26 lutego 2010 Mącenie wody w studni... Socjalizm rozwija się w najlepsze na wszystkich frontach walki z wolnością „obywatelską”, przybierając coraz bardziej karykaturalne formy. Będą rosły podatki i koszty, bo socjalizm wymaga pieniędzy, bo sam- jako ustrój- żadnych dóbr nie generuje. Nie jest to ustrój tworzenia dochodu, a tym samym dobrobytu, lecz system redystrybucji naszych dochodów przez biurokrację państwową, z jednego miejsca w inne. Będzie tak , jak postanowi biurokracja , która z socjalizmem związana jest nieodłącznie. Rynek z tymi decyzjami nie ma nic, ale to nic- wspólnego. Liczą się decyzje biurokracji! Co prawda już Józef Stalin mówił, że „ komunizm do Polaków pasuje tak jak siodło do krowy”, ale kto by się tam przejmował spiżowymi tezami tow. Stalina. Żelazna Dama , pani Margaret Thatcher już po śmierci Wielkiego Nauczyciela Ludzkości, jako premier Wielkiej Brytanii mówiła, że „ socjalizm jest bliską kuzynka komunizmu”(???. I też się nią nikt nie przejmuje.. No cóż…”Gdy zbliżała się pora śniadaniowa, krowy jadły trawę, a ja razem z nimi”… Niedawno opisywałem powołanie państwowego Rzecznika Prawa Pacjentów, którego to Rzecznika powołała Platforma Obywatelska, w trosce o pacjentów państwowej służby zdrowia. To zresztą logiczne: w państwowym bałaganie i marnotrawstwie leczenia, nic tak nie poprawia samopoczucia rządzących tym segmentem państwowej działalności państwa, jak istnienie biurokratycznego rzecznika, który z wielkim zaangażowaniem uczuciowym, będzie wysłuchiwał skarg i żali pacjentów pokrzywdzonych przez państwową „ służbę zdrowia”. Jak nie może być inaczej- niech przynajmniej będzie weselej. I bardziej biurokratycznie. Właśnie kilka dni temu złapano w jakimś mieście państwową karetkę pogotowia, która do pacjenta jechała…. 4,5 godziny(???). Nie, nie dlatego, że pacjent był gdzieś niesłychanie daleko .. Ale chodziło o nabicie w butelkę podatników, pardon- nabicie kilometrów, żeby, więcej wyciągnąć z Narodowego Funduszu Śmierci, który to Fundusz dysponuje gigantyczną sumą 55 miliardów złotych do dyspozycji biurokracji okupującej ten Fundusz. Pieniądze w Funduszu pochodzą z kradzieży i jako takie są niemoralne siłą socjalistycznych rzeczy, ale kto by się w socjalizmie biurokratycznym moralnością przejmował. Moralność można przegłosować, bo w demokracji im więcej głosów, tym mniej moralnie. A im mniej moralnie, tym bardziej frywolnie, a im bardziej frywolnie- tym bajecznie marnotrawnie. To jest dopiero pomysł !Obrabować miliony ludzi z pieniędzy, które biurokracja złożyła na jednej górce w Funduszu, z którego państwowa biurokracja czerpie do woli ,a wszyscy dookoła się góry pieniędzy kręcący, kombinują jakby tu wyrwać co tłustsze kawałki dla siebie. Upaństwowieni lekarze też sobie jakoś radzą przetrzymując fikcyjnie pacjentów na państwowych łóżkach. lub przerzucają ich z sali do sali, żeby Narodowy Fundusz Śmierci zapłacił więcej... Zamiast leczyć- kombinują! W tym złym systemie leczenia. Leczenie pacjentów siłą socjalistycznych rzeczy schodzi na dalszy plan, bo całość uwagi wyrywających znacjonalizowane pieniądze, skupia się na sposobach przywłaszczania sobie już przywłaszczonych wcześniej przez państwo pieniędzy podatników. Reszta jest milczeniem. To tak jak z Chińczykami, którym udało się włamać na serwer Google.. Nagle każdy z nich spróbował wpisać hasło…(???). Bo nie może być tak, że pacjenci od państwa dostają na powrót swoje pieniądze, które im wcześniej socjalistyczne państwo ukradło, i potem samodzielnie decydują, do którego lekarza pójdą po poradę, a do którego nie pójdą..? Ich wolna wola! A do prywatnego szpitala pojadą prywatną karetką, która nie będzie krążyła po mieście bez celu, bo już właściciel o to zadba, żeby tak nie było. I nie będzie państwowego i „ narodowego” Funduszu Śmierci, tylko pacjenci będę mieli swoje pieniądze, a co bardziej przezorniejsi ubezpieczą się dobrowolnie w prywatnej firmie ubezpieczeniowej na okoliczność choroby. Będzie racjonalnie i nie marnotrawnie! Tak być nie może. Tylko ich pieniądze muszą być na kupie marnotrawstwa Narodowego Funduszu Śmierci, z którego upaństwowieni funkcjonariusze wyrywają je jak tylko się da. Wyrywają racjonalnie z nieracjonalnej kupy ! Powstaje przy tym olbrzymie złodziejstwo I nawet nie są nietrzeźwi tak jak pani modelka Ilona Felicjańska , która przedwczoraj rozbiła po pijaku trzy samochody. Oprócz tego swój. I wcale nie musiała krążyć po mieście 4,5 godziny. Po prostu wyrywają pieniądze na trzeźwego wariata! Skoro jest tak wielka kupa pieniędzy i co roku- wobec wzrastającego rabunku nas- kupa jest coraz większa. A co za tym idzie większe marnotrawstwo! Rzecznika Pokrzywdzonych Podatników jeszcze na razie nie ma, ale już wkrótce będzie Rzecznik do spraw Przeciwdziałania Dyskryminacji.(???) Bo właśnie w socjalistycznym Sejmie socjaliści z Platformy Obywatelskiej i innych socjalistycznych klubów miętoszą ustawę o utworzeniu kolejnej biurokracji. Jednego podatnika ostatnio pies nic nie jadł. Z prostego powodu. Podatnik przestał go karmić! A my dopóki nie przestaniemy karmić biurokracji, dopóty ona nie zdechnie. Czym będzie się zajmował Rzecznik ds. Przeciwdziałania Biurokracji, pardon- Dyskryminacji? Ano tak naprawdę niczym pożytecznym, jak to zwykle” pożyteczni idioci”, których skodyfikował już Lenin. Będą uzasadniać kolejne przeszkody, które bohatersko pokonuje się w socjalistycznym ustroju, a które to przeszkody socjalizm sam stwarza.. Najpierw stworzyć- a potem pokonywać! Roboty głupiego będzie w bród! I każdy walczący o poprawę losu dyskryminowanych będzie miał pensję z budżetu państwa, czyli wszystkich tych dyskryminowanych. Bo w końcu każdy jest dyskryminowany, przynajmniej tak mu się wydaje. Bo dlaczego jeden jest wzrostu niskiego, a inny słusznego- jego zdaniem. I co ma robić taki kurdupel w towarzystwie kobiet powyżej 180 cm wzrostu, bez zarostu? Brak zarostu jest też formą dyskryminacji- jak najbardziej. Tak jak bogactwo. Jeden ”obywatel” piękny dom ma- a inny ”obywatel”- nie! Czy to nie jest dyskryminacja? To akurat socjaliści zauważyli już dawno, dlatego w pierwszym rządzie pierwszorzędnie grabią bogatych, bo bogactwo i tak pochodzi z kradzieży. Tylko biurokracja socjalistyczna nie kradnie, chociaż ma wszystkiego w bród, niczego pożytecznego nie tworząc. Skąd ma? Ano z kradzieży tych, których piętnuje jako złodziei.. Bo wiadomo ”prywaciarz” – to złodziej! Czas zjadać bogatych.. A czy moralnym jest żyć z paserstwa? W każdym razie, po tym razie się podniesiemy, tak jak po ciosach poprzednich.. Wytrzymacie? Wytrzymamy panie premierze Tusk.. Więcej biurokracji! Więcej podatków! Więcej złodziejstwa i pozorowanych działań.. Co pan buduje , panie socjalistyczny premierze? Dom niewoli? Ciekawe czy w walce z dyskryminacją płci , rasy, sposobów zaspokajania popędu seksualnego i czego tam jeszcze będą parytety..? Których zresztą zwolennikiem jest pan „ liberał” Tusk.. Bo przydałby się jeszcze dodatkowo Rzecznik ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji Parytetów Dyskryminacji., prawda? A potem jeszcze Rzecznik Pokrzywdzonych przez Parytety i Dyskryminację.. Chyba nie starczy dla nas wszystkich miejsc w domach wariatów. W każdym razie- w jednym z nich muszą przeprowadzać remont. Mam na myśli Sejm.. musi być remont- choć oficjalnie Sejm pracuje, posłowie uchwalają, większość jest nieobecnych, jak to w demokracji satyryczno - parlamentarnej ,bo i tak decyzje zapadają poza Sejmem.. I nie miał racji , pan Waldemar Łysiak, pisząc, o Sejmie” Buda cyrkowa na Wiejskiej”(???) A w ogóle, czy tam jeszcze ktoś pozostał o zdrowych zmysłach? No i muszą być parytety , jeśli chodzi o kaftany bezpieczeństwa.. Każdy poseł musi mieć swój! I Straż Marszałkowska niech pilnuje, żeby każdy wchodził w swój.. Zaraz po przybyciu do Sejmu.. Przed każdym demokratycznym głosowaniem.. No i w Straży Marszałkowskiej też nie ma parytetów.. Bo cała ta demokracja wymaga wielkiego narodowego kaftana bezpieczeństwa?...jakoś w związkach homoseksualnych parytetów też nie ma . I nie ma ruchów homoseksualnych domagających się parytetów homoseksualnych w kaftanach bezpieczeństwa seksualnego.. No i nie ma Rzecznika Dyskryminowanych Homoseksualistów w Kaftanach Bezpieczeństwa.. Sami państwo widzicie! Sodoma i Gomora! I to wszystko przed nami… A Platformie Obywatelskiej rośnie w sondażach demokratycznych? To znaczy, że musi być jeszcze więcej głupoty.. WJR
Ekstradycja brata Michnika Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie wydał nakaz tymczasowego aresztowania byłego stalinowskiego sędziego Stefana M., brata Adama Michnika. Jest on podejrzany o udział w bezprawnym pozbawieniu wolności Józefa Stemlera, byłego wiceministra informacji w Delegaturze Rządu na Kraj. M. grozi do 10 lat więzienia. O zastosowanie tymczasowego aresztu na okres trzech miesięcy wobec Stefana M. wystąpił do sądu warszawski pion śledczy IPN. Wniosek uzasadniano tym, że były stalinowski sędzia nie stawia się na wezwania prokuratorów. - Będziemy podejmowali dalsze czynności zmierzające do tego, żeby Stefan M. odpowiadał przed polskim wymiarem sprawiedliwości - powiedział nam naczelnik warszawskiego pionu śledczego Piotr Dąbrowski. Dodał, że nie jest wykluczone, iż nakaz aresztowania przyjmie formę ENA. M. jest obywatelem polskim, ale od 1968 r. przebywa w Szwecji, gdzie wyjechał na fali antysemickiej nagonki komunistycznych władz. Według IPN, nie ma on w Szwecji stałego miejsca zamieszkania, choć dokładny adres miejsca jego pobytu jest publicznie znany m.in. dzięki dziennikarzom. Decyzja sądu jest nieprawomocna. Nie wiadomo, czy M. będzie składał na nią zażalenie. Wcześniej mówił, że działania podejmowane wobec niego w Polsce mają zaszkodzić jego przyrodniemu bratu, redaktorowi naczelnemu "Gazety Wyborczej" Adamowi Michnikowi. IPN zaprzecza tym tezom. Pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej już w 2009 r. składał wniosek o wydanie nakazu tymczasowego aresztowania, ale wówczas sąd garnizonowy go nie uwzględnił, uznając, że najpierw należy się zwrócić do sądu dyscyplinarnego o uchylenie immunitetu. IPN odwołał się do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie, który uznał, że Stefana M. nie chroni immunitet sędziowski, który przysługiwał mu tylko wówczas, gdy sprawował swój urząd, czyli do 1955 roku. Nakazał on sądowi garnizonowemu ponownie zbadanie wniosku IPN. - To kolejny krok na drodze podjęcia przez nas próby rozliczenia kwestii odpowiedzialności sędziów i prokuratorów za niedopełnianie obowiązków w czasach stalinowskich - mówił wówczas prokurator Marek Klimczak, prowadzący sprawę stalinowskiego sędziego. - Szwecja nie ma analogicznych przepisów związanych z rozliczeniem komunizmu i zapewne zakres pojęcia zbrodni przeciwko ludzkości w prawie szwedzkim jest trochę inny niż w naszym - mówił. Na Stefanie M. od 2007 r. ciążą zarzuty udziału w bezprawnym pozbawieniu wolności Józefa Stemlera. Był on jednym z członków składów orzekających o przedłużaniu aresztu członka Delagatury na Kraj. M. orzekał także m.in. w procesach przedwojennych oficerów WP, które były odpryskami wielkiego procesu o rzekomy spisek w wojsku, tzw. sprawy Tatara, z początku lat 50. Był członkiem składu, który skazał na śmierć mjr. Zefiryna Machallę oraz mjr. Karola Sęka z Narodowych Sił Zbrojnych. Uczestniczył także w orzekaniu wyroków śmierci m.in. wobec płk. Maksymiliana Chojeckiego i płk. Bronisława Maszlanki, których nie wykonano. "Czułem zadowolenie, wydając wyroki na wrogów" - mówił M. w 1999 r. w wywiadzie dla szwedzkiego dziennika "Dagens Nyheter". "Wierzyłem, że służę swojemu krajowi (...)" - wyjaśniał. IPN jednak nie rozważa postawienia z tego tytułu zarzutów o mord sądowy, ponieważ - według prokuratora Klimczaka - "brak jest dostatecznych danych uzasadniających podejrzenie popełnienia przez niego takiego przestępstwa". - Zebrany materiał dowodowy nie daje na dzisiaj podstaw wysnuwania tak daleko idących wniosków - uważa śledczy. Według ustaleń dr. Krzysztofa Szwagrzyka, historyka z IPN, w okresie stalinowskim w blisko 200 wojskowych sądach i prokuraturach pracowało ok. 1100 osób. Wśród nich pewien procent stanowili oficerowie sowieccy i pochodzenia żydowskiego (ok. 70 osób, m.in. Stefan M., Henryk Holder, Helena Wolińska).
Zenon Baranowski
Dziurka w (żelaznej) kurtynie Anegdotki często lepiej objaśniają różne - również polityczne - zawiłości niż pretensjonalne i nudne wypociny pozbawionych pisarskiego talentu utytułowanych propagandziarzy zwanych politologami. Pewnie dlatego Stalin tak nie lubił "aniegdotczyków" i chętnie posyłał ich do budowania Kanału Białomorskiego i innych strojek socjalizmu. Weźmy na przykład taką anegdotkę o mężu, który wróciwszy wcześniej do domu, zastał żonę w sytuacji wskazującej na zdradę małżeńską. W poszukiwaniu sprawcy energicznie otwiera drzwi do poszczególnych pokoi, z mściwą satysfakcją oznajmiając żonie, że "tu go nie ma!". Wreszcie otwiera szafę, a tam widzi sprawcę cudzołóstwa, gołego, ale - z pistoletem w ręku. "I tu go nie ma!" - woła przestraszony, zatrzaskując drzwi szafy. Czyż to nie metafora polskiej publicystyki politycznej? Właśnie Piotr Skwieciński podzielił się spostrzeżeniem, że być może istnieje jakiś ośrodek koordynujący aferę hazardową. Na taką możliwość wskazują, jego zdaniem, zeznania świadków, wykazujące znamiona koordynacji. Dodałbym, że nie tylko zeznania świadków. Na istnienie koordynatora wskazują również pytania zadawane świadkom przez posłów PO. Oczywiście w takich sprawach jesteśmy skazani na domysły, ale skoro już tak jest, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się śmiało! Ja na przykład domyślam się, że tym koordynatorem jest stara, poczciwa razwiedka, której dobrego imienia właśnie zamierza bronić generał Marek Dukaczewski na czele stowarzyszenia SOWA. Ponieważ premier Tusk, w ramach ekspiacji za wcześniejsze próby podskakiwania, stworzył pozory legalności dla monopolu razwiedki w branży hazardowej, to jest rzeczą oczywistą, że już nie życzy ona sobie na ten temat żadnych hałasów i mężowie stanu dostali rozkaz, żeby sprawę albo wyciszyć, albo - na wypadek gdyby wyciszenie się nie powiodło - rozmydlić ją w powodzi coraz bardziej nieprawdopodobnych wersji, których mnogość wszystkich szybko zmęczy i zniechęci. W języku razwiedki nazywa się to dezinformacją i właśnie mamy okazję, by przyjrzeć się tej metodzie w działaniu. W 1985 r. zdymisjonowany został generał Mirosław Milewski pod pretekstem kierowania tzw. aferą "Żelazo" polegającą na utworzeniu w MSW band zbrojnych, które za granicą miały dopuszczać się rabunkowych morderstw, a łupy, w postaci złota i kosztowności, przywoziły do Polski. W 1985 r. za czasów Biura Politycznego KC PZPR z udziałem gen. Jaruzelskiego i Kiszczaka prokuratura sprawę umorzyła. I ciekawa rzecz - mimo "transformacji ustrojowej" oraz "przywrócenia praworządności" żaden z prokuratorów generalnych - ministrów sprawiedliwości, nie miał odwagi podważyć tamtej decyzji, podjąć śledztwa na nowo choćby po to, by ustalić, kto wziął i gdzie schował fanty. Nie uczynił tego ani Aleksander Bentkowski w rządzie premiera Tadeusza Mazowieckiego, ani Wiesław Chrzanowski w rządzie premiera Krzysztofa Bieleckiego. Nie zrobili tego także Zbigniew Dyka - minister sprawiedliwości w rządzie premiera Olszewskiego, ani Jan Piątkowski - minister w rządzie Hanny Suchockiej, którzy nigdzie nie byli zarejestrowani nawet "bez swojej wiedzy i zgody", a śledztwa też nie podjęli. O Włodzimierzu Cimoszewiczu - ministrze w rządzie premiera Pawlaka, ani Jerzym Jaskierni - ministrze w rządzie Józefa Oleksego, nawet nie wspominam. Nie mówię też o Leszku Kubickim - ministrze w rządzie premiera Cimoszewicza, ani Hannie Suchockiej - ministrze w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka, ale warto zwrócić uwagę, że śledztwa w tej sprawie nie podjął również Lech Kaczyński - od 12 czerwca 2000 roku minister w rządzie premiera Buzka. A przecież przestępstwa były związane z członkami Biura Politycznego KC - i nie powinny być przedawnione. Widzimy, że zasada: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych, była i jest respektowana. Oczywiście bywają momenty szczególne, jak np. wybory tubylczego prezydenta, którym nawet w tej dziedzinie towarzyszą zawirowania, spowodowane ingerencją starszych i mądrzejszych. Właśnie Helsińska Fundacja Praw Człowieka, kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, po przeanalizowaniu dokumentów Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej odkryła, że samoloty CIA z uwięzionymi talibami jednak lądowały w Polsce i to co najmniej sześciokrotnie. Najwyraźniej Nasza Złota Pani Aniela dyskretnie pomaga swojemu faworytowi w oczyszczeniu przedpola z faworytów CIA. Ministrowi Sikorskiemu czy marszałkowi Komorowskiemu? SM
Paszkwilanci Obserwując scenę polityczną w Polsce, zauważyłem, że dziennikarze, którzy mnie zawsze zwalczali, stali się słynni i bogaci. Historia ostatnich 20 lat pokazuje, że można było zrobić dobrą karierę na tendencyjnym szkalowaniu mojej osoby. Niektórzy robią to do dzisiaj. Jedna z "moich" paszkwilantek, Żydówka Anne Applebaum, już w 1990 roku publikowała o mnie obrzydliwe teksty w skrajnie konserwatywnej amerykańskiej prasie. To samo po angielsku i po polsku pisał jej mąż Radek Sikorski, były dziennikarz, który zrobił karierę w polityce. Radek robi teraz podchody na stanowisko prezydenta RP, a jego żona Applebaum obiecuje, że przestanie pisać tendencyjne teksty dla amerykańskiej prasy, kiedy zostanie Pierwszą Damą w Polsce. Wiadomo, że Pierwszej Damie nie wypada pisać paszkwili. Może to zlecić innym osobom. W 90 roku atakowali mnie tacy dziennikarze, jak Daniel Passent i Jarosław Gugała, którzy dostali stanowiska ambasadorów RP w Argentynie i w Urugwaju. Dziennikarz Krzysztof Kasprzyk za swój udział w książce "Śladami Stana Tymińskiego" był konsulem w Vancouverze, Los Angeles i Nowym Jorku. Piotr Najsztub dostał miesięcznik "Przekrój" oraz programy publicystyczne w TVP, a jego szef Adam Michnik został niekwestionowanym królem żydowskiego "Salonu". Monika Olejnik oraz Tomasz Lis do tej pory dostają najwyższe pensje w telewizji. Nawet Anita Gargas, którą znałem jako przymierającą głodem młodą emigrantkę w Toronto i pożyczałem jej pieniądze na przeżycie, paszkwilowała mnie w 90 roku, teraz jest szefem publicystyki w TVP. Śp. dziennikarz Roman Samsel, którego kiedyś zatrudniłem do edycji mojej książki "Święte psy", napisał na mój temat kilka książkowych paszkwili i jeździł z nimi do szkół średnich w całej Polsce, aby osobiście niszczyć moją reputację. Zmarł w wielkich cierpieniach na raka dwunastnicy. Lista "moich" paszkwilantów jest bardzo długa i nie jest to miejsce na jej publikację, a więc dałem tylko kilka przykładów, że szkalowanie Tymińskiego okazało się działalnością bardzo korzystną dla wielu dziennikarzy. Notabene przez ostatnie 20 lat jestem w Polsce pod ścisłą cenzurą - nikt w Kraju nie opublikuje moich tekstów, a więc nie mam możliwości obrony. Pewnie z obawy, aby nie zdewaluować wartości tych wydumanych paszkwili. Zawsze byłem zdumiony, z jak wielkim zacięciem byłem kłamliwie atakowany przez obcych mi ludzi. Jest to swego rodzaju komplement, że poświęcili mi tyle uwagi, ryzykując przez pisanie potwornych kłamstw swoją reputację. Atakowano mnie głównie za to, że odważyłem się bronić Polaków skazanych na biedę przez mafijno-polityczny układ "okrągłego stołu", oraz za to że w 1990 roku zdobyłem poparcie milionów Polaków, którzy po 8 tygodniach morderczej kampanii wyborczej wybrali mnie na stanowisko swego prezydenta. Tyle, że na koniec "dopasowano" wynik wyborów na korzyść Lecha Wałęsy. Byłbym wtedy waszym prezydentem, gdyby nie dorzucono kartek do urn w dużych miastach wojewódzkich, gdzie "układ" miał swoich ludzi. Po sfałszowanych wyborach byłem brutalnie porzucony przez własny elektorat na pożarcie zjadliwych paszkwilantów, którzy dalej rzucali się na mnie jak wściekłe psy. Czarne chmury zebrały się wtedy nad Polską i wiszą nad krajem do tej pory. A byliśmy tak blisko zwycięstwa i udało nam się obalić wrogi nam antypolski rząd Tadeusza Mazowieckiego. Mimo że prawdziwy wynik wyborów przyhamował socjopatyczne reformy Leszka Balcerowicza, to wszystko poszło na marne, bo dziś Polską rządzi haniebny układ PO-PiS. W 1991 roku sfałszowano wybory, utrącając większość Partii X za domniemane podrabianie podpisów koniecznych do rejestracji kandydatów, ale bez podania żadnych dowodów. Pamiętam, z jaką radością moi paszkwilanci jednostronnie opisywali ten incydent w prasie krajowej i zagranicznej. Niedługo potem śp. Mieczysław Bareja, przewodniczący Komisji Wyborczej w Warszawie, który nas świadomie utrącił z wyborów, umarł na atak serca jako potwierdzony współpracownik SB w czasie swojej własnej rozprawy lustracyjnej. Piszę ten tekst jako przestrogę, że jeśli kiedyś w przyszłości znajdzie się prawy Polak, który odważy się ostro zawalczyć o wasz los, to znowu potężna grupa paszkwilantów będzie go niszczyła na wszelkie sposoby w zamian za zaszczyty i pieniądze. Będą oni nagradzani przez poprzednich paszkwilantów, którzy już sławę i stanowiska zdobyli haniebnym szkalowaniem. Taka sytuacja będzie trwała, dokąd każdy Polak nie zrozumie, że kiedy niszczą jego lidera, który reprezentuje jego interesy na scenie politycznej, to on sam jest celem ataku - to on jest niszczony. W czasie wojny, a taką dziwną wojnę niestety mamy w naszym kraju, najważniejsze jest zniszczenie strategicznego dowództwa. Potem już łatwo zwyciężyć i rozproszyć żołnierzy. Nie jest to tajemnica, że ludźmi, którzy są biedni i bez liderów, jest łatwo manipulować i rządzić pod pozorami demokracji. Osobiście nigdy nie widziałem sytuacji, aby Polacy stanęli murem za swoim liderem-reprezentantem, kiedy był on atakowany przez naszych wrogów. Ba, nigdy nie widziałem nawet zbiórki pieniędzy na koszty kampanii wyborczej jakiegoś kandydata. Tak jakby Polacy nie cenili i nie mieli potrzeby, aby mieć własnych reprezentantów w polityce. A polityka jak dźwignia daje możliwość największych zmian na korzyść obywateli. W prawdziwej demokracji głos oddany na danego kandydata jest głosem na samego siebie. Kto tego nie rozumie, jest tylko kibicem polityki, a nie jej uczestnikiem, i jako kibic swego głosu w urnie wyborczej nigdy nie będzie bronił. A największa bieda, to nie brak pieniędzy, ale tchórzostwo i brak wiedzy. Na koniec pragnę zwrócić uwagę, że kiedy dana nacja nie jest w stanie wykreować, wesprzeć i obronić swoich liderów reprezentantów, to ich miejsce natychmiast zajmą wyszczekani i sowicie opłacani dziennikarze paszkwilanci. A to dlatego, że na poziomie władzy natura nie znosi próżni. Kraj prowadzony przez bandę dziennikarskich paszkwilantów nigdy nie będzie bogaty. Przyszłość ludzi w takim kraju będzie kreowana przez haniebną mentalność byłych dziennikarzy, którzy służą możnym tego świata tylko dla własnych korzyści. Musimy to zmienić. Czas, aby Polska, nasza ojczyzna, nareszcie była prawdziwą matką, a nie okrutną macochą. Stanisław Tymiński
Majchry potężnych szermierzy W oczekiwaniu na ostateczne zwycięstwo w konflikcie polsko-białoruskim, kiedy pani Andżelika Borys przywiedzie do Warszawy znienawidzonego prezydenta Aleksandra Łukaszenkę, niczym w 1611 roku hetman Stanisław Żółkiewski rosyjskiego cara Wasyla Szujskiego, by na Zamku Królewskim złożył hołd Zygmuntowi III. Nawiasem mówiąc, to właśnie było przyczyną, dla której Rosjanie przez prawie trzydzieści lat sprzeciwiali się odbudowie tego Zamku, a kiedy już Gierek, w ramach podlizywania się polskiemu społeczeństwu, zgodził się na jego odbudowę, cenzura zakazała używania nazwy "królewski", w związku z czym Zamek był tylko "Warszawski". A skoro już mowa o Rosjanach, to doszło do kompromitującego skandalu w związku z zaplanowanymi na wiosnę uroczystymi obchodami 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Jak wiadomo, zimny rosyjski czekista Putin nie tylko zapowiedział swoją tam obecność, ale zaprosił tam też premiera Tuska. Na takie dictum prezydent Kaczyński oświadczył, że on też pojedzie. Tymczasem niedawno rosyjski ambasador oświadczył, że ambasada żadnej oficjalnej wiadomości w tej sprawie od prezydenta Polski nie dostała. Na to kancelaria - że stosowne pismo zostało "przygotowane", nie tylko zresztą do Ambasady, ale i do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wyrażając zarazem zdumienie, że rzecznik MSZ pan Paszkowski oświadczył, iż ministerstwo nie zostało o prezydenckim zamiarze wyjazdu do Katynia powiadomione. Pan Paszkowski zaprzeczył, żeby kiedykolwiek coś takiego oświadczył, i dodał, że zgodnie z protokołem kancelaria powinna za pośrednictwem MSZ zawiadomić o tym prezydenta Rosji, a nie rosyjską ambasadę. Jak tam było naprawdę - tego już się pewnie nie dowiemy, bo kiedy dziennikarze zwrócili uwagę, że nasi zacietrzewieni partyjnictwem mężykowie stanu tańczą tak, jak im zagra już nawet nie Putin, tylko rosyjski ambasador, minister Sikorski uciął tę rozwojową dyskusję oświadczeniem, że MSZ "pomoże" prezydentowi Kaczyńskiemu w realizacji jego zamiaru. I tylko nie wiemy, czy odwołanie pani Ewy Juńczyk-Ziomeckiej w środę, 24 lutego, i jej wyjazd do Nowego Jorku, gdzie ma zostać konsulem, ma jakiś związek z tym skandalem, czy jest nagrodą za dobre sprawowanie. W odróżnieniu od listów "przygotowanych" w Kancelarii Prezydenta do wysyłki do rosyjskiej ambasady, list adresowany do premiera Tuska na szczęście doszedł, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, co właściwie pan prezydent zarzucał Radosławowi Sikorskiemu. To znaczy - moglibyśmy, gdyby pan prezydent o tym napisał. Niestety, powołał się tylko na rozmowę z premierem Tuskiem sprzed ponad dwóch lat, wyrażając na koniec niechęć do wciągania "autorytetu prezydenta" w wewnątrzpartyjne rozgrywki Platformy Obywatelskiej przed mającymi tam odbyć się prawyborami kandydata na kandydata tej partii na tubylczego prezydenta. Rzeczywiście, premier Tusk zwrócił się do prezydenta Kaczyńskiego z prośbą o dostarczenie informacji o ministrze Sikorskim, ale dopiero potem, jak prezes PiS Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla "Newsweeka" powiedział, że na ministrze Sikorskim ciążą jakieś tajemnicze a poważne zarzuty, o których wie między innymi prezydent. Jeśli zatem ktoś już "wciągnął autorytet prezydenta" w wewnątrzpartyjne rozgrywki PO, to był to wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński. Ponieważ prezydent Lech Kaczyński nie jest aż takim wirtuozem intrygi jak prezes Jarosław Kaczyński, a z obfitości serca usta mówią, wypada nam rozebrać sobie z uwagą powody, dla których prezes PiS jednak zaangażował nie tylko siebie osobiście, ale pośrednio również "autorytet prezydenta" w te wewnętrzne rozgrywki w Platformie Obywatelskiej. Zanim jednak przystąpimy do tego rozbioru, wypada zwrócić uwagę na jeszcze inny incydent, bo dopiero on pozwoli nam nie tylko ujrzeć owe powody we właściwym świetle i proporcjach, ale również - pokazać przygnębiający aspekt międzynarodowy tubylczych wyborów prezydenckich w Polsce. Oto Helsińska Fundacja Praw Człowieka, na co dzień kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, finansowaną z budżetu Unii Europejskiej, w której zarówno kierownikiem politycznym, jak i płatnikiem netto nadal pozostają Niemcy, na podstawie zapisów Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej wykryła, że samoloty CIA jednak latały do Polski, i to co najmniej sześciokrotnie, lądując na lotnisku w Szymanach, położonym obok ośrodka razwiedki w Kiejkutach. Ponieważ odbywało się to w okresie, gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a ministrem obrony - obecny kandydat na prezydenta z ramienia SLD, a nic - jak wiemy - nie dzieje się przypadkowo, to taka informacja może skomplikować Jerzemu Szmajdzińskiemu kampanię prezydencką, a kto wie, czy nie skłoni go nawet do przemyślenia swego zuchwalstwa, jeśli niezależni dziennikarze dostaną rozkaz wykazania się dociekliwością. Na razie Jerzy Szmajdziński twierdzi, że nic o żadnych lotach CIA "nie wiedział", w czym nie ma nic dziwnego, skoro "nie wiedział" o nich nawet szef wojskowej razwiedki generał Marek Dukaczewski, który na przesłuchaniu przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym