nie widać "Poziom obciążeń podatkowych" w Polsce wyraźnie rośnie, jeśli uwzględnić podatki pośrednie. Według Eurostatu, VAT i akcyza, płacone przez polskich konsumentów w cenie kupowanych dóbr i usług, stanowią ok. 42 proc. naszego obciążenia podatkowego, podczas gdy udział podatków bezpośrednich (PIT) nie przekracza 20 procent. Podstawowa stawka VAT w naszym kraju - 22 proc. - należy do najwyższych w Europie. Podatnicy nie zdają sobie sprawy, ile pieniędzy z tytułu "niewidocznego" podatku wliczonego w ceny co roku odprowadzają do budżetu. Z drugiej strony - to owa "niewidoczność" podatków pośrednich sprawia, że właśnie te daniny najłatwiej jest podnosić rządzącym. Taką drogę wybrał także polski rząd, ogłaszając podniesienie podstawowej stawki podatku VAT z 22 do 23 proc., a w dalszej perspektywie do 25 proc., tj. maksymalnego poziomu dopuszczalnego w UE. - Polska już teraz należy do krajów o wysokim poziomie VAT, wyższe stawki mają tylko kraje skandynawskie i - po ostatniej podwyżce - Węgry oraz Grecja. Rządzący podejmują takie decyzje, jakby Polacy byli zamożnym społeczeństwem, zapominając, że przeciętny dochód w naszym kraju jest o połowę niższy niż w starych krajach UE - uważa dr Zbigniew Kuźmiuk, ekonomista, były poseł do Parlamentu Europejskiego. Alternatywą, jego zdaniem, dla tak szkodliwej podwyżki, która ograniczy konsumpcję, podkopie wzrost gospodarczy i uderzy w najuboższych - byłoby wprowadzenie podatku dla banków. - Obciążenie aktywów banków podatkiem w wysokości 0,4 proc. wartości przyniosłoby blisko 5 mld zł dochodów do budżetu, a więc mniej więcej tyle samo, co podniesienie VAT - stwierdza dr Kuźmiuk. W ocenie prof. Żyżyńskiego, podatki w Polsce są źle skonstruowane. VAT obciążający konsumpcję jest za wysoki, co najsilniej odczuwają osoby o niskich dochodach, podatek dochodowy jest zbyt spłaszczony i preferuje najzamożniejszych podatników, składka zdrowotna zaś - za niska i niewłaściwie rozłożona. - Jesteśmy jedynym krajem w Europie, w którym składka na zdrowie jest płacona wyłącznie przez pracownika. We wszystkich innych krajach jest ona rozłożona pomiędzy pracownika i pracodawcę w proporcji pół na pół, lub 2/3 pracodawca, 1/3 pracownik - twierdzi. Taka konstrukcja składki jest kolejnym przejawem preferowania grup lepiej uposażonych.- Pieniędzy na zdrowie jest za mało. Jeśli składka nie zostanie podniesiona i rozłożona na obie strony, konieczne będzie doubezpieczenie, aby w pełni korzystać z ochrony zdrowia. Niestety, przy bardzo niskich dochodach większości społeczeństwa nie będzie na to stać - ostrzega profesor. Małgorzata Goss
Czym była Hiszpania, zanim się zlewaczyła? Hiszpańscy prawicowcy i ich sojusznicy wyrażali to sloganem: „Una, grande, libre!” Jedna, wielka, wolna. W rzeczywistości dyktatura generała Francisco Franco y Bahamonde (1892- 1975) miała pewne elementy wspólne ze schyłkową Rosją Romanowych. Była autorytarna i liberalna. W 1936 roku gen. Franco był jednym z przywódców wojskowego zamachu stanu mającego na celu przywrócenie prawa i porządku w Republice Hiszpańskiej, która znalazła się w stanie anarchii i kryzysu pod wpływem rewolucyjnych działań totalitarnej lewicy. Zamach się nie powiódł, a co gorsza spowodował wybuch czerwonej rewolucji, na której czele stanęli komuniści i anarchiści, po tym gdy socjał-liberałowie rządowi rozdali rewolucjonistom broń. Odpowiedzią na rewolucję było powstanie.W szeregach powstańczych dominowali monarchistyczni tradycjonaliści katoliccy, radykalni narodowcy, oraz wojskowi. Gen. Franco był jednym z nich. Zarazu o nieokreślonej ideologii, choć raczej składający się w stronę liberalnej republiki, ten „bagnet w poszukiwaniu ideologii” odnalazł się jako „wódz” (caudilo) głoszący prymat wartości katolickich, tradycjonalistycznych i nacjonalistycznych. Na początku system Hiszpanii czerpał ze wzorów totalitarnych, powielając pewne rozwiązania systemowe faszystowskich Włoch i narodowo-socjalistycznych Niemiec. W istocie jednak system hiszpański był sui generis, w dużym stopniu dostosowanym do osobowości i potrzeb dyktatora. Jeszcze w czasie II wojny światowej zerwano z rozmaitymi totalistycznymi rozwiązaniami i symbolami. Potem coraz bardziej dostosowywano się do standardów zachodnich – wywodzących się z ewoluującego charakteru demokracji liberalnej. Wynikało to zarówno z uwarunkowań zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Po pierwsze, w czasie II wojnie światowej Madryt mądrze nie dołączył do żadnej z walczących stron. Po wstępnym okresie przyjaznej neutralności w stosunku do III Rzeszy Hiszpania zmieniła front i – od końca 1942 roku – stopniowo poczęła orientować się na zwyciężających Aliantów Zachodnich. Następnie – po krótkim okresie zagrożenia (do 1946 roku), gdy międzynarodowe siły komunistyczne (we Francji szczególnie) agitowały za inwazją Hiszpanii – nastąpiło najpierw rozprężenie w stosunku między Madrytem a Waszyngtonem i amerykańskimi sojusznikami, a potem daleko posunięta współpraca na froncie antykomunistycznym – w tym szczególnie militarna, coraz bardziej zbliżając się do NATO (chociaż formalna akcesja miała miejsce dopiero w 1982 roku). Odprężenie na poziomie międzynarodowym pozwoliło na złagodzenie stosunków wewnętrznych w Hiszpanii. Naturalnie od samego początku represjonowano wszelkie ośrodki subwersywne i rewolucyjne, szczególnie komunistów. Ale gen. Franco rozprawiał się też z przeciwnikami w ramach obozu władzy. Stopniowo odsuwano od władzy elementy totalistyczne i narodowo- radykalne. Zneutralizowano też tradycjonalistów, których rozwiązania odrzucono jako anachronistyczne. Powoli wpływy zyskiwały środowiska konserwatywne, libertariańskie i liberalno-monarchistyczne. Od połowy lat pięćdziesiątych największy wpływ na gospodarkę zaczęła wywierać libertariańsko - konserwatywna organizacja katolicka Opus Dei (Dzieło Boże). Prałatura św. Krzyża i Dzieła Bożego (Opus Dei) jest konserwatywno-libertariańską organizacją katolicką, koncentrującą się na samodoskonaleniu się i sprawach gospodarczych.
Założona w Hiszpanii w 1928 roku przez św. księdza Josemaría Escrivá, który głosił apoteozę pracy i samodyscypliny. Papieską sankcję otrzymała w 1950 roku. Uczestniczy w niej ponad 90 tys. osób w prawie stu krajach. Większość członków to katolicki laikat. Są zorganizowani na wzór zakonny, jednak tylko mała część mieszka we wspólnotach Opus Dei i podlega zasadzie celibatu. Większość zakłada domy i rodziny. Opus Dei jest atakowana zarówno przez tradycjonalistów (jako katolicka „masoneria”) jak i lewaków (jako katolicki „spisek” myzogeniczno-kapitalistyczny). Wpływy działaczy Opus Dei w gospodarce Hiszpanii spowodowały prosperitę, co doprowadziło do postępującej liberalizacji w kulturze, polityce i społeczeństwie. Przyjrzyjmy się temu na podstawie prasy. Początkowo poziom i szata graficzna prasy hiszpańskiej odzwierciedlały kiepski stan gospodarki Hiszpanii. Wraz ze wzrostem zamożności poprawiał się wygląd i wybór tytułów. Nie cała prasa należała do państwa, natomiast władze wymagały, aby wszystkie tytuły były prorządowe. Całość mediów podlegała cenzurze. Została ona znacznie ograniczona w latach sześćdziesiątych, ale zniesiona oficjalnie dopiero w 1977, chociaż nieformalnie funkcjonowała do 1983 roku. Cenzura istniała w Hiszpanii naturalnie od „zawsze” (czyli co najmniej od wynalazku druku), a w tym i w okresie liberalnej dominacji w XIX wieku. W Hiszpanii „narodowej” cenzurę stosowano naturalnie na terenach opanowanych przez powstańców w czasie wojny domowej (1936-1939), a następnie – po zwycięstwie – ustanowiono ją prawnie na terenie całego kraju odpowiednim dekretem. Początkowo cenzura była bardzo surowa. Stopniowo jednak łagodniała. Miały na to wpływ sytuacja międzynarodowa i wewnętrzna. Im mocniej Hiszpania wchodziła w organizowane czy gwarantowane przez USA struktury Zachodu, tym większa stawała się liberalizacja cenzury. Im stabiliniejsza politycznie i gospodarczo sytuacja wewnętrzna, tym łagodniejsze było podejście do cenzury. Aby zająć się tym problemem, ustanowiono tzw. juntas de censura. Były to specjalne komisje mieszane składające się z państwowych biurokratów, przedstawicieli środowisk twórczych oraz reprezentantów kościoła. Komisje te decydowały o publikacji tekstów czy też o ich okrojeniu. Generalnie usuwano fragmenty uznane za niemoralne (w świetle nauki kościoła) bądź politycznie podburzające przeciwko ładowi personifikowanemu przez gen. Franco.
W końcu lat pięćdziesiątych rola kościoła znacznie zmalała. Spowodowało to znaczny spadek interwencji cenzorskich w materiał kontrowersyjny obyczajowo. Coraz więcej zależało od prorządowych twórców i państwowych biurokratów, których stopniowo opuszczał żar ideologiczny. Powodowało to spotęgowanie pluralizmu kulturowego i politycznego w dopuszczanych do obiegu publikacjach. Ponadto oblicze cenzury determinowała osobowość danego ministra odpowiedzialnego za twórczość i media. Podobną ewolucję można obserwować na polu stosunków pracowniczych. Strajki w Hiszpanii były nielegalne. Mimo to wybuchały okresowo. Szczególnie podatne na nie były okręgi przemysłowe, takie jak Asturia. Region ten miał długą tradycję działalności anarchistycznej i był sceną krwawej próby rewolucji jeszcze w 1934 roku, którą zdławiły militarnie władze republiki. Tamże wiosną 1962 wybuchły strajki wśród górników. Strajkujący osiągnęli swoje cele ekonomiczne, m.in. wywalczyli płatny miesiąc wolny od pracy. Obyło się bez przemocy. Łagodna reakcja władz i zwycięstwo robotników wypływały również z faktu, że strajkujących poparł otwarcie i mocno episkopat Hiszpanii. Druga fala strajków objęła te same zakłady między lipcem a wrześniem 1963 roku. Tym razem do górników przyłączyły się inne branże, razem strajkowało do 60 tys. ludzi. Ponownie chodziło o podwyżki, warunki pracy i świadczenia społeczne. Ale tym razem strajkujący odcięli się od oficjalnych związków i odrzucili możliwość mediacji w ramach korporacji (które reprezentowały pracowników i pracodawców, a arbitraż sprawował przedstawiciel władz). Strajkujący rządali reprezentacji przez wybranych przez siebie kandydatów zgrupowanych w komitetach. Zaktywizowali się wśród nich wspierani przez Kościół działacze nielegalnych związków katolickich.
Naturalnie wśród strajkujących ujawnili się też i podziemni anarchiści, socjaliści i komuniści. Dochodziło do akcji przemocy wobec kierownictwa przedsiębiorstw oraz robotników unikających strajku. To wszystko, jak i postulaty polityczne spowodowały twardą reakcję władz i właścicieli firm. Po pierwsze, zastosowano lock out. Po drugie, zneutralizowano część strajkujących koncesjami ekonomicznymi i kooptacją do oficjalnych związków. Po trzecie, policja zastosowała represje. Siłą usuwano strajkujących z terenów prywatnych, jakimi były przedsiębiorstwa. Rozbijano strajki, bito organizatorów i aresztowano kierowników politycznych: szczególnie komunistów i anarchistów. W represjach władzom pomogły aktualne ataki bombowe na obiekty turystyczne, po których aresztowano i skazano pięciu anarchistycznych bojówkarzy. Strajk w Asturii nie rozszerzył się do Katalonii ani do innych regionów przemysłowych Hiszpanii. Sprawy polityczne zwykle były domeną wojskowych sądów doraźnych. Funkcjonowały one w Hiszpanii w czasie wojny domowej i zaraz po niej. W miarę upływu czasu nawet trybunały wojskowe zaczęły trzymać się standardów zachodnich i ich wyroki zaczęły łagodnieć. Prawdą jest, że trybunały wojskowe w Hiszpanii do końca pozostały bardziej surowe niż sądy cywilne; prawdą jest, że możemy mówić o personalnej kontynuuacji w ramach ich składu: prawnicy, prokuratorzy i sędziowie wojskowi strony zwycięskiej zwykle służyli do emerytury; prawdą jest, że w pewnych wypadkach oficerowie uczestniczący w specjalnych trybunałach wojskowych nie mieli formalnego wykształcenia prawniczego. Miało to miejsce jeszcze w latach sześćdziesiątych, na przykład w procesie związanego z NKWD komunisty Juliána Grimau Garcíi, gdzie jeden z oficerów-sędziów podał fałszywe dane, przypisując sobie wykształcenie prawnicze. Mimo wszystko jednak w tym wypadku ta przykrość nie trafi ła się niewinnemu.
