Szwedzki profesor: za Breivikiem mógł stać Izrael Profesor Ola Tunander, pracownik Peace Research Institute Oslo (PRIO), opublikował artykuł dla norweskiego czasopisma naukowego, w którym łączy norweską masakrę z państwem Izrael. Artykuł autorstwa Tunandera wydany w akademickim Nytt Norsk Tidsskrift, stawia tezę, że motywy, którymi kierował się Anders Breivik, powinny zostać zbadane bardziej dogłębnie. Według profesora, za całym tym krwawym przedsięwzięciem mogło stać obce państwo, przy czym wskazuje on na Izrael, jako głównego podejrzanego. Tunander uważa, iż przeprowadzenie ataku terrorystycznego na taką skalę wymaga udziału sił państwowych, a „nie możemy wykluczyć, że tym razem właśnie tak było” – napisał. Profesor wskazał na polityczne napięcie między rządem norweskim a Tel-Awiwem, trwające miesiącami przed atakiem Breivika, spowodowane faktem, iż Norwegia zadeklarowała gotowość uznania niepodległej Palestyny. Przypomniał również o fakcie z historii, kiedy agenci Mossadu w 1973r. zamordowali na terenie Norwegii marokańskiego pisarza (afera Lillehammer), oficjalnie tłumacząc się, iż pomylili go z Ali Hassanem Salamehem, odpowiedzialnym za monachijską masakrę izraelskich atletów. W swoim artykule prof. Tunander sięga także głębiej w historię, omawiając sprawę zamachu bombowego na Hotel King David w Jerozolimie, przeprowadzonego 22.02.1946r. przez syjonistyczny Irgun. „Omówiliśmy prawicową, ekstremistyczną izraelską i judeochrześcijańską stronę Breivika, izraelski interes w zdyscyplinowaniu Norwegii i izraelskie świętowanie zamachu. Biorąc to pod uwagę, atak Breivika przypomina powtórkę z Hotelu King David” – stwierdza. Dyrektor norweskiego instytutu PRIO Kristian Berg Harpviken powiedział do prasy, że artykuł prof. Tunandera przyprawił go o „niepokój”, dodając, iż magazyn Nytt Norsk Tidsskrif popełnił błąd, zezwalając na jego publikację.
Przypomnijmy: 22 lipca 2011 doszło do wybuchu bomby w Oslo, w wyniku, którego zginęło 8 osób, a kilkanaście zostało rannych. Po eksplozji, na wyspie Utya doszło do strzelaniny, w wyniku, której zginęło co najmniej 68 osób. Ofiarami byli uczestnicy zjazdu Partii Pracy, na którym pojawiły się pro-palestyńskie akcenty (m.in. banner nawołujący do bojkotu Izraela). Za bezpośredniego sprawcę tych czynów uznano Andersa Behringa Breivika. Breivik, co można stwierdzić na podstawie jego biografii i manifestu jego autorstwa, był zadeklarowanym protestanckim fundamentalistą, zwolennikiem syjonizmu i państwa Izrael; nienawistnie wyrażał się na temat Islamu, jak również był zdecydowanym wrogiem „nacjonalizmu etnicznego”. Należał do masonerii. Jego ulubiony autor to pro-izraelski neokonserwatysta Daniel Pipes. Według ostatnich doniesień, Breivika uznaje się za niepoczytalnego. Informacja na podstawie: ytnews.com
Jak Niemcy chcieli "rozwiązać kwestię polską" Jak doprowadzić do ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej, żeby odium potępienia nie spadło na Niemców? Urzędnicy NSDAP nie mieli wątpliwości: eksterminacja Polaków musi dokonać się ich rękoma. Tekst z kwartalnika FRONDA (nr 60) dedykujemy Wandzie Nowickiej. Trzecia Rzesza prowadziła przeciw Polakom wojnę zarówno energetyczną, jak i informacyjną. Przejawem tej pierwszej była aktywna polityka eksterminacji, przejawem drugiej zaś – socjotechnika zmierzająca do skłonienia Polaków, by sami przyłożyli rękę do likwidacji własnego narodu. Kluczem do zwycięstwa było, bowiem dla Niemców trwałe i nieodwracalne osłabienie potencjału demograficznego podbitych nacji. Autorem koncepcji postępowania wobec Polaków znajdujących się pod okupacją hitlerowską był kierownik Centrali Doradczej Urzędu do Spraw Rasowo-Politycznych NSDAP dr Erhardt Wetzel. W swoich wytycznych z 25 listopada 1939 roku pisał on: „Wszystkie środki, które służą ograniczaniu rozrodczości, powinny być tolerowane albo popierane. Spędzanie płodu musi być na pozostałym obszarze Polski niekaralne. Środki służące do spędzania płodu i środki zapobiegawcze mogą być w każdej formie publicznie oferowane, przy czym nie może to pociągać za sobą jakichkolwiek policyjnych konsekwencji. Homoseksualizm należy uznać za niekaralny. Przeciwko instytucjom i osobom, które trudnią się zawodowo spędzaniem płodu, nie powinny być wszczynane policyjne dochodzenia”. Należy pamiętać, że w tym samym czasie na terenie Trzeciej Rzeszy obowiązywał zakaz antykoncepcji i aborcji, zaś homoseksualizm, – jako czynnik rozbijający rodzinę, a więc strukturę kluczową dla rozwoju demograficznego – był prawnie ścigany. Od początku okupacji narodowi socjaliści zaprowadzili w Generalnej Guberni zupełnie inne porządki: wydano poufne wytyczne, aby nie traktować aborcji wśród polskich kobiet, jako przestępstw i nie wszczynać w tych sprawach dochodzeń. Polaków nie karano również za rozpowszechnianie antykoncepcji czy akty homoseksualne. Szczególnie ważny dla zrozumienia niemieckich intencji w tych kwestiach wydaje się inny dokument dr. Wetzela, który powstał w roku 1942. Możemy w nim przeczytać: „Powinno być oczywiste, że polskiej kwestii nie można rozwiązać w ten sposób, że zlikwiduje się Polaków, podobnie jak Żydów. Tego rodzaju rozwiązanie kwestii polskiej obciążyłoby naród niemiecki na daleką przyszłość i odebrałoby nam wszędzie sympatię, zwłaszcza, że inne sąsiednie narody musiałyby się liczyć z możliwością, iż w odpowiednim czasie potraktowane zostaną podobnie. Moim zdaniem, musi zostać znaleziony taki sposób rozwiązania kwestii polskiej, ażeby wyżej wskazane polityczne niebezpieczeństwa zostały sprowadzone do możliwie najmniejszych rozmiarów”. W jaki sposób jednak to osiągnąć? Jak doprowadzić do ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej, żeby odium potępienia nie spadło na Niemców? Doktor Wetzel nie miał wątpliwości: eksterminacja Polaków musi dokonać się ich rękoma. Dlatego w dalszej części swego dokumentu hitlerowski urzędnik pisał:
„Aby doprowadzić na wschodnich terenach do znośnego dla nas rozmnażania się ludności, jest nagląco konieczne zaniechanie na wschodzie tych wszystkich środków, które zastosowaliśmy w Rzeszy celem podwyższenia liczby urodzin. Na terenach tych musimy świadomie prowadzić negatywną politykę ludnościową. Poprzez środki propagandowe, a w szczególności przez prasę, radio, kino, ulotki, krótkie broszury, odczyty uświadamiające itp. należy stale wpajać w ludność myśl, jak szkodliwą rzeczą jest posiadanie wielu dzieci. Powinno się wskazywać koszty, jakie dzieci powodują, na to, co można by zdobyć dla siebie za te wydatki. Można wskazywać na wielkie niebezpieczeństwa dla zdrowia, które mogą grozić kobiecie przy porodzie itp. Obok tej propagandy powinna być prowadzona na wielką skalę propaganda środków zapobiegawczych. Przemysł produkujący tego rodzaju środki musi zostać specjalnie stworzony. Nie może być karalne zachwalanie i rozpowszechnianie środków zapobiegawczych ani też spędzanie płodu. Należy też w pełni popierać powstawanie zakładów dla spędzania płodu. Można wykształcić np. akuszerki lub felczerki w robieniu sztucznych poronień. Im bardziej fachowo będą przeprowadzane poronienia, tym większego zaufania nabierze do nich ludność. Rozumie się samo przez się, że i lekarz musi być upoważniony do robienia tych zabiegów, przy czym nie może tu wchodzić w rachubę uchybienie zawodowej lekarskiej godności. Należy propagować również dobrowolną sterylizację”. W 1943 roku władze hitlerowskie uznały, że nadszedł czas, by uprawomocnić nieformalny stan faktyczny, jaki obowiązywał w Generalnej Guberni od początku okupacji. Dlatego 9 marca 1943 roku gubernator generalny Hans Frank wydał rozporządzenie o pełnej niekaralności aborcji dokonywanej przez Polki i przedstawicielki innych „niższych rasowo” narodów. Ten sam akt prawny zaostrzał natomiast to samo prawo w odniesieniu do kobiet niemieckich – im za aborcję groziła kara śmierci. Nierówność w traktowaniu ludności polskiej i niemieckiej była widoczna także w innych dziedzinach. O ile przeciętny Niemiec nie miał praktycznie swobodnego dostępu do środków antykoncepcyjnych, o tyle na potrzeby Polaków stworzono specjalny przemysł zapobiegający dzietności. O ile piśmiennictwo niemieckie podlegało surowej cenzurze obyczajowej, o tyle Generalna Gubernia zarzucona była literaturą pornograficzną w języku polskim. Niemieckie władze zamknęły wszystkie polskie uczelnie wyższe i szkoły średnie, zezwalając Polakom jedynie na ukończenie czterech klas podstawówki, ale dbały o to, by ludność tubylcza miała pod dostatkiem ogłupiającej i demoralizującej lektury. Od tamtych czasów minęło niemal siedemdziesiąt lat. Doktor Wetzel dawno już gryzie ziemię, ale jego idee nadal pozostają żywe. Ewa Kamińska
Wielkie Intelektualne Popierdzielenie Wszystkiego Ze Wszystkim Śmieszną rzecz przeczytałem właśnie o sobie. Cytuję recenzję, (z którą się w większości nie zgadzam, ale to mniejsza) ze szczecińskiego dwumiesięcznika „Pogranicza”: „Można takiego pisania [mojego, jak to określono chwilę wcześniej, „walenia cepem" – RAZ] nie lubić − słyszałem zabawną opinię od jednego z literaturoznawców, że nie jest w stanie czytać tekstów autora »Michnikowszczyzny«, bo jego wyobraźnię paraliżuje wyłaniająca się z tych tekstów wizja rubasznego Sarmaty z sumiastymi wąsami umoczonymi w piwie…” Fakt, zabawna opinia. Nigdy nie ukrywałem, a wręcz to z dumą podkreślam, że na ścianie w stołowym mógłbym sobie powiesić raczej widły, niż karabelę. Jestem inteligentem w drugim pokoleniu (akurat dość, by już nie mieć kompleksów wobec zwiędlizny, która do chwalebnych korzeni ma już tak daleko, że wszystkie soki życiowe dawno wyschły po drodze), ukształtowanym w endeckim paradygmacie myślenia, który stworzył potomek warszawskiego piaskarza nakładając brytyjski polityczny cynizm na nasze odwieczne chłopskie cwaniactwo i ludowy praktycyzm. Przez lata śmiałem podnosić swój publicystyczny cep (akurat ta metafora recenzenta mi się podoba) nie tylko na michnikowszczyznę, ale i na nasze powstania, zwłaszcza Styczniowe, i na wyrosłego w ich kulcie Piłsudskiego, za co mam przechlapane u Łysiaka. Ba, mniejsza o Piłsudskiego i innych, świeć im Panie, dawnych bohaterów. Dziesięć lat temu ściągnąłem na siebie powszechne oburzenie prawicowych elit, bo ośmieliłem się, przy użyciu słowa „polactwo”, dogłębnie skrytykować ich przekonanie, iż wystarczy machać narodowym sztandarem i głośno krzyczeć o Bogu i Ojczyźnie, a masy same pójdą na tym, kto w bezlitosnym procesie „integracji prawicy” ostatecznie wykończy wszystkich konkurentów do monopolu na ten sztandar. Przekonywałem, że skończy się to bolesnym laniem, bo narodu u nas tyle, co kot napłakał, naród trzeba dopiero po wojennej eksterminacji i duchowych spustoszeniach „prylu” odtwarzać, jak za czasów młodego Żeromskiego − i oczywiście uchodziło to w najlepszym razie za ekscentryczne, „korwinowskie” odchylenie faceta od science fiction, a przeważnie za nikczemne znieważanie Narodu Polskiego i Jego Radia. (Macie teraz). A „jednemu z literaturoznawców” i tak się z tym wszystkim kojarzę z wąsatym szlachciurą, co mu idzie tym łatwiej, że moich tekstów czytać nie może. Nie po to bynajmniej na sprawę zwracam uwagę, żeby go ganić; dopóki nie mogą literaturoznawcy, a mogą normalni czytelnicy, a nie, broń Panie Boże, odwrotnie, uważam to wręcz za swój artystyczny i życiowy sukces. Rzecz jest po prostu charakterystyczna dla wielkiego popierdzielenia wszystkiego ze wszystkim, w jakim znajdują się tzw. elity intelektualne. (Paniczykowie z „Krytyki Politycznej”, małpujący za rzucony, co i raz grant „gendery” z zachodnich gett uniwersyteckich uważają się za lewicę i fascynują starymi chłopskimi piosenkami o rżnięciu „panów”, przerobionymi w rockową aranżację − jak stanisławowskie salony Laurą i Filonem oraz ich umownym pasterskim uniwersum; boki zrywać). Dla „elity” nie ma po prostu innych opcji: albo pluderki i peruka, albo kontusz. Jak nie jesteś Oświecony, czyli nasz, to jesteś od nich, czyli ciemny, a jak jesteś ciemny, to jesteś Sarmata, bo to przecież bunt przeciwko sarmackiej ciemnocie z jej liberum veto stworzył polskie Oświecenie i odwieczny salon. Sarmatyzm kontra Oświecenie − temat jakoś za mną chodzi od paru tygodni. Najpierw dyskusja Fundacji Republikańskiej o Henryku Rzewuskim, gdzie parę ważnych rzeczy zostało powiedzianych. Potem dyskusja na Zamku Królewskim o Stanisławie Auguście Poniatowskim, gdzie z kolei dominowali jego, więc i Oświecenia, apologeci. A pomiędzy nimi jak raz wlazła mi w ręce nowa książka Przemysława Czaplińskiego „Resztki Nowoczesności”, w której (na razie tylko przejrzałem) spór Sarmatyzmu z Oświeceniem wydaje się kluczem, dobieranym przez autora do współczesności w kulturze. Ciekawie się to zapowiada, pod warunkiem, że autor jakoś przytomnie jedno i drugie zdefiniuje − otwarcie rozważań cytatem z Jedlickiego tego nie obiecuje, bo opozycja między „dotrzymywaniem kroku postępowi europejskiemu” a narodowością, jako „nienaruszalnym rezerwatem kultury i układów społecznych” to czyste ideolo michnikowszczyzny. No, proszę mi w takim paradygmacie zinterpretować spór pseudoklasyków z romantykami. Wyjdzie jak w pysk, że Koźmian − Sarmata, a Mickiewicz – liberał. Funta kłaków… Dobrze, nie będę się pastwił na razie, zrobię to, jak doczytam do końca. Chciałem tylko rzec, że jak Norwidowi z jednoaktówki Hemara „trzy mi się naraz w jedno zbiegły znaki”, czego, będąc człowiekiem zabobonnym (jak to wieśniacy) zlekceważyć nie mogę. Problem w tym, że interpretowanie dwustu lat sporu o Polskę, jako sporu Sarmacji z Cudzoziemszczyzną na pewnym podstawowym poziomie (swojszczyzna przeciwko oikofobii) sprawdza się świetnie, ale w głębszym pojęciu prowadzi w pułapkę. Bo uznać go tak po prostu za spór Nowoczesności z Tradycją oznacza wsiąść na karuzelę względności; co dla jednej epoki nowoczesne, dla innej − obskurantyzm. I oświecenie właściwie już od pierwszego pokolenia sporu, od Legionów Dąbrowskiego, okazuje się popadać w zaściankowość, a Sarmatyzm się oświeca. A potem – nazad. Można z tego zrobić niezłą jazdę przez dwieście lat naszej najnowszej historii, jeśli się znajdzie, za co by tu dla bezpieczeństwa złapać. Właśnie szukam. Wystarczy, jak koledzy z Fundacji Republikańskiej zdefiniować Sarmację jako republikanizm, a Oświecenie − jako absolutyzm. Prawda? Historycznie rzecz biorąc − święta. I już się robi ciekawie, bo trudno wtedy nie zauważyć, że Rzeczpospolita Obojga (tak naprawdę, to, co najmniej Pięciorga) Narodów była próbą stworzenia Unii Europejskiej, „republiki praw człowieka”, na pięć wieków przed Unią Europejską. Popatrzcie na to w ten sposób! Sarmaci, podobnie jak niedawno „Francuzi wymowni”, próbowali stworzyć państwo wieloetniczne, zbudowane nie na wspólnocie narodowej ani wierności panującej dynastii, ale na idei praw obywatelskich. Na wolnej elekcji, prawach kardynalnych i liberum veto. Skichało się, fakt. Może taki ambitny plan zawsze się, niestety, musi skichać? Mówicie, że przez liberum veto. Że liberum veto było przejawem ciemnoty, a nie nowoczesności. Tak? No, może i tak, tylko jak można to łączyć z zachwytem dla Unii Europejskiej i robieniem z niej matelota postępu? (Nie będę tłumaczył, co to matelot albo oikofobia. Jak się komuś nie chce od czasu do czasu zajrzeć do słownika, to niech się zaspokaja intelektualnie „Vivą” i dziennikami Pilcha). Dobra, pogadajmy o Sarmatyzmie i Oświeceniu, a gwarantuję, że niejednemu czacha zadymi. I w tym właśnie problem. Nikt nie lubi, żeby mu czacha dymiła, zwłaszcza, jeśli należy do „elity intelektualnej”. Na szczęście, żeby do niej należeć, nie trzeba się narażać na tak dramatyczne doznania. Wystarcza od czasu do czasu zrobić w odpowiednim kontekście pogardliwy grymas. RAZ
Pożyczmy MFW całość naszych rezerw walutowych
1. W ostatni czwartek w debacie sejmowej o konieczności pożyczenia MFW części naszych rezerw walutowych mówił Premier Tusk, a także jego dwaj ministrowie Rostowski i Sikorski. Najpierw przekonywali, że musimy MFW pożyczyć, ponieważ inaczej strefa euro się zawali, a to z kolei spowoduje rozpad całej Unii Europejskiej. Później dodali jeszcze argument, że zrobimy na tym świetny interes, bo oprocentowanie takiej pożyczki będzie wyższe niż rentowność amerykańskich czy niemieckich obligacji skarbowych, w których ulokowana jest spora część naszych rezerw dewizowych. Wczoraj do tego grona dołączył szef doradców Premiera Tuska, Jan Krzysztof Bielecki, używając argumentu o najwyższej wiarygodności MFW, który ma niekwestionowany rating AAA. Tyle tylko, że doskonale wiemy, iż fundusz tak zebrane pieniądze będzie pożyczał bankrutującym krajom PIIGS, a to oznacza, że i fundusz może mieć kłopoty z ich odzyskaniem, nawet w sytuacji, kiedy ma on pierwszeństwo w odzyskiwaniu środków przed innymi wierzycielami.
2.Teraz już wiemy, ale nie od polskich rządzących tylko z zagranicznych mediów, że z kwoty 50 mld euro, na jaką mają się złożyć kraje będące członkami UE, a niebędące w strefie euro, na Polskę przypada 6,27 mld euro, Szwecję 6,78 mld euro, Danię 5,27 mld euro, Czechy 3,34 mld euro i W. Brytanię 30,87 mld euro.
Jednak nad udzieleniem pożyczki MFW zastanawiają się Szwedzi, Czechy także nie zamierzają pożyczać, tym bardziej nie pożyczą mu także Brytyjczycy, więc w sytuacji, kiedy to ma uratować euro, a poza tym jest takie opłacalne, to może pożyczmy funduszowi całość naszych rezerw walutowych? Jest to oczywiście propozycja absurdalna, ale w świetle argumentów używanych przez gorących zwolenników tej operacji, nasuwa się się sama.
3. W przypadku Polski jest jeszcze jeden poważny problem. Sytuacja naszego kraju, który ma postawioną przez MFW do dyspozycji tzw. elastyczną linię kredytową obecnie w wysokości blisko 30 mld USD, a jednocześnie sam miałby pożyczać funduszowi ponad 6 mld euro, jest, co najmniej zastanawiająca. Elastyczna linię kredytową mamy od maja 2009 roku najpierw przez rok w wysokości 20 mld USD, a od stycznia 2011 roku została powiększona do 30 mld euro i przedłużona o kolejne 2 lata. Za samą gotowość korzystania z tych środków, płacimy rocznie około 60 mln USD, czyli obecnie ponad 200 mln zł rocznie. Tę paradoksalną sytuację bardzo obrazowo opisała prof. Zyta Gilowska, członek RPP. Polska kupiła sobie za wspomniane 200 mln zł rocznie prawo do korzystania z wody ze studni, (jeżeli będzie korzystała z tej wody zapłaci dodatkowe przynajmniej 5-6% jej wartości rocznie) i jednocześnie sama chce dolewać do tej studni wody, za co MFW zapłaci nam nie więcej niż 2-3% rocznie od ilości wlanej wody. Może, więc prościej i taniej byłoby w takim razie zrezygnować z elastycznej linii kredytowej w MFW i jednocześnie nie zasilać funduszu naszymi środkami walutowymi.
4. Całość operacji związanej z organizowaniem dla MFW środków w wysokości 200 mld euro nawet zakładając, że fundusz użyje, jak jako swoistej dźwigni finansowej, jest tym bardziej zastanawiająca, jeżeli zestawi się ją z potrzebami pożyczkowymi krajów PIIGS tylko w roku 2012. Muszą one, bowiem pożyczyć aż 1,3 bln euro (same Włochy 0,6 bln euro), a rynek pożycza tym krajom coraz mniej chętnie. Ogranicza swoje zaangażowanie EBC w skup papierów wartościowych tych krajów na rynku wtórnym, choć do tej pory wydał na ten cel ponad 200 mld euro. Czy ludzie, którzy będą podejmowali decyzję w spawie naszej pożyczki dla MFW tego wszystkiego nie wiedzą? Ależ wiedzą i dlatego ich determinacja, żeby jej jednak udzielić, jest tym bardziej zastanawiająca. Zbigniew Kuźmiuk
To idzie młodość, czyli... nowa era towarzysza Millera Nasze wiodące media są dla niektórych polityków niezwykle łaskawe i traktują ich niemal jak kobiety, których, jak wiadomo nie pyta się o wiek. Innych niestety, oczywiście tych, których nie lubią, ścigają z metrykami w zębach. Właśnie w ostatnich dniach powiało młodością i świeżością w polskiej polityce gdyż na czele SLD stanął ponownie Leszek Miller, za to Jarosław Kaczyński, choć od Millera młodszy powinien już dawno zdaniem tych samych mediów, odejść i ustąpić miejsca młodszym. Medialny wiek Tuska sytuuje go wśród młodego i prężnego pokolenia nowej politycznej generacji, zaś jego rówieśnik, nawet nieznacznie młodszy, Dyduch to stary i stetryczały partyjny beton. No, ale myślę, że warto zająć się powrotem na fotel przewodniczącego SLD, towarzysza Leszka Millera, który ostatnio tryska energią, dorzuca kolejne perełki do bogatej już autorskiej księgi przysłów, sentencji i powiedzonek oraz już bez krygowania się obwieszcza publicznie swoją wyjątkową inteligencję. Karierę ten robotnik zakładów lniarskich w Żyrardowie zrobił rzeczywiście zawrotną i szkoda czasu na opisywanie drogi od ministranta poprzez komunistyczną młodzieżówkę do prominentnego komucha. Ja bym jednak nie przesadzał na miejscu Millera z tym zarozumialstwem, ponieważ gdyby Polska byłaby dzisiaj wolnym, suwerennym i demokratycznym państwem, to zarówno on jak i jego polityczna formacja dawno by już nie istniały na scenie politycznej. Zajmijmy się jego triumfalnym powrotem, który bardzo dużo mówi nam o III RP, czyli państwie, w którym przyszło nam żyć. Otóż gdyby Leszek Miller był popularnym prawicowym politykiem, który przepadł w wyborach do parlamentu i jednocześnie odmawiał mediom wypowiedzi będących pluciem we własne gniazdo to po sześciu latach przebywania poza sejmem już nawet pies z kulawą nogą by o nim nie pamiętał. Miller nie zawdzięcza swojego tryumfalnego powrotu własnej inteligencji, zdolnościom czy sprytowi, lecz temu, że kiedyś stał się uczestnikiem pewnego układu. Przez półtorej kadencji, ktoś pobieżnie tylko interesujący się polityką mógł odnieść wrażenie, że Leszek Miller jest ciągle parlamentarzystą i stąd jego stała obecność w mediach. Wyglądało to tak, jakby Miller przez sześć lat mieszkał w wiatrołapie na Wiertniczej i wylegując się na karimacie czekał na kolejne wejście na antenę zapraszany przez Pochanke, Knapika, Morozowskiego, Kajdanowicza czy innego Kuźniara z TVN24. Salon nigdy nie pozwolił Polakom zapomnieć o Leszku Millerze, ponieważ jest on zaufanym człowiekiem nie tylko polskiego establishmentu. To on właśnie był czynnym uczestnikiem pamiętnej transakcji, która przeszła do historii, jako „moskiewska pożyczka”. Polegała ona na tym, że Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego przekazała z zasobów KGB, z ręki do ręki, w gotówce 1,2 mln amerykańskich dolarów na finansowanie poprzedniczki SLD, czyli SdRP. Ciekawe czy towarzysz Leszek Miller jest w stanie wymienić nazwę, choć jednego poważnego i demokratycznego państwa, w którym działa partia, o której wiadomo, że korzystała ze środków finansowych przekazywanych przez służby specjalne wrogiego mocarstwa, a na jej czele stoi polityk, które tę operację koordynował? Oczywiście Miller doskonale wie, że w każdym normalnym kraju taka partia zostałaby zdelegalizowana, a ten, który brał od obcych służb pieniądze powędrowałby na lata za kratki. Także panie Leszku Millerze, radzę wyhamować z tą euforią i nie podniecać się zbytnio swoimi zaletami gdyż taki sukces mógł pan odnieść tylko tutaj nad Wisłą gdzie „ojcami demokracji” mianowano Jaruzelskiego i Kiszczaka, czyli zdrajców, z którymi jest pan zaprzyjaźniony od dawna. Dlatego też nawet, gdy nadejdą znowu dla towarzysza sekretarza gorsze dni, może towarzysz liczyć, na to, że wiodące media będą znowu reanimować go z takim samym poświęceniem, jak czyniły te sowieckie wobec Breżniewa, kiedy ten nie odróżniał już Gromyki od Reagana. kokos26 - blog
Uczelnie centralnie planowane System parametrycznej oceny jednostek naukowych sprawił, że otrzymujemy dużo kiepskiej nauki uprawianej przez wykładowców z zacięciem dydaktycznym i mało dobrej nauki, którą mogliby uprawiać prawdziwi naukowcy, ale są odciągani do zajęć ze studentami Od pewnego czasu środowisko naukowe namiętnie dyskutuje nad listem otwartym, jaki do minister nauki i szkolnictwa wyższego, Barbary Kudryckiej, wystosował prof. Mariusz Czabaj, dobrze znany, jako autor powieści kryminalnych. List, podpisany przez ponad 500 koryfeuszy polskiej humanistyki, stanowi wyraz protestu przeciwko systemowi oceny parametrycznej jednostek naukowych, od niedawna premiującemu uczelnie, których autorzy publikują artykuły w anglojęzycznych czasopismach notowanych na tzw. liście filadelfijskiej. Sygnatariusze listu zwracają uwagę, że odbiorcami badań z dziedziny polskiej humanistyki, np. dotyczących twórczości Herberta albo specyfiki polskich obszarów wiejskich, są przede wszystkim Polacy. Jest dla nich niezrozumiałe, dlaczego w tej dziedzinie wyżej ceni się artykuły opublikowane w języku angielskim niż polskim. Czytając ten list, w pierwszej chwili odnosi się wrażenie, że grono profesorskie w niewybredny sposób broni wygodnego dla siebie status quo, któremu zagraża zaostrzenie kryteriów oceny pracy naukowej. Nie da się, bowiem ukryć, że profesor publikujący swoje badania w prestiżowym (często cytowanym) zagranicznym czasopiśmie jest prawdopodobnie lepszym naukowcem niż profesor, który tego nie potrafi. Wynika to z prostego faktu, że redaktorami i recenzentami zagranicznych czasopism są z reguły osoby spoza dość wąskiego środowiska polskiej nauki i — co za tym idzie — mają bardziej obiektywny stosunek do ocenianych przez siebie prac. Poza tym — czy tego chcemy, czy nie — język angielski jest łaciną współczesnej nauki. Humanistyka nie jest tu wyjątkiem[1]. Mimo to prof. Czabaj ma trochę racji. Krytykowany przez niego system oceny parametrycznej jednostek naukowych nie jest, bowiem niczym innym, jak z góry skazaną na niepowodzenie próbą rozwiązania problemu kalkulacji ekonomicznej przez państwo. Na czym ten problem polega? Otóż państwo chce, żeby utrzymywane przez nie uczelnie publiczne oraz placówki badawcze funkcjonowały jak najlepiej, czyli wytwarzały jak najwięcej wysokiej, jakości teorii naukowych oraz solidnie kształciły studentów. Pytanie, jak odróżnić dobre uczelnie (takie, które efektywnie wydają otrzymywane środki) od złych. Gdyby te instytucje działały na wolnym rynku, tak jak w dużej mierze dzieje się to w Stanach Zjednoczonych, to problemu by nie było. Kryterium stanowiłyby zysk albo strata. Uczelnie, którym udałoby się przyciągnąć studentów i pozyskać sponsorów na badania, utrzymywałyby się na rynku, a pozostałe by bankrutowały. W Polsce uczelnie utrzymują się ze środków publicznych i nie muszą wykazywać zysku, więc jest potrzebny jakiś inny sposób ich oceny. Zdecydowano się zatem na wspomniany system oceny parametrycznej, czyli zbiór wskaźników, dzięki którym za pomocą odpowiedniej punktacji ocenia się uczelnie. Jednym z takich wskaźników jest liczba artykułów opublikowanych przez autorów afiliowanych przy danej uczelni w czasopismach naukowych o określonym prestiżu, podzielona przez liczbę pracowników tej uczelni. Wskaźnik ten byłby całkiem rozsądnym kryterium oceny, gdyby nie to, że oceniane na jego podstawie uczelnie (i ich pracownicy) wyspecjalizowały się w zdobywaniu dużej liczby punktów w systemie parametrycznej oceny jednostek naukowych. Jak to wygląda w praktyce? Uczelnia A organizuje konferencję naukową pt. Współczesne problemy dyscypliny X. Aby konferencja ta mogła nosić zaszczytne miano międzynarodowej (więcej punktów niż za konferencję krajową), organizatorzy zapraszają uznanego specjalistę z zagranicy w dyscyplinie X. Zaproszenia otrzymują oczywiście również prelegenci z krajowych uczelni: B, C. Pokłosiem konferencji jest publikacja pokonferencyjna, najlepiej w postaci periodyku albo monografii (więcej punktów). Publikacja musi być koniecznie recenzowana (więcej punktów), do którego to zadania można zatrudnić specjalistów z uczelni B i C. Recenzje naturalnie nie mogą być zbyt surowe, ponieważ recenzenci znajdą się niedługo po drugiej stronie barykady. Dwa miesiące później uczelnia B zorganizuje, bowiem międzynarodowe sympozjum pt. Najnowsze dylematy dyscypliny X, na którą zaprosi w charakterze prelegentów lub recenzentów specjalistów z uczelni A i C. Nie trzeba dodawać, że cztery miesiące później analogiczna konferencja odbędzie się na uczelni C. Koniec końców zorganizowane zostaną trzy konferencje oraz ukażą się trzy periodyki, a uczelnie A, B i C będą mogły się wykazać imponującą aktywnością naukową i zgłosić po wypłatę z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Problem w tym, że wyniki takiej aktywności naukowej mogą być — i bardzo często rzeczywiście są — zupełnie jałowe. Jest tajemnicą poliszynela, że konferencje i publikacje naukowe nie są dla nikogo interesujące, z ich uczestnikami i autorami włącznie. Każdy, kto uczestniczył w życiu akademickim i zna ten proceder, doskonale rozumie potrzebę zaostrzenia kryteriów oceny pracy naukowej, np. dzięki przedkładaniu artykułów, periodyków i konferencji zagranicznych nad krajowe. Niemniej takie rozstrzygniecie nie rozwiązuje wyjściowego problemu, tylko przenosi go na inny obszar. Zamiast nadprodukcji artykułów naukowych po polsku będziemy mieć — już zresztą obserwowaną — nadprodukcję artykułów naukowych po angielsku. Prawdziwy problem polega na tym, że większość polskich uczelni nie prowadzi i tak naprawdę nie musi w ogóle prowadzić badań naukowych w pełnym tego słowa znaczeniu. Wyższe wykształcenie z reguły się opłaca, toteż po uwolnieniu rynku edukacyjnego w Polsce liczba studentów wzrosła pięciokrotnie — z 404 tys. w 1990 r. do 1,9 mln w 2010 r. Popyt znalazł swoją podaż i wiele uczelni, także publicznych, przekształciło się w jednostki czysto dydaktyczne, bez szczególnych naukowych aspiracji. Nie ma w tym nic złego, dopóki ludzie zapisują się na takie studia dobrowolnie, a najlepiej, gdy dodatkowo płacą za to z własnej kieszeni. Mimo to w Polsce wciąż wychodzi się z założenia, że uczelnie to miejsca uprawiania nauki i powinno się je oceniać przez ten pryzmat. W rezultacie znajdujemy się w schizofrenicznej sytuacji, w której osoby chcące prowadzić badania naukowe i mające do tego predyspozycje muszą się zatrudnić na jakiejś uczelni i w ramach etatu (inaczej zatrudnić się praktycznie nie można) prowadzić masę zajęć dydaktycznych, a te w pracy naukowej raczej przeszkadzają, niż pomagają. Z kolei ktoś, kto ma powołanie dydaktyczne, chce uczyć studentów i robi to dobrze, musi udawać, że jest naukowcem, i zbierać punkty za artykuły, konferencje i staże. System parametrycznej oceny jednostek naukowych sprawił, że otrzymujemy dużo kiepskiej nauki uprawianej przez wykładowców z zacięciem dydaktycznym oraz mało dobrej nauki, którą mogliby uprawiać naukowcy z prawdziwego zdarzenia, ale są odciągani do zajęć ze studentami. Jeśli obecny system finansowania nauki i studiów wyższych jest zły, to jakie mamy alternatywy? Należy się wzorować na najlepszych, a w tej dziedzinie z pewnością są to Stany Zjednoczone. W tamtejszym systemie studiów wyższych istnieje wyraźny podział na uczelnie o profilu dydaktycznym (liberal arts colleges) oraz duże uniwersytety o profilu naukowym (research universities), z których najbardziej znane (np. Harvard, Princeton, Yale) to uczelnie prywatne. Kryteria doboru i oceny wykładowców akademickich są podobne do funkcjonujących w Polsce (publikacje w renomowanych czasopismach, udokumentowana renoma dydaktyka), z tym, że znacznie mniej sformalizowane. Uczelniom, w zależności od profilu, zależy na tym, żeby przyciągnąć studentów oraz zachęcić sponsorów do finansowania badań. Dlatego przy zatrudnianiu pracowników stosują różne, dostosowane do własnych potrzeb kryteria oceny zamiast jednego centralnie planowanego systemu, jaki obowiązuje w Polsce.