Monikę Olejnik powiedział nawet, że o tych lotach "mógł nie wiedzieć" nawet sam pan prezydent Aleksander Kwaśniewski. Gdyby jednak okazało się, że loty CIA "złamały prawo", to Jerzy Szmajdziński mógłby większość swojej kampanii spędzić na przesłuchaniach w prokuraturze - a w swoim czasie Włodzimierz Cimoszewicz wycofał się ze znacznie lżejszego powodu, jakim były opowieści pani Jaruckiej. A kiedy mogłoby się okazać, iż zostało "złamane prawo"? Ano wtedy, gdyby premieru Tusku ktoś wydał taki rozkaz, albo przynajmniej go "namówił". A ponieważ wiemy, że na przykład premiera Tuska Nasza Złota Pani Aniela "namówiła" nawet do rezygnacji z wysunięcia swojej kandydatury w wytęsknionych wyborach prezydenckich, to cóż dopiero - do energicznej reakcji na "złamane prawo"? Nie sądzę, żeby musiała premiera Tuska długo do tego "namawiać", zwłaszcza gdyby Jerzy Szmajdziński okazał się mało kumaty i z wyścigu prezydenckiego się nie wycofał. Wygląda zatem na to, że za odkryciem dokonanym przez Helsińską Fundację Praw Człowieka mogła dyskretnie stać Nasza Złota Pani Aniela, oczyszczając z ten sposób przedpole dla swojego faworyta. Tym faworytem wydaje się marszałek Bronisław Komorowski, bo kiedy tylko rozległy się wieści o odkryciu dokonanym przez Helsińską Fundację, odezwały się nożyce nie tylko w osobie posła Palikota, nie tylko w osobie minister Pitery, nie tylko w osobie byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy - ale przede wszystkim - w osobie Władysława Bartoszewskiego, który jak coś powie, to tak, jakby powiedziała to sama Nasza Złota - a wszyscy jednogłośnie odradzali ministru Sikorskiemu kandydowanie w tegorocznych wyborach. Może kiedyś, hen, w 2020 roku, to i owszem - ale teraz to najlepszy jest marszałek Bronisław Komorowski. I co Państwo powiecie? Marszałek Komorowski od razu zaczął wygrywać w sondażach - a kto wie, czy do końca marca, kiedy to głosowanie w prawyborach ma się zakończyć, nie uzyska nawet stu procent poparcia? Skoro w tej sytuacji domyślamy się, iż w marszałku Bronisławie Komorowskim, jako kandydacie na tubylczego prezydenta, musiała upodobać sobie Nasza Złota Pani Aniela, to na co w takim razie liczy minister Radosław Sikorski? Oczywiście liczy na demokrację i wszyscy to oczywiście rozumiemy, ale tak naprawdę? A tak naprawdę, to możemy się tego domyślić na podstawie sposobu, w jaki Jarosław Kaczyński postanowił włączyć nie tylko siebie, ale i prezydenta w tę niby wewnętrzną, niby partyjną kampanię Platformy Obywatelskiej. Zwracam uwagę, że ani Jarosław Kaczyński, ani prezydent, ani nawet nikt z PiS nie pisnął słówka przeciwko marszałkowi Komorowskiemu, podczas gdy Sikorski robi właściwie za zdrajcę stanu, niczym kiedyś - Józef Oleksy. Najwyraźniej Radosław Sikorski musi być postrzegany jako konkurent Lecha Kaczyńskiego. Ale w czym właściwie mógłby z nim konkurować? Przecież członkowie ani sympatycy PO na Lecha Kaczyńskiego głosować nie będą. Skoro jednak nie o głosy, to o co? A o cóż by, jeśli nie o poparcie ze strony drugiego Wielkiego Brata? Radosław Sikorski, chociaż ostatnio lawirował, a nawet się bisurmanił, to przecież nie bez kozery uchodził za faworyta Amerykanów i nawet pan prezydent osobiście przesłuchiwał go na okoliczność znajomości z tamtejszą szarą eminencją Ronem Asmusem. A przecież nie ma takiej rzeczy, której nie tylko dla Amerykanów, ale i Izraela, a nawet - dla zwykłych handełesów nie zrobiłby pan prezydent Lech Kaczyński. Z tego punktu widzenia jest oczywiste, przynajmniej w tej fazie, w fazie układania alternatywy dla tubylczych wyborców, dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego największe niebezpieczeństwo przedstawia Radosław Sikorski, a nie Bronisław Komorowski. Dlatego też wirtuoz intrygi prezes Jarosław w wywiadzie dla "Newsweeka" powiedział to, co powiedział, uruchamiając sekwencję wydarzeń, która do rozgrywek niby to w PO wciągnęła również "autorytet prezydenta". Z tych przekomarzań wyłania się obraz saskiej recydywy, kiedy to obce dwory wysuwały w Polsce kandydatów na królów. Teraz "dwory" wolą trzymać się w dyskretnym cieniu, bo od takich spraw mają przecież swoje razwiedki, dla których tubylcze wybory prezydenckie w Polsce to po prostu mały pikuś. Zatem, nieco oczywiście upraszczając, ale tylko "nieco", można powiedzieć, że tegoroczne wybory prezydenckie rozegrają się u nas między BND i CIA. SM
Nieściągalne długi USA Rok stymulacji gospodarki USA pohamował nieco wzrost bezrobocia, które nadal jest zbyt wielkie i oficjalnie sięga 10%. A faktycznie n.p. w Kalifornii sięga 20% Jeden na sześciu Amerykanów nie pracuje na pełen czas. Zasiłki miały efekt, ale były on o połowę za małe, według laureata Nagrody Nobla, Joe Stiger’a. W jednej trzeciej miały on formę redukcji podatków. Pieniądze te lokowano w rachunkach oszczędnościowych, zamiast wydawać je w szybkim tempie, jak tego wymaga szybka stymulacja gospodarki. O ile sprawa zwalczania bezrobocia była uzasadniona, ale niewystarczająca, o tyle sprawa kolosalnych wydatków skarbowych na ratowanie banków „zbyt wielkich, żeby pozwolić im zbankrutować” czyni te banki nieodpowiedzialnymi, ponieważ działają one bezkarnie, bez ryzyka i wyłącznie na koszt podatnika. Natomiast zamiast zwiększania kredytów handlowych banki te manipulowały zasiłkami i wypłacały dyrektorom nieprzyzwoicie wysokie premie. Kolosalne zasiłki wypłacane bankom ze skarbu państwa były obciążane oprocentowaniem w wysokości półtora procent. Natomiast banki lokowały te sumy w bonach skarbowych, dających trzy i pół procent rocznie, dając bankom natychmiastowy zysk pozbawiony jakiegokolwiek ryzyka dla nich. Jednocześnie dyskutowano problem oszczędności i wytwarzania pieniądza za pomocą prawa gwarantowania przez banki pożyczek. Gwarancją miało być zachowanie w banku 10% pieniędzy pożyczonych przy każdej pożyczce. Znany finansista Warren Buffett nazywa „pochodne pieniądza” „finansową bronią masowego niszczenia,” która po zjednoczeniu banków handlowych i inwestycyjnych, umożliwiła szwindel na trylion dolarów w USA przy jednoczesnym mydleniu ludziom oczu rozpowszechnianiem takich nonsensów, że nieregulowany rynek jakoby sam się ustabilizuje. Noblista Joseph Stiglitz, profesor ekonomii a Columbia University ostatnio opublikował książkę pod tytułem „Zapaść: Ameryka, Wolne Rynki i Zapaść Gospodarki Światowej” (Freefall: Amerrica, Free Markets, and the Sinking of the World Economy.”) Autor zauważa, że przez ponad dwadzieścia lat przed erą Reagan’a-Thacher’owej, po raz pierwszy w historii kapitalizmu, nie było nigdzie na świecie kryzysu finansowego. Było to możliwe dzięki wprowadzeniu regulacji transakcji rynkowych, po wielkim kryzysie 1929 roku. Działalność banków była kontrolowana. Po Drugiej Wojnie Światowej, zwłaszcza za kadencji prezydenta Bill’a Clinton’a nastąpiła de-regulacja i banki działały jednocześnie jako banki handlowe i inwestycyjne, w systemie kapitalizmu lichwiarskiego. Tak n.p. w Indonezji na głównej wyspie Jawa bezrobocie przekroczyło 40% w latach 1990tych. Polityka USA i IMF wówczas, w ramach uśmierzania kryzysu, powodowała przechodzenie recesji w depresję, ale instytucje te twierdziły za każdym razem, że taki obrót sprawy nie powtórzy się. Zaczęto budować miliardowe rezerwy w gospodarkach rozwijającego się świata. Państwa, które miały duże rezerwy, najmniej ucierpiały z powodu kryzysu spowodowanego „szwindlem na trylion dolarów w USA.” Najlepszym przykładem są Chiny z rezerwą blisko dwóch i pół tryliona dolarów. Państwo to tym razem nie miało kryzysu. Jego uprzedni wzrost o 12% rocznie chwilowo obniżył się do ośmiu procent, ale teraz nadal idzie w górę. Przykład Chin jest swego rodzaju pułapką, ponieważ zachęca do oszczędzania i budowania rezerw. Oznacza to zmniejszenie importu i zakupów, co spowoduje zwolnienie tempa poprawy gospodarki globalnej. Prezydent Obama twierdzi, że z początkiem 2011, rząd federalny zamrozi wydatki swoje na trzy lata. Opieka społeczna i państwowe wydatki na służbę zdrowia nie będą podlegać zamrożeniu. Natomiast Stiglitz, co-autor książki „Wojna za Trzy Tryliony Dolarów” uważa, że wydatki wojenne, jak i utrzymywanie bardzo licznych inwalidów wojennych będą nadal niebezpiecznie rosły. Wydatki wojenne obecnie nie stymulują gospodarki. Wynajmowani izraelscy tłumacze i specjaliści od wymuszania zeznań nie wydają zarobków w USA. Każde inne inwestycje przynoszą więcej zysku. Bezrobocie w USA będzie wysokie w 2011 i w 2012 – może sytuacja poprawi się dopiero koło 2015 roku, o ile wydatki wojenne nie będą nadal rosnąć. W czasie, kiedy co czwarty dom w USA jest obciążony większym długiem niż jest jego wartość rynkowa, dochody stanowe z podatków od nieruchomości poważnie maleją, co odbija się fatalnie na budżetach stanowych i ich wydatkach na szkoły, opiekę społeczną, etc. Stanowi to „negatywny stymulus” w USA, podobnie jak było w czasie depresji od 1929 roku. Wyjście z obecnej Wielkiej Depresji wymaga wielkich inwestycji n.p.: w globalny wysiłek potrzebny do obniżania dwutlenku węgla w atmosferze ziemskiej. Fiasko konferencji klimatycznej w Kopenhadze działa negatywnie na prospekt wydobycia gospodarki światowej z depresji, której źródła leżą w braku państwowej regulacji i kontroli. Tymczasem kompleks wojskowo-przemysłowy, ubezpieczalnie prywatne, służba zdrowia motywowana zyskiem, wydają miliardy tygodniowo, żeby do reform nie dopuścić. Urzędnicy ideologicznie przeciwni regulacjom też utrudniają wprowadzenie reform i niby bronią postępu, zwłaszcza w formie używania „pochodnych pieniądza” i tryków inżynierii finansowej. Obecnie jest pięciu lobbystów na każdego kongresmana i w USA jest „najlepszy rząd jaki można dostać za łapówki” pochodzące od rozmaitych lobby. „Twórcza” księgowość banku Goldman Sachs ukryła miliardowe długi Grecji przez nadzorcami w Brukseli, tak jak w USA „twórcza” lub „fałszywa” księgowość, jest nagminnie stosowana w celu oszukiwania inwestorów i udziałowców oraz urzędu skarbowego. Metody te były stosowane od początku starań Grecji, żeby mogła się zakwalifikować na członkostwo w Unii Europejskiej i mogła ukryć swoje ówczesne zadłużenie. Najbardziej ze wszystkich skorzystał z zapomóg skarbowych USA żydowski Bank Goldman Sachs, który był głównym darczyńcą na koszty kampanii wyborczej prezydenta Obamy. Bankierzy bogacą się w USA za pomocą prywatyzacji zysków i socjalizacji strat, jakie powodują ich transakcje i jednocześnie pobierają astronomiczne pensje i jeszcze większe wielomilionowe roczne premie. Natomiast cały rynek pochodnymi pieniądza jest postrzegany jako niewidzialna bomba zegarowa, nie-pilnowana przez nikogo. Transakcje pochodnymi pieniądza były podstawą oszukańczej księgowości w Grecji i kryzysu zablokowania kredytów z powodu ogólniej dezorientacji każdego banku, w jakiej naprawdę sytuacji znajduje się on i ile naprawdę wynosi jego deficyt. Wielka firma ubezpieczeniowa AIG nie wiedziała czy jej deficyt wynosi dziesięć, dziewięćdziesiąt czy sto osiemdziesiąt miliardów dolarów w czasie pobierania zapomóg od skarbu USA. Ryzyko trwa nadal z powodu braku kontroli nad handlem pochodnymi pieniądza, którego arkana są zrozumiałe przez bardzo niewielu ludzi.
Samo pojęcie „banku zbyt wielkiego żeby był narażony na bankructwo” opiera się na ryzykownych operacjach kosztem pieniędzy skarbowych, ściąganych w podatkach od społeczeństwa. Właśnie takie banki dokonują najwięcej transakcji za pomocą „pochodnych pieniądza.” Potrzebna jest kontrola rządowa, żeby urząd skarbowy nie działał jako asekuracja, przeciwko piętrzącym się nadużyciom popełnianym kosztem ściąganych podatków. Dług narodowy USA staje się coraz bardziej niebezpieczny zwłaszcza za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat od dziś. Właściwe inwestycje przynoszą dochody i w przyszłości większe świadczenia podatników. Takie inwestycje spowodowałyby spadek długu narodowego i dlatego są potrzebne w USA, natomiast działania wojenne podnoszą dług narodowy na korzyść kapitału lichwiarskiego. Iwo Cyprian Pogonowski
Jeśli nie Kalida, to kto? Pytanie, które nurtuje mnie od dłuższego czasu. Bo nie bardzo umiem zrozumieć, jak to możliwe, że komisja nie może od kilku miesięcy ustalić, kto latem 2006 roku przyniósł ministrowi Banasiowi projekt Totalizatora Sportowego? Sam Banaś przed komisją powtarzał, że projekt przyniósł mu prezes Totalizatora. Niestety nikt z komisji nie zapytał, o którym prezesie mówił. A na liście świadków ciągle nie ma tego, który mógłby komisji chyba pomóc…
CO ZEZNAŁ BANAŚ? Najbardziej z PiS-em kojarzył się Jacek Kalida. Media nazywały go nawet komisarzem. Komisja przywykła już chyba do myśli, że wszelkie pytania o Totalizator Sportowy z tamtego czasu, to do Kalidy właśnie. Problem polega na tym, że rada nadzorcza TS powołała go na stanowisko prezesa 21 września 2006. A – jak zeznał Banaś – prezes TS przyniósł mu projekt na przełomie czerwca i lipca 2006: Poseł Bartosz Arłukowicz: Kiedy otrzymał pan klub, przepraszam, kiedy otrzymał pan projekt ustawy od szefa Totalizatora Sportowego? Pan Marian Banaś:Ten projekt otrzymałem na przełomie czerwca, lipca.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Roku dwa tysiące… Pan Marian Banaś: 2006.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Sześć. Jak odbyło się to spotkanie? Pan dyrektor totalizatora po prostu zadzwonił do pana i się umówiliście? Pan Marian Banaś: Tak, zadzwonił i mówił, że chce mi złożyć wizytę. A dlatego, że to była spółka Skarbu Państwa, my również reprezentujemy interesy Skarbu Państwa jako Ministerstwo Finansów, więc i nie uznałem… uznałem, że to rzecz jest normalna, aby ewentualnie taką wizytę mógł mi złożyć.
Poseł Bartosz Arłukowicz: A kiedy to spotkanie się odbyło? Pan Marian Banaś: Powiedziałem – na przełomie czerwca, lipca.
Poseł Bartosz Arłukowicz: I po prostu przywiózł ustawę? Pan Marian Banaś: Przyszedł i przyniósł ustawę, projekt ustawy, i mówi, że Totalizator Sportowy przygotował ustawę, gdyż taka konieczność istnieje, żeby zwiększyć dochody do budżetu państwa, a tutaj jakby gospodarzem tego powinno być Ministerstwo Finansów, więc on proponuje, żebyśmy ewentualnie z tej, z tego projektu skorzystali.
CO NA TO KALIDA? Jacek Kalida w wywiadzie dla Rzeczpospolitej (19 stycznia 2010) mówił tak: W czasie, kiedy pracowałem w spółce, a byłem tam zatrudniony zanim wygrałem konkurs i objąłem stanowisko prezesa zarządu, od maja 2006 r. pełniłem funkcję pełnomocnika zarządu ds. bezpieczeństwa nie toczyły się żadne prace nad projektem nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych w których uczestniczyliby pracownicy Totalizatora. Myślę że gdyby było inaczej wiedziałbym o tym. Nie wiem jednak kto miałby ministrowi Banasiowi przekazać projekt ustawy. W tym czasie nie było bowiem prezesa spółki, ale dwóch członków zarządu, tj. delegowany czasowo z rady nadzorczej Waldemar Milewicz i Leszek Muszalski członek zarządu z ramienia załogi. Jacek Kalida stanie przed komisją w piątek, 19 marca. Należy jednak przypuszczać, że powie tyle, ile powiedział gazecie. Jeśli nie Kalida, to kto? Żaden ze świadków nie odpowiedział na to pytanie. A samego Banasia komisja nie zapytała.
KOLEJNY ŚWIADEK? Marian Banaś powiedział mi w rozmowie telefonicznej, że w tej sprawie będzie odpowiadał tylko i wyłącznie na pytania komisji śledczej. Pytanie więc, czy komisja wezwie go po raz kolejny, żeby dopytać? I kogo wezwie w tej sprawie jeszcze? Z materiałów nie tylko prasowych dostępnych w Internecie wynika, że to Waldemar Milewicz był tą osobą, która pomiędzy Mirosławem Roguskim a Jackiem Kalidą de facto szefowała Totalizatorowi. 26 kwietnia 2006 Waldemar Milewicz został powołany do rady nadzorczej TS, a ta delegowała go do czasowego pełnienia obowiązków członka zarządu spółki: W artykułach prasowych cytowanych przez biuro prasowe Totalizatora Sportowego był nazywany prezesem:Oprócz nagród pieniężnych, które obowiązywać będą we wszystkich gonitwach, w wyżej wymienionych dodatkowe puchary ufundowali: prezydent Sopotu Jacek Kaniowski, marszałek Województwa Pomorskiego Jan Kozłowski oraz prezes Totalizatora Sportowego Waldemar Milewicz. Wstęp wolny. Świadczy o tym także komunikat Totalizatora Sportowego z 26 września 2006 roku, w którym czytamy m.in. Rezygnację z funkcji Członka Zarządu TS złożył również Pan Waldemar Milewicz, który z momentem powołania Prezesa Zarządu Spółki zakończył misję powierzoną mu przez Radę Nadzorczą TS. Nie musi to oczywiście oznaczać, że to Waldemar Milewicz przyniósł Marianowi Banasiowi projekt ustawy o grach autorstwa Totalizatora Sportowego. Oznacza jednak tyle, że może komisji pomóc w rozwiązaniu zagadki. Tej i może jeszcze innej, czyli kto ten projekt przygotował. Grzegorz Maj zaprzeczył przed komisją, jakoby to on był autorem, co można było z kolei przeczytać w analizie CBA przesłanej do komisji. Brygida Grysiak
WYWIADY WOJCIECH JARUZELSKI Z CÓRKĄ MONIKĄ Ich życie rodzinne Nigdy jeszcze nie udzielili wspólnie wywiadu. Zdecydowali się na to teraz, po emisji głośnego filmu ,,Towarzysz Generał”. Jak tak naprawdę wyglądało codzienne życie Moniki i Wojciecha Jaruzelskich? ,,Zawsze miałam poczucie, że ojciec jest trochę nieobecny, przygnębiony” – mówi Monika, która po raz pierwszy przyznaje, co czuła, kiedy zaczął się stan wojenny. Jej tata wracał do domu zazwyczaj wtedy, kiedy córka spała. Milczący, w mundurze, ciemnych okularach. Czy choć na chwilę potrafił być inny?
GALA: Jak dużo czasu spędza Pan w sądzie? WOJCIECH JARUZELSKI: Były takie tygodnie, kiedy równolegle prowadzono dwa procesy. Wtedy cztery, a nawet pięć dni w tygodniu. Teraz badania lekarskie wykazały, że mogę być w sądzie dwa dni w tygodniu. Wiesław Michnikowski śpiewał kiedyś „Wesołe jest życie staruszka”, ale moje wcale takie wesołe nie jest. Chociaż nie jestem zgorzkniałym staruszkiem, który ma wszystko wszystkim za złe. Nie wpadam w nastrój cierpiętniczy, nie oczekuję litości czy współczucia. Po prostu takie jest życie, prawa polityki.
GALA: Jaka była Pana pierwsza reakcja, kiedy dowiedział się Pan o obniżeniu emerytury? WOJCIECH JARUZELSKI: Bardzo spokojna, bo od lat doświadczam różnego rodzaju oskarżeń i przykrości. Rokrocznie pod moimi oknami w nocy z 12 na 13 grudnia odbywają się demonstracje. Przyzwyczaiłem się do tego. Myślę, że bardziej jest to bolesne dla żony, chorej poważnie na serce. W ostatnim roku zaskoczyła mnie jedna rzecz. Minęło 28 lat od wprowadzenia stanu wojennego. Wydawałoby się, że czas powinien łagodzić emocje. A po raz pierwszy od 1981 roku usłyszałem okrzyki: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Co zabawne i smutne, ten sam tłum śpiewał „Rotę”: „Tak nam dopomóż Bóg”. MONIKA JARUZELSKA: Wiele osób radziło ojcu, żeby przeszedł na emeryturę prezydencką, która formalnie mu się należy. Ja wiedziałam, że honor nigdy mu na to nie pozwoli. WOJCIECH JARUZELSKI: Zawsze czułem się przede wszystkim żołnierzem. Prezydentem byłem półtora roku, a generałem kilkadziesiąt lat. Jakby to wyglądało, gdyby moi podwładni mieli ograniczone emerytury, a ja uciekłbym w prezydencką. To byłoby poniżej mojej godności.
GALA: Można się przyzwyczaić do siedzenia na ławie oskarżonych? WOJCIECH JARUZELSKI: Człowiek się z tym, niestety, a może na szczęście, oswaja. Staje się to pewną rutyną. Poza tym sąd jest instytucją poważną. Widzę, że gruntownie wyjaśnia, bada. W konfrontacji z tym, co dzieje się wśród niektórych polityków, w mediach, to są dwa światy. Wierzę, że sąd wyda sprawiedliwy wyrok, który przyjmę z całym poszanowaniem. Chciałbym go tylko dożyć...
GALA: Trudno mi uwierzyć, że w lipcu kończy Pan 87 lat. WOJCIECH JARUZELSKI: Odpowiem żartobliwie. Zawdzięczam to przede wszystkim dłuższemu przebywaniu na świeżym powietrzu i bardzo surowej diecie. Co prawda było to dawno temu, bo na Syberii, ale jak widać, owocuje po dziś. A do tego dochodzi bardzo aktywny tryb życia, może nie taki, jaki bym sobie wymarzył, ale który z konieczności prowadzę. Od kilkunastu lat jestem obiektem różnych postępowań prokuratorskich, sądowych, akcji polityczno-medialnych, które trzymają mnie w napięciu i wymagają ciągłej mobilizacji intelektualnej. Zakończę żartem. Szwejk mówił: „Żołnierz powinien się cieszyć, gdy do niego strzelają, bo nieprzyjaciel będzie miał mniej amunicji”. Co prawda, w polityce jest inaczej – amunicja, nawet zwietrzała, bywa wielokrotnego użytku. MONIKA JARUZELSKA: Myślę, że jest jeszcze coś, co bardzo ojcu pomaga, dodaje otuchy. Jak to się często zdarza, nie tylko w polityce, im ktoś bardziej jest atakowany, tym większe zyskuje grono obrońców. Nigdy wcześniej ojciec nie dostawał tylu dowodów życzliwości.
GALA: Uważasz za krzywdzące, że Twój ojciec od lat jest atakowany? MONIKA JARUZELSKA: Nie. Był politykiem. Podejmował różne, najczęściej bardzo trudne decyzje, a to się wiąże z oczywistymi konsekwencjami. I ja to rozumiem. Rozumiem też przeciwników ojca, którzy mają inny życiowy etos. Jeśli coś mnie boli, to jednostronność oceny jego osoby. Brak obiektywizmu i spojrzenia na jego postawę w szerszym, historycznym kontekście. Ale dla mnie jest przede wszystkim ojcem i będę go wspierać do końca.
GALA: Czy nie lepiej byłoby, Panie Generale, po prostu pożyc, cieszyć się wnukiem i nie reagować na każdy film, tekst o Panu? WOJCIECH JARUZELSKI: Jeżeli reaguję emocjonalnie, to dlatego, że bronię dobrego imienia setek tysięcy ludzi, zwłaszcza wojska, i tego, co w minionym systemie było nieuchronne i dobre. Potrafię być samokrytyczny. Wielokrotnie mówiłem: „Żałuję, przepraszam za wszystko, co było złe, co zadało komuś krzywdę i sprawiło ból”. Teraz też chcę skorzystać z okazji i przeprosić kobiety, które były internowane, których bliscy zostali poszkodowani, które doznały w tamtych czasach różnych przykrości. Nieskromnie dorzucę, że dzięki mojej decyzji powstał Szpital Pomnik Matki Polki w Łodzi. MONIKA JARUZELSKA: Powiedziałaś: „Pożyć, cieszyć się”, a ojciec ma naturę pesymisty. Nawet jak mu się przekazuje dobrą wiadomość, to zaraz ma jakąś wątpliwość: „A co to będzie, jeśli...” i tutaj pada zły scenariusz. Tak właściwie było zawsze, tata pewnie się ze mną nie zgodzi. Pamiętam czasy, kiedy ojcu było na pewno lżej. Wyjeżdżaliśmy na wakacje w ładne miejsca, miał piękną żonę, zdrowe dziecko. Zawsze miałam poczucie, że oprócz krótkich chwil, ojciec jest trochę nieobecny, w jakiś sposób przygnębiony, stale coś go trapi, jest w swoim świecie. Najczęściej siedział schowany w papierach. Jako dziecko odczuwałam bardzo wyraźnie że to jest coś, co mnie od ojca odgradza. Chyba nigdy nie cieszył się życiem, jego drobnymi przyjemnościami. Zawsze praca i polityka przez duże „P” na pierwszym planie. WOJCIECH JARUZELSKI: To, co mówi Moniczka, jest niewątpliwie słuszne. Ale pamiętam też jasne, radosne chwile. Przez wiele lat jeździliśmy latem na Mazury, do niewielkiego ośrodka wojskowego w Omulewie. Pięknie położonego, w lesie, nad jeziorem. Często Boże Narodzenie, Nowy Rok spędzaliśmy w Kościelisku. Mieszkaliśmy tam w dworku, który należał kiedyś do siostry Marii Curie-Skłodowskiej. MONIKA JARUZELSKA: Kiedyś byliśmy na wakacjach i tata sprawdził, że ciągle jestem na 15. stronie „Ogniem i mieczem”. Akurat były moje 12. urodziny i składając mi życzenia, powiedział: „Jedyne, co w życiu człowiek ma, czego nikt nie może mu zabrać, to jego wiedza i wykształcenie”. Zakończył rozmowę tym, że jest już stary i niedługo może go zabraknąć. A miał dopiero 52 lata. Miałam wtedy potworne poczucie winy, takie wrażenie, że jeśli nie przeczytam „Trylogii”, to taty zaraz zabraknie. Próbowałam czytać, ale nie mogłam przebrnąć przez opisy bitew. Wcześniej byłam na wakacjach z babcią. Wypożyczyła z czytelni „Konopielkę” Redlińskiego. To najważniejsza książka w moim życiu. Bo wtedy po raz pierwszy poczułam, jak nieprawdopodobną przyjemność można mieć z czytania. Zwłaszcza gdy lektura jest trochę zakazana. Z wypiekami na twarzy czytałam obsceniczne sceny, soczyste dialogi. Jak potem zachwycić się staroświecką ramotą, jaką jest „Trylogia” (śmiech). A ten temat jeszcze wielokrotnie wracał. Słyszałam od taty: „Nie przeczytałaś, chociaż tak cię o to prosiłem”. Udało mi się szczęśliwie przejść przez polonistykę, skończyć ją z bardzo dobrą oceną bez „Trylogii”. To mój etos (śmiech). Niedawno tata powiedział: „Mam nadzieję, że chociaż Gucia namówisz”.
GALA: Czy kiedy byłaś dzieckiem, brakowało Ci taty? MONIKA JARUZELSKA: Na pewno tak, ale to było nieuświadomione. Ojca stale nie było, odkąd pamiętałam. Kiedy szłam po lekcjach do jakiejś koleżanki i o czwartej przychodził jej ojciec, dla mnie to było nieprawdopodobne. Jak dorosły mężczyzna może tak wcześnie być w domu, siadać z żoną do zupy, oglądać telewizję, czytać gazety? Żaden tata nie powinien wracać do domu wcześniej niż o dziesiątej wieczorem. Z przyjemnością wspominam nasze wyjazdy do stajni klubu Legia w Starej Miłosnej. Przepiękne tereny, las, mazowieckie pola. Tam jeździliśmy z tatą konno. Pamiętam zapach stajni, ogromną radość z mojego konia. WOJCIECH JARUZELSKI: Sprawa końska jest u nas dziedziczna. Byłem bardzo małym chłopcem, kiedy rodzice kupili mi kucyka. W czasie wojny jako dowódca zwiadu konnego pułku całą drogę od Oki do Łaby przejechałem na koniu. W pobliżu Kurowa, tam gdzie się urodziłem, koń został ranny od rozerwanego pocisku. Mnie nic się nie stało. Często wracam do swojego dzieciństwa, kiedy widziałem w czworakach moich rówieśników biegających na bosaka. Może wśród nich byli ludzie zdolniejsi, mądrzejsi, lepsi ode mnie, ale nie mieli tej szansy...
GALA: Wtedy buntował się Pan przeciwko temu, myślał Pan, że to niesprawiedliwe? WOJCIECH JARUZELSKI: Nie, wtedy uważałem, że to naturalne. Przy pomocy moich dziadków, rodziców wybudowano tam czteroklasową szkołę powszechną. Jak skończyłem siedem lat, zawieziono mnie do niej. Byłem tylko jeden dzień i poczułem się strasznie. Biedne, obdarte, bose dzieciaki i ja – paniczyk. Potem już miałem nauczyciela domowego. Wtedy myślałem, że taki jest porządek świata.
GALA: Miał Pan dziesięć lat, kiedy przyjechał Pan do Warszawy, do szkoły księży marianów. Niedawno był Pan tam z Moniką i Guciem. WOJCIECH JARUZELSKI: Zaprosił nas proboszcz parafii w Lasku Bielańskim ksiądz Wojciech Drozdowicz. Osoba niezwykła, ciepła, pełna uroku, mądrości. Pierwszy raz byliśmy tam we trójkę. Bardzo chciałem, żeby Gucio zobaczył miejsce, gdzie dziadek uczył się przed wieloma laty. W szkole księży marianów spędziłem sześć lat. Budynek, w którym kiedyś było gimnazjum, internat, kaplica już nie istnieje. Stary, barokowy kościół, urocze domki kamedulskie są takie, jak je zapamiętałem.
GALA: Kiedy wybuchł stan wojenny, miałaś 18 lat. Twoja mama mówiła mi, że o jego wprowadzeniu dowiedziała się rano z radia. A Ty? MONIKA JARUZELSKA: Kilka godzin później. Powiedziała mi mama. W tym momencie samo sformułowanie „stan wojenny” jeszcze nic dla mnie nie znaczyło. Najbardziej smutne było to, że nie było przy mnie nikogo bliskiego, kto by mi wytłumaczył, co naprawdę się dzieje. Ojca wtedy nie było w domu, albo wracał, jak już spałam. Pamiętam, że zadzwonił do mnie 16 grudnia i powiedział: „Moniczko, stało się coś strasznego, stała się wielka tragedia”. Chodziło o górników zabitych w kopalni Wujek. Wtedy dopiero dotarła do mnie groza sytuacji i uświadomiłam sobie odpowiedzialność, jaka ciąży na ojcu. Nogi się pode mną ugięły.
GALA: Miałaś wtedy swój stosunek do stanu wojennego? MONIKA JARUZELSKA: Nie... Z jednej strony miałam zaufanie do ojca, z drugiej – większość moich najbliższych przyjaciół była po przeciwnej stronie. W tamtym czasie otrzymałam ogromne wparcie w domu Doroty i Jerzego Jaruzelskich, związanych z opozycją. Nasze korzenie gdzieś daleko się stykają, ale nie jesteśmy rodziną. Poznałam ich wcześniej na Mazurach. To intelektualiści, ludzie wielkiej klasy moralnej. Mieli zupełnie inne poglądy niż ojciec, ale to u nich znalazłam emocjonalne schronienie.
GALA: Po maturze nie zdawałaś na studia, miałaś rok przerwy. Zostałaś sama w domu...
MONIKA JARUZELSKA: To był czas ogromnej samotności... Przyjaciele zaczęli studiować i siłą rzeczy oddalili się ode mnie. Postanowiłam gruntownie przygotować się do egzaminów na polonistykę. Dostałam się z bardzo dobrym wynikiem. Przez ten rok siedzenia w domu, takiego oczekiwania, studia stały się czymś wymarzonym.