Julián Grimau García (1911-1963) działał najpierw jako radykalny republikanin kataloński, a potem komunista. Brał udział w rewolucji w Barcelonie. Wszedł w skład komunistycznej policji, która znajdowała się pod kontrolą NKWD. Oprócz prześladowania białych koncentrował się na walce przeciw trockistom i anarchistom. Po klęsce czerwonych przebywał na emigracji w Ameryce Łacińskiej, a następnie we Francji. Podróżował po instrukcje do bloku sowieckiego, m.in. do Pragi. Od 1959 roku działał nielegalnie w podziemiu komunistycznym w Hiszpanii, okresowo przebywając we Francji. W 1962 roku powrócił do Hiszpanii i został aresztowany w Madrycie. Podejrzewano, że zadenuncjowali go anarchiści, a nawet niektórzy współtowarzysze komuniści, z którymi Grimau García spierał się o wpływy i władzę. Torturowany, bezskutecznie usiłował popełnić samobójstwo. Został skazany na śmierć za swą działalność podczas wojny domowej, wyrok wykonano w 1963 roku. Ale w innym wypadku doraźny sąd wojskowy pomylił się. Jorge Cunill Vals, anarchista kataloński został skazany na 30 lat za akty przemocy przez trybunał wojskowy w Barcelonie. Gubernator wojskowy regionu (Kapitan Generalny Katalonii) uchylił wyrok i zarządał dla Cunilla kary śmierci. Cunill Vals był oskarżony m.in. o podłożenie bomb w Valle de los Caidos (Dolina Poległych), na cmentarzu zabitych w wojnie domowej. Ten zarzut był fałszywy. W rzeczywistości czynu tego dokonał anarchista francuski wraz z hiszpańskim współtowarzyszem. Anarchiści byli też odpowiedzialni za inne zamachy bombowe, na przykład za atak na urząd paszportowy, w którym zginęli zwykli petenci w 1963 roku. Nota bene – w tym kontekście należy przypomnieć, że 28 września 1962 roku włoscy anarchiści z Międzynarodowej Federacji Młodzieży Wolnościowej (International Federation of Libertarian Youth) porwali honorowego wicekonsula Hiszpanii w Mediolanie, Isu Elíasa. Został zwolniony po czterech dniach. Policja aresztowała sześciu sprawców, którzy przyznali się do winy. Ujawnili, że ich celem było wymusić na Madrycie zwolnienie anarchisty Jorge Cunill Vals, który oczekiwał wtedy wykonania wyroku śmierci w hiszpańskim więzieniu. Mimo tego porywacze odsiedzieli zaledwie dwa miesiące więzienia, bowiem sędziowie i opinia publiczna Włoch byli zjednoczeni ze sprawcami w swojej nienawiści do Hiszpanii gen. Franco.
Ogólnie dyktatura Franco usiłowała pomniejszyć znaczenie wystąpień politycznych. Dlatego preferowano stosowanie sankcji z paragrafów prawa kryminalnego. Ponadto władze madryckie starały się zaliczać czyny terrorystyczne (e.g., narodowo-socjalistycznych separatystów baskijskich) do przestępstw pospolitych. W końcu niektóre przypadki przestępstw jednoznacznie kryminalnych stały się okazją do zwalczania rządu gen. Franco przez rozmaitych przeciwników. Chyba najbardziej głośna była sprawa kryminalisty Eleuterio Sáncheza Rodrígueza („El Lute”). W 1965 roku wziął on udział w rabunku sklepu jubilerskiego, podczas którego zabito strażnika. Policja ujęła „El Lute”, który odmówił podania nazwisk wspólników, wyparł się zabójstwa oraz kilkakrotnie uciekał z więzienia. Skazano go na karę śmierci, zamienioną potem na 30 lat więzienia. W końcu jednak amnestionowano. Człowiek ten stał się cause celebre liberalnej opinii publicznej i pop kultury. Śpiewał o nim zespół gastarbaiterski z Niemiec o nazwie Boney M. Tzw. „autorytety” roztrąbiły na całą Europę, że „El Lute” jest kozłem ofiarnym ze względu na swoje cygańskie pochodzenie i niską klasę społeczną, z której się wywodził. Nadało to sprawie naturalnie wymiar polityczny. Ułaskawiono go ostatecznie w 1981 roku. Przez cały czas dyktatury wojsko stało formalnie ponad układami, gwarantowało jednak stabilność systemu.
A gen. Franco pozostawał ostatecznym arbitrem. To on w ostateczności decydował, która z orientacji czy koterii będzie miała więcej do powiedzenia. Balansował między nimi, nie pozwalając żadnej zdobyć prymatu. Tak pozostało do jego śmierci w 1975 roku. W historiografi i zachodniej istnieją dwie główne szkoły interpretacyjne dotyczące charakteru Hiszpanii czasów Franco. Dominująca jest szkoła lewicowo-liberalna, której argumenty są do dużego stopnia kalką propagandy Kominternu podlaną sosem modnego obecnie relatywizmu moralnego. Według tej wykładni Franco to „faszysta”, a jego Hiszpania była „faszystowska” jak III Rzesza, a rzekoma liberalna ewolucja Madrytu była sprytnym zabiegiem taktycznym i dezinformacyjnym, aby gen. Franco mógł zachować władzę. Jednym z głównych reprezentantów tej szkoły w historiografi i anglojęzycznej jest były aktywista trockistowski Paul Preston. Druga szkoła, konserwatywna i mniejszościowa, której najwybitniejszymi reprezentantami są konserwatysta Brian Crozier i klasyczny liberał Stanley G. Payne, podkreśla autorytarny (a nie totalitarny) charakter rządów gen. Franco. Wiele sfer życia Hiszpanów pozostawało poza kontrolą państwa, a ten zakres konsekwentnie się zmniejszał. Konserwatyści wymieniają następujące czynniki: wolność wiary (a w tym kościoła); poszanowanie własności prywatnej; stopniowa demobilizacja mas; stopniowe poszerzenie sfery wolności (a w tym wolność przemieszczania się wewnątrz Hiszpanii i poza nią, złagodzenie cenzury, dostęp do alternatywnych źródeł informacji).
Wolności takie w systemach totalitarnych nie istnieją, bądź są straszliwie ograniczone przez państwową kontrolę.ajcelniej jest określić państwo gen. Franco jako prawicowo-autorytarny system korporatystyczny o stopniowo poszerzającej się skali wolności. Totalitaryzm bowiem dąży do upolitycznienia wszystkiego, autorytaryzm dąży do odpolitycznienia jak najwięcej sfer życia. A tak uczynił gen. Franco. Marek Jan Chodakiewicz
1. Pan Prezydent chce ożywić Trójkąt Weimarski, żebyśmy się kochali z Niemcami i Francją w tym trójkącie. Brzmi zachęcająco, ale obawiam, że nic z tego nie będzie. Francuzi i Niemcy wola się kochać sami, miłością niezmąconą i szczerą. Eksperymenty z Polska ich nie kręcą. A poza tym - to przecież nie jest żaden trójkąt. W trójkącie wszystkie boki są dla siebie nawzajem sąsiednie, a tu Polska dla Francji sąsiednia przecież nie jest.
2. Niemcy mają też z nami inny problem. Oni lubię się może nie kochać, ale przynajmniej uścisnąć serdecznie z Rosją, a ściskają sie zawsze ponad naszymi głowami, bo jesteśmy pomiędzy nimi, a do tego mniejsi. Jak nie krzyczymy - uwaga, achtung, wnimanie! - to nas mogą w tym uścisku zadeptać, jak to juz w historii bywało. Prezydent Lech Kaczyński krzyczał, a zadeptaniu Polski za jego prezydentury mowy być nie mogło. To jednak wina Lecha. To wina Lecha, tego z legendy, że wybrał nam miejsce między Rusem i Hansem. I czy Hans z Rusem się godzą, czy się biją - nam to nie wychodzi na zdrowie. Bywało tak, że jak gdy się Hans z Rusem uścisnęli, to nas zgnietli i dopiero jak się pobili, to udawało się nam spod nich wygramolić. Najlepiej jak stosunki Hansa z Rusem są takie sobie letnie, niezbyt złe i nie zanadto dobre.
3. Tymczasem nadchodzi w stosunkach zagranicznych nowa era. Rosyjski minister spraw zagranicznych przeprowadził odprawę polskich ambasadorów. Wszyscy się cieszą i nikt nawet nie pyta, czy będzie podobna odprawa polskiego ministra dla rosyjskich ambasadorów na Kremlu. A w stosunkach z Niemcami następuję powrót na starą, wypróbowaną ścieżkę - tak to określił prezydent Komorowski. Tak, pamiętamy tę ścieżkę, którą dreptaliśmy posłusznie za niemieckimi przyjaciółmi, popierając ich we wszystkim i niczego w zamian nie żądając. To była ścieżka wejścia do Unii na nierównych prawach, wymuszonej zgody na gazociąg bałtycki, ścieżka wszelkich praw dla mniejszości niemieckiej w Polsce i żadnych praw dla mniejszości polskiej w Niemczech. Rzeczywiście dobra ścieżka i wypróbowana.
4. Myślę, ze główna zasada polskiej polityki zagranicznej najbliższych lat będzie brzmieć - nie stracić okazji, żeby siedzieć cicho!
Szefowie MSZ Polski i Rosji chcą “ostatecznej normalizacji” Za “ostateczną normalizacją” i ożywieniem relacji Warszawy i Moskwy opowiedzieli się w czwartek szefowie MSZ Polski i Rosji – poinformował PAP. Radosław Sikorski i Siergiej Ławrow rozmawiali m.in. o sprawie Katynia, współpracy gospodarczej oraz małym ruchu granicznym z Obwodem Kaliningradzkim. Ministrowie deklarowali na wspólnej konferencji prasowej w Warszawie, że uzdrowienie polsko-rosyjskich relacji możliwe jest tylko w oparciu ich na prawdzie. Ławrow, który był gościem – na zaproszenie Sikorskiego – corocznej narady ambasadorów, podkreślił, że stosunki między Polską i Rosją obecnie rozwijają się bardzo intensywnie. “Zawdzięczamy to nie tylko tej strasznej tragedii (smoleńskiej-PAP), która się wydarzyła i w jakiś sposób połączyła nasze narody, ale uważam, że przyczyna jest głębsza” – ocenił. Według szefa rosyjskiego MSZ są to “głębsze powiązania i wzajemna chęć Polaków i Rosjan do współpracy i do tego, by żyć w normalnych stosunkach, budując głębokie relacje międzyludzkie”. Ławrow przypomniał, że już wcześniej z szefem polskiej dyplomacji umówili się, że będą dążyć do ożywienia mechanizmów współpracy dwustronnej. “Te uzgodnienia skutecznie realizujemy. Wznowiliśmy prace Komitetu ds. Strategii i Stosunków Polsko-Rosyjskich” – mówił. Dodał, że uzgodnili, iż kolejne posiedzenie Komitetu odbędzie się w październiku. Rosyjski minister zaznaczył też, że w pierwszym półroczu tego roku polsko-rosyjska wymiana handlowa sięgnęła prawie 10 miliardów dolarów, co jest wynikiem wyższym niż w roku ubiegłym, szczególnie dobrym w świetle kryzysu finansowego. Ławrow podkreślał też aktywność polsko-rosyjskiego Forum Dialogu Obywatelskiego, które – jak mówił – niebawem zostanie poszerzone o młodzież, a także Forum Regionów. Poinformował, że prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew przyjął zaproszenie prezydenta Bronisława Komorowskiego do złożenia wizyty w Polsce i obecnie trwają prace nad ustaleniem terminu tego spotkania. Szef polskiego MSZ Radosław Sikorski podkreślił, że Rosja jest “naszym dużym sąsiadem”, strategicznym partnerem Polski i ważnym partnerem Unii Europejskiej. “A pan minister Ławrow jest jednym z najdłużej urzędujących ministrów spraw zagranicznych na świecie. Jest cenionym rozmówcą w Waszyngtonie, w Berlinie, czy Londynie” – zaznaczył Sikorski. Jak dodał, tym bardziej cieszy się, że polscy ambasadorowie, którzy przygotowują się do współprezydencji Polski w Unii Europejskiej w przyszłym roku, “mieli sposobność do wysłuchania u źródła, stanowiska Rosji w kluczowym sprawach światowych”. Sikorski podkreślał, że Polska i Rosja kroczą drogą modernizacji. “Dlatego tak cieszymy się z pańskich deklaracji, że na przykład w dziedzinie wspierania małej i średniej przedsiębiorczości czy też demokracji lokalnej i regionalnej Rosja będzie chciała czerpać z polskich doświadczeń” – mówił Sikorski, zwracając się do Ławrowa. Minister zapewnił też, że Polska będzie popierać partnerstwo dla modernizacji pomiędzy UE a Rosją. Z kolei Ławrow poinformował, że priorytety rosyjskiej dyplomacji na obecnym etapie polegają na jak najszerszym wykorzystaniu mechanizmów i możliwości zewnętrznych dla modernizacji kraju. Jak zaznaczył, Rosja jest otwarta na współpracę w tej mierze ze wszystkimi partnerami, którzy są tym zainteresowani, także z Polską. W ocenie szefa rosyjskiego MSZ dla modernizacji potrzebna jest stabilność w Europie i na świecie, dlatego – jak mówił – nasze kraje opowiadają się za jak najmniejszą ilością konfliktów, a te które są, powinny być – jego zdaniem – rozwiązywane na drodze politycznej i dyplomatycznej. Ławrow zaznaczył, że sprawę Katynia osobistą kontrolą objął prezydent Miedwiediew i to na jego polecenie strona rosyjska stara się wykonać “jak najwięcej dodatkowych kroków”, biorąc pod uwagę duże znaczenie narodowe i polityczne dla tego problemu w Polsce. “I na polecenie prezydenta odtajniane są kolejne dokumenty dotyczące tej sprawy” – podkreślił Ławrow. Zwrócił uwagę, że zostaną utworzone w Polsce i Rosji Centra Pamięci, które będą prowadziły badania dotyczące spraw historycznych. Prace nad powstaniem Centrów zostały zlecone ministerstwom kultury obu krajów. “Przy wszystkich szczegółach, które mogą nas trochę różnić, końcowy cel dla Polski i Rosji jest jeden – wszyscy chcemy prawdy” – podkreślił Ławrow. Poinformował, że jego rozmowy w Warszawie dotyczyły też m.in. współpracy na linii Rosja-Unia Europejska oraz Rosja-NATO. “Bardzo doceniamy konstruktywne podejście władz polskich do działań na rzecz współpracy w ramach Rosja-NATO, takiej współpracy, która pozwoliłaby przezwyciężyć linię podziałów, które pozostały jeszcze z czasów zimnej wojny” – podkreślił. Obecny stan stosunków polsko-rosyjskich ocenił jako bardzo pozytywny. “Ostatnio widzimy szczerą chęć nie tylko ze strony władz, nie tylko ze strony członków rządów czy prezydentów naszych państw, ale również naszych narodów do rozwoju normalnych, dobrosąsiedzkich stosunków i do tego, żeby te problemy, które istnieją, nie przekształcały się w przegrody nie do przekroczenia” – mówił szef rosyjskiego MSZ. Jedną z form intensyfikacji wzajemnych relacji obywateli Polski i Rosji ma być rozszerzenie strefy bezwizowej na Obwód Kaliningradzki. Sikorski był pytany przez rosyjskich dziennikarzy, czy rozszerzenie strefy bezwizowej na cały obszar Obwodu Kaliningradzkiego może przyspieszyć zniesienie wiz pomiędzy Unią a Rosją. Sikorski wyraził nadzieję, że tak. Przypomniał, że obecnie funkcjonuje już umowa o małym ruchu granicznym z Ukrainą. “Wbrew niektórym obawom obywatele Ukrainy przestrzegają warunków podróżowania w Polsce w strefie przygranicznej, co będzie ważnym argumentem na rzecz dalszej liberalizacji wizowej w relacjach między Unią a Ukrainą” – powiedział. Dodał, że jest przekonany, że podobnie będzie, jeśli zostanie wdrożona umowa o małym ruchu granicznym dotycząca Kaliningradu i polskich województw granicznych. Sikorski podkreślił, że Polska pragnie ustanowienia ruchu bezwizowego ze wszystkimi swoimi sąsiadami. Warto pamiętać o tym – jak mówił – że dużo zależy od samych tych państw. “Bo wola polityczna to raz, a wypełnienie warunków technicznych to dwa” – zaznaczył. “Cieszę się, że wspólnie przekonujemy państwa UE do zmiany zarządzenia Unii o małym ruchu granicznym i że będziemy mogli podpisać, i wdrożyć tę umowę (o małym ruchu granicznym-PAP) tak, aby skorzystali na niej wszyscy mieszkańcy okręgu królewieckiego i województw granicznych” – powiedział Sikorski. Chodzi o to, że obecne regulacje europejskie pozwalają na ustanowienie małego ruchu granicznego w pasie 30 km, maksymalnie 50 km od granicy. Natomiast Polska i Rosja wystąpiły z inicjatywą objęcia całego Obwodu Kaliningradzkiego taką umową. Szef MSZ Rosji zadeklarował, że opowiada się za tym, aby stosunki polsko-rosyjskie “doszły do ostatecznej normalizacji, żeby budowane były na zasadzie dobrego sąsiedztwa i prawdziwej współpracy”. za: hoga.pl