[1] Warto przy tym podkreślić, że wbrew sugestii prof. Czabaja Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego docenia nie tylko artykuły w czasopismach wyróżnionych na liście filadelfijskiej, obejmującej głównie periodyki o tematyce ścisłej i technicznej, lecz także czasopisma humanistyczne znajdujące się na liście European Reference Index for the Humanities.Karol Pogorzelski
Jak sędzia z Warszawy polskie sądownictwo zreformował Polskie sądownictwo podnosi się z upadku? Dzięki sędziemu Andrzejowi Ż. z Warszawy! Nie ustaje krytyka polskiego wymiaru sprawiedliwości w mediach. Najkrócej można by ją streścić jednym wyrazem: DNO! Jest to jednak ocena bardzo niesprawiedliwa i krzywdząca dla ludzi w togach, mundurach i garniturach, którzy wręcz dwoją się i troją, aby wymiarowi sprawiedliwości przywrócić społeczne zaufanie, poprzez gruntowna jego reformę. Na czym taka reforma ma polegać, pokazał pan sędzia Andrzej Ż, (z sądu Rejonowego dla Warszawy Mokotów), na przykładzie prowadzonej przez siebie sprawy. 88-letni obecnie Jan Kobylański (milioner, założyciel i szef organizacji polonijnej w Ameryce Południowej, b. konsul honorowy RP w Urugwaju), czując się dotknięty tekstami w "Gazecie Wyborczej", "Rzeczpospolitej", "Newsweeku" i "Polityce" z lat 2004-2005, skierował prywatny akt oskarżenia wobec szefów tych mediów oraz ich dziennikarzy, a także b. ambasadorów: Jarosława Gugały i Ryszarda Schnepfa. Dotyczył on tekstów i wypowiedzi, w których przedstawiono Kobylańskiego jak szmalcownika wydającego Niemcom (za pieniądze) Żydów w czasie II wojny światowej, jako szpiega rosyjskiego i niemieckiego, który w czasie wojny wysługiwał się hitlerowcom jako kapo w obozie koncentracyjnym, w którym (jak napisał inny dziennikarz) nigdy go nie było, itp. itd. Kobylański chciał, by każdy z oskarżonych wpłacił 100 tys. zł na cel charytatywny. Pan sędzia Andrzej Ż, od marca 2009 roku, tak jakoś sprytnie prowadził sprawę z powództwa pana Kobylańskiego, że 8 grudnia 2011r. zarzuty postawione przez niego szkalującym go dziennikarzom i dyplomatom... przedawniły się! A skoro się przedawniły, to pan sędzia Andrzej Ż. z czystym sumieniem, zgodnie z prawem polskim, unijnym, światowym (w tym i azjatyckim), sprawę....umorzył! Osoby nieznające się na prawie polskim, unijnym, światowym i azjatyckim, próbują krytykować pana sędziego Ż, sugerując, że sprawę, którą on umorzył, mógł rozstrzygnąć w ciągu tygodnia. Jeśli bowiem jeden dziennikarz napisał w gazecie, że pan Kobylański był w czasie II wojny światowej kapo w obozie koncentracyjnym, zaś inny dziennikarz napisał, że pan Kobylański nigdy nie był w żadnym obozie koncentracyjnym, zaś całą historię „obozową” wymyślił (zapewne, aby wyłudzić odszkodowanie), to jeden z tych dziennikarzy z całą pewnością łże jak pies, a niewykluczone, ze obaj „mijają się z prawdą” jak to się teraz ładnie określa łgarstwa! Gdyby pan sędzia Ż. zażądał, aby jeden dziennikarz pokazał dokumenty (albo wskazał świadków), z których wynika, że pan Kobylański był w obozie koncentracyjnym kapo, zaś drugi przedstawił papiery, z których by wynikało, że Kobylańskiego jednak w obozie nigdy nie było, to już miałby, co najmniej jednego oszczercę w garści. Co prawda pan Kobylański to spryciarz, jakich mało, ale umiejętności przebywania jednocześnie w dwóch miejscach chyba jednak nie posiadł, co powinno przekonać sędziego Ż, że co najmniej jeden dziennikarz zełgał i powinien za to ponieść karę! Dlaczego zatem tak prostej sprawy pan sędzia Ż. nie rozstrzygnął w tydzień (no powiedzmy w miesiąc, czy nawet rok) tylko prowadził ją tak długo, aż zarzuty się przedawniły? Dla sprawdzenia założeń rewolucyjnej reformy systemu wymiaru sprawiedliwości! Zauważmy, że polskie sądy zawalone są różnymi sprawami, które sędziowie muszą rozstrzygać, a to kosztuje! Pensje sędziowskie - kosztuję! Przeróżne ekspertyzy- kosztują! Wezwania świadków- kosztują! Dowożenie z więzień podejrzanych- kosztuje! A to dopiero część kosztów. Czego by się taki czy inny sędzia nie dotknął- kosztuje! A społeczeństwo biedne, budżet państwa na wykończeniu, zrujnowany! Nie ma, z czego całej tej pożal się Boże „sprawiedliwości” finansować. A zresztą i po co? Jaki by sędzia w dowolnej sprawie wyrok nie wydał, to i tak ten, co przegrał będzie niezadowolony i będzie wygadywał na sąd, że jest stronniczy a może i nawet skorumpowany! Żeby, więc uniknąć całej tej kołomyi, teraz (po reformie) będzie tak. Otrzymawszy do rozpatrzenia i sprawiedliwego osądzenia jakąś sprawę, sędzia ustali, kiedy zarzucany sprawcy czyn przestępczy przedawnia się. W dniu przedawnienia się tego czynu (powiedzmy za 10 lat), sąd wezwie wszystkich zainteresowanych i ogłosi im, że sprawa zostaje umorzona z powodu przedawnienia. Czyż nie genialne? A jakie tanie dla budżetu państwa, a więc i całego narodu! A jeśli tanie, to i korzystne dla III RP, sprawiedliwe! I pomyśleć, że autorem tak wspaniałej reformy systemu wymiaru sprawiedliwości ( przetestowanej z sukcesem na Kobylańskim) jest skromny sędzia Sądu Rejonowego dla Warszawy Mokotów. Kariera sądownicza (a może i nawet polityczna) stoi przed tym wybitnym sędzią otworem! Zapewne jeszcze nie raz o nim usłyszymy! Anthony Ivanowitz
JESTEM ZA DOPŁACENIEM DO EURO Mam nawet już pierwszych kandydatów do dopłaty. Co można by im zaproponować w zamian? Może dyplom uznania, statuetkę z Europą na grzbiecie Byka i tytuł WZOROWEGO EUROPEJCZYKA?
Jan Kulczyk Po nie do końca udanym roku Jan Kulczyk powiększył majątek o miliard. Co się, zatem stanie, gdy tegoroczny lider rankingu najbogatszych odniesie sukces? Na razie wygrywa drobne potyczki
Zygmunt Solorz-Żak Zygmunt Solorz-Żak nie kwapił się do ujawniania swoich udziałów w nawet najważniejszych firmach. Dojrzał już jednak do gry o najwyższe stawki, a to wymusiło na nim większą jawność w interesach
Leszek Czarnecki Leszek Czarnecki wszedł w czas kryzysu z balastem w postaci dużej instytucji finansowej – Getin Banku. Szybko jednak przekuł swoje aktywa na atuty, powiększając grupę oraz zakres oferowanych usług
2011 2010 Nazwisko i imię Majątek (mln PLN) Główne branże
1 1 Kulczyk Jan 7400 browarnictwo, infrastruktura, motoryzacja
2 2 Solorz-Żak Zygmunt 7200 media, finanse
3 3 Czarnecki Leszek 5900 finanse, nieruchomości
4 4 Sołowow Michał 5500 ceramika sanitarna, budownictwo, nieruchomości
5 5 Starak Jerzy, Woźniak-Starak Anna 2950 farmacja, przemysł spożywczy
6 7 Karkosik Roman 2700 przemysł chemiczny i metalurgiczny
7 13 Chmiel Tadeusz 1650 meblarstwo
8 6 Pawluk Jarosław 1600 transport
9 11 Miłek Dariusz 1550 przemysł obuwniczy
10 10 Wojciechowski Józef 1400 budownictwo, nieruchomości
11 8 Cupiał Bogusław 1300 produkcja kabli i światłowodów
12 19 Domogała Tomasz 1200 przemysł maszynowy, górnictwo
13 12 Krauze Ryszard 1100 nieruchomości, farmacja
13 14 Wejchertowie 1100 spadek, media
15 18 Ruta Heronim 1000 media
16 16 Świtalski Mariusz 950 handel, nieruchomości
17 8 Jędrzejewski Krzysztof 930 przemysł maszynowy
18 15 Wiśniewski Jerzy 915 budownictwo przemysłowe
19 17 Czernecki Andrzej 890 branża medyczna
20 20 Jakubas Zbigniew 880 przemysł, inwestycje giełdowe
21 - Malek Jerzy 850 przetwórstwo spożywcze
22 24 Stokłosa Henryk z rodziną 780 przemysł rolno-spożywczy
23 22 Adamkiewiczowie Małgorzata i Maciej 760 farmacja
23 20 Gudzowaty Tomasz 760 surowce, handel
25 25 Gudzowaty Aleksander 740 surowce, finanse, handel
26 30 Olszewscy Solange i Krzysztof 700 motoryzacja
27 - Zabłocki Jakub 690 finanse
27 23 Łukasiewicz Edgar 690 spadek
29 28 Piechocki Marek 680 przemysł odzieżowy
30 30 Kulczyk Grażyna 580 nieruchomości
31 40 Komorowscy Barbara i Zbigniew 570 przemysł spożywczy
32 29 Góral Adam 510 informatyka
33 25 Kaczmarek Bogdan 505 przemysł odzieżowy, meblarstwo
34 33 Koral Józef z rodziną 500 przemysł spożywczy
35 34 Olszewscy Zyta i Andrzej 490 farmacja
36 32 Anyszka Witold 470 nieruchomości, budownictwo
37 36 Grzelak Grzegorz 460 chemia budowlana
37 50 Zasada Sobiesław 460 motoryzacja, sprzęt AGD, turystyka
39 37 Kasperczyk Jerzy 450 przemysł spożywczy
39 37 Stuglik Zdzisław 450 przemysł spożywczy
39 41 Rusinek Sławomir 450 przemysł spożywczy
39 37 Pawiński Krzysztof 450 przemysł spożywczy
39 41 Szczur Józef 450 przemysł spożywczy
44 35 Sztuczkowski Przemysław 440 przemysł metalurgiczny
45 71 Florkowie Krystyna i Ryszard 435 stolarka budowlana
46 58 Domarecki Krzysztof 430 przemysł chemiczny
47 59 Mokryszowie Teresa i Kazimierz 420 przemysł spożywczy
47 54 Włodarski Wiesław 420 przemysł spożywczy
49 27 Książek Mariusz 410 nieruchomości, budownictwo
50 - Kolanowski Gerard 400 przemysł spożywczy
51 41 Cackowie Dorota i Sylwester 395 gastronomia, finanse
52 47 Grządziel Krzysztof 390 przemysł metalowy
53 41 Oleksowicz Krzysztof 385 motoryzacja
54 45 Kolańscy Barbara i Jan 380 przemysł spożywczy
55 45 Bojanowicz Zbigniew 370 przemysł spożywczy
55 66 Pruszyński Krzysztof z rodziną 370 materiały budowlane
57 55 Filipiakowie Janusz i Elżbieta 365 informatyka
57 82 Stachowiak Romuald 365 nieruchomości, meblarstwo
57 82 Ciomek Mieczysław 365 nieruchomości, meblarstwo
57 82 Sarnowski Jacek 365 nieruchomości, meblarstwo
61 49 Szewczyk Bogdan z rodziną 360 meblarstwo
62 53 Walczak Andrzej 350 chemia budowlana
62 66 Nawrocki Maciej 350 przemysł chemiczny
64 55 Kluska Roman 340 przemysł spożywczy
65 48 Niewiadomski Tadeusz z rodziną 320 przemysł spożywczy
65 57 Rojek Roman 320 chemia budowlana
67 68 Walter Mariusz 315 media
68 - Krzanowscy Adam i Jerzy 285 meblarstwo
68 - Szataniakowie Mariusz i Paweł 285 motoryzacja, przemysł spożywczy
70 73 Muś Arkadiusz 280 przemysł
70 62 Szołomicka-Orfinger Irena i Orfinger Henryk 280 branża kosmetyczna, hotelarstwo
70 68 Juroszek Zbigniew 280 bukmacherstwo, nieruchomości
70 63 Dzielińscy Alina i Józef 280 branża hazardowa
74 61 Kłoczko Artur 275 budownictwo
74 60 Koelnerowie Przemysław i Radosław 275 przemysł, budownictwo
76 74 Likus Tadeusz 265 hotele, nieruchomości
76 74 Likus Leszek 265 hotele, nieruchomości
76 74 Likus Wiesław 265 hotele, nieruchomości
76 - Wajda Wojciech 265 informatyka
76 50 Opach Zbigniew 265 budownictwo
81 77 Pazgan Kazimierz 260 przemysł spożywczy
82 - Czechowicz Tomasz 250 inwestycje
83 68 Raubo Andrzej 240 wyposażenie wnętrz
83 72 Gaczorek Leszek 240 przemysł obuwniczy
85 52 Celiński Bogdan 230 przemysł metalowy
86 - Gradeccy Krzysztof i Marzena 225 handel
87 - Tymiński Marek 220 informatyka
87 87 Herba Kazimierz 220 farmacja
87 - Chwedorukowie Zbigniew i Lucyna 220 gospodarka odpadami
90 77 Wojdyga Dariusz 210 nieruchomości, przemysł spożywczy
90 87 Gryko Wiktor 210 paliwa, handel
92 - Brzoska Rafał 207 usługi
93 93 Klicki Krzysztof 205 handel
93 80 Tyczyński Stanisław 205 media
93 - Lewandowscy Katarzyna i Jacek 205 finanse
96 80 Niemczycki Zbigniew i Frank-Niemczycka Katarzyna 200 nieruchomości
96 - Dzik Grzegorz 200 usługi
96 96 Voelkel Piotr 200 meblarstwo, materiały budowlane
99 - Mazgaj Jerzy 195 handel, inwestycje
99 89 Kurzewski Tomasz i Michalak-Kurzewska Dorota 195 media
Ktoś podsumuje ile są warci? Może po dokonaniu przez ww. dopłaty (na Polskę wychodzi chyba jakieś 25 mld euro) jeszcze coś by jeszcze starczyło dla mnie za know how. Jak za mało będzie dla mnie, to proszę sięgnąć po drugą setkę najbogatszych Polaków.
* Jak to było? Grab zagrabione? Nie, to nie to! Tym razem to jakże nam wszystkim potrzebna nowa solidarność europejska. Ograniczmy ją, by nie psuć jej wyjątkowej wysokiej, jakości, do 100-200 osób. Dajmy im szansę zaśpiewania za 30 lat, gdzieś na spotkaniu kombatanckim.... „Keine Grenzen.
www.forbes.pl/rankingi/100-najbogatszych-polakow
* Pana Opary, jako że mu wierzę, gdy mi mówi, że "on nic nie ma" zanim zdąże mu na powitanie powiedzieć "Dzień dobry" proszę nie uwzględniać. carcajou
Bank PKO BP made in China Pieniądze są tylko środkiem by móc przestać myśleć o pieniądzach. Dzisiaj przeczytałam że:
„Największe chińskie banki chcą otworzyć w Polsce swoje oddziały. Pomaga im w tym polski gigant PKO BP. W zamian liczy na sprzedaż Chińczykom swoich instrumentów finansowych oraz obligacji skarbu państwa”. Ciekawa sprawa. Zastanowiło mnie, po co się do nas pchają skoro ich ziomkowie potknęli się na naszych autostradach i jaki interes ma w tym PKO BP? Być może jest tak (to moje luźne przemyślenia), że PKO BP musiało kusić czymś niezwykle atrakcyjnym Chińczyków, skoro ci się do nas pchają. PKO BP ma pewnie w tym jakiś duży interes, bo w ich altruizm nie wierzę. Skoro nadszedł czas, kiedy unici i rząd mówią „sprawdzam” i domagają się realnego przedstawienia stanu depozytów i środków w naszym największym banku, to trzeba coś zrobić, aby im ta kasę pokazać, bo przecież wcale nie trzeba jej nigdzie oddawać a jedynie na chwilę wyjąć z sejfu. Wiemy, że banki to tak rzeczywiście są jedynie wydmuszkami, w których nie ma już żywego pieniądza, być może na ratunek przyjdą właśnie Chińczycy? Wilk syty i owca cała. PKO BP pokaże kasę (chińską) a Chińczycy zarobią na bankowych przewałkach, bo przecież w Polsce bankom wolno wszystko. Tak z trochę innej beczki. Skoro nie ma w bankach żywej gotówki a dłużników mamy w milionach, to, jaki problem byłby ze zrezygnowaniem z wszelkiej maści egzekucji, która i tak przynosi tylko znikomy zwrot pożyczonych pieniędzy, na rzecz zawarcia ugód dla całej wielomilionowej rzeszy zadłużonych? Ugody oczywiście na minimalne kwoty możliwe do udźwignięcia przez dłużników. Realna kasa spływałaby do banków i wszyscy byliby zadowoleni. Być może jednak bandyckie działanie banków i naszego nierządu jest wycelowane na wynarodowienie polaków. Szybsza egzekucja, szybsza eksmisja, skuteczniejsze metody „odzyskiwania” długów być może mają na celu przejęcie Polskich nieruchomości? Chętni z zachodu już czekają a my będziemy jedynie niewolnikami. Schoppenka
Chińska żebranina Komorowskiego… Giulio Tremonti, włoski minister gospodarki i finansów spotkał się na początku września w Rzymie z delegacją chińską, w której składzie znalazł się m. in. Lou Jiwei, szef chińskiego państwowego funduszu inwestycyjnego China Investment Corp. Według agencji Reuters, Włochy zwróciły się do Chin z prośbą o "istotne" zakupy włoskich papierów dłużnych. Pomogłoby to złagodzić wątpliwości inwestorów w sprawie ustabilizowania długu publicznego, który sięgał już 1,9 biliona euro. Chińczycy nie wspomogli jednak Włochów, więc dwa miesiące później Berlusconi musiał złożyć rezygnację z urzędu, wobec destabilizacji długu publicznego i możliwego bankructwa Włoch. Tak zaczęła się druga faza kryzysu, którego apogeum jeszcze przed nami… Dwa miesiące później Tusk, który przez cztery lata swoich rządów zadłużył Polskę o dodatkowe 300 mld złotych, zaoferował ( za namową Angeli) wspomóc Włochy pożyczką z rezerw dewizowych NBP, prężąc przed całą Europą silne fundamenty Zielonej Wyspy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Donalda - temat zadłużenia Polski nagle przestał istnieć w mediach! Bo skoro Polska ma tyle rezerw, że nie tylko ustabilizuje swój dług publiczny, ale okrężną drogą, tj. przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy jeszcze obroni Włochów i Greków, to rzeczywiście musi mieć fundamenty, które wstrząsną każdą agencją ratingową. Nic, więc dziwnego, że w reżimowych mediach zaczęto rozpuszczać plotki, że znaczenie Polski tak urosło po tym, gdy Tusk obiecał, że uchroni Europę przed katastrofą, że rating Polski wkrótce skoczy tak wysoko, jak notowania Platformy… Rating jednak nie rośnie - nie rośnie wartość złotówki, mimo taniejącego euro: złoty po prostu leci na łeb i szyję, mimo sztuczek Rostowskiego, który nagle zaczął skupować polskie obligacje przed terminem, aby uzyskać wizerunkowy sukces na rynkach finansowych. Ale światowi hochsztaplerzy na takie tanie numery nie dadzą się nabrać, co widać już po interwencjach Belki na rynku walutowym. Oto przykład: NBP interweniował w środę około godz. 9.40 na rynku walutowym, sprzedawał euro - poinformowali PAP dilerzy walutowi. W efekcie złoty umocnił się do głównych walut o około….3 grosze. Przed godz. 12.00 tego samego dnia - kurs polskiej waluty wrócił do poziomu sprzed interwencji… Ciekaw jestem, ile milionów euro trzeba było wpompować w rynek, by na 2 godziny i 15 minut umocnić kurs złotówki o 3 grosze? Dlatego wizyta Komorowskiego w Chinach nie powinna już nikogo zdziwić, kto nie dał się nabrać na nachalną propagandę sukcesu Tuska, lansowaną przez reżimowe media i euro-głupków, którzy już zaakceptowali pożyczkę NBP dla Włoch i Grecji via MFW. Żeby było jasne: to Tusk zmusił Komorowskiego do wyjazdu do Chin z pilną misją wyżebrania od nich kasy na polskie obligacje, które są dziś tak samo chętnie kupowane jak obligacje włoskie. Tusk oczywiście nie mógł sam pojechać do Chin, gdyż od razu ujawniłoby się całe szalbierstwo o silnych fundamentach Polski, która z szumem skupuje własne obligacje, a po cichu żebrze w Chinach błagając, by chińczycy zainwestowali w polskie papiery dłużne. Są jednak i inne powody, dla których Tusk nie może się w Chinach pokazać: chińczycy dobrze pamiętają Tuskowi wyrzucenie chińskiej firmy COVEC z budowy autostrady A2 i odgrażanie się chińczykom, że ich puści z torbami - choć to Tusk namawiał chińczyków w czasie swojego pobytu w Chinach w 2008 r., aby przystąpili do budowy polskich autostrad. Dlatego po cichu do Pekinu wyjechał Komorowski licząc, że przywiezie stamtąd torby pełne chińskich inwestycji – w tym w polskie papiery dłużne. A poza tym, atutem Komorowskiego jest fakt, że fizjonomią przypomina, Kim Ir Sena, – który był Chinom zawsze wierny... Wizyta Komorowskiego ma też inny walor: nikt w Europie wizytą Komorowskiego w Chinach się nie interesuje. Nawet krajowe reżimowe media wiedzą, że będzie ona miała wyłącznie propagandowe znaczenie. Ten fakt potwierdziła Justyna Szczudlik-Tatar z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM) mówiąc, że „będzie przekaz, że Polska jest krajem Unii Europejskiej jeszcze podczas pełnienia prezydencji, że jest Zieloną Wyspą w kryzysie”…, Czyli strażnik pałacowych żyrandoli będzie sprzedawał w Chinach ten sam stary kit, który, na co dzień w kraju nad Wisłą sprzedawały nie tak dawno reżimowe media. Bo teraz Polakom sprzedaje się kit nowy:, że albo uratujemy Włochów i Greków, albo będzie tu wojna! Tego nowego kitu Komorowski sprzedawać chińczykom oczywiście nie będzie, bo jaki byłby sens inwestować w kraju, który może spodziewać się wojny? A Komorowski chce wyżebrać od nie tak dawno wyśmiewanych Chin Ludowych zapewnienie, że Chiny będą inwestować w Polsce! Dlatego w czasie wizyty Komorowskiego będzie podpisane memorandum w sprawie sprzedaży chińczykom Huty Stalowa Wola. Wstępną umowę sprzedaży cywilnej części huty chińskiej spółce Guangxi LiuGong Machinery podpisano w połowie stycznia br. w Chinach. Gwoli ścisłości dodać trzeba, że Huta Stalowa Wola nie ma nic wspólnego z hutą, gdyż oprócz maszyn budowlanych produkuje głównie uzbrojenie dla wojska… No cóż - lepsze Chiny niż Rosja.. Ale najważniejszą częścią wizyty Komorowskiego w Pekinie ma być sprawa sprzedaży polskich obligacji. Razem z Komorowskim udaje się, bowiem do Chin wiceminister finansów Dominik Radziwiłł, który będzie zachęcać Chińczyków do zakupu polskich papierów skarbowych. Według danych Ministerstwa Finansów - inwestorzy zagraniczni na koniec października 2011 r. zainwestowali w polskie papiery skarbowe środki o wartości 158,275 mld zł, a bez dalszych inwestycji w polskie obligacje – fundament Zielonej Wyspy po prostu się zawali. Chińczycy są, zatem ostatnią deską ratunku dla utrzymania mitu Zielonej Wyspy, a co wiąże się z koniecznością sfinansowania ponad 50% budżetu III RP oraz z kosztami pomocy finansowej dla bratniej Grecji oraz Włoch. Bunga-bunga cavalieros! Kapitan Nemo – blog
Kto ma płacić za błędy Unii Europejskiej? – głos w dyskusji W sondażu przeprowadzonym przez brytyjski Daily Mail okazuje się, że eurosceptyczna polityka Davida Camerona ma ogromne poparcie w społeczeństwie. Brytyjczycy zgadzają się z vetem wobec nowego, wprowadzającego unię fiskalną traktatu Unii Europejskiej. Czy mają rację? Czy zaproponowane dyscyplinowanie poszczególnych krajów stosowaniem kar w rzeczywistości coś wniesie? Czy to gwarancja na lepszą przyszłość? Proponowana regulacja nie rozwiązuje w swej istocie problemów europejskich. Dotychczasowe konsultacje i złożona propozycja jest jedynie jednym z elementów koniecznych, jak się wydaje kolejnych kroków, których póki, co nikt nie zapowiada. Czy bowiem groźba kary rozwiązuje problem kredytobiorcy niespłacającego swoich długów? Czy politycy Unii Europejskiej odrobili swoje lekcje zabezpieczając społeczeństwa, które reprezentują przed permanentnym kryzysem? Czy przeanalizowali obecny stan gospodarek poszczególnych krajów odpowiedzialnie twierdząc, że są one w stanie na równi konkurować na wspólnym rynku? Jaką mamy gwarancję, że ktoś na szczeblu międzynarodowym codziennie śledzi to, co dzieje się w krajach naszego kontynentu i bije na alarm, co więcej, natychmiast proponuje i doradza jak wybrnąć z lokalnych problemów? Sytuacja przypomina scenę, kiedy wściekły rodzic stoi nad swoim dzieckiem zapowiadając lanie jak dzieciak napsoci raz jeszcze. Tyle tylko, że nic z tego na przyszłość nie wynika. Pytając dalej, czy w Unii ma być tak, że biedni Słowacy mają płacić za leniwych i nieudolnie rządzonych Greków? Z trudem rozwiązujący swoje problemy Węgrzy mają akceptować matactwa gospodarcze Włochów? Czy powinno być tak, jak postuluje nasz minister, że pracujący solidnie Niemcy mają dokładać do wiecznie skłóconych Hiszpanów? Czy podobnie jak w Stanach Zjednoczonych koledzy z parlamentu mają wydawać społeczne pieniądze na ratowanie kolegów z banków, którym nie udało się zarobić tyle ile planowali? W końcu, dlaczego wypasiony prezes ma zarabiać jedynie milion euro miesięcznie a nie sto milionów? Sytuacja w Europie zaczyna przypominać polską służbę zdrowia. Nie radzą sobie ci, co nią zarządzają a w tyłek dostaje zawsze czekający 3 lata na operację pacjent. Zobowiązany pokrywać absurdalnie drogie leki z kilku groszy emerytury, na którą uczciwie harował całe życie. Pacjent, któremu po raz kolejny się tłumaczy, że póki, co, lepiej nie będzie. Przy tym ani on, ani jego syn, który doznał obrażeń w motocyklowym wypadku nie mają, co liczyć na leczenie w rządowych klinikach. Czy tak ma być przyszłość Unii Europejskiej? Ogromnej struktury, w której hasło solidarności wygłasza się bez odpowiedzialności za nią? Co więcej wymagając solidarności nie daje się gwarancji na jej skuteczność? W każdym najprostszym działaniu wymagalny jest nie tylko racjonalizm postępowania, ale przekonanie, co do jego słuszności. Co więcej - Unii, w której dla strefy Euro brak jest logicznego zakotwiczenia wielkości kryteriów deficytu i długu publicznego w teorii ekonomii, jej rzeczywistość buduje się na nabożnych życzeniach a perspektywy dla jej młodych mieszkańców na karierach filmowych bohaterów. Unii, w której obywatelowi wyznaczono miejsce telewizyjnego widza i skazano na oglądanie politycznego cyrku, na relacji, którego zarabiają głównie właściciele mediów a siedzącemu widzowi przypomina się, co rusz, że ma zapłacić telewizyjny abonament. Gdzie kończy się granica wzajemnej odpowiedzialności kosztem interesu narodowego a tak naprawdę ludzkiego? Czy ten interes jest przy tym prawidłowo rozumiany a co więcej realizowany? Czy decydenci polityczni oślepli nie widząc, co się dzieje dookoła? Wczytując się jedynie rokowania agencji ratingowych? Agencji, które w swej istocie są jedynie prywatnymi firmami mającymi swoje interesy. Wszak czyż nie zarabia się najwięcej na informacjach? - jak mówił Gordon Gekko, bohater słynnego filmu „Wall Street”, który uczył cały świat jak oszukiwać by się szybko dorobić. Jedno jest pewne - biznes to nie msza, podczas której modlą się dobrzy ludzie i wierzą w cuda. Paradoksalnie, za nim Unia znajdzie rozwiązanie nikt nie odpowie za błędy. Nie istnieje, bowiem praktykowany kodeks odpowiedzialności dla nieodpowiedzialnych polityków. Jedyną dla nich karą w miejsce chleba i wody będzie, co najwyżej trochę mnie widoczna, ale wcale nie mniej popłatna posadka w jakimś gazowym koncernie. W ostateczności zostaną doradcami w sprawach, które skutecznie sami zawalili. Za honorarium, któremu daleko będzie do poziomu wynagrodzenia przeciętnego obywatela. Czy stworzyliśmy utopijny system, w którym jego fundament - zasady etyczne i dobro społeczne, istnieją jedynie w szumnie wygłaszanych przemówieniach? Wszak jak komentuje brytyjska prasa, David Cameron nie mógł zachować się inaczej. Dostałby lanie od partyjnych kolegów, którzy chcą rządzić Wielką Brytanią po wsze czasy. Orwellsky
UE ma się świetnie! Nie ma kryzysu! Unia Europejska ma się świetnie! Nie ma kryzysu! Jest kryzys w sztucznej strefie euro, ale to nie jest żadne zaskoczenie, gdyż ten projekt był od samego początku skazany na porażkę. Elity doszły do wniosku, że grzechem byłoby nie wykorzystanie tego kryzysu do wprowadzenia w życie ich marzenia - budowy superpaństwa. W demokrację przestali bawić się już dawno, dlatego tak jak w państwie faszystowskim zaczęto kłaść większy nacisk na strach. Czuję się bardzo dowartościowany dowiadując się jak bardzo rząd polski na mnie liczy. Dokładniej rzecz ujmując liczy na moje pieniądze. Mam pomagać finansowo bankrutującym państwom strefy euro. W takiej Grecji najniższa emerytura wynosi 2200 zł, a w bogatej Polsce aż 730 zł. Warto, więc pomagać. W imię umowy społecznej, której nie podpisywałem jestem okradany w kraju, ale to już nie wystarczy. Nie mogę pomagać ludziom charytatywnie gdyż wszystko trzeba oddawać rządowi, który podobno wie lepiej jak pomagać innym. A inni np. Grecy lub Włosi również potrzebują pomocy i to podobno nawet bardziej niż moi współobywatele. Już nie w imię jakiejś umowy społecznej, lecz w imię solidarności europejskiej. Tymczasem kandydat wolnościowców na prezydenta Ron Paul stwierdził, że zrezygnuje z wysyłania pomocy amerykańskiej w świat gdyż te pieniądze są zabierane biednym Amerykanom i oddawane bogaczom w obcych krajach. Oczywiście ma rację, gdyż, jeśli popatrzeć na statystyki to zwykle pomoc międzynarodowa jest rozkradana. Nie mam żadnej wątpliwości, że ewentualna polska pomoc dla europejskich bankrutów zostanie szybko zjedzona przez banksterów i EuroPolityków. Tutaj muszę wyjaśnić znaczenie słowa EuroPolityk - otóż to taki polityk, który ma zagwarantowaną posadkę w strukturach UE lub już grzeje pośladkami jakiś stołek tym samym mając w perspektywie emeryturkę unijną. Taka emeryturka np. dla pana Buzka będzie wynosić 25 000 zł. Teraz już wiecie, dlaczego musicie płacić na ratowanie UE? A jakby ktoś zaczął się buntować to należy mu stanowczo przypomnieć o referendum, w którym Polacy zadecydowali o wejściu do UE, przyjęciu euro, zezwoleniu na atak Marsjan i Bóg wie, co jeszcze! Tymczasem, gdy podpisujemy umowę to jedna ze stron nie może ot tak po prostu jej sobie zmienić skreślając, modyfikując lub dodając jakieś punkty. Można ewentualnie podpisać aneks do umowy, gdy potrzebna jest zmiana. Taki aneks musi być zaakceptowany przez obie strony. Naturalnie, więc nie można ciągle powoływać się na wyniki referendum sprzed kilku lat gdyż Unia Europejska była zupełnie innym tworem, a właściwie to jeszcze wtedy nie istniała. Czy za 20, 40, 80 lat nadal będziecie powoływać się na wyniki tego pamiętnego referendum? UE powstała dzięki zdradliwej postawie Lecha Kaczyńskiego, który śmiał podpisać traktat lizboński bez pytania obywateli o zdanie. Lech Kaczyński nie jest jednak przeklinany tylko w Polsce, ale również we Francji, Holandii i Irlandii, czyli w krajach, w których obywatele powiedzieli nie unijnej konstytucji. Czym była unijna konstytucja, a raczej jakby to powiedział Piłsudski konstytuta (od prostytuty)? Otóż była to konstytuta państwa federalnego z własną flagą, hymnem i centralną władzą w Brukseli. Lud Europy postąpił wyjątkowo mądrze odrzucając te bzdury i wtedy postanowiono wprowadzić to samo tylko tylnymi drzwiami nazywając to traktatem lizbońskim. Niestety traktat również nie wystarczył elitom, a Brukselę postanowiono zastąpić Berlinem. Oni zawsze chcieli budowy superpaństwa i tylko czekali na pretekst. Tym pretekstem stał się kryzys, ale uwaga... nie kryzys Unii Europejskiej, która działa przecież świetnie! To kryzys sztucznie wykreowanej waluty euro!!! Elity doszły do wniosku, że grzechem byłoby nie wykorzystanie tego kryzysu do wprowadzenia w życie ich marzenia. W demokrację przestali bawić się już dawno, dlatego tak jak w państwie faszystowskim zaczęto kłaść większy nacisk na strach. Strach to jedyne, co mogą teraz zaproponować ludowi, bo pieniądze już dawno się skończyły. Wierzą, że jakimś cudem zastraszony lud będzie siedzieć cicho. Bo już nie chodzi o to czy ktoś budowę superpaństwa będzie popierał czy nie. Nawet nikt nie rozważa przecież przeprowadzenia referendum. Motłoch ma siedzieć cicho i nie przeszkadzać. Gdy władza przestaje liczyć się z ludem, a liczy na lud, a dokładniej na jego pieniądze to wtedy jest to ostatnia faza upadku faszystowskiego państwa. Znowu mamy, więc podział: my i oni! Oni boją się jednak coraz bardziej. Zauważyliście, że reżim nie upublicznia już praktycznie żadnych sondaży? Po fatalnych wynikach poparcia dla euro boją się opublikować sondaże na temat budowy superpaństwa albo oddania suwerenności Berlinowi. Proszę zauważyć, że zwykle po każdej głupocie wypowiedzianej z ust przeciwników reżimu natychmiast publikowano sondaż obalający tezy jaskiniowych antykomuchów. Teraz cisza jak makiem zasiał. Oni te sondaże już dawno przeprowadzili, ale ukryli głęboko w szufladach. Jednak jak to się mówiło dawniej: zima wasza, wiosna nasza! Moraine
PGE ponad prawem? Polacy o budowie elektrowni atomowej pod Koszalinem...Najprościej zaproponować gwałcicielom z PGE EJ 1 rozwiązanie rynkowe. Każdy może sprawdzić, z kim podpisał umowę na dostawę prądu elektrycznego. I jeśli jest to PGE, wystarczy wypowiedzieć tę umowę. Po prostu: widząc PGE -mówimy nie. Czy już nikt nie pamięta awarii reaktora w Czarnobylu w 1986 roku? Czy w 2011 roku katastrofy w japońskiej Fukushimie? a kiedy do tragedii dojdzie w pod-koszalińskich Gąskach?