GALA: Znalazłaś się na najbardziej opozycyjnym wydziale. To nie było trudne? MONIKA JARUZELSKA: Zupełnie nie. Spotkałam się z dużą życzliwością różnych osób, też tych opozycyjnych. Nigdy nie zdarzyło się nic przykrego. Ojciec zupełnie nie ingerował w moje życie przyjacielsko-towarzyskie. Nigdy zresztą mnie nie indoktrynował, nie namawiał do pójścia do harcerstwa czy zapisania się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Nie byłam wychowana w duchu religijnym, ale też nigdy nie słyszałam żadnych wrogich uwag o Kościele czy religii. Kiedy dwa lata temu zdecydowałam się ochrzcić Gucia, tata nie miał nic przeciwko temu.
GALA: Czasem nazwisko przeszkadza Ci w życiu, karierze? MONIKA JARUZELSKA: Nie. Żyjemy w czasach, kiedy znane nazwisko, nawet nazwijmy je „trudne”, w jakimś stopniu ułatwia karierę. Bycie znanym uważa się już za sukces sam w sobie. Bawią mnie czasem wynurzenia dzieci sławnych rodziców, jak nazwisko jest dla nich obciążeniem. To hipokryzja. Jeśli korzysta się z celebryckiej kultury, nie powinno się mówić o emocjonalnych trudach niesienia znanego nazwiska. Mnie czasem też nie było łatwo, ale nie byłabym jedną z najbardziej znanych stylistek, gdybym nazywała się Kowalska.
GALA: Nadal punktualnie o 20 dzwoni Pan do Moniki? MONIKA JARUZELSKA: Teraz o 20.20, po programie Moniki Olejnik „Kropka nad i”. WOJCIECH JARUZELSKI: To jest już taka reguła, jak amen w pacierzu, od dwudziestu kilku lat, odkąd Monika wyprowadziła się od nas. Najpierw ja rozmawiam, potem żona. Czasem jak nie zatelefonuję, to Monika kilka minut po stałej godzinie dzwoni: „Co się stało?”. Mamy wewnętrzną potrzebę bycia ze sobą, rozmowy. MONIKA JARUZELSKA: Na pewno łączy nas też miłość do zwierząt. Mój pies, szesnastoletni jamnik, ma chore serce i padaczkę. Jakiś czas temu, przez kilka nocy, bardzo źle się czuł. Kiedy jego stan się poprawił, tata zaproponował, że wezmą Bolusia do siebie, żebym mogła się wyspać. Rano dowiedziałam się od mamy, że tata w ogóle nie położył się spać. Bał się, że pies poczuje się gorzej. Spędził z nim całą noc, siedząc na kanapie. WOJCIECH JARUZELSKI: Trochę się zdrzemnąłem, ale byłem spokojny, że pies jest przy mnie, że nic złego mu się nie stanie. On jest moim rówieśnikiem, dlatego tak dobrze się rozumiemy. Boluś jest chyba w lepszej kondycji fizycznej ode mnie. Potrafi na tych swoich krótkich nóżkach wskoczyć na kanapę. Ja prawdopodobnie musiałbym skoczyć trzy metry wzwyż, żeby mu dorównać. MONIKA JARUZELSKA: Jest coś, co łączy rodzinę Jaruzelskich z rodziną państwa Kaczyńskich. To jest suczka o imieniu Lula. Pies rodziców też ma tak na imię. Kilka lat temu rodzice musieli uśpić swojego bardzo już cierpiącego osiemnastoletniego psa. Ojciec powiedział: „Ja, stary frontowiec, a płakałem jak dziecko”.
GALA: Pamiętam, jak Pan mówił, że wolałby, żeby Monika zajęła się czymś istotnym. Bo moda to takie mało poważne zajęcie. Chciał Pan, żeby została naukowcem? WOJCIECH JARUZELSKI: Takie było moje marzenie, tym bardziej że Monika miała predyspozycje pedagogiczne, interesowała się psychologią. Na studiach odbywała praktyki w szkole i byli tam nią zachwyceni. MONIKA JARUZELSKA: Po praktykach zostałam jeszcze kilka miesięcy, zastępowałam nauczycielkę, która pojechała do sanatorium. Dostałam szóstą klasę.
GALA: I zaczynało Ci się to podobać? MONIKA JARUZELSKA: Bardzo lubię uczyć.
GALA: Czyli mogłaś nie zająć się modą? MONIKA JARUZELSKA: Absolutnie tak. W modę weszłam przez przypadek. To była ucieczka w barwny świat ułudy, w którym nie ma cierpienia, trosk i nie ma też polityki. Nikt nie mógł powiedzieć, że coś tu zawdzięczam ojcu. W latach 90. łatwo było w tej dziedzinie osiągnąć sukces, wyrobić sobie nazwisko. Z mojej strony to było trochę pójście na skróty. Pierwsza stylistka, dobre pieniądze, wyjazdy za granicę na pokazy. Światowe, kolorowe życie. Przez moment nawet się tym zachłysnęłam.
GALA: Teraz wracasz do siebie sprzed wielu lat. MONIKA JARUZELSKA: Od końca marca rusza studium Moda, media, marketing, wspólny projekt mojej Szkoły Stylistów i prof. Wiesława Godzica, prorektora Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Udało nam się namówić do współpracy takie osoby jak Ewa Braun, Joanna Bojańczyk czy Dorota Williams, szefowa stylizacji TVN. Będziemy mówić o tym, jak tworzą się trendy, jak kreuje się celebrytów czy modne miejsca. Już nie mogę się doczekać! WOJCIECH JARUZELSKI: Bardzo się cieszę, że to, o czym marzyłem przed laty, Moniczka będzie mogła realizować. Jest bardzo oczytana, ma dużą wiedzę. Tak żartobliwie, opowiem o pewnym moim udziale w świecie mody. Kiedy byliśmy z Moniką w Rzymie, na początku lat 90., zaprowadzono nas na jakiś pokaz mody...MONIKA JARUZELSKA: Sióstr Fendi. WOJCIECH JARUZELSKI: Dla mnie to było niecodzienne przeżycie. Zapamiętałem, poza tymi wieszakami, które tam chodziły ubrane w różne stroje, parę staruszków. Byli w moim obecnym wieku, jacyś arystokraci, trzymali się za ręce i wpatrywali w tę modę. Taki surrealistyczny obrazek, jak z Felliniego. Przypomniał mi się teraz inny bardzo zabawny epizod. Pod koniec lat 80., chyba już byłem prezydentem, „Paris Match” zrobił Monice dużą sesję. Piękne zdjęcia, Monika w pięknych strojach, ale w tamtych siermiężnych czasach zamieszanie było duże.
GALA: Był Pan niezadowolony? WOJCIECH JARUZELSKI: Byłem wręcz wściekły. Uważałem, że trzeba to natychmiast wycofać, bo pojawią się komentarze: „No proszę, córka tego dygnitarza, czerwona księżniczka”. MONIKA JARUZELSKA: Zdjęcia ukazały się w „Paris Match”, ale dzięki pomocy naszej przyjaciółki z Francji nie mogli ich dalej rozpowszechniać. W tamtych czasach budziły emocje, dziś wydawałoby się to śmieszne.
GALA: Moniko, próbowałaś kiedyś ubrać tatę? MONIKA JARUZELSKA: Było kilka takich prób. Dostał ode mnie trochę ubrań. Niektóre wiszą w szafie, nigdy nie użyte. Tata nie jest moim największym sukcesem stylistycznym. Ale tak sobie myślę, że teraz politycy ubierają się za dobrze. To, że politycy lewicowi występują w bardzo drogich garniturach, to nie jest coś, z czym może identyfikować się elektorat ludzi ubogich. Czasem mam wrażenie, że wizerunek stał się ważniejszy od tego, co politycy mówią, jaki mają program. Więcej wiemy o tym, jak była ubrana ich żona na pierwszej randce, niż jaki mają stosunek do reformy zdrowia. Cieszę się, że ojciec nie uległ moim stylistycznym naciskom i jest sobą. WOJCIECH JARUZELSKI: Mój wiek ma tę zaletę, że już nie kupuję nowych ubrań. Mam jesionkę, którą noszę od 30 lat, garnitury te same od 25. Tylko coraz trudniej się zapinają i na pewno kłócą się z modą.
GALA: Ponoć od kilkudziesięciu lat jada Pan to samo na śniadanie. WOJCIECH JARUZELSKI: Od 50 lat tylko biały, twarogowy ser i miód, bez chleba. Wieczorem nie jem kolacji, ale niestety podjadam słodycze. Siedzę przed telewizorem, oglądam „Fakty”, „Wiadomości” i skubnę jakiś wafelek, ciasteczko. To moja słabość.
GALA: Kiedy myśli Pan o Monice, to przede wszystkim... WOJCIECH JARUZELSKI: Przede wszystkim jestem z niej dumny. Że pozostała sobą – mądrą, skromną, inteligentną kobietą. Nigdy, nawet wtedy kiedy było to możliwe, nie odwoływała się do koneksji, możliwości, jakie stwarzało moje stanowisko. Nawet podobało mi się, że miała przyjaciół, którzy byli z innego niż ja świata. Poszła swoją drogą i dzielnie daje sobie radę. Wspaniale wychowuje synka. Moniczko, tylko bardzo żałuję, że przy przeprowadzce do nowego mieszkania gdzieś zaginęła ci książka „Lolek Grenadier”, którą dałem Guciowi. To była jedna z pierwszych książek, jakie dostałem od mojej mamy. Pięknie napisana, przedstawia małego chłopczyka, który śni o wojnach napoleońskich. To wciąż we mnie siedzi, po tylu latach.
GALA: Moniko, a Ty, kiedy myślisz o tacie? MONIKA JARUZELSKA: Dużo jest troski o ojca, dumy z jego erudycji i uczucia bliskości, takiego współodczuwania. Ale przede wszystkim cieszę się, że wciąż z nami jest. Rozmawiała: Alina Mrowińska
"Spawacz", jakiego nie znacie Wojciech Jaruzelski i jego córka Monika zwierzają się z wspólnych wypadów na konie i ciasteczkowych słabości. I – nie do wiary - generała nadal boli to, że Moniczka zgubiła książkę „Lolek Grenadier”, którą podarował wnukowi. Tygodnik „Gala” ma już dość kłopotliwego pytania Wojciecha Jaruzelskiego o współpracę z Informacją Wojskową, inwazję na Czechosłowację, grudzień 1970, stan wojenny, antysemickie czystki w wojsku i stan wojenny. Jest przecież tyle ciekawszych tematów, o jakie można zapytać komunistycznego satrapę. Na przykład o to, czy ubiera się w stroje, które podrzuca mu córka-stylistka. - Mój wiek ma tę zaletę, że już nie kupuję nowych ubrań. Mam jesionkę, którą noszę od 30 lat, garnitury te same od 25. Tylko coraz trudniej się zapinają i na pewno kłócą się z modą – tłumaczy były I sekretarz KC PZPR. - Od 50 lat tylko biały, twarogowy ser i miód, bez chleba. Wieczorem nie jem kolacji, ale niestety podjadam słodycze. Siedzę przed telewizorem, oglądam „Fakty”, „Wiadomości” i skubnę jakiś wafelek, ciasteczko. To moja słabość – opowiada o swoich przyzwyczajeniach kulinarnych Jaruzelski. - Poszła swoją drogą i dzielnie daje sobie radę. Wspaniale wychowuje synka. Moniczko, tylko bardzo żałuję, że przy przeprowadzce do nowego mieszkania gdzieś zaginęła ci książka „Lolek Grenadier”, którą dałem Guciowi. To była jedna z pierwszych książek, jakie dostałem od mojej mamy. Pięknie napisana, przedstawia małego chłopczyka, który śni o wojnach napoleońskich. To wciąż we mnie siedzi, po tylu latach – podsumowuje z kolei swój stosunek do córki. Jednak nie cały wywiad jest słodki niczym, nie przymierzając, wafelki i ciasteczka, choć dziennikarka bardzo się stara przeprowadzając wywiad na kolanach. Od historii nie da się uciec, bo Jaruzelscy ciągle są z jej powodu atakowani i nie mogą cieszyć się życiem i dzielić miłością. - Wierzę, że sąd wyda sprawiedliwy wyrok, który przyjmę z całym poszanowaniem. Chciałbym go tylko dożyć... - mówi polityk o swoich procesach. - Im ktoś bardziej jest atakowany, tym większe zyskuje grono obrońców. Nigdy wcześniej ojciec nie dostawał tylu dowodów życzliwości – dodaje jego córka. - Pamiętam, że zadzwonił do mnie 16 grudnia i powiedział: „Moniczko, stało się coś strasznego, stała się wielka tragedia”. - wspomina Monika Jaruzelska pierwsze dni stanu wojennego - Chodziło o górników zabitych w kopalni Wujek. Wtedy dopiero dotarła do mnie groza sytuacji i uświadomiłam sobie odpowiedzialność, jaka ciąży na ojcu. Nogi się pode mną ugięły. Z jej wypowiedzi wynika, że nie tylko z tego powodu życie z ojcem-przywódcą komunistycznego państwa, satelity ZSRS, nie było wcale łatwe. - Ojca stale nie było, odkąd pamiętałam. Kiedy szłam po lekcjach do jakiejś koleżanki i o czwartej przychodził jej ojciec, dla mnie to było nieprawdopodobne. Jak dorosły mężczyzna może tak wcześnie być w domu, siadać z żoną do zupy, oglądać telewizję, czytać gazety? Żaden tata nie powinien wracać do domu wcześniej niż o dziesiątej wieczorem – opowiada kobieta. I rzewnie wspomina wspólnie wyjazdy do stajni Legii w Starej Miłosnej, gdzie jeździli konno. Pytanie tylko, kiedy mieli na to czas, skoro Jaruzelskiego „stale nie było”. Wywiad z Wojciechem Jaruzelskim i Moniką Jaruzelską specjalnie polecił internautom należący do koncernu ITI portal Onet.pl. Pod tekstem zamieścił sondę z pytaniem, jak internauci oceniają styl Moniki Jaruzelskiej. Z wpisów pod wywiadem na stronie internetowej Gali wynika, że dużej części czytelników rozmowa bardzo się spodobała. Jeden nawet wpadł w entuzjazm (pisownia oryginalna): "BARDZO MADRY CZŁOWIEK! Jesteśmy z Panem Panie generale. Ja MYSLE, ZE DOŻYJE CZASÓW KIEDY ZAMAIST LISCI NA DZREWACH Będą WISIAŁY SOLIDARNOSCIOWY PIENIACZE, NIEROBY, ZŁODZIEJE, WICHRZYCIELE ITD. ŻE W BLISKIEJ PRZYSZŁOSCI LUDZIE OPRZYTOMNIEJĄ I ROZLICZA ICH ZA ZNISZCZENIE POLSKI , ZA GRABIEZ MAJATKU NARODOWEGO, ZA SŁUZALCZOŚĆ JANKESOM, ZA POSYŁANIE NASZYUCH LUDZI NA NIE NASZE WOJNY! Za CAŁE ZŁO!" - napisał(a) Kaja. Wojciech Jaruzelski – poczciwy staruszek niesłusznie prześladowany przez bandę fanatyków, miłośnik słodyczy i starych marynarek, a także opiekun 16-letniego jamnika – nomen omen – Bolusia („tata w ogóle nie położył się spać. Bał się, że pies poczuje się gorzej. Spędził z nim całą noc, siedząc na kanapie”). I jak tu wierzyć jakimś Braunom? sks/Gala
Tak, oni stają tam, gdzie stało ZOMO Nikt z walczących z komunizmem nie przypuszczał chyba, że w wolnej Polsce, po 20 latach niepodległości, nie będzie można pokazać w telewizji publicznej krytycznego filmu o Jaruzelskim – pisze filozof społeczny. Jedną z najgorszych w całym ciągu odrażających zbrodni IV RP są słynne słowa Jarosława Kaczyńskiego w Stoczni Gdańskiej, zamkniętej na polecenie Unii Europejskiej i w ramach programu modernizacyjnego opracowanego przez PO: „Oni stają tam, gdzie ZOMO”. Zbrodnie IV RP były tylko werbalne, lecz – jak się zdaje – bardziej trwale wstrząsnęły sumieniami postępowej inteligencji niż te realne PRL.
No, ale gdzie w zasadzie stają dzisiejsi obrońcy generała Jaruzelskiego? Gdzie stoją ci, którzy uważają, że za nadanie filmu o generale z nazbyt wymownymi faktami z jego biografii powinni być ukarani ci, którzy dopuścili do emisji? Gdzie stoją ci, którzy gotowi są zniszczyć każdego, kto nazbyt energicznie podważa uświęconą historycznym kompromisem narrację, w której Jaruzelski jest polskim patriotą, Kiszczak człowiekiem honoru, a „Solidarność” – buntem rozpasanego tłumu? Gdzie stoją ci, którzy przekonują nas, że wprowadzenie stanu wojennego było koniecznym aktem politycznego rozumu?
Nie pakiet, lecz alternatywa Otóż nie trzeba GPS ani Google Maps, by określić ich pozycje. Otóż oni rzeczywiście stoją tam, gdzie stało ZOMO. Można to określić mniej obrazowo, eufemistycznie, mniej wiecowo, a bardziej naukowo. Łatwo też zrozumieć, że ci, którzy stanęli w tym miejscu, woleliby, by nazywać je jakoś inaczej, delikatniej, by się lepiej kojarzyło, żeby lepszy był ich wizerunek i skuteczniejszy PR. Ale fakt pozostaje faktem. Bo jeśli stan wojenny był konieczny, to także strzały w Wujku, w Lubinie, to także rutynowe tłuczenie pałkami ludzi w czasie ulicznych protestów znajdują swoje polityczne, moralne i historiozoficzne uzasadnienie. I trzeba uznać, że narzędziem ducha dziejów stała się przynajmniej na jakiś czas pałka zomowca. To, że bardziej prostodusznym Polakom można tak łatwo wmówić, iż słowa o ZOMO to jakiś niebywały skandal i przestępstwo, natomiast faktyczna cenzura, nagonka na niepoprawnych historyków, reżyserów i dziennikarzy to rzecz dopuszczalna, świadczy o tym, że wciąż mają zadziwiający mętlik w głowach – trwały skutek przemielenia przez komunizm. Tak jak w PRL wstępowali do partii, a słuchali wieczorami Radia Wolna Europa i posyłali dzieci do komunii, maszerowali w pochodach pierwszomajowych, ale opowiadali o zbrodniach stalinowskich i heroizmie AK, tak dzisiaj są w stanie jakoś pomieścić w sobie Jana Pawła II i księdza Popiełuszkę, Jaruzelskiego i Rakowskiego, Grzegorza Przemyka i Czesława Kiszczaka. Wychowanie obywatelskie powinno więc się rozpocząć od rzeczy elementarnej: uświadomienia, że to nie jest pakiet, lecz alternatywa, ostra, fundamentalna alternatywa.
Dzieweczka w mundurze Obrona Jaruzelskiego to wychowanie do szczególnego rozumienia odpowiedzialności. Jak wiadomo, twierdzi się, że za samobójstwo Barbary Blidy odpowiada ówczesny premier. Natomiast Jaruzelski nie odpowiada za nic, co się działo w PRL, ani wtedy, gdy był szefem Sztabu Generalnego, ani wtedy, gdy był ministrem obrony, ani przez wszystkie lata zasiadania w Biurze Politycznym, ani wtedy, gdy skupiając w ręku władzę I sekretarza KC PZPR i premiera, został dyktatorem PRL. Nie odpowiada ani za zniewolenie Polski, ani za interwencję w Czechosłowacji, ani za tych, którzy ginęli u haniebnego zarania PRL, ani za tych, którzy ginęli w czasach jej niechwalebnego schyłku. On był niewinną dzieweczką przebraną w mundur generalski, która nic nie widziała i nic nie słyszała, nawet gdy kontaktowała się z Informacją Wojskową, a ocknęła na dobre, gdy rozpoczął się Okrągły Stół. Okrągły Stół ma zaś znaczenie sakralne – ma zmazywać wszystkie grzechy, nie tylko te wybaczalne, popełnione w walce z „reakcyjnym podziemiem” i w ogóle wrogami postępu, ale nawet te najgorsze, popełnione w 1968 roku, także na tych, którzy się w walce z reakcją zasłużyli. Nikt z walczących z komunizmem nie mógł chyba przypuścić, że w wolnej Polsce, po 20 latach niepodległości, nie będzie można pokazać w telewizji publicznej krytycznego filmu o szefie WRON. Być może nic lepiej nie świadczy o stanie III RP. Ci zaś, którzy dla doraźnych korzyści politycznych skłonni są tolerować lub wspierać te zakazy, spieszą tylko ku własnej niesławie.
Zdzisław Krasnodębski
W świecie gwiazd Żyjemy w czasach niezwykłego zamętu pojęciowego, ale to chyba normalne, skoro w naszym kraju ludzie starego reżimu wymieszali się z nuworyszami, a ciotki rewolucji dochowały się godnych następców, a wszyscy oni świetnie się bawią na bachanaliach już od 21 lat, odkąd okazało się, że komunizmu nie było, nie ma i nie będzie. Zamęt zaszedł już tak daleko, iż nie dotyczy tylko pojęć elementarnych, takich jak sprawiedliwość, zadośćuczynienie, praworządność, prawda etc., ale i tak niewinnych zdawałoby się, jak 'gwiazda'. Zwykle określenie „gwiazda” kojarzy nam się z ludźmi showbiznesu, ze słynnymi aktorami, piosenkarzami, muzykami, a tu nagle okazuje się, że gwiazdą może być także komunistyczny dyktator i sowiecki wojskowy. Oczywiście, w czasach komunizmu tego rodzaju podejście do genseka było czymś naturalnym, bo „redaktorzy” komunistycznych mediów za punkt honoru poczytywali sobie całowanie butów pierwszego sekretarza, no ale przecież wiemy od wielu ludzi, którzy dorobili się wielkich pieniędzy po historycznym przymierzu z czerwonymi, że żadnego komunizmu w Polsce już nie ma. Jak to więc wyjaśnić, że tygodnik, który zajmuje się showbiznesem, z niezwykłą wprost czułością pochylił się nad prywatnym życiem Jaruzela? Tak pewnie, że ów tygodnik interesuje się także czerwonymi gwiazdami, a nie tylko, że tak powiem, zwykłymi. Z ekskluzywnego wywiadu z czerwoną gwiazdą można się dowiedzieć mnóstwa bardzo ciekawych rzeczy, m.in. takiej, że jego (gwiazdy czerwonej) córka ma 16-letniego jamniczka, co się Boluś wabi, że bardzo przeżył (oczywiście Jaruzel, nie Boluś) strzelaninę w kopalni Wujek, że sądził, iż po 28 latach od wprowadzenia stanu wojennego „czas złagodzi emocje”, a tu wciąż mu pod oknami dzicz wrzeszczy o liściach i wiszących komunistach, a na domiar złego, śpiewa se ta dzicz „Tak nam dopomóż Bóg”. Co jeszcze ciekawego? Ano to, że swoją żywotność 87-letni Jaruzel zawdzięcza pobytowi na Syberii i surowemu opierunkowi tamtejszemu, a poza tym, im bardziej jest Jaruzel atakowany, tym więcej obrońców się jego ujawnia, co zresztą jest świętą prawdą. Poza tym na pocieszenie tym kobietom, których bliscy byli kiedyś internowani, Jaruzel „nieskromnie dodaje”, że to dzięki jego decyzji zbudowano Szpital Pomnik Matki Polki. Nie dodaje wprawdzie, tak jak i przeprowadzająca wywiad na klęczkach Alina Mrowińska z redakcji „Gali” nie dodaje, że nie wszyscy w tym szpitalu mogli się wyleczyć, np. ci, których w okresie „stanu wojennego” zarąbano. No ale nie popadajmy w głupkowaty pesymizm. Zwłaszcza, że jest wiele powodów do radości. Oto M. Jaruzelska, której też wyjątkowo się powiodło w III RP (kto śledził jej karierę, ten wie, sam „towarzysz generał” wspomina, jak to pod koniec lat 80. „Paris Match” zrobił jej sesję zdjęciową; ona zaś uważa, że do świata mody weszła bez pomocy „ojca”), przyznaje, że skończyła polonistykę i nie przeczytała „tej ramoty”, jaką była Sienkiewiczowska Trylogia (o lekturę której „ojciec” ją prosił). Poza tym oboje kochają konie, zaś Jaruzel regularnie ogląda program M. Olejnik (w ten sposób przy okazji dowiadujemy się, jaki jest ideał dziennikarstwa), dowiadujemy się też, co je i w co się ubiera. Mam nadzieję, że odważna „Gala” pójdzie za ciosem i zamieści teraz wywiady o życiu prywatnym Slobo, Fidela, Chaveza i innych gwiazd, choćby z Korei czy Chin. Jest tyle ciekawych osobowości do pokazania, a ich styl życia warto byłoby nawet naśladować, bo i w dawnych czasach gensecy uchodzili za wzorzec człowieczeństwa. Żal, że nie żyje już od tylu lat Soso, bo przecież z nim to dopiero mógłby być wystrzałowy wywiad do „Gali” - żal też, że „Gali” nie było za Stalina. FYM
Engelgard: Kłopoty z sekciarzami Janusz Korwin-Mikke, założyciel UPR, przez lata jej prezes, klasyczny konserwatywny liberał, ma kłopoty z opanowaną przez sektę gazetopolską niegdyś swoją macierzystą organizacją. Oto w szyderczym oświadczeniu UPR, po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie emerytur dla funkcjonariuszy SB i członków WRON – młodzi hunwejbini atakują Starego Prezesa o to, że „przez długie lata popierał przywileje emerytalne SB i WSI. Od pół roku Janusza Korwin-Mikkego nie ma już w UPR. Wyrok TK jest wiec jego osobistym sukcesem politycznym, do którego UPR nie rości sobie pretensji”. O ile wiem, to JKM, stary konserwatysta, nie tyle popierał „przywileje emerytalne SB i WSI”, co był przeciwny naginaniu prawa do bieżącej polityki realizującej „ideę sprawiedliwości społecznej” (na to powołują się zwolennicy tzw. dezubekizacji). Obecny wiceprezes UPR komentuje: „Janusz Korwin-Mikke pozuje na pogromcę socjalizmu. Gdy jednak uważniej przyjrzeć się jego działalności i wygłaszanym poglądom, można zauważyć niepokojącą zbieżność w niektórych sprawach z linią Adama Michnika. Łączy ich znamienne hasło „Odpieprzcie się od Generała!”. Dzisiejszy wyrok Trybunału Konstytucyjnego to swoisty triumf myśli politycznej p. Mikkego w sprawie rozliczenia z PRL. Unia Polityki Realnej zdecydowanie odcina się od takiego rozumienia naszej najnowszej historii”. Tak, bez wątpienia „rozumienie naszej najnowszej historii” JKM i sekciarzy z UPR jest różne. Oni mają po lat naście, a on w PRL przeżył kawał życia, oni mają jakobińskie przekonanie o swojej nieomylności i wystawiają wszystkim naokoło świadectwa moralności, on jest wierny myśleniu konserwatywnemu – w stylu Kisiela, Aleksandra Bocheńskiego czy Mirosława Dzielskiego. Oni wieszają nad łóżkami portrety Wildsteina czy Sakiewicza i powtarzają lewackie hasła o „sprawiedliwości społecznej”, on zachowuje umiar i powściągliwość sądów. O historii, niestety, wielkiego pojęcia nie mają, nadrabiają za to tupetem i brakiem wychowania. Prawica oznaczać powinna szacunek dla starszych, pokorę i dążenie do poznania prawdy. A tu nic z tego – pachnie zwyczajnym intelektualnym bolszewizmem i maoistowską rewolucją kulturalną. To smutne, że tak duża część młodego pokolenia, także tego odwołującego się do myśli narodowej, uległa taniej propagandzie KOR-u bis, czyli złośliwej odmianie neotrockizmu najpełniej wyrażanego przez „prawicowy” dodatek do „Gazety Wyborczej”, czyli „Gazetę Polską”. Panie Januszu, trzymaj się Pan, bo to Pan jest w prawdzie, a nie oni. Jan Engelgard
Rozkoszna i korzystna Zemsta jest rozkoszą bogów – a cóż dopiero ludzi? Zwłaszcza szczególnego rodzaju ludzkiego, jakim są politycy. Wszyscy pamiętamy sposób, w jaki zakończył swoje istnienie rząd premiera Jarosława Kaczyńskiego. Musiał on spowodować stan silnego wzruszenia u wicepremiera tego rządu i zarazem ministra edukacji Romana Giertycha, skoro wpadł on na niesamowity pomysł forsowania kandydatury Janusza Kaczmarka na premiera przyszłego rządu. Domyślam się, że kiedy silne wzruszenie opadło, mecenas Roman Giertych powziął myśl o zemście – no i właśnie nastręczyła się okazja. Z racji swojego uczestnictwa w rządzie premiera Kaczyńskiego mecenas Giertych coś tam musi wiedzieć zarówno o zbieraniu informacji na temat politycznych konkurentów PiS, jak i innych szczegółach, których ujawnienie może nie byłoby dla nikogo kompromitujące w sensie prawnym, niemniej jednak kłopotliwe. Na przykład kłopotliwa dla PiS jest koalicja z SLD w państwowej telewizji, nawiasem mówiąc – zawiązana w celu wyrwania jej ze szponów „byłego neonazisty” – jak „Gazeta Wyborcza” nazywała Piotra Farfała, który na stanowisko prezesa trafił z rekomendacji Ligi Polskich Rodzin, ale w ostatniej fazie broniony był przez PO. Jak widzimy, powodów do zemsty trochę jest, a poza tym, odkąd Roman Giertych się rozgadał, od razu TVN zaczęła spoglądać łaskawszym okiem nawet ma Młodzież Wszechpolską, przynajmniej na tyle, by pozwolić pani Paulinie Młynarskiej na program z udziałem młodych działaczek MW, które przesłuchała na okoliczność, kim jest dla nich Roman Giertych. Wygląda na to, że Roman Giertych jest bardziej przewidujący od Andrzeja Leppera, który zapomniał skąd wyrastają mu nogi, za co został skarcony nie tylko pozbawieniem zewnętrznych znamion władzy, a kto wie, czy nie ponownym przypięciem na łańcuch, pod pozorem otarcia z pani Anety Krawczykowej puszku niewinności. SM
Do góry nogami Mała afera na Igrzyskach Olimpijskich: okazało się, że - jak doniosła prasa - nasze zawodniczki przez pomyłkę nosiły na dresach flagi księstwa Monako: po prostu zamieszczono flagę polską do góry nogami. Zastanawia mnie, skąd dziennikarze wiedzieli, że jest to flaga Monako, a nie Indonezji - która też jest czerwono-biała. Nie jest to poważna sprawa. Znacznie poważniejsza była wpadka kandydata na premiera Królestwa Belgii. P. Iwo Leterme został poproszony przez dziennikarkę telewizji o zaśpiewanie hymnu Królestwa. Ku ogólnemu zaskoczeniu zaśpiewał... Marsyliankę. Co więcej: był przekonany, że właśnie Marsylianka jest hymnem Królestwa! I czy Państwo myślicie, że to spowodowało, że nie został premierem? Ależ skąd: został. Ja osobiście podejrzewam, że facet nawet nie wie, że Belgia jest królestwem... Bo, proszę Państwa: na Zachodzie nasza cywilizacja już nie istnieje. Polska jest jednym z nielicznych już państw cywilizacji łacińskiej. Reszta - to soc-barbaria. JKM
Kocham cyrk, jest wieczny Apetyt na ZPR jest ogromny. Firma prowadzi nader dochodową działalność: kasyna gry i salony "jednorękich bandytów". Wydaje się, że po Banku Gospodarki Żywnościowej, Ciechu, Rolimpeksie, kolejny obiekt zainteresowań PSL stanowią dochody z hazardu. Nikt nie wie, skąd nadciągnęła burza. SLD utrzymuje, że nie jest zainteresowany, PSL także. Tymczasem sprawa wedle wiarygodnych informacji stanęła aż na posiedzeniu koalicji rządowej. W problem zaangażowane są dwa ministerstwa (Finansów i Kultury) , posłowie czterech partii, dwa urzędy kontroli (Najwyższa Izba Kontroli i Urząd Kontroli Skarbowej) oraz kilku polityków najwyższego szczebla. Pierwszą interpelację złożył w tej sprawie poseł KPN, następną posłanka Unii Wolności. Dlaczego? - Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe to jest problem moralny -- twierdzi wysoki urzędnik Ministerstwa Kultury i Sztuki, który wymaga zachowania anonimowości. ZPR prowadzą niezwykle atrakcyjną finansowo działalność: kasyna gry i salony hazardu. Płacą państwu pół biliona złotych podatków rocznie. Niegdyś, przed prywatyzacją, podlegały Ministerstwu Kultury i Sztuki. Dziś ZPR pozostają w ostrym konflikcie z ministerstwem.