I jak tu nie lubić Rosjan… Ich władze wciąż traktują Polskę poważnie, tak jakby była suwerennym krajem, władnym decydować o swym losie, podczas gdy możemy co najwyżej „współdecydować”, i to gdy Żydzi z Brukseli nam na to łaskawie zezwolą. – admin
Kapitulacja wobec osi Berlin – Moskwa Sposób uprawiania polityki zagranicznej przez prezydenta i rząd przypomina czasy saskie, gdy świadomie rezygnowaliśmy z atrybutów suwerenności Prezydent Komorowski w Brukseli, Berlinie i Paryżu, minister Ławrow w Warszawie - najważniejsze spotkania polityczne obecnego tygodnia wskazują na priorytety rządu Donalda Tuska w polityce zagranicznej. "Pogłębianie integracji europejskiej" i brak sprzeciwu w obliczu coraz ściślejszej współpracy tandemu Berlin - Moskwa - to cele, jakie stawia sobie państwo polskie na arenie międzynarodowej. Uderza minimalizm naszej dyplomacji i pełna kapitulacja w realizowaniu interesu narodowego. Wizyta prezydenta Bronisława Komorowskiego w Brukseli nie zaskoczyła. Wybór miejsca pierwszej podróży jasno mówi, jaki będzie kierunek polityki zagranicznej lansowanej przez nowego prezydenta. Kierunek Bruksela to nic innego jak bezwzględne wpisanie się w procesy integracyjne proponowane przez głównych architektów współczesnej Unii Europejskiej. O obranym kierunku w polityce zagranicznej świadczą dobitnie słowa, jakie wypowiedział Bronisław Komorowski, nieustannie powtarzający o potrzebie "pogłębiania integracji europejskiej". Jest to najczęściej używane słowo-wytrych przez polityków francuskich i niemieckich, od lat dążących do zbudowania superpaństwa na kontynencie. Jakbyśmy zapytali na poważnie, co prezydent Komorowski rozumie pod pojęciem "pogłębiania integracji", z pewnością miałby duże trudności z wyjaśnieniem, gdyż o tym wiedzą tak naprawdę dużo w Berlinie, a nie w Warszawie. To Berlin proponuje, aby wobec obecnego kryzysu finansowego w strefie euro stworzyć w Unii coś w rodzaju rządu gospodarczego, który całkowicie przejąłby kontrolę nad wydatkami budżetowymi poszczególnych krajów. Idąc na skróty, musielibyśmy stwierdzić, że najnowszy projekt pogłębiania integracji to nic innego, jak pozbawienie resztek atrybutów suwerenności gospodarczej państw członkowskich UE. Jest rzeczą skrajnie zadziwiającą, jak prezydent państwa słabszego, które może na takiej integracji wiele stracić, zapowiada, że polska prezydencja w UE będzie polegać właśnie na pogłębianiu tego procesu. Racjonalna wydaje się strategia wręcz odwrotna, opór i próba sprzedaży własnej skóry za jak najwyższą cenę. Dla Polski zatem najbardziej korzystne byłoby maksymalne opóźnienie procesu realizowanego w Paryżu i Berlinie. Euroentuzjaści twierdzą, że ściślejsza integracja mimo wszystko wzmacnia kraje mniejsze, gdyż te za pośrednictwem Brukseli bardziej mogą chronić swoje partykularne interesy. O tym, jak bardzo złudne są to przekonania, świadczą ostatnie decyzje szefowej dyplomacji UE, pani Catherine Ashton, która w nowo powstających placówkach dyplomatycznych Unii nie obsadziła żadnego Polaka i doprowadziła do całkowitej marginalizacji krajów Europy Centralnej. A miało być tak pięknie, mamiono nas uzyskaniem przemożnego wpływu na politykę zagraniczną UE, dzięki czemu miała wzrosnąć nasza pozycja chociażby w stosunku do Rosji. Wizyta Bronisława Komorowskiego w Brukseli w sytuacji tak skrajnego lekceważenia w UE naszych interesów jest po prostu swoistym kuriozum. Gdy dodamy do tego sprzeciw Niemiec co do budowy gazoportu w Świnoujściu, nasze wiernopoddaństwo w Unii jest po prostu samobójcze. W takim klimacie doszło do innego głośnego wydarzenia dotyczącego naszej polityki zagranicznej. Minister Radosław Sikorski zaprosił ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa, by wygłosił przemówienie do polskiego korpusu dyplomatycznego zebranego w Warszawie. Jest to rzecz o tyle kuriozalna, iż należałoby oczekiwać, że do polskich ambasadorów przemawiać będzie polski mąż stanu, który ukaże główne kierunki polskiej polityki zagranicznej. Dla naszych dyplomatów byłoby to jasne wskazanie, jak należy działać. Skoro zaproszono Rosjanina, to z pewnością coś chciano naszym dyplomatom, a także światu zakomunikować. Ten komunikat to nic innego, jak nowy kurs polityki polskiej w stosunku do rosyjskiego sąsiada. Ten nowy kurs nie musiałby niepokoić, pod warunkiem, że wiedzielibyśmy, na czym polega nowe otwarcie, jakie konkretne zyski przyniesie nam "pojednanie" z Rosją. Najbardziej oczekiwane kwestie mogłyby dotyczyć spraw gospodarczych, ale o ile wiemy, nic w tej dziedzinie do tej pory się nie wydarzyło. Mamy jedynie podpisać bardzo niekorzystną dla Polski umowę gazową - i tyle. Zatem nowe otwarcie z Moskwą znowu jest jakby za darmo. Nasi ambasadorowie przyjęli komunikat, że Polska na arenie międzynarodowej nie ma interesów sprzecznych z Rosją. Jest to szczególnie istotne dla byłych republik sowieckich, z którymi chcieliśmy do niedawna budować jakąś przeciwwagę dla dominacji rosyjskiej i niemieckiej w środkowej Europie. Wszystkie te państwa dostały sygnał, że współczesne kierownictwo polskiej nawy państwowej zarzuciło wszelkie plany działania sprzecznego z celami polityki rosyjsko-niemieckiej. Oczywiście za takie zachowanie przywódcy polskiego państwa mogą liczyć na poklepywanie po ramieniu, ale w realnej polityce nie o takie cele powinni walczyć. Niektórzy obserwatorzy odwołujący się do narodowej tradycji uprawiania polityki mogliby widzieć w nowym kursie polskiej polityki wschodniej nawiązanie do doktryny Romana Dmowskiego z pierwszej połowy XX wieku. Porozumienie z Rosją należało do najważniejszych kanonów narodowej polityki zagranicznej. Jest jednak jedna zasadnicza różnica. Ugoda z Rosją, wedle narodowych demokratów, miała iść w poprzek interesów niemieckich, niejako rozrywać porozumienie niemiecko-rosyjskie, stanowiące od wieków największe zagrożenie dla naszego państwa i Narodu. Dzisiejsi kierownicy polityki polskiej nie pragną jednak porozumienia z Rosją, by szukać różnych alternatyw w celu uwolnienia się od dominacji niemieckiej. Jak widzimy, rządzący Polską porozumiewają się z Rosją, by zamanifestować zgodę i poparcie dla osi Berlin - Moskwa, skrzętnie budowanej przez oba państwa od dobrych kilkunastu lat. Widać namacalnie, że podobieństwo tych działań do wizji prezentowanej przed laty przez Romana Dmowskiego jest całkiem iluzoryczne. Dla narodowców celem była suwerenność, maksymalna niezależność naszej nawy państwowej od dominacji zewnętrznej. Działania polityków obecnej koalicji rządowej idą w kierunku przeciwnym - zgadzają się, a nawet jakby wspierają układ niemiecko-rosyjski na kontynencie, podtrzymują również procesy odbierające państwom członkowskim UE atrybuty suwerenności. Jest jeszcze inne grono polskich polityków i komentatorów zadowolonych z kapitulanckiego sposobu uprawiania polityki zagranicznej przez państwo polskie. Owo zadowolenie ma wynikać z przekonania, że Polska niesprzeciwiająca się i niezagrażająca interesom żadnego z wielkich mocarstw sama nie będzie podlegać zagrożeniom. Takie przekonanie dominowało niegdyś w Rzeczypospolitej za czasów saskich. Zredukowaliśmy armię, pozbyliśmy się ambicji budowania alternatywnej siły w środkowej Europie, uzależniliśmy swoją warstwę przywódczą od pieniędzy idących z Berlina, Moskwy i Wiednia. Ale nie byliśmy bezpieczni, wręcz przeciwnie - polityczna bezmyślność zwieńczona została rozbiorami i ponad stuletnią niewolą. Wydaje się, że powinno to być dla nas dostateczną przestrogą i inspiracją do zagrania larum w obliczu kondycji naszej współczesnej polityki zagranicznej. Prof. Mieczysław Ryba
TP czeka odpływ gotówki TP już wcześniej utworzyło rezerwę na poczet ewentualnej porażki w sporze z DPTG, ale jej wielkość nie została do tej pory ujawniona. W piątkowym komunikacie zarząd operatora poinformował, że różnica między utworzoną już rezerwą a wielkością przyznanego DPTG odszkodowania to 467 mln zł. "Kwota wynikająca z dzisiejszego wyroku przekracza całkowitą wartość utworzonej przez zarząd TP rezerwy o ok. 467 milionów złotych. Wpłynie to niekorzystnie na skonsolidowany wynik finansowy netto Grupy TP za okres dziewięciu miesięcy upływający 30 września i za cały rok kończący się 31 grudnia 2010 r." - napisano w komunikacie TP. TP zapowiada, że korekta rezerw, która ma być widoczna w raporcie za trzy kwartały tego roku, może uwzględniać też roszczenia za II okres, a także koszty sporów sądowych. "Zarząd TP z należytą starannością dokona analiz niezbędnych do skorygowania kwoty przedmiotowej rezerwy, co powinno zostać dokonane w świetle dzisiejszego orzeczenia, a również w związku z roszczeniem za okres od lipca 2004 r. do stycznia 2009 r. ("faza II"). Korekta rezerw na roszczenia, spory sądowe, ryzyka i inne koszty będzie uwzględniona w sprawozdaniu finansowym za okres dziewięciu miesięcy kończący się 30 września" - napisano w komunikacie spółki. TP zapowiada, że wyrok sądu arbitrażowego nie będzie miał wpływu na politykę dywidendową i na cele średnioterminowego grupy. "Cele w zakresie wolnych przepływów finansowych netto określone przez Grupę TP w dniu 28 lipca 2010 r. w momencie ogłoszenia wyników za pierwsze półrocze pozostają aktualne, ponieważ zostały one określone z wyłączeniem zdarzeń nadzwyczajnych i nieprzewidzianych decyzji regulacyjnych" - napisano w komunikacie. Pod koniec lipca Grupa TP podwyższyła cel całoroczny dla wolnych przepływów środków pieniężnych z poziomu co najmniej 2 mld zł do poziomu co najmniej 2,3 mld zł. "Wspomniana decyzja i aktualne szacunki TP dotyczące jej wpływu na fazę II postępowania nie wpłyną negatywnie na politykę TP co do wypłaty dywidendy ani na planowane korzyści ze średniookresowego planu działań ogłoszone przez TP w dniu 23 lutego 2010 r." - dodano. TP zamierza podjąć działania w celu podważenia orzeczenia sądu. "Dzisiejszy wyrok został wydany po dziewięciu latach postępowania arbitrażowego. W tym czasie TP konsekwentnie kwestionowała zarówno podstawę roszczenia powoda, jak i w szczególności prezentowaną przez niego interpretację umowy, a także kwotę roszczenia" - napisano w komunikacie. "Zarząd TP analizuje obecnie środki prawne, jakie mogłyby służyć podważeniu orzeczenia Sądu Arbitrażowego. Decyzja odnośnie do dalszych kroków prawnych zostanie ogłoszona publicznie tak szybko, jak będzie to możliwe" - dodano. INTERIA.PL/PAP
TP SA ma zapłacić gigantyczne odszkodowanie Sąd arbitrażowy w Wiedniu przyznał DPTG około 2,9 mld duńskich koron odszkodowania od TP SA - poinformował GN Store Nord w komunikacie. Płatność ma nastąpić w ciągu 14 dni od podjęcia decyzji przez sąd. Według wyliczeń PAP TP SA musi zapłacić w przeliczeniu na złote 1,54 mld zł. Rozstrzygnięcie Sądu Arbitrażowego dotyczy pierwszego okresu roszczenia DPTG wobec Telekomunikacji Polskiej, od 1994 do 2004 roku. GN Store Nord, jeden z właścicieli DPTG, poinformował, że obecnie duńska spółka będzie szacować wielkość swoich żądań odszkodowawczych za drugi okres, czyli od 2004 do 2009 roku. Zapowiada, że używać będzie w sporze tych samym argumentów, które przyniosły mu już powodzenie przy rozpatrywaniu przez sąd arbitrażowy roszczeń za pierwszy okres. TP i DPTG spierają się od 2001 roku o interpretację umowy z 1991 roku, na mocy której DPTG wykonało i zainstalowało dla poprzednika TP przedsiębiorstwa Poczta Polska Telegraf i Telefon połączenie światłowodowe. Według kontraktu, część zapłaty będzie miała formę części dochodu ze światłowodu przez 15 lat od instalacji. Strony nie zgadzają się co do kalkulacji tego przychodu. W połowie 2008 roku Sąd Arbitrażowy postanowił rozdzielić roszczenie na dwa okresy i wydać w pierwszej kolejności rozstrzygnięcie, co do określenia praw DPTG dla okresu od lutego 1994 roku do czerwca 2004 roku.