Mieszkańcy gminy Mielno obawiają się, że jeśli powstanie tu pierwsza w Polsce elektrownia atomowa, awaria będzie tylko kwestią czasu. Dlatego, póki jeszcze można coś zrobić, działają. Pan Andrzej Marek Hendzel jest prywatnym przedsiębiorcą, liderem społeczności lokalnej Gminy Mielno.
Beata Traciak: Od kiedy trwa protest wobec lokalizacji elektrowni jądrowej w Gąskach? Andrzej Marek Hendzel- Od chwili ogłoszenia przez zarząd PGE EJ 1 25 listopada tego roku decyzji o nowych lokalizacjach elektrowni jądrowych w Polsce upłynęły zaledwie trzy dni, gdyż 28 listopada mieszkańcy Gminy Mielno z kilku miejscowości położonych wokół tej lokalizacji wytypowali przedstawicieli, którzy odtąd reprezentują ich na wszelkich spotkaniach z władzami gminy.
Skąd tak niespotykane w Polsce tempo protestu? PGE EJ 1 ustami swego prezesa wygłosiło coś niebywałego, mianowicie gwałcąc wcześniejsze ustalenia, podane na stronie Ministerstwa Gospodarki, co do przyszłych lokalizacji, gdzie podano 27 potencjalnych miejsc przyszłych elektrowni jądrowych w Polsce, ujawniono nową i nie planowaną w tych opracowaniach lokalizację w Gąskach.
Czy ma to jakieś znaczenie prawne? Procedura ustawowa, dotycząca inwestycji szczególnie uciążliwych dla środowiska, a takimi są obiekty jądrowe - w tym elektrownie jądrowe -mówi wyraźnie o sposobach podawania do publicznej wiadomości propozycji ich lokalizacji, o metodach przeprowadzania konsultacji społecznych i procedurach zgłaszania tych lokalizacji do ewentualnej realizacji. W przypadku Gąsek pogwałcono wszystkie z tych procedur, a PGE EJ 1 samowolnie i łamiąc wcześniejsze ustalenia - po prostu zakomunikowało tę lokalizację, tworząc fakt dokonany. Tego rodzaju bezprawie jest przejawem typowej arogancji wszelkiej maści inwestorów jądrowych, którzy już od pokoleń stosują metody oligarchiczne przy podejmowaniu kluczowych dla siebie decyzji.
Czym są w tym wypadku metody oligarchiczne? Mamy z nimi do czynienia, gdy inwestor - nie licząc się z ludźmi - wpycha się na jakiś teren, gwałcąc prawo lokalne a mała grupka decydentów, często niezwiązanych wprost z aparatem administracji, podejmuje decyzje ponad głowami narodu. W tym wypadku pogwałcono podstawowe prawa narodu, jako suwerena, czyli władzy zwierzchniej, gwarantowane przez Artykuł 4. Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Arogancja panów prezesów nie jest w ich wykonaniu czymś niezwykłym. Już wcześniej w swoich opracowaniach wręcz podawali się za przedstawicieli... administracji państwowej, co jest w świetle naszego prawa - przestępstwem. Ale mimo to nikt im nie robi z tego powodu sprawy w sądzie, (o co powinien zadbać z mocy swego urzędu prokurator) jak każdemu innemu oszustowi, który podaje się za jakiegoś urzędnika państwowego. W tym wypadku władza- na przykład wójt Gminy Darłowo, gdzie miano postawić elektrownię jądrową Kopań - publikuje na oficjalnej stronie swej gminy opracowania PGE, gdzie firma ta przedstawia się, wprost jako przedstawiciel administracji państwa.
W mieszkańcach regionu widać mnóstwo gniewu Ludzie nie są zagniewani, ludzie upomnieli się o swoje prawa w demokratycznym państwie! Naród jest suwerenem w Rzeczypospolitej Polskiej i decyzja o tak newralgicznej sprawie, jak budowanie obiektów jądrowych- i to w czasach, gdy wyżej rozwinięte w tej dziedzinie kraje całkowicie rezygnują z energetyki jądrowej.
O jakie instrumenty demokratycznego państwa chodzi? Głównym instrumentem demokracji w Rzeczypospolitej jest referendum, w którym naród wypowiada się bezpośrednio, a nie poprzez swoich przedstawicieli. Dla takich pozornych inwestorów jak PGE EJ 1 najwygodniej byłoby sprowokować ludzi do jakiejś nieprzemyślanej akcji, do jakiejś "rozróby". Na to spece od manipulacji z PGE byli przygotowani. Przyjechali tu 30 grudnia w asyście policji. Ale ludzie zebrali się sami na kontr-spotkaniu w Gąskach i ustalili, że będą dążyć do referendum lokalnego w Gminie Mielno. Są mądrzy, nie dali się władzy sprowokować.
Co ustalili mieszkańcy Gminy Mielno? Kilka dni później zebrała się ośmioosobowa Grupa Inicjatywna Referendalna. Ustawa o referendum nakłada w wypadku referendum lokalnego minimum pięć osób w takiej grupie. Czyli wymóg ustawowy został spełniony. Następnego dnia do tego grona dołączyli się wszyscy radni i sołtysi Gminy Mielno. A po złożeniu wniosku do Pani Wójt, która przyjęła ten wniosek na piśmie, zaczęto zbierać podpisy. W wypadku referendum lokalnego jest to 10 proc. uprawnionych do głosowania z ostatniego kwartału. Zebrano w krótkim czasie- niespełna 10 dni -znacznie więcej podpisów niż to minimum. Wniosek obecnie jest przedłożony Radzie Gminy Mielno i czeka na zatwierdzenie referendum lokalnego.
Jak to wyglądało na miejscu? Brakuje mi słów, by wyrazić podziw dla ludzi w Gminie Mielno. Czegoś takiego, a powtarzam to już któryś raz z rzędu, czegoś takiego nie widziałem jak żyję. Takiej zwartości i jedności u ludzi nie spotkałem nigdy. Ale sprawa jest zrozumiała. Skoro władza centralna lekceważy opinię społeczności lokalnej i wysyła do niej „handlarzy śmiercią”, jakby ci szli po swoje, to co miałby zrobić naród? Patrzeć i się przyglądać, gdy go gwałcą? Jesteśmy szczęśliwym krajem, bo powoli, ale kiełkuje u nas prawdziwa demokracja. Nawiązujemy tym sposobem do wielkiej tradycji Rzeczypospolitej jeszcze z czasów Zygmunta Starego. Do tradycji Złotego Wieku. Jeśli ktoś uważa, że naród, który tyle wycierpiał na przestrzeni ostatnich trzech stuleci, da sobie wmówić jakąś brednię, bo kilku awanturników, związanych z lobby energetyki jądrowej chce zagwarantować swoje niedorzeczne pomysły oszczędnościami ludzi, które ci zebrali przez ostatnie dwadzieścia lat harówki, to taki ktoś jest już historycznym odpadem.
Co stanie się teraz? Dalej będzie referendum lokalne, a potem - jak zadecyduje Ten Który Jest dzięki głosowi Narodu. Naród w Polsce sam wie, czego potrzebuje. Sam wie, co robić. Ludziom nie trzeba niczego mówić. A tym bardziej, jak mają gospodarować swoimi środkami, które wypracowali w pocie czoła. A dziś, najprościej zaproponować gwałcicielom z PGE EJ 1 rozwiązanie rynkowe. Każdy może sprawdzić, z kim podpisał umowę na dostawę prądu elektrycznego. I jeśli jest to PGE, wystarczy wypowiedzieć tę umowę. Po prostu: widząc PGE -mówimy nie.
Ciekawy sposób protestu... To także jest forma demokracji. Wypowiedź poprzez swoje pieniądze. Wszystko jest zgodne z prawem. Umowę można wypowiedzieć i niech teraz PGE popróbuje przetrwać na rynku bez ludzi, którzy od tej firmy kupują prąd elektryczny. Skoro firma zdecydowała się lekceważyć ludzi, niech poczuje jak jest, gdy to ludzie ją zlekceważą. Na rynku jest tylu innych operatorów, dostarczających prąd elektryczny. PGE nie ma na to monopolu.
Czy nie zarzuci wam ktoś, iż działacie z chęci zemsty? Ludzie na Pomorzu nie uprawiają vendetty. To nie leży w naszej tradycji, tu ani nigdzie w Polsce. Ale wyrazić sprzeciw mogą. I inni, którzy w końcu zrozumieli, czym jest energetyka jądrowa, jakim jest nieszczęściem dla ludzi, także mogą zabrać głos. Zmienić operatora i dostawcę ma prawo każdy. Po co dofinansowywać kogoś, kto nie liczy się z Narodem i jego złotówki obraca przeciw obywatelom?
Czyją pomoc przyjmiecie, czyjej nie? Od lat wiadomo - nazwiska są dobrze znane - kto walczy w Polsce z pomysłami budowy elektrowni nuklearnych, a kto, w różnej formie i za różne pieniądze, pomysły te popiera. Proszę się nie martwić, odróżnimy troskę o dobro Polski od troski o własne kieszenie. Dziękuję za rozmowę i życzę wielu sprzymierzeńców.
Krzywa Gaussa a krzywy ryj
“Hа территории РФ прямой угол равен 100, потому что самый прямой и честный в мире”
http://www.bibula.com/?p=48420 2011-12-14
Katastrofa smoleńska zademonstrowała, że w Rosji obowiązuje inna fizyka. Rosyjskie wybory parlamentarne dowiodły natomiast, że Rosja posiada również zupełnie inną niż wszyscy, daleko lepszą matematykę. Dr Maksym S. Pszenicznikow, 51-letni rosyjski fizyk pracujący na holenderskim uniwersytecie w Groeningen, opublikował wykres, z którego wynika, że rozkład normalny prawdopodobieństwa, czyli krzywa Gaussa, obowiązuje wszędzie w znanym Wszechświecie, tylko nie w Rosji. To znaczy, krzywa Gaussa naturalnie obowiązuje w Rosji dalej, z tego samego powodu, z jakiego obowiązuje tam grawitacja. Natomiast dr Pszenicznikow przeprowadził matematyczny dowód, że władcy Federacji Rosyjskiej są łgarzami, od ktorych im dalej, tym lepiej. [link]
Wykres pokazuje, jaki procent głosow oddano na każdą z partii, w jakiej liczbie obwodów wyborczych. Na osi pionowej liczba lokali wyborczych. Na osi poziomej procent głosów oddanych na każdą z partii. Wszystkie partie poza Jedną Rosją mają rozkład głosów mniej więcej zbliżony do rozkładu normalnego. Jedna Rosja stanowi fenomen w skali cudu z Lourdes, bo ma rozkład (podkreślam – nie wynik, tylko rozkład wyników) całkiem inny niż wszystkie inne partie w tych samych wyborach, ponadto całkowicie sprzeczny z niepodważonym nigdy i przez nikogo twierdzeniem Gaussa. Aby wyszło na to, że kwestionujący rosyjskie wybory przeciwnicy Putina nie mają racji, natomiast Putin ma rację, trzeba by zmienić strukturę wszechświata i matematykę, która ją opisuje. Obsuwa polega rownież na tym, że wykresu nie da się podważyć również od strony danych, ponieważ dr Pszenicznikow użył oficjalnych danych, oficjalnie opublikowanych przez rosyjską PKW. W związku z tym jego wykres ma wagę dowodu, że Putin kłamie. W dodatku dowodu nie prawnego, tylko matematycznego, tak samo niepodważalnego jak to, że kąt prosty ma 90 stopni. Krzywa procentu głosów oddanych na Jedną Rosję idzie w górę mniej więcej w zgodzie z regułą Gaussa do poziomu około 30% głosów w około 1000 obwodów, ale dalszy przebieg ma całkowicie anormalny, oraz ma regularnie rozłożone jedenaście dodatkowych szczytów lokalnych, odpowiadających okrągłym liczbom 50, 55, 60, 65, 70, 75, 80, 85, 90,95 i 100% głosów, z dokładnością do pół procenta.
[W oryginale zapierający dech w piersiach wykres – dal osób umiejących czytać wykresy – KONIECZNIE ! md]
Abstrahując od tego
- że ze wszystkich partii, tylko Jedna Rosja dziwnym i ciekawym trafem osiąga 95-99% głosów w ponad 500 obwodach wyborczych (jednostki wojskowe? więzienia?);
- że rozkład głosów zbliżony do krzywej Gaussa dziwnym i ciekawym trafem stosuje sie do wszystkich poza Jedną Rosją; również i idealnie regularny rozkład jedenastu lokalnych szczytów krzywej pokazującej wyniki Jednej Rosji akurat co pięć procent (z dokladnością do 0,5%) jest matematycznie niemożliwy, i stanowi dodatkowy dowód oszustwa wyborczego. Nie daje się go wytłumaczyć zróżnicowaniem politycznym pomiędzy regionami ogromnego kraju, bo takie same anomalie znaleziono w wynikach sąsiadujących ze sobą obwodów dzielnicowych w Moskwie
http://oude-rus.livejournal.com/540063.html
Nawet jak się fałszuje wybory, to dalej trzeba myśleć, bo inaczej można się przejechać na nadgorliwości durniów wśród własnego personelu, co w tym wypadku nastąpiło.. Wytłumaczenie odkrycia regularności lokalnych szczytów na krzywej dr Pszenicznikowa jest takie, że około 1000 spośród szefów obwodowych komisji wyborczych było takimi durniami, że kiedy zgodnie z rozkazem podciągali liczbę głosów na Jedną Rosję w górę, to podciągali ją do miłych sercu urzędnika “okrągłych” wartości: 50%, 55%, 60%, 65%, 70%, 75%, 80%, 85% etc. Fałszerze na szczeblu lokalnym mieli skłonność do meldowania, że na Jedną Rosję oddano 50, 60 albo 70% głosów, a nie powiedzmy 49, 58 albo, 71% – ponieważ w idiotyzmie swoim i swoich kontrolerów nie rozumieli, że jednoczesne pojawienie się “okrągłych” wyników w setkach lokali wyborczych jest efektywnie niemożliwe matematycznie, i stanowi dowód oszustwa wyborczego w skali całego państwa. Podobnie zresztą jak państwowa telewizja rosyjska nie rozumiała, że głosy w tym samym okręgu wyborczym nie mogą się sumować do 146%, zamiast do 100% Szczegółowe objaśnienie wykresu dr Pszenicznikowa, pióra rosyjskiego pisarza Leonida Kaganowa, można przeczytać tutaj [link]
Nota bene, jego tekst ma fantastyczny tytuł:
“Hа территории РФ прямой угол равен 100,потому что самый прямой и честный в мире”
“Na terytorium Federacji Rosyjskiej kąt prosty ma 100 stopni, bo jest najprostszy i najuczciwszy na świecie”
Wniosek końcowy podany w tekście Kaganowa jest równie prosty i zwięzły, więc go po prostu przetłumaczę i przytoczę, zamiast silić się na własny:
” …dla tych, którzy znają trochę matematyki, ten wykres, oparty na danych z oficjalnych stron Państwowej Komisji Wyborczej, jest wymowniejszy od wszelkich filmików. Bo matematyka to jest coś takiego, że zmienić rozkład normalny Gaussa to tak, jak ogłosić, że kąt prosty ma 100 stopni, a woda na mocy dekretu wrze w temperaturze 60 stopni.”
A co to wszystko ma wspólnego z Polską? Tyle ma z Polską wspólnego, że polskiemu czytelnikowi powinno w tej chwili błysnąć oko. Durniów i w Polsce dostatek. A zatem co by było, gdyby zbadać wyniki niedawnych polskich wyborów w taki sam sposób, jak dr Pszenicznikow zbadał wyniki rosyjskie? I zrobić wykres? Liczba lokali wyborczych na osi pionowej, procent głosów oddanych na poszczególne partie na osi poziomej. Jeżeli krzywa głosów oddanych na PO w polskich wyborach parlamentarnych odpowiada z grubsza dystrybucji Gaussa, to wszystko w porządku. Jeśli ma podobne anomalie, co krzywa głosów oddanych na Jedną Rosję, to albo w Polsce obowiązuje matematyka radziecka i polski kąt prosty też ma 100 stopni, w porywach 110, a kto twierdzi inaczej ten wróg, albo po prostu wydmuchali was jak chcieli, drodzy PT Rodacy z Kraju, bo nikomu się nie chciało powiedzieć “sprawdzam”. Ale przynajmniej teraz możecie mieć niepodważalny dowód tego wydmuchania. Pytanka uzupełniające:
Dlaczego na stronach PKW nie można się doszukać wyników wyborów do Sejmu i Senatu ze wszystkich 25 993 polskich obwodów wyborczych w postaci plików do pobrania w formie arkuszy .xls?
Jest tylko ogólna ‘wizualizacja wyborów’ i wyniki okręgowe dla 41 okręgów, ale nawet i te wyniki trzeba by pracowicie przepisywać samemu do MS Excel. Nie widzę nigdzie dokumentacji przeliczenia wyników obwodowych (25993 obwody) na zbiorcze wyniki okręgowe (41 okręgów). Czy polska ordynacja wyborcza przewiduje akceptację tego przeliczenia na tytułowy ‘krzywy ryj’?
- Gdzie można znaleźć oficjalne arkusze .xls wyników okręgowych?
- Gdzie można znaleźć oficjalne arkusze .xls wyników obwodowych?
- O ile nie opublikowano wyników obwodowych, to dlaczego?
Stary Wiarus
KOMENTARZ BIBUŁY: Może i my dorzućmy pytanko pod adresem Państwowej Komisji Wyborczej: dlaczego nie można zobaczyć wyników głosowania w poszczególnych lokalach wyborczych, przedstawionych w sposób jasny i przejrzysty, z możliwością załadowania na popularne arkusze Excel? Nie chodzi o zbiorcze wyniki głosowania w okręgach wyborczych, ale w poszczególnych, pojedynczych lokalach wyborczych. Każdy posiadający kalkulator może sobie sam podliczyć wyniki z poszczególnych lokali i do tego nie jest potrzebna żadna Państwowa Komisja. Co, boli pytanie, prawda? Boli to, że każdy obywatel mógłby sobie sam podliczyć wyniki? (A tak trzeba żmudnych prac wydobywając wyniki z poszczególnych lokali…) No, chyba, że o to właśnie chodzi, o to aby nikt nie był w stanie samemu sprawdzić sobie wyników tzw. wyborów. Jak widać, dalej w tzw. wolnej Polsce obowiązują leninowskie zasady. (Czym się różni demokracja od demokracji socjalistycznej? Tym, czym krzesło od krzesła elektrycznego.) Mirosław Dakowski
GĄSKI górą! Teraz czas na Choczewo i Żarnowiec! Atomówka nie powstanie w Gąskach? Zostaje Pomorze...
...Nie ma możliwości, żeby zbudować gdziekolwiek w Polsce elektrownię bez zgody społeczności lokalnej. Jestem przekonany, że lokalizacja w Gąskach nie zaistnieje
[UWAGA, to jest jakaś MASKIROWKA; coś, paskudy, kombinują po cichu..... MD]
Wiceminister środowiska, poseł PO Stanisław Gawłowski i posłowie PiS Czesław Hoc i Stefan Strzałkowski uważają, że nie ma szans na budowę elektrowni jądrowej w Gąskach k. Mielna (Zachodnio-pomorskie) wobec negatywnego nastawienia do inwestycji lokalnej społeczności.
- Nie ma w Polsce możliwości realizacji przedsięwzięć, dla których nie uda się uzyskać akceptacji społecznej, dlatego wydaje się, że szanse na lokalizację elektrowni jądrowej w Gąskach wynoszą zero - powiedział w sobotę na konferencji prasowej w urzędzie gminy Stanisław Gawłowski. W podobnym tonie przyszłość lokalizacji Gąski wiceminister przedstawił grupie ok. 200 mieszkańców gminy Mielno, którzy protestowali przeciwko planom Polskiej Grupy Energetycznej. - Nie ma możliwości, żeby zbudować gdziekolwiek w Polsce elektrownię bez zgody społeczności lokalnej. Jestem przekonany, że lokalizacja w Gąskach nie zaistnieje - mówił. Jego wypowiedź protestujący nagrodzili brawami. Wójt gminy Mielno Olga Roszak-Pezała zapowiedziała na konferencji, że w najbliższy poniedziałek Rada Gminy podejmie uchwałę sprzeciwiającą się lokalizacji elektrowni jądrowej w Gąskach. Jak dodała, o zamiarze podjęcia podobnych uchwał zapewniły ją władze Tychowa i gminy wiejskiej Kołobrzeg. Przypomniała też, że budowie elektrowni w Gąskach sprzeciwili się już radni leżącego nad morzem na zachód od Mielna, Ustronia Morskiego. Przewodniczący Rady Gminy Mielno Krzysztof Chadacz poinformował, że nie tylko radni Mielna są przeciwni lokalizacji elektrowni w Gąskach. Takie samo zdanie ma według niego 99 proc. mieszkańców gminy, którzy zebrali już 1000 podpisów pod wnioskiem o referendum w tej sprawie. W gminie mieszka nieco ponad 5 tys. osób. Czesław Hoc komentując te informacje powiedział:
"jeśli PGE myśli, iż największą moc ma siła energii atomowej, to się bardzo myli. O wiele większą siłę, niż energia atomowa, ma społeczny sprzeciw lokalny." Według Hoca jest już wstępna zgoda członków zachodniopomorskiego zespołu parlamentarnego na podjęcie uchwały sprzeciwiającej się lokalizacji elektrowni w Gąskach. Tę małą letniskową miejscowość, jako jedną z trzech potencjalnych lokalizacji elektrowni jądrowej, zarząd PGE zaprezentował 25 listopada br. na konferencji w Warszawie. Dwa kolejne miejsca to Choczewo i Żarnowiec w woj. pomorskim. Do 25 listopada o Gąskach w ogóle nie mówiło się w kontekście elektrowni jądrowej, gdyż miejscowość nie figurowała na liście 27 potencjalnych lokalizacji takiego obiektu, ogłoszonej w marcu 2010 r. przez Ministerstwo Gospodarki. Natychmiast po ogłoszeniu przez PGE wybranych lokalizacji w gminie Mielno zawiązała się grupa inicjatywna mieszkańców i rozpoczęły się protesty. Zorganizowano w tej sprawie kilka spotkań. W jednym z nich uczestniczył przeciwny budowie elektrowni prof. Mirosław Dakowski. Doszło również do rozmów z przedstawicielami PGE, którzy jednak nie przekonali mieszkańców do swoich planów. Opór przeciwko ewentualnej inwestycji w Gąskach jest tak duży, że wójt gminy Mielno odmówiła uczestnictwa w wyjeździe do znajdującej się nad morzem elektrowni jądrowej Flamanville we Francji, zorganizowanym przez pełnomocnika wojewody zachodniopomorskiego ds. rozwoju energetyki jądrowej prof. Mariusza Dąbrowskiego. [Oczywiście, jak zwykle, ci z EJ KŁAMIĄ: we Flamanville nie ma elektrowni, tylko od wielu lat taką (na 3+, jak piszą propagandyści..) tam się buduje.. MD]
Przewodniczący Rady Gminy Mielno pytany w sobotę na konferencji, czy radni wzięliby udział w kolejnym wyjeździe, powiedział, że nigdzie się nie wybierają. Tymczasem samorządowcy, którzy odwiedzili Flamanville powiedzieli w sobotę PAP, że wizyta zweryfikowała ich wiedzę na temat zagrożeń związanych z energetyką jądrową. Arkadiusz Klimowicz, burmistrz znajdującego się w powiecie sławieńskim Darłowa, koło którego leży Kopań - trzecia lokalizacja elektrowni w rankingu MG - nie wykluczył, że wobec oporu w gminie Mielno, sławieńskie samorządy wystosują do PGE zaproszenie do rozmów na temat powrotu spółki do lokalizacji Kopań. Starosta sławieński Wojciech Wiśniowski powiedział PAP, że "cieszyłby się, gdyby była jeszcze szansa na rozmowy z PGE." Decyzję ws. zaproszenia PGE do rozmów, samorządowcy z powiatu sławieńskiego mają ogłosić w przyszłym tygodniu.
wyborcza.biz/biznes
„Cudownie przemieniony” - David Vaughan Icke David Vaughan Icke, urodzony 29 kwietnia 1952 roku w Leicester w Anglii. Przez pięć lat (do 1973 roku) grał, jako bramkarz w klubach piłkarskich Coventry City i Hereford United. Z powodu choroby musiał zakończyć karierę piłkarską, pozostał jednak związany ze sportem pracując między innymi dla BBC jako dziennikarz. W połowie lat 80-tych wydał swoją pierwszą książkę poświęconą karierze piłkarskiej, później jednak zaczął się interesować tematyką New Age, czego pokłosiem była jego druga książka, wydana w 1989 roku Doesn't Have To Be Like This. Nieco wcześniej zaangażował się w działalność Partii Zielonych, będąc jej członkiem i rzecznikiem prasowym w latach 1988-91. „The Observer” nazwał go wówczas „Tonym Blairem Zielonych”. Przełom w jego karierze nastąpił w 1991 roku, kiedy to w lutym udał się do Peru, gdzie odwiedził preinkaskie cmentarzysko Sillustani. Jak twierdzi doznał tam niezwykłej przemiany, do jego umysłu zaczęły napływać nowe myśli, z jego wnętrza nagle zaczęła emitować ogromna energia, która doprowadziła do zwiększenia aktywności jego mózgu i jego czakr. W bardzo krótkim czasie bo już w maju tego roku wydał kolejną książkę Truth Vibrations, przed premierą której opuścił jednak Partię Zielonych. W tym okresie, zachowując się ekscentrycznie, zaczął się ubierać jedynie w stroje koloru turkusowego. 29 kwietnia 1991 udzielił telewizyjnego wywiadu Terry’emu Woganowi w jego programie na antenie BBC. W programie opisał swoja wizję, zniszczenie Wysp Brytyjskich przez trzęsienie ziemi i ogromną falę. Wyznał również, że on sam jest synem Boga. Zaowocowało to wyśmianiem go przez zgromadzoną publiczność. Icke po tym programie stał się postacią ogólnie znaną, ale reakcja na niego było wytykaniem go na ulicach palcami. To jednak go nie zniechęciło, a wręcz przeciwnie – zmobilizowało do wytrwałej pracy. W ciągu 20 ostatnich lat David Icke napisał 16 książek i nakręcił prawie 14 filmów wideo, występuje na całym świecie prowadząc wielogodzinne wykłady, podczas których wyjawia swój pogląd na temat tego, co dzieje się z naszą planetą oraz kim jest prawdziwa elita rządząca światem. Jakie są to poglądy? Według Icke’a obecny świat znajduje się w momencie końca trwającego już blisko 12 tysięcy lat rozkładu. Zbliża się jednak moment przesilenia, po którym dojdzie do przebudzenia ludzkości. W chwili obecnej świat jest coraz bardziej kontrolowany przez Zakon Iluminatów, w którym skupionych jest 13 dynastii pozaziemskiego pochodzenia. Do grupy tej należą między innymi panująca w Wielkiej Brytanii Dynastia Windsorów, Rotschildowie, Rockefellerowie i inne wpływowe rody Europy i Ameryki. Dynastie te to przedstawiciele gadziopodobnej rasy Reptilian zwanych Annunaki, którzy pochodzą z odległego gwiazdozbioru Smoka. Dzięki zdolności zmieniania kształtów Reptilianie sterują ludzkością za pośrednictwem instytucji wskazywanych także przez innych badaczy (m.in. Komitet 300, Grupa Bilderberg, Komisja Trójstronna). Zdaniem Icke’a Iluminati stoją między innymi za publikacją „Protokołów mędrców Syjonu”. Istotna jego poglądach jest historia ludzkości. Jego zdaniem człowiek został stworzony przez Anunaki w procesie genetycznych eksperymentów prowadzonych na pozaziemskim genomie gdzieś na terenach dzisiejszego Bliskiego Wschodu. Pierwszy człowiek, Adam był jego zdaniem hybrydą stworzoną ponad 300 tys. lat temu.