Skąd się bierze niechęć do ZPR ZPR zostały sprywatyzowane w 1991 roku. - Chciałaby pani brać udział w takiej prywatyzacji, prawda? -- pyta wysoki urzędnik Ministerstwa Kultury, który wymaga zachowania anonimowości. Ministerstwo Kultury i Sztuki zawarło z ZPR umowę leasingową, na mocy której ministerstwo przekazało nowo powstałej spółce akcyjnej majątek rozwiązanego przedsiębiorstwa państwowego. Majątek ten stanowią: Pałac Prymasowski w Warszawie, kamienice i działki w Warszawie, Toruniu, Poznaniu, 33 hektary ziemi w Julinku (baza cyrkowa) , 10 hektarów ziemi koło Wiązowny, dwór w Ochodzy pod Krakowem, domy i mieszkania w Szczecinie, Kielcach, Lublinie i szereg pomniejszych jeszcze dóbr trwałych ruchomych i nieruchomych. Ministerstwo Kultury i Sztuki, kierowane wówczas przez ministra Marka Rostworowskiego, oddało ZPR wymienione dobra za sumę 60 miliardów złotych, której spłatę zgodnie z zasadami leasingu rozłożono na pięć lat. Kiedy resort kultury objęła ekipa ministra Dejmka, z ministerstwa zaczęły dochodzić głosy, że przyjęta wycena wartości majątku ZPR była zaniżona co najmniej (! ) dziesięciokrotnie, przy czym nie wzięto pod uwagę innych, wyższych wycen majątku. ZPR kieruje Zbigniew Benbenek. Niegdyś był dyrektorem, obecnie jest prezesem firmy i posiadaczem 12 procent jej udziałów. Prywatyzacja ZPR miała charakter prywatyzacji pracowniczej. Udziały otrzymał każdy z 932 pracowników, w tym Zbigniew Benbenek. Według wymagań ustawy prywatyzacyjnej, do prywatyzacji leasingowej potrzebna była strategiczna grupa: z zewnątrz bądź z wewnątrz przedsiębiorstwa. W przypadku ZPR grupą strategiczną był zarząd firmy. Ministerstwo Kultury uznało, że prywatyzacja nie była pracownicza, gdyż skorzystał na niej głównie zarząd firmy (siedem osób) , który posiada ponad 33 procent udziałów. Abstrahując od wartości majątku ZPR, pieniądze (jak słusznie zauważa Ministerstwo Kultury) "leżą" w automatach. ZPR były do niedawna zdaniem resortu monopolistą na rynku gier automatycznych. Nadzieję na zmianę sytuacji pokładano w nowej ustawie, która zobowiązywała Ministerstwo Finansów do nowego rozdziału koncesji. Wnioski o koncesje złożyły cztery firmy: ZPR, Filmotechnika, Estrada Polska i Bingo Centrum. Głównymi konkurentami ZPR były Filmotechnika i Estrada Polska, spółki utworzone między innymi z części dawnych państwowych Estrad. Koncesje miały być przyznane do 9 czerwca bieżącego roku. Po 9 czerwca okazało się jednak, że o ile podział koncesji na kasyna czy salony bingo nie budził wielkich kontrowersji, o tyle przyznanie koncesji na salony gier automatycznych jedynie ZPR rozsierdziło pozostałych konkurentów i popierające ich Ministerstwo Kultury. Przeciwko decyzjom Ministerstwa Finansów wystąpiły Estrada Polska i Filmotechnika popierane przez Ministerstwo Kultury. Resort finansów dostał się pod baczną obserwację Najwyższej Izby Kontroli, między innymi, jak stwierdził rzecznik prasowy NIK, na zlecenie wicepremiera Grzegorza Kołodki.
Hazard: dochody w miliardach Hazard bywa niebezpieczny: jako uzależnienie (dla klienta) , jako źródło "lewych" dochodów (dla właściciela kasyna) i wreszcie jako pokusa partycypacji w biznesie dla osób zupełnie, zdawałoby się, postronnych. Z pierwszym problemem walczy się między innymi w taki sposób, że ogranicza się liczbę kasyn i salonów gier. Z przesłanki mówiącej o tym, że w Holandii na przykład, gdzie automaty dostępne są w każdym barze, liczbę nałogowych hazardzistów szacuje się w dziesiątkach tysięcy, wysnuto w Polsce wniosek, że lepiej problem ubiec. Ustalono zatem, że w całym kraju nie może być więcej niż 30 kasyn, 78 salonów bingo i 102 salony gier automatycznych, przy czym salon taki nie może mieć mniej niż 25 i nie więcej niż 50 automatów. Aby przeciwdziałać zagrożeniu uzależnienia, wprowadza się mechanizmy mające ułatwić sprawdzenie wiarygodności i uczciwości tego, kto chce prowadzić kasyno. W hazardzie jako biznesie wszystko musi być absolutnie przejrzyste. W Polsce arsenał zabezpieczeń otwiera wymagana ustawą minimalna kwota kapitału zakładowego (wysoka, bo od 13 do 20 miliardów złotych) , a kto legitymuje się już takim kapitałem, musi spełnić całe mnóstwo dalszych warunków określonych zarówno w ustawie o grach losowych, jak i przepisach dodatkowych wydanych przez Ministerstwo Finansów. Właściciel kasyna może oszukiwać klienta za pomocą sztuczek technicznych, państwo zaś, czyli urzędy podatkowe, za pomocą rozmaitych kombinacji ze strukturą własności firmy. Stąd na przykład jeden z wielu zapisów wymaga, aby jeden podmiot miał w takiej firmie nie więcej udziałów niż jedną trzecią. - Chodziło o to, aby Kowalski nie zamknął się wieczorem w kasynie z żoną i nie wyprowadził po cichu zysku -- obrazowo tłumaczy Zbigniew Benbenek. Ogromnego zysku: jeden automat przynosi rocznie około 260 milionów złotych dochodu. ZPR "grają" na około 1200 automatach, Filmotechnika i Estrada na około 800. ZPR wypracowały około 314 miliardów złotych obrotu w ubiegłym roku, Filmotechnika wraz z Estradami około 146 miliardów.
Chwiejne stanowisko Ministerstwa Finansów Sprawdzaniem wiarygodności wnioskodawców trudził się w Ministerstwie Finansów ośmioosobowy specjalny zespół. Po wyeliminowaniu z polskiego rynku hazardu obcych inwestorów nowa ustawa, w odróżnieniu od wcześniejszej, postawiła wymóg, że o koncesje mogą ubiegać się jedynie spółki prawa handlowego. Na rynku gier automatycznych funkcjonowały wówczas: spółka akcyjna Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe, przedsiębiorstwo państwowe Filmotechnika oraz instytucje kulturalne -- Estrady Polskie. Aby Filmotechnika i Estrady mogły dostosować swoją strukturę formalnoprawną do wymogów nowej ustawy (a więc przekształcić się lub powołać spółkę prawa handlowego) , ustanowiono 18-miesięczny okres przejściowy. Dziewięć Estrad utworzyło spółkę Estrada Polska, Filmotechnika natomiast przekształciła się w spółkę czterech Estrad (Krakowska, Stołeczna, Bydgoska i Poznańska) i osób fizycznych. 1 czerwca na stanowisku dyrektora generalnego w Ministerstwie Finansów do spraw gier losowych nastąpiła zmiana; panią wiceminister Jolantę Pallas-Fabijańską zastąpił dyrektor Marek Ociepka. 9 czerwca nowy dyrektor wydał decyzje koncesyjne ZPR, odmawiając zezwoleń Estradzie Polskiej oraz Filmotechnice. Filmotechnika rozpoczęła odwołania. Dyrektor Marek Ociepka zrewidował swoje stanowisko i polecił szefowi zespołu Ryszardowi Worobiejowi, który prowadził proces koncesyjny, przygotowanie zezwoleń dla Filmotechniki. Dyrektor Worobiej, przekonany -- jak twierdzi -- o słuszności i podstawach prawnych odmowy, jaka spotkała Filmotechnikę, poprosił o polecenie pisemne. Zamiast polecenia otrzymał jednak zwolnienie ze stanowiska. Ministerialny zespół odmówił koncesji Estradzie Polskiej i Filmotechnice, ponieważ kontrola skarbowa wykryła w działalności firm przestępstwa (w rozumieniu ustawy karnej skarbowej) . Estrada prowadziła gry na automatach nie mających zezwoleń (każdy automat wymaga świadectwa "rejestracji", które jest sprawdzane trójstopniowo) . Filmotechnika płaciła podatki nie w miejscu, gdzie powinna płacić (istnieje ustawowy obowiązek wpłat podatku w miejscu lokalizacji salonu gry) . Zespół Ministerstwa Finansów uznał, że obie spółki naruszały też poważnie prawo, dopuszczając do udziału w zyskach, a więc de facto do koncesji, firmę Novo Poland, która w 90 procentach stanowi własność obcego kapitału (a obcy kapitał został ostatecznie wyeliminowany z polskiego rynku hazardu przez ustawę nr 68/ 92 z 10 września 1992 roku, którą skutecznie przeforsowali między innymi działacze PSL) . Novo Poland otrzymywał około 80 procent zysku bilansowego z tytułu umowy nazywanej umową dzierżawy, która w rzeczywistości nosiła znamiona umowy o wspólnym prowadzeniu gier (informację o tym, że Novo Poland otrzymywał procent z zysków spółki Filmotechnika za dzierżawę automatów, potwierdzili przedstawiciele Filmotechniki) .
Jak Benbenek rozwiązał kwestię własności automatów Mimo takich wskazań Ministerstwa Finansów ani Estrada, ani Filmotechnika nie były skłonne przyznać ministerstwu racji. Obie firmy uznają, że koncesje powinny otrzymać. Nie powinny ich natomiast dostać ZPR, albowiem utrzymują pozycję monopolisty, łamią przepisy ustawy, ponieważ w jednej ze spółek posiadają większościowe udziały, a także, wbrew wymogom ustawy, "grają" na automatach, które nie są ich własnością. - ZPR nie tylko nie są, ale nigdy nie były monopolistą -- oburza się szef ZPR. Przed ostatnim rozdaniem koncesji ZPR posiadały 1200 automatów. Konkurencja, czyli Estrady i Filmotechnika, "grała" na 800 automatach. Obecnie na 30 kasyn ZPR mają ich 7, na 78 salonów bingo tylko 8 jest własnością ZPR, na 102 możliwe salony gier automatycznych ZPR otrzymały 46 zezwoleń, w 14 przypadkach koncesji firmie odmówiono, 7 czeka na decyzję. - Jeden salon w Warszawie jest wart dziesięć innych poza Warszawą -- uważa Filmotechnika. -- Benbenek ma monopol w Warszawie. ZPR prowadzą kasyna poprzez spółkę ORBIS Casino. Są trzej właściciele firmy: ORBIS, ZPR i spółka Finkorp (każdy podmiot ma jedną trzecią udziałów) . Sęk w tym, że Finkorp jest w 100 procentach własnością ZPR. Faktycznie ZPR mają więc dwie trzecie udziałów w spółce ORBIS Casino. Zbigniew Benbenek, który o Finkorpie wyraża się per "oni", utrzymuje, że jest to samodzielna firma, prowadząca działalność na własny rachunek. Właścicielem spółki ORBIS Casino są trzy różne podmioty, ustawa milczy o strukturze udziałów każdego z właścicieli. - Wszystko jest lege artis. Ja nie mógłbym sobie pozwolić na błąd, zjedliby mnie -- twierdzi Zbigniew Benbenek. Według ustawy salony gry może prowadzić tylko ta firma, która ma własne automaty. Ministerstwo Kultury utrzymuje, że ponieważ spółka spłaca raty leasingowe, wszystko do momentu spłacenia rat jest własnością ministerstwa. Wynikałoby stąd, że ZPR nie mają automatów, nie mogą więc prowadzić salonów gier automatycznych. Zbigniew Benbenek uznał wobec tego, że automaty, które nie stanowią własności ZPR, są ZPR niepotrzebne. Umowa leasingowa pozwala ZPR na pozbycie się niepotrzebnego majątku. Zbigniew Benbenek sprzedał więc wszystkie automaty spółce ORBIS Casino (w której ma udziały) , a następnie odkupił je z powrotem, jako niezbędne do prowadzenia salonów gier.
Benbenek proponuje, resort kultury neguje Argumentem za przyznaniem Estradom (czyli Filmotechnice) koncesji na salony gier jest fakt finansowania kultury. - Dostajemy kosztorys imprezy z okazji 50. rocznicy Powstania Warszawskiego na półtora miliarda, a funduszu miliard -- podnoszą przedstawiciele warszawskiej Estrady, współudziałowca Filmotechniki. ZPR tymczasem (według przeciwników) wbrew umowie leasingowej zaniechały finansowania kultury. Firma ma łożyć na utrzymanie dwóch teatrów: wrocławskiego Kalamburu i krakowskiego Teatru Stu. Ministerstwo Kultury uważa, że Benbenek z tych zobowiązań nie wywiązuje się. Benbenek twierdzi, że wręcz przeciwnie: łączne wydatki ZPR na kulturę (teatry i cyrki) przekroczyły kwotę określoną umową leasingu i wyniosły w ciągu trzech lat 19, 2 miliarda złotych zamiast 8, 9 miliarda. Prasa (w tym także ministerialne "Wiadomości Kulturalne") natomiast stawia ostatnio pytanie o przyszłość Kalamburu. Teatr ma zostać przekształcony w teatr impresaryjny. Oznacza to, że ponad 80 procent zatrudnionych w teatrze straci pracę. Zbigniew Benbenek twierdzi, że formuła teatru impresaryjnego sprawdziła się w Teatrze Stu. Dotacje będą przeznaczone na określone przedstawienia teatralne, a nie na utrzymanie etatowej administracji i zespołu. Ale istnienie Kalamburu Zbigniew Benbenek uzależnia od tego, czy dostanie we Wrocławiu salony gier automatycznych. Na razie dostał jeden, ponieważ dwóm pozostałym sprzeciwiła się Rada miasta. - To społeczeństwo Wrocławia wydało przez swoich rajców wyrok na Kalambur -- mówi bezwzględnie Z bigniew Benbenek. Ma zresztą na utrzymaniu także osiem cyrków, w tym osiem słoni, które zimą "pasą się" w Julinku. Benbenek zaproponował Ministerstwu Kultury, że zwiększy wydatki na kulturę (mimo że i tak są większe od określonych umową) w zamian za poparcie jego wniosku o koncesje. Ministerstwo na tę propozycję nie przystało. Tak dla Filmotechniki, jak i ZPR nieprzyznanie koncesji na salony gier automatycznych oznacza praktycznie bankructwo. Szefowie Filmotechniki byliby skłonni przebaczyć Benbenkowi nawet Pałac Prymasowski, gdyby otrzymali udziały w rynku hazardu. - Nie chcemy go wyeliminować -- twierdzą -- on z nami walczy, ponieważ jesteśmy dla niego "śmiertelnym" zagrożeniem. Filmotechnika i Estrady utrzymują, że ich wejście na rynek spowoduje wywrócenie Benbenka. - Mamy lepsze automaty, wydajniejsze, w których padają częściej i większe wygrane. Ale podatki, dodaje Ministerstwo Finansów, z jednego automatu płaci wyższe Benbenek. Różnica 2:1; Filmotechnika rocznie z jednego automatu odprowadza około 45 -- 60 milionów złotych, ZPR -- 92 miliony (rocznie ze wszystkich automatów ZPR płacą około 110 miliardów, Filmotechnika i Estrada -- około 50 miliardów) .
Interpelacje i zapytania poselskie Powyższe argumenty, o kapitale ZPR, monopolu, automatach, teatrach, cyrkach i słoniach, nie przekonały oczywiście przeciwników ZPR. Pozostali w przeświadczeniu, że ministerialny zespół zajmujący się koncesjami sprzyjał i działał stronniczo na rzecz ZPR oraz "sprytnego" dyrektora Zbigniewa Benbenka. Inaczej bowiem ZPR nie dostałyby tylu koncesji.
Problem pozostałby banalnym konfliktem, jakie zwykle wywołuje każdy proces koncesyjny, gdyby nie fakt, że sprawa stanęła (jak zapewniają świadkowie, choć dla uwiarygodnienia swych zapewnień nie chcą podać nazwisk) na posiedzeniu koalicji rządowej, a poprzez uwikłanie Ministerstwa Kultury i Ministerstwa Finansów stroną w sporze stał się rząd. Sprawę poruszył w interpelacji poseł Krzysztof Król z Konfederacji Polski Niepodległej. Niedługo potem pytania o rozdział koncesji (według relacji świadka -- w obronie ZPR) postawili Ministerstwu Finansów posłowie Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski z SLD (obaj posłowie w rozmowie z "Rzeczpospolitą" stwierdzili, że nie mają ze sprawą ZPR nic wspólnego) , wreszcie interpelację do wicepremiera Grzegorza Kołodki wniosła posłanka Unii Wolności. Ministerstwo Kultury w procesie koncesyjnym poparło Filmotechnikę i Estradę Polską. Zespół koncesyjny Ministerstwa Finansów dysponuje obfitą korespondencją od Ministerstwa Kultury. Wszystkie listy podnoszą jedno: koncesje powinny otrzymać Filmotechnika i Estrada Polska, nie powinny ich natomiast dostać ZPR. - Popieramy Filmotechnikę, ponieważ Estrady, które tworzą tę spółkę, są przedsiębiorstwami samorządowymi -- twierdzi wysoki urzędnik ministerstwa. Estrady jednak nie "tworzą" spółki. Posiadają 40 procent udziałów w Filmotechnice, są więc w mniejszości. Większościowe udziały w Filmotechnice mają cztery osoby prywatne.
Poparcie Ministerstwa Kultury Krakowskie przedsiębiorstwo Filmotechnika dawno temu wyodrębniło się z ZPR. Spółką prywatną stało się w ubiegłym roku. Prywatyzacja firmy odbyła się dość szybko, a Zbigniew Benbenek zadaje znane już skądinąd pytanie: - Chciałaby pani brać udział w takiej prywatyzacji, prawda? Założycielami firmy było 20 pracowników przedsiębiorstwa państwowego. Majątek firmy wyceniony na sumę 1, 6 miliarda złotych został przekazany spółce w leasing (zasady jak przy prywatyzacji ZPR) . Faktycznie przedsiębiorstwo nie posiadało zbyt wielkiego majątku trwałego (niewielkie nieruchomości) , ale w dniu prywatyzacji, po czterech miesiącach działania, firma jeszcze jako przedsiębiorstwo państwowe wykazała zysk 330 milionów złotych. Oznacza to, że roczny zysk firmy powinien wynieść około 1 miliarda złotych (pozwoliło to firmie na spłatę leasingu w niespełna rok) . Firma została więc sprzedana za sumę mniejszą niż jej dwuletni zysk, co jest sprzeczne z wszelkimi regułami wyceny wartości przedsiębiorstw. Zysk 330 milionów Filmotechnika osiągnęła przy obrocie 5, 5 miliarda złotych, dzięki prowadzeniu salonów gier automatycznych. Problem w tym, że automaty nie były własnością Filmotechniki. Firma dzierżawiła je zaledwie, ale na zasadach dopuszczenia właściciela automatów firmy Novo Poland do udziału w zyskach (o czym była już mowa przy prezentacji uzasadnienia Ministerstwa Finansów, które Filmotechnice odmówiło koncesji) . Kiedy Ministerstwo Kultury szermuje argumentem, że Filmotechnika zasługuje na poparcie jako spółka samorządowych Estrad, mowa jest o czterech Estradach, które przystąpiły do spółki w kwietniu bieżącego roku. W tym czasie nastąpiło też podwyższenie kapitału spółki. Udziały w podwyższonym kapitale objęły cztery osoby fizyczne (członkowie zarządu) , które wniosły aport rzeczowy w postaci automatów do gry o wartości 7 miliardów 300 milionów złotych. Automatów produkcji austriackiej firmy Novomatic, które Filmotechnika początkowo dzierżawiła od firmy Novo Poland, a teraz "uzyskała" do nich (jak powiadają przedstawiciele firmy) prawo własności. Najprostszą drogą "uzyskania" prawa własności jest transakcja kupna-sprzedaży bądź darowizna. Wtedy jednak można byłoby powiedzieć, że Filmotechnika automaty od firmy Novo Poland kupiła bądź otrzymała. W tym jednak przypadku określenie "uzyskała prawo własności" jest jak najbardziej trafne, ponieważ Filmotechnika ani nie zapłaciła za automaty, ani ich nie otrzymała w prezencie. Spółka będzie musiała zapłacić za automaty. Novo Poland jednak sprolongował spłatę 7 miliardów 300 milionów złotych na bliżej nie określony czas. W ten sposób Novo Poland przekazał Filmotechnice prawo własności do całkiem pokaźnego majątku, jak wynika z oficjalnej wersji, bezinteresownie. Filmotechnice operacja pozwoliła na podwyższenie kapitału.
Struktura udziałów po operacji podniesienia kapitału przedstawia się tak, że cztery osoby fizyczne mają blisko 60 procent udziałów, Estrady nieco powyżej 40 procent (20 pracowników-założycieli spółki sprzedało swoje udziały pół roku wcześniej) . Umowa o dzierżawie automatów między Filmotechniką a Novo Poland okazała się bardziej opłacalna dla spółki Novo Poland, która osiągnęła w 1992 roku około 12 miliardów złotych zysku, rok później już 24 miliardy (Filmotechnika w tym samym czasie wypracowała ledwie kilkaset milionów) . Właścicielem 5 procent udziałów (i prawa do 7 procent zysków) w spółce Novo Poland jest Stanisław Nowotny. Od jesieni ubiegłego roku Stanisław Nowotny pełni funkcję dyrektora gabinetu szefa Urzędu Rady Ministrów. W latach osiemdziesiątych kierował natomiast Zjednoczonymi Przedsiębiorstwami Rozrywkowymi. Głośny był skandal z odwołaniem dyrektora Nowotnego w 1990 roku ze stanowiska szefa ZPR. Cyrkowa społeczność firmy dotąd groziła Ministerstwu Kultury pochodem przez Krakowskie Przedmieście słoni i innych cyrkowych okazów, aż wyprowadziła dyrektora Nowotnego z obszernego gabinetu w Pałacu Prymasowskim. Gabinet ten, dziś służący za salę konferencyjną, z lubością pokazuje Zbigniew Benbenek, który przez całe lata osiemdziesiąte był podwładnym dyrektora Nowotnego, a w czasie przewrotu w roku 90 zajął jego miejsce. Benbenek uważa, że: - Podważenie wiarygodności ZPR leży w interesie firm zagranicznych i wysoko postawionych osób, które umożliwiają zagranicznemu kapitałowi uzyskiwanie bezprawnych i nienależnych profitów.
Spór o własność majątku ZPR Kiedy Zbigniew Benbenek mówi o działaniu wysoko postawionych osób na rzecz obcych podmiotów, ma na myśli dyrektora Nowotnego i firmę Novo-Invest Casino Development A. G. z Austrii. Austriacy są partnerem Nowotnego w spółce Novo Poland, w której posiadają 90 procent udziałów. Tak się składa, że Novo-Invest Development A. G. ma tego samego właściciela co firma Novomatic, producent automatów. Jest nim Johann Graf, który swoje spółki lokuje w niewielkim austriackim miasteczku Gumpoldkirchen, a kasyna i salony gier prowadzi na terenie Rosji, Ukrainy i krajów Trzeciego Świata. Zbigniew Benbenek oskarża także ministra kultury o niezgodne z ustawą o grach losowych popieranie austriackiego kapitału w sprawie Casino Centrum w Łodzi. Tu krzyżują się wszystkie wątki sprawy ZPR. Spółka Casino Centrum została zawiązana w 1990 roku w Łodzi. Wspólnikami zostały Przedsiębiorstwo Turystyczne Łódź (51 procent udziałów) i austriacki Novomatic (49 procent) . Rok później część udziałów polskiej strony (przedsiębiorstwa PT Łódź) została odsprzedana ZPR (jeszcze państwowym) . Casino Centrum miało zawarty tzw. kontrakt menedżerski, który podpisało ze spółką Casino System Consulting. Casino System Consulting jest powiązany kapitałowo z firmami Novomatic i Novo- Invest Development przez osobę właściciela, Johanna Grafa. Osobą reprezentującą stronę austriacką na zgromadzeniach wspólników był Ryszard Presch (prezes firmy Novo Poland) . Kiedy pojawiła się nowa ustawa, jasno wykluczająca obcy kapitał, udziały Novomaticu kupił Teatr Wielki, stanowiący własność Ministerstwa Kultury i Sztuki. Austriakom pozostał lukratywny kontrakt usługowy. ZPR uznały kontrakt za wyjątkowo niekorzystny dla Casino Centrum, wobec czego zaproponowały własne usługi w zakresie prowadzenia kasyna. Pozostali udziałowcy (Przedsiębiorstwo Turystyczne i Ministerstwo Kultury) nie przyjęły propozycji ZPR, zakwestionowali natomiast prawa ZPR, już sprywatyzowanych, do zarządzania własnymi udziałami. Decyzję o odsunięciu ZPR od praw korporacyjnych podjął minister Kazimierz Dejmek niebawem po objęciu stanowiska, uznając, że do czasu spłaty przez ZPR ostatniej raty leasingowej mienie ZPR jest własnością Skarbu Państwa. Ustanowił także swego pełnomocnika w osobie Tadeusza Kurowskiego, który zarządza udziałami ZPR, a który prywatyzował Filmotechnikę. Zbigniew Benbenek uważa, że jest to "bezprecedensowa nacjonalizacja" części mienia ZPR. To zaś, że Casino Centrum kooperuje z firmą obcego kapitału, jest nie tylko działaniem na szkodę samej spółki, ale także sprzeczne z ustawą, która wyklucza udział w zyskach obcego kapitału. Sprawę rozstrzygnie sąd, który tymczasem zabronił ministrowi rozporządzania majątkiem ZPR.
Gorzki smak porażki - ZPR to problem moralny -- twierdzi wysoki urzędnik Ministerstwa Kultury, zarzucając firmie nieuczciwą prywatyzację, pozycję monopolisty na rynku gier hazardowych i tuzin innych przewinień. O prywatyzacji Zbigniew Benbenek powtarza to samo, co zawsze: - Uważam, że kwestionowanie prywatyzacji pomimo pozytywnych wyników kontroli przeprowadzonych przez Najwyższą Izbę Kontroli ma na celu zdyskredytowanie firmy z kapitałem krajowym, która ma doświadczenia w hazardzie i która odprowadza do Skarbu Państwa uczciwie i terminowo około pół biliona złotych podatków. Pałac Prymasowski był wyceniony dwukrotnie: przy prywatyzacji, kiedy jego wartość oszacowano na 30 miliardów złotych, oraz przy tzw. przewłaszczeniu w 1993 roku, kiedy biegli wojewody warszawskiego ustalili cenę pałacu na 40 miliardów złotych. Pomimo inflacji -- dodaje Zbigniew Benbenek, prezentując wyniki przeprowadzonych kontroli. - Sprawa wartości majątku ZPR jest nie do podważenia -- przyznaje indagowany wysoki urzędnik Ministerstwa Kultury. Umowę można byłoby podważyć, gdyby udowodniono, że wartość na przykład Pałacu Prymasowskiego została świadomie zafałszowana. Nie do udowodnienia. - Do podważenia prywatyzacji potrzebna byłaby silna wola polityczna. Nie ma takiej -- przyznaje urzędnik Ministerstwa Kultury. - Przecież oni nawet nie wykarmiliby tych ośmiu słoni, a to nie kanarki -- dla szefa ZPR sprawa jest abstrakcyjna. Czary goryczy Ministerstwa Kultury dopełnia przyznana niedawno ZPR ulga inwestycyjna. ZPR pod kierownictwem Zbigniewa Benbenka przeznaczają więcej niż 50 procent własnego zysku na inwestycje, dzięki którym tworzy się nowe miejsca pracy. Zgodnie więc z przepisami firmie należy się ulga w postaci umorzenia raty leasingowej. Ministerstwo musiało ZPR umorzyć 16 miliardów złotych. - Benbenek zapłaci więc za majątek firmy 44 miliardy złotych! -- oburza się wysoki urzędnik ministerstwa.
Zbigniew Benbenek załamuje ręce. - To jest świadome fałszowanie faktów -- twierdzi, bo nie wierzy, aby ministerstwo nie umiało liczyć. ZPR faktycznie za swój majątek zapłacą około 90 miliardów złotych. Umowa leasingowa bowiem przewiduje odsetki i doliczenie ich do kwoty podstawowej. Ulga inwestycyjna, 16 miliardów złotych, przyznana ZPR odliczona zostanie nie z wartości majątku, ale z odsetek. W Ministerstwie Finansów trwa weryfikacja koncesji na salony gier automatycznych i pacyfikacja zespołu koncesyjnego. Cztery z ośmiu osób już zostały odsunięte od dotychczasowej pracy. Grono młodych ludzi, którzy boją się podać publicznie swoje nazwiska, a którym dyrektor Ociepka wobec innych urzędników ministerstwa zarzuca "sprzyjanie" ZPR, twierdzi, że wróciły obyczaje z lat siedemdziesiątych. Dyrektor Ociepka już wydał Filmotechnice pierwsze koncesje. - Kocham cyrk, jest wieczny -- wzdycha Zbigniew Benbenek. Anna Wielopolska
Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe
1. Prywatyzacja -- przekształcenie w spółkę akcyjną następuje 1 października 1990 roku. Prywatyzację przeprowadza firma KON-GOS profesora Janusza Gościńskiego, który następnie obejmuje funkcję prezesa Rady Nadzorczej ZPR.
2. Udziały prywatyzowanej firmy przejmuje 932 pracowników ZPR. Ponad 33 procent udziałów posiada 7-osobowy zarząd, z czego 12 proc. -- szef ZPR, Zbigniew Benbenek.
3. Spółka przejmuje na zasadach leasingu od Ministerstwa Kultury majątek w postaci kilkunastu nieruchomości (w tym Pałac Prymasowski, dwór w Ochodzy pod Krakowem, kamienice, zimową bazę cyrkową w Julinku etc. ) oraz mienia ruchomego. Całość zostaje wyceniona na 60 miliardów złotych. Spłata rat leasingowych jest rozłożona na 5 lat.
4. ZPR prowadzą kasyna i salony hazardu. Główne dochody pochodzą z salonów gier automatycznych. Po 9 czerwca firma dysponuje w sumie zezwoleniami na prowadzenie 7 kasyn, 8 salonów bingo i 47 salonów gier automatycznych.
5. Kasyna ZPR prowadzą poprzez dwie spółki: ORBIS Casino oraz Casino Centrum. Nowe przepisy prawne uchwalone we wrześniu 1992 roku eliminują z polskiego rynku hazardu obcy kapitał. Udziały Szwedów w ORBIS Casino kupują ZPR.
6. Nowe przepisy wymagają też, aby jeden podmiot posiadał w firmie prowadzącej kasyno nie więcej niż jedną trzecią udziałów. ZPR powołują firmę Finkorp, której są 100-procentowym właścicielem. Finkorp również wykupuje część udziałów w ORBIS Casino. ORBIS Casino należy w jednej trzeciej do ORBISU, pozostałe udziały dzielą ZPR i Finkorp. Daje to faktycznie ZPR ponad 66 procent udziałów.
7. Ustawa wymaga, że do prowadzenia salonów gier automatycznych firma musi posiadać własne automaty. ZPR część automatów do gry (ok. 700) przejęły wraz za majątkiem dawnego przedsiębiorstwa państwowego. Stanowią więc one własność Ministerstwa Kultury. Szef ZPR uznaje automaty, jako własność Ministerstwa Kultury, za nieprzydatne firmie, która nie mogłaby wykorzystać maszyn w salonach gry. Sprzedaje więc automaty spółce ORBIS Casino. Następnie (niemal natychmiast) odkupuje te same automaty, które odtąd stanowią własność ZPR.
8. 10 czerwca ZPR otrzymują kocesje na salony gier. Do dziś ZPR mają koncesje na 47 salonów gier automatycznych, 7 kasyn i 8 salonów bingo.
Kapitał austriacki
1. W 1990 roku austriacka firma Novomatic tworzy spółkę Casino Centrum w Łodzi, która zajmuje się prowadzeniem kasyn gry.
2. Novomatic jest producentem automatów do gry. Stanowi własność Johanna Grafa, a jej siedziba mieści się w austriackim miasteczku Gumpoldkirchen. Graf posiada także firmy:
* Novo Invest Development A. G. * Casino System Consulting (CSC) * Novo Poland.
3. Ustawa z 10 września 1992 roku eliminuje z polskiego rynku hazardu obcy kapitał. Novomatic odsprzedaje swoje udziały Ministerstwu Kultury. Austriacki partner pozostawia sobie jednak kontrakt menedżerski z Casino Centrum, który prowadzi przez firmę CSC.
4. ZPR, jako udziałowiec Casino Centrum, kwestionują niekorzystny ich zdaniem kontrakt z austriackim CSC. Proponują swoje usługi, jednak Ministerstwo Kultury nie przyjmuje propozycji (jednocześnie odsuwa ZPR w Casino Centrum od praw korporacyjnych, uznając, że udziały w Casino Centrum, jak cały majątek ZPR, stanowią do momentu wygaśnięcia umowy leasingowej własność Ministerstwa Kultury) .