Główna kwota roszczenia DPTG za ten okres wynosi około 370 mln euro, a odsetki od tej kwoty wynoszą, według kalkulacji DPTG, około 300 mln euro. Wcześniej łącznie DPTG domagało się za okres do 2007 roku 840 mln euro bez odsetek (około 5 mld duńskich koron). TP kwestionuje zarówno podstawę powyższego powództwa, jak i kwotę roszczenia DPTG. Zarząd TP dokonał szacunku rezerwy na ryzyko związane z tym sporem, ale nie ujawnił wysokości rezerwy, gdyż mogłoby to wpłynąć na rozstrzygnięcie toczącej się spraw. W opublikowanym w piątek wieczorem komunikacie GN Store Nord cytowana jest wypowiedź szefa firmy Per Wolda-Olsena, który zapowiada, że wkrótce podejmie decyzje, na co przeznaczone zostaną środki, które DPTG ma otrzymać od Telekomunikacji Polskiej. "Jesteśmy bardzo zadowoleni, że ten proces dobiegł końca. Otrzymane odszkodowanie planowaliśmy początkowo przeznaczyć na spłatę długów lub zatrzymać w formie gotówki. Nie ukrywam, że już wcześniej spędziliśmy mnóstwo czasu zastanawiając się, jaka byłaby najlepsza forma wykorzystania tego odszkodowania. Jest wiele ciekawych, strategicznych okazji. Teraz mając już finalną decyzję, musimy wkrótce podjąć decyzję i przedstawić naszą rekomendację akcjonariuszom podczas walnego zgromadzenia na początku 2011 roku".
Rezerwy czas utworzyć Telekomunikacja Polska, która wyrokiem sądu arbitrażowego w Wiedniu ma zapłacić duńskiej spółce DPTG 1,57 mld zł odszkodowania, zapowiada, że dokona korekty rezerw w wysokości 467 mln zł na ten cel w raporcie po trzecim kwartale, co będzie miało negatywny wpływ na wyniki skonsolidowane za cały 2010 rok. Spółka nie zmienia polityki dywidendowej i zapowiedzi dotyczących wolnych przepływów finansowych netto. W piątek sąd arbitrażowy w Wiedniu przyznał DPTG około 2,94 mld duńskich koron, czyli 1,57 mld zł, odszkodowania od TP SA za okres od 1994 do 2004 roku. Płatność ma nastąpić w ciągu 14 dni od podjęcia decyzji przez sąd. Rozstrzygnięcie sądu arbitrażowego dotyczy pierwszego okresu roszczenia DPTG wobec Telekomunikacji Polskiej, od 1994 do 2004 roku. Obecnie duńska spółka będzie szacować wielkość swoich żądań odszkodowawczych za drugi okres, czyli od 2004 do 2009 roku. Zapowiada, że używać będzie w sporze tych samym argumentów, które przyniosły mu już powodzenie przy rozpatrywaniu przez sąd arbitrażowy roszczeń za pierwszy okres.
TP i DPTG spierają się od 2001 r.O interpretację umowy z 1991 roku, na mocy której DPTG wykonało i zainstalowało dla poprzednika TP przedsiębiorstwa Poczta Polska Telegraf i Telefon połączenie światłowodowe. Według kontraktu, część zapłaty będzie miała formę części dochodu ze światłowodu przez 15 lat od instalacji. Strony nie zgadzają się co do kalkulacji tego przychodu. TP już wcześniej utworzyło rezerwę na poczet ewentualnej porażki w sporze z DPTG, ale jej wielkość nie została do tej pory ujawniona. W piątkowym komunikacie zarząd operatora poinformował, że różnica między utworzoną już rezerwą a wielkością przyznanego DPTG odszkodowania to 467 mln zł. "Kwota wynikająca z dzisiejszego wyroku przekracza całkowitą wartość utworzonej przez zarząd TP rezerwy o ok. 467 milionów złotych. Wpłynie to niekorzystnie na skonsolidowany wynik finansowy netto Grupy TP za okres dziewięciu miesięcy upływający 30 września i za cały rok kończący się 31 grudnia 2010 r." - napisano w komunikacie TP. "Cele w zakresie wolnych przepływów finansowych netto określone przez Grupę TP w dniu 28 lipca 2010 r. w momencie ogłoszenia wyników za pierwsze półrocze pozostają aktualne, ponieważ zostały one określone z wyłączeniem zdarzeń nadzwyczajnych i nieprzewidzianych decyzji regulacyjnych" - dodano. TP poinformowało, że decyzja sądu arbitrażowego i aktualne szacunki TP dotyczące jej wpływu na fazę II postępowania nie wpłyną negatywnie na politykę TP co do wypłaty dywidendy ani na planowane korzyści ze średniookresowego planu działań ogłoszone przez TP pod koniec lutego tego roku."Zarząd TP analizuje obecnie środki prawne, jakie mogłyby służyć podważeniu orzeczenia Sądu Arbitrażowego. Decyzja odnośnie do dalszych kroków prawnych zostanie ogłoszona publicznie tak szybko, jak będzie to możliwe" - napisano w komunikacie. INTERIA.PL/PAP
Wrzesień, czyli koniec Sierpnia Subotnik Ziemkiewicza „Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu, która mówi”. A gdy ekran, który mówi, jest ekranem telewizyjnym, to mówi już takie rzeczy, że rozum może iść się czochrać. I idzie. Dla nikogo, może poza garstką nawiedzonych, nie wydaje się dziś ważne, co naprawdę zdarzyło się trzydzieści lat temu. Kto chciał strajkować, a kto strajk gasił, kto liczył na więcej, a kto bał się, że przegięto z żądaniami, kto z tych, którzy późnej pękli, przeżywał wtedy chwile wielkości, a kto z tych, którzy później przeżyli chwile wielkości, wtedy pękał. Którędy dostał się do stoczni Wałęsa i skąd wziął się pierwszy komitet strajkowy, ten, na czele którego ogłosił on zakończenie strajku, i co dokładnie działo się, gdy po tym komunikacie stoczniowcy zaczęli wychodzić, i gdy powstrzymywali ich zwolennicy kontynuowania strajku dla solidarności z mniejszymi zakładami trójmiasta, do których Wałęsa dołączył spektakularnym skokiem na wózek… Wszystko to powinno być zbadane, poddane fachowej krytyce źródeł, spisane w monograficznych pracach i uzupełnione półką przyczynków. I tak by było w normalnym kraju.
Ale Polska krajem normalnym nie jest. Tu się nie pisze monografii, tu nawet biografii bohaterów historyk się napisać nie odważa, woli się skupić tylko na wybranych, chwalebnych momentach z ich życiorysów. Może kiedyś, ale na razie – nie prawilna, nie nada.
Kto zetknął się bliżej z badaniem źródeł na temat rozruchów w grudniu 1970 wie, jak ciężką sprawą jest przedarcie się przez wspomnienia naocznych świadków − ile w nich z latami pojawia się kontaminacji, pomyłek, ilu ludzi zapewnia z przekonaniem, że widziało coś, czego widzieć wcale nie mogło, ale z latami święcie uwierzyło, że widziało. A przecież wydarzenia Grudnia są, można to tak nazwać, niekontrowersyjne. Nie jest tak, że jedna z partii twierdzi dziś, że to milicja strzelała do spokojnych ludzi, a druga, że to ludzie zaatakowali spokojnych milicjantów, i że miejsce u koryta, tytuły do sławy, dystrybucja szacunku i dóbr materialnych zależy w znacznym stopniu od opowiedzenia się za jedną z nich. W wypadku Sierpnia natomiast tak właśnie jest. Stąd elektroniczne kloaki bulgocą historycznymi odkryciami, szytymi na potrzeby bieżącej propagandy. Jarosław Kaczyński zamiast w stoczni, był na rybach, Lech bał się własnego cienia i uciekł po godzinie, Krzywonos wcale nie zatrzymała tramwaju, stanął, bo wyłączyli prąd, Walentynowicz była Ukrainką… Przykładem krańcowej histerii w podejściu do historii jest reakcja na słowa Kaczyńskiego o doradcach, którzy namawiali robotników do rezygnacji z najdalej idących postulatów. Tak jak ze sprawą „Bolka”: salon do tego stopnia przestraszył się możliwych interpretacji historycznego faktu, że na wszelki wypadek woli mu przeczyć. A przecież to i ogólnie znane, i oczywiste, że ścierały się, bo w ówczesnej sytuacji ścierać się musiały. postawy mniej i bardziej radykalne, i że przedstawiciele pokolenia wychowywanego w grozie hekatomby Powstania Warszawskiego i beznadziejnej masakry „Żołnierzy Wyklętych” skłonni byli do większej ostrożności, niż o pokolenie młodsi i mniej doświadczeni przez życie robotnicy. Tymczasem przypomnienie faktów − zgoda, że zupełnie w tym momencie niepotrzebne i prawdopodobnie dokonane ze złą, polityczną intencją − wywołało taką histerię, jakby Kaczyński oskarżył Mazowieckiego i Geremka o tchórzostwo i działanie na rzecz komunistów. No to ja bardzo proszę, żeby sobie przypomnieli moi rówieśnicy, a młodsi czegoś na ten temat poszukali, homilię „Prymasa Tysiąclecia” wygłoszoną tuż przed szczęśliwym podpisaniem sierpniowych porozumień. Wszyscy kochamy kardynała Wyszyńskiego, i słusznie, i jednym z przejawów tej miłości jest właśnie to, że owa homilia na śmierć została wycięta z narodowej pamięci. Ale, upieram się, bo pamiętam − Czerwony przecież z lubością puszczał to kazanie w telewizji − że Kardynał-legenda de facto potępił strajki i wezwał robotników, by czym prędzej wzięli się do normalnej pracy. Z tchórzostwa? Z życzliwości dla władz „prylu”? Tylko skończony idiota mógłby go o nie oskarżać. Nie, sprawa stała wtedy na ostrzu noża. I wcale się nie musiała tak dobrze skończyć. Gdyby służby nie zapewniły tych, którzy decydowali o złamaniu strajku lub podpisaniu porozumienia, że mają ruch pod kontrolą, bo we wszystkich trzech głównych ośrodkach na czele znaleźli się ich TW, gdyby Jaruzelski zamiast „nie damy rady” odpowiedział „damy radę”, gdyby Breżniewowi dokuczały akurat hemoroidy i rzuciłby ze złością „razje…t’ antisocjalisticzieskoj swałocz” − to historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. I wtedy przypomnienie, jakie rady miał dla stoczniowców Bronisław Geremek byłoby chwaleniem jego mądrości, a nie uwłaczaniem pamięci. Powiedział Józef Mackiewicz: tylko prawda jest ciekawa. I Sierpień nie jest wyjątkiem. Skoro zawodowi historycy się boją (można ich zrozumieć) − szukajmy tej prawdy my. Szukajmy je we wspomnieniach rozproszonych po różnych książkach i pismach, w dokumentach, szukamy jej analizując fakty, podpierając się dedukcją i zdrowym rozsądkiem. Szukajmy prawdy, mówię, i w tym sensie jestem „pisowcem”. Ale szukajmy prawdy dla niej samej, mówię, i w tym sensie jestem też „salonowcem”, szukajmy jej nie po to, by zweryfikować negatywnie ludzi, którzy kapitał dawnych zasług zainwestowali w sposób dyskusyjny, nie po to, żeby zakłamanemu, propagandowemu mitowi legitymizującemu Sierpniem władzę Rysia, Zdzisia i Mira, przeciwstawiać anty-mit, równie poddany rygorom propagandy i „walki pras”. „Szukajmy prawdy jasnego płomienia”, po prostu, żeby znać prawdę. Tylko ona się broni. Prawda ponad wszystko, z prawdą przeciwko światu, i tak dalej, te rzeczy. Jeśli jest jakieś ponadczasowe przesłanie Sierpnia, to właśnie takie. Solidarność? Nie ma i nie będzie Podział społeczeństwa, obsługiwany politycznie przez PO i PiS, zaszedł już za daleko, aby ktokolwiek mógł pozostać poza nim Związkowe obchody rocznicy Sierpnia zostały powszechnie skrytykowane w mediach. Były oczywiście ku temu konkretne powody. Ale, powiedzmy sobie szczerze, gdyby tych powodów nie było, krytyka byłaby równie miażdżąca. Rzecz w tym, że oczekiwań, jakie miały wobec tej rocznicy media odzwierciedlające w większości punkt widzenia establishmentu, nie dało się spełnić. Obchody nazwano by godnymi i pochwalono tylko w takiej sytuacji, gdyby całkowicie zaprzeczyły nie tylko prawdzie historycznej (o co może najmniej trzeba się w czasach dominacji mediów obrazkowych kłopotać), ale i tożsamości głównego organizatora, jakim z natury rzeczy musi być NSZZ „Solidarność”. Rok 2007, muszę tu wrócić do jednego ze stałych wątków w moich próbach objaśnienia współczesnej Polski, był w dziejach III RP momentem przełomowym. We wszystkich wyborach przed tą datą zwycięstwo dawały głosy niezadowolonych, odrzucających założenia i praktyczne skutki transformacji; dominowały emocje wyrażane okrzykiem: „Balcerowicz musi odejść”. Jedynie umiejętne stosowanie wyborczego kłamstwa sprawiało, że mimo to kierunek zmian pozostawał niezmieniony. Podwójny wyborczy triumf Polski solidarnej nad Polską liberalną, a potem rządy koalicji PiS – Samoobrona – LPR były najpełniejszym wykorzystaniem tych społecznych nastrojów, a zarazem ich przesileniem (i być może największej winy lidera PiS należy, wbrew stereotypowi, upatrywać w tym, że nie chciał i nie umiał współrządzić nie z Tuskiem, ale z Lepperem i Giertychem).