Niektóre publikacje książkowe: It's a Tough Game, Son!, It Doesn't Have To Be Like This: Green Politics Explained, Truth Vibrations, Love Changes Everything, The Robot's Rebellion, Heal the World: A Do-It-Yourself Guide to Personal and Planetary Transformation, I Am Me, I Am Free: The Robot's Guide to Freedom (polskie wydanie: Wolność: przewodnik dla robotów), The Biggest Secret: The Book That Will Change the World (w Polsce jakoNajwiększy sekret), Children of the Matrix, Race Get Off Your Knees—The Lion Sleeps No More
Wybrane filmy: Speaking Out: Who Really Controls the World and What We Can Do About It, David Icke: Turning of the Tide (1996), The Reptilian Agenda(1999), David Icke Live at the Oxford Union Debating Society, The Lion Sleeps No more (2010), Secret Space 1&2Orwellsky
Skompromitowany polityk doradcą Komisji Europejskiej Na prośbę wiceprzewodniczącej Komisji Neelie Kroes, były niemiecki minister Karl-Theodor zu Guttenberg będzie doradzał Komisji w kwestiach pomocy aktywistom, internautom i blogerom walczącym z autorytarnymi reżimami. Zu Guttenberg pełnił wcześniej funkcję ministra gospodarki i technologii a także ministra obrony Niemiec. 1 marca 2011 roku zrezygnował ze stanowiska w wyniku skandalu, który wybuchł po tym, gdy internauci ujawnili, że jego praca doktorska była w dużym stopniu plagiatem. Wcześniej, w lutym Uniwersytet w Bayereuth pozbawił go tytułu doktora. Zanim wybuchł skandal Karl-Theodor zu Guttenberg uważany był za "przyszłego kanclerza Niemiec" i lidera chrześcijańskich demokratów. Komisarz Kroes zdaniem Jane Burgermeister jest blisko powiązana z grupą Bilderberg. Wyciągnięcie przez nią ręki do zu Guttenberga może być krokiem rehabilitacji tego polityka i jego cichego powrotu na salony. Tego, że polityk ten wciąż cieszy się popularnością wielu Niemców świadczyć może fakt, żegrupa na Facebooku "Wir wollen Karl-Theodor zu Guttenberg zurück" zgromadziła na dzień dzisiejszy 43 tysiące fanów. Na pewno człowiekowi pokroju Guttenberga nie brakuje znajomości i będzie on próbował wrócić do polityki, pojawia się jednak pytanie czy człowiek, którego kariera uległa załamaniu w wyniku działania internautów powinien doradzać właśnie w kwestiach wolności sieci? Orwellsky
Ukochany przywódca nie żyje Oczywiście wszyscy wiemy o wydarzeniu, które wstrząsnęło nie tylko światem, ale i giełdą, czego za cholerę nie potrafimy zrozumieć. Otóż – od wielkiego napięcia umysłowego i fizycznego – zmarł Umiłowany Przywódca Narodu Północnokoreańskiego, największy na świecie prywatny konsument koniaku Hennessy i miłośnik luksusowych mercedesów, Kim Dzong Il. Miało to miejsce w pociągu, którym Kim Dzong Il jeździł po kraju z gospodarskimi wizytami. Jak było do przewidzenia nawet przez najgłupszych komentatorów politycznych, władzę, po Kim Dzong Ilu przejmie któryś z jego synów. Padło, na Kim Dzong Una, 26-letniego generała, absolwenta Międzynarodowej Szkoły w Bernie (Szwajcaria). Zresztą od kilkudziesięciu lat w Korei Północnej rządzi niepodzielnie ród, Kim Ir Sena, poprzedniego Umiłowanego Przywódcy, co pozwala zaoszczędzić na szopkach wyborczych, tak popularnych w innych krajach. Po tak wielkiej stracie, niech nas ukoi oświadczenie władz Korei Północnej przekazane przez agencję KCNA:
Kraj musi wiernie czcić szanowanego towarzysza, Kim Dzong Una; pod jego dowództwem zdołamy nasz ból przemienić w siłę i odwagę, przezwyciężyć obecne trudności i osiągnąć wielkie zwycięstwo rewolucji. Myśleliśmy, co prawda, że owo zwycięstwo rewolucji osiągnięto już dawno, ale kimże jesteśmy, aby wdawać się w dyskusje z władzami tego pięknego kraju? Rewolucja to najwidoczniej stan permanentny, mogący trwać przez dziesięciolecia.
Gajowy Marucha, który po przeżytym wstrząsie psychicznym nie wie, czy w dniu dzisiejszym jeszcze będzie w stanie cokolwiek napisać.
KOLABORACJA, czyli pokalane poczęcie III RP Bardzo często nie tylko historycy, ale także spora część moich rodaków z dumą podnosi fakt, że po przegranej kampanii wrześniowej w 1939 roku podbite państwo polskie zdało wspaniale egzamin z patriotyzmu i obywatelskich postaw nie tworząc, jak to miało miejsce w innych okupowanych przez Niemcy krajach, rządów kolaboracyjnych. Święta prawda, choć nie mam do końca pewności czy ktokolwiek z włodarzy III Rzeszy wystąpił z taką ofertą, którą odrzucono. Wiemy na przykładzie Francji i rządów Vichy czy Vidkuna Quislinga w Norwegii, jak bolesne, kłopotliwe, upokarzające, a jednocześnie niezbędne dla narodu są późniejsze rozliczenia z przeszłością Niestety są konieczne tak, jak wybranie do samego końca serii antybiotyków, kiedy wydaje się nam, że już jesteśmy zdrowi i moglibyśmy przerwać kurację. Bakterie trzeba dobić do końca gdyż bardzo szybko mogą się uodpornić na zaaplikowany lek i ponownie zainfekować organizm. No ale na tym koniec z wychwalaniem Polaków za ich ówczesną postawę gdyż równo pół wieku od wrześniowej klęski to dziewictwo utraciliśmy i w 1989 roku wyraziliśmy zgodę na budowanie nowej Polski pod nazwą III RP kolaborując ze zdrajcami narodu. Im dłużej nie będziemy nazywać prawdy po imieniu tym trudniej będzie nam kiedyś przełknąć tę pigułkę wstydu i hańby. Choć już od ponad dwudziestu lat to, co wydarzyło się w 1989 roku nazywa się „historycznym kompromisem”, „zwycięstwem rozumu”, „mądrością elit”, „wspaniałym przykładem wychodzenia z totalitaryzmu” to nie da się tymi kłamliwymi sloganami zakrzyczeć prawdy, że dzisiejsze państwo polskie zostało poczęte w grzechu, któremu na imię KOLABORACJA. Każda współpraca z nieprzyjacielem, okupantem czy nawet grupą obywateli własnego państwa, która czerpała korzyści z sowieckiej okupacji czy późniejszego wieloletniego całkowitego uzależnienia od Kremla niej jest niczym innym jak kolaboracją idealnie wypełniającą jej definicję. Bez usunięcia z cokołów „okrągłostołowych herosów”, którzy postanowili dogadać się z kremlowskimi pachołkami, Jaruzelskim i Kiszczakiem nigdy nie będziemy naprawdę wolni. Dzisiejsze „elity” boją się tej prawdy, jak diabeł święconej wody i właśnie, dlatego będzie coraz częściej dochodziło do takich sytuacji, jak ta, która miała miejsce 8 grudnia w programie mojego „ziomala”, Janka Pospieszalskiego. Sensację wzbudził, bowiem pewien dokument wyszperany w aktach niemieckiej STASI, z którego wynika jasno, że jeden z „wielkich bohaterów” Solidarności, Bronisław Geremek dążył do likwidacji tego niezależnego związku zawodowego i proponował komunistom konfrontację siłową:
Z akt STASI SZYFROGRAM AMBASADORA NRD W WARSZAWIE DO KIEROWNICTWA NRD Z 2 GRUDNIA 1981 ROKU Tow. Ciosek, minister ds. współpracy ze związkami zawodowymi, oświadczył w rozmowie z 1 grudnia [1981 roku]:
„Nie wierzyłem własnym uszom. Geremek oświadczył, że dalsza pokojowa koegzystencja pomiędzy "Solidarnością" w obecnej formie a socjalizmem realnym już niemożliwa. Konfrontacja siłowa nieuchronna. Wybory do rad narodowych muszą zostać przesunięte. Aparat "Solidarności" musi zostać zlikwidowany przez państwowe organy władzy. Po siłowej konfrontacji „Solidarność” mogłaby na nowo powstać, ale jako rzeczywisty związek zawodowy bez Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i bez ambicji sięgnięcia po władzę. Być może - kontynuował Geremek - tak umiarkowane siły jak Wałęsa mogłyby zostać zachowane. Po konfrontacji nowa władza państwowa mogłaby w innej sytuacji politycznej kontynuować pewne procesy demokratyzacyjne.” Ów „sensacyjny” dokument jest znany już od niemal dziesięciu lat i niech mi ktoś wytłumaczy, jak to jest możliwe, że w ponoć demokratycznym państwie, w którym jak słyszymy działają wolne media, nie mógł się on przebić do opinii publicznej? Czy nie jest to, aby dowód na to, że kolaboranci ciągle trzymają rękę na pulsie? W tym samym programie jego gość Bronisław Wildstein wytłumaczył to zjawisko posługując się truizmem. Otóż prawda w III RP może się pojawiać w tysiącu egzemplarzy, podczas gdy kłamstwo dysponuje milionowymi nakładami. Ot i cała prawda o tym jak kolaboranci przez niemal ćwierćwiecze z sukcesem manipulują polskim społeczeństwem. A teraz czas na kolejny „hit”, o którym również wiadomo od dawna. Przyjmijmy po męsku do świadomości, że pierwszy „niekomunistyczny rząd” charyzmatycznego premiera Mazowieckiego współpracował ze STASI w zwalczaniu „Solidarności Walczącej”:
„ZAPATRYWANIA MSW PRL I MINISTERSTWA BEZPIECZEŃSTWA (MFS) NRD NT. DALSZEJ WSPÓŁPRACY W OBLICZU NOWEJ SYTUACJI POLITYCZNEJ W OBU KRAJACH, LISTOPAD 1989
G[grupa] O[peracyjna] W[arszawa] Warszawa, 23.11.1989 rz-sch 247/89
Dn. 17.11.1989 niżej podpisany przeprowadził kolejną rozmowę z Z-cą Kierownika Wydz. IV Departamentu Studiów i Analiz MSW tow. mjr. Burakiem1/ odnośnie dalszego prowadzenia sprawy "Sycylia". Tow. mjr Burak ponownie uzasadnił konieczność skoordynowanego działania w sprawie "Sycylia" w zmienionych warunkach w obu krajach i wskazał na aktualność sformułowanej w piśmie SK-II-OO686 z maja 1989 r. koncepcji użycia "Dr. Schreibera"2/ w celu wniknięcia do kierownictwa poznańskiej SW. Biorąc pod uwagę obecną sytuację społeczno-polityczną w NRD, strona polska proponuje, by propozycja, co do terminu koniecznego spotkania roboczego we Frankfurcie nad Odrą lub Słubicach nastąpiła z naszej strony. Polscy towarzysze proponują, by w przygotowaniach do spotkania i opracowania koncepcyjnego rozwiązania uwzględnić następujące rozważania:
1. Dla wniknięcia "Dr. Schreibera" do SW powinny zaistnieć określone "referencje", tzn. jego przynależność do opozycyjnego ugrupowania. Dlatego "Dr. Schreiber”, powinien przyłączyć się albo do jakiejś już istniejącej grupy, albo też grupę tę trzeba będzie dopiero stworzyć.
2. Operacyjne stworzenie jakiegoś "własnego ugrupowania opozycyjnego" umożliwiłoby, zgodnie z polskimi doświadczeniami, głębokie operacyjne wniknięcie do opozycji, która w przyszłości rozprzestrzeni się w kraju. Wymagana byłaby jak najszybsza reakcja.
3. Obecnie wewnątrz opozycji w Poznaniu panuje dogodna sytuacja operacyjna. Są nawet oznaki, że z powodu powstałej sytuacji istniałoby wzmożone zainteresowanie w kontaktach z opozycją w NRD.
[podpis]Rzymann3/Kapitan”
Wiedząc to wszystko o wiele łatwiej jest zrozumieć sens i cel wprowadzenia stanu wojennego. Komunizm chylił się ku upadkowi, więc kremlowskie pachołki potrzebowały czasu na wymianę solidarnościowych elit i umieszczenie na ich miejscu uwiarygodnionych propagandowo „konstruktywnych opozycjonistów”, czyli kolaborantów, z którymi zawrą później okrągłostołowy geszeft i unikną odpowiedzialności za zdradę narodu. Ktoś powie, że to tylko hipoteza, kolejna teoria spiskowa, snucie szalonych fantastycznych scenariuszy. A więc oddajmy głos „bohaterowi tamtych lat”, samemu Kiszczakowi, czyli czas na kolejną „sensację”, o której wiadomo od lat, lecz w wiodących mediach na ten temat „cicho sza”. W poprzednim numerze Warszawskiej Gazety przytaczała ten cytat pani Jadwiga Chmielowska.
Kiszczak: „Stan wojenny został wprowadzony po to, aby wymienić elity „Solidarności” Tylko te krótkie informacje wystarczą, aby średnio inteligentny człowiek zrozumiał, w jakim państwie żyje i odpowiedział sobie na pytanie, dlaczego nie rozliczono się w III RP z komunistyczną przeszłością oraz nie ukarano zbrodniarzy mających krew rodaków na rękach. Jako, że Polacy to naród wspaniały, lecz bardzo naiwny i łatwowierny, więc i po tych opisanych przeze mnie „sensacjach” znajdą się zapewne i tacy, którzy powiedzą: Minęło już tyle lat. Ludzie się przecież zmieniają. I tu trzeba przytoczyć świeżutki i jeszcze ciepły cytat z samego guru III RP, Adama Michnika, który tak zareagował na protesty w Rosji spowodowane bezczelnymi fałszerstwami wyborczymi:
„Nie trzeba być entuzjastą polityki Władimira Putina, by spoglądać na rezultaty ostatnich wyborów rosyjskich z niepokojem. (…) Krytycy Putina przerzucają poparcie na przedstawicieli orientacji politycznych groźnych dla Rosji i świata. Zwiększyli swoją reprezentację parlamentarną komuniści, którzy uparcie rehabilitują Stalina; w siłę rosną też wielkorosyjscy szowiniści, którzy marzą o odbudowie dyktatury knuta i imperium panującym nad innymi narodami. Ich sukces może spowodować, że w przyszłości wielu z nas będzie tęsknić za Putinem (…) porównując język Putina z retoryką i projektami politycznymi Ziuganowa, Żyrinowskiego bądź Rogozina, coraz częściej myślę, że jest w tym określeniu coś na rzeczy. Zmiany w Rosji są możliwe -zmiany na gorsze.” To jest wypisz wymaluj ten sam Michnik, co w latach swojej świetności. Cóż on nam mówi tłumacząc to, z michnikowego na nasze? Ano mówi; fakt, były fałszerstwa wyborcze, ale lepszy na czele państwa fałszerz, pułkownik KGB i morderca niźli mieliby przyjść nacjonaliści, szowiniści, komuniści, a co nie daj Boże antysemici. Jednym słowem według Michnika lepsza udawana i fasadowa demokracja, wyborcze fałszerstwa, mordowani opozycjoniści i odważni dziennikarze niż uczciwe wybory i poddanie się prawdziwemu demokratycznemu osądowi obywateli. Parafrazując słowa Geremka „Rosjanie nie dorośli jeszcze do demokracji”. Michnik pisze te słowa 20 miesięcy po 10 kwietnia 2010 roku i „perfekcyjnie” przeprowadzonym pod nadzorem Putina śledztwie smoleńskim. Wątpię, czy „wielu z nas będzie tęsknić za Putinem”, jak pisze Michnik. Wiem jednak na sto procent, że za Putinem będzie tęsknił największy na ziemskim globie demokrata, czyli naczelny Gazety Wyborczej. Czy można się dziwić, że właśnie to grono kolaborowało z Kiszczakiem i Jaruzelskim w cieniu zbrodni popełnionych na księżach Popiełuszce, Zychu, Niedzielaku i Suchowolcu? Przecież według nich to lepsze niż oddanie władzy polskim „nacjonalistom”, „antysemitom” i „moherom”. Trochę polskich trupów to jak wiadomo od lat, „mniejsze zło”. Wierzę, że Polacy w końcu zrozumieją, że wcześniej czy później czeka nas budowa IV RP, której pierwszym krokiem powinno być odcięcie się od kolaboracyjnego tworu, jakim była i jest III RP, jej założycieli i kłamliwych ideologów. W ich bolszewickich duszach, dla demokracji, którą wycierają sobie od rana do wieczora kłamliwe gęby, jest zwykła pogarda tak, jak i dla manipulowanego od lat polskiego plebsu. To jedyny sposób na odzyskanie ojczyzny i rozpoczęcie budowy jej od nowa, tym razem już na skale, a nie na cuchnącym kolaborantami i zdrajcami bagnie.
Źródła:
1. Wojciech Wrzesiński (red.), Drogi do Niepodległości 1944-1956/1980-1989. Nieznane źródła do dziejów najnowszych Polski. Instytut Historyczny Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001, dok. nr 246. str. 302 - 304
2. http://wyborcza.pl/1,86117,10792658,Niespokojna_...
3. Kiszczak na odprawie MSW w Pradze, 1983 rok, wg planszy wystawy Urzędu Gaucka, Katowice, 2001 r.
Przypisy:
1/ Mjr Józef Burak, 1982-1989 funkcjonariusz Biura Studiów SB MSW, rozpracowującego elity podziemia. Brał udział w najtajniejszych i najbardziej wymagających akcjach resortu, m.in. na pocz. lat 80 prowadził sprawę L. Wałęsy, a później zajmował się rozpracowywaniem w skali kraju "Solidarności Walczącej". Od 1987 jako Nacz. Wydz. II Biura Studiów koordynował ze strony polskiej sprawę "Sycylia"; W poło 1989, po rozwiązaniu Biura (po istnieniu, którego starano się usilnie zatrzeć wszelkie ślady), jako "analityk" przeszedł do nowopowstałego Departamentu Studiów i Analiz MSW, w najgłębszej konspiracji kontynuując najważniejsze sprawy rozpoczęte w Biurze "S", w tym także "Sycylię".
2/ Wieloletni konfident Stasi z Frankfurtu nad Odrą, od 1982 wykorzystywany m.in. do rozpracowywania poznańskiej "Solidarności Walczącej". W 1987 na podstawie jego doniesień wszczęto OV "Sizilien".
3/ Rufin Rzymann (ur. 1953 w Wielowsi/Langendorfna Górnym Śląsku), wyemigrował z PRL do NRD w 1966, mjr Stasi (od 1989), 1985-1989 oficer operacyjny Grupy Operacyjnej Warszawa.
kokos26 – blog
Prokuratura nie chce ekspertów od Millera
[Po tylu JAWNYCH próbach odwracania kota ogonem w sprawie Zbrodni Smoleńskiej - czy można ufać tej inicjatywie? Podaję ją, by opinia znała choć nazwiska nowych, oby uczciwych, biegłych. Mirosław Dakowski ]
Marcin Austyn http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111219&typ=po&id=po33.txt
16-osobowy zespół biegłych powołany przez badającą okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie ma przygotować swoją opinię w trybie "niezwłocznym". Prokuratura nakreśliła ekspertom do rozpracowania siedemnaście, często złożonych, zagadnień - dowiedział się "Nasz Dziennik". W zespole nie ma żadnej osoby związanej z komisją Jerzego Millera. Decyzja wojskowej prokuratury o powołaniu zespołu biegłych, który opracuje kompleksową opinię stwierdzającą okoliczności, przyczyny i przebieg katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku, zapadła na początku sierpnia. Początkowo prokuratorzy sięgali po opinie ekspertów z konkretnej dziedziny. Tak m.in. w dęblińskiej Szkole Orląt rozpracowywane były karty podejścia lotniska Siewiernyj. Kiedy okazało się, że opinię trzeba poszerzyć, prokuratorzy podjęli decyzję, że problem nie będzie rozpatrywany, jako odrębny temat, ale stanie się on częścią kompleksowej opinii całego zespołu biegłych. W efekcie prokuratura powołała 16-osobowy zespół, na czele, którego stanął płk pil. dr inż. Antoni Milkiewicz, były główny inżynier Wojsk Lotniczych oraz specjalista z zakresu badań wypadków lotniczych. Milkiewicz badał m.in. katastrofę samolotu pasażerskiego Ił-62 w Lesie Kabackim. Był też obecny na miejscu katastrofy samolotu Tu-154M w pierwszych dniach po wypadku. W ubiegłym roku w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" nie krył, że ma zastrzeżenia, co do składu komisji Jerzego Millera, i zaznaczał, że w tym gremium powinny się znaleźć tylko te osoby, które "w sposób idealny" znają swoją dziedzinę (z zakresu lotnictwa) i które doskonale znają metodykę badania wypadków lotniczych. Należałoby się, zatem spodziewać, że tym razem w 16-osobowym składzie znaleźli się odpowiedni ludzie. Jak ustalił "Nasz Dziennik", wśród biegłych powołanych przez prokuraturę są eksperci od pilotażu:
Jan Gawęcki i Wiesław Franczak (w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego latał krótko w prawym fotelu Tu-154M) . Skład uzupełniają:
dr hab. inż. Ryszard Szczepanik - specjalista od napędów odrzutowych, Stanisław Podskarbi - ekspert z zakresu budowy płatowca (z doświadczeniem inżynierskim w 36. SPLT, pracował w komisji oblotów),
Paweł Góra - ekspert z zakresu prawa lotniczego i procedur ruchu lotniczego. Za analizę szkolenia odpowiadają
płk pil. Mieczysław Gaudyn (szef szkolenia 3. Skrzydła Lotnictwa Transportowego w Powidzu) i
mjr pil. Krzysztof Szymaniec. Tematyką łączności i radiotechnicznego ubezpieczenia lotów zajmuje się
Aleksander Ziemiuk. Nad kwestiami meteorologicznymi pracują
Stanisław Salamonik (z doświadczeniem w PKBWL) i
dr inż. Sławomir Pietrek. Ekspertem od automatyki lotniczej jest
Zbigniew Zarzycki. Z kolei za problemy z zakresu wyposażenia pokładowego, układów sterowania i nawigacji odpowiada
prof. dr hab. Andrzej Tomczyk. Za problematykę z zakresu techniki lotniczej i jej eksploatacji odpowiada
Jerzy Janiszewski (z doświadczeniem inżynierskim w 36. SPLT), za kwestie z zakresu medycyny
dr Jacek Rożyński (medycyna lotnicza) i
dr Adam Tarnowski (psychologia lotnicza).
Zespół na zlecenie prokuratury wojskowej ma opracować kompleksową opinię na temat okoliczności katastrofy Tu-154M składającą się z 17 wytyczonych obszarów badań. Prokuratorzy polecili ekspertom wykonanie rekonstrukcji lotu oraz wydania oceny dotyczącej kwestii możliwości wystąpienia niesprawności samolotu czy też zakłóceń pracy urządzeń i systemów pokładowych. Prokuratura chce też wiedzieć, czy samolot był 10 kwietnia 2010 roku wyposażony odpowiednio do zleconego zadania oraz czy kolejne służby właściwie wykonywały swoje zadania. To m.in. kwestia oceny poprawności zabezpieczania meteorologicznego oraz warunków atmosferycznych na Siewiernym. Eksperci mają wyrazić swoją ocenę także na temat zabezpieczenia nawigacyjnego, jasno określić status lotniska Siewiernyj, ocenić jego stan oraz znajdujących się tam pomocy nawigacyjnych. Analiza ma zawierać również ocenę przygotowania lotniska do przyjmowania statków pasażerskich. Eksperci dokonają również oceny pracy służb zabezpieczenia radionawigacyjnego lotniska, jak też służb meteorologicznych i ratowniczych. Prokuratura chce uzyskać odpowiedź, czy Grupa Kierowania Lotami na Siewiernym miała odpowiednie uprawnienia oraz czy z uwagi na warunki atmosferyczne mogła podjąć decyzję o wstrzymaniu przyjmowania samolotów. Śledczy chcą wiedzieć, kto 10 kwietnia 2010 roku mógł i czy powinien podjąć taką decyzję, w jakim momencie należało to uczynić i kiedy taka informacja powinna zostać przekazana załodze Tu-154M. Ocenie zostaną poddane także kwestie związane z przygotowaniem lotu, szkoleniem załogi, sposobem i czasem doboru załogi oraz ich zgodności z przepisami. Weryfikowana jest także kwestia poprawności eksploatacji samolotu. Eksperci mają ustalić, czy ewentualne nieprawidłowości mogły mieć znaczenie w kontekście katastrofy. Komisja zbada też, jakość pracy załogi w dniu katastrofy. Prokuratura wojskowa chce otrzymać opinię niezwłocznie. To jednak nie oznacza pośpiechu. Biegli najpierw muszą zgromadzić komplet niezbędnych danych. Stąd właśnie wynikała potrzeba kolejnego, właśnie zakończonego wyjazdu do Moskwy i Smoleńska, gdzie z udziałem biegłych prowadzone były zarówno przesłuchania personelu obsługi lotniska, jak i wszelkie oględziny i pomiary miejsca zdarzenia. Teraz eksperci, zgodnie z zasadami udzielania międzynarodowej pomocy prawnej, będą oczekiwali na rosyjskie protokoły z przeprowadzonych badań, w których choć w praktyce brali czynny udział, to formalnie byli stroną uczestniczącą.[? md] Dopiero tak pozyskana dokumentacja może zostać formalnie wykorzystana w pracach zespołu biegłych. Marcin Austyn
Jana Krzysztofa Kelusa list o telewizji, es-beckich emeryturach i rocznicy KORu List ów (a może felieton bardziej?) trafił do Klubu Ronina, a że smakowity, więc za zgodą adresatów przekazuję go do publicznego wglądu. A list ów, czy też felieton bardziej, powstał, gdy z okazji rocznicy powstania KORu TVP film stworzyć chciała i piosenkę autora w nim wykorzystać, a autor nieco "dziwne" miał w związku z tym życzenia... Bez tytułu, a jakby się ktoś przy tytule upierał, to niech będzie: „Przyczynek do obchodów 35 rocznicy powstania KOR-u” 23 lub 24 września. Dzwoni do nas na wiochę ktoś z TVP 2. Nazwisko nic mi nie mówi, więc je błyskawicznie zapominam. Powiada, że 35-sta rocznica powstania KOR-u, feta na Zamku, a na fecie będzie film o rzeczonym KOR-ze z moją piosenką o szosie E-7, czyli o Radomiu. I że TVP kręci z tego reportaż i oczywiście tantiemy prześle na ZAiKS. No to mu przerywam i mówię, że ja jestem niezależny i do nijakiego ZaAiKSu nie należę i trzeba ze mną umowę licencyjną podpisać. Na to on, tak trochę nie na temat, mówi, że panie Janie, przecież Pan jest zaproszony na Zamek i... No to wyjaśniam, że istotnie, kancelaria coś przysłała, ale się nie wybieram . No to on, że jak się upieram z tą umową, to trudno, to podpiszą. Więc przechodzę do konkretu i mówię, że musi być w niej taka formułka o wynagrodzeniu w wysokości średniego miesięcznego świadczenia emerytralnego funkcjonariusza byłej SB. Mówi – po pauzie – że ja chyba żartuje i o jaką w końcu sumę chodzi. Wyjaśniam, że nie żartuję, że o ile pamiętam to dwa sześćset, czy coś koło tego. Poczem... cisza, chwila szeptanki, i komunikat, że o czymś takim to kierownictwo musi zdecydować. I się rozłącza. Wygrzebuję z szuflady tę umowę. Mój lakmusowy papierek. Czytam samoje gławnoje: punkt piąty:
„Z tytułu udzielenia licencji w zakresie o którym mowa w pkt 2 umowy LICENCJOBIORCA wypłaci Autorowi wynagrodzenie w kwocie równej średniemu miesięcznemu świadczeniu emerytalnemu pobieranemu przez FUNKCJONARIUSZA byłej SŁUZBY BEZPIECZENSTWA wynoszącej 2558 zł brutto (słownie : dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt osiem zł).”