5. Austriacy działają na polskim rynku poprzez firmę Novo Poland, w której Johann Graf (firma Novo Invest Development) posiada 90 procent udziałów. 5 procent udziałów w firmie ma Przedsiębiorstwo Handlowo-Usługowe Unia, następne 5 procent Stanisław Nowotny, dawny dyrektor ZPR, dziś dyrektor gabinetu szefa Urzędu Rady Ministrów.
6. Novo Poland posiada automaty do gry produkcji firmy Novomatic. Automaty dzierżawiły dwa przedsiębiorstwa: Estrada Polska oraz Filmotechnika.
7. Umowa przewidywała, że Novo Poland w zamian za udostępnienie automatów, otrzyma procent z zysków, jakie wypracują Filmotechnika i Estrada. Zyski strony austriackiej wynoszą tylko w 1993 roku około 24 miliardów złotych, zyski Filmotechniki i Estrady Polskiej w tym samym czasie po kilkaset milionów złotych.
Filmotechnika i Estrada
1. Estrada Polska jest spółką dziewięciu przedsiębiorstw estradowych. Filmotechnika jest spółką czterech Estrad i czterech osób fizycznych, które posiadają większościowy pakiet udziałów.
2. Umowa o dzierżawie, jaką z firmą Novo Poland zawarły Estrada Polska i Filmotechnika, dopuszczała do udziału w zysku partnera austriackiego. Według prawników (m. in. Ministerstwa Finansów) umowa zatem nosi znamiona umowy o wspólnym prowadzeniu gier, czyli dopuszcza de facto obcy kapitał do koncesji, czego zabrania ustawa z września 1992 roku.
3. Ani Filmotechnika, ani Estrada Polska, pomimo poparcia ze strony Ministerstwa Kultury i Sztuki, nie otrzymują żadnej koncesji na salony gier automatycznych. Obie firmy rozpoczynają odwołania od decyzji Ministerstwa Finansów.
4. Dyrektor generalny Ministerstwa Finansów Marek Ociepka uchyla swą pierwszą decyzję i wydaje w lipcu pierwsze koncesje dla Estrady i Filmotechniki.
To tylko mafia Sekuła, Dziewulski, Goryszewski i inni politycy brali pieniądze od mafii - zeznał Jarosław Sokołowski (Masa), lecz prokuratura nie podjęła tych wątków W Polsce nie ma mafii - twierdzili kolejni ministrowie spraw wewnętrznych III RP. To kłamstwo: polska mafia powstała w latach 1989-1992 i od tego czasu jej wpływy rosną. Mafia rządzi obecnie wielkimi obszarami polskiego życia i gospodarki. Po raz pierwszy publikujemy dowody istnienia mafii: sensacyjne zeznania Jarosława Sokołowskiego (Masy), świadka koronnego w procesie "Pruszkowa". Zeznaniami tymi nie zainteresowali się prokuratorzy ani najwyższe władze państwa. Czy nie świadczy to o potędze mafii i jej wpływach? Już w 1993 r. mafia dysponowała ogromnym kapitałem - rzędu miliarda dolarów - zarobionym głównie na przemycie alkoholu i handlu narkotykami. Za takie pieniądze można kupić każdego polityka, policjanta czy pracownika wymiaru sprawiedliwości.
Mówi Masa - Mafia pruszkowska przez lata doglądała interesów grupy polityków SLD. Zaczęło się od maszyn do gier, a potem były milionowe pożyczki. Człowiekiem, który udzielał pożyczek w imieniu "Pruszkowa", był Bogusław Bagsik. To do niego przychodzili m.in. poseł Jerzy Dziewulski i Ireneusz Sekuła, wicepremier w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Gotówka, którą pożyczali, pochodziła z kieszeni zaprzyjaźnionego z Bagsikiem Andrzeja Kolikowskiego (Pershinga). Pośrednikiem w interesach pomiędzy gangiem a politykami był m.in. Wojciech P. - kandydat na ministra budownictwa w połowie lat 90. Człowiekiem kontaktującym mafię ze światem biznesu i polityki był biznesmen Dariusz W. Prokuratura nie była zainteresowana politycznymi wątkami moich zeznań. Prowadzący śledztwo skupili się jedynie na wątkach kryminalnych. Nie drążyłem tematu, skoro nikt mnie nie pytał o szczegóły. Zorientowałem się, że szansa na to, iż prokuratura podejmie polityczne wątki sprawy, jest po prostu zerowa. Prokuratorzy wręcz bali się słuchać tego, co miałem im do powiedzenia - w ten sposób Jarosław Sokołowski (Masa), świadek koronny w procesie "Pruszkowa", opisał dziennikarzowi "Wprost" najciekawsze fragmenty swoich zeznań. - Zeznania Jarosława Sokołowskiego (Masy) są wiarygodne, "Pruszków" istniał - uznał Marek Walczuk, przewodniczący składu sędziowskiego w procesie najgroźniejszego polskiego gangu. Proces nie wyjaśnił powiązań świata przestępczego z polityką i biznesem. Nie dowiedzieliśmy się, czy "Pruszków" był tylko grupą bandytów, czy polską mafią. Zeznania Masy nie pozostawiają wątpliwości - "Pruszków" był mafią. Informacje przekazane przez Masę prokuratorom Jerzemu Mierzewskiemu i Elżbiecie Grześkiewicz to prawdziwa polityczna bomba. Dlatego nie próbowano ich sprawdzać, nie pojawiły się podczas procesu "Pruszkowa".
Automaty, czyli lewa kasa polityczna "W 1990 r. grupa zajmowała się napadami na tiry, wymuszaniem haraczy od restauratorów, odzyskiwaniem długów. Później zaczęły się wymuszenia z agencji towarzyskich. Obecnie grupa największe zyski czerpie z automatów do gier i handlu narkotykami" - zeznał w czerwcu 2000 r. Jarosław Sokołowski. "Nie wiem, jak to się zaczęło, mnie powiedzieli [Zygmunt] Raźniak i Parasol [Janusz Prasol], że dogadali się z SLD. Układ miał polegać na tym, że miejsca, w których wstawiane były maszyny do gier, uznawane były przez grupę jako własne, a właściciele lokali, gdzie były takie maszyny, musieli płacić określoną kwotę od każdej maszyny. Z reguły było to od 50 do 100 USD miesięcznie. Raźniak i Parasol mówili, że ktoś z SLD wskazał im firmy, których maszyny mają być wstawiane. Grupa zapewniała, że będą wstawiane tylko maszyny tych firm i miała z tego określone zyski. Automaty takie ustawione są na terenie całej Polski, z tym że na terenie innych miast niż Warszawa połowa zysku dawana była miejscowym grupom. Na terenie całej Polski wstawionych jest kilkadziesiąt tysięcy automatów. Każdego miesiąca zyski sięgają kilku milionów dolarów" - opowiadał Masa prokuratorom Mierzewskiemu i Grześkiewicz. Pod koniec lat 90. tzw. starzy pruszkowscy zaczęli straszyć Masę, że Pershing się do niego dobierze. Twierdzili, że kiedy prowadzili wojnę z Dziadem (Henrykiem Niewiadomskim), Masa przejął "miasto" i pomnażał majątek przez sieć legalnych interesów, z których grupa nie miała korzyści. Masa zdecydował się wówczas na spotkanie z Pershingiem. "Ponieważ poczułem się zobowiązany w stosunku do niego, postanowiłem zaproponować mu interes. Zaproponowałem zbieranie haraczy z automatów do gier. Zadzwoniłem do Roberta Frankowskiego, pseudonim Franek, ponieważ wiedziałem, że zajmuje się ściąganiem haraczy, jest operatywny, potrafi negocjować. Na spotkaniu z Pershingiem ustaliliśmy, że Franek będzie jeździł po Polsce i zmuszał firmy, które wstawiały maszyny do gier do lokali, do płacenia haraczu. Miało być tak, że jeżeli firma wstawiała ponad tysiąc automatów, miała płacić 100 dolarów miesięcznie od automatu. Jeżeli zaś firma miała mniej niż tysiąc automatów, wtedy miało być płacone 50 dolarów miesięcznie od automatu. Pershing dostał od Malizny [Mirosław Danielak] listę, ja w tym samym czasie dostałem tę samą listę od Parasola. Była to lista sześciu firm wstawiających automaty do gier. Z tych firm nie można było zbierać haraczy. Parasol mówił mi, że są to firmy związane z SLD, finansujące tę partię. Jedna z nich nosiła nazwę Polmatic" - zeznał Sokołowski. Ten wątek zeznań Jarosława Sokołowskiego nie zainteresował prokuratorów. - Wątek dotyczący ekonomicznego aspektu "Pruszkowa" wciąż jest sprawdzany - tłumaczy Małgorzata Wilkosz-Śliwa, rzecznik prokuratora generalnego. - W ocenie prokuratury zeznania dotyczące automatów brzmiały ogólnikowo, a przez to były trudne do zweryfikowania - dodaje Maciej Kujawski z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. - Żeby wyrazić opinię w tej sprawie, musiałbym wiedzieć więcej, na przykład kto konkretnie zawierał pakt z przestępcami. Takie zeznania uderzają w całe ugrupowanie. Dla mnie brzmią nieprawdopodobnie - ocenia Marek Dyduch, sekretarz generalny SLD. Co innego twierdzi były szef MSWiA Marek Biernacki. - Wiedza operacyjna, a także materiał dowodowy, o którym uzyskałem informacje już po odejściu z resortu, jednoznacznie wskazują, że były powiązania pomiędzy grupą pruszkowską i określonym układem politycznym. Powiązania te dotyczyły właśnie automatów do gier - mówi Biernacki. Jak to możliwe, że jeden z najlepiej poinformowanych członków przestępczej grupy składa szokujące zeznania dotyczące interesów z czołowym ugrupowaniem politycznym i nikogo ten wątek nie zainteresował? - Potwierdzałoby to moje najdalej idące przypuszczenia dotyczące współpracy przestępców i polityków określonego układu politycznego, choć nie tylko tego jednego. Gdy byłem prokuratorem generalnym, tego rodzaju wątek nie został mi przedstawiony. O niektórych sprawach - z przyczyn dla mnie niejasnych - nie informowano mnie. Na przykład o tzw. pierwszym śladzie w sprawie zabójstwa generała Papały dowiedziałem się nie z biura PZ [ds. przestępczości zorganizowanej], ale z innego źródła. Już po moim odejściu z ministerstwa mówiono mi, że tzw. wątek finansowy sprawy pruszkowskiej jest zaniedbywany - mówi Lech Kaczyński. O "zaniedbywanych wątkach" śledztwa przeciwko "Pruszkowowi" mówi również Zbigniew Wasserman, prokurator krajowy w czasie, gdy ministrem sprawiedliwości był Lech Kaczyński, obecnie członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. - Sprawę "Pruszkowa" prowadziło kilka prokuratur okręgowych - prokuratury nie wiedziały wzajemnie o swoich działaniach. Kiedy zorientowałem się, że tak jest, skonstatowałem, iż ten sposób prowadzenia śledztwa powoduje rozmydlenie kluczowych wątków. By tego uniknąć, objąłem nadzór nad biurem PZ Prokuratury Krajowej i w czerwcu 2002 r. zwołałem tajną naradę z udziałem przedstawicieli Komendy Głównej Policji - m.in. Adama Rapackiego - oraz wszystkich prokuratur okręgowych prowadzących śledztwo w sprawie "Pruszkowa". Podczas spotkania zarzuciłem obecnym, że śledztwo prowadzone jest powierzchownie i zarządziłem cykliczne spotkania w podobnym gronie. Niebawem jednak minister Kaczyński został zdymisjonowany, a ja odwołany wraz z nim. Kilka miesięcy później do władzy doszła koalicja SLD-UP-PSL - wspomina Zbigniew Wasserman.
Przyjaciele mafii Automaty nie były jedynym interesem, w którym "Pruszków" dzielił się pieniędzmi z politykami. Masa ujawnił m.in. powiązania z "Pruszkowem" Bogdana T., przewodniczącego Rady Warszawy z SLD. Gangsterzy z "Pruszkowa" upodobali sobie jako miejsce spotkań pub Książęcy, którego właścicielką była konkubina T. T., któremu marzyła się prezydentura Warszawy, miał się zgłosić do grupy po pieniądze na kampanię wyborczą. Odpowiedź była krótka: pieniądze otrzyma, ale za załatwienie lokali na dyskoteki, puby i restauracje. "T. załatwiał lokale, a to wiązało się z braniem łapówek. Tak było na przykład w wypadku lokalu, gdzie powstała dyskoteka Planeta. Ponieważ były problemy ze znalezieniem lokalu na nową dyskotekę, spotkałem się z Mieczysławem Jewasińskim i on powiedział, że może załatwić lokal przez swoje znajomości z T. Jewasiński poznał Ekerta i Edlingera [współpracownicy 'Pruszkowa'] z T., a potem umówili się na spotkanie z Siemiątkowskim i załatwili u niego przydział lokalu, dogadali się też na temat niskiego czynszu. Edlinger powiedział mi, że dali za to Siemiątkowskiemu 50 tys. zł. Nie wiem, czy T. wziął jakąś łapówkę, ale umowa była taka, że ma 15 proc. udziału w zyskach z dyskoteki. T. otwierał dyskotekę, gości na otwarcie zapraszał Jewasiński. Wiem, że T. uważał się za przyjaciela Wańki [Leszka Danielaka], mówił mi też, że robi interesy z synem Wańki" - zeznał Sokołowski. Także ten wątek zeznań dla prokuratorów nie okazał się interesujący. Prokuratury nie zainteresowało nawet, czy świadek koronny mówił o znanym polityku SLD, obecnie szefie Agencji Wywiadu, czy o innym Siemiątkowskim. - Nie zamierzam komentować tych bzdur - mówi Zbigniew Siemiątkowski. Sokołowski opowiadał też prokuratorom o interesach posła SLD Jerzego Dziewulskiego i okolicznościach śmierci Ireneusza Sekuły, byłego posła SLD, byłego szefa GUC. Masa zeznał, że jego zdaniem, Pershing został zabity, bo za dużo wiedział o interesach z automatami. Sekuła zginął natomiast za długi. "Pershing mówił mi, że ma sporządzoną listę biznesmenów, którzy winni są pieniądze Bagsikowi i od których te pieniądze będzie teraz ściągał, i że listę tę otrzymał od Bagsika. Mówił, że część z tych biznesmenów jest nieosiągalna, na przykład Dziewulski, który przewalił Bagsika na milion dolarów i Bagsik mu to udowodnił, a Dziewulski zobowiązał się zwrócić pieniądze. Mówił też, że inni będą osiągalni i można z nich ściągnąć pieniądze. Wymieniał nazwiska Sekuły, właściciela restauracji Bilbao - Z., i Gawronika. Bagsik po wyjściu Pershinga z więzienia w 1998 r. prosił go o pomoc w odzyskaniu długu Sekuły, chodziło o kwotę około miliona dolarów. Pershing miał dostać połowę tych pieniędzy. Mówił mi, że ma w planie spotkanie z Sekułą i nakłonienie go do zwrotu pieniędzy. Nie były to jakieś plany wojownicze, ponieważ Pershing z Sekułą prowadzili wspólne interesy. Po śmierci Pershinga Raźniak i Słowik [Andrzej Zieliński] wyznaczyli Sekule bardzo krótki termin zwrotu długu i w ostatnim tygodniu życia Sekuła próbował od różnych osób gwałtownie pożyczać pieniądze. Znając metody działania Raźniaka i Słowika, mogę przypuszczać, że wywierali duży nacisk na Sekułę" - mówił Masa prokuratorom. Jerzy Dziewulski o świadku koronnym Jarosławie Sokołowskim mówi krótko: "To śmieć. Gdybym go spotkał, udusiłbym skurwysyna gołymi rękami". Więcej Dziewulski mówi o swojej przyjaźni z Bogusławem Bagsikiem. - Nie wypieram się tej znajomości - to mój dobry kolega. Tak samo jak nie wypieram się, że pożyczyłem od niego kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Wątek ten sprawdzano w prokuraturze, gdzie ustalono, że oddałem Bagsikowi całą sumę, co do grosza - mówi Dziewulski.
Milczenie polityków Duża część zeznań Masy dotyczy współpracy z mafią byłego senatora Aleksandra Gawronika oraz posła AWS Marka Kolasińskiego. Śledztwo w tej sprawie prowadzi Prokuratura Okręgowa w Katowicach. Jak wynika z wyjaśnień Sokołowskiego, w mafijne interesy Gawronik wszedł z całą grupą biznesmenów i polityków z różnych ugrupowań. Masa obciąża m.in. Henryka Goryszewskiego, wicepremiera w rządzie Hanny Suchockiej, oraz generała Sławomira Petelickiego, ówczesnego szefa jednostki Grom.
"Na wiosnę 1999 r. skontaktował się ze mną Aleksander Gawronik. Powiedział, że chce otworzyć strefę wolnocłową, że nam to będzie pasowało, bo skupimy w swoich rękach cały handel papierosami w Polsce. Na drugim spotkaniu Gawronik przywiózł z sobą pieczątki i zezwolenia, które potrzebne były do przekonania mnie o słuszności zainwestowania pieniędzy grupy w jego interes. Te dokumenty to były zezwolenia i koncesje, a także opinie prawne profesora M. - na wielu papierach widniały ministerialne pieczątki. Gawronik wiedział od Goryszewskiego i M., że podatek akcyzowy ma się zwiększyć za kilka miesięcy. Powiedział, że jeżeli uruchomimy tę firmę, to w pierwszym kwartale 1999 r. oddamy do skarbu państwa miliard nowych złotych. Chodziło mu o zobrazowanie dochodów, jakie będzie uzyskiwać firma. Przyniósł biznesplan, z którego wynikało, że jest możliwość zarobienia powyżej miliarda złotych kwartalnie. Plan zakładał otwarcie firmy, która miała zajmować się sprzedażą papierosów bez akcyzy w strefie wolnocłowej w Słubicach. W skład rady nadzorczej miały wchodzić po cztery osoby wytypowane przez nas i Gawronika. Ja i Pershing mieliśmy włożyć w firmę po milionie dolarów, a Gawronik dawał firmę i wiedzę na temat interesów. Firma nazywała się Italmarka. Gawronik obiecywał mi, że mogą mnie chronić żołnierze z jednostki Grom. Mówił, że Petelicki to jego kolega. Żołnierze Gromu mieli też ochraniać firmę Italmarka - tak mówił Gawronik. Nie byłem obecny przy jego spotkaniach z Pershingiem, dzwoniłem tylko do Pershinga z Krety z prośbą, żeby pożyczył Gawronikowi 100 tys. marek. Gawronik mówił, że są to pieniądze potrzebne na łapówki dla M. i Goryszewskiego" - mówił Masa prokuratorom. - Aleksander Gawronik składał mi propozycję współpracy. Chodziło o ochranianie przez oficerów Gromu pewnego biznesowego przedsięwzięcia, ale odmówiłem i mam na to świadków. Wszystko, co mi wiadomo w tej sprawie, zeznałem już w Prokuraturze Okręgowej w Katowicach - mówi generał Petelicki. Henryk Goryszewski nie chciał komentować zeznań Masy. Wysokie wyroki warszawskiego sądu okręgowego w procesie "Pruszkowa" dowodzą, że Jarosław Sokołowski, najważniejsze i najcenniejsze źródło wiedzy o polskiej mafii, nie jest blagierem. Dlaczego prokuratura nie zainteresowała się politycznymi wątkami zeznań Masy? O tak sensacyjnych wątkach zeznań Sokołowskiego powinni wiedzieć minister sprawiedliwości, szef MSWiA, a także premier i prezydent. Jeśli wiedzieli, dlaczego nie polecili, żeby je wyjaśnić?
Samopomoc narkotykowa Po powrocie z USA - na podstawie listu żelaznego - Wojciech P. ponownie wszedł w struktury "Pruszkowa". Zaproponował on sprowadzanie narkotyków z Kolumbii via Polska do Europy. Interes miał rozkręcić Dariusz W., a także Edward Mazur, podejrzany o udział w zabójstwie generała Papały. W. znał Kolumbijczyka, który miał wobec niego dług wdzięczności. Kolumbijczyk umożliwił "Pruszkowowi" zakup dużej partii kokainy, ale warunkiem był wyjazd przedstawiciela kierownictwa "Pruszkowa" do Ameryki Południowej - jako żywego zastawu. Rola ta przypadła Andrzejowi Zielińskiemu, pseudonim Słowik. "Słyszałem, że starym pruszkowskim wyszedł jakiś gruby interes narkotykowy i na tym sporo zarobili. Później do Polski przyjechała grupa Kolumbijczyków szukać starych - chcieli się z nimi policzyć. Szedł transport narkotyków z Ameryki Południowej przez Hiszpanię dla starych. Była wpadka, jakiś marynarz chciał na własną rękę sprzedać małą partię kokainy. Został zatrzymany. W. zdecydował o zawróceniu przemycanej partii narkotyków do Ameryki Południowej. Starzy mieli do W. pretensje o to, że podjął w ich imieniu decyzję. Pretensję mieli także Kolumbijczycy, przyjechali do Polski, by się rozliczyć. Spór podobno zażegnał Wańka. Wiem to od Pokorskiego [członek 'Pruszkowa'], a później opowiadał mi o tym P. Był jednym z uczestników tej transakcji i potwierdził wszystko, co przekazał mi Pokorski"- zeznał Masa. Wojciech Sumliński
Jednoręki bandyta Mimo trzech milionów dolarów, jakie - zdaniem ekspertów Banku Światowego - miały zostać wydane na zablokowanie zmian w ustawie o grach losowych, udało się uchwalić przepisy ograniczające szarą strefę hazardu. Dwa tygodnie temu na mocy ustawy z pubów, sklepów, dyskotek, stacji benzynowych w dużych miastach i ze wszystkich miejsc w miastach liczących mniej niż 50 tys. mieszkańców powinny zniknąć automaty do gry zwane "jednorękimi bandytami". Mimo trzech milionów dolarów, jakie - zdaniem ekspertów Banku Światowego - miały zostać wydane na zablokowanie zmian w ustawie o grach losowych, udało się uchwalić przepisy ograniczające szarą strefę hazardu. Dwa tygodnie temu na mocy ustawy z pubów, sklepów, dyskotek, stacji benzynowych w dużych miastach i ze wszystkich miejsc w miastach liczących mniej niż 50 tys. mieszkańców powinny zniknąć automaty do gry zwane "jednorękimi bandytami". Nie zniknęły. Ich właściciele liczą, że parlamentarzyści zmienią zdanie. Ustawę o grach losowych uchwaloną w 1992 r. uważa się za pierwsze profesjonalnie lobbowane prawo. W Sejmie gościł ambasador Austrii, a Anastazja P. - jak twierdził ówczesny szef Komisji Finansów Publicznych - miała zdyskredytować twórców ustawy, gdyby coś poszło nie po myśli właścicieli automatów. Na lobbing prowadzony wśród posłów wydano - zdaniem ekspertów Banku Światowego - 500 tys. USD. Sejm przyjął wówczas ustawę, która zablokowała przejęcie kasyn przez obcy kapitał. Przy okazji automaty do gry podzielono na losowe i zręcznościowe. Zarabianie na losowych możliwe jest dopiero po uzyskaniu koncesji ministra finansów, wpłaceniu 36 tys. zł kaucji i odprowadzaniu podatku w wysokości 45 proc. Na automatach zręcznościowych można było natomiast zarabiać bez koncesji, dodatkowych opłat i uiszczając symboliczne podatki. W USA automaty do gry zwracają się 10 dni po zakupie. W Polsce nikt nie wie, jak dochodowy jest to interes i ilu "jednorękich bandytów" zainstalowano. Tylko policjanci zwalczający przestępczość zorganizowaną przyznają, że automaty to jedno z głównych źródeł dochodów gangów, które toczą krwawe boje o wpływy. Andrzej Kolikowski (ps. Pershing) pod koniec życia praktycznie kontrolował rynek automatów, pobierając haracze od właścicieli. Policjanci ustalili, że otrzymywał 50 USD miesięcznie od jednego automatu. Nagminne było też omijanie prawa przez właścicieli "jednorękich bandytów". Wystarczyło przykleić kartkę z napisem "gry zręcznościowe". Nikt nie przejmował się głosami ekspertów WAT, którzy testowali automaty i wykazali, że zręczność nie ma żadnego wpływu na wynik gry. Właścicielom automatów pomagali najlepsi prawnicy, a nawet urzędnicy Ministerstwa Finansów. Jan Kubik, sekretarz stanu w tym resorcie, przed odejściem z pracy wydał opinię, którą wykorzystał potem jeden z potentatów na rynku. Kubik ocenił, że automaty tej firmy są co prawda losowe, ale ponieważ nie wypłaca się wygranych, działalność ta nie podlega przepisom ustawy o grach losowych. Zapomniał lub nie wiedział, że często wygrane wypłacali barmani. W sierpniu 1998 r. do Sejmu wpłynął rządowy projekt nowelizacji ustawy, w którym proponowano, by wszystkie automaty zostały objęte koncesją i jednakowo opodatkowane. Niemal natychmiast 69 posłów SLD i PSL zgłosiło projekt, który właścicielom automatów pozostawiał furtkę do dalszej działalności. Projekt mówił o grze na automatach, w których wysokość wygranej nie przekracza 50 zł. W takim wypadku chciano zrezygnować z ograniczeń. Do komisji wpływały opinie niezależnych ekspertów wskazujących na korzyści społeczne i gospodarcze wynikające z takich rozwiązań. Miesiąc przed majowym głosowaniem Leszek Balcerowicz oskarżył posłów SLD o zgłaszanie poprawek wypaczających antykorupcyjny sens ustawy. Wicemarszałek Sejmu Marek Borowski (SLD) nazwał te zarzuty gołosłownymi. - Nowelizację uchwalono w tajemnicy. Nawet dzień przed głosowaniem nie było na ten temat żadnej informacji w Sejmie. Raptem w piątek rano pod obrady włączono dodatkowy punkt: głosowanie nad nowelizacją ustawy o grach losowych. Zarządzono dyscyplinę partyjną - mówi Stanisław Matuszewski, prezes Izby Gospodarczej Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych. 23 listopada automaty miały zniknąć z barów, stacji benzynowych i klubów nocnych. Niektórzy właściciele wyłączają automaty, inni nie. Przepychanka toczy się nie tylko w salonach gry. Kiedy prezydent podpisał nowy akt prawny, Izba Gospodarcza Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych wynajęła kancelarię Smoktunowicz, Falandysz i Partnerzy. - Podpisaliśmy umowę i pan Falandysz zwołał konferencję prasową, była telewizja, wywiady - mówi Matuszewski. Lech Falandysz przekonywał, że automaty to rozrywka, nie hazard, a ich właściciele nie zawsze są związani z mafią. Twierdził, że nowe przepisy ograniczają wolność gospodarczą. - W dzisiejszych czasach reprezentacja prawna może polegać na publicznym wygłaszaniu opinii. Można przedstawiać w ten sposób swoje racje - tłumaczy prof. Falandysz, który przygotował już dla Izby Gospodarczej Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych wniosek zaskarżający przepisy znowelizowanej ustawy do Trybunału Konstytucyjnego.
Hazard polityczny Jednoręcy bandyci korumpują posłów - pięć milionów dolarów w puli! Od początku lat 90. tylko jedno ugrupowanie w Sejmie nie zmieniało poglądów - partia hazardu. Należeli do niej posłowie tak różnych ugrupowań, jak PSL, SLD, Unia Pracy, AWS czy ZChN. - O dostanie się do podkomisji pracującej nad ustawą hazardową toczono bardziej zażarte boje niż o mandat poselski - mówi Stanisław Kracik, były poseł UW, który pełnił funkcję sprawozdawcy Komisji Finansów Publicznych podczas ostatniej nowelizacji ustawy (w maju 2000 r.). Nie minęło jeszcze pół roku nowej kadencji Sejmu, a posłowie po raz dwunasty chcą ją zmieniać. Polskie Stronnictwo Ludowe zgłosiło właśnie projekt nowelizacji ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że hazardowe lobby po raz kolejny próbuje kupić przychylność posłów. W 1992r., gdy uchwalano ustawę, na lobbing wydano - zdaniem ekspertów Banku Światowego - około 2 mln zł. Podczas nowelizacji w 2000 r. - prawie 13 mln zł. Obecnie na ten cel przeznaczono ponad 20 mln zł. - Wielkość wydatków wynika z prostej kalkulacji - jest częścią dotychczas uzyskiwanych korzyści. Wszyscy wiedzą, jakie są dochody branży i ile trzeba wrzucić "do kapelusza". Wiem, bo uczestniczyłem w konkretnych rozmowach. Tym razem zainteresowani nowelizacją ustawy hazardowej zebrali deklaracje o wpłacie 5 mln USD na fundusz lobbingowy - mówi nasz informator reprezentujący firmę z "branży". - Mówi pani, że mają już pięć milionów dolarów? Miesiąc temu słyszałem o czterech milionach dolarów: po Sejmie chodził pewien utytułowany adwokat i przekonywał, że więcej nie da się zebrać. Myślałem, że to prowokacja UOP lub policji, ale kolega poseł z PSL uświadomił mi, że to normalny interes - opowiada poseł Platformy Obywatelskiej. Na pytanie, dlaczego ludowcy tak bardzo się angażują w zmianę ustawy hazardowej, poseł Józef Gruszka, inicjator wniosku o nowelizację, odpowiada: - A co, PSL ma mówić tylko o tym, że buraki nie obrodziły tego roku?
Powrót jednorękich bandytów Poseł Gruszka chce, by ponownie zalegalizowano automaty do gier o niskich wygranych, na których można by grać wszędzie - w pubach, sklepach, barach, dyskotekach i stacjach benzynowych. Równolegle nowelizację przygotowuje Ministerstwo Finansów. Zgodnie z jej założeniami do gier losowych zaliczone miałyby być wideoloterie (gry sprzedawane przez terminale połączone siecią: konkretną grę wybiera się przyciskami umieszczonymi na ekranie). Gdyby te wszystkie zmiany wprowadzono, dochody hazardowego rynku wzrosłyby co najmniej o 100 mln dolarów rocznie. "Zrzutka" na lobbing w wysokości 5 mln USD nie jest więc wygórowana. - Kolejna nowelizacja?! - Julia Pitera, szefowa Transparency International w Polsce, nie kryje zdziwienia i zapowiada, że jej organizacja będzie się temu uważnie przyglądać. - No to rozpocznie się kolejna poselska wojna o hazard. Przed poprzednią nowelizacją ustawy wywierano duże naciski na posłów, organizowano pokazy, a niektórzy parlamentarzyści przyjmowali indywidualne zaproszenia do gry w kasynie - opowiada Stanisław Kracik. - Pamiętam, jak dwóch posłów chwaliło się, że poszli do kasyna z krewnymi i ci mieli wielkie szczęście - wygrali po pół miliona złotych - opowiada poseł PO. - Czuję, że może wybuchnąć wielki skandal. Gdy nowy projekt pojawi się w Sejmie, zapytam wprost, kto za tym stoi - deklaruje Bogdan Pęk, poseł PSL.
Violetta Krasnowska, Jarosław Knap
Mafia hazardowa Już trzy lata temu tygodnik "Wprost" opisał korumpowanie posłów przy uchwalaniu ustawy o grach losowych Ustawę o grach losowych pisano i nowelizowano wedle życzeń hazardowego lobby, które reprezentowali posłowie niemal wszystkich partii. Na łapówki w ostatnich dziesięciu latach to lobby wydało około 50 mln zł. W hazardowym lobby pierwszorzędną rolę odgrywała mafia pruszkowska, która dzieliła się z politykami dochodami z automatów do gier. O tym wszystkim tygodnik "Wprost" po raz pierwszy napisał już trzy lata temu ("Jednoręki bandyta", nr 50/2000). Półtora roku temu podaliśmy nazwiska posłów wspierających hazardowe lobby ("Hazard polityczny", nr 8/2002). Wymieniliśmy m.in. nazwiska Jerzego Jaskierni, Wiesława Ciesielskiego, Lecha Nikolskiego, Andrzeja Szarawarskiego, Zbigniewa Sobotki i Barbary Blidy z SLD, Aleksandra Bentkowskiego, Józefa Gruszki, Eugeniusza Kłopotka i Lesława Podkańskiego z PSL oraz Grzegorza Cygonika i Krzysztofa Oksiuty z AWS. Zacytowaliśmy zeznania Masy, świadka koronnego w procesie pruszkowskiej mafii, który ujawnił współpracę gangu z politykami SLD czerpiącymi korzyści z hazardu ("To tylko mafia", nr 29). Dopiero po tym ostatnim tekście prokuratura w Gdańsku wznowiła śledztwo w sprawie korupcji przy uchwalaniu i nowelizowaniu (trzynastokrotnym) ustawy o grach losowych. Sprawa stała się głośna, gdy Zbigniew Nowak, były poseł Samoobrony, zawiadomił w sierpniu 2003 r. Ministerstwo Sprawiedliwości, że Jerzy Jaskiernia, poseł SLD, rzekomo przyjął 10 mln dolarów łapówki od hazardowego lobby.