Wybory roku 2007 otworzyły tendencję nową: nad elektoratem odrzucającym porządek III RP zatriumfował liczebnie elektorat, który nazywam aspirującym. Aspirującym, mówiąc najogólniej, do szeroko pojmowanego awansu, zarówno materialnego, jak i do tego, co, parafrazując starą anegdotę o Suworowie i Katarzynie II, należałoby nazwać awansem na Europejczyka, i upatrującym możliwości spełnienia swych dążeń właśnie w państwie zbudowanym po Okrągłym Stole. Od tego czasu Polska jest tylko „coraz bardziej” pod każdym względem. Władza, która coraz gorzej wywiązuje się z zapewniania „ciepłej wody w kranie”, siłą rzeczy zmuszona jest coraz mocniej podgrzewać wojnę kulturową. Opozycja zaś tak mocno okopała się na pozycjach totalnego sprzeciwu wobec szeroko rozumianej elity rządzącej, że o wyjściu z nich nie ma już mowy. Zresztą w sytuacji, gdy została już niemal całkowicie „wyzerowana” i nie krępuje jej żadna odpowiedzialność za państwo, nic jej do tego nie skłania.
„Solidarność” Tuska Przez trzy lata rządów Tuska okrzepł i ustabilizował się układ władzy, którego podstawą jest sojusz „towarzystwa” i „ferajny”. A więc z jednej strony dysponujących władzą „dystrybucji szacunku” salonów, z drugiej dysponujących władzą pieniądza i nominacji „układów”. Z jednej strony współtworzą elitę celebryci intelektu i „autorytety” wyrosłe z michnikowszczyzny, z drugiej kolesie „Rysia, Zdzisia i Mira”, produkt wzbogaconych na transformacji prowincjonalnych sitw. Pod obecną władzą dołączyli oni do najsprytniejszych przedstawicieli nomenklatury i służb, które swą pozycję w III RP ustaliły podczas wielkiego rozszabrowywania masy upadłościowej po PRL u zarania niepodległości. Opartej na tym przymierzu władzy Tuska popularność daje umiejętne zajęcie w oczach społeczeństwa miejsca wyłączności w reprezentowaniu modernizacji, awansu cywilizacyjnego i „europejskości”. Tak ukształtowany obóz władzy potrzebuje swego mitu. Ma oczywiście wykreowany przez michnikowszczyznę mit „największego, bezkrwawego sukcesu w naszych dziejach”, czyli „porozumienia Polaków z obu stron historycznego podziału” przy Okrągłym Stole. To zdarzenie historyczne niezbyt się jednak nadaje, by porywać masy, nazbyt przebija zeń zmowa „światłych elit” przeciwko „ciemnemu społeczeństwu”. Stąd widoczne od samego początku starania Donalda Tuska (bądź co bądź, historyka, który pracę dyplomową napisał o sposobach kreowania przez sanację legendy marszałka Piłsudskiego) o przejęcie mitu „Solidarności” i Sierpnia. Dlatego za tak ważnego i cennego sojusznika uznał Lecha Wałęsę i dlatego zarówno rząd, jak i „salony” tak ochoczo wplątały się w jego historyczne krętactwa, choć jedni i drudzy doskonale wiedzieli, że prawda o „Bolku” i o zniszczeniu za prezydentury Wałęsy archiwów (nie tylko SB, ale też np. kartotek pracowniczych stoczni) jest taka właśnie, jak ją opisali Cenckiewicz i Gontarczyk. Wobec 30. rocznicy Sierpnia zarówno władza, jak i medialny establishment miały więc oczekiwania bardzo konkretne. Sierpień ma zostać skojarzony z sielankowo postrzeganą wielką zgodą, jako swoisty historyczny wstęp do Okrągłego Stołu; z mitu Polski zbuntowanej zmienić się w mit założycielski zadowolonej, Polski dorabiającej się i grillującej. Dla NSZZ „Solidarność”, pozostającego dysponentem tradycji Sierpnia, taka reinterpretacja jest oczywiście nie do przyjęcia. Ale PO i tak przegrała z PiS rywalizację o względy związku (a starania były, by wspomnieć choćby kuszenie europarlamentem Mariana Krzaklewskiego), więc logiczną strategią nadawania kulturowemu symbolowi Sierpnia nowego znaczenia stało się odebranie go związkowcom i zepchnięcie ich do pisowskiego getta. Potrzeba była tym pilniejsza, że rocznica zbiega się z nieuchronnie nadchodzącą konfrontacją pomiędzy władzą a związkami na tle narastających problemów ekonomicznych kraju. Można być pewnym, że autor książki „Solidarność i duma” i zarazem premier RP jechał na zjazd nie tylko ze świadomością, że zostanie tam wygwizdany, ale wręcz właśnie po to, by zostać wygwizdanym. Po to, by wejść z salą w ostry konflikt (nie pozostawia wątpliwości świadomie konfrontacyjne wystąpienie), oznajmić jej, że dzisiejszy związek nie ma nic wspólnego z tamtym mitycznym ruchem, który dziś, w osobach kilku swych historycznych przywódców, jest w PO. Nietrudno było się spodziewać, że przewodniczący związku musi skrytykować obecną sytuację „świata pracy” i choćby wspomnieć o zlikwidowanych stoczniach. A także, że zostanie w tym wsparty przez Jarosława Kaczyńskiego, który z kolei nie może przed takim audytorium nie wystąpić jako brat wieloletniego wiceprzewodniczącego związku i zarazem najżyczliwszego „Solidarności” prezydenta III RP. Użycie w roli neutralizującej go „wunderwaffe” Henryki Krzywonos było piarowskim majstersztykiem do złudzenia przypominającym histeryczną scenę, jaką swego czasu urządziła w Sejmie ówczesna posłanka Sawicka, i doprawdy nie sposób uwierzyć, żeby wystąpienie na zjeździe było bardziej spontaniczne. Występ pani Krzywonos – od dłuższego już czasu wciąganej w towarzyski krąg Jolanty Kwaśniewskiej i „Krytyki Politycznej” – i jej błyskawicznie zbudowany wizerunek „królowej Internetu” i anty-Walentynowicz zbyt dobrze trafiają w potrzeby legitymizacji władzy mitem „prawdziwej solidarności”, nie tylko w tyleż emocjonalnej, co niezbornej logicznie napaści na Kaczyńskiego, ale i w takich szczegółach jak wspomniana już przyjaźń z byłą pierwszą damą czy empatyczne opowiastki o biednym, chorym Jaruzelskim. „Rozpoczął się symboliczny proces odbierania związkowi zawodowemu znaczka »Solidarności«. W polityce odbywa się taki proces, iż sztandar dawnej, mitologizowanej już »Solidarności« przejmuje Platforma (w tym kierunku idzie porozumienie dawnych liderów), a PiS otrzymuje złamany drzewiec w postaci dzisiejszego związku zawodowego (…) »radykałów« bez siły przebicia” – konkluduje ocenę jubileuszowej awantury politolog Norbert Maliszewski. Jako się rzekło, nie było trudno sztabowcom Tuska przewidzieć, jakie będą wystąpienia na zjeździe Śniadka i Kaczyńskiego ani jakie będą reakcje sali na nie i na premiera. Drugiej stronie zapewne takiej przenikliwości zabrakło, ale gdyby nawet planowała „rozegranie” zjazdu, to – poza niewpuszczeniem na mównicę Henryki Krzywonos – zapewne niczego by nie zmieniła.
„Solidarność” Kaczyńskiego Ocena sytuacji społecznej u obu protagonistów sceny politycznej wydaje się bowiem niemal identyczna; rozbieżne są tylko oczekiwania wobec skutków. W każdym razie Jarosław Kaczyński przyjmuje grę na zaproponowanych warunkach; to on sam je zresztą zaproponował, kreując na miejsce podziału postsolidarność – postkomuna podział Polska solidarna – Polska liberalna. Gdy Tusk obsługiwać chce establishment, marzenie o upodobnieniu się do Zachodu i zadowolonych, to Kaczyński chętnie obsługuje niezadowolonych, tradycyjną religijność i patriotyzm. Legenda „Solidarności” ma tutaj zasadnicze znaczenie, choć, oczywiście, zupełnie inny sens. Prawdę mówiąc, bliższy historycznej prawdzie: strajk sierpniowy nie był erupcją miłości rządzonych do rządzących, wręcz przeciwnie – buntem. Nie można go tłumaczyć tylko niskimi płacami i trudnościami życia codziennego. Kręgosłup tego buntu stanowili przecież stoczniowcy będący pod tymi względami grupą uprzywilejowaną, swoistą robotniczą arystokracją swych czasów. Strajk sierpniowy był buntem przeciwko deptaniu ludzkiej godności, przeciwko przywilejom władzy, która legitymizowała się rzekomym pochodzeniem z „klasy robotniczej”, a jednocześnie na różne sposoby okazywała „robolom” butę i pogardę. Był także buntem narodowym, przeciwko władzy uległej wobec okupanta czy też kolonizatora, kierującej się nie interesem Polski i Polaków, ale poleceniami przysyłanymi z obcej stolicy. Tak widziany Sierpień doskonale pasuje do potrzeb obecnej wojny kulturowej. Potraktowałbym poważnie pytanie zadane przez Ryszarda Bugaja: „czemu [związkowcy] są niezadowoleni? Przecież Kaczyński ich wszystkich nie kupił”. Sam Bugaj odpowiada na to pytanie tak: „[Tusk] traktuje godność jako uprzejmą rozmowę. A ludzie, którzy byli na sali, chcą przez godność rozumieć znacznie więcej. Oni uważają, że system w Polsce zbudowany jest na chciwości i braku solidarności. A zbudowała go część elit solidarnościowych. I one, łącznie z Lechem Wałęsą, w którymś momencie, w wolnej Polsce, z wagonu solidarność wysiadły”.Innymi słowy, Sierpień został zdradzony i po 30 latach staje przed Polakami zadanie realizacji tych samych ideałów. Odrzucenia władzy, która zamiast aspiracji narodu reprezentuje interesy obcych stolic, która opiera się na pogardzie dla człowieka prostego i wyzysku, która broni chciwości i przywilejów jednostek ze szkodą dla ogółu, która pomiata naszą tradycją, religią i Ojczyzną. Taki dyskurs mają „frustraci” do przeciwstawienia sojuszowi „towarzystwa” i „ferajny”.
Młodzi wobec niemożności Swoje dobre samopoczucie buduje szeroko rozumiana władza na przekonaniu, że „frustraci” na zawsze już pozostaną w mniejszości, że, jak prorokuje cytowany wcześniej Maliszewski, zamknięty w radykalizmie PiS ani nie jest w stanie osiągnąć rządów samodzielnych, ani nie zdobędzie zdolności koalicyjnej niezbędnej do zbudowania rządowej większości. Będzie więc stopniowo wymierał, podczas gdy PO czeka długi okres niezagrożonych rządów, a potem, jeśli nawet odda władzę, to na rzecz jakiejś nowej, powstałej z czasem lewicy. To przekonanie bardzo przypomina wiarę w siłę autorytetów prezentowaną swego czasu przez Unię Wolności. Tym razem opiera się ono na głębokiej wierze w „młodych, wykształconych i z wielkich miast”, którzy rozstrzygnęli już dwukrotnie wybory na rzecz PO i zgodnie z prawami biologii dominować będą coraz bardziej nad „starszymi, niewykształconymi i z małych ośrodków”. W tej wierze tkwi jednak pewna pułapka. Aby nie utracić owych mitycznych „młodych”, władza musi ich nieustannie mobilizować. Narzuca to utrzymywanie na coraz wyższych obrotach propagandy poniżającej przeciwstawianych im „starszych”. Cały ten „przemysł pogardy” jest rzeczywiście szatańsko skuteczny, wykorzystuje bowiem fakt, iż przeważnie zarówno „wielkomiejskość”, jak i „wykształcenie” warstw propagandą tą dowartościowanych jest bardzo świeżej daty. Pogardą dla „wiochy” odreagowują oni własne kompleksy, co uczyniło ich ślepymi na fakt, iż awans, jakiego za sprawą tej władzy doznali, ma charakter wyłącznie symboliczny. Można jednak podejrzewać, że rozbudzone aspiracje młodego pokolenia nie mają wyłącznie charakteru symbolicznego. Tymczasem natrafiają one na barierę niemożności. Po części wynika ona z postkomunistycznej specyfiki wszechpotęgi zawodowych i środowiskowych sitw zdominowanych przez peerelowskich jeszcze macherów reglamentujących awans i sukces na korzyść swoich rodzin i znajomych. Rząd w obecnej sytuacji nie może sobie pozwolić, by się im narażać, zresztą nie przejawia najmniejszych zamiarów. Ale przecież jedyna „modernizacja”, którą obecny establishment jest w stanie zaproponować, polega tylko na wiernym naśladownictwie wzorów zachodnioeuropejskich, a system ów, co widać we wszystkich krajach starej Unii, właśnie młodych wyrzuca obecnie na margines. Wysokie bezrobocie w grupie wiekowej do 30. roku życia, zjawisko „wiecznych stażystów” i wysyp „kidultów” niemogących się latami odpępowić od rodziców to trwałe elementy pejzażu państw, które gorliwie małpujemy – u nas także dające się zauważyć coraz wyraźniej. Znaczący wydaje mi się fakt, że popularność PO, Tuska i establishmentowego dyskursu medialnego wyraźnie załamuje się wśród roczników najmłodszych, które najszybciej rozbijają sobie nos o barierę niemożności.