No właśnie. Wszystko niby w porządku. Nikt przecież nikogo nie obraża, nie nazywa ubekiem, ani es-bekiem, tylko Funkcjonariuszem – i to z dużej litery. Do czego tu się można przyczepić? Hmmm… co najwyżej do kwoty tej miesięcznej es-beckiej renciny, bo taka – nawet po tej obniżce – przymała się wydaje. Pewnie z panienkami z hali maszyn i wszelakim niższym personelem usługowo-pomocniczym policzyli. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, kierowane po tej strasznej obniżce, o ile pamiętam , przez pana Schetynę - mimo indagacji - tej średniej nie było łaskawe obwieścić. Musiałem więc oprzeć się na enuncjacji odnalezionej na internetowym portalu Gazety Wyborczej. (Wystarczy wpuścić w przeglądarkę cytat:
„Rzepliński przypominał, że przeciętna emerytura byłego esbeka wynosi dziś 2558 zł” - rzecz do sprawdzenia.) NIK – by na nich nasłać – zaczynam się wzbudzać. Znowu ta niegospodarność i ryzykowanie pieniędzmi podatnika. Przecież gdyby telewizyjni bonzowie byli finansowo zapobiegliwi, to zapłaciliby bez ociągani, zważywszy na to, że w Strasburgu złożonych jest sześć tysięcy es-beckich skarg o naruszenie praw nabytych, i za chwilę może kosztować drożej…. Nas wszystkich niestety też…. Ale to tak…. off topic.
Po paru dniach... Telefen od Chojeckiego, z propozycją, że on podpisze ze mną umowę, bo w telewizorni żaden menago się nie podłoży i na te moje numery z es-beckimi emeryturami nie pójdzie. Czyli umowa z nim, a on sobie potem jakoś od telewizorni tę kasę wycofa.
No to mówię: Choju, ty się nie wcinaj, przecież wiesz, że mi nie chodzi o kasę. Oni już ten reportaż skręcili i teraz muszą z tego jakoś wybrnąć i to ani mój, ani twój, tylko ich kłopot. Daj mi adres mailowy prezesa Brauna.
No to mi dał i chyba też mu ulżyło, że się nie będzie w to mieszał.
Dwie godziny później. Dzwoni facet: serdeczności, przecież się znamy, na Raszyńskiej u nas bywał, nazywa się Krzysztof Lang, jest niezależnym producentem i to on zrobił ten film i on podpisze ze mną umowę, Pytam, czemu nie telewizornia? No jak to, czemu ? – dziwi się i zaczyna tłumaczyć, że ja pewnie nie wiem, ale telewizornia to już nic samemu, wszystko przez niezależnych producentów,takich jak jego spółka. Pełen outsourcing, czyli..... Więc, przerywam, i pytam, czy wie, że w tej umowie musi być formułka o wynagrodzeniu w wysokości ekwiwalentu es-beckiej emerytury. Tak, wie. Zaraz przyśle pocztą, reszta korespondencji na maila. OK.
Pod koniec września przychodzi mail z wzorem umowy. Jest antydatowana. I idiotyczna – bo „o dzieło z przeniesieniem praw autorskich”. Istny cyrograf. Podpisując coś takiego, sprzedał bym swoją starą poczciwą piosenkę za psie pieniądze telewizorni do lukrowania kolejnych rocznic, a to ci KoR-u, a to radomiowego Czerwca, albo jakiegoś innego święta Obolałe Dupy. Ta akurat im się nadaje; ani Genarała, ani „ludzi honoru” nie obraża. Dla kombatantów czytelna, dla młodziaków nuda i smędzenie starcze. Na niewygodne rocznice w sam raz.
No dobra. Reportaż już pewnie poszedł – choć tak naprawdę to nie wiem, bo telewidz ze mnie marny. Mam więc do wyboru: nie podpisać i pieniaczyć się o naruszenie praw (podobno trzykrotna zwykle przebitka), albo uprzeć się przy umowie w wersji Wieśka J. i ciągnąć sprawę dalej, licząc na to, że coś przekombinują. Wybieram to drugie. ( Za co zresztą mój kurator finansowy, mec. Wiesław Johann mnie dobrotliwie opieprza.)
Potem wszystko idzie jak po maśle, Umowa w mojej – przygotowanej przez Mec.Johanna wersji – podpisana, kasa ma być przelana w ciągu 14 dni. Tyle, że „film”, o którym była mowa, zmieniono na „reportaż „, a z TVP2 – zrobiła się TVP Jedynka. Ale to detale, a w końcu najważniejszea formułka o ekwiwalencie es-beckiej emerytury się ostała…. Więc… dosyć tej asertywności: podpisuje.
Podpisałem, bo niby dlaczego miałbym nie podpisać, ale po trochu nachodzą mnie wątpliwości, czy nie straciłem ostatniej szansy. Bo koniunktura na moje niegdysiejsze przyśpiewki jaka jest – każdy widzi . Mogłem niby nie podpisać i od razu sprawę nagłośnić.. Ale z drugiej strony – tak sobie tłumaczę - zasłonili by się tym jakimś Langiem i wtedy by mogło wyglądać na pieniactwo i wojnę o kasę… Czort wie, czy to na dobre, czy na złe.
Czas leci; kasy nie widać. Zaczyna świtać nadzieja, że coś się z tego wykroi.
Na począku grudnia, dzwonię do Langa. Coś mętnie tłumaczy, ale wychodzi na to, że za tydzień telewizornia mu przeleje, i wtedy dopiero będzie mógł zapłacić.
Czekam 10 dni. Wysyłam mail z wzmianką o odsetkach. Potem następny, w którym robię błąd – literówkę - i zamiast ¼ roku wychodzi jakby do ¾ mi się to jego niepłacenie wydłużyło. (Lang chyba się z tej pomyłki ucieszył, bo mu wyszło na to, że wiejski pojar nawet na kalendarzu nie kumaty i da się łatwo wydymać. Wywalił, więc kawę na ławę, że zapłaci nie wcześniej, niż wydusi coś z telewizorni. A w tym roku pewnie nie wydusi, bo im się kasa skończyła - to już mój domysł.)
Czytam ten jego, taki więcej chamski mail, i przypomina mi się stworzona przez Haska postać Feldkurata i jego wierzyciela, o którym dłużnik mówił pogardliwie per „Mąż Wytrwały.” A na koniec spuścił go ze schodów…. Ta rola mi nie odpowiada. Decyduję, więc, że.... trudno, nie udało się bezpośrednie zderzenie z telewizornią, to rozegram to z ich podwykonawcą – podlizuchem. Wysyłam, więc niezwłocznie wezwanie do zapłaty. (To takie konieczne pismo przed procesowe, bez niego sąd nie przyjmie pozwu). W wersji jak niżej:
W związku z tym, iż (tu nazwa Spółki z O.O., której prezesem jest p.Lang) nie wywiązała się z umowy zawartej ze mną w dniu 26.09.2011,wzywam do niezwłocznego przelania na moje konto sumy 2558 zł powiększonej o odsetki ustawowe. Prezesowi Spółki - p.Krzysztofowi Lang - pozwolę sobie dodatkowo wyjaśnić, że umowa licencyjna nie zawierała klauzuli stanowiącej, iż płatność na rzecz licencjodawcy uzależniona jest od tego, kiedy i czy TVP 2 zechce wynagrodzić p.Langemu jego usłużność. W przypadku nie zrealizowania płatności zmuszony będę wystąpić na drogę sądową. Dr Jan Krzysztof Kelus
No i wygląda na koniec. Mało zresztą satysfakcjonujący. Nierzetelnych, zalegających z płatnościami „ludzi sukcesu” jest w Polsce pod dostatkiem. Pieniaczenia się z jakimś tam panem Lang o zator płatniczy nijak nagłośnić się nie uda. Trudno. Tym razem się nie udało, a następna okazji za panowania pana na Telewizorni Juliusza B. – to się raczej nie doczekam. Próbuję się pocieszać, że niby „dłużej klasztora niż przeora”, ale chyba za stary jestem, żeby mnie to archaiczne porzekadło nastrój podreperować mogło. Aż tu nagle, po dwóch dniach telefonuje ktoś o niewyraźnym nazwisku. Z TVP (chyba z Jedynki). Stwierdza, że jest problem: prawnicy nie zgadzają się na zawarty w umowie zapis o jakiś es-beckich emeryturach. Oni czegoś takiego nie podpiszą. Próbuję się dopytać, o co mu właściwie chodzi, przecież umowę mam podpisaną z niezależnym producentem, a nie z TVP . No to on na to, że dział prawny takiej umowy nie przyjmie, nie można będzie Panu Lang zapłacić, musimy, więc jakieś wyjście wynegocjować, a ja powinienem zrozumieć, że.... I tu jakoś trafił u mnie na zły moment, bo zamiast się cieszyć z tego, że debile z Telewizorni się na koniec podstawili, troszkę sobie pokrzyczałem, że jednakowoż nic powinienem, nic nie muszę, pierdolę telewizyjnych prawników, a w szczególności ich esbeckich kumpli, walę słuchawką i wyłączam telefon. Co uczyniłem. I to właściwie na tyle. Dr Jan Krzysztof Kelus
Post Scriptum: Tak, dla wyjaśnienia, pieniaczem to ja chyba nie jestem, bo się nigdy nie pieniaczyłem. Jeśli ciąg dalszy nastąpi, to będzie to pierwsze w moim przydługim życiu powództwo. A ze rozumieniem ludzi i umiejętnością przewidywania ich reakcji – to od zawsze miałem problem. Tak jak ten numer z tym Langiem: na jego miejscu, gdybym się zorientował, że zrobiłem prezesowi B. loda za friko, to bym się w Providencie zadłużył, wybecalował kasę i zabiegał o to, żeby pół miasta się o tym nie dowiedziało. Przecież nie dalej niż sto lat temu za taki numer to się zdolność honorową traciło. I żeby coś podobnego za ekwiwalent średniej es-beckiej emerytury…. Niepojęte. Kolega Michał T.,o kimś, kto się publicznie kompromitował, zwykł był mawiać :”obrócił się w chuj przed całą Telewizją Polską”. Ale to było dawno temu. W erze późnego Gierka i wczesnego KOR-u Dr Jan Krzysztof Kelus
Ziemiec w "Uważam Rze": Kredyty to przyczyna takiego a nie innego postępowania części dziennikarzy. "Strach przed utratą pracy" Mamy do czynienia z coraz częstszym i coraz bardziej brutalnym przekraczaniem granic przyzwoitości i dobrego smaku. Kilka lat temu Matka Boska przedstawiona, jako piosenkarka Madonna wywołała oburzenie. Dziś takich okładek mamy, co najmniej kilka w miesiącu - mówi w rozmowie z tygodnikiem "Uważam Rze" dziennikarz telewizji publicznej Krzysztof Ziemiec. Podkreśla, że inne społeczności potrafią się bronić:
Chrześcijanie nie potrafią reagować, zorganizować się. A i niestety wielu medialnych przedstawicieli świata chrześcijańskiego udaje, widząc takie rzeczy wokół siebie, że nic się nie stało, że tego nie ma. Nie mówiąc niestety także o księżach, którzy czasami uderzają w tony relatywizujące, rozmywające bluźnierstwo. To osłabia chrześcijańską opinię publiczną. Warto też odnotować opinię Ziemca o środowisku dziennikarzy:
Wielu z nas ma niestety jakieś dziwne poczucie wyższości, chce nawracać odbiorców na swój światopogląd, ostatnio zazwyczaj skrajnie lewicowy. Od pewnego czasu martwi mnie zanikająca chęć dyskusji. (...) A już szokuje mnie taka często straszliwa pewność siebie i swojej misji poprawiania społeczeństwa u ludzi młodych. Zastanawiałeś się nad ich motywami?
Tak. To specyficzne pokolenie. Przede wszystkim nigdy nie doświadczyli ani biedy, która tak strasznie upokarzała w PRL. Ani braku wolności, która obezwładnia, nie pozwala normalnie żyć. I być może, dlatego nie doceniają tej swobody, nie widza jak wielką wartością jest różnorodność poglądów, przekonywanie do nich, rozmowa. Może, dlatego nie dostrzegają tego, co mnie niepokoi niebezpieczeństwa wykluczenia z debaty niektórych poglądów. A może, o czym się głośno nie mówi, przyczyną są też kredyty, jakie mają? Tak zwani kredyciarze?
Czasami to chyba jest motyw takiego a nie innego postępowania. Świadomy bądź ukryty strach przed utratą pracy, przekonanie, że jak się sprzeciwią, wypowiedzą własne, inne niż dominujące zdanie, stracą możliwość spłaty kolejnej raty? Nie wiem, ale na pewno młodzi, dwudziestoparoletni ludzie mają z tym często problem - ocenia Krzysztof Ziemiec. Gim, Uważam Rze
Pierwszy rozłam w UE. “Nie” Brytyjczyków 9 grudnia wieczorem – tuż po obradach brukselskiego „szczytu UE” – było już wiadomo, że rządowy Berlin i Paryż przeforsowały swoje najważniejsze postulaty: wprowadzenia unii fiskalnej i zaostrzenia zasad kontroli budżetów poszczególnych państw i państewek Unii Europejskiej. Jednak nie udało im się uzyskać zgody władz Wielkiej Brytanii – ani na tę unię fiskalną i systemowe kontrole budżetów, ani na inne zmiany w europejskich traktatach mające służyć „integracji” i ratowaniu bankrutującego systemu politycznej waluty UE. Również rządy Szwecji, Węgier i Czech na razie odmówiły akceptacji tych europrojektów – do czasu ewentualnej zgody swoich parlamentów. Z powodu historycznego brytyjskiego weta nie ma więc wymaganej prawnie jednomyślności państw UE. I żadnych zmian w traktatach UE nie będzie. Komentator dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung” uważa, że będzie jednak „coś podobnego” i „zgodnego z niemieckimi wyobrażeniami” bez nowelizacji traktatów. Chyba ma rację, bo podobno kanclerz Angela Merkel wróciła z Brukseli zmęczona, ale zadowolona. Premier rządu w Londynie, David Cameron, domagał się m. in. specjalnych gwarancji ochronnych dla brytyjskiego sektora bankowo-finansowego i gospodarki przed zakusami eurokratów i eurosocjalistów – w tym przed obłożeniem tego sektora specjalnym podatkiem od transakcji finansowych, planowanym w UE od miesięcy. Lecz na takie „odstępstwa” od ustalonej linii rozwoju Euro-Rzeszy nie chciała się zgodzić ani kanclerz Merkel, ani jeszcze bardziej prezydent Sarkozy. Brytyjskie „nie” jest tym bardziej znaczące, iż premier Cameron oświadczył ponoć wyraźnie i twardo: – Nigdy nie wejdziemy do strefy euro. Nigdy nie zrezygnujemy z suwerenności, której zrzekają się państwa przystępujące obecnie do unii fiskalnej. To oświadczenie oznacza niewątpliwie pierwszy faktyczny rozłam w UE. Rozłam, który w opinii niektórych komentatorów niemieckich i innych jeszcze będzie się pogłębiał. Czy śladem Brytyjczyków pójdą Szwedzi, Duńczycy i może Czesi? Okaże się to zapewne nie wcześniej niż w marcu. Skoro okazało się, że nie ma szans na zgodę wszystkich na zmiany eurotraktatów, postanowiono, że 17 państw-członków strefy euro ma sobie przyjąć, na mocy własnych umów międzyrządowych, tę unię fiskalną i ostrzejsze zasady kontroli budżetów. Ten układ ma być otwarty dla innych chętnych z UE, takich jak rządowa Warszawa czy Bukareszt. Umowy międzyrządowe mają zostać podpisane najpóźniej w marcu 2012 roku. Wstępnie ustalono „automatyzację sankcji” wobec „budżetowych grzeszników” i nadmiernych dłużników od przyszłego roku. Obecnie te sankcje powinny już teoretycznie dotyczyć, co najmniej 10 państw strefy euro – nie licząc samych Niemiec i Francji. Postanowiony już w marcu br. tzw. stały mechanizm stabilizacyjny ESM – na rzecz systemowego ratowania i „stabilizowania” eurobankrutów – ma wejść w życie o rok wcześniej, niż pierwotnie planowano, a więc już w lipcu przyszłego roku. Jego kapitał zakładowy ma wynieść, co najmniej pół biliona euro. Kto go sfinansuje i w jakich dokładnie rozmiarach – na razie nie wiadomo. Obecni w Brukseli szefowie rządów krajów UE zaakceptowali natomiast pilny postulat brukselskich eurokratów i Paryża – udzielenia Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu aż 200 mld euro kredytu. Chodzi im o to, aby Fundusz, z pominięciem pryncypialnego Europejskiego Banku Centralnego, mógł bezpośrednio zasilać bankrutujące europaństwa, takie jak Włochy czy Hiszpania. Niemcy natomiast uzyskali to, że nie było już dyskusji – jak jeszcze parę dni wcześniej – o innych postulatach eurokratów, Paryża, Madrytu czy Rzymu. A więc dyskusji o wielkiej emisji euroobligacji („wspólnych” długów), o wielkich interwencjach finansowych i dodatkowym dodruku wielu miliardów papierowych euro przez Europejski Bank Centralny (EBC). Euroobligacji i wielkiego dodruku euro nie będzie. „Niezależność” EBC została, więc „ocalona” – zgodnie z twardym i rozsądnym stanowiskiem Berlina. Władze Niemiec, wspierane w tych kwestiach od początku przez rząd Austrii, Holandii czy Finlandii, mogą, więc uczciwie obwieścić swoim obywatelom, że groźba dużej euroinflacji została (na razie) zażegnana. Władze UE, Berlin i Paryż, pod naciskiem głównie Niemców, w tym m.in. bawarskiej CSU i FDP, oficjalnie opowiadają się więc nadal za dotychczasową niezależnością EBC od nacisków eurorządów czy brukselskich władz UE. Jednak zdaniem niektórych dyplomatów, ten opór Niemców, a przede wszystkim Francuzów przed trwałym przekształceniem Euro-Banku w łatwą kasę zapomogowo-pożyczkową już „wyraźnie słabnie” („Deutsche Welle”).. Tomasz Myslek
Dlaczego katastrofę badał jeden akredytowany? Polska mogła mieć większą liczbę przedstawicieli przy MAK-u, który badał katastrofę smoleńską. Jednak rząd uznał, że wystąpienie o dodatkowych akredytowanych… pogorszy sytuację śledczą strony polskiej! W ten sposób jedynym polskim przedstawicielem w Moskwie został całkowicie podporządkowany Rosjanom Edmund Klich. Kulisy podejmowania decyzji w tej sprawie poznaliśmy dzięki ujawnionym przez „Gazetę Polską" stenogramom nagrań ze spotkania u ministra obrony Bogdana Klicha 22 kwietnia 2010 r. Zarejestrował je potajemnie Edmund Klich. Jak się okazuje, jeszcze tydzień po katastrofie strona polska mogła polepszyć swoją pozycję w śledztwie, bo skład naszej ekipy zajmującej się tragedią nie był przesądzony. Wciąż istniała szansa, byśmy mieli liczniejszą i silniejszą reprezentację ekspercką pracującą nad ustaleniem okoliczności katastrofy. Można było przede wszystkim zwiększyć liczbę polskich akredytowanych przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym. Jednak rząd nie wystąpił oficjalnie do Rosjan w tej sprawie. Edmund Klich zachował status jedynego akredytowanego, co dawało Rosjanom możliwość łatwiejszej manipulacji polską ekipą.
Edmund Klich urabiał Rozmowa między Bogdanem Klichem a Edmundem Klichem w obecności szefa Sztabu Generalnego gen. Mieczysława Cieniucha potwierdza, że polski akredytowany bezkrytycznie przyjmował polecenia Rosjan, wbrew interesowi strony polskiej. To Edmund Klich był orędownikiem, by pozostawić mu monopol i nie wnioskować o zwiększenie liczby akredytowanych przy MAK-u, choć wiedział, że eksperci mogą uczestniczyć w badaniu tylko w towarzystwie akredytowanego. I to on urabiał w tej sprawie przedstawicieli rządu. Edmund Klich urabiał najpierw szefa Sztabu Generalnego. „Słyszałem, że płk Mirosław Grochowski (szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów – przyp. red.) chce wielką grupę ekspertów ciągnąć do Moskwy. Wcześniej ustaliliśmy, że weźmie sześć, siedem osób, bo tyle mają dla nas łącznie pomieszczeń. A pułkownik ma inną wizję. Będzie tak, że nas będzie dużo więcej jak Rosjan. Myślę, że to nie byłoby ciekawe. Dwanaście osób, nie wiem, po co. Trzy, cztery osoby by wystarczyły. To wszystko!" – mówi Edmund Klich do gen. Cieniucha. I udziela szefowi sztabu lekcji: „My jesteśmy tam po to, by brać udział w badaniu rosyjskim, dostarczać im materiałów, których żądają, i współpracować". Polski akredytowany przy MAK-u wraca do tego wątku podczas późniejszej rozmowy z ministrem. „Szedłem na przesłuchanie z trójką ekspertów. Tworzymy większą grupę niż Rosjanie. Tu mamy przewagę nad nimi, Aleksiej Morozow się zgodził i mamy przewagę" – tłumaczy.
Bogdan Klich dopytywał Minister obrony pyta: „Gdybyśmy mieli tam mocną ekipę, mocną w sensie ilości oczywiście, w sensie ilości, to byśmy mogli na to postępowanie mocniej wpływać na pewno. Nie dałoby się?". „Nie. Pogorszyłoby tylko" – odpowiada Edmund Klich. „Pogorszyłoby?" – dopytuje minister obrony. „Tak – potwierdza Edmund Klich. – Morozow zaproponował nam dwa gabinety, jeden dla mnie i Grochowskiego razem, plus sześć miejsc w drugim. Trzymanie tam dwudziestu ludzi z jakimiś środkami łączności czy coś, według mnie, będzie odebrane trochę jak dziwoląg taki". A minister, zamiast wydać polecenie zorganizowania zaplecza dla większej grupy naszych ekspertów, mówi: „Ja się w ogóle w to nie mieszam. To musicie załatwiać, panowie, między sobą".
Bo Rosjanie się nie zgodzili W trakcie rozmowy gen. Cieniuch próbuje skontrować Edmunda Klicha. Szybko zostaje jednak przystopowany przez ministra Klicha:
„Ma pan akredytację, jest siedemnastu technicznych doradców. Ale oni, że tak powiem, mogą tylko z panem występować. Ale ilu z panem może występować: dwóch, trzech. Pozostałych czternastu zgodnie z przepisami nie ma w tym momencie dostępu do czynności. Mogą opracowywać materiały, coś tam przygotowywać. Jeżelibyśmy mieli dwóch akredytowanych, to mogłaby ta siedemnastka być efektywniej wykorzystywana" – mówi Cieniuch. „Dlatego prosiłem pana pułkownika, żeby jak najwięcej. Ale rozumiem, że strona rosyjska się na to nie zgodziła po prostu" – stwierdza Bogdan Klich. Badanie katastrofy w Smoleńsku prowadził rosyjski MAK, przy którym strona polska mogła akredytować swoich przedstawicieli. Od liczby akredytowanych zależała dalsza pozycja strony polskiej w postępowaniu, bo wpływało to na liczbę ekspertów, którzy mogli brać udział w poszczególnych czynnościach (wysłuchanie świadków, odczytywanie danych technicznych, badanie wraku itp.).
Wojciech Gawkowski, adwokat, pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej:
W kodeksie karnym nie ma artykułu mówiącego o zmowie urzędników. Nie znaczy to, że ujawniona przez „Gazetę Polską" rozmowa Bogdana Klicha z Edmundem Klichem na temat śledztwa smoleńskiego nie mogła mieć znamion przestępstwa. Artykuł 231 kk mówi o przestępstwie urzędniczym, jakim jest nadużycie władzy. Otwarte pozostaje pytanie, czy w wypadku opublikowanych przez „Gazetę Polską" taśm miało ono miejsce. Można też zastanowić się, czy rozmowa między oboma urzędnikami nie nosiła znamion przestępstwa z artykułu 239 kk, jakim jest utrudnianie śledztwa. Tak czy inaczej, prokuratura powinna wszcząć w tej sprawie postępowanie przygotowawcze. Jej bezczynność jest zaskakująca. Anita Gargas
Prokuratura nie chce ekspertów od Millera Śledczy chcą wiedzieć, czy, kto i w którym momencie na Siewiernym mógł podjąć decyzję o wstrzymaniu przyjmowania samolotów z uwagi na warunki atmosferyczne 16-osobowy zespół biegłych powołany przez badającą okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie ma przygotować swoją opinię w trybie "niezwłocznym". Prokuratura nakreśliła ekspertom do rozpracowania siedemnaście, często złożonych, zagadnień - dowiedział się "Nasz Dziennik". W zespole nie ma żadnej osoby związanej z komisją Jerzego Millera. Decyzja wojskowej prokuratury o powołaniu zespołu biegłych, który opracuje kompleksową opinię stwierdzającą okoliczności, przyczyny i przebieg katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku, zapadła na początku sierpnia. Początkowo prokuratorzy sięgali po opinie ekspertów z konkretnej dziedziny. Tak m.in. w dęblińskiej Szkole Orląt rozpracowywane były karty podejścia lotniska Siewiernyj. Kiedy okazało się, że opinię trzeba poszerzyć, prokuratorzy podjęli decyzję, że problem nie będzie rozpatrywany, jako odrębny temat, ale stanie się on częścią kompleksowej opinii całego zespołu biegłych. W efekcie prokuratura powołała 16-osobowy zespół, na czele, którego stanął płk pil. dr inż. Antoni Milkiewicz, były główny inżynier Wojsk Lotniczych oraz specjalista z zakresu badań wypadków lotniczych. Milkiewicz badał m.in. katastrofę samolotu pasażerskiego Ił-62 w Lesie Kabackim. Był też obecny na miejscu katastrofy samolotu Tu-154M w pierwszych dniach po wypadku. W ubiegłym roku w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" nie krył, że ma zastrzeżenia, co do składu komisji Jerzego Millera, i zaznaczał, że w tym gremium powinny się znaleźć tylko te osoby, które "w sposób idealny" znają swoją dziedzinę (z zakresu lotnictwa) i które doskonale znają metodykę badania wypadków lotniczych. Należałoby się zatem spodziewać, że tym razem w 16-osobowym składzie znaleźli się odpowiedni ludzie. Jak ustalił "Nasz Dziennik", wśród biegłych powołanych przez prokuraturę są eksperci od pilotażu: Jan Gawęcki i Wiesław Franczak (w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego latał krótko w prawym fotelu Tu-154M). Skład uzupełniają: dr hab. inż. Ryszard Szczepanik - specjalista od napędów odrzutowych, Stanisław Podskarbi - ekspert z zakresu budowy płatowca (z doświadczeniem inżynierskim w 36. SPLT, pracował w komisji oblotów), Paweł Góra - ekspert z zakresu prawa lotniczego i procedur ruchu lotniczego. Za analizę szkolenia odpowiadają płk pil. Mieczysław Gaudyn (szef szkolenia 3. Skrzydła Lotnictwa Transportowego w Powidzu) i mjr pil. Krzysztof Szymaniec. Tematyką łączności i radiotechnicznego ubezpieczenia lotów zajmuje się Aleksander Ziemiuk. Nad kwestiami meteorologicznymi pracują Stanisław Salamonik (z doświadczeniem w PKBWL) i dr inż. Sławomir Pietrek. Ekspertem od automatyki lotniczej jest Zbigniew Zarzycki. Z kolei za problemy z zakresu wyposażenia pokładowego, układów sterowania i nawigacji odpowiada prof. dr hab. Andrzej Tomczyk. Za problematykę z zakresu techniki lotniczej i jej eksploatacji odpowiada Jerzy Janiszewski (z doświadczeniem inżynierskim w 36. SPLT), za kwestie z zakresu medycyny dr Jacek Rożyński (medycyna lotnicza) i dr Adam Tarnowski (psychologia lotnicza). Zespół na zlecenie prokuratury wojskowej ma opracować kompleksową opinię na temat okoliczności katastrofy Tu-154M składającą się z 17 wytyczonych obszarów badań. Prokuratorzy polecili ekspertom wykonanie rekonstrukcji lotu oraz wydania oceny dotyczącej kwestii możliwości wystąpienia niesprawności samolotu czy też zakłóceń pracy urządzeń i systemów pokładowych. Prokuratura chce też wiedzieć, czy samolot był 10 kwietnia 2010 roku wyposażony odpowiednio do zleconego zadania oraz czy kolejne służby właściwie wykonywały swoje zadania. To m.in. kwestia oceny poprawności zabezpieczania meteorologicznego oraz warunków atmosferycznych na Siewiernym. Eksperci mają wyrazić swoją ocenę także na temat zabezpieczenia nawigacyjnego, jasno określić status lotniska Siewiernyj, ocenić jego stan oraz znajdujących się tam pomocy nawigacyjnych. Analiza ma zawierać również ocenę przygotowania lotniska do przyjmowania statków pasażerskich. Eksperci dokonają również oceny pracy służb zabezpieczenia radionawigacyjnego lotniska, jak też służb meteorologicznych i ratowniczych. Prokuratura chce uzyskać odpowiedź, czy Grupa Kierowania Lotami na Siewiernym miała odpowiednie uprawnienia oraz czy z uwagi na warunki atmosferyczne mogła podjąć decyzję o wstrzymaniu przyjmowania samolotów. Śledczy chcą wiedzieć, kto 10 kwietnia 2010 roku mógł i czy powinien podjąć taką decyzję, w jakim momencie należało to uczynić i kiedy taka informacja powinna zostać przekazana załodze Tu-154M. Ocenie zostaną poddane także kwestie związane z przygotowaniem lotu, szkoleniem załogi, sposobem i czasem doboru załogi oraz ich zgodności z przepisami. Weryfikowana jest także kwestia poprawności eksploatacji samolotu. Eksperci mają ustalić, czy ewentualne nieprawidłowości mogły mieć znaczenie w kontekście katastrofy. Komisja zbada też, jakość pracy załogi w dniu katastrofy. Prokuratura wojskowa chce otrzymać opinię niezwłocznie. To jednak nie oznacza pośpiechu. Biegli najpierw muszą zgromadzić komplet niezbędnych danych. Stąd właśnie wynikała potrzeba kolejnego, właśnie zakończonego wyjazdu do Moskwy i Smoleńska, gdzie z udziałem biegłych prowadzone były zarówno przesłuchania personelu obsługi lotniska, jak i wszelkie oględziny i pomiary miejsca zdarzenia. Teraz eksperci, zgodnie z zasadami udzielania międzynarodowej pomocy prawnej, będą oczekiwali na rosyjskie protokoły z przeprowadzonych badań, w których choć w praktyce brali czynny udział, to formalnie byli stroną uczestniczącą. Dopiero tak pozyskana dokumentacja może zostać formalnie wykorzystana w pracach zespołu biegłych.
Marcin Austyn
Posłani na ch** przez OPW "specjaliści" Doczekali się tego, co im się należało Nawet „niezależna” Prokuratura Wojskowa Poznała się na tzw „specjalistach od Millera”, czyli tych wszystkich Laskach Klichach i innych sprzedajnych, upolitycznionych łajzach na kiwnięcie palcem z doktorskimi dyplomamii Posłała ich do wszystkich diabłów jak podaje „Nasz Dziennik”: 16-osobowy zespół biegłych powołany przez badającą okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie ma przygotować swoją opinię w trybie "niezwłocznym". Prokuratura nakreśliła ekspertom do rozpracowania siedemnaście, często złożonych, zagadnień - dowiedział się "Nasz Dziennik". W zespole nie ma żadnej osoby związanej z komisją Jerzego Millera. Widocznie „nolens volens’ poznali się na ich „fachowości” i Posłali ich daleko i głęboko tam gdzie ich miejsce. Więcej można przeczytać na stronie gazety a jakaś głębsza analiza tego faktu zdaje się być zbyteczna /gazeta to lepiej zrobiła/, bo kto zacz i jakich proweniencji to osbnicy to chyba każdy wie:
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111219&typ=po&id=po33.txt
Czy zdesperowana banda się odważy??? Nie pozwólmy szkalować i hańbić jednego z największych patriotów polskich „..Prokuratura chce uchylenia immunitetu Antoniemu Macierewiczowi za publikację raportu ws. Wojskowych Służb Informacyjnych. Planuje zarzucić mu ujawnienie tajemnicy, przekroczenie uprawnień i poświadczenie nieprawdy. - To represje polityczne - komentuje w rozmowie z tvn24.pl działania prokuratury poseł Prawa i Sprawiedliwości.