Partia hazardzistów "Anastazja P. [Marzena Domaros, która opisała swoje erotyczne przygody z politykami] miała za zadanie zdyskredytować twórców ustawy [hazardowej], gdyby coś poszło nie po myśli właścicieli automatów" - napisaliśmy trzy lata temu w artykule "Jednoręki bandyta". Sejm przyjął wtedy ustawę, na mocy której automaty do gry podzielono na losowe i zręcznościowe. Na automatach zręcznościowych można było zarabiać bez koncesji, bez dodatkowych opłat i uiszczając symboliczne podatki. Przypomnieliśmy, że na posiedzeniu sejmowej Komisji Budżetu i Finansów Publicznych posłanka Wiesława Ziółkowska z Unii Pracy zarzuciła Wiesławowi Kaczmarkowi z SLD, że podpisany przez niego wniosek niczym się nie różni od zgłoszonego wcześniej przez jedną ze spółek prowadzących kasyno. W artykule "Hazard polityczny" pisaliśmy, jak w 1998 r. 69 posłów SLD i PSL próbowało zablokować projekt nowelizacji, wedle którego wszystkie automaty do gier byłyby objęte koncesją i jednakowo opodatkowane. Przed głosowaniem nad projektem Leszek Balcerowicz oskarżył posłów SLD o zgłaszanie poprawek wypaczających antykorupcyjny sens ustawy. Zauważyliśmy, że "od początku lat 90. tylko jedno ugrupowanie w Sejmie nie zmieniało poglądów - partia hazardu. Należeli do niej posłowie tak różnych ugrupowań, jak PSL, SLD, Unia Pracy, AWS czy ZChN".
Ustawa za Łapówkę "W 1992 r., gdy uchwalano ustawę, na lobbing wydano - zdaniem ekspertów Banku Światowego - około 2 mln zł. Podczas nowelizacji w 2000 r. - prawie 13 mln zł. Obecnie na ten cel przeznaczono ponad 20 mln zł" - pisaliśmy. Wskazaliśmy posłów Józefa Gruszkę i Jerzego Jaskiernię, którzy chcieli, by ponownie zalegalizowano automaty do gier o niskich wygranych - można by na takich automatach grać w pubach, sklepach, barach, dyskotekach i na stacjach benzynowych. Wprowadzenie tych zmian podniosło dochody hazardowego rynku co najmniej o 100 mln dolarów rocznie. W artykule "To tylko mafia" pytaliśmy, jak to możliwe, że przez trzy lata prokuratura nie próbowała wyjaśnić związków polityków z mafią i dzielenia się dochodami z hazardu. Śledztwo prowadzone obecnie przez Prokuraturę Okręgową w Gdańsku jest szansą na przerwanie zmowy milczenia w tej sprawie.
Parasol "Pruszkowa" Fragmenty zeznań Masy Pershing [Andrzej Kolikowski] dostał od Malizny [Mirosława Danielaka] listę, ja w tym samym czasie dostałem tę samą listę od Parasola [Janusza Prasola]. Była to lista sześciu firm wstawiających automaty do gry. Według polecenia 'starych', z tych firm nie można było zbierać haraczy. Parasol powiedział mi, że te firmy płacą grupie 50 tys. dolarów miesięcznie każda, a grupa w zamian za to ochrania ich maszyny, to znaczy dba o to, żeby nie wchodziła konkurencja i żeby nikt nie wstawiał tam swoich automatów bez zgody firmy. Parasol mówił mi, że są to firmy związane z SLD, finansujące tę partię. (...) Pamiętam, że jedna z tych firm nosiła nazwę Polamtic. (...) W marcu 1999 r. były już pierwsze pieniądze z automatów załatwione przez Franka [Roberta Frankowskiego]. Oceniam, że do grudnia 1999 r. Franek przywiózł z tych haraczy około 3 mln zł".
Sekrety fortuny Sobiesiaka Sportowa kariera pozwoliła mu zdobyć pracę w Austrii. Zyskał coś jeszcze cenniejszego – kontakty, dzięki którym stał się hazardowym potentatem. Kim jest jeden z głównych bohaterów afery hazardowej? Człowiek, który – w podsłuchanych przez CBA rozmowach – o znajomych politykach PO mówił: „dupek”, „czereśniak”, „pacan”. Teraz będzie musiał m.in. o tym opowiedzieć posłom z hazardowej komisji śledczej. Kiedy? Komisja planuje przesłuchać go 11 lutego. Na razie wiadomo, że 56-letni Ryszard Sobiesiak nie potwierdził udziału w tegorocznym, jubileuszowym turnieju golfowym Polonia Open w Port Saint Lucie na Florydzie, który zaczyna się na początku lutego. W ubiegłym roku Sobiesiak zajął tam szóste miejsce. Imprezie patronował Andrzej Person, senator PO i przewodniczący Komisji Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą. – Nie będę ukrywał, znam człowieka od czasu, kiedy był piłkarzem, ale to nie jest mój przyjaciel – zastrzega Person. Trzy lata temu o Sobiesiaku w relacji z zawodów rozpisywano się w samych superlatywach: „To świetny niegdyś piłkarz Śląska Wrocław, do niedawna współwłaściciel kasyn Casino Poland. Sobiesiak inwestuje teraz w Karkonoszach, ma też posiadłość i piękny apartament na Florydzie, więc jest jakby reprezentantem i Polski, i Polonii”. Dziś biznesmen jest zamieszany w aferę, która wymusiła rekonstrukcję rządu. To jego rozmowy z politykami PO podsłuchała CBA. Dotyczyły dopłat dla kasyn, salonów gier i automatów o niskich wygranych. Branża hazardowa, którą reprezentuje m.in. Sobiesiak, próbowała je storpedować za pośrednictwem polityków. Tajna operacja CBA została nazwana „Black Jack”. W dodatku wrocławska prokuratura i CBA depczą mu po piętach z powodu inwestycji w Zieleńcu, którą „Rz” opisała 14 stycznia tego roku.
Sportowiec chce paszportu Ryszard Sobiesiak pochodzi z Wierzbic, wsi koło Wrocławia. Jego rodzice byli rolnikami. Młodszy o dwa lata brat Jan ma firmę transportową i jest radnym w podwrocławskich Kobierzycach. Ryszard ma też dwie starsze siostry: Krystynę i Marię. Po liceum ekonomicznym w Świdnicy kończy Akademię Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Może być nauczycielem. Nie chce. Woli grać w piłkę nożną. – Rysiek zawsze ganiał za piłką – wspomina kolega z podstawówki Jan Biesiada, sołtys Kobierzyc.
Jako piłkarz Wojskowego Klubu Sportowego Śląsk Wrocław Sobiesiak wyjeżdża za granicę: do Czechosłowacji, NRD, Rumunii, ZSRR, na Węgry, ale także do Grecji i Francji. Ma trójkę dzieci. Najstarszy Marcin urodził się w 1975 r., trzy lata później bliźniaki – Magda i Marek.
Austriacki kontakt i kasyno w Łodzi W 1983 roku pojawia się szansa na grę w Austrii. Wiener Sportklub wysyła do Śląska zaproszenie dla Sobiesiaka na testy. Ten pisze prośbę do prezesa klubu gen. Józefa Petruka. „Biorąc pod uwagę fakt, że w przyszłości zamierzam pracować w charakterze trenera z młodzieżą, pobyt w Austrii niewątpliwie wpłynąłby na pogłębienie moich wiadomości w zakresie szkolenia” – uzasadnia. Dostaje zgodę i paszport. W archiwum IPN zachowały się jego dokumenty paszportowe. By wyjechać za granicę, podaje nieprawdziwe informacje o wykształceniu. We wnioskach z początku lat 80. pisze „wykształcenie średnie”, choć od 1978 r. jest magistrem. W Wiedniu szybko z niego rezygnują, ale znajduje kolejny klub. W sierpniu 1983 roku Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu wyraża zgodę na grę Sobiesiaka przez dwa sezony (do 30 czerwca 1985 roku) w austriackim SV Raika St. Veit. Po dwóch latach piłkarz przenosi się do VSV Villach. Z dokumentów złożonych w polskiej ambasadzie w Wiedniu wynika, że zarabiał miesięcznie 8 tys. szylingów. Dorabia handlem – jeździ do Polski z kawą i bananami. Potem gra w barwach Favoritner AC Wien, a karierę sportową kończy jako trener w V-ligowym SV Neulengbach. Pracę w ostatnich dwóch klubach pomógł załatwić Sobiesiakowi Janusz Feiner, austriacki menedżer piłkarski. – W tym czasie było wielu bardzo zdolnych piłkarzy, lepszych od Sobiesiaka – mówi „Rz” Feiner.
– Był on jednak dobry na te kluby, w których grał. W końcu lat 80. schyłek kariery piłkarskiej Sobiesiaka łączy się z jego pierwszymi krokami w branży hazardowej, do której wprowadza go właśnie Feiner. – Rozmawiałem z moim kuzynem o otwarciu kasyna w Polsce. Okazało się, że w Krakowie, gdzie mieszkał, istnieją już trzy. Nie chciałem więc otwierać czwartego – opowiada Austriak. – Akurat wtedy dołączył do nas Sobiesiak, który po zakończeniu rozmowy powiedział mi, że poszuka miasta, w którym można byłoby otworzyć kasyno. Wątpiłem, że piłkarz może cokolwiek załatwić. Myliłem się. Po jakimś czasie Sobiesiak powiedział, że może pomóc w otwarciu kasyna w Łodzi i tak też się stało. Były piłkarz załatwił sprawę, wówczas wydawałoby się nie do załatwienia – zgodę, by do państwowej spółki Casino Centrum z Łodzi wszedł austriacki Novomatic, dystrybutor automatów do gry. – Mówił, że w Łodzi ma jakieś dojścia. Ale nie wiem jakie – przyznaje Feiner. Dlaczego jednak spółka Novomatic nie widniała oficjalnie jako udziałowiec? – Był przepis, że cudzoziemska firma nie może być udziałowcem kasyna. Potem się zmienił – podkreśla Feiner. Casino Centrum powstało w 1990 roku. Mieściło się w łódzkim Hotelu Centrum, który należał do trzech państwowych podmiotów: Przedsiębiorstwa Turystycznego Łódź, Teatru Wielkiego Opera Narodowa oraz Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. W dokumentach z powołania tej spółki pojawia się nazwisko Roberta Brennema z austriackiej spółki Novomatic.– Wziąłem sobie jako partnera firmę Novomatic, bo od wielu lat znałem jej szefa Thomasa Grafa – tłumaczy Feiner. Dziś Thomas Graf jest udziałowcem w spółce PRU Filmotechnika należącej do Jana Koska, znajomego Sobiesiaka i drugiego bohatera afery hazardowej.
UOP kontroluje austriackie transakcje Od 1991 do 2000 roku Sobiesiak piastował stanowisko dyrektora w łódzkim kasynie. – Przez wiele lat był szarą eminencją, starał się nie rzucać w oczy – opowiada były pracownik. Sobiesiak zajmował się ważniejszymi gośćmi, a było ich niemało: ówcześni właściciele Widzewa Andrzej Pawelec i Andrzej Grajewski czy znajomy z boiska Jan Tomaszewski. Poza ludźmi związanymi ze sportem, lokalnymi politykami i biznesmenami, w kasynie spotykali się terroryzujący miasto gang „Popelina” i osoby, które później stały się znane z procesów łódzkiej „ośmiornicy”. Dyrektor Sobiesiak jest lubiany przez pracowników. Do czasu, gdy powołują komisję zakładową „Solidarności”. – Nasze zarobki zżerała inflacja, bo na początku zarabialiśmy dwie średnie krajowe, a z czasem nie było nawet jednej średniej – wspomina osoba ze związkowej komisji. W trakcie spotkań z załogą Sobiesiak nie przebiera w słowach, nawet w obecności kobiet. – Po kolei wszystkich wyp... – miał powiedzieć do dwóch pracownic, które nie chciały podpisać pisma o zmianie stanowiska pracy z krupierek na recepcjonistki. Mariusz Kamiński, były szef CBA, podczas przesłuchania przed komisją hazardową ujawnił, że właśnie w tym czasie biznesmen był na celowniku służb specjalnych. – Urząd Ochrony Państwa zaczął interesować się Sobiesiakiem w połowie lat 90. i był on wtedy podejrzewany o pranie brudnych pieniędzy i korupcję – stwierdził Kamiński. Był, ale według rozmówców „Rz”, dowodów na to nigdy nie znaleziono. Były oficer UOP, z którym rozmawiała „Rz”, potwierdza, że działalność Sobiesiaka na początku lat 90. znajdowała się pod lupą służb. Biznesmen był rozpracowywany operacyjnie przez departament UOP zajmujący się interesami ekonomicznymi państwa. – Sobiesiak dzięki kontaktom z Austriakami bardzo szybko rozwinął swój biznes. W całej Polsce czerpał zyski z prawie 50 podmiotów związanych z hazardem – mówi nasz rozmówca.
Dlaczego Kamiński mówił o podejrzeniu prania brudnych pieniędzy? Bo wątpliwości UOP budziły m.in. transakcje kupna w Austrii automatów do gry przez firmy związane z Sobiesiakiem. Miano je kupować za znacznie większe pieniądze, niż były warte.
33 jednorękich bandytów W łódzkim kasynie splatają się wieloletnie znajomości. Do zarządu Casino Centrum wchodzi Jan Kosek (jest w nim do 2006 roku), a w radzie nadzorczej spółki zasiada Ryszard Presch, biznesmen, którego rozmowy z Sobiesiakiem podsłuchało CBA (pełni funkcję do końca listopada 2008 roku). Dziś właścicielami łódzkiego Casino Centrum są spółki zarejestrowane na Cyprze. Sobiesiak tymczasem robi kolejne interesy w swym mateczniku – Wrocławiu. W tym mieście nic załatwiać nie musi. Pojawia się w tamtejszym hazardowym biznesie w 1993 roku, gdy od trzech lat działa już tam Casino Polonia Wrocław, spółka zawiązana przez przedsiębiorstwo Odra Tourist z niemieckim przedsiębiorcą Heribertem Lauerem. Z dokumentów w Krajowym Rejestrze Sądowym wynika, że kapitał zakładowy Casino Polonia Wrocław składał się z aportów rzeczowych. Odra Tourist wniosła kawiarnię Sezam, a Heribert Lauer – 33 jednorękich bandytów, trzy stoły do Black Jacka, trzy do ruletki, żetony i dwa autobusy. Gdy w 1993 roku do interesu dołącza Ryszard Sobiesiak, przejmując udziały Niemca, do kasyna dorzuca 18 automatów do gry, a jego boiskowy kolega Waldemar Prusik – siedem automatów i dwie kamery. Trzy lata później Prusika zastępuje brat przyrodni Sobiesiaka Józef Matkowski, a Odrę Tourist – Jacek Jarecki, były bramkarz Śląska Wrocław, inny boiskowy kolega Sobiesiaka. Biznes kręci się doskonale. Kapitał zakładowy Casino Polonia podwyższają kolejne dwa stoły do ruletki wniesione przez Józefa Matkowskiego, dwa stoły do Black Jacka i mercedes Sobiesiaka, który staje się majątkiem spółki. Z informacji „Rzeczpospolitej” wynika, że to Matkowski faktycznie kieruje interesami Sobiesiaka we Wrocławiu: rządzi w kasynie, a w klubie piłkarskim Śląsk Wrocław, w który zainwestował Sobiesiak, jest szarą eminencją.
Czarny ochrania Casino Polonia Ryszardem Sobiesiakiem w drugiej połowie lat 90. interesowała się policja „w związku z jego „intensywnymi” kontaktami ze zorganizowanymi grupami przestępczymi” – zeznał przed hazardową komisją śledczą Mariusz Kamiński.
– W zeznaniach świadka koronnego w procesie grupy „Czarnego” Sobiesiak został scharakteryzowany jako sponsor grupy „Czarnego” – mówił były szef CBA. Na początku lat 90. interesy hazardowe chciał przejąć gang pruszkowski. Kasyno Sobiesiaka we Wrocławiu ochraniał Leszek C. „Czarny”. Reporterzy „Rzeczpospolitej” dotarli do umowy-zlecenia. W 1999 roku Casino Polonia Wrocław wypłaciło „Czarnemu” i Piotrowi Sz. 14 tys. zł „Czarny” to były bokser. Piotr Sz. natomiast – jego współpracownik, mistrz świata w taekwondo, były współwłaściciel klubu Reduta. To tam w 1996 roku wrocławska policyjna Kompania Antyterrorystyczna przeprowadziła nieudaną akcję. Nie uzgodniła jej z przełożonymi. Ta samowolka wyglądała raczej na gangsterskie porachunki. Piotr Sz. niedługo potem został postrzelony i aresztowany w szpitalu. Zarzuty: haracze, porwania, związek zbrojny, podkładanie bomb itp. W 2003 roku „Czarny” został skazany na pięć lat za kierowanie gangiem wymuszającym haracze i ściągającym długi.
Kasyna dołują, zarząd zarabia coraz więcej W 2002 roku Casino Polonia Wrocław kontroluje już tylko rodzina. Magdalena Sobiesiak, córka Ryszarda, przejęła udziały Jacka Jareckiego i objęła funkcję w radzie nadzorczej. W 2003 roku Sobiesiakowi przeszkadza w interesach ustawodawca. Z powodu zmiany przepisów, m.in. dotyczących licencji na prowadzenie kasyn, biznesmen musi szybko podwyższyć kapitał spółki z 2,5 mln zł do 4,9 mln zł. Rodzina Sobiesiaków idzie na całość: przekazuje Casino Polonia Wrocław swoje mieszkania we Wrocławiu, ale tylko w formie prawa do użytkowania ich przez spółkę przez dziesięć lat (firma miała zarabiać na ich wynajmie). Jednak nikt nie sprawdza, czy rzeczywiście kapitał spółki osiągnął wymaganą wartość. I czy dochód z wynajmu trzech mieszkań może sięgnąć w ciągu dziesięciu lat aż 2,5 mln zł. W oficjalnych sprawozdaniach finansowych Casino Polonia Wrocław Sobiesiakowie utyskują na „rażące wysokie podatki” i „rabunkową politykę wobec kasyn”, pojawiają się groźby upadłości i wysłania na zasiłki dla bezrobotnych 300 pracowników kasyn. Jednak Casino Polonia Wrocław ma ogromne przychody. W latach 2001 – 2003 sięgały nawet 120 mln zł, ale firma wykazuje straty netto – od 2,2 mln zł do 770 tys. zł. A zarząd sowicie zarabia. Na wynagrodzenia Ryszarda i Magdy Sobiesiaków oraz Józefa Matkowskiego idzie w 2001 roku tylko pół mln zł, dwa lata później – już 1,3 mln zł. Sobiesiak ma kasyna nie tylko we Wrocławiu, ale też m.in. w Warszawie, Szczecinie. Pieniądze zarobione na hazardzie inwestuje w inne biznesy – sport i nieruchomości. W 2002 roku kupuje za pół mln zł udziały w klubie piłkarskim Śląsk Wrocław i za 1 mln zł w spółce DCT na Florydzie. W 2004 roku Casino Polonia Wrocław za 240 tys. zł kupiło grunty i pensjonat w Zieleńcu.
Amerykańska porażka z Drozdą Nie wszystkie inwestycje Sobiesiakowi wychodzą. Tak było z DCT – firmą zarejestrowaną na Florydzie, która działała tylko dwa lata. Z rejestrów spółek stanu Floryda wynika, że została założona we wrześniu 2001 roku. Wspólnikami byli Casino Polonia Wrocław, Team Work Enterprises i znany satyryk Tadeusz Drozda. – Często grali w duecie, mają podobne poczucie humoru – mówi senator Andrzej Person o bliskiej znajomości między Drozdą a Sobiesiakiem. Sam satyryk przyznaje, że biznesmena zna od wielu lat. – Obaj przez długie lata mieszkaliśmy we Wrocławiu, gdzie naturalne były spotkania artystów i znanych sportowców na przeróżnych imprezach miejskich – tłumaczy Drozda. Podkreśla, że biznesmen był postrzegany we wrocławskim środowisku jako człowiek „uczciwy i słowny”. Według satyryka zarejestrowana na Florydzie spółka była założona w celu kupna motelu liczącego 49 pokoi. – Zdawało nam się wtedy, że jest to świetny interes. Niestety myliliśmy się – przyznaje. Sobiesiak kupuje też sam nieruchomości w USA. Według amerykańskich rejestrów jest właścicielem dwóch apartamentów na Florydzie. Pierwszy – stumetrowy, w budynku nad morzem w miejscowości Fort Lauderdale, kupił w 2000 roku za 214 tys. dolarów. Drugi Biznesmen był rozpracowywany operacyjnie przez departament UOP zajmujący się interesami ekonomicznymi państwa – większy apartament, znajduje się w niewielkiej miejscowości na północ od tego miasta. W 2005 roku kosztował ponad 210 tys. dolarów. Niedaleko, w prestiżowej dzielnicy północnego Miami, 100-metrowe mieszkanie ma znajomy Sobiesiaka – Mirosław Drzewiecki. Kupił je jesienią 2007 roku za 305 tys. dolarów. Sobiesiak zna masę polityków, ale finansowo rzadko ich wspiera. – Nie jest rozrzutny – przyznaje oględnie jeden z jego znajomych. Jednak w 2006 roku wpłaca 10 tys. zł na samorządową kampanię wyborczą Platformy z zaznaczeniem, że mają one wesprzeć kandydata do sejmiku województwa Jarosława Charłampowicza, sekretarza dolnośląskich władz PO, uważanego za prawą rękę Grzegorza Schetyny.
Przyrodni brat nasyła komornika Drugie dziecko Sobiesiaka – Marek – staje się udziałowcem Casino Polonia Wrocław w 2005 roku. Udziały sprzedaje mu Józef Matkowski. Ale Sobiesiakowie nie przelewają mu pieniędzy. Przyrodni brat Ryszarda oddaje sprawę do sądu. W maju 2009 roku komornik Robert Kapica zajmuje udziały Marka w Casino Polonia Wrocław oraz Winterpolu (firmy prowadzącej ośrodek narciarski w Zieleńcu). Z odsetkami jest winny Matkowskiemu aż 2,2 mln zł.Według Jana Sobiesiaka, brata Ryszarda, nasłanie komornika przez Matkowskiego to zemsta. Relacje między braćmi popsuły się, bo Matkowski miał oszukać Ryszarda przy interesie z gruntami. Według Jana poszło o 20 mln zł, które Ryszard odzyskał dopiero na drodze sądowej. O co konkretnie chodzi? – Milion na stół i mogę udzielać wywiadów, Rysiek jest teraz na topie, a wszystko kosztuje – rzuca półżartem Jan Sobiesiak. Ale w trakcie rozmowy kilkakrotnie wspomina jeszcze tę kwotę.
Zieleniec na szybko W kraju Sobiesiak inwestuje też w sportowe obiekty. W Zieleńcu (gmina Duszniki-Zdrój) pod koniec 2003 roku wchodzi w interes rozkręcony przez Zbigniewa Fajbusiewicza – brata Michała, znanego z programu telewizyjnego „997”. To spółka Winterpol, która ma tu kilka wyciągów narciarskich. W kwietniu 2007 roku licznych akcjonariuszy zastępuje rodzina Sobiesiaków: Ryszard, żona Krystyna oraz dzieci: Marcin, Marek i Magda. Firma wykazuje niewielkie zyski. W 2007 roku ma 2,3 mln przychodów, ale wypracowuje raptem 24 tys. zł zysku netto. Za to na wynagrodzenia trzyosobowego zarządu (Ryszard jest w nim prezesem, a Marek – członkiem) idzie 334 tys. zł. W 2005 roku Rada Miejska Dusznik-Zdroju podejmuje uchwałę o specjalnych ulgach w podatku od nieruchomości dla kluczowych inwestorów tworzących nowe miejsca pracy. Za takiego uważany jest Winterpol. Ale w 2007 roku firma Sobiesiaków zatrudnia ledwie czterech stałych pracowników, w sezonie do obsługi wyciągów najmuje 23 osoby. Kolejny rok – 2008: majątek trwały firmy się zwiększa z 10 do 13,5 mln zł, a przychody z 2,3 do 3,8 mln zł. Jednak Winterpol odnotowuje 0,5 mln zł straty. Mniej więcej tyle, ile wypłacił sobie zarząd w formie wynagrodzenia. Mimo beznadziejnej kondycji finansowej firma podejmuje uchwałę o zainwestowaniu 30 mln zł w budowę dwóch wyciągów narciarskich: w Zieleńcu i Karpaczu. „Rz” ujawniła, że inwestycja w Zieleńcu powstała, zanim Winterpol otrzymał zgody odpowiednich urzędów. Kolejna sprawa to nielegalny wyrąb blisko pół hektara lasu na terenie chronionego krajobrazu. Na przesłuchaniu przed komisją hazardową Mariusz Kamiński ujawnił, że Sobiesiakowi kluczowy dokument w Ministerstwie Środowiska załatwiał asystent byłego ministra sportu Marcin Rosół, a spraw w Zieleńcu pilnował również Zbigniew Chlebowski, któremu dyrekcja Lasów Państwowych „meldowała na bieżąco”. Poza tym prokuratura bada, czy Marek Sobiesiak nie złożył fałszywego oświadczenia o dysponowaniu gruntem pod wybudowany w Zieleńcu wyciąg. Grożą mu nawet trzy lata więzienia. Firma korzystała z pewnych przywilejów. Burmistrz Dusznik Grzegorz Średziński zwalnia Winterpol z podatku za 2008 rok w wysokości 123 tys. zł. Ulgę – 37 tys. zł – dostaje też Marek Sobiesiak. W 2009 roku, za pierwsze półrocze, zwolnienie dla Winterpolu wyniosło już 201 662 zł. Ale więcej zwolnień nie będzie, bo dusznicka rada pod koniec 2008 roku skasowała ten przywilej. – Można powiedzieć, że Ryszard Sobiesiak jest przyjacielem wszystkich. Od prostych urzędników w gminie do ministrów i wicepremierów naszego rządu. Wśród jego przyjaciół są posłowie, ministrowie, burmistrzowie, radni, ale też wysokiej rangi policjanci, prokuratorzy, w tym prokuratorzy Prokuratury Krajowej – mówił na przesłuchaniu w Sejmie Mariusz Kamiński. Ryszard Sobiesiak w czerwcu 2009 roku zostaje prawomocnie skazany za przekupstwo urzędnika Wrocławskiej Agencji Rozwoju Regionalnego w sprawie dotacji unijnej dla Winterpolu (wręczył mu 10 tys. zł). Ponieważ jest karany, musi odejść z biznesu hazardowego. Ale odchodzi tylko oficjalnie. W kwietniu 2007 roku – jeszcze przed uprawomocnieniem wyroku – sprzedaje udziały swoje i córki w Casino Polonia Wrocław firmom Olimpic Silber i Baina za 9 mln euro, choć sporządzający audyt Leonard Gawęcki informuje, że bilans spółki jest nierzetelny, a firma znajduje się w stanie faktycznej upadłości. Jednak zgodnie z dokumentem w Krajowym Rejestrze Sądowym Sobiesiak, choć już nie ma udziałów, ma decydujący głos w sprawie inwestycji Casino Polonia Wrocław. 15 lipca 2009 roku z funkcji wiceprezesa firmy zrezygnowała Magdalena Sobiesiak. Powód? Ma przejść do Totalizatora Sportowego. Pracę załatwia jej Marcin Rosół, asystent byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. W restauracji Pędzący Królik w Warszawie. Według ustaleń CBA to najprawdopodobniej Rosół informuje Sobiesiakównę o zainteresowaniu biura. Kandydatka wycofuje się więc z ustawionego konkursu. Jak mówił Kamiński, to właśnie wtedy następuje przeciek, który spala tajną operację „Black Jack”.
Sobiesiak krąży po Polsce Sobiesiak jest nieuchwytny. Od czasu wybuchu afery hazardowej na początku października nie odbiera połączeń z nieznanych numerów. Również „Rz” nie udało się z nim skontaktować. – Krąży gdzieś po Polsce, w domu rzadko bywa – mówi jego bliski znajomy. Gdzie krąży? – Nie wiem, on chyba sam nie wie, gdzie teraz jest – stwierdza filozoficznie kolega kasyniarza.
Zbigniew Chlebowski mówił komisji hazardowej, że Sobiesiak przygotowuje się do zeznań przed posłami. – Siedzi na wieżyczce – tak miejscowi nazywają apartament biznesmena w Szarotce w Zieleńcu. Ludzie, których biznesmen wynajął do dorywczych prac, widują go, jak kręci się czasem po restauracji. – Zachowuje się zwyczajnie, ale nikt go o hazard nie zagaduje, bo jakoś głupio... – mówią.
Trzy tygodnie temu Sobiesiak był przesłuchiwany w prokuraturze w Warszawie, która prowadzi śledztwo w sprawie ujawnienia materiałów stanowiących tajemnicę państwową (chodzi o stenogramy rozmów, które opublikowała „Rz”). Choć był tylko świadkiem, przyjechał z adwokatem. Piotr Kubiak, Mariusz Goss
ABW osłaniała mafię paliwową - ? Mafię paliwową osłaniali znani politycy i oficerowie tajnych służb - wynika ze śledztwa reporterów "Wprost" i TVP 1 oraz z zeznań Andrzeja Czyżewskiego - pisze "Wprost". - "Ze złożonych zeznań Andrzeja Czyżewskiego, przebywającego w Niemczech byłego prokuratora i biznesmena działającego w branży paliwowej, wynika, że za nielegalnymi interesami paliwowymi stoją znani polscy politycy. Na dodatek powiązani korupcyjnymi więzami z tzw. układem wiedeńskim, a zwłaszcza z jego szefem - Jeremiaszem Barańskim, ps. Baranina.- Mafię paliwową stworzyły służby specjalne i skorumpowani przez gangsterów politycy - twierdzi w rozmowie z "Wprost" Andrzej Czyżewski. Kolejne zeznania ma złożyć już w tym tygodniu. Ujawnił "Wprost", że będzie mówił prokuratorom i posłom z sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu o związkach z mafią paliwową takich polityków, jak Aleksander Kwaśniewski i Marek Ungier. Wcześniej Czyżewski wskazywał m.in. na Stanisława Cioska, Jerzego Szmajdzińskiego, Krzysztofa Janika, Władysława Frasyniuka i Andrzeja Celińskiego. Oczywiście, może być tak, że rzucając oskarżenia na tak wielu znanych polityków, Czyżewski jest narzędziem tych, którzy chcą sprawę mafii paliwowej ośmieszyć, a nie ją wyjaśnić (wcześniej robił to tygodnik "Nie"). Kulisy działania paliwowej mafii tygodnik "Wprost" opisał jako pierwszy już w marcu 2001 r. ("Mafia paliwowa", nr 10). Ujawniliśmy wówczas m.in. mechanizmy działania spółki BGM. Wkrótce potem krakowska prokuratura wszczęła śledztwo, w wyniku którego zatrzymano ponad 100 osób. Zarzucono im pranie pieniędzy i wyłudzanie akcyzy.- Paliwowi baronowie jeździli z ochroną ubraną w paramilitarne stroje, stały przed nimi otworem nie tylko gabinety posłów i ministrów. Swoich ludzi mieli i mają wszędzie: w policji, prokuraturach i sądach. Niewygodnych likwidowano, a politycy otrzymywali stałe łapówki za ochronę interesu. Z dokumentów, które posiada, wynika, że struktury mafii paliwowej organizowali byli oficerowie SB i Wojskowych Służb Informacyjnych, którzy przed 1989 r. nadzorowali sektor paliwowy. Na szczycie piramidy stał - zdaniem Czyżewskiego - biznesmen i dawny oficer WSI, Wiesław S. Z zeznań Czyżewskiego wynika też, że dla WSI pracował także prezes BGM Arkadiusz Grochulski, uważany przez prokuraturę za mózg przestępczego procederu. Cała struktura miała być podporządkowana Jeremiaszowi Barańskiemu. Jako jednego z bossów paliwowej mafii Czyżewski wymienia Bogusława Lepiarza, byłego prokuratora związanego ze służbami specjalnymi. Kilka miesięcy temu "Wprost" opublikował zdjęcie Lepiarza z Aleksandrem Kwaśniewskim. Zdaniem prezydenta fotografia ta nie dowodzi jego znajomości z Lepiarzem. Posłowie z sejmowej komisji śledczej, początkowo sceptyczni wobec zeznań Czyżewskiego, traktują je poważnie. Bo - jak mówią - były prokurator na potwierdzenie niemal każdej swojej informacji pokazuje jakiś wiarygodny dokument. - To układa się w pewną wiedzę na temat tak istotnych zjawisk, jak łączność kancelarii pana prezydenta z procesem prywatyzacyjnym, z tym układem, który nazwany jest mafią paliwową. Ale także łączy się to z ośrodkiem wiedeńskim i z Baraniną - ocenia zeznania Czyżewskiego Zbigniew Wassermann, poseł PiS z sejmowej komisji ds. Orlenu. Podobnych firm jak BGM było w łańcuchu paliwowej mafii kilkaset. Reporterzy "Wprost" i TVP 1 odkryli kulisy działania jednej z najważniejszych - spółki Konsorcjum Victoria. W 2002 r. Victoria znajdowała się na skraju bankructwa. Rok później zdobyła już jednak intratne kontrakty, dzięki którym zaczęła zarabiać miliony na rozprowadzaniu produktów z polskich rafinerii. Jak doszło do tego cudu? Prokuratura Apelacyjna w Krakowie przesłuchała w tej sprawie byłego wiceszefa ABW gen. Pawła Pruszyńskiego i ppłk. Marka Wróblewskiego, zastępcę szefa pionu zajmującego się przestępczością zorganizowaną. Wkrótce będą przesłuchiwani oficerowie Wojskowych Służb Informacyjnych. Na początku lutego 2005 r. zostali aresztowani szefowie Victorii: prezes Adam C. i jego współpracownik Andrzej Z. Prokuratura zarzuca im wyłudzenie od skarbu państwa ponad 3,5 mln zł. Podczas przeszukań siedziby spółki znaleziono dokumenty z urzędów państwowych, dotyczące mafii paliwowej. Zainteresowanie prokuratorów wzbudziły też intensywne kontakty oficerów tajnych służb z paliwowymi baronami. Łącznikami mieli być - wedle zeznań pracowników Victorii - gen. Pruszyński i ppłk Wróblewski. Obaj w latach 2003-2004 kilkadziesiąt razy kontaktowali się z szefami Victorii. Mieli się widywać z Adamem C. i Andrzejem Z. w warszawskich lokalach, m.in. w Cafe Rozdroże.- Spotkania z przedstawicielami Victorii miały charakter czysto służbowy - zapewnia w rozmowie z "Wprost" gen. Paweł Pruszyński. Teraz wyjaśniają to prokuratorzy. - Związki między przesłuchanymi oficerami służb i osobami z Konsorcjum Victoria mogły mieć przestępczy charakter. Badamy też taką hipotezę - mówi Włodzimierz Krzywicki, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. A były szef Urzędu Ochrony Państwa płk Zbigniew Nowek dodaje: "W praktyce działania specsłużb nie zdarza się, aby w czynności czysto operacyjne zaangażowani byli tak wysocy oficerowie, jak gen. Pruszyński i ppłk Wróblewski". Prokuratura bada, jak w 2003 r. Victorii udało się podpisać kilka lukratywnych kontraktów z państwowymi firmami, na przykład rafineriami w Czechowicach-Dziedzicach i Trzebini czy z Ośrodkiem Badawczo-Rozwojowym PKN Orlen w Płocku. Według zeznań świadków, szefowie Victorii przy ich zawieraniu powoływali się na znajomości z wysokimi oficerami tajnych służb. Podczas ubiegłotygodniowych zeznań Andrzej Czyżewski opowiadał również o rodzinnych powiązaniach oficerów i polityków z paliwowymi interesami. My ustaliliśmy, że pracę w warszawskim biurze PKN Orlen znalazł m.in. syn gen. Pawła Pruszyńskiego. W spółkach powiązanych z Orlenem pracowali również żona Zbigniewa Siemiątkowskiego, byłego szefa UOP, a potem Agencji Wywiadu, oraz syn Marka Ungiera, byłego szefa gabinetu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli rację mają paliwowi baronowie, twierdzący, że to nie oni, lecz oficerowie tajnych służb i politycy zakładali i osłaniali mafię paliwową, będzie to koronny dowód na to, że mafiosi działali w najbardziej newralgicznych punktach systemu bezpieczeństwa kraju, a wręcz wpływali na politykę państwa.