Prawem kompensacji władza musi aplikować „aspirującym” coraz silniejsze bodźce, zarówno negatywne – strachu przed „Polską ciemną”, jak i pozytywne – budowania wspólnego wyższości nad nią. Stąd przyśpieszenie w obalaniu tabu i w publicznej akceptacji dla każdego, najbardziej brutalnego ataku na pisowców. Wyznawcy postępowego determinizmu, przekonani, że nasze dorośnięcie do wzorców unijnych i wymarcie narodowych katolików jest oczywiste i pewne, nie chcą zauważać niektórych skutków tej sytuacji. Po pierwsze – że ich „przemysł pogardy”, zamiast zawężać getto, w którym zamyka Kaczyńskiego, poszerza je. Dwukrotny wzrost sprzedaży „Gazety Polskiej” nie jest sygnałem odosobnionym, idzie w parze z pokazywanym przez sondaże zwiększeniem żelaznego elektoratu PiS, który ocenia się już nie na około 20, ale około 30 procent. Po drugie – kolejne działania mające umacniać w poczuciu wyższości „młodszych, lepiej wykształconych i z wielkich miast” jeszcze mocniej od nich mobilizują Polaków radykalnie odrzucających obecne elity. Propaganda nie tyle nawet rządu (bo sam Tusk wydaje się rozumieć pułapkę, w którą wszedł, tylko nie potrafi znaleźć z niej wyjścia), ile medialnego establishmentu, który jednak w odbiorze społecznym jest całkowicie utożsamiany z władzą, doskonale legitymizuje i wzmacnia streszczony powyżej dyskurs radykalny.
Spirala szczucia Jest to znana z historii równia pochyła: propaganda posługująca się szczuciem i pogardą musi wskazywać coraz to kolejnych wrogów i coraz mocniej ich piętnować. Oznacza to swoiste delegalizowanie całych grup społecznych, stygmatyzowanych jako pisowskie. Jedną z tych grup stają się także związkowcy z „Solidarności”, a szerzej – związkowcy w ogóle. Establishment czyni to w przekonaniu, że związki są historycznym przeżytkiem, zresztą samo myślenie w kategoriach pracowników i pracodawców uważa się już w establishmencie za anachroniczne. Wszystko jednak dzieje się w warunkach rosnącego w astronomicznym tempie zadłużenia państwa (według danych Ministerstwa Finansów za czerwiec o 300 milionów złotych dziennie bez uwzględnienia długów samorządów i agencji) zagrażającego stabilności finansów i w obliczu prorokowanej przez ekonomistów kolejnej fali światowego kryzysu. Pewność zadowolenia, błogiej sytości i beztroskiego grillowania, na którym zbudowana została popularność PO jako partii władzy, nieuchronnie zanika, otwiera się zaś zupełnie nowa perspektywa dla związku zawodowego o spójnym historycznym wizerunku obrońcy pokrzywdzonych. Każda ze stron walczących o prawo do historycznego znaku ma swoje rachuby. Jedna z nich musi się mylić. Ale tak czy owak, żadnej z nich nie jest potrzebna sielankowa zgoda, której przy okazji rocznicy domagały się media. Podział społeczeństwa, obsługiwany politycznie przez PO i PiS, zaszedł już za daleko, aby ktokolwiek mógł pozostać poza nim; dotyczy to także „Solidarności” i jej symboliki. Jak napisał poeta: „to się już nie sklei”. RAZ
Sutener „ojcem” narodu żydowskiego W naszych rozważaniach będziemy opierać się głównie na treściach Starego testamentu, dzieła niewątpliwie żydowskiego, a wiec na informacjach z pierwszej reki. Wykorzystaliśmy również dzieła dziejopisarzy żydowskich jak dr. Graetza, prof. Balabana, Dubnowa, Nussbauma, Kautzkyego i innych, dzieła poważnych badaczy niemieckich jak prof. dr Sellin. Ponadto, materiału historycznego do dziejów walk Żydów z Rzymianami, dostarczył nam historyk żydowski opisujący dzieje Żydów tego okresu, Józef Flawiusz (Józef ben Mattaja). Czy Żydzi byli osiadłymi rolnikami i pasterzami? Czy rozbójnikami?
Żydzi uważają siebie za najstarszy naród na ziemi, co jest brednią, albowiem już na 6000 lat przed Chrystusem wielkie narody zamieszkiwały kraje Afryki i Azji i istniały tam już państwa jak: Egipt, Babilonia, Asyria, o wysokiej już naówczas kulturze, nieporównywalnie wyższej, niż żydowska. Na terytoriach leżących miedzy tymi państwami gnieździły się małe państewka, zamieszkałe przez różne szczepy, jak Kenejczyków, Kenezejczyków, Kadmonejczyków, Jebuzejczyków i innych. Prócz narodów osiadłych, żyły tam jeszcze grupki, nie stanowiące narodów, lecz raczej małe plemiona, pozbawione własnej ziemi i prowadzące życie koczownicze. Do tych właśnie plemion należeli tak zwani Hebrajczycy, koczujący miedzy Babilonia, Asyria i Egiptem. Trudnili się oni handlem i rozbojem, co udowodnione jest w Starym Testamencie. Praojciec Jakub z synami, wymordowali wszystkich mężczyzn miasta Sychem wraz z księciem Hemorem i jego synem, żony ich i dzieci uprowadzili w niewolę, a dobytek zagrabili. Mylne jest twierdzenie Żydów, jakoby ich praojcowie byli rolnikami, bądź pasterzami osiadłymi na własnej ziemi. Hebrajczycy byli koczownikami i po dzień dzisiejszy zachowali właściwe swej naturze, znamiona koczownicze. Jako przykład, może służyć fakt, ze Hebrajczycy nie znali i nie mieli stałego ogniska domowego. W języku hebrajskim nie ma słowa na oznaczenie ogniska; „aszfot” oznacza właściwie kupę nawozu (Kautzky). Od czasu epokowego znalezienia wielkiego archiwum króla Amenophisa III (1411-1375) i Amenophisa IV (1375-1358) w Tel El Amarha, możemy ustalić kiedy nastąpiła pierwsza wędrówka Hebrajczyków do kraju zamieszkałego przez osiadłe ludy chanaanejskie. W czasie panowania tych królów władza Egiptu nad Ziemia Chanaanejska była problematyczna. Namiestnicy egipscy ustępowali przed nowym najazdem Hetytów na północy, a na południu pojawiły się nowe ludy, których nazwa akkadzka brzmi: „Habiri”, tj. rozbójnicy, amuryjska zaś: „Hebrajczycy”, tzn. wędrowny. Jak często bywa, stało się to przezwisko, nadane im przez narody ościenne, ich imieniem własnym. Spotykamy się z nimi w Chanaanie już od XVI stulecia, na krótko przed zwycięską wyprawa Tutmozisa II. Za Amenophisa II i Tutmozisa III posuwają się te dzikie plemiona coraz dalej w głąb kraju, ograbiając napotykane miasta i zajmując stepy dogodne do wypasania ich stad. Zatem Żydzi pochodzą w prostej linii od prymitywnych, koczowniczych i rozbójniczych plemion. Sami Żydzi wyprowadzają swój ród od „praojca Abrahama”, koczownika trudniącego się handlem, jednego ze znaczniejszych ówczesnych szeików hebrajskich. Skąd jednak pochodził Abraham i jego ród? O tym Żydzi milczą, stad wniosek, że ojczyzny własnej nie mieli. Byli oni zatem szczepem bezdomnym, bez ojczyzny, bez domowego ogniska (zastępowała im je… kupa nawozu), zmieniającym ciągle miejsca pobytu w celu ciągnięcia zysku z handlu.
Kim byl Abraham? Prorokiem – czy nedznym moralnie sutenerem? Abraham pochodził ze starożytnego miasta Ur, ziemi Babilońskiej. Wiódł on, jak zresztą wszyscy Hebreje, życie koczownicze i zajmował się handlem. Na krótki czas osiadł w Aramie, kraju położonym miedzy Eufratem i Tygrysem, skąd z zona swoja, Sarą, przechodząc przez ziemię Chanaanejską udał się do Egiptu.
Poczytajmy sobie w Pierwszej Księdze Mojżeszowej, rozdział XII: A gdy już blisko był, aby wejść do Egiptu, tedy rzekł do Saraj, żony swej: „Wiem, żeś piękna niewiasta, a iż, gdy cię ujrzą Egipcjanie, rzekną: Żona to jego”, i zabiją mnie, a ciebie zachowają. Mów przeto, proszę cię, żeś jest siostra moja, aby mi było dobrze dla ciebie i żywa pozostała dla ciebie dusza moja. Gdy tedy wszedł Abraham do Egiptu, ujrzeli Egipcjanie niewiastę, że była bardzo piękna. I dali znać książęta Faraonowi, i chwalili ja przed nim; i wzięto niewiastę do domu Faraonowego. A Abrahamowi czynili dobrze dla niej, i miał owce, i woły, i osły, i oślice, i wielbłądy, i niewolników, i niewolnice. To znaczy, ze Abraham ciągnął korzyści, oddając świadomie i celowo faraonowi swą żonę jako nałożnicę. Po pewnym czasie jednak Faraon dowiedział się, ze Sara nie była siostrą, lecz żoną Abrahama, skutkiem czego dopuszczał się cudzołóstwa, co według prawa egipskiego było uważane za wielki grzech. I zawołał Faraon Abrama, i rzekł mu: „Cóż to jest, coś mi uczynił – czemuś mi nie oznajmił, że to żona twoja – czemuś powiedział, że jest siostrą twoją, abym ją wziął sobie za żonę. – Ale teraz, oto żona twoja, weźmijże ją, a idź.” A tak wyszedł Abram z Egiptu, on i żona jego, i wszystko co miał, i Lot z nim ku Południowi. A Abram był bardzo bogaty w posiadłość złota i srebra. Tak to poganin, faraon egipski, okazał swa druzgocącą wyższość moralna nad praojcem Żydów, Abrahamem. Nie tylko natychmiast zrezygnował z pięknej kobiety, ale i puścił przestępcę Abrahama wolno, choć mógłby skazać go na straszliwą karą za oszustwo. Czy na tym skończyły się sutenerskie zapędy Abrahama? Nie. Czytamy bowiem w rozdziale XX: Puściwszy się stamtąd Abraham do ziemi Południowej, mieszkał między Kades i Sur, i był gościem w Gerarze. I powiadał o Sarze, żonie swojej: „Siostrą moją jest”. A więc ponownie Abraham traktuje swą własną żonę jak prostytutkę na sprzedaż w nadziei na materialne korzyści. Posłał tedy Abimelech, król Gerary, i wziął ją. Ale przyszedł Bóg do Abimelecha przez sen w nocy i rzekł mu: „Oto umrzesz dla niewiasty, którąś wziął, ma bowiem męża”. A Abimelech nie dotknął się jej był i rzekł: „Panie, czyż lud niewiedzący i niewinny zabijesz? Czyż mi sam nie mówił: Siostrą moją jest; i sama mówiła: Bratem moim jest? W prostocie serca mego i w czystości rąk moich uczyniłem to”. I rzekł Bóg do niego: „I ja wiem, żeś prostym sercem uczynił, i dlategom cię ostrzegł, abyś nie zgrzeszył przeciwko mnie, i nie dopuściłem, abyś się jej tykał. Teraz tedy wróć żonę mężowi jej, zale jeśli nie będziesz chciał wrócić, wiedz, iż śmiercią umrzesz ty i wszystko, co twoje jest”. A wstawszy po nocy Abimelech, wezwał wszystkich sług swoich i powiedział te wszystkie rzeczy w uszy ich: i ulękli się wszyscy mężowie bardzo. Wezwał tez Abimelech Abrahama i rzekł mu: „Coś nam uczynił, cośmy zgrzeszyli przeciw tobie, iżeś przywiódł na mnie i na królestwo moje grzech wielki, czegoś był czynić nie powinien, uczyniłeś nam”. Odpowiedział Abraham: „Myślałem sobie, mówiąc: Podobno nie masz bojaźni Bożej na tem miejscu, i zabiją mnie dla żony mojej. A też i prawdziwie jest siostrą moją, córką ojca mego, acz nie córka matki mojej, i pojąłem ja za żonę”. Nabrał tedy Abimelech owiec i wołów, i sług, i służebnic, i dał Abrahamowi, i wrócił mu Sarę, żonę jego. A Sarze powiedział: „Oto tysiąc srebrników dałem bratu twemu, to będziesz miała na zasłonę oczu przed wszystkimi, którzy są z tobą i gdziekolwiek pójdziesz; a pamiętaj, że cię przychwycono”. A tego wszystkiego Sara wyuczona była. Abraham – praojciec i prorok ludu żydowskiego był przebiegłym kupcem nie przebierającym w środkach w drodze do mamony. Żona jego Sara nie ustępowała mu w sprycie i przebiegłości. Abraham, który znał przepisy religijne, istniejące w Egipcie i w królestwie Gerar, a grożące w tych krajach za cudzołóstwo największym wymiarem kary, bo karą śmierci, nie miał skrupułów, poczucia wstydu, ani wyrzutów sumienia i nie zawahał się przedstawić Faraonowi, oraz królowi Abimelechowi legalna żonę swoją jako siostrę, handlując w ten sposób jej ciałem i osiągając ta droga znaczne zyski. „A Sara tego wyuczona była”. Została wiec z własnej woli nałożnicą królewską, rezygnując z godności i stanowiska żony „proroka”… O ileż szlachetniej postąpili królowie ludów barbarzyńskich i bałwochwalczych, pogardzanych ogólnie przez Żydów! Byle nie zgrzeszyć, opanowali swe słabostki ku pięknej Sarze, więcej, bo wynagrodzili ją i męża jej „proroka” Abrahama sowicie; kazali im jednak – nie chcąc sprowadzić na siebie i na narody swe przekleństwa grzechu za cudzołóstwo – kraje swe natychmiast opuścić. Poczytajmy w innym miejscu, rozdział XVI: A Saraj tedy, żona Abrahamowa, nie rodziła dzieci, ale mając niewolnice Egipcjankę, imieniem Agar, rzekła mężowi swemu: „Oto zamknął mnie Pan, abym nie rodziła; wnijdź do sługi mojej, azali snadź z niej będę miała dziatki”. Tym razem Sara bawi się w stręczycielkę, podsuwając Abrahamowi swa służąca. Takie czyny były uważane przez „pogan i bałwochwalców” za obrzydliwe i przestępcze. Ale widocznie były czymś normalnym u Żydów. Niewolnica urodziła Abrahamowi syna Ismaela, ale, jak pamiętamy, po dziesięciu latach od tego dnia sama Sara, mimo zaawansowanego już wieku, zaszła w ciążę i urodziła Izaaka. Cóż wtedy zrobiła? A gdy ujrzała Sara syna Agary Egipcjanki, igrającego z Izaakiem synem swoim, rzekła do Abrahama: „Wyrzuć tę niewolnicę i syna jej; nie będzie bowiem dziedzicem syn niewolnicy z synem moim Izaakiem”. Wstał tedy Abraham rano, a wziąwszy chleb i bukłak wody włożył na jej plecy i oddal jej dziecię, i odprawił ją. Ona zaś odszedłszy błądziła po puszczy Bersabee. A gdy nie stało wody w bukłaku, porzuciła dziecię pod jednym z drzew, które tam były. I odeszła, i usiadła naprzeciw niego z daleka, na ile łuk może donieść; rzekła bowiem: „Nie będę patrzyła na umierające dziecię”. A siedząc naprzeciwko, podniosła głos swój i płakała. I wysłuchał Bóg głos dziecięcy. I zawołał Anioł Boży na Agarę z nieba, mówiąc: „Co czynisz Agar? Nie bój się, wysłuchał bowiem Bóg głos dziecięcia z