- Wysłaliśmy wniosek do Prokuratury Generalnej - powiedział w poniedziałek zastępca Prokuratora Apelacyjnego w Warszawie Waldemar Tyl. Jak ujawnił, wniosek pochodzi z początku grudnia. Procedura wymaga, by do Sejmu skierował go Prokurator Generalny. Za ujawnienie tajemnicy, przekroczenie uprawnień i poświadczenie nieprawdy grozi kara do ośmiu lat więzienia..” /TVN24/
Byłbym skłamał twierdząc, że Antoni Macierewicz to polityk, którego nie lubię. Szczególnie jednak Macierewicza cenię, za akcję likwidacji WSI. Zwłaszcza teraz, widać, jak zła i zbędna była i jest to niestety w dalszym ciągu pomimo tzw. likwidacji organizacja. Szkoda, że rząd PiS nie był bardziej bezwzględny, stanowczy i zdecydowaniej „brutalny” w rozprawie z "złogami politycznego raka PRL" stanowiącymi zgniły chwiejący się, ale wciąż „niewzruszony” fundament III RP. Można powiedzieć, że premierowi Kaczyńskiemu po prostu zabrakło paru Macierewiczów i niewykluczone, że przyniosłoby to pozytywny rezultat w postaci choćby częściowego uprzątnięcia tej augiaszowej PO PRLowskiej świniarni. Niestety niedane było!. W każdym razie, jest coś, co wyróżnia prawdziwego ”rasowego” polityka od silikonowego politycznego „penisa” i sprzedajnych qrew, to gotowość do poniesienia osobistego ryzyka i odpowiedzialności. A nie ma nawet cienia wątpliwości, że, Antoni Macierewicz takie ryzyko ponosi. I dlatego jak donosi /oni nie podają oni zawsze donoszą/ TVN24 dyspozycyjna „niezależna” prokuratura postanowiła zrobić ten krok na zamówienie niedobitków WSI Za w/w czyny grozi nawet 8 lat więzienia. Śledztwo w sprawie tych rzekomych uchybień popełnionych przez komisję weryfikacyjną WSI jest prowadzone już od jesieni 2007 /W zemście za likwidację i jest to spłata długu premiera za pomoc w zwycięstwie PO w wyborach/. Wprawdzie prze 4 lata śledztwa absolutnie nic nie osiągnięto, – ale trzeba próbować nadal. I nękać, ryć, POdsrywać i obszczywać, jak rasowe obszczymury. Tak, prawdziwy polityk w Polsce bardzo wiele ryzykuje, bywa nawet i życie swoje i najbliższych. W innych krajach tzw. cywilizowanych odwagą trzeba się jednak wykazać np. w starciu z terrorystami, anarchistami lub zewnętrznymi wrogami. W Polsce polityk musi się obawiać o zdrowie i życie tylko wtedy, gdy ma zamiar działać zgodnie z racją stanu swojego kraju i społeczeństwa. Na tym właśnie ta dzikość naszego kraju określona przez jednego z POlitycznych bandytów i moralnych zboczeńców rządzących naszym krajem Polega. Lancelot
Czy Bronisław Geremek nienawidził Polaków? I nie ma dla Żydów znaczenia, że I Rzeczpospolita była dla nich „paradisus Iudaeorum”, że w II Rzeczypospolitej........ Kiedy Jan Pospieszalski w swym programie „Bliżej” ujawnił, choć może lepiej będzie, powtórzył, nagranie obrazujące rzeczywiste zaangażowanie Bronisława Geremka w ideę Solidarności, w stworzenie prawdziwie suwerennej Polski, rozpoczęła się od razu na niego nagonka. A sam prezes TVP przepraszał w liście otwartym wszystkich, a szczególnie wielbicieli Geremka, za taki podły program. Ot, komuś spadła aureola, której w ogóle nie powinien mieć. Ponieważ medialnie został wywołany temat osoby Geremka, to jakoś tak od razu przyszedł mi do głowy temat polskiego antysemityzmu i jednego wywiadu tegoż. Wszak wiadomo, że Geremek był jednym z najbardziej zawziętych przedstawicieli wojujących z każdym przejawem tego plugawego zjawiska. Szczególnie popularnego w Polsce. Przecież to właśnie Żydzi rozpowszechnili, robiąc to nadal, że Polacy są największymi antysemitami globu. I nie ma dla Żydów znaczenia, że I Rzeczpospolita była dla nich „paradisus Iudaeorum”, że w II Rzeczypospolitej stanowili elitę intelektualną, twórczą i biznesową, a w czasie II wojny światowej w samej tylko Warszawie od 10 do 15 tysięcy rodzin polskich dało schronienie Żydom, ryzykując za to utratę życia. Dało się też zauważyć i na NE paniczne ruchy rednacza na artykuł Krzysztofa Cierpisza „Bezczelność żydowska, żyd będzie prowadził Marsz”, byle nie być posądzonym o szerzenie na tym forum antysemityzmu. Pewnie ŁŁ zdawał sobie sprawę, że przypięcie takiej łatki NE mogłoby być dla portalu śmiertelne i wolał chuchać na zimne. Co z tego wyszło, to pokazały komentarze pod w/w artykułem i odejście chociażby jego autora
http://zamach.nowyekran.pl/post/41559,do-czytelnikow-i-publicystow-na-nowym-ekranie#comment_296019). Inne skutki mogą przyjść później. Po prostu uważam, że naprawdę nie mamy powodów, by ciągle się przed Żydami tłumaczyć z czegoś, czego nie zrobiliśmy i obojętnie jakby to nie zabrzmiało, zawsze będziemy największymi antysemitami. To jest podłe.
Można w tym kontekście przypomnieć słowa księdza Waldemara Chrostowskiego (jeden z założycieli Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów): „Dawniej antysemitą był ten, kto nie lubił Żydów. Dzisiaj jest nim każdy, kogo nie lubią Żydzi”. A laureat literackiej nagrody Nobla (1978) Isaac Bashevis Singer pisał w 1962 r.: „Żyd współczesny nie może żyć bez antysemityzmu. Jeśli antysemityzm gdzieś nie istnieje – on go stworzy.”
I wracając do osoby Geremka, którego fałsz jest zaciekle broniony i hołubiony przez tych, którzy ciągle plują Polakom w twarz i mają za nic polskość, patriotyzm i suwerenność, przypomnę fragmenty jego wywiadu z Hanną Krall (czerwiec 1981 r.), który opublikował 27.06.2007 r. na łamach „Gazety Polskiej” Waldemar Łysiak (wcześniej drukowany na łamach „Polskich Spraw” i „Dziennika Poznańskiego”):
H.K.: "To teraz dopiero rozumiem dlaczego to w 1948 roku ogłosił Hilary Minc "bitwę o handel" i najpierw puścił z torbami polskich kupców i rzemieślników przy pomocy domiarów podatkowych, a następnie upaństwowił wszystko, spółdzielnie praktycznie także, by Polacy nie handlowali po wiek wieków!"
B.G.: "No, to teraz usłyszy pani o niej znowu, ale opowiadać o tym pani nikomu i nigdzie nie będzie. To jest największa tajemnica! W najbliższym czasie n a s i powrócą do handlu i produkcji w Polsce".
H.K.: "Skąd pan weźmie aż tylu Żydów ? Kto im da przedsiębiorstwa ?".
B.G.: "Kto ? A o naszej "Solidarności" to już pani zapomniała? Jeszcze będzie prosić, żeby Żydzi te przedsiębiorstwa brali. Jest ustawa o samorządzie przedsiębiorstw? Jest. Mogła być dla nas jeszcze lepsza, ale i ta wystarczy /./. Co jest potrzebne na rozruch takiej spółki? My wiemy dobrze. Pieniądze! A kto ma dziś dobre pieniądze na takie interesy? Może Polacy? Nie, ja Polaków w tym interesie jako udziałowców w zyskach nie widzę. Pieniądze dadzą Żydzi. Głowę do interesów też dadzą Żydzi. Pyta się pani skąd ja wezmę tylu Żydów? Ano, na szczęście ludu Izraela, już są /./ - z kadrami do zreprywatyzowania przemysłu, rzemiosła i handlu nie mamy najmniejszego kłopotu. A warsztaty pracy stoją otworem i nawet puste. Opłaciło się nam je doprowadzić do takiej żałosnej ruiny. W takim stanie będą je nam dawać za darmo i jeszcze całować w rękę, aby praca była dla Polaków /./. Jak to wszystko się uda, to cała "Solidarność" będzie kijem napędzała swoich członków, a i partyjnych też, do ostrej roboty w nadziei, że samorząd zbliży się do zysków na horyzoncie. Te zyski będą, ale jak pęczek marchwi przed łbem osła, aby chciał ciągnąć ciężki wóz".
H.K.: "Panie profesorze, wydaje mi się, że Pan niezbyt lubi Polaków?"
B.G :"Niezbyt lubię? Takie określenie jest nieścisłe. Ja ich nienawidzę!" (podkreślenie Mirek)
H.K.: "Ale przecież pana i pana matkę uratował właśnie Polak!"
B.G.:"To prawda. Stefan Geremek ukrywał nas oboje w Zawichoście, a później nawet, kiedy było już pewne, że mój ojciec, Borys Lewartow, nauczyciel ze szkółki rabinackiej zginął w getcie warszawskim, nawet ożenił się z moją matką /./ ".
Wszystko kończy się takim passusem B. Geremka: "No to teraz nie będzie się pani zastanawiać, że cały ruch społeczny, który teraz tworzymy i ożywiamy najróżniejszymi nurtami, ma na celu doprowadzić do takich zmian w strukturze państwowo-gospodarczej Polski, aby Żydom w Polsce było zawsze lepiej niż Polakom".
Na pytanie, czy to autentyk W. Łysiak sam sobie odpowiada: jeśli bowiem nie, to dlaczego B. Geremek i red. H. Krall nie postawili przed sądem redakcji "Polskich Spraw" oraz "Dziennika Poznańskiego"za drukowanie paszkwilanckiego tekstu? Wszak dogmat niepokalanej przeszłości Geremka runął. (http://www.rodaknet.com/rp_art_3275_czytelnia_lysiak_tasmy_geremka.htm)
Warto jeszcze na koniec przytoczyć wiersz Adama Asnyka:
„Antysemityzm często hodują handlarze
Z których każdy dla siebie pewien zysk w tym widzi;
Kiedy się interesem korzystnym ukaże,
Ujmą go w swoje ręce niezawodnie Żydzi”.
Adamus Mirek
Polska traci na unijnej biurokracji 6 proc. PKB Bytyjski eurodeputowany Daniel Hannan podaje, że unijne regulacje kosztują UE 600 mld euro, a przynoszą korzyści warte 120 mld euro. To oznacza, że na kraje należące do UE tracą na unijnej biurokracji prawie pół biliona euro. Z tych 480 mld euro strat ok. 20 mld euro, czyli 90 mld zł przypada na Polskę. To 36 proc. rocznych przychodów budżetu albo ok. 6 proc. PKB Polski. Oto pełna wypowiedź Daniela Hannana (z tłumaczeniem na polski):
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=Ki9xiJ9Mk3A#!
Aleksander Piński
Jeszcze euro nie zginęło póki my płacimy... Polscy politycy z min. Rostowskim na czele mają gest. Cóż, obetnie się jeszcze zasiłek pogrzebowy nad Wisłą. Zamrozi na kolejne 2-3 lata wynagrodzenia w sferze budżetowej – niech pielęgniarki i urzędniczki nie szaleją tak z zakupami w centrach handlowych. A wypłaci się średnią pensję urzędnika w Atenach na poziomie 17-18 tys zł. – pisze Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, w analizie specjalnie dla portalu Niezależna.pl Dziś już nikt nie może być pewny, że kryzys go ominie. Szefowa MFW mówi, wprost, że żaden kraj nie jest bezpieczny w strefie euro. Pieniędzy może zabraknąć nawet samemu Funduszowi i to pomimo 200 mld euro zrzutki biedniejszych dla bogatszych, w której to bezmyślnej i nieskutecznej idei celują polscy rządzący. Wiele rzeczy wydarzy się w Europie i Unii po raz pierwszy, może się, więc okazać, że nasze dobrowolne ponad 6 mld euro pomocy ( „drobne” 27 mld zł) długo do nas nie wróci, lepiej zrezygnujmy z Elastycznej Linii Kredytowej. Chcemy koniecznie wesprzeć ponad 100 tys. greckich nieboszczyków, który spokojnie przez lata pobierali emerytury, bo w Grecji nawet życie pozagrobowe jest wystawne. Ale polscy politycy z min. Rostowskim na czele mają przecież gest. Cóż, obetnie się jeszcze zasiłek pogrzebowy nad Wisłą. Zamrozi na kolejne 2-3 lata wynagrodzenia w sferze budżetowej – niech pielęgniarki i urzędniczki nie szaleją tak z zakupami w centrach handlowych. A wypłaci się średnią pensję urzędnika w Atenach na poziomie 17-18 tys zł. Z polskiego becikowego przecież można swobodnie dołożyć na premie dla Greków za ich punktualne przychodzenie do pracy, za mycie rąk czy za włoskie ulgi podatkowe na rzecz rodzin, które posyłają i kształcą dzieci na wybitnych piłkarzy, kierowców rajdowych czy zwykłych poliglotów! Bo choć Włosi obiecują, że zaoszczędzą 30 mld euro to dostać muszą w ramach pomocy i to szybko ok. 300 mld euro. Cóż my sprywatyzujemy kolejne wodociągi i SPEC-e podniesiemy ceny energii elektryczne (w ostatnich latach już ok. 50 proc. poszły w górę) gazu, diesla, podatki. A niech tam nasi serdeczni przyjaciele z Irlandii dalej korzystają ze zwolnień za korzystanie z wody. A gdyby tak przesympatyczni Irlandczycy stracili nie daj Boże pracę, a wcześniej nieopatrznie wzięli tani kredyt mieszkaniowy, to irlandzki rząd będzie mógł dalej spłacać za swoich obywateli odsetki od kredytu w ramach finansowej pomocy. Za to u nas dyscyplina musi być wręcz wzorowa. Jak tylko frank skoczy jeszcze trochę do 3,80 - 3,90 zł., albo nie daj Boże w ramach recesji i zwolnień grupowych trafimy do tej grupy walutowych kredytobiorców – nieszczęśników. Gdy dodatkowo jeszcze spadną w 2012 ceny nieruchomości o 30 proc., wzrośnie WIBOR powyżej 5 proc. – banki włoskie, hiszpańskie czy portugalskie szybko prześlą nam fakturę na kolejne 10-15 tys zł. „doubezpieczenia” kredytu. A co bardziej nerwowi i siedzący na minie kredytów walutowych – hipotecznych menadżerowie bankowi w miesiąc zafundują nam komornika lub podeślą dogadanego klienta na nasze lokum. Oczywiście za pół ceny. Gdy u nas przedstawiciele nawet zawodów górniczych, transportu, służby zdrowia, ratownictwa latami walczą z ZUS-em o uznanie ich pracy za wykonaną w uciążliwych warunkach, w takiej Grecji czy Hiszpanii to błogosławieństwo dotyczy tych pracowników, którzy łaskawie przyjdą do pracy, gdy temperatura spadnie poniżej 8 stopni C. Nie mówiąc już o sytuacji gdy sypnie śniegiem i trzeba pracować przy koksowniku... Nic dziwnego, że w Polsce w listopadzie i podobnie w grudniu dilerzy samochodowi załamują ręce, a sprzedaż nowych aut spada o 20-25 proc. W pogrążonej w kryzysie Grecji rośnie o blisko 17 proc., bo grecki rząd zadbał by ulga podatkowa na zezłomowanie starego auta sięgała od 300 do nawet 2800 euro, w zależności od pojemności silnika. Oj tam, oj tam, jak mawiają politycy PO, co z tego, że u nas zlikwidowało się zakupy aut z kratką, możliwość odliczania VAT od paliwa, czy ulgę podatkową od biokomponentów. Jak widać w całej rodzinie europejskiej i tak to się rozłoży, wyrówna koszty. U nas się przytnie tu i tam, nawet trochę ostrzej niż to nakazuje zdrowy rozsądek, ale nie pozostawi się bratnich narodów ze strefy euro na łasce kryzysu. Najwyżej opluje się w mediach Brytyjczyków, którzy wykazali instynkt samoobronny i biznesowe podejście do wątpliwych paktów, które bezczelnie łamią europejskie prawo. Poszczuje się w TVN na Czechów i prezydent Klausa czy Węgrów, po raz kolejny zachwyci się nieomylną kanclerz Merkel i rozleje krokodyle łzy nad wiekopomnym osiągnięciem, jakim jest „genialny” ekonomiczny wynalazek – czyli euro. Co z tego, że jeśli nawet na ochotnika wyrwiemy się przed szereg z deklaracjami podpisania weksli in blanco, to i tak ani głosować ani tym bardziej decydować w nowym pakcie stabilności i dyscypliny finansowej nie będziemy mogli. Ot taki ubogi krewny i przysłowiowy frajer płacący za możliwość podziwiania jakże pięknej katastrofy – czyli rozpadu strefy euro i pojawienie się nowych- starych europejskich walut.
Złotoustych łajdaków, euro - idiotów ci u nas dostatek, wytłumaczą zabieganemu przed świętami narodowi, że żeby lepiej było nam kiedyś, teraz lepiej trzeba zrobić innym. Czyli stare my wam, a oni nam - za trzydzieści parę lat jak dobrze pójdzie. Choć na razie dwa razy więcej dolarów i euro od 2004 trafiło do Polski od naszych rodaków pracujących za granicą, niż z tej rzekomo szczodrej Unii. Cwani Grecy, pogodni Włosi, co roztropniejsi Hiszpanie widząc co się dzieje z europejskim systemem bankowym i oczekując wielkiego bum w dużym europejskim banku, wyjmują własne pieniądze z krajowych banków i transferują je do Szwajcarii, USA i Ameryki Płd. (Grecy zabezpieczyli w ten sposób 100-200 mld euro, Włosi prawdopodobnie ok. 500 mld ). Bo Włosi to jeden z najbogatszych narodów na świecie i indywidualnie najmniej zadłużony, ich całkowity majątek to 9,5 bln euro. Na każdą włoską rodzinę przypada średnio 400 tys. euro. Tymczasem naiwni Polacy gwałtownie zwiększają wpłaty na bankowe konta włoskich , hiszpańskich , portugalskich czy niemieckich banków we własnym kraju. Depozyty ludności w listopadzie wzrosły o blisko 14 proc. czyli o 8 mld zł., a depozyty firm aż o 12, 6 mld zł. Centrale zagranicznych banków w Rzymie, Madrycie czy Frankfurcie zacierają ręce. Darmowe ubezpieczenia dla potencjalnych bankrutów i rozrzutników jest na wyciągnięcie ręki. Ciesząc się z pochwał w zagranicznej prasie zaciskamy, więc pasa i deklarujemy braterską unijną pomoc. Jeszcze strefa euro nie zginęła, póki my płacimy... Janusz Szewczak
Rosjanie biednieją. Biurokracja rośnieTylko utrzymanie się wysokich cen ropy zagwarantuje Rosji wykonanie budżetu w przyszłym roku. Rosjanie obawiają się, że przyjdzie im mocno zaciskać pasa. Za to rządowi łapówkarze mają się dobrze i napychają swoje kieszenie. Oceny ośrodków analitycznych takich jak Goldman Sachs uspokoiły nieco Kreml, przerażony prognozami spadku ceny ropy w 2012 roku. Gdyby prognozy te się spełniły, rosyjski budżet w roku wyborów prezydenckich mógłby ulec załamaniu. Jest on tak skonstruowany, że zakłada, iż cena baryłki ropy Urals będzie wynosić 100 dolarów. Zdaniem ekspertów Goldman Sachs, cena rosyjskiej ropy może nie tylko pozostać na przewidywanym poziomie, ale wzrosnąć nawet o 15 procent. Według nich, będzie to efekt utrzymującego się napięcia wokół Iranu. Groźba sankcji „naftowych”, które może nałożyć na ten kraj Unia Europejska, sprawiła, że cena baryłki ropy, jeżeli sankcje na Iran istotnie zostaną nałożone, podskoczy do 200 dolarów! Takie prognozy to miód na zbolałe serce kremlowskich ekonomistów, usiłujących znaleźć środki na realizację przynajmniej części przedwyborczych obietnic, a także na wywiązanie się z szeregu zobowiązań międzynarodowych. W 2012 roku we Władywostoku odbędzie się np. szczyt państw grupy Współpracy Gospodarczej Azji i Strefy Oceanu Spokojnego. Putin chciałby, by ów szczyt stał się wizytówką „potęgi” rosyjskiego Dalekiego Wschodu. We Władywostoku są więc realizowane inwestycje, które można porównywać z budową egipskich piramid. Jedną z nich jest wiszący most nad zatoką, wokół której leży miasto, spinający oba jej brzegi. We Władywostoku jest przebudowywana cała infrastruktura komunikacyjna: lotnisko i drogi, a także magistrala Władywostok-Chabarowsk o długości tysiąca kilometrów. Koszt całego przedsięwzięcia, finansowanego z budżetu państwa, nie jest podawany. Wiadomo tylko, że modernizacja trasy Władywostok-Chabarowsk będzie kosztować 9,7 mld rubli! Te wydatki i tak będą niewielkie w porównaniu z innymi, które pociągną inne prestiżowe inwestycje. Budowa jednego tylko odcinka magistrali Moskwa-Sankt Petersburg o długości 43 km, będzie kosztowała rosyjski budżet 50 mld rubli! Jeszcze większe kwoty idą na tworzenie infrastruktury dla przyszłej olimpiady zimowej w Soczi. Tylko na wybudowanie odcinka dublującego aleję Kurortową o długości 16 km budżet wyda aż 100 mld rubli! By go stworzyć, trzeba, bowiem zbudować dziewięć tuneli i 13 mostów. Zaciskający pasa Rosjanie są tymi wydatkami rozwścieczeni – i to z kilku powodów. Podejrzewają, że znaczna część budżetowych środków przeznaczonych na budowę dróg jest najzwyczajniej rozkradana i trafia do kieszeni różnych czynowników. Według oficjalnych danych przedstawionych przez Sergiusza Stiepaszyna, przewodniczącego Izby Rozliczeniowej, koszt budowy dróg w Rosji wynosi 2,6 raza więcej niż w Europie, trzy razy więcej niż w USA i siedem razy więcej niż w Chinach! Dla Rosjan dane te są przerażające, tym bardziej, że od 2000 roku państwo ogranicza wydatki na budowę dróg, koncentrując się tylko na niektórych odcinkach. Realnie rzecz biorąc, finansowanie budowy dróg zmniejszyło się trzyipółkrotnie, podczas gdy koszty ich realizacji wzrosły pięciokrotnie. W rezultacie obwodowych i lokalnych dróg nikt nie remontuje, co dodatkowo wpływa negatywnie na nastroje społeczne. Gdy urzędnicy napychają sobie kieszenie budżetowymi pieniędzmi, Rosjanie najzwyczajniej biednieją. I to nie tylko ci najubożsi, którzy zawsze mieli trudności, że związaniem końca z końcem, ale także przedstawiciele klasy średniej. Widać to zwłaszcza w przedłużającym się kryzysie w budownictwie mieszkaniowym. Z roku na rok w Rosji oddaje się coraz mniej mieszkań. W 2010 roku do eksploatacji oddano 58 milionów metrów kwadratowych powierzchni mieszkaniowej, a w 2011 roku – 38 mln metrów kwadratowych. Rosjanie nie mają najzwyczajniej pieniędzy na nowe mieszkanie. Nie ma mowy, żeby w najbliższych latach budownictwo osiągnęło poziom z 2007 roku, czyli sprzed kryzysu finansowego. W zbliżającym się 2012 roku spodziewać się należy dalszego pogorszenia nastrojów społecznych, zwłaszcza w dużych aglomeracjach miejskich, takich jak Moskwa czy Sankt Petersburg. Władze przystąpiły, bowiem do porządkowania sytuacji w gospodarce mieszkaniowo – komunalnej, chcąc uwolnić budżet od ogromnych dopłat na jego utrzymanie. Wiążę się to jednak z przerzuceniem kosztów utrzymania mieszkań na barki Rosjan, na co ci nie mają ochoty. Zapowiedź tego kroku, zdaniem analityków, była główną przyczyną słabych wyników Jednej Rosji w miastach. Ich mieszkańcy obawiają się, że wzrost różnych taryf będzie tak duży, że najzwyczajniej nie będą w stanie płacić za swe mieszkania. Nikt nie wierzył, że wzrost opłat – jak prognozował wicepremier Dymitr Kozak – nie przekroczy 6 procent. Realna rzeczywistość potwierdziła te przewidywania. Jako pierwsi przekonali się o tym mieszkańcy Moskwy. Tylko opłata za utrzymanie i remont domów mieszkalnych wzrośnie o 25 procent! Od 6 do 15 proc., w zależności od dzielnicy, podniesione zostaną opłaty za energię elektryczną, gaz, ogrzewanie i wodę. W ślady Moskwy pójdą szybko inne miasta i ośrodki. Rosjanom będzie się żyło coraz ciężej.
Marek A. Koprowski
O CŁACH - CZYLI ADAM SMITH OJCEM GLOBALIZACJI W Państwa komentarzach przewija się – po raz kolejny już – spór o konieczność nakładania ceł na towary z Azji z powodu „nieuczciwej” konkurencji. Stąd konieczność przypomnienia – o czym już pisałem – co miał na ten temat do powiedzenia Adam Smith w Bogactwie Narodów. Stwierdził on, że: „to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być chyba szaleństwem w życiu wielkiego królestwa”. W innym zaś miejscu dodał: „w każdym kraju interes wielkiej masy ludzi polega i musi na tym polegać, aby kupować rzeczy potrzebne od tych, którzy je sprzedają najtaniej. Twierdzenie to jest tak oczywiste, że śmieszna wydaje się konieczność jego udowadniania. Nigdy by go też nie kwestionowano, gdyby dbała o swój interes sofistyka kupców i fabrykantów nie przyćmiła zdrowego rozsądku ludzi. Albowiem pod tym względem interes kupców i fabrykantów przeciwstawia się bezpośrednio interesom wielkich mas ludzkich”. Zarówno w handlu wewnętrznym, jak i zagranicznym „wielka masa ludzi” chce kupować jak najtaniej, a sprzedawać jak najdrożej. Co zatem sprawiło, że to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, mogło zostać uznane za szaleństwo w życiu wielkiego państwa? W jaki sposób „dbająca o swój interes sofistyka” mogła doprowadzić do rozmnożenia restrykcji określających, co, od kogo i na jakich warunkach możemy kupować. „Przyczyną jest cała sieć błędów, od których rodzaj ludzki nadal nie potrafi się uwolnić” – odpowiada Henry Hazlitt. A najważniejszy „polega na tym, że uwzględnia się jedynie bezpośrednie skutki, jakie cła przynoszą określonym grupom, zaniedbując odległe skutki, jakie stają się udziałem całego społeczeństwa.” Argumentacja na rzecz ceł ochronnych dostrzega tylko jednego wytwórcę i jego pracowników. Zwraca uwagę na skutki bezpośrednio widoczne, zaniedbując te, których nie można zobaczyć, gdyż nie pozwala się im zaistnieć. Chcemy chronić polskiego producenta, który utrzymuje, że nie może dostarczyć na rynek takich samych towarów jak konkurencja zagraniczna w takiej samej jak ona cenie. Dlatego, jeżeli nie zostanie mu udzielona pomoc państwowa w postaci ceł nałożonych na towary zagraniczne, zbankrutuje, jego pracownicy stracą możliwość zarobkowania i cała gospodarka poniesie stratę. Są to argumenty bardzo poważne, odwołujące się do konkretnych skutków dla konkretnych osób. „Ale – jak pisze Hazlitt – są również inne skutki, wprawdzie o wiele trudniejsze do ustalenia, ale nie mniej bezpośrednie i nie mniej oczywiste”. Jeżeli wprowadzimy cło na jakieś towary, to one podrożeją. Konsumenci będą musieli wydać większe kwoty na ich zakup. Tym samym nie będą mogli kupić innych rzeczy, które z pewnością by kupili, gdyby zostały im pieniądze po nabyciu innych, tańszych produktów. W ten sposób nie ma szans rozwinąć się zatrudnienie w innych gałęziach przemysłu. Gdy wprowadzamy cła na towary zagraniczne, te same towary krajowe zazwyczaj także drożeją. W ten sposób konsumenci subsydiują daną branżę. Kupując towary krajowe płacą w efekcie podatek zawarty w podwyższonej cenie. W związku, z czym w danej branży może nawet wzrosnąć zatrudnienie. Mogą wzrosnąć płacone przez nią podatki. Ale w ostatecznym rachunku nie można mówić o wzroście produkcji krajowej czy zatrudnienia. Konsument zmuszony płacić więcej za jakieś towary ma mniej na inne zakupy. To, co jest dobre dla jednej branży jest, więc złe dla wszystkich pozostałych. Z tym, że pozytywne skutki dla wybranej branży są na ogół wyraźniejsze i od razu widoczne. Negatywne skutki dla innych odłożone są w czasie i nie są tak wyraziste. Zmniejszenie zatrudnienia nigdzie nie jest wyraźne widoczne, tak jak wzrost w branży preferowanej. Każdy konsument inaczej przeznaczyłby, bowiem zaoszczędzone pieniądze. Efekt ich nie wydania jest, więc początkowo ukryty.„Stosując szklarnie, inspekty i ogrzewane mury można wyhodować w Szkocji bardzo piękne winogrona, jak też zrobić z nich doskonałe wino, kosztem blisko trzydziestokrotnie większym niż koszt sprowadzenia z zagranicy (...) Jeżeli więc oczywistym absurdem jest skierowanie do jakiejś dziedziny produkcji trzydzieści razy większej ilości kapitału i pracy niż to, co by wystarczyło na zakupienie za granicą tej samej ilości potrzebnych towarów, to takim samym, choć nie tak jaskrawym, absurdem będzie również skierowanie do tej dziedziny ilości kapitału i pracy większej o jedna trzydziestą lub jedną trzechsetną” pisał z ironią Smith. Zwracał również uwagę, że „ograniczając za pomocą wysokich ceł lub bezwzględnych zakazów przywóz z zagranicy takich dóbr, które można wytwarzać w kraju, zapewnia się w mniejszym lub większym stopniu przemysłowi krajowemu, który je produkuje, monopol na rynku wewnętrznym”. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że „monopol na rynku krajowym wspiera ogromnie tę gałąź przemysłu, która z niego korzysta i że często kieruje ku niej więcej pracy i zasobów społeczeństwa, niżby to miało miejsce, gdyby tego monopolu nie było. Ale czy prowadzi to do wzrostu ogólnej wytwórczości społeczeństwa, czy nadaje jej kierunek najbardziej pożądany – tego nie można chyba uznać za równie oczywiste. (...) Żadne przepisy handlowe nie mogą zwiększyć rozmiarów działalności produkcyjnej jakiegoś społeczeństwa ponad to, co jego kapitał może uruchomić. Ustawodawstwo może, co najwyżej skierować część wytwórczości tam, gdzie inaczej mogłaby nie trafić; ale bynajmniej nie jest pewne, czy ów sztucznie nadany kierunek będzie korzystniejszy dla społeczeństwa niż kierunek, który by wytwórczość obrała samorzutnie”. Zdaniem Smitha „istnieją dwa przypadki, w których, na ogół biorąc, nałożenie pewnych ciężarów na przemysł obcy korzystne będzie dla poparcia przemysłu krajowego. Pierwszy z tych przypadków ma miejsce, gdy jakiś szczególny rodzaj przemysłu jest niezbędny dla obrony kraju. (...) Drugi przypadek (...) ma miejsce wtedy, kiedy w kraju ustanawia się jakiś podatek na pewne wyroby przemysłu krajowego. Wydaj się wskazane, żeby w tym przypadku nałożyć podatek równej wysokości na podobne wyroby przemysłu zagranicznego”. „Przypadek, w którym trzeba będzie czasem rozważyć, w jakim stopniu byłoby rzeczą właściwą utrzymywać nadal wolny przywóz pewnych towarów zagranicznych, zachodzi wtedy, gdy jakiś obcy naród ogranicza drogą wysokich ceł lub zakazów przywóz niektórych naszych towarów do swego kraju. Uczucie zemsty skłania wówczas z natury rzeczy do odwetu”. „Zarządzenia odwetowe tego rodzaju mogą być tylko wtedy dobrym posunięciem politycznym, kiedy istnieje prawdopodobieństwo, iż uzyska się w ten sposób cofnięcie wysokich ceł lub godnych pożałowania zakazów. (...) Gdy jednak nie ma żadnego prawdopodobieństwa, aby udało się uzyskać takie cofnięcie ograniczeń, byłoby, jak się zdaje, metodą niewskazaną wynagradzać krzywdę wyrządzoną pewnym klasom narodu w ten sposób, byśmy wyrządzali sami nową krzywdę nie tylko tym klasom, ale i niemal wszystkim innym”. Każde cło „nakłada, bowiem rzeczywisty podatek na cały kraj, i to nie na korzyść tej właśnie klasy wytwórców, która ucierpiała wskutek zakazów przywozu wydanych przez naszych sąsiadów, ale na korzyść jakiejś innej klasy”. Jak twierdzi, kierujący się naukami Smitha, Milton Friedman, zabójczą politykę celną określa się eufemistycznym mianem „protekcjonizmu”. Jest to jednak ładna nazwa dla złej sprawy. Bałamutna terminologia kryje, bowiem za sobą nie ochronę, lecz faktyczną eksploatację konsumentów, zawsze bezpośrednio dotkniętych restrykcjami. O ile w gospodarstwie domowym chcielibyśmy kupić jak najwięcej za jak najmniej, to w stosunkach międzynarodowych sytuacja taka nazywana jest „niekorzystnym bilansem handlowym”. Absurdalność tego twierdzenia wynika stąd, że nie możemy jeść, ubierać się i cieszyć wyrobami eksportowanymi za granicę. Jemy natomiast banany z Ameryki Środkowej, nosimy włoskie buty, jeździmy niemieckimi samochodami i oglądamy programy na ekranach japońskich telewizorów. Korzyścią, jaką ludzie odnoszą z handlu międzynarodowego jest, więc właśnie to, co importują. Eksport zaś stanowi swoistą zapłatę za towary importowane. Dlatego dla obywateli danego państwa korzystne jest uzyskiwanie maksymalnie dużego importu za dany wolumen eksportu lub, co na to samo wychodzi, opłacanie danego importu minimalnym eksportem. Od czasu opublikowania przez Adama Smitha Bogactwa Narodów żadna sprawa nie zjednoczyła ekonomistów do tego stopnia, co wiara w zalety wolnego handlu – pisze Friedman. Niestety ten profesjonalny consensus, z paroma wyjątkami w dziewiętnastym wieku, nie zapobiegł stawianiu barier handlowych przez kolejne kraje, jeden za drugim. Partykularny interes producentów zmiażdżył powszechny interes konsumentów”.