Przyjaciele mafii Tajne służby, policja i prokuratura przez kilka lat nie wykorzystywały wiedzy o polskiej mafii W III RP rzeczywiście istniał układ, o którym mówi Jarosław Kaczyński. Dziennikarze "Wprost" i programu "Konfrontacja" TVP 2 dotarli do zeznań, m.in. Zdzisława Herszmana i Wojciecha Papiny, ważnych postaci w polskiej mafii, którzy odsłaniają kulisy jej powstania i funkcjonowania. Nieprzypadkowo w ich zeznaniach pojawiają się największe afery III RP, w tym zabójstwo generała Marka Papały czy sprawy badane przez sejmową komisję ds. PKN Orlen. Z tych zeznań wynika, że w latach 90. setki oficerów byłej SB i milicji mających kontakty z przestępczym podziemiem po prostu stanęło na jego czele. I zaczęli wykorzystywać państwowe służby, w tym BOR i policję. To nie przypadek, że najgroźniejszymi polskimi przestępcami zostali Jeremiasz Barański (Baranina), Andrzej Kolikowski (Pershing), Leszek Danielak (Wańka) czy Nikodem Skotarczak (Nikoś) - współpracownicy milicji lub SB. Dla swoich opiekunów prowadzili oni lewe interesy jeszcze w latach 70. i 80. Mafia miała swoich ludzi w sferach bankowych, biznesowych i w policji, przekształconej z milicji. Po tym przekształceniu część funkcjonariuszy pracowała na dwa fronty - w policji i dla mafii. Historie opowiedziane przez Zdzisława Herszmana, Wojciecha Papinę, Marka Minchberga i innych świadków pokazują, że siłą mafii nie był kij bejsbolowy czy karabin maszynowy, ale oparty na powiązaniach z czasów PRL układ, w którym "Pruszków" to były tylko "doły".
Nietykalni Zdzisław Herszman, składając w czerwcu 2003 r. zeznania (w zakładzie karnym w Szwecji), opowiedział, jak mafia budowała swoją pozycję na znajomościach z dygnitarzami PRL, co później otwierało wiele drzwi. Herszmanowi pomogło to, że powoływał się na znajomość z synem Leonida Breżniewa, sekretarza generalnego KC PZPR, który w Sztokholmie, gdzie Herszman mieszkał, był attaché handlowym. Powołując się na znajomość z Breżniewem juniorem, w krótkim czasie Herszman nawiązał znajomości m.in. z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, ówczesnym premierem Piotrem Jaroszewiczem, a potem z gen. Wojciechem Jaruzelskim, gen. Czesławem Kiszczakiem i Jerzym Urbanem. To, że Herszman miał dostęp do wysokich dygnitarzy PRL, potwierdzają Marek Minchberg (współzałożyciel fundacji Bezpieczna Służba, której działalność była przedmiotem prac komisji ds. PKN Orlen) oraz Wojciech Papina, wspólnik Herszmana i współpracownik Jeremiasza Barańskiego. Herszman, który w Szwecji zarobił duże pieniądze, zaczął prowadzić interesy w III RP. Działalność ułatwiały mu znajomości w MSW, zawarte jeszcze w czasach PRL. Dlatego pojawiał się na resortowych uroczystościach, m.in. w policyjnej szkole w Szczytnie. Nic dziwnego, że to Herszman wpadł na pomysł założenia fundacji mającej działać na rzecz polskiej policji. Współzałożycielką fundacji była żona gangstera Jeremiasza Barańskiego - Krystyna. Romuald Marek Minchberg, zeznając 15 marca 2003 r. w warszawskiej prokuraturze, powiedział prokuratorom Jerzemu Mierzewskiemu i Elżbiecie Grześkiewicz, że fundacja Bezpieczna Służba miała być "przykrywką" dla prowadzenia ciemnych interesów.Z zeznań świadków, m.in. Wojciecha Papiny, wynika, że Herszman miał znajomości w MSW, a jednocześnie współpracował z zarządem "Pruszkowa", m.in. z Andrzejem Kolikowskim (Pershingiem) i Andrzejem Zielińskim (Słowikiem), a także Wojciechem Paradowskim (mafia chciała go zrobić wiceministrem budownictwa) i Nikodemem Skotarczakiem (bossem z Trójmiasta). Z zeznań, które zdobyliśmy, wynika, że Herszman korzystał z ochrony BOR: używał samochodów i śmigłowców BOR. Herszman, pytany przez prokuratora Jerzego Mierzewskiego, zeznał: "Oni [BOR] wysyłali po mnie samolot i zabierali mnie z Malmö lub ze Sztokholmu. Tak więc zawsze miałem ich ochronę abym mógł bez problemu wchodzić do budynku rządowego".
Siła układu Zeznania świadków wskazują, że to agenci tajnych służb PRL (a niekiedy także III RP) organizowali nielegalny handel paliwami, alkoholem, zakładali firmy ochroniarskie, działali w handlu zagranicznym, handlu bronią, podejmowali działalność parabankową. Każdy, kto wszedł im w drogę, był korumpowany, szantażowany albo likwidowany. To tłumaczy, dlaczego musiał zginąć gen. Marek Papała, były szef policji, który wiedział o niektórych działaniach układu. Polska prokuratura twierdzi, że osobą podżegającą do zabójstwa Papały, wywodzącą się z tajnych służb PRL, był polonijny biznesmen Edward Mazur. "Edek [Edward Mazur] handlował zbożami. Z Edkiem spotykaliśmy się na terenie Polski. Poznaliśmy też kilku lub kilkunastu posłów, przeważnie z PSL. Z tymi osobami spotykaliśmy się w Sejmie. W Wiedniu poznaliśmy znajomego Mazura, który był jednym z sekretarzy w ambasadzie polskiej Potem w Polsce dowiedzieliśmy się, że był wysoko w służbach specjalnych [chodzi o Zdzisława S., który był generałem w wywiadzie - najpierw w MSW, a potem w UOP] - tak zeznał Aleksander Żagiel, biznesmen z Wiednia, świadek komisji ds. PKN Orlen. Jego nazwisko pojawiło się po raz pierwszy w sprawie agenta Olina. Układ mógł liczyć na "swoich" urzędników, a w razie czego na pomoc - jak w wypadku Edwarda Mazura, którego wprawdzie zatrzymano, ale natychmiast zwolniono i nie przeszkadzano mu w wyjeździe do USA. Układ musi w jakiejś formie istnieć do dziś, skoro tak trudno jest rozwikłać największe afery III RP. Jak bowiem inaczej wyjaśnić fakt, że mimo iż zeznania, które cytujemy, są znane od kilku lat, tajne służby, policja i prokuratura nic z tą wiedzą nie zrobiły.
Sylwester Latkowski, Wojciech Sumliński
Niebezpieczna służba Baraniny Skandal wokół fundacji wiedeńskiego gangstera, działającej przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Bezpieczna Służba - to nazwa fundacji, za sprawą której nie doszło do przesłuchania Jana Kulczyka. Jej nazwa nie bardzo pasuje do tajemniczej organizacji, którą powołali ludzie z najbliższego otoczenia Jeremiasza Barańskiego, gangstera znanego bardziej jako "Baranina". Zbigniew Wassermann, powołując się na tajne dokumenty komisji, stwierdził, że w 1991 roku u Jana Widackiego, ówczesnego wiceszefa MSW, pojawił się, powiązany z "Baraniną", człowiek o nazwisku Herszmann. W rzeczywistości chodzi o Zdzisława Herszmanna, emigranta z Polski zamieszkałego w Wielkiej Brytanii i Monte Carlo, który legitymuje się szwedzkim paszportem. Herszmannowi miał towarzyszyć Andrzej Kuna bądź Aleksander Żagiel (raz Wassermann mówił Kuna, innym razem Żagiel), słynni już uczestnicy wiedeńskich rozmów Kulczyk - Ałganow. Mężczyźni mieli przekonywać Widackiego do pomysłu powołania prywatnej fundacji, która udzielałaby pomocy policjantom, poszkodowanym podczas pełnienia służby. Fundacja powstała przy MSW w lutym 1991, a pierwsze skrzypce grały w niej Bożena Tykwińska i Krystyna Barański - siostra i żona wiedeńskiego gangstera. Siostra znalazła się w zarządzie, żona oprócz tego jest założycielką i członkinią rady Bezpiecznej Służby. Założycielem i członkiem rady fundacji jest również Herszmann. Kuna i Żagiel zaprzeczają, by mieli cokolwiek wspólnego z powołaniem fundacji. Napisali wcześniej w tej sprawie oświadczenie do posłów komisji. Żagiel, z którym wczoraj rozmawialiśmy, utrzymuje, że ani on, ani jego biznesowy partner nigdy nie byli w MSW, by lobbować na rzecz Bezpiecznej Służby. Okazuje się jednak, że Żagiel dobrze zna Herszmanna. Opowiada o nim w charakterystyczny dla siebie sposób: - Jeździł z żoną na wrotkach po Warszawie, ale potem musiał wyemigrować do Szwecji. Już w latach 90. budował dla szwedzkiego inwestora hotel w Giżycku na Mazurach.
Z "Grubym Markiem" do ministra Żagiel przypomniał sobie też, że na początku lat 90. był z Herszmannem w MSW przy Rakowieckiej. Mówił, że poszli w innej sprawie. - Był z nami "Gruby Marek". Chodziło o załatwienie koncesji na kasyno w Warszawie dla "Grubego Marka". Biznesmen nie mógł sobie przypomnieć, kto to jest "Gruby Marek", ani osoby, która przyjęła ich w ministerstwie. - To chyba był wiceminister, może minister - zastanawia się Żagiel. - Widacki? - Nie pamiętam - zarzeka się biznesmen. W akcie notarialnym, powołującym fundację Bezpieczna Służba, obok nazwiska Herszmanna widnieje nazwisko Romualda Marka Minchberga. - Minchberg to "Gruby Marek"? - pytamy Żagla. - Dokładnie! - ucieszył się biznesmen. Warto dodać, że w zarządzie fundacji zasiada niejaka Maria Minchberg. O Bezpiecznej Służbie w zeznaniach przed austriackimi śledczymi mówił w 2001 roku sam "Baranina" (powiesił się w celi w maju 2003 roku): - W latach 90. popełniłem wielki błąd i zaangażowałem się w przemyt alkoholu. Zarobiłem na tym dobrze i kierownik tajnych służb pułkownik Nóżka zagadnął mnie, abym założył fundację. Ta fundacja miała udostępniać funkcjonariuszom polskiego MSW kantyny i mieszkania. O Jerzym Nóżce w związku z fundacją Bezpieczna Służba mówił zresztą sam mecenas Widacki. Stwierdził, że w 1991 r. odesłał pomysłodawców powołania fundacji właśnie do Nóżki (wówczas wiceszefa biura prawnego MSW), by ten pomógł stworzyć statut fundacji. W innych zeznaniach z 2001 "Baranina" określa Kunę i Żagla jako swych "znajomych z Wiednia". Obaj protestują i trzymają się wersji, że nie znali Barańskiego.
Fundacja od gier losowych Zdziwienia całą sytuacją nie kryje Marek Biernacki, szef MSW w rządzie Jerzego Buzka. - Żona gangstera w fundacji, która pomaga policjantom?! To się w głowie nie mieści. Przecież Barański nie stał się gangsterem w drugiej połowie lat 90. Był nim, kiedy ta fundacja powstawała. To znaczy, że ktoś w resorcie dopuścił do tej skandalicznej sytuacji - komentuje. Działalność organizacji, która powstała 15 lutego 1991 r. w apartamencie nr 110 Hotelu Europejskiego (tak wynika z aktu notarialnego), okryta jest tajemnicą. W sądzie rejestrowym nie ma żadnych dokumentów świadczących o jej aktywności. W 2002 roku MSWiA zwróciło się do sądu z prośbą o pomoc w ustaleniu aktualnego adresu Bezpiecznej Służby, bo nie złożyła ona sprawozdania ze swej działalności. Sąd odpowiedział, że z akt niestety nie wynika, gdzie mieści się jej siedziba. W lipcu materiał o organizacji i jej związkach z Barańskim pokazały telewizyjne "Wiadomości". - MSWiA nie otrzymało żadnych środków z tej fundacji - mówił wówczas rzecznik resortu Jarosław Skowroński. Jak na fundację, która ma pomagać poszkodowanym policjantom, szefowie Bezpiecznej Służby zaplanowali szeroką i dość zaskakującą działalność gospodarczą. W akcie notarialnym jest napisane, że organizacja ma się zajmować obrotem wyrobami z metali szlachetnych oraz dziełami sztuki. W kontekście "załatwiania koncesji na kasyno dla ÇGrubego MarkaČ" ciekawie brzmi również wpis mówiący o organizowaniu gier losowych. Michał Majewski, Ola Wójcik, A.M.
Brat Mira Drzewieckiego pożyczał pieniądze od mafii Jeszcze niedawno Mirosław "Miro" Drzewiecki (54 l.), były minister sportu, był na samym szczycie. Po wybuchu afery hazardowej spadł z niego błyskawicznie. Teraz idzie na dno. Ciągnie go też rodzony brat Dariusz (49 l.), który pożyczał pieniądze od łódzkiej "ośmiornicy". Mirosław Drzewiecki miał stawić się w piątek przed posłami z Sejmowej Komisji Śledczej i wytłumaczyć swój udział w aferze. Były minister jednak zaniemógł. Ponoć zachorował na gardło. Jego niedyspozycja zbiegła się w czasie z ujawnieniem przez "Dziennik Gazetę Prawną" informacji o tym, że rodzony brat ministra, Dariusz, miał oferować austriackiej firmie Alpine Bau załatwienie rządowych kontraktów na wybudowanie stadionów na EURO 2012, odcinka autostrady i sztandarowego projektu Mirosława - orlików. Drzewiecki spotkał się z Austriakami w Grand Hotelu przy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi 8 kwietnia 2009 roku. Po kilkunastu minutach mężczyźni przenieśli się do położonej vis-á-vis restauracji z tradycyjnym polskim jedzeniem. "Super Express" dotarł do jednego z uczestników tajnego spotkania. Austriak opowiada, że gospodarz wywarł na swoich gościach fatalne wrażenie. - Przyjął nas w knajpie, a nie w biurze. Wyglądał na człowieka, który często zagląda do kieliszka. Zachowywał się grubiańsko. Taki "burak man". Proponowaliśmy, żeby spotkanie przenieść do jego biura. Nie chciał o tym słyszeć. Nawet nie dał nam żadnej wizytówki. Byliśmy mocno zniesmaczeni tą rozmową - opowiada jeden z uczestników spotkania. Kulisy rozmów Drzewieckiego z przedstawicielami Alpine Bau bada już łódzka prokuratura. Sam brat ministra zaprzecza, że do takich rozmów w ogóle doszło. "Nigdy nie brałem udziału w spotkaniach z przedstawicielami Alpine Bau w Polsce" - napisał w oświadczeniu. Zemsta zza grobu? Co innego twierdzą jednak szefowie austriackiej firmy. Jeden z menedżerów Alpine Bau, Uwe Meyer, tak wspominał wizytę w Łodzi: - Nie znałem wcześniej Drzewieckiego, nie wiedziałem, kim jest. I to on nas zaprosił. Zaproponowano nam - Alpine - współpracę przy budowie stadionów na EURO 2012 oraz odcinka autostrady A2. Odmówiliśmy, bo ten człowiek sprawiał wrażenie kompletnie niewiarygodnego. W grudniu ubiegłego roku Alpine Bau straciło kontrakt na wybudowanie odcinka autostrady A1. Oficjalnie z powodu opóźnień, ale w firmie nie wykluczają, że to zemsta zza politycznego grobu Mirosława Drzewieckiego.
Pożyczka od "ośmiornicy" Bracia Drzewieccy wychowywali się w kamienicy przy ul. Stefana Jaracza, dokładnie naprzeciwko teatru imienia tegoż aktora. Kiedy założyli własne rodziny, w kamienicy pozostała ich matka, zmarła kilka miesięcy temu Maria Drzewiecka (80 l.). Po jej śmierci mieszkanie stało puste. - Teraz ponoć Darek znów ma się tu wprowadzić - mówią sąsiedzi. Na początku lat 90. Dariusz Drzewiecki prowadził znaną w Łodzi dyskotekę Studio. Wtedy - jak twierdzi łódzka prokuratura - nawiązał kontakt z członkami słynnej "ośmiornicy". Jego ówczesny wspólnik Paweł J. (49 l.) zeznał, że Dariusz Drzewiecki, by zdobyć pieniądze na remont lokalu, pożyczył kilkadziesiąt tysięcy marek od bossa mafii - Tadeusza M. pseud. Tata. Później odsprzedał mu udziały w dyskotece, doprowadzając do ruiny finansowej swojego wspólnika, który musiał płacić gangsterom gigantyczne odsetki od udzielonej pożyczki na remont lokalu.
Został restauratorem W połowie lat 90. Dariusz Drzewiecki wspólnie z synem Mirosława, Mateuszem, otworzył przy ulicy Piotrkowskiej pierwszą w Łodzi restaurację z arabskim jedzeniem, dając początek sieci Marhaba. Z zeznań Dariusza Drzewieckiego, do których dotarł "Super Express", wynika, że w maju 1999 roku pożyczył 400 milionów starych złotych od innego członka "ośmiornicy" - Andrzeja M., pseud. Mikser, na budowę restauracji "Marhaba" w Zduńskiej Woli. Dług spłacił po 10 dniach. Dziś brat byłego ministra sportu nie ma już udziałów w tej firmie. Mniej więcej w tym samym czasie żona Mirosława Drzewieckiego, Janina (46 l.), niemal po sąsiedzku prowadziła ekskluzywną kawiarnię "Wiedeńska", którą upodobali sobie łódzcy gangsterzy. Członkowie słynnej "ośmiornicy" przesiadywali tam całymi dniami, obmyślali kolejne interesy, szykowali się do następnych skoków. Kiedy lokalna prasa zaczęła o tym pisać, Drzewieccy postanowili zamknąć lokal. Dziś dokładnie w tym samym miejscu jest knajpa, do której Dariusz Drzewiecki zaprosił swoich gości z Austrii. Przypadek? Łódź aż huczy od plotek o braciach Drzewieckich. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że "Miro" często ratował brata z finansowych tarapatów, regulując jego zobowiązania. Sporo emocji wywołuje również wyrok sądowy, który ciąży na Dariuszu. W lutym został skazany na półtora roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata za oszustwa i posługiwanie się sfałszowanymi dokumentami. Czy spotkanie z Alpine Bau było kolejną próbą naciągnięcia, tym razem Austriaków? Czy Mirosław Drzewiecki wiedział, co robi jego brat? Na te pytania odpowie łódzka prokuratura. Dariusz Kucharski
Mafia ściśle tajna Polska przestępczość zorganizowana była w całości kontrolowana przez tajne służby PRL Historia mafii kontrolowanej przez tajne służby zaczyna się we wczesnych latach 70. w Gdyni, w znanym z piosenek Lady Pank klubie "Maxim", gdzie młody, silnie zbudowany Nikodem Skotarczak został zatrudniony jako ochroniarz. Praca w nocnym klubie cieszącym się popularnością wśród lokalnych rzezimieszków umożliwiła mu nawiązywanie dalszych znajomości. Młody człowiek bardzo szybko zaprzyjaźnił się z szefami złodziejskich szajek i wpływowymi przestępcami na Wybrzeżu, by wkrótce zostać ochroniarzem jednego z gdańskich bossów, a później jego prawą ręką. Początki jego kariery przypadły na czas reform Gierka i chwilowego dobrobytu. W pustych dotychczas sklepach pokazały się lodówki, pralki i telewizory. Budowano coraz więcej mieszkań, a na drogach jeździło coraz więcej samochodów. W wyższych sferach pojawiła się moda na samochody z krajów zachodniej Europy, które nielicznym szczęśliwcom udało się sprowadzić. Tę modę wykorzystał "Nikoś". Wraz z kilkoma kolegami zajął się przemytem aut skradzionych w Niemczech. Z dokumentów zachowanych w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej wynika, że Skotarczak już w połowie lat 70. został informatorem gdańskiej Służby Bezpieczeństwa, a potem także Wojskowej Służby Wewnętrznej. Używał pseudonimów "Nikoś" i "Nikodem". W konsekwencji SB udzielała mu cichej pomocy w przemycie pojazdów. W zamian oficerowie bezpieki i wojska kupowali od "Nikosia" luksusowe audi, mercedesy i volkswageny. Jego klientami byli również dygnitarze PZPR ze szczebla wojewódzkiego i centralnego. – Służby specjalne PRL-u bardzo często wykorzystywały przestępców do swoich gier – mówi Henryk Piecuch, autor książek o służbach specjalnych. – Dzięki temu przestępcy mogli czuć się bezkarnie. Tak było w przypadku Skotarczaka. Handel kradzionymi i przemycanymi samochodami przynosił Skotarczakowi ogromne zyski, a ponadto wzmacniał jego pozycję i wpływy.
Ucieczka z więzienia Równolegle grupa kierowana przez "Nikosia" zajmowała się lukratywnym przemytem alkoholu i papierosów. Pieniądze zdobyte wskutek tego procederu były tak duże, że na początku lat 80. Skotarczak wspomógł finansowo Lechię Gdańsk. Klub piłkarski odbił się od dna i przez pewien czas święcił triumfy, zaś sam gangster został odznaczony tytułem "Zasłużonego Obywatela Gdańska". Kilka lat później na trop trójmiejskiej szajki wpadli zachodnioniemieccy policjanci. Z ich ustaleń wynikało, że w ciągu 10 lat grupa ukradła ponad 200 luksusowych samochodów. Funkcjonariusze potrafili udowodnić tylko co dziesiąte przestępstwo, ale to wystarczyło, by "Nikosia" zatrzymać, skazać i osadzić w więzieniu w Hamburgu. Pobyt gangstera za kratami nie trwał jednak długo. W sali widzeń odwiedził go brat, który zamienił się z nim ubraniem. Nikodem – w ubraniu brata – spokojnie opuścił gmach więzienia i wrócił do Polski. Kilka dni później jego brat zgłosił to zdarzenie niemieckiemu strażnikowi więziennemu. Musiał zostać wypuszczony, jako osoba niewinna. Cała ta sprawa kompromitowała niemiecki wymiar sprawiedliwości do tego stopnia, że władze zdecydowały się utajnić ją przed opinią publiczną. Historia wyszła na jaw wiele lat później, dzięki informatorom polskich dziennikarzy.
Ojciec chrzestny "Nikoś" Skotarczak wolnością cieszył się ponad trzy lata. W 1992 roku ponownie trafił do więzienia za kradzieże samochodów. Wprawdzie sąd skazał go na osiem lat, jednak już dwa i pół roku później udało mu się uzyskać przedterminowe zwolnienie w nagrodę za dobre sprawowanie. – Wychodząc, "Nikoś" zarzekał się, że prędzej da się zabić, niż wróci za kraty – opowiada gdański policjant, który rozpracowywał gang. Po wyjściu z więzienia Skotarczak zaczął od podporządkowania sobie wszystkich mniejszych grup przestępczych. Jego ludzie zajmowali się już nie tylko kradzieżami samochodów, lecz również wymuszaniem haraczy od restauracji i agencji towarzyskich, a później handlem narkotykami. Grupa zaczęła również dokonywać oszustw finansowych na poważną skalę. – Pewnym novum było oddawanie luksusowych samochodów ich właścicielom – opowiada funkcjonariusz gdańskiego CBŚ. – "Nikoś" czasem kazał odnaleźć i oddać skradziony samochód, jeśli jego właścicielem okazywał się wpływowy urzędnik lub bogaty biznesmen. Potem taki człowiek czuł się zobowiązany do wdzięczności, z czego Skotarczak umiejętnie korzystał. Był człowiekiem wyjątkowo inteligentnym, przebiegłym i elokwentnym. Rozmowy prowadził w sposób kulturalny, miał szeroką wiedzę o świecie, powoływał się na różne znajomości, choć nigdy nie używał nazwisk. – "Nikoś" odbiegał od stereotypu gangstera – ocenia mł. insp. Jarosław Marzec, niegdyś szef gdańskiego Centralnego Biura Śledczego, późniejszy dyrektor CBŚ. – Próbował grać rolę filantropa, działał charytatywnie, pomagał potrzebującym. Bardzo dbał o swój wizerunek. Ale za obliczem uprzejmego, grzecznego człowieka krył się bezwzględny bandyta. Przez kilka lat ten właśnie człowiek niepodzielnie rządził trójmiejskim półświatkiem. I był wówczas jednym z najpotężniejszych gangsterów w naszym kraju. Został zastrzelony w kwietniu 1998 roku, najprawdopodobniej dlatego, że był niewygodnym świadkiem w sprawie zabójstwa generała Papały. Schedę po nim przejął na krótko Kazimierz Hedberg – przestępca związany z SB (w porozumieniu z bezpieką przemycał ze Szwecji narkotyki).
Pruszków: jak hartowała się stal Gdy na Pomorzu Nikodem Skotarczak piął się po szczeblach przestępczej kariery, konkurencyjna dla niego grupa powoli rodziła się w podwarszawskim Pruszkowie. Ci, którzy ją tworzyli, byli młodymi ludźmi z małego, robotniczego miasteczka pod Warszawą. W dorosłość wchodzili w drugiej połowie lat 80. na pruszkowskim "Żbikowie", które nie różniło się niczym od setek podobnych osiedli w PRL-u: przytłaczające, szare, brudne, socrealistyczne blokowiska z małymi, ciasnymi mieszkaniami, które dla ich rodziców były szczytem marzeń. Typowa dla tamtych czasów senność, nuda i monotonia były tym trudniejsze do zniesienia, że pozbawione jakichkolwiek perspektyw. Młodzież mogła albo kształcić się i czekać na lepsze jutro, albo zająć się działalnością przestępczą – opowiada Andrzej W. – emerytowany milicjant z Pruszkowa, który w latach 80. rozpracowywał grupy kryminalne. – Oni wybierali to drugie. Z danych zawartych w kartotekach policyjnych wynika, że w latach 80. wszyscy późniejsi liderzy gangu byli znani milicji przez pospolite przestępstwa: pobicia, wyłudzenia pieniędzy, drobne kradzieże. O tym jak rodził się gang pruszkowski dużo mówią zeznania Jarosława Sokołowskiego ps. "Masa", który później uzyskał status świadka koronnego i uniknął kary w zamian za zeznania obciążające byłych wspólników, zwłaszcza Wojciecha Kiełbińskiego ps. "Kiełbasa". Wojciecha Kiełbińskiego poznałem w dzieciństwie, pochodziliśmy z jednego miasta – mówił "Masa" prokuratorom Elżbiecie Grześkiewicz i Jerzemu Mierzewskiemu 15.06.2000 roku. – Od 1980 roku przylgnąłem do Wojtka. On jako jedyny z naszego towarzystwa miał wtedy samochód. Miał charakter przywódczy, zajmował się wówczas włamaniami do mieszkań. W tym czasie byłem jego kolegą, a od 1986 roku zostałem jego ochroniarzem. Kiedy jechał (np. na dyskotekę), zabierał kilku silnych chłopaków jako ochronę. "Kiełbasa" miał charyzmę. Koledzy, którzy lgnęli do niego, ufali mu i byli gotowi wykonać każde jego polecenie. Z czasem młody mężczyzna stał się niekwestionowanym liderem młodzieży w pruszkowskim półświatku. W roku 1988 został szefem małej grupy przestępczej działającej na terenie Pruszkowa i okolic. Grupa ta zajmowała się kradzieżami srebra z zakładów pracy – zeznał "Masa". - Z tego, co wiem, okradli Merę w Warszawie. W Tomaszowie i Piotrkowie okradli urzędy z kartek benzynowych. Pod koniec lat 80, gang kierowany przez "Kiełbasę" poszerzył swoją działalność. Wtedy grupa zajmowała się napadami na tiry z przemycanym towarem. Głównie był to alkohol, papierosy i sprzęt elektroniczny. Największe przebicie było na alkoholu i papierosach – mówił "Masa" przesłuchującym go śledczym. Z jego zeznań wynika, że gang opracował nową metodę kradzieży tego towaru, który później był sprzedawany na bazarach w całym Mazowszu. Sposób działania polegał na tym, że na początku ktoś z grupy (…) kontaktował się z handlarzem pod pozorem zakupu towaru. Następnie kilku ludzi spotykało się w umówionym miejscu, w hotelu lub w restauracji, tam pokazywano temu człowiekowi, że mamy pieniądze na zakup towaru. On wtedy dawał sygnał do magazynu, gdzie był samochód z towarem, potem odchodziliśmy nie dając mu pieniędzy lub dostawał kanapkę, tzn. plik pociętego papieru zawierającego z zewnątrz kilka prawdziwych banknotów. W tym czasie samochód, który wyjechał z magazynu był przejmowany przez naszych ludzi. Potem samochód był ukrywany w dziupli, a towar sprzedawany.