miejsca, na którem jest. I otworzył jej Bóg oczy; a ujrzawszy studnię wody poszła i napełniła bukłak, i dala pić dziecięciu. Opis przeżyć Egipcjanki charakteryzuje dostatecznie brak poczucia ludzkości u Sary i Abrahama. Abraham „prorok” wypędza z domu na puszczę swego pierworodnego syna wraz z jego matka, nie troszcząc się o los biednych wygnańców, skazanych w ten sposób na śmierć z głodu, pragnienia, lub na pożarcie przez dzikie zwierzęta. Tak zachowywać mogą się tylko bydlęta albo kompletni nikczemnicy. Poziom życia moralnego Abrahama był niski. Nie wyższy był tez poziom jego życia religijnego. W zakonie czytamy, jakoby Abrahama łączyły bezpośrednie stosunki z Panem Bogiem, z którym miał rzekomo rozmawiać „twarzą w twarz” i od którego otrzymywał rozkazy; miały one kształtować życie jego i życie jego plemienia. W wyniku tego postępowania zachodziły wypadki profanacji Majestatu Boskiego. Jeden z nich zachodzi w związku z wprowadzeniem obrzadku obrzezania, o którym świadczy niniejszy rozdział. I rzekł znowu Bóg do Abrahama: „… To jest przymierze moje, które zachowacie miedzy mną a wami i nasieniem twem po tobie: obrzezany u was będzie każdy mężczyzna. A obrzezacie ciało napletka waszego, aby było na znak przymierza miedzy mną a wami… Mężczyzna, którego napletka ciało nie będzie obrzezane, będzie wygładzony (zabity, zamordowany)… Na skutek tamtejszego upalnego klimatu, a zwłaszcza nagminnego niechlujstwa Żydów, było nie tylko wskazane, lecz nawet konieczne usuwanie naskórka. Abraham, znając swych pobratymców, którzy wyróżniali się brakiem karności i posłuszeństwa, podciągnął zwykły przepis higieniczny pod rytuał religijny nadając mu charakter nie mający nic wspólnego z jego geneza. Porównania „proroka” Abrahama z jednym z najwybitniejszych współczesnych przywódców żydowskich, Edgarem Bronfmanem (przewodniczący Światowego Związku Żydów) nasuwają się same: Abraham – prototyp sutenera i rasisty. Bronfman – handlarz wulgarnej pornografii i alkoholu. Jeden wart drugiego. Klimon Solowiecki
Wiesenthal był agentem Mossadu Osławiony „łowca nazistów” Simon Wiestenthal był agentem Mossadu. Informacje taką podaje książka „Wiesenthal – Biografia” autorstwa Tom’a Segev’a, która ukazała się wczoraj [tzn. 2.09 - admin] nakładem wydawnictwa Keter. Książka szeroko opisuje również udział państwa Izrael w polowaniu na nazistów. Wiesenthal, który przedstawiał się jako ocalały z holocaustu, rzekomy więzień aż pięciu nazistowskich obozów, po wojnie zajął się tropieniem ukrywających się na całym świecie nazistów. Prawdziwą sławę przyniosło mu pojmanie przez izraelskie służby Adolfa Eichmana ukrywającego się w Argentynie. Wiesenthal miał dostarczyć szczegółowe informacje na temat miejsca jego zamieszkania. Krytycy podkreślają jednak wyolbrzymiony przez niego samego wkład w tą operację. Po wojnie Wiesenthal nawiązał kontakt z amerykańskimi służbami wywiadowczymi, którym dostarczył nazwiska niemieckich zbrodniarzy. Był również związany z podziemną organizacją Bricha (Ucieczka), która zajmowała się przerzutem Żydów z Europy do Palestyny. Gdy ustanowione zostało państwo Izrael, Wiesenthal związał się z poprzednikiem Mossadu czyli Departamentem Stanu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, otrzymał również izraelski paszport, który dał mu prawo pozostania w Austrii. Wiesenthal rozpoczął regularną współpracę z Mossadem po ujęciu Eichmana i pracował dla niego około dziesięciu lat. Jego oficjalnym zadaniem nadal było tropienie nazistów, lecz dostarczał on również izraelskim służbom informacje na temat niemieckich inżynierów i naukowców z dziedziny wojskowości pracujących w Egipcie. Mossad finansował też biuro Wiesenthala w Austrii i płacił mu wynagrodzenie. W 1977 roku powołana została syjonistyczna organizacja Centrum Simona Wiesenthala, która oprócz początkowego założenia tropienia nazistów zajmuje się również „krzewieniem tolerancji” i działalnością proizraelską; jest akredytowana jako organizacja pozarządowa przy ONZ i UNESCO, zaś w mediach uchodzi za autorytet w dziedzinie „walki z rasizmem”. W publikacjach Centrum wielokrotnie przewijały się pomówienia Polski o udział w holocauście, oskarżano również niewinnych ludzi o bezpośredni udział w mordowaniu Żydów. Wiesenthal zmarł pięć lat temu w wieku 97 lat w Wiedniu.
http://autonom.pl/index.php/news/informacje/606-wiesenthal-by-agentem-mossadu
POLSKA - "Święte psy" 9 grudnia 2010 roku minie 20 lat od daty wybrania mnie przez większość Polaków na Prezydenta Polski. W drugiej turze dostałem wystarczająco dużo głosów, aby wygrać wybory. Jednak wynik został zmanipulowany przez Wojskowe Służby Informacyjne /WSI/, na korzyść Lecha Wałęsy. Mała grupa ludzi, w jednostce wojskowej w Warszawie, u zbiegu ulic Łopuszańskiej i Żwirki i Wigury przez cała noc wypełniała karty wyborcze. Rano , w cywilnych ubraniach, rozwieziono je samochodami do urn wyborczych w dużych miastach wojewódzkich. Wybory sfałszowano za przyzwoleniem Generała W. Jaruzelskiego, który wtedy był Prezydentem, przy pełnym poparciu Waszyngtonu i Watykanu. Przyklasnęły temu rządy państw Europejskich, które ostrzyły zęby przed handlową grabieżą Polski. Podkreślam szczególną rolę Żydów związanych z Unią Demokratyczną i sprawujących kontrolę nad mediami w Polsce. Ci ludzie zrobili wszystko, by wyborów nie wygrał uczciwy , nie uzależniony od nich Polak, którym nie można manipulować. Kilka miesięcy przed wyborami “Gazeta Wyborcza” dostała od USA 1.5 miliona dolarów na zakup maszyn do szybkiego druku. Tym samym zobowiązała się do reprezentowania obcych nam interesów. Historycznie Żydzi idealnie nadają się do takiej roli. Amerykanie nie mają zdolności językowych. Bez pomocy żydowskich poliglotów ich dominacja nad światem nie byłaby możliwa. Wielu z Was pod wpływem ataków wrogich nam mediów uważa mnie za oszołoma tylko dlatego, że po 20 latach emigracji kandydowałem na Prezydentem Polski. To była bardzo trudna osobista decyzja, którą podjąłem dopiero na 10 dni przed końcowym terminem rejestracji kandydatów przez Państwową Komisję Wyborczą. Miałem doświadczenie polityczne, ekonomiczne i biznesowe. Zrozumiałem wtedy, że jeśli nie będę kandydował, to nikt poza oszustami , którzy zasiedli przy “Okrągłym Stole” tego nie zrobi. Nie żałowałem trudu i ciężko zarobionych pieniędzy aby pomoc stworzyć prawdziwy front walki w krytycznej chwili dla mego narodu. Jestem dumny, że mogłem Was wtedy godnie reprezentować. Na początku moja kandydatura była wygodna dla elit tego układu. Myśleli, że dostanę 1% poparcia i swoją obecnością, jako kandydat z zagranicy, uwiarygodnię demokratyczność pierwszych powszechnych, od czasu zakończenia II Wojny Światowej, wyborów. Manipulatorzy sceny politycznej w Polsce byli tak pewni siebie, że nie blokowali mojej rejestracji a nawet pomagali w dostępie do publicznej telewizji oraz w publikacji odezw w “Sztandarze Młodych” oraz w “Gazecie Wyborczej”. Studio graficzne “Gazety Wyborczej” pomogło w zredagowaniu tekstu ulotki wyborczej. Gwałtowny atak na mnie i mój elektorat rozpoczął się , kiedy przechodząc do drugiej tury wyborów obaliliśmy antypolski rząd premiera T. Mazowieckiego, z Unii Demokratycznej. Informacja o tym ukazała się na pierwszych stronach gazet całego świata. Wszyscy byli ciekawi jak Waszyngton oraz kraje Zachodu ujarzmią i zniewolą Polskę. Dlaczego Polacy wybrali wtedy mnie na swego Prezydenta? Jest wiele powodów tego zjawiska. Jedni rozpoznali we mnie “swojego człowieka” nie będącego częścią układu. Innym podobało się moje zachodnie doświadczenie. Polska zwracała się w tym czasie w kierunku Zachodu i Polsce byl potrzebny Prezydent, który znał dobre i złe strony tego kroku. Sondaże wykazały, że ogromna większość Polaków - 85% zaufała mi na tyle, że gotowa była powierzyć mi swoje pieniądze. Po roku grabieżczych reform Balcerowicza ludzie byli bardzo zmęczeni i nieufni. Głód już wtedy pukał do drzwi wielu domów. 9 grudnia 1990 roku, nocą, po ogłoszeniu wyniku 75/25 % na korzyść L. Wałęsy w Polsce zapanowała cisza, jak po wielkiej bitwie. W okolicy mego domu rodzinnego w Komorowie pod Warszawą , gdzie ludzie mają dużo psów , nie było słychać żadnego szczekania. Tylko ciemna noc, bez żadnych odgłosów. Czytałem opisy takiej ciszy po wielu bitwach /Grunwald/ i dwa razy w moim życiu doświadczyłem osobiście takiej ciszy- zawsze po wybuchu wielkiej emocji. Polska miała w 1990 roku dwóch Prezydentów: mnie oraz formalnego Prezydenta L. Wałęsę. Kiedy w 1994 roku przyjechał do mnie z wizyta do Komorowa L. Miller, w rozmowach byliśmy zgodni , że w Belwederze Polska Prezydenta nie miała. Teraz, po 20 latach widoczne są efekty demokracji budowanej na kłamstwie. Proporcjonalna ordynacja wyborcza opracowana pod przewodnictwem A. Kwaśniewskiego /zapraszał mnie do pomocy w opracowaniu nowej Konstytucji, ale zignorowałem jego list/ doprowadziła do zwyrodnienia elit. W elitach występuje patologia dziedzictwa z coraz mniejszą jakością genów. Wynikiem tego jest tragiczne bankructwo Polski. Według Instytutu CATO z Waszyngtonu, obecne i przyszłe obligacje zobowiązania rządu to 1550% PKB w porównaniu do 875% Grecji przed jej bankructwem. Tak będzie dopóki “Antypolacy” i “Złodzieje” będą się wybierali i grabili kraj stosując proporcjonalną a nie większościową ordynację wyborczą. Proporcjonalna ordynacja wyborcza do Sejmu istnieje tylko w “podbitych” krajach. Co do mnie, to proszę nie oczekiwać, że w przyszłości wrócę do polityki w Polsce. A to dlatego, że nie mogę prowadzić tchórzy do boju. Polacy nie popierają walecznie swoich liderów. Ba, nawet nie popierają po cichu małymi kwotami pieniędzy, bo może lista ich małych datków wpadnie w ręce Antypolaków, którzy mogą wygrać wybory i będzie problem. Jak lider może mieć zaufanie do tak chwiejnego elektoratu, który oddaje głosy za kurtyną wyborczą. Nasi wrogowie i manipulatorzy dobrze wiedzą, że takie głosy są bezbronne i bardzo łatwo można je źle policzyć czyli sfałszować. Przez 20 lat, od czasu, gdy wybraliście mnie swoim Prezydentem byłem przez naszych odwiecznych wrogów lżony i poniżany. Ale najgorsza jest świadomość, że byłem i jestem porzucony przez ludzi, których kocham więcej niż siebie i dla których pod ryzykiem śmierci starałem się wygrać świetlaną przyszłość, odzyskać suwerenność naszego Kraju. Przez to porzucenie ciąży na mnie stygma Waszej winy, bo zawsze moja osoba przypomni Wam o Waszym tchórzostwie. Przeczuwałem, że tacy jesteście na długo przed wyborami 1990 roku i dlatego książka, którą napisałem dla Was nosi tytuł “Święte psy”. Pies zbroi i udaje świętego. Udaje, że nic złego nie zrobił. Miarą człowieka jest wielkość jego wrogów. Będąc Waszym Prezydentem miałem ich wielu. Od naszych adwersarzy , którzy nas nienawidzą i nami pogardzają zawsze oczekiwałem samych podłości i grabieży , bez zachowania umiaru. Od dawna jestem zdumiony, że Polacy są tak potulnym i łatwym do manipulowania narodem. Nie winię naszych wrogów za ich podłości . Wina za stan Rzeczpospolitej jest Wasza z powodu lęku i braku liderów. Od 20 lat nie zauważam u Was realnej wizji przyszłości Kraju i przykładów waleczności. Nadal zachowujecie się jak “święte psy” udając że to co się stało w Polsce to nie Wasza wina, co naszym krwiopijczym wrogom jest na rękę. Co do mnie, to straciłem nadzieję, że Polska będzie miała za mego życia uczciwy, patriotyczny i prawy Polski rząd , rząd, który będzie pracował zgodnie z naszą Racją Stanu. Nie potraficie zrozumieć, ze wybory to nie wyścig koni. Wasz głos na danego kandydata jest głosem na samego siebie i o ten głos trzeba walczyć i go walecznie bronic. Dlatego wycofałem się z wszelkiej działalności politycznej i więcej czasu poświęcam mojej Rodzinie. Uważam, że to wstyd i hańba, że po 20 latach Unia Demokratyczna T. Mazowieckiego , za Waszym przyzwoleniem wróciła do pełnej władzy. Konsekwencje tego w najbliższej przyszłości będą porażające. Mam nadzieję, że ostre słowa, które napisałem powyżej, jako porzucony Prezydent Rzeczpospolitej będą przestrogą dla przyszłych pokoleń. Tylko prawda i odwaga wyzwolą Polskę z niewoli. Stanisław Tymiński
Kłułem rządzących w oczy Witold Waszczykowski: Miałem odwagę skrytykować działania rządu, wytknąć błędy. Teraz ponoszę konsekwencje. Rz: Gdy w środę wręczano panu wypowiedzenie z pracy w MSZ, usłyszał pan słowa podziękowania za blisko 18 lat pracy w polskiej dyplomacji? Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych: Od 1992 do 2008 r. byłem czynnym dyplomatą, od dwóch lat przebywałem na urlopie bezpłatnym z MSZ w związku z pełnieniem funkcji wiceszefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Jakiś czas temu napisałem podanie o powrót do ministerstwa na stanowisko zgodne z moimi kwalifikacjami i doświadczeniem. Jednak kiedy zgłosiłem się do działu kadr, przyjęła mnie wicedyrektor biura i wręczyła mi wymówienie. Nie usłyszałem nawet słowa podziękowania za moją wieloletnią pracę w administracji państwowej.