W naszym interesie jest kupować jak najtaniej. Ale rzeczy dobre. A o celowym „postarzaniu” towarów, bez względu na to, gdzie produkowanych, będzie którymś z kolejnych wpisów. Gwiazdowski
Rzeczpospolita pustynna Czas się obudzić ze snu o współpracy w ramach G7, G20. Kiedyś znany profesor powiedział, że wszystko ile tego G, i tak g… z tego będzie. Dziękuję za link do artykułu ze Spiegla, który podesłał Krzysztof Frais, który pokazuje, że nie istnieje żadna globalna forma współpracy antykryzysowej, w szczególności USA, Kanada, Japonia i wiele innych krajów nie zamierza się dołączać do zrzutki na bankrutujące bogate Włochy. Zaś Niemcy zwracają uwagę, że MFW ma status preferowanego pożyczkodawcy, więc długi wobec MFW są spłaca przed innymi długami, co powoduje, że podatnicy w UE, który już pożyczyli pieniądze krajom PIGS są narażeni na straty, jeżeli do gry wkroczy MFW. Co ciekawe, EBC też ma taki status, więc jeżeli EBC ma obligacje danego kraju i MFW też, to, kto pierwszy otrzyma zapłatę. Stawiam na kolejność: EBC, MFW, podatnicy, prywatni kredytodawcy. Może ktoś podrzuci jakąś opinię w tej sprawie. Codzienny szum kryzysu skutecznie przykrywa coraz silniejsze sygnały cofającej się globalizacji. Wyjście Kanady z porozumienia w sprawie emisji, CO2, wojna na słowa Wielkie Brytanii i Francji, chińskie cło na samochody produkowane w USA, radykalny spadek transgranicznego finansowania, kakofonia głosów grupy G20, to tylko nieliczne przykłady wskazujące na początek bardzo nieprzyjemnego procesu ponownej fragmentaryzacji globalnej gospodarki. Narodowe interesy stają się dominującym priorytetem, nawet, jeżeli są realizowane kosztem ogólnego interesu danego regionu. Szefowa MFW, madame Lagarde ostrzegła niedawno przez duchem lat 1930-tych unoszącym się nad światem XXI-wieku. Oczywiście tłum uspokajaczy już ruszył do akcji i uspokaja, że liderzy się porozumieją, że świat znajdzie rozwiązanie, że SuperMario odpali bazookę i problemy znikną. Uspokajacze nie rozumieją sedna problemu i dynamiki zjawisk na rynkach finansowych, nie potrafią patrzeć tam gdzie już widać oznaki nadchodzącego w 2012 roku Eurogeddonu. Na tym blogu próbuję od półtora roku pokazać, że realizuje się scenariusz poważnej zapaści gospodarczej, pokazuję też konsekwencje tego scenariusza dla Polski i polskich rodzin. Na tym blogu tuż po niedawnym szczucie UE demaskowałem głupotę ustaleń, które zapadły, uspokajacze zachłystywali się sukcesem szczytu. Dopiero po dwóch tygodniach, gdy poważne gazety wyśmiały szczyt, nasi rodzimi uspokajacze zaczęli nieco zmieniać ton. Powtórzę. Zielonej wyspy już nie ma. W 2013 roku będzie rozległa pustynia. Uspokajacze zauważą dopiero jak im sypnie piaskiem po oczach. Jeżeli w takim świecie Polska pozostała jedynym “frajerem”, który mówi językiem solidarności europejskiej z biednymi Włochami, to, dlaczego sami nie zapłacimy 50 mld euro przypadających na kraje spoza strefy euro. Czesi, Brytyjczycy, i kilka innych republik unijnych spoza strefy euro nie płaci, to my zapłaćmy za nich. Według logiki rozumowania prezentowanej w masowych mediach, to powinno jeszcze bardziej przyczynić się do stabilności i wiarygodności Polski, bo nasz wkład w solidarność europejską będzie jeszcze większy. A skoro lokata w MFW jest taka bezpieczna, jak perorują uspokajacze, to może wpłacimy do MFW całe nasze rezerwy dewizowe, wtedy dobrze na nich zarobimy i będą bardzo bezpieczne, w końcu MFW ma rating AAA. Towarem mocno deficytowym w debacie na medialnych szczytach władzy i tworzenia opinii publicznej jest zdolność do niezależnego myślenia i umiejętność poprawnego wnioskowania. Zapomniałem dodać, że w oczekiwaniu na ratingową bazookę mamy na razie obniżenie ratingu Belgii o dwa oczka przez agencję ratingową Moody’s, z poziomu Aa1 na Aa3. Kiedyś NBP inwestował w obligacje tego rządu, mam nadzieję, że już od dawna trzyma tylko obligacje rządów USA, Niemiec, (i ewentualnie) Japonii i Szwajcarii. Inne papiery wartościowe mogą wkrótce być mało wartościowe. Rybiński
Rostowski wycofuje rządowe miliardy złotych z zagrożonych banków W poniedziałek 19 grudnia 2011 r. Ministerstwo Finansów zamierza wykupić przed terminem bony skarbowe o wartości do 16,7 mld zł. Gazeta Wyborcza pochyla głowę nad roztropnością Rostowskiego, który w dobie kryzysu oddłuża Skarb Państwa. Powagi zapowiedziom dodaje informacja o odłożonych na rachunkach Ministra Finansów ok. 40 mld zł. Jednocześnie na koniec listopada 2011 r. deficyt budżetu państwa wynosi 21,6 mld zł przy planowanym 40,2 mld zł w całym 2011 r. Deficytowa jest praktycznie każda istotna część systemu finansów publicznych. Państwo wydaje więcej niż uzyskuje dochodów. Tymczasem Rostowski ma „drobne” przekraczające dwukrotnie faktycznie osiągany deficyt budżetowy. Co jest grane?
Cuda, cuda ogłaszają Ministerstwo Finansów informuje, że na koniec listopada 2011 r. dysponuje środkami walutowymi w kwocie 6,2 mld euro tj. 28,1 mld zł. Od dnia 31 grudnia 2010 r. przyrosły one aż o 4,6 mld euro (21,6 mld zł). Świstak pracowicie zawijał w sreberka, tylko, co i skąd? Najistotniejsze źródła walut dla Skarbu Państwa to: wpływy z emisji papierów skarbowych denominowanych w walutach obcych, wpływy z prywatyzacji od podmiotów zagranicznych oraz transfery z Unii Europejskiej.Od stycznia do listopada 2011 r. finansowanie zagraniczne deficytu budżetowego wyniosło 10 mld zł (zaledwie 41 % planu). Podobnie wpływy z prywatyzacji w tym samym okresie nie są oszałamiające - 12,2 mld zł (łącznie od inwestorów krajowych i zagranicznych). Ciekawie wygląda sytuacja w Budżecie Środków Europejskich. Do października 2011 r. wpłynęła z Brukseli równowartość 39 mld złotych, wydano zaś 41 mld zł (sprawozdanie operatywne tablica 18). Co znamienne w ustawie budżetowej deficyt Budżetu Środków Europejskich zaplanowano na 15,4 mld zł, a rzeczywisty deficyt sięgnął zaledwie 1,7 mld zł (11 % planu). Najwyraźniej poważnie zduszono planowane wydatki. Z wysokim prawdopodobieństwem za zwielokrotnienie środków walutowych w dyspozycji Ministra Finansów w 2011 r. odpowiada przede wszystkim nadzwyczajne ograniczenie zaplanowanych wydatków środków z Unii Europejskiej. Wykorzystanie środków dewizowych na wykup bonów skarbowych wymaga przewalutowania – wymiany na złotego. Ich sprzedaż na rynku może być formą interwencji walutowej, której spodziewają się spekulanci w grudniu 2011 r. Taka operacja to dwie pieczenie na jednym ogniu. Obniżenie złotowej części długu publicznego przez wykup bonów skarbowych oraz obniżenie złotowej równowartości denominowanego w walutach obcych długu publicznego na skutek chwilowego umocnienia złotego.
Czy Rostowski musi uciekać się do wymiany dewizowych zaskórniaków? I dary Panu, i dary Panu kosztowne złożyli W budżecie na 2011 r. po raz pierwszy pojawia się pozycja: zarządzanie płynnością sektora publicznego (Rozdział X Finansowanie deficytu budżetu państwa). Ni z gruszki, ni z pietruszki w rękach Ministra Finansów ma w 2011 r. znaleźć się aż 19,8 mld zł. Nadzwyczajność tej pozycji wyziera z projektu budżetu na 2012 r. Tym razem dzięki zarządzaniu płynnością nie tylko ma nie przybyć ani złotego, ale wręcz zarządzanie płynnością pochłonie 200 mln zł (Rozdział XI Finansowanie deficytu budżetu państwa). Zarządzanie płynnością to tylko przykrywka. Rostowski określił, że operacja ma polegać na przymusowym „pożyczeniu” Ministrowi Finansów środków z lokat bankowych od licznych instytucji państwowych. Dające podstawę do jej przeprowadzenia rozporządzenie weszło w życie z dniem 1 maja 2011 r., zaledwie 12 dni po publikacji w Dzienniku Ustaw. Natychmiast jeszcze w maju 2011 r. Rostowski zagarnął aż 14 mld zł. W czerwcu 2011 r. ściągnął dodatkowe 8,8 mld zł. Do końca listopada 2011 r. do rąk Rostowskiego łącznie trafiło 23,9 mld zł. Szczególną cechą tej operacji jest to, że pieniądze wycofano z banków komercyjnych i złożono w jednym jedynym banku – Banku Gospodarstwa Krajowego, który jest w pełni państwowy. Zwraca uwagę niezwykła dynamika akcji. Większość środków wycofano już w ciągu pierwszego miesiąca (maj), a akcja praktycznie zakończyła się w następnym miesiącu (czerwcu). Ubytek blisko 23 mld zł w dwa miesiące to poważne uszczuplenie taniej w obsłudze (relatywnie niewielka ilość rachunków o dużych saldach dysponentów państwowych) bazy depozytowej banków komercyjnych. Kryje się w tym drugie dno. Ma się rozumieć całkowicie „przypadkowo” Rada Polityki Pieniężnej od dnia 12 maja 2011 r. podwyższyła stopy procentowe o 0,25 %, z powtórką o kolejne 0,25 % już od 9 czerwca 2011 r. RPP pod silną presją zwiększyła stopy procentowe, aby zwiększyć skłonność do oszczędzania i zabezpieczyć płynność wydrenowanych przez Ministra Finansów banków komercyjnych. Ponadto decyzji RPP towarzyszyła obawa o skutki inflacyjne nagłego wzrostu podaży najbardziej płynnego pieniądza (transformacja lokat terminowych na depozyty bieżące ginące w czeluściach rządowych wydatków). Zaczyna się wojna o depozyty. Na śmierć i życie. Na ryzyko oszczędzających Polaków. Rząd wyżywi się sam dzięki ulokowaniu swoich środków we własnych bankach (NBP, BGK).
Przecież On wkrótce, przecież On wkrótce ludzi oswobodzi Zachomikowane wpływy dewizowe oraz wycofane z banków komercyjnych depozyty jednorazowo zwiększyły środki w dyspozycji Ministra Finansów o ponad 40 mld zł. Rostowski ma kasę na cuda w grudniu, gdy rząd drży o pozostanie z długiem publicznym poniżej progu ostrożnościowego. Cuda mogą mieć jednak negatywne konsekwencje. Zablokowanie wypłat z funduszy unijnych prowadzi do poważnego ryzyka naruszenia zasad określonych przy ich przyznawaniu i nawet do konieczności zwrotu środków. Ponadto grozi powstaniem zatorów płatniczych, utratą płynności i bankructwami zwłaszcza w budownictwie oraz pozostawieniem rozgrzebanych budów jak za Gierka. Z kolei wycofanie państwowych pieniędzy z banków komercyjnych uczula opinię publiczną, że w bankach dzieje się coś niedobrego. Co takiego siedzi w bilansach banków komercyjnych, że Rostowski w panice wycofał z nich 23 mld zł? Czy stanowiące własność zagranicznych bankierów banki komercyjne w Polsce są tylko dla idiotów? Odpowiedzi w kolejnych artykułach. Tomasz Urbaś
19 grudnia 2011 "Europa jest inna bez Vaclava Havla"- powiedział przewodniczący Parlamentu Unii Europejskiej, pan profesor Jerzy Buzek. Naprawdę? A co - panie profesorze - Unia Europejska się w nocy zmieniła? Jest mniej marnotrawstwa, socjalizmu, głupoty, biurokracji? W czym Europa jest inna, gdy zmarł jeden z jej twórców? Socjalista, wróg wolnego rynku, przeciwnik – najlepszego prezydenta Czech-Vaclava Klausa.. Zwolennik bombardowania Jugosławii w 1999 przez NATO, zwolennik ingerencji w sprawy Afganistanu, człowiek, który będąc w 2007 roku w Krakowie, powiedział, że w Polsce powinny odbyć się wybory pod nadzorem obserwatorów międzynarodowych(????) Wtedy, gdy Polską rządziło Prawo i Sprawiedliwość, Liga Polskich Rodzin i Samoobrona. Prawa człowieka, demokracja, wolność- swoiście pojęta- to są zabobony, którymi lewica karmi nas systematycznie. Vaclav Havel był przedstawicielem międzynarodówki socjalistycznej, zwolennikiem jednego państwa europejskiego, wrogiem państwa narodowego, człowiekiem z towarzystwa europejskiego powiązanego z naszym KOR-em, z Unią Wolności, Unią Demokratyczną. Nawet partia, którą popierał przeciwko Klausovi - nazywała się Partia Wolności - Unia Demokratyczna.(???) A skąd nazwa znajoma ta? U nas też rządziła Unia Wolności- Partia Demokratyczna.. I to jak rządziła? Odprysk z tej partii, czyli Platforma Obywatelska właśnie przygotowuje się do likwidacji państwa polskiego, pakując nas w federację, której przewodzić będą Niemcy.. Ale idą w zaparte, że to nic takiego.. Będzie nam wszystkim lepiej w federacji niemieckiej(???) W 1978 roku, socjalista Vaclav Havel założył Komitet Obrony Prześladowanych Niesprawiedliwie, u nas tymczasem – od 1976 roku- funkcjonował Komitet Solidarności Społecznej- Komitet Obrony Robotników. Dwie bliźniacze organizacje, obie tak naprawdę wrogie państwu.. Co widać po dwudziestu latach. CI właśnie ludzie dążą do likwidacji państwa polskiego… Czesi mają Klausa, człowieka prawicy, wolnorynkowca- a my mamy Donalda Tuska, człowieka Lewicy, socjaldemokratę i „Europejczyka”, który bardziej chce być „Europejczykiem” niż Polakiem. Nawet swojego czasu pisał, że” polskość to nienormalność”.. Czyżby, panie premierze? Rozumiem, że bycie Kaszubem- to też nienormalność.. Konserwatysta Klaus – socjalista - Havel. Ja jestem po stronie Vaclava Klausa, takiego prezydenta życzyłbym sobie w Polsce.. W żadnym wypadku, nie takiego jak Vaclav Hevel. Zresztą to samo zrobili Czesi, wybierając partię Vaclava Klausa do parlamentu czeskiego, a ten wybrał na prezydenta Vaclava Klausa.. Karta 77 to walka o prawa człowieka, czyli walka przeciw Panu Bogu, w myśl zasad Rewolucji Antyfrancuskiej, która zdetronizowała Prawa Boże, a na to miejsce wprowadziła tzw. Prawa Człowieka.. Zamiast obowiązków zawartych w Dekalogu- prawa. Prawa człowieka to sposób na wielki bałagan w państwie, bo to rodzaj przywileju, który przysługuje jednym, a nakłada obowiązek na innych. Na przykład prawo do pracy, prawo do darmowego leczenia, prawo do oświaty- oznacza, że na państwo socjalistyczne nakłada się obowiązek spełnienia tych życzeń.. Co oznacza, że państwo socjalistyczne taki obowiązek nakłada na wszystkich obywateli zamieszkujących terytorium, na którym zamiast Praw Bożych, obowiązują przywileje praw człowieka.. Wszystkim się wszystko należy, ale ktoś za te życzenia zapłacić musi.. W ten sposób tworzy się wielki bałagan prawny, w którym już nie wiadomo, kto jest ofiarą praw człowieka, a kto ich katem.. Prawa Człowieka to rodzaj kolektywnego traktowania człowieka wyzutego z odpowiedzialności i indywidualności. Każdy z nas ma być indywidualny, bo takiego go stworzył sam Pan Bóg- i odpowiedzialny za siebie i swoją rodzinę. Nie potrzebuje do tego państwa opiekuńczego opartego o zabobon Praw Człowieka. Człowiek ma być człowiekiem wolnym.. ”Władza, która nie istnieje dla wolności, nie jest władzą tylko przemocą”. Kategorią, która tworzy człowieka - jest wolność, dana mu przez samego Pana Boga.. Prawa Człowieka, tę wolność mu zabierają, tak jak demokracja sprzedawana przez propagandę, jako synonim wolności.. A przecież wystarczy przegłosować i człowiekowi tę wolność zabrać.. I codziennymi ustawami zabierają. Demokracja, podobnie jak Prawa Człowieka - jest zaprzeczeniem wolności człowieka.. W 1999 roku, Vaclav Havel został – według Gazety Wyborczej- Człowiekiem Roku. Laudację na jego cześć wygłosił sam Bronisław Geremek, twórca- wraz panem Adamem Michnikiem - III Rzeczpospolitej. Całość pilotował pan generał KIszczak wraz ze swoimi agentami przyozdabiającymi Okrągły Stół.. No i mamy to, co mamy: bankrutujące państwo bezprawia, skorumpowane, biurokratyczne. I mamy się z tego cieszyć.. Przymusowa radość będzie –jak tak dalej pójdzie- zapisana w Konstytucji.. Będziemy się radować przymusowo.. Z wielkiego osiągnięcia, jakim jest III Rzeczpospolita przyłączona zresztą wkrótce do federacji niemieckiej.. Dzięki prezydentowi Klausowi, scenariusz federacyjny Czechom na razie nie grozi, chociaż są częścią państwa o nazwie Unia Europejska i też pozbawieni są dużej części swojej suwerenności.. Bo prawicowy Klaus to nie lewicowy Havel.. Który ostatnio popierał czeską Partię Zielonych?. Ludzi, którzy od strony fałszywie pojętej ekologii, chcą walczyć z człowiekiem, i wolnym rynkiem, który dał ludziom dobrobyt na przestrzeni dziejów.. I dziwne, ale z ekologami władza liczy się bardzo.. Wystarczy, że wejdzie taki jeden z drugim na drzewo i wywiesi transparent, że się nie zgadza, żeby żaby były skrępowane otaczającą je cywilizacją, i władza przestaje budować mosty. Ba! Jakby się zdarzyło, to zakazałaby budować miasta..! Ekolodzy polityczni cieszą się wyjątkowym szacunkiem władz.. Dziwne? Czyżby ekolodzy byli władzą prawdziwą? Vaclav Havel w dniu swoich urodzin nadawał nagrody swojego imienia, i taką nagrodę dostał pan profesor Zygmunt Bauman, socjolog-komunista, twórca koncepcji postmodernizmu- cokolwiek to określenie miałoby znaczyć.. Znawca i interpretator holocaustu. W roku 1960 obronił pracę habilitacyjną pt: „ Klasa, ruch, elita; studium socjologiczne dziejów brytyjskiego ruchu robotniczego”. Bardzo ciekawa rzecz…. Chyba, bo nie czytałem, ale się domyślam.. I za to dostał habilitację. A w 85 rocznicę swoich urodzin otrzymał z rąk pana ministra Bogdana Zdrojewskiego z Platformy Obywatelskiej -Złoty Medal Zasłużony Kulturze Gloria-Artis. Twierdzi, że ”holocaust był konsekwencją nowoczesności”.(????) MOżę tak, może nie.. Jak to w „nauce?. W młodości służył w radzieckiej milicji, portem w Ludowym Wojsku Polskim i Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego.. Jego kryptonim w Informacji Wojskowej „Semjon” Doskonały materiał na autorytet.. No i zasłużenie został doceniony przez pana prezydenta Vaclava Havla.. Bo prezydent Klaus, żadnego wyróżnienia by mu nie dał.. No, bo, za co? Byłem wczoraj u dwóch znajomych w odwiedzinach.. Gdzie nie wszedłem jeden temat: śmierć Havla „Ikony Czech” Podobno cały dzień media serwowały postać pana prezydenta Vaclava Havla?. No, na pewno wilki mąż stanu.. Szczególnie, że był przeciwnikiem lustracji.. I przyjaźnił się z panem Adamem Michnikiem, też przeciwnikiem lustracji. Z cała odpowiedzialnością można powiedzieć, że zmarł Vaclav Michnik Czech.. Ciekawe ile sekund poświęcą media, wtedy, gdy umrze i odejdzie do Pana, pan prezydent Vaclav Klaus? Chciałbym dożyć tej chwili… Może nawet nie wspomną?. Bo to wróg socjalizmu i do tego jest prezydentem.. WJR
Informacja Ministra Radziwiłła
1. W ubiegły piątek ostatnim punktem obrad Sejmu była informacja bieżąca rządu na temat niebezpieczeństwa przekroczenia przez dług publiczny progu ostrożnościowego w wysokości 55% PKB na skutek postępującej dewaluacji złotego w stosunku do euro i amerykańskiego dolara. Na pytania posłów odpowiadał minister Radziwiłł odpowiedzialny w resorcie finansów za zarządzanie długiem publicznym, ale mimo kilkudziesięciu pytań, które padły w debacie, odpowiedzi było jak na lekarstwo. Sam zadałem kilka pytań i niestety żadnej wiążącej odpowiedzi. Minister zapewniał, że nie ma niebezpieczeństwa przekroczenia na koniec tego roku przez dług publiczny poziomu 55% PKB, ale tylko wtedy, kiedy będzie on liczony przy pomocy metodologii krajowej, a nie unijnej. Bez skrępowania minister objaśniał, że gdyby nie statystyczny zabieg z wyłączeniem Krajowego Funduszu Drogowego z sektora finansów publicznych to nigdy nie udałoby się zgromadzić wkładu krajowego do budowanej ze środków unijnych infrastruktury drogowej i kolejowej. Wprawdzie zobowiązania tego funduszu to już prawie 3% PKB, (czyli około 45 mld zł), ale my tych zobowiązań do długu nie doliczamy, choć Unia traktuje je, jako składnik długu.
2. Ministra nie dziwiły także inne zabiegi dokonywane przez jego szefa na naszym długu publicznym. Z różnych innych miejsc projektu budżetu na rok, 2012 ale tylko przy użyciu metod śledczych, można wydedukować, że ani metodą unijną ani krajową, nie uwzględniono w liczeniu długu publicznego, deficytu na rachunku środków europejskich ( prognozowanego na 4,5 mld zł, choć za rok 2011 ten deficyt wyniesie ponad 12 mld zł), deficytów ZOZ (5,3 mld zł), czy transakcji swap na długu (w tamtym roku miały one wartość 7 mld zł). Ponieważ brakowało dochodów ze składek w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, ustalono dotację budżetową do tego funduszu w wysokości prawie 40 mld zł ale zostanie ona uzupełniona środkami z Funduszu Rezerwy Demograficznej w wysokości prawie 3 mld zł (choć środki te miały być wykorzystywane od roku 2020), prawie 2 mld zł kredytu pozyskiwanego z banków komercyjnych i blisko 1 mld zł z kredytu uzyskiwanego z budżetu państwa. Fundusz ten ma już na koniec tego roku ponad 7 mld zł kredytu w bankach komercyjnych i ponad 15 mld zł kredytów budżetowych. Gdyby chcieć doprowadzić do przejrzystości w finansowaniu FUS, to dotacja budżetowa do tego funduszu na rok 2012 powinna wynieść nie 40 mld zł, a 68 mld zł, a więc wydatki budżetowe musiałby być wyższe o 28 mld zł, czyli blisko 2% PKB. W ten sposób ogromnej wielkości zobowiązania są zmiecione pod dywan i nieuwzględnione ani w wysokości deficytu sektora finansów publicznych, ani w wysokości długu publicznego. Jeżeli dołożymy do tego, informację, że do liczenia długu wyrażanego w walutach obcych chce się przyjąć w 2012 roku kurs euro w wysokości 4 zł, a dług ten stanowi już blisko 30% całości naszego zadłużenia, to widać, że informacje podawane przez ministra finansów w sprawie naszego długu mają niewiele wspólnego z rzeczywistością.
3 Minister nie skomentował również pytania o skalę interwencji walutowych dokonywanych przez NBP i Bank Gospodarstwa Krajowego w imieniu rządu. Według doniesień medialnych do tej pory w tym roku NBP wydał już na interwencje mające umacniać złotego, prawie 5 mld euro. A trzeba pamiętać, że minister finansów poprzez bank BGK dokonuje zamiany euro na złote na rynku, a więc także stara się umacniać złotego. W tym roku wymienił w ten sposób aż 6 mld euro. Czyli wydano już na interwencje walutowe około 11 mld euro, a złoty jest najsłabszą walutą w krajach zaliczanych do tzw. rynków wschodzących, słabszy nawet niż węgierski forint a to ten kraj przeżywa przecież potężne kłopoty finansowe. Mimo więc debaty sejmowej na temat wielkości naszego długu publicznego w dalszym ciągu nawet posłowie nie mogą u źródła potwierdzić informacji o stanie naszych finansów publicznych. Kłamaliśmy w dzień, kłamaliśmy w nocy, przypominają się słynne słowa byłego już Premiera Węgier Ferenca Gyurcsanya. Czy i u nas, kiedy prawda wyjdzie na jaw, Polacy zachowają się w wyborach podobnie jak Węgrzy? Zbigniew Kuźmiuk
Atak na posła Macierewicza Warszawska Prokuratura Apelacyjna chce uchylenia immunitetu posła Antoniego Macierewicza (PiS) za publikację raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Chce mu zarzucić ujawnienie tajemnicy, przekroczenie uprawnień i poświadczenie nieprawdy. - To absurdalne - mówi Niezależnej.pl poseł Macierewicz. - Wysłaliśmy wniosek do Prokuratury Generalnej - powiedział zastępca Prokuratora Apelacyjnego w Warszawie Waldemar Tyl. Jako pierwsze informację podało Radio ZET. Tyl ujawnił, że wniosek pochodzi z początku grudnia. Procedura wymaga, by do Sejmu skierował go Prokurator Generalny. Jak dowiedział się portal Niezalezna.pl, wniosek skierowany został pospiesznie i z licznymi błędami. Kierownictwo Prokuratury Apelacyjnej liczy się z tym, a nawet jest przekonane, że wniosek zostanie zwrócony do uzupełnienia. - Nasi koledzy się pospieszyli - mówi nam prokurator Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. - Stąd te kardynalne błędy - dodaje. Sprawa jest prowadzona od kilku lat. Przyspieszona została, gdy został powołany zespół sejmowy ds. katastrofy smoleńskiej. Poseł Antoni Macierewicz dowiedział się o wniosku prokuratury od reportera Niezależnej.pl. Był zaskoczony.
- To wydaje się absurdalne, ale muszę najpierw uzyskać więcej informacji, aby skomentować decyzję prokuratury - powiedział nam poseł. Później w rozmowie z portalem tvn24.pl Antoni Macierewicz powiedział, że zapowiedź zarzutów traktuje, jako "rodzaj represji politycznych". - To obrona obecnego układu i dowód na siłę lobby komunistycznego. Zawsze miałem świadomość, jak to lobby jest wpływowe – wyjaśnił poseł, który uważa, że działanie prokuratury może być swojego rodzaju "zemstą za prowadzenie śledztwa smoleńskiego" przez sejmowy zespół, któremu przewodniczy.
"Musi dziwić, że po pięciu czy sześciu latach w sytuacji, w której wypowiedział się w tej kwestii Trybunał Konstytucyjny, kiedy moje działanie było podejmowane w oparciu o ustawę, formułuje się zarzut ujawniania tajemnicy. To wygląda dosyć absurdalnie" - podkreślił poseł PiS.