Pod egidą "Barabasza" Takich kilkuosobowych grup jak ta, kierowana przez Wojciecha Kiełbińskiego, w całym Pruszkowie było kilkanaście. Od wszystkich haracz pobierał Ireneusz P. ps. "Barabasz" – od połowy lat 70. szef lokalnych złodziei i włamywaczy. "Barabasz" miał świetne układy z tutejszymi milicjantami i esbekami – opowiada emerytowany funkcjonariusz z Pruszkowa. – Dlatego unikał zawsze wpadek i nalotów. Nasz rozmówca twierdzi, że część przestępców opłacała się milicji i SB w zamian za informacje o zbliżających się działaniach. Funkcjonariusze zamykali więc cinkciarzy, handlarzy walutą i drobnych złodziei, z którymi nie mieli nic wspólnego. W ten sposób eliminowali konkurencję "swoich" przestępców. W czasach PRL-u wszędzie funkcjonowali równi i równiejsi i tak samo było w półświatku – opowiada Andrzej W. – Wpływowi przestępcy, milicjanci i esbecy, którzy udawali, że walczą ze sobą, popołudniami spotykali się przy wódce i robili "interesy". Dzięki temu mechanizmowi "Barabasz" i skupieni wokół niego przestępcy przez całe lata byli bezkarni. Układ ten okazał się korzystny dla każdej ze stron: milicjanci zatrzymywali drobnych złodziejaszków, zyskując tym premie i awanse, esbecy przyjmowali łapówki i zyskiwali wpływy. Osobną korzyścią dla wszystkich był podział towarów przemyconych do Polski przez wprawnych złodziei, przy cichej akceptacji esbeków. Ludzie "Barabasza" mogli więc za cichą zgodą władz dokonywać kolejnych przestępstw. On sam zaś mógł być pewien, że protektorzy w SB pomogą mu utrzymać w półświatku pozycję lidera. Ten pierwszy, pruszkowski układ trwał przez lata, a przerwała go dopiero śmierć "Barabasza". Wiosną 1989 roku rozpędzona Łada, którą kierował, wypadła z drogi między Pruszkowem a Komorowem. Przestępcy szeptali, że za wypadkiem stali konkurenci gangstera. Czy tak było faktycznie, tego nie wiadomo, gdyż prokuratura szybko uznała, że wypadek "Barabasza" był zdarzeniem losowym i sprawę umorzyła. Wraz z tym wypadkiem skończył się ważny rozdział w historii pruszkowskiego półświatka. Śmierć "Barabasza" przypadła bowiem na czas, kiedy przed jego spadkobiercami zaczęły rysować się znakomite perspektywy.
Na zakręcie historii Ostatni rok upadającej PRL był czasem wielkich przemian gospodarczych i politycznych. W wyniku porozumień zawartych przy Okrągłym Stole, solidarnościowe władze rozwiązały Służbę Bezpieczeństwa. Wielu funkcjonariuszy SB zostało pozytywnie zweryfikowanych i rozpoczęło pracę w Urzędzie Ochrony Państwa bądź w innych służbach mundurowych. Ci, którzy nie przeszli weryfikacji, trafili do policji, na ważne stanowiska w państwowych spółkach, w państwowej i samorządowej administracji. W ten sposób w nowej rzeczywistości odnaleźli się także funkcjonariusze, którzy wcześniej zajmowali się szajkami z Pruszkowa. Te zaś miały coraz większe pole do działania i coraz mniej skutecznych przeciwników. Autorzy transformacji ustrojowej zapomnieli bowiem przeprowadzić konieczne zmiany w organach ścigania. W prokuraturze i sądach szerzyła się korupcja. Niedozbrojona, źle wyposażona, uboga policja, pozbawiona możliwości operacyjnych (zakupu kontrolowanego, przesyłki kontrolowanej) instytucji świadka koronnego i incognito, była przedmiotem drwin i żartów. Komórki zwalczające przestępczość zorganizowaną jeszcze nie istniały, brakowało sprzętu technicznego, łączności. Funkcjonariusze dysponowali starymi, rozpadającymi się samochodami, do których brakowało paliwa. Dodatkowo, pracę organów ścigania paraliżowały zmieniające się i coraz bardziej niejasne przepisy prawne. Równie prędko zmieniały się realia gospodarcze. W połowie 1988 roku, komunistyczny rząd Mieczysława Rakowskiego zliberalizował przepisy i zezwolił na prowadzenie prywatnej działalności gospodarczej. Władze zezwoliły na swobodny handel walutami, umożliwiły podróże, zlikwidowały kartki i bony towarowe, dopuściły obrót towarami na rynkowych warunkach. Doprowadziło to do powstania i rozwoju małych przedsiębiorstw, które tworzyły doskonale rozwijający się sektor prywatny.
Powstaje mafia Po wypadku "Barabasza", schedę po nim przejął jego współpracownik – Zbigniew Kujawski ps. "Ali". W aktach Instytutu Pamięci Narodowej figuruje jako kontakt operacyjny (informator) Służby Bezpieczeństwa. Parę lat później został zastrzelony w nie do końca jasnych okolicznościach. Po jego śmierci funkcjonowało kilka mniejszych i większych gangów, które zaczęły łączyć się i współpracować ze sobą. Tak powstał pierwszy skład grupy pruszkowskiej, której niepodzielnym szefem został na początku lat 90. Andrzej Kolikowski ps. "Pershing". Kolikowski, podobnie jak "Barabasz", "Nikoś" czy "Ali" od początku lat 80. współpracował z wojskowymi służbami specjalnymi. W połowie lat 80. założył w Warszawie pierwsze kasyno (musiał mieć na to zgodę władz). Kasyno było miejscem spotkań oficerów wojska, policji i tajnych służb. Cały czas dyskretną opiekę nad nim roztaczał kontrwywiad wojskowy. A sam "Pershing" jako informator składał regularne meldunki. Kasyno w centrum Warszawy było również ulubionym miejscem zabaw mazowieckiego półświatka. To właśnie tam w latach 80. "Pershing" poznał liderów szajek przestępczych ze stolicy i z Pruszkowa. Był "ich" człowiekiem". Po śmierci "Alego" stał się niekwestionowanym liderem grupy pruszkowskiej. "Masa" zeznawał: Do grupy tej wszedłem w 1990 roku (…) W tamtym okresie grupa liczyła około 80 osób. Swoich ludzi mieli Pawlik i Parasol, około 20 osób z Pruszkowa, Pershing miał około 50 osób, pozbieranych z całej Warszawy. Te osoby wykonywały ich polecenia. Grupa zajmowała się wtedy napadami na tiry, wymuszaniem haraczy od restauratorów, odzyskiwaniem długów. Odnośnie napadów na Tiry, to były to organizowane napady na samochody przewożące alkohol i papierosy – mówił "Masa" prokuratorom. Z jego zeznań wynika, że bandyckie napady i wyłudzenia haraczy miesięcznie przynosiły gangsterom kilkadziesiąt tysięcy dolarów zysku. Z czasem, bandyci poszerzali swój teren. Wymuszali haracze w kolejnych miasteczkach m.in. w Błoniu i Ożarowie Mazowieckim, później w południowo–zachodnich częściach stolicy. Imperium mafijne powiększało się z każdym tygodniem. Haracze od restauracji zbierane były w Warszawie (…). Kwoty haraczu zaczynały się od 500 dolarów, w zależności od zysków restauracji. (…) Później zaczęły się też wymuszenia z agencji towarzyskich, tym zajmowała się grupa Rympałka - Marka Czarneckiego. Z agencji ściągano średnio 500 USD miesięcznie. "Masa" zapamiętał, że obowiązywał ścisły podział zysków. System był taki, że każdy dowodzący swoją grupą , np. Żaba połowę zebranych haraczy brał dla siebie, a połowę dzielił między żołnierzy . Ze swojej części, połowę oddawał mnie, a ja z kolei ze swojej części połowę oddawałem starym. Miesięcznie starym przekazywałem kwoty kilkudziesięciu tysięcy nowych złotych – opowiedział prokuratorom. Równolegle, kolejnym źródłem zysku gangsterów była sprzedaż samochodów. Samochody braliśmy od różnych złodziei, było wiele tych osób nie pamiętam ich, pamiętam jedynie, że samochody te załatwiał Wojtek Kiełbiński. Potem razem sprzedawaliśmy je. (…) Z tego, co pamiętam, sprzedaliśmy wtedy kilkaset samochodów. Na każdym sprzedanym samochodzie zarabiałem kilkaset dolarów – powiedział skruszony gangster. "Masa" wspominał, że klientami mafii byli również biskupi z archidiecezji warszawskiej.
Jacht "Baraniny" Gang pruszkowski bardzo szybko stał się wiodącą strukturą przestępczą w Polsce. Tym bardziej, że od 1991 roku blisko współpracował z nim Jeremiasz Barański ps. "Baranina" wywodzący się z łódzkiego półświatka. Od początku lat 80. był znany milicji w Łodzi. Współpracował z nią jednak lojalnie, informując o przestępstwach popełnianych przez konkurencję. Na początku lat 90. Barański stał się udziałowcem spółki Bakoma (drugim udziałowcem był Edward Mazur, polonijny biznesmen podejrzewany o zlecenie zabójstwa generała Marka Papały). W 1992 roku "Baranina" wyjechał na stałe do Wiednia. Oficjalnie był biznesmenem i konsulem honorowym Liberii, akredytowanym na Słowacji. To ostatnie stanowisko uzyskał dzięki Wojskowym Służbom Informacyjnym. – WSI miało różne materiały obciążające "Baraninę" – mówi dr Leszek Pietrzak, członek Komisji Weryfikacyjnej WSI. – Przez cały czas, będąc w Wiedniu, "Baranina" współpracował niejawnie z WSI przy prowadzonych przez tę służbę operacjach przestępczych. Dowodem tego może być odnaleziona w archiwach WSI notatka z 1991 roku. O Jeremiaszu Barańskim czytamy w niej: "Jest członkiem zorganizowanej grupy przestępczej zajmującej się przemytem papierosów, alkoholu i narkotyków do RP oraz nielegalnym handlem bronią". W innej notatce napisane jest, że "Baranina" i współpracujący z nim oficer WSI "stwierdzili, że mają stosowne powiązania ze służbami specjalnymi, lecz nie określili jednak, o jakie służby chodzi". W 2001 roku Sejmowa Komisja ds. służb specjalnych odkryła, że wyznaczaniem zadań "Baraninie" zajmowali się trzej oficerowie WSI. Najważniejszym był płk Andrzej Kaźmierczak ps. Siwy – po 2001 roku negatywny bohater afer paliwowych. Status konsula honorowego zapewnił "Baraninie" immunitet dyplomatyczny. Policja nie mogła kontrolować jego mieszkania, biura, pojazdów ani bagażu. Jeszcze w 1994 roku świeżo upieczony konsul kupił luksusowy jacht, którym często wypływał w dalekie podróże. Oficjalnym powodem było nawiązywanie z kolejnymi państwami stosunków dyplomatycznych w imieniu rządu Liberii. W rzeczywistości "Baranina" wykorzystywał swoje podróże do przewożenia narkotyków. Z akt śledztwa prowadzonego przez Wydział Przestępczości Zorganizowanej wiedeńskiej prokuratury wynika, że w Kolumbii i w Belize gangsterowi dostarczano środki odurzające w przesyłkach dyplomatycznych. Barański pakował je na jacht i przez ocean, a następnie przez Cieśninę Gibraltarską wracał do Europy. Cumował najczęściej w Marsylii lub Barcelonie. Tam jego bagaż – bez kontroli celnej – zabierał samochód oznaczony dyplomatycznymi numerami rejestracyjnymi. W ten sposób narkotyki trafiały do wiedeńskiego gabinetu konsula honorowego Liberii. Stamtąd przez Czechy jechały do Polski i dalej do krajów zachodniej Europy. Odpowiedzialnym za transport był oficer WSI nazwiskiem Adam Chmielewski, późniejszy bohater afery paliwowej.
Od spawacza do ojca chrzestnego Od drugiej połowy lat 90. klientem "Baraniny" był również gang mokotowski – wówczas kontrolowany przez grupę pruszkowską i opłacający się jej. Szefem grupy od samego początku był Andrzej Horych. Zaskakująca jest kariera przestępcza tego człowieka. Horych – absolwent szkoły zawodowej, z wykształcenia spawacz – urodził się pod koniec lat 50. w ubogiej rodzinie na warszawskiej Pradze. W latach 70. był wielokrotnie notowany i zatrzymywany za pospolite przestępstwa i chuligańskie wybryki. Później związał się z hersztem trójmiejskich gangsterów – Nikodemem Skotarczakiem ps. Nikoś – i szybko stał się ważną postacią w półświatku. W kwietniu 1979 roku Andrzej Horych został zarejestrowany w ewidencji Wojskowej Służby Wewnętrznej jako kontakt operacyjny "Korek". Zachowane dokumenty wskazują, że od tamtego momentu przez lata brał udział w przestępczych grach operacyjnych specsłużb. Pod koniec lat 80. odłączył się od Skotarczaka, ale wciąż blisko z nim współpracował. Nowe miejsce dla siebie w przestępczym świecie znalazł w Warszawie. Z początku opłacał się "Pruszkowiakom", jednak w 2000 roku, gdy CBŚ rozbił gang pruszkowski, natychmiast przejął kontrolę nad podziemiem przestępczym stolicy. Stworzył najbardziej brutalny gang w historii polski. Jego ludzie kontrolowali m.in. gang "obcinaczy palców", wyłudzali haracze i podporządkowali sobie rynek narkotykowy. Zarobione pieniądze inwestowali w nieruchomości nad Morzem Śródziemnym. Czuwał nad tym Janusz G. – były funkcjonariusz warszawskiej SB, później jedna z kluczowych postaci w gangu. Sam "Korek" został aresztowany w 2003 roku, a 5 lat później skazany na 15 lat więzienia za handel narkotykami i kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Nie zgodził się na współpracę z policją i prokuraturą, a zza krat wydał wyrok śmierci na świadka koronnego, prokuratora i zajmującego się jego grupą dziennikarza. Choć on sam siedzi w pilnie strzeżonej celi, jego gang zdaje się odradzać. I znowu pojawiają się wokół niego byli funkcjonariusze tajnych służb. A to może oznaczać, że rozbicie tej struktury będzie niezwykle trudne nawet za kilka lat. Leszek Szymowski
Kim jest Jan Kosek, tajemniczy biznesmen z Zabierzowa SYLWETKA. Najbardziej zagadkowa postać spośród uczestników tzw. afery hazardowej O drodze zawodowej Jana Koska wiemy niewiele. Dał się za to nieco poznać jako człowiek dzięki nagraniom jego wypowiedzi przez funkcjonariuszy CBA. W Zabierzowie, przy ul. Krakowskiej, mieszczą się cztery firmy, w których Kosek jest albo prezesem, wiceprezesem, albo członkiem zarządu. Wszystkie prowadzą działalność związaną z hazardem. Wszystkie też mają powiązania z austriacką spółką Novomatic Group of Companiesi, największego koncernu europejskiego w tej branży. Jan Kosek jest też wiceprezesem Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. W jego imieniu wielokrotnie prowadził oficjalne negocjacje z resortem finansów. Jak wiadomo - z zamieszczonych stenogramów w "Rzeczpospolitej" - również zakulisowo starał się oddziaływać na Ministerstwo Finansów, planując razem z Ryszardem Sobiesiakiem działania, które miały skompromitować, a w efekcie doprowadzić do dymisji niewygodnego dla branży hazardowej wiceministra finansów Jacka Kapicę. Kosek, a właściwie dr inż. Jan Kosek, skąpi informacji na swój temat. Na jednej ze stron internetowych poświęconych hazardowi znaleźliśmy jedynie zdawkową informację, że jako jeden z nielicznych menedżerów "ma doświadczenie akademickie". Jakie, nie wiadomo. Jest jednak niezwykle aktywny zawodowo, nie tylko bowiem prowadzi korespondencję z Ministerstwem Finansów w imieniu Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne oraz działa zakulisowo, ale często uczestniczy w posiedzeniach samorządów w różnych częściach Polski. Jest na nich obecny, gdy radni zajmują się wnioskami PRU "Filmotechniki" o umieszczenie w danej miejscowości salonu gier. Choć formalnie dr Kosek jest wiceprezesem "Filmotechniki", to spółka nie ma prezesa. Z reguły radni - bez głosu sprzeciwu - wydają pozytywną opinię. W czasie jednego z takich spotkań we Wrześni przedstawił swoją spółkę. - Powstała w 1993 r. jako sprywatyzowane przedsiębiorstwo państwowe. Wspólnikami są osoby fizyczne, osoby prawne oraz dwie komunalne instytucje kultury - mówił. - Do 1992 r., zanim Sejm przyjął ustawę o grach losowych i zakładach wzajemnych, działalność ta była prowadzona w większości w Polsce przez państwowe instytucje kultury i taką instytucją była "Filmotechnika". Obecnie prowadzimy 21 salonów. Działalność salonu gier scharakteryzował jako "nieuciążliwą, cichą, spokojną, przeznaczoną dla osób dorosłych". Radnym z Wrześni pochwalił się wtedy, że w Wielkopolsce spółka działa w kilku miastach: Poznaniu (3 salony), Kaliszu, Koninie, Ostrowie Wielkopolskim, a kilka dni wcześniej "Filmotechnika" dostała pozytywną opinię radnych w Kościanie. Przypomniał, że zgodnie z ustawą w miejscowościach do 100 tysięcy mieszkańców może być zlokalizowany jeden salon, a na każde rozpoczęte 100 tysięcy mieszkańców - kolejny. Na pytanie radnej, co miasto będzie miało z salonu, Jan Kosek odpowiedział: - To jest ekonomia, czyli jeśli jest się czym dzielić, to się dzielimy. Radni bez głosu sprzeciwu poparli wniosek "Filmotechniki". W swojej branży dr Kosek ma opinię wybitnego znawcy zagadnień prawnych związanych z grami losowymi, salonami gier i kasynami. Na portalu branży hazardowej figuruje wśród "twarzy branży hazardowej". Duży odsetek osób odgrywających pierwszoplanową rolę na polskim rynku hazardowym, to cudzoziemcy. Kiedy o tzw. aferze hazardowej stało się głośno, a nie pojawiły się jeszcze stenogramy z zapisem wypowiedzi Jana Koska, ten zapewniał, że nie próbował wpłynąć na ówczesnego przewodniczącego klubu PO Zbigniewa Chlebowskiego. Przekonywał, że zawsze w sprawie zmian do tzw. ustawy hazardowej działał oficjalnie, jako przedstawiciel Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. Zaprzeczał, by Chlebowski składał w jego obecności "jakiekolwiek obietnice, że cokolwiek załatwi". Przyznał, że zna Chlebowskiego około 10 lat, ale spotykał się z nim tylko prywatnie. Na pytanie, czy dawał pieniądze dla PO, zasłonił się niepamięcią, choć nie wykluczył, że w przeszłości wspomagał finansowo kampanię Platformy. Wiadomo, że w 2005 r. wyłożył na PO 18 tys. zł. Kosek twierdzi jednocześnie, że chyba i innym partiom dawał pieniądze na kampanię. W kłopoty starał się wpędzić też PiS. Przypomniał, że prace nad zmianami w tzw. ustawie hazardowej rozpoczęły się w czasach rządów tej formacji. Jednakże pomysł PiS polegał na tym, by wprowadzić dopłaty 10 proc. w kasynach, salonach gier, na automatach o niskich wygranych. W ocenie Koska było to złe rozwiązanie. Powołuje się na materiały resortu finansów, z których wynika, że rentowność kasyn w Polsce waha się na poziomie 1 do 2 proc., a na 27 działających kasyn - 11 jest nierentownych. W przypadku salonów gier, około 30 z nich jest nierentownych. Stenogramy rozmów opublikowanych w "Rzeczpospolitej" pokazują natomiast, że Jan Kosek zdecydowanie dążył do korzystnych zmian w tzw. ustawie hazardowej (fragmenty publikujemy obok). Okazało się też, że chciał, by Zbigniew Chlebowski interweniował w Ministerstwie Finansów w sprawie przetargu na otwarcie salonu gier w Warszawie. W przetargu brała udział "Filmotechnika". W kwietniu 2008 r. firma Koska zdobyła tę intratną lokalizację. Jednak na krótko. Kiedy bowiem w resorcie finansów przeprowadzono wewnętrzną kontrolę "przetargu", to dwa miesiące później wiceminister finansów Jacek Kapica uchylił decyzję komisji przetargowej. Czytając stenogramy rozmów, jakie przeprowadzał dr Kosek, niedwuznacznie wynika, że działający w Zabierzowie biznesmen w walce o swoje gra ostro. Mówi m.in. do Sobiesiaka: - To trzeba blokować na wszystkie możliwe sposoby (chodzi o niekorzystne dla branży hazardowej propozycje zmian w ustawie - red.). Staraliśmy się wczoraj skontaktować z dr. Janem Koskiem, ale bezskutecznie. Prezes w pracy był nieobecny, a pani w sekretariacie obiecała przekazać mu naszą prośbę o rozmowę. Nie oddzwoniła. Włodzimierz Knap
WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO WIEDNIA Znajomość prominentnych polityków Platformy z Sobiesiakiem, czy Koskiem wydaje się zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, u której podstaw stoją postaci znacznie większego kalibru. Przyjaciele „Mira”, „Zbycha” i „Grzecha” – ujawnieni podczas kolejnych odsłon tzw. afery hazardowej mogą być jedynie pionkami w grze, o której decydują potężne układy i figury. Utrzymuje się, iż środowisko branży hazardowej – z którym kontaktowali się Drzewiecki, Schetyna i Chlebowski ma silne powiązania z przestępczością zorganizowaną. Ale nie tylko. Kasyna - od kiedy tylko istniały, były miejscem szczególnej aktywności operacyjnej służb. W nich spotykali się biznesmeni, dyplomaci, gangsterzy, oficerowie wojska czy policji, a często również politycy centralni i samorządowi. To wymarzone miejsce dla zdobywania wiedzy o środowiskach tych osób, ale też do pozyskiwania nowych źródeł informacji. W państwach kontrolujących hazard, kasyna i salony gry są z zasady inwigilowane przez służby specjalne, przy czym rodzaj tej „opieki” przyjmuje czasem formę czerpania zysków z działalności hazardowej, a część pieniędzy zarobionych przez kasyna zasila fundusze operacyjne służb. Ta praktyka może świadczyć, iż pojawiające się pogłoski o związkach Sobiesiaka i Koska z tajnymi służbami, nie są pozbawione podstaw, a wówczas rodzaj kontaktów polityków PO i genezę afery hazardowej należy poważnie zweryfikować. Jakkolwiek niektóre media czynią z Sobiesiaka i Koska „królów hazardu”, typując tego drugiego na „mózg” operacji związanych z nowelizacją ustawy o grach losowych – nietrudno dostrzec, że w poszukiwaniu najgłębszych związków hazardu z mafią i służbami należy badać więcej, niż tylko życiorysy obu gentelmenów. By wskazać – jak daleko mogą prowadzić interesy tej branży, warto cofnąć się do początków naszej „ustrojowej transformacji”. Przed siedmioma laty Wojciech Sumliński w artykule „Mafia hazardowa” pisał, iż ustawę o grach losowych z 1992 roku uważa się za pierwsze profesjonalnie lobbowane prawo i wskazywał, że na lobbing prowadzony wśród posłów wydano wówczas - zdaniem ekspertów Banku Światowego - 500 tys. USD. Przypominał również o roli, jaką w działaniach lobbystów miała odegrać Anastazja P. (Marzena Domaros) – opisująca następnie swoje erotyczne przygody z politykami: „W Sejmie gościł ambasador Austrii, a Anastazja P. - jak twierdził ówczesny szef Komisji Finansów Publicznych - miała zdyskredytować twórców ustawy, gdyby coś poszło nie po myśli właścicieli automatów”. Co wspólnego z lobbingiem hazardowym mógł mieć ambasador Austrii? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się cofnąć jeszcze dalej – w ponurą rzeczywistość peerelowskich lat 70. i 80. Nie dla wszystkich była ona jednakowa. Swoją karierę zaczynał wówczas Jeremiusz Barański (takiej pisowni imienia używał w latach 70. "Baranina" w licznych pismach do sądu i prokuratury, by dopiero później stać się Jeremiaszem). Urodzony w Sopocie, Barański często zmieniał miejsce zamieszkania, by na początku lat 80. wylądować w Łodzi. Był postacią doskonale znaną w tamtejszym środowisku przestępczym i niemniej interesującą dla łódzkiej bezpieki. Współpracował z nią lojalnie, informując o przestępstwach popełnianych przez konkurencję. W tym kontekście – wolno zauważyć, że wieloletni skarbnik PO i zaufany premiera Tuska –Mirosław Drzewiecki, miał już w latach 90. kontakty z ludźmi łódzkiej mafii, a według zeznań skruszonego przestępcy Macieja W. korzystał z dostarczanych przez niego narkotyków, a nawet zażywał je razem z gangsterem. Gdy w 1994 roku Drzewiecki, wspólnie z żoną otworzył ekskluzywną kawiarnię o nazwie (nomen omen) "Wiedeńska", stała się ona natychmiast ulubionym miejscem spotkań łódzkiej "ośmiornicy". I choć Drzewieccy, lokal zamknęli, ludzi z tzw. miasta widywano często w towarzystwie wpływowego polityka. Brat Drzewieckiego – Dariusz był na początku lat 90. właścicielem znanej w Łodzi dyskoteki Studio. Jak twierdzi łódzka prokuratura - nawiązał wtedy kontakt z członkami słynnej "ośmiornicy" i by zdobyć pieniądze na remont lokalu, pożyczył kilkadziesiąt tysięcy marek od bossa mafii Tadeusza M. ps. Tata. Wróćmy jednak do Barańskiego. W roku 1992 „Baranina” wyjechał na stałe do Wiednia. Oficjalnie był biznesmenem i konsulem honorowym Liberii, akredytowanym na Słowacji. To ostatnie stanowisko uzyskał dzięki Wojskowym Służbom Informacyjnym i przez cały czas pobytu w Wiedniu współpracował niejawnie z WSI przy prowadzonych przez tę służbę operacjach przestępczych. Jak duże wpływy miał ów „służbowy gangster” świadczy zdarzenie z 1991 roku. To wówczas, u Jana Widackiego, wiceszefa MSW, pojawił się, powiązany z "Baraniną", człowiek o nazwisku Zdzisław Herszmann - emigrant z Polski zamieszkały w Wielkiej Brytanii i Monte Carlo. Herszman miał znajomości w MSW, a jednocześnie współpracował z zarządem "Pruszkowa", m.in. z Andrzejem Kolikowskim (Pershingiem) i Andrzejem Zielińskim (Słowikiem). Herszmannowi miał towarzyszyć Andrzej Kuna – późniejszy uczestnik wiedeńskich rozmów Kulczyk - Ałganow. Mężczyźni mieli przekonywać Widackiego do pomysłu powołania prywatnej fundacji, która udzielałaby pomocy policjantom, poszkodowanym podczas pełnienia służby. Fundacja „Bezpieczna Służba” (anagram od SB) powstała przy MSW w lutym 1991, a na jej czele stanęły Bożena Tykwińska i Krystyna Barański - siostra i żona „Baraniny”. W akcie notarialnym, powołującym fundację obok nazwiska Herszmanna widnieje nazwisko Romualda Marka Minchberga. Wśród celów fundacji wymieniono organizowanie gier losowych, a jednym z pierwszych działań podjętych przez Żagla były starania o koncesję na kasyno dla Romualda Minchberga. Warto zauważyć, że w środowisku związanym z „Baraniną” znajdziemy również kilka nazwisk szacownych polityków Platformy. Z zeznań Andrzeja Czyżewskiego – byłego prokuratora, złożonych przed polskimi śledczymi w Hamburgu, przy okazji sejmowego śledztwa w sprawie PKN Orlen wynika, że we wrocławskiej wilii Barańskiego (który zarządzał wówczas mafią paliwową na Śląsku) odbywały się spotkania notabli wrocławskich. Bywał tam m.in. Władysław Frasyniuk, ale też Grzegorz Schetyna i Aleksander Grad – ważne postaci dzisiejszej Platformy. W towarzystwie tym nie brakuje także ludzi tajnych służb. Przypomnę o jednym tylko, ważnym wątku. W roku 2005 w jednym ze śledztw w sprawie mafii paliwowej, pojawia się spółka Konsorcjum Victoria. W 2002 r. Victoria znajdowała się na skraju bankructwa. Rok później zdobyła już jednak intratne kontrakty, dzięki którym zaczęła zarabiać miliony na rozprowadzaniu produktów z polskich rafinerii. Jak doszło do tego cudu? Prokuratura Apelacyjna w Krakowie przesłuchała wówczas byłego wiceszefa ABW gen. Pawła Pruszyńskiego i ppłk. Marka Wróblewskiego, zastępcę szefa pionu zajmującego się przestępczością zorganizowaną. Przesłuchiwani również byli oficerowie Wojskowych Służb Informacyjnych. Zainteresowanie prokuratorów wzbudziły intensywne kontakty oficerów tajnych służb z paliwowymi baronami. Łącznikami mieli być - wedle zeznań pracowników Victorii - gen. Pruszyński i ppłk Wróblewski. Obaj w latach 2003-2004 kilkadziesiąt razy kontaktowali się z szefami Victorii.
Choć ppłk Marek Wróblewski nie pracuje już w ABW, nazwisko to ma nadal znaczenie w służbie pana Bondaryka. Od stycznia 2008 roku rzecznikiem prasowym ABW jest mjr Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska – prywatnie żona ppłk Wróblewskiego. W latach 80. w Wiedniu przebywał również Ryszard Sobiesiak, grając m.in. w austriackich klubach piłkarskich. Schyłek kariery piłkarskiej Sobiesiaka łączy się z jego pierwszymi krokami w branży hazardowej. Po powrocie z Austrii, dzisiejszy przyjaciel polityków PO kupił większość akcji Casino Polonia we Wrocławiu. Szczegóły transakcji oraz to, skąd wziął na zakup pieniądze, są do dziś tajemnicą. Hazardowy biznes był wówczas żyłą złota, a Sobiesiak zaczął na nim zarabiać ogromne pieniądze. Przy pokerze czy ruletce – modnych rozrywkach polityków - zaczął poznawać wpływowych ludzi. Z tego czasu datuje się jego znajomość ze Schetyną. Wkrótce Sobiesiak zaczął z rozmachem inwestować w branżę i otworzył kolejne kasyna, m.in. w Łodzi, Warszawie i Szczecinie. Warto w tym miejscu przypomnieć, że pierwsze kasyno w Warszawie, w połowie lat 80. założył Andrzej Kolikowski ps. Pershing – współpracownik bezpieki cywilnej i wojskowej – podobnie jak jego kamraci z grupy pruszkowskiej, „Barabasz”, „Nikoś”, czy „Ali”. Kasyno było miejscem spotkań oficerów wojska, policji i tajnych służb. Cały czas dyskretną opiekę nad nim roztaczał kontrwywiad wojskowy. Miałem jednak wyjaśnić – dlaczego, w roku 1992 wizyta ambasadora Austrii w Sejmie była kojarzona z lobbingiem na rzecz ustawy o grach losowych. Otóż – w roku 1990 austriacka firma Novomatic utworzyła w Łodzi spółkę Casino Centrum. Novomatic to jeden z największych producent automatów do gry. Stanowi własność Johanna Grafa, a jej siedziba mieści się w austriackim miasteczku Gumpoldkirchen. Graf swoje kasyna i salony gier prowadzi na terenie Rosji, Ukrainy i krajów Trzeciego Świata. Austriacy działali na polskim rynku poprzez firmę Novo Poland, w której Johann Graf posiadał 90 procent udziałów. Od 1991 do 2000 roku stanowisko dyrektora w łódzkim kasynie, należącym do Austriaków piastował Ryszard Sobiesiak. Jak czytamy w artykule „Sekrety fortuny Sobiesiaka” – „Sobiesiak zajmował się ważniejszymi gośćmi, a było ich niemało: ówcześni właściciele Widzewa Andrzej Pawelec i Andrzej Grajewski czy znajomy z boiska Jan Tomaszewski. Poza ludźmi związanymi ze sportem, lokalnymi politykami i biznesmenami, w kasynie spotykali się terroryzujący miasto gang „Popelina” i osoby, które później stały się znane z procesów łódzkiej „ośmiornicy”. W łódzkim kasynie splatają się wieloletnie znajomości i interesy wszystkich bohaterów „afery hazardowej”. W zarządzie Casino Centrum znajdziemy Jana Koska, a w radzie nadzorczej spółki zasiada Ryszard Presch, biznesmen, którego rozmowy z Sobiesiakiem podsłuchało CBA. Presch od początku reprezentował austriacki Novomatic i był prezesem firmy Novo Poland. W latach 90. - 5 procent udziałów w firmie miało Przedsiębiorstwo Handlowo-Usługowe Unia, następne 5 procent Stanisław Nowotny, dawny dyrektor ZPR, późniejszy dyrektor gabinetu szefa Urzędu Rady Ministrów. Novo Poland posiadał automaty do gry produkcji firmy Novomatic. Automaty dzierżawiły dwa przedsiębiorstwa: Estrada Polska oraz Filmotechnika, której obecnym wiceprezesem jest Jan Kosek. Gdy w roku 1992 pojawiła się nowa ustawa, jasno wykluczająca obcy kapitał - udziały Novomaticu kupił Teatr Wielki, stanowiący własność Ministerstwa Kultury i Sztuki. Austriakom pozostał lukratywny kontrakt usługowy. Umowa przewidywała, że Novo Poland w zamian za udostępnienie automatów, otrzyma procent z zysków, jakie wypracują Filmotechnika i Estrada. Zyski Austriaków wynosiły tylko w 1993 roku około 24 miliardów złotych, zyski Filmotechniki i Estrady Polskiej w tym samym czasie po kilkaset milionów złotych. Dziś – wśród członków zarządu spółki Novo Poland znajdziemy Stanisława Nowotnego i Ryszarda Prescha. Wcześniej – Jana Koska, którego nazwisko widnieje również w kilku innych firmach, zarządzanych przez Johanna Grafa. W roku 1992, wizyta ambasadora Austrii w