Nie ma dla pana w resorcie odpowiedniego stanowiska? Tak twierdzi MSZ. Jako drugi powód podano, że nie mam certyfikatu dopuszczającego do informacji niejawnych, co jest jeszcze bardziej kuriozalne, ponieważ w MSZ nie jest on wymagany. Będąc wiceministrem, miałem zarówno NATO-wskie, unijne, jak i krajowe certyfikaty bezpieczeństwa. Niestety, straciłem je w wyniku pewnej zemsty administracyjnej rządu i ministra Radosława Sikorskiego. Zemsty za wywiad udzielony w 2008 r. „Newsweekowi”, w którym wypowiedziałem się m.in. na temat negatywnych aspektów negocjacji w sprawie instalacji w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Śledztwo ABW potwierdziło, że nie ujawniłem żadnej tajemnicy. Ale certyfikat odebrano mi, jak sądzę, na zasadzie: „bo jesteś przeciwko rządowi”. Dla mnie ta cała sytuacja to ewenement. W ciągu tylu lat pracy w dyplomacji nie widziałem, żeby byłego wiceministra wyrzucano z pracy w ten sposób. Ale też patrząc, jak działa ten rząd wobec adwersarzy politycznych, wobec wszystkich, którzy mają odwagę powiedzieć, że politykę można prowadzić inaczej, nie jest to dla mnie zaskoczeniem. Miałem cywilną odwagę skrytykować działania rządu Donalda Tuska, wytknąć błędy, powiedzieć, na czym polegały problemy w negocjacjach w sprawie tarczy antyrakietowej, jak powinno wyglądać nasze zaangażowanie w Afganistanie. Rządzących to kłuło w oczy i teraz ponoszę konsekwencje.
Liczył pan na pracę w resorcie Radosława Sikorskiego w sytuacji, gdy od wielu miesięcy stawiał się pan do niego w jawnej opozycji? W kwietniu w jednym z wywiadów zarzucił mu pan, że „Polska prowadzi politykę zaściankową, a Sikorski tego nie dostrzega”. To są merytoryczne zarzuty. I jestem gotów podjąć merytoryczną dyskusję na argumenty. Ale ze mną takiej polemiki nie podjęto. Przecież w 2008 r., gdy powiedziałem o błędach polskiej dyplomacji podczas starań o instalację w Polsce tarczy antyrakietowej, również premier Donald Tusk nie podjął merytorycznej polemiki. Nie odpowiedział na zarzuty, natomiast próbował mnie obrazić, zarzucając mi złą wolę i nielojalność. Taka jest metoda obecnie rządzących. Zamiast dyskusji szykany i epitety. Obrażano śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ministra Aleksandra Szczygłę i wiele innych osób, które krytykowały poczynania rządu. Na portalach internetowych, w blogach prominentnych polityków PO, publicystów, umieszczano liczniki odliczające czas do końca kadencji Lecha Kaczyńskiego. Mówiono powszechnie: „to nie jest nasz prezydent”, „szanujemy instytucję, ale nie tego człowieka”. Ten rząd i partia Platforma Obywatelska zastosowały cały mechanizm dyskredytacji. Zamiast mechanizmu normalnej walki politycznej poprzez próbę zainteresowania opinii publicznej swoim programem zastosowano na olbrzymią skalę mechanizm wykluczenia z dyskursu politycznego całej masy ludzi, polityków i ugrupowań. Najpierw dotknęło to polityków LPR czy Samoobrony, ale przez kilka ostatnich lat był to mechanizm nakierowany na prezydenta, jego ekipę i PiS.
Nadal tak krytycznie ocenia pan politykę zagraniczną rządu PO – PSL? Polityka zagraniczna prowadzona przez rząd Donalda Tuska jest niesłuszna i nietrafna. Nie mamy tarczy antyrakietowej. Ostrzegałem dwa lata temu, że ta zabawa skończy się źle, że popsują się nasze stosunki z Amerykanami. Pogorszyły się. Ostrzegałem w sprawach Iraku czy Afganistanu, że tracimy instrumenty polityki zagranicznej. Straciliśmy. Jeżeli ktoś dzisiaj spyta, dlaczego Polska nie ma wysokich stanowisk ambasadorów w UE, to odpowiem: dlaczego ma mieć? Jeśli nie prowadzimy aktywnej polityki zagranicznej, jeżeli likwidujemy polskie placówki dyplomatyczne w Azji czy Afryce, wycofujemy się z ambitnej polityki na wschodzie Europy, nie wspieramy Gruzji czy Ukrainy w taki sposób, jak to robił Lech Kaczyński, to po co te stanowiska, skoro nie jesteśmy już aktywnym graczem na arenie międzynarodowej.
W wywiadzie dla „Rz” Bronisław Komorowski zadeklarował, że za jego prezydentury Gruzja na tak duże wsparcie nie będzie mogła liczyć. To jeden z przykładów odejścia rządu Tuska i – jak widać – również prezydenta Bronisława Komorowskiego nie tylko od polityki prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale również od polityki prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Od kilkunastu lat kanonem polskiej dyplomacji było dobijanie się o istotny status dla Polski w tej części Europy, starania, by Polska była rzecznikiem interesów państw mniejszych wobec Rosji, by była promotorem rozszerzania na Wschód instytucji NATO i Unii Europejskiej. Obaj prezydenci Kwaśniewski i Kaczyński taką politykę stosowali, bo oczywiste jest, że taką będziemy mieli pozycję wobec USA czy krajów UE, jaką będziemy zajmować w naszym regionie. I teraz nagle od tego odstąpiono. Uznano: pal sześć ten region, nie będziemy wspierać polityki wschodniej, dogadajmy się z Rosjanami. Polityka poprzednich prezydentów miała też pewne ambicje na Zachodzie, wobec Stanów Zjednoczonych, byliśmy aktywnym uczestnikiem gry w regionie od Europy po Bliski Wschód. Mieliśmy pewne instrumenty, które pozwalały nam odgrywać pewną rolę na Bliskim Wschodzie, wobec Izraela czy państw arabskich. Będąc promotorem rozszerzenia NATO na Wschód, byliśmy też postrzegani jako ciekawy partner Stanów Zjednoczonych. To zostało skasowane, a aktywną politykę zagraniczną zastąpiono teorią „bądźmy w głównym nurcie polityki europejskiej”. Zgoda! Ale ten główny nurt europejski nie jest rozgrywany w Brukseli wśród urzędników brukselskich.
Prezydent Komorowski udał się w pierwszą podróż zagraniczną właśnie do Brukseli. To, że prezydent Rzeczypospolitej Polskiej z pierwszą oficjalną wizytą zagraniczną pojechał do urzędników w Brukseli, to błąd. Pierwsze wyjazdy zagraniczne prezydenta powinny być do stolic naszych partnerów. Oczywiście można się spierać, czy do partnerów w regionie, czy stolic dużych państw na Zachodzie. To w stolicach państw podejmowane są decyzje o dalszych kierunkach rozwoju UE. To nie Bruksela decydowała, jak zareagować na kryzys grecki. To w Niemczech zapadały decyzje. Inne przykłady – kryzys rosyjsko-gruziński. To prezydent Francji Nicolas Sarkozy decydował o rozmowach z Rosją, a Kaczyński mobilizował prezydentów tutejszego regionu, by bronić Tbilisi. To nie urzędnicy brukselscy decydowali po wejściu w życie traktatu lizbońskiego, kto zostanie szefem służby zagranicznej i kto prezydentem UE. Takie przykłady można mnożyć. Więc jeśli chcemy mieć wpływ na Brukselę, to najpierw musimy rozmawiać w stolicach państw członkowskich UE. Ten wyjazd oznacza więc, że albo w otoczeniu prezydenta nie ma ludzi znających zasady funkcjonowania UE i NATO, albo to efekt świadomej decyzji, że nie będziemy odgrywać aktywnej roli w Europie. Olbrzymim błędem jest odejście od podmiotowej roli Polski i w regionie, i w Europie.
Zarzucał pan rządowi, że Polska powinna być bardziej zaangażowana w śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Kardynalny grzech został popełniony w pierwszych godzinach. Pytanie tylko, czy został on popełniony z nonszalancji, nieświadomości czy celowo. Są pewne przesłanki pozwalające twierdzić, że z obu powodów. Ktoś nie przejrzał dokumentów, umów międzynarodowych, nie zapytał prawników, jak należy postąpić w takiej sytuacji. Ale też są opinie, że było to na rękę rządzącym. Zaczynała się przecież kampania wyborcza, był wybrany kandydat Platformy Obywatelskiej na prezydenta i było na rękę tej partii zepchnąć śledztwo na stronę rosyjską, unikając odpowiedzialności. Przecież, gdyby to strona polska prowadziła śledztwo, to dzisiaj dziennikarze, politycy domagaliby się od prokuratury rezultatów. A teraz znaleźliśmy się w sytuacji, gdy polska prokuratura nie jest partnerem dla Rosjan, nasi przedstawiciele, jak pan Edmund Klich, nie są dla Rosjan żadną stroną do rozmów. A do tego dochodzą, co ujawniły media, poważne wątpliwości. W dalszym ciągu nie wiemy, co się działo na lotnisku w Smoleńsku, czy obsługa lotniska należycie wykonywała obowiązki. Jest mnóstwo znaków zapytania.
Kto tak naprawdę odpowiadał za organizację i zabezpieczenie lotu? Z dokumentacji, jaka została zebrana, jasno wynika, że odpowiedzialność za ten lot ponoszą struktury rządowe. Instytucją, która jest koordynatorem takich lotów, jest Kancelaria Premiera. A za ochronę i bezpieczeństwo odpowiadały polskie służby. Ale żyjemy w sytuacji, w której mimo dokumentów potwierdzających, że oficjalne uroczystości w Katyniu były organizowane przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa pod patronatem Kancelarii Prezydenta RP, najpierw próbuje się społeczeństwu wmówić, że była to tylko jakaś fanaberia Lecha Kaczyńskiego. A skoro – jak się wmawia – była to zachcianka prezydenta, to należało potraktować wizytę jako nieoficjalną. A skoro nieoficjalną, to nie trzeba było stosować wszystkich procedur bezpieczeństwa. I dlatego nie sprawdzono właściwie samolotu, stanu lotniska, nie zabezpieczono rezerwowych lądowisk etc. Tak jak powiedziałem wcześniej, nie widać po stronie polskiej, tej rządowej, woli rzeczywistego wyjaśnienia przyczyn katastrofy i ustalenia osób za nią odpowiedzialnych, winnych niewłaściwego przygotowania i zabezpieczenia lotu prezydenta RP. Widzę natomiast wielu polityków partii rządzącej, którym taka sytuacja odpowiada, bo pozbyli się wroga. Bo Platforma Obywatelska prezydenta Kaczyńskiego traktowała nie jako konkurenta, przeciwnika politycznego, ale jako wroga, którego trzeba się pozbyć.
Będzie się pan odwoływał od zwolnienia z pracy? Pojawiły się też pogłoski, że zamierza pan wstąpić do partii Jarosława Kaczyńskiego. Przysługuje mi możliwość odwołania do sądu pracy i wszystko wskazuje, że z tej możliwości skorzystam. Nie zastanawiałem się nad działalnością polityczną, partyjną, ale jeśli ktoś uzna, że moje doświadczenie może się przydać, to ja chętnie pomogę. Rzeczywiście odezwało się do mnie z wyrazami wsparcia wielu polityków PiS, mam tam znajomych, więc zainteresowanie było naturalne. Ale jak to się skończy, nie wiem. Wojciech Wybranowski