"Mam wrażenie, że jest to działanie mające raczej cechy polityczne niż merytoryczne ze względu na absurdalność sytuacji ze strony prawnej. Łączyłbym je z tym, że w sprawie smoleńskiej udowodniliśmy matactwo, wskazaliśmy, że przebieg wydarzeń był zupełnie inny niż to relacjonuje zespół Millera i przedstawiliśmy dowody, że organa rządu pana Tuska kłamały, ukrywały winę rosyjską" - powiedział Macierewicz. Śledztwo w sprawie "podejrzenia popełnienia przestępstwa przez członków komisji weryfikacyjnej, polegającego na niedopełnieniu ciążących na nich obowiązków rzetelnej weryfikacji prawdziwości danych zebranych w toku postępowania likwidacyjnego WSI i dopuszczenia do zamieszczenia w raporcie nieprawdziwych danych pochodzących z niewiarygodnych źródeł, dotyczących osób fizycznych i podmiotów gospodarczych, co stanowiło działanie na szkodę interesu prywatnego tych osób i podmiotów" jest prowadzone od jesieni 2007 r. Szef komisji weryfikacyjnej WSI Antoni Macierewicz wiele razy podtrzymywał wszystkie swe wypowiedzi, co do raportu i mówił, że jego ustalenia są oparte na dokumentach WSI i ustaleniach komisji weryfikacyjnej. WSI przestały istnieć 30 września 2006 r. Powołanym w 1991 r., na miejsce służb informacyjnych WSW, WSI zarzucano wiele nieprawidłowości, m.in. brak weryfikacji z lat PRL, tolerowanie szpiegostwa na rzecz Rosji, udział w aferze FOZZ, nielegalny handel bronią, dziką lustrację b. wiceszefa ABW. Marek Nowicki
Jest gorzej niż myślimy? Prezydent Litwy: na swych partnerów Polska wybiera "bardziej takie kraje jak Rosja aniżeli Litwę" Polska komercjalizuje się swą politykę zagraniczną i przedkłada partnerstwo z Rosją nad partnerstwo z Litwą - powiedziała prezydent Litwy Dalia Grybauskaite. Grybauskaite cytują w poniedziałek litewskie agencje informacyjne powołując się na wywiad, jakiego udzieliła w niedzielę prywatnej telewizji TV3. Komentując decyzję strony polskiej o zawieszeniu udziału w budowie elektrowni jądrowej na Litwie prezydent odnotowała, że "ostatnio ze strony państwa sąsiedniego (Polski - PAP) widzę jakby komercjalizację polityki zagranicznej i polityki w ogóle", a na swych partnerów Polska wybiera "bardziej takie kraje jak Rosja aniżeli Litwę". "Ostatnio polski rząd o energetyce mówi jedynie z pozycji komercyjnej" - podkreśliła w wywiadzie Grybauskaite, wyrażając opinię, że projekty energetyczne mają też aspekt geopolityczny. "W świecie energetyki nie ma wyłącznie energetyki, wyłącznie ekonomiki, wyłącznie komercji" - zaznaczyła prezydent. Polska Grupa Energetyczna (PGE) poinformowała, że zawiesiła zaangażowanie w budowę elektrowni jądrowej na Litwie i zrezygnowała z rozmów o zakupie energii z Kaliningradu. W ubiegłym tygodniu litewska prezydent nie przywiązała wielkiego znaczenia do tej decyzji i wyraziła opinię, że "im mniej partnerów ma przedsiębiorstwo, tym łatwiej jest nim zarządzać". Zwróciła uwagę, że na razie w nowej elektrowni w Visaginas zamierza się budować tylko jeden reaktor o mocy 1300 MW. "Takie urządzenie jest zbyt małe, by zaspokoić potrzeby czterech państw. Naturalne, więc, że różne kraje, z komercyjnych powodów, podjęły taką, czy inną decyzję" - powiedziała wówczas Grybauskaite. Minister energetyki Litwy Arvydas Sekmokas nie wyklucza jednak możliwości powrotu strony polskiej do projektu budowy siłowni atomowej na Litwie. "Nie wykluczam tego. (...) Jeżeli strona polska ma jakieś pytania, czy sugestie, jesteśmy gotowi wysłuchać i być może rozważyć je" - powiedział Sekmokas w czwartek w litewskim parlamencie. Litewska elektrownia Visaginas, która ma zastąpić zamkniętą już siłownię Ignalina, miała być wspólnym przedsięwzięciem Litwy, Polski, Łotwy, Estonii oraz inwestora strategicznego. W lipcu Litwa wybrała technologię firmy Hitachi-GE Nuclear Energy, natomiast negocjacje ws. finansowania projektu między litewską firmą VAE a koncernem Hitachi trwają i mają się zakończyć w najbliższych tygodniach. Według planów, inwestor strategiczny miał objąć w przedsięwzięciu większość udziałów. Ilość dostępnej - dla poszczególnych udziałowców - energii miała odpowiadać ich zaangażowaniu w projekt. Dokumenty środowiskowe zezwalają, by siłownia miała docelową moc 3400 MW. Jednak rozmowy Litwy z koncernem Hitachi dotyczą budowy tylko jednego reaktora klasy ABWR o mocy rzędu najwyżej 1500 MW. Strona litewska zakładała, że prace budowlane rozpoczną się w 2014 roku, a w 2020 roku siłownia rozpocznie produkcję energii elektrycznej. Aleksandra Akińczo
Celny argument panny Coulterówny „Jak zostanie wykryty gen homoseksualizmu – i znany po zapłodnieniu - to, zgadnijcie:, jakie dzieci byłyby w pierwszej kolejności wyskrobywane? Nawet przez liberałów?” Zawsze uważałem, że panna Anna Coulter – prawicowa publicystka amerykańska – jest prawie tak dobra, jak ja (a znacznie ładniejsza...). I rzeczywiście. Niedawno p.Coulterówna zyskała nowy punkt: pojawiła się w telewizji w Dallas – i wytłumaczyła swojemu oponentowi, będącemu (tfu!) „gejem”, że homosie, powinni być wręcz histerycznymi przeciwnikami aborcji. Wzbudziło to jego ostry sprzeciw. Trzeba, bowiem Państwu wiedzieć, że (tfu!) „geje” są zdecydowanymi zwolennikami prawa do zabijania nienarodzonych dzieci. A dlaczego? A to ciekawa sprawa. Homosie, oczywiście, problem aborcji mają gdzieś, bo ich nie dotyczy, – ale ponieważ są to z reguły ludzie łagodni i kulturalni, to aborcji, – czyli rozrywania na kawałki człowieczka, choćby i małego - nie lubią z powodów estetycznych. Natomiast (tfu!) „geje” są za aborcją, – bo (tfu!) „geje” to nie homosie, – lecz ludzie traktujący homoseksualizm, jako taran do rozbijania normalnego społeczeństwa – i tworzą w tym celu polityczną „tęczową koalicję” z ekologami, feministkami, lesbijkami – i właśnie aborcjonistami. A panna Coulterówna powiedziała słodko: „Jak zostanie wykryty gen homoseksualizmu – i znany po zapłodnieniu - to, zgadnijcie: jakie dzieci będą w pierwszej kolejności wyskrobywane? Nawet przez liberałów?” Ciekawe: czy wtedy (tfu!) "geje" zażądają zakazu badań prenatalnych? JKM
Flaki, ananasy i M'Kubwa ki-jinga Ludzie twierdzący, że dla kraju jest korzystne mieć eksport wyższy od importu mają po prostu coś nie w porządku z mózgownicami. Może jestem nudny, jak flaki z olejem, – ale lubię pisać o gospodarce. Kontynuuje, więc temat eksportu... Powtarzam z całą mocą: nie po to eksportujemy np. węgiel czy kotły parowe, by pozbyć się z kraju węgla i kotłów – i nie po to, by uzyskać za to pieniądze. Tymi pieniędzmi możemy sobie, co najwyżej wytapetować ściany. Banknoty Zimbabwe, który 14 miliardów szło za bułkę, są znacznie tańsze, niż tapeta, – ale dolary już nie. Te pieniądze są potrzebne TYLKO po to, by za nie coś kupić! Celem jest, więc ten import – a nie eksport. Kto twierdzi inaczej – stawia wóz przed koniem? Już 150 lat temu wielki publicysta, śp. Fryderyk Bastiat, wyśmiewał się z tych, którzy bilans nazywają „dodatnim”, gdy eksport jest wyższy od importu. Pisał tak: kupuję coś we Francji za 100.000 FF i wywożę do USA, gdzie sprzedaję to za 200.000FF. Za te pieniądze kupuję towar, który sprzedaję we Francji za 300.000 FF. Wtedy bilans handlowy Francji jest ujemny – na 200.000FF. Jeśli jednak zakupiony w Ameryce towar po drodze zatonie w Atlantyku, to bilans jest dodatni: +100.000 FF. Ludzie twierdzący, że dla kraju jest korzystne mieć eksport wyższy od importu mają po prostu coś nie w porządku z mózgownicami. Uważają przy tym, że "Co jest dobre dla General Motors, jest dobre dla USA". Nie jest to, oczywiście, prawdą. Można obłożyć Amerykanów podatkiem, dopłacać z tych pieniędzy GM do samochodów, w wyniku, czego GM sprzeda pół miliarda samochodów i jego właściciele, dyrekcja, inżynierowie, robotnicy zarobią sporo - ale Ameryka na tym oczywiście straci. "Zelmer" może robić czajniki po 50 zł sztuka - ale nie może ich sprzedać w Nigerii, bo ktoś sprzedaje je tam po 40 zł. Jeżeli dopłacimy "Zelmerowi" 25 zł od czajnika, to "Zelmer" sprzeda w Nigerii może i 10 milionów czajników po 30 zł, zarobi na tym 50 milionów... ale Polska będzie biedniejsza o 250 - 50 = 200 mln zł. Zarobią tylko Nigeryjczycy. Zarobi również przemysł nigeryjski - bo jeśli Nigeryjczycy kupią te dziesięć milionów czajników za 300 milionów zamiast za 400 milionów - to mają dodatkowe 100 milionów by kupić jakieś wyroby nigeryjskie. Fabryka czajników w Nigerii straci - ale inne fabryki zarobią. I nawet nie będą wiedziały, że to dzięki głupocie Bwana M'Kubwów z Warszawy. Natomiast Polacy mając o 200 mln zł mniej, o tyle mniej kupią w Polsce. "Zelmer" zarobił - ale inne fabryki straciły. Jednak na ogół nie wiedza, dlaczego - i domagają się, by rząd subwencjonował eksport!!!! Połączenie d***kracji z socjalizmem to rządy totalnej głupoty. Podsumujmy: jeśli fabryka w Nigerii może sprzedawać tam czajniki taniej, niż "Zelmer", to dopłacanie do eksportu czajników "Zelmera" jest równie sensowne, jak dopłacanie polskim szklarniom, by produkowały ananasy na eksport na Hawaje. JKM
Karta Praw - a Kara Śmierci Parę dni temu udzielałem wywiadu pewnej – przemiłej zresztą – dziennikarce. Na temat kary śmierci. Przypomniałem w nim, że zakaz wykonywania kary śmierci wynika z podpisania przez III Rzeczypospolitą – sprawującą wtedy suwerenną władzę nad Polską – Protokołu Nr 6 Konwencji Rady Europy – ciała niemającego nic wspólnego z Unią Europejską! W każdej chwili jakieś suwerenne państwo polskie – jeśli powstanie - będzie mogło się z tej konwencji wycofać. Być może nawet leży to w kompetencjach obecnego euro-stanu – mającego przecież w tych sprawach dużą autonomie w ramach Unii Europejskiej. Żurnalistka zaprotestowała: „Przecież zakaz stosowania kary śmierci zawarty jest w Karcie Praw Podstawowych – dokumencie UE, jak najbardziej?!?” Tak – tylko, że akurat III RP i Zjednoczone Królestwo tej kretyńskiej „Karty” nie podpisały; co więcej: przed podpisaniem Traktatu Lesbijskiego obydwa państwa zawarowały sobie, że nie muszą go podpisywać... „To Polska nie ratyfikowała tej Karty?” - zdziwiła się szczerze dziennikarka. No – chyba Pani widzi, że nie! - odparłem? „A po czym??!?” Po tym, ze Polska ma jednak tempo rozwoju, mimo wejścia do UE, w granicach 2-3%; gdyby podpisała KPP, to by to tempo spadło do -1% - +1% - jak w całej Unii... Ale-ż dlaczego? - zaprotestowała moja rozmówczyni – Przecież ta Karta jest bardzo korzystna dla Polaków? Daje wielkie uprawnienia pracownikom, swobody seksualne... Proszę Pani! Gdyby Pani uprawniła każde dziecko w rodzinie do jedzenia dziennie dowolnej ilości cukierków. Gdyby jeszcze dała Pani dzieciom prawo większością głosów zmieniać decyzję Ojca, albo nawet wspólną Ojca i Matki. Gdyby zagwarantowała, że brat i siostra mogą swobodnie baraszkować w łóżku – a rodzice maja obowiązek nazywać ich związek „małżeństwem”. Gdyby jeszcze dzieci mogły (wbrew woli rodziców) nie chodzić do szkoły – to czy uważa Pani, ze rodziny, obdarowane taką liczbą praw, przetrwałyby ten eksperyment? Ku chwale tej Pani zauważyłem, że na jej czole zaczęły się pojawiać zmarszczki od wysiłku umysłowego. „To dawanie większej liczby praw nie musi pomagać ludziom?” Nie musi. Niech Pani sobie wyobrazi, że damy 10 procentom – co tam: 10%-om: wszystkim! - prawo jeżdżenia również lewą stroną; co się stanie? „Liczba wypadków przerażająco wzrośnie..” Nie – liczba wypadków znacznie spadnie – wyjaśniłem cierpliwie. Przynajmniej: tych śmiertelnych – bo ludzie zaczęliby jeździć 5 km/h by mieć szanse uniknięcia czołowego zderzenia. Tylko, co to byłaby za jazda... już lepiej byłoby rowerem. Ta część wywiadu nie ukaże się. Ja tu tylko dodam, że najgorszymi są nie społeczne postanowienia KPP – tylko gospodarcze. Cofające Polskę do 1954 roku, – kiedy to studenci mogli odwoływać profesorów. Koszmar. Choć – przy dzisiejszym poziomie profesury?... JKM
Memento z Olkusza Pod koniec spotkania w Olkuszu głos zabrał pan, który rzeczowo – i na ogół słusznie – skrytykował niektóre aspekty prowadzonej przeze mnie polityki propagandowej. Zaczął jednak od czegoś, co mnie zaskoczyło... Powiedział mianowicie, że teraz to się na ogół ze mną zgadza – ale gdy pierwszy raz zobaczył mnie w TV, to akurat usłyszał, że „Dobry Czerwony to martwy Czerwony” - i czym prędzej zmienił kanał. I to właśnie jest zaskakujące. Zawsze mi się wydawało, że jak ktoś usłyszy z ekranu zdanie nietypowe, drastyczne – to przykuwa ono na czas jakiś jego uwagę. To zdanie może być krańcowo niesłuszne – np. twierdzenie, że kobiety i mężczyzn trzeba przymusowo łączyć w małżeństwa, jak u Inków. Jednak, gdy coś takiego usłyszę, to nie przełączam się na inny kanał – tylko czekam na jakieś uzasadnienie, zaprzeczenie, wyjaśnienie... Dzisiejszy człowiek słucha jak widać tylko tego, co mniej-więcej pasuje do tego, co słyszy, na co dzień. Tezy oryginalne – odrzuca a limine. To całkiem możliwe. Ja żyję w tej chwili w obcym kraju. W mojej Polsce, na przykład, kierowca, który pojechał bardzo ostro, ryzykownie - ale szczęśliwie - kwitowany był pełnym podziwu słowem: „Kozak!”. Dziś spotyka się z epitetem: „Wariat”. A pilotów, „Jaka-40”, którzy wypatrzyli lukę w chmurach i bezpiecznie posadzili samolot w Smoleńsku, wywołując na wieży kontrolnej oklaski i pełne podziwu określenie: „Mołodcý!” - prokuratura chce ciągać po sądach. A co do meritum: oczywiście, że w polityce lepszy jest zupełny idiota od socjalisty, – bo idiota mając do wyboru A albo B raz na dwa razy przypadkiem wybierze trafnie; socjalista zawsze wybierze błędną ścieżkę, – bo korzysta z błędnej doktryny. Oczywiście: socjalista może być znakomitym aktorem, piłkarzem, urzędnikiem, tokarzem – a znałem nawet jednego socjalistę – świetnego prezesa spółdzielni mieszkaniowej. Może działać wszędzie tam – gdzie nie występuje, jako socjalista. Natomiast, jeśli bierze się za politykę i usiłuje wprowadzać swoje rozwiązania – to, niestety: jedynym wyjściem jest metoda zastosowana przez śp. gen. Augusta Pinocheta. Żywy socjalista... No, może w państwie byłoby miejsce dla jednego czy dwóch działaczy socjalistycznych. W ZOO – w klatce z napisem: „Zwierzę szczególnie niebezpieczne!” (proszę pamiętać, że socjaliści uważają, że człowiek jest tylko zwierzęciem, – więc się nie mogą obrazić!). A od czasu do czasu pokazywać w TV. Po każdym zdaniu puszczając „z puszki” śmiech. W odpowiednio dobranej tonacji. JKM
A teraz przekonamy się, co z autonomią Zjednoczonego Królestwa? Irlandczycy dwa razy odrzucali Traktaty: Akcesyjny i Lesbijski - i potem dwa razy glosowali ponownie. O dziwo - negatywnie. Pamiętam po pierwszym referendum w sprawie drugiego traktatu jedna z głosujących mówiła: "Byłam za Traktatem - ale jeśli zmuszą nas do powtórzenia głosowania, zagłosuję przeciw! Dość tych kpin!! Tak reaguje człowiek. Krowa, jak ją ponaglić, zagłosuje tak, jak jej sie każe. Dziś mało zostało już w Europie LUDZI. I rzeczywiście: za drugim razem zagłosowali przeciwko niepodległości. Jednak p.Dawid Cameron, premier rządu JKM, chyba nie może sobie pozwolić, by zmieniać zdanie jak chorągiewka na wietrze? A p.Herman van Rompuy chce ponownego głosowania nad „ulepszeniem” Traktatu Lizbońskiego:
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/na-kolejnym-szczycie-ue-przyjmie-nowy-traktat,1,4968411,wiadomosc.html
I to na styczeń/luty. Nagle bardzo IM się śpieszy. Szczerze pisząc: same proponowane poprawki nie są szczególnie szkodliwe – gwałtowny sprzeciw budzi tylko metoda: „poprawianie” traktatów trzy lata starannie negocjowanych. Oraz ogólny kierunek: na zwiększenie uprawnień władz państwowych kosztem autonomii euro-stanów. Dwie rzeczy czekają na wyjaśnienie:
1) Czy legalnie możliwe jest wprowadzenie wiążących postanowień poprzez „umowy międzyrządowe” zamiast poprzez rewizję Traktatu? P.Cameron już zapowiedział podanie sprawy do Trybunału Europejskiego, – bo KE zaangażowałaby się – wbrew statutowi – w sprawy formalnie nieobjęte zakresem działania Unii. Czy np. „Rząd” III RP mógłby angażować się w tworzenie „związku gmin północnego Mazowsza” - i zarządzać zasobami tego związku? Nie po to został utworzony, nie ma takich uprawnień. Ale w Polsce to by pewno przeszło...
2) Czy Czechy, Słowacja, Węgry nie przyłączą się do Zjednoczonego Królestwa? Bo to, że JE Donald Tusk, przekupiony perspektywą posady w UE, poprze Brukselę, wydaje się oczywiste. JKM
JKM w Marszu Niepodleglości Jeśli obecnej "klasy politycznej" nie usuniemy – Polska się zdegeneruje w sposób nieodwracalny – a przynajmniej: nie do odwrócenia przez 75 lat. Wybór prosty. {O.R.K.S.} zażądał ode mnie bym wytłumaczył, „Jaka-ż to idea przyświeca Pańskiemu głośnemu uczestnictwu w kolejnych Marszach Niepodległości, podczas gdy jego celem jest uczczenie śp.Romana Dmowskiego, który jawnie drwił sobie z aksjomatów politycznych - dziś przez Pana firmowanych". Służę – i wyjaśniam.
1) Oczywiście: nie wszystkie idee śp. Romana Dmowskiego są moimi ideami – w przeciwnym przypadku byłbym we partii narodowej, a nie w konserwatywno-liberalnej.
2) Tym niemniej nie jest prawdą, że Roman Dmowski kpił z idei prawicowych. Był zdecydowanym zwolennikiem darwinizmu (również społecznego) i wolnego rynku. Najlepszy dowód, że to w eNDecji działali prof. prof. Edward Taylor, Adam Heydel
http://mises.pl/projekty/projekty-wydawnicze/adam-heydel-dziela-zebrane/
– zwolennicy czystego liberalizmu gospodarczego i Roman Rybarski, niewiele mniej radykalny.
3) W latach 20-tych i 30-tych XX wieku pod wpływem d***kracji nastąpił ostry zwrot w lewo – i z liberałów zrobili się socjal-liberałowie, z d***kratów – socjal-d***kraci, z anarchistów – anarcho-syndykaliści, a z narodowców: narodowi socjaliści. Dmowski elastycznie uginał się pod tym trendem, – ale i tak narodowi socjaliści opuścili eNDecję, tworząc ONR-Falangę (czysty socjalizm) i ONR-ABC.
4) Wśród młodzieży demonstrującej na Marszu Niepodległości część to narodowi socjaliści – a część narodowi radykałowie, bardzo często: radykalnie liberalni, jak Edward Taylor czy Adam Heydel. Jest b. ważne, by tych drugich było jak najwięcej.
5) A tak w ogóle to doszedłem do wniosku, że obecna Różowa Szlachta już tak zbezczelniała, stała się arogancka i nie ma najmniejszego zamiaru rezygnować z niesłychanych wręcz przywilejów – że nie ma co liczyć na ewolucję. Konserwatysta we mnie przegrywa z liberałem domagającym się usunięcia tej skorumpowanej hołoty – choćbyśmy mieli przeżyć 25 lat rewolucyjnego chaosu. Jeśli bowiem tych łajdaków nie usuniemy – Polska się zdegeneruje w sposób nieodwracalny – a przynajmniej: nie do odwrócenia przez 75 lat. Wybór prosty. Obawiam się, że dziś trudno liczyć nawet na wojsko - zrezygnowane i skorumpowane. Obecnie, jak sądzę, tylko młodzież narodowa jest w stanie wymieść tych pasożytów. Więc jestem z nimi.
PS. Zdumiewające! Na podstawie wczorajszego wpisu {AdNovum} nie jest w stanie określić, czy ja – a zapewne i panna AC – jesteśmy za czy przeciw aborcji!! JKM
Podpowiadam „Folksdojczom” „Kadeci siedzą, dłubią w nosie, wzdychają, z dzikiej nudy puchną i myślą sobie: kiedyż wreszcie przestanie bździć to stare próchno?” Kto wie, czy Janusza Szpotańskiego nie wspierały proroctwa, kiedy w słynnym poemacie „Bania w Paryżu” opisywał wizytę księżnej Guise u kadetów w Akademii Wojskowej Saint Cyr? Przecież identyczna sytuacja musi panować w Parlamencie Europejskim podczas przemówień posłanki Joanny Senyszyn. Inna rzecz, że tam Umiłowani Przywódcy maja do dyspozycji podobno tylko dwie minuty, a w tej sytuacji nawet posłanka Senyszyn nie zdąży powiedzieć zbyt wielu głupstw. Najwyraźniej te ograniczenia rekompensuje sobie opisami „katoprawicy”, co to „z zacietrzewieniem” broni „sejmowego krucyfiksu”. Już mniejsza o to „zacietrzewienie” - ale warto zwrócić uwagę, że jeśli ktokolwiek broni „krucyfiksu” to dlatego, że różne lewicowe damy („I ty za młodu niedorżnięta megiero...”) i panowie po przejściach w „resorcie” ten „krucyfiks” z „zacietrzewieniem” atakują. Najgorsze są nieproszone rady - ale na miejscu posłanki Senyszyn skoncentrowałbym się raczej na autoanalizie - i to nie tylko ze względu na widoczne u pani posłanki skłonności narcystyczne, ale przede wszystkim ze względu na większe szanse uzyskania jakichś rezultatów badawczych. O ile, bowiem Joanna Senyszyn na temat „katoprawicy” wie niewiele, a prawdę mówiąc, nie wie nic - co widać, słychać (i to jeszcze jak!) i czuć - to o sobie wie pewnie trochę więcej. Chętnie byśmy się, więc dowiedzieli, czy jej wrogość do chrześcijaństwa nie bierze się przypadkiem z jakiejś traumy w młodości. Takie przypadki się zdarzały - a literackie świadectwo daje im wspomniany Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”, opisując, jak to Rurka, będący w UB zwierzchnikiem Szmaciaka, kręcił nosem na jego donosy: „Wiecznie ten klecha! Do znudzenia! Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia za to, że w kwiecie swej młodości waliłeś konia bez litości!” Ale mniejsza już o te obsesje pani posłanki, bo to w końcu nic szczególnego. Rosjanie powiadają, że „każdyj durak po swojemu s uma schodit”, więc cóż; pani Joanna Senyszyn właśnie tak. Nie ona pierwsza i nie ostatnia, zatem lepiej będzie, jak zmienimy temat na jeszcze lżejszy, a mianowicie - bajkę o zupie na gwoździu. Któż nie pamięta opowieści, jak to wygłodzony żołnierz trafił do chałupy głupiej niczym... no, mniejsza z tym - a do tego w dodatku skąpej baby i poprosił o coś do zjedzenia. Baba zełgała, że nic nie ma, więc żołnierz powiedział, że w takim razie ugotuje zupę na gwoździu. Nalał do garnka wody, wrzucił gwóźdź i poprosił zaciekawioną babę o szczyptę soli. Kiedy mu dała, poprosił jeszcze o szczyptę pieprzu. To też dostał, więc po chwili poprosił o trochę warzyw. Obrał je, wrzucił do garnka, a kiedy wszystko zaczęło się gotować, zwrócił się do baby, która już nie mogła doczekać się zupy, że byłaby ona jeszcze lepsza, gdyby tak dodać, chociaż garść kaszy. Baba w podskokach przyniosła, a kiedy i kasza znalazła się w garnku, żołnierz poprosił jeszcze o trochę wędzonki. Kiedy wszystko się pięknie ugotowało, wydobył z garnka gwóźdź, zjadł krupnik i nawet poczęstował nie posiadającą się ze szczęścia babę. Czyż ta bajka nie jest prefiguracją Unii Europejskiej? Unia Europejska, niczym ów żołnierz z bajki, zaszczepia głupie, zachłanne i liczące na różne darmochy baby opowieściami podobnymi do zupy na gwoździu w tym sensie, że tak naprawdę, to wszystkie te obiecane darmochy obdarowani nie tylko sami muszą sobie sfinansować, ale w dodatku - zapłacić za nie drożej, bo w koszty wchodzi również utrzymanie całej armii darmozjadów - w tym również deputowanych do Parlamentu Europejskiego, który Włodzimierz Bukowski nazywa „obozem cygańskim” krążącym między Strasburgiem a Brukselą. Właśnie w Sejmie Umiłowani Przywódcy rozpoczęli potępieńcze swary nie tylko na temat „pogłębienia integracji”, to znaczy - przekształcenia Unii Europejskiej w federację, w której dotychczasowe państwa członkowskie również formalnie stałyby się obdarzonymi jakimś tam zakresem autonomii landami, ale również - na temat uczestnictwa naszego nieszczęśliwego kraju w operacji „ratowania euro”, jaką wykombinowała Nasza Złota Pani Aniela do spółki ze swoim francuskim kolaborantem Mikołajem Sarkozym. Kombinacja polega na tym, żeby kraje strefy euro zrzuciły się na sumę 150 miliardów eurosów, a kraje peryferyjne - na 50 miliardów. Następnie - żeby te 200 miliardów euro przekazać Miedzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, który następnie „pożyczy” je Włochom, a włoski rząd wykupi za to swoje śmieciowe obligacje od niemieckich i francuskich banków. Premier Tusk oczywiście obiecał Naszej Złotej Pani Anieli, że forsę da, tylko jeszcze nie wiemy - ile. Mówi się o sumach od 6 do nawet 17 miliardów euro, które mają być przekazane z rezerwy walutowej Narodowego Banku Polskiego. Co premieru Tusku i ministru Sikorskiemu obiecała za to Nasza Złota Pani, że tak się przy tym uwijają, aż mało jaja nie zniosą - tego też nie wiemy - ale jest pewne, że byle, co to nie jest. Z dotychczasowego przebiegu potępieńczych swarów wynika, że zarówno Stronnictwo Pruskie to znaczy - Platforma Obywatelska, jak i Stronnictwo Ruskie, to znaczy - PSL i SLD, a także - trzoda Janusza Palikota opowiadają się zarówno za „pogłębieniem integracji” jak i za transferem. Ten foedus połączonych stronnictw już przez złośliwców nazwany „Folksdojczami” będzie próbował przeforsować i jedno i drugie na terenie sejmowym, ale tu nieoczekiwanie wyłonił się problem. Prawo i Sprawiedliwość twierdzi, że do ratyfikacji jednego i drugiego przedsięwzięcia potrzebna jest większość 2/3 głosów - bo tyle właśnie przewiduje art. 90 konstytucji. Sęk w tym, że „Folksdojcze” taką większością nie dysponują, więc pewnie razwiedka będzie zmuszona do uruchomienia agentów-śpiochów trzymanych w PiS i Polsce Solidarnej na czarną godzinę. Ci konfidenci już nie będą mogli wytrzymać „antyeuropejskiego fundamentalizmu”, doszlusują do „Folksdojczów” i w ten sposób wymagana większość zostanie osiągnięta. Ta operacja jest najbardziej prawdopodobna zwłaszcza przy forsowaniu „pogłębienia integracji” - bo tu Nasza Złota Pani Aniela, podobnie jak w XVIII wieku Katarzyna i Fryderyk - nie życzy sobie żadnej fuszerki. Wszystko musi być akuratne - przeprowadzone lege artis, jak przystało na sejmy rozbiorowe, stwierdzone rejentalnie - żeby potem żadna Schwein nie mówiła, że coś było nie tak, jak trzeba. Natomiast w sprawie transferu już chyba takiego nacisku ze strony naszej Złotej Pani nie będzie - bo wiadomo, że ta forsa, i tak na przepadłe, więc nie ma, co robić ceregieli i dekonspirować najskuteczniejszych konfidentów. Zatem „Folksdojcze” będą tę zupę na gwoździu musieli ugotować własnymi siłami - tak samo, jak generał Jaruzelski urządził stan wojenny. I ugotują - nie miejmy złudzeń. Żeby jednak nawet w takiej rozpaczliwej dla naszego nieszczęśliwego kraju chwili, choćby już tylko dla spokoju własnego sumienia, nie zaniedbać niczego, co by pozwoliło przeciwdziałać nieodwracalności tej straty, przy całej pogardzie, jaką żywię dla „Folksdojczów”, ze względu na interes Polski podpowiadam im, żeby „udostępniając” - jak to nazywają - Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu pieniądze z rezerw walutowych NBP zwrócili się do MFW o zabezpieczenie w złocie. MFW jest, bowiem - po USA i Niemczech - trzecim na świecie posiadaczem złota, mimo, że w 2009 roku sprzedał Indiom 200 ton, za 6,7 mld USD, Mauritiusowi - 2 tony za 71,7 mln USD i Sri Lance - 10 ton - zaś w roku 2010 przeznaczył do sprzedaży ponad 190 ton. Nie wiem, gdzie to złoto fizycznie trzyma, ale tak czy owak, można by je jakoś przewieźć do najbliższego portu w USA a stamtąd zabrać wysłanym specjalnie okrętem wojennym - na przykład „Xawerym Czernickim”. Skoro jeszcze tym roku pływał po Morzu Śródziemnym, to znaczy, że musiał przepłynąć przez kawałek Atlantyku, a zatem mógłby chyba dopłynąć do Ameryki i z powrotem. W ten sposób z tej zupy na gwoździu, do gotowania, której właśnie się szykujemy, moglibyśmy zachować przynajmniej - jak to się mówiło za pierwszej komuny - „cenę wsadu”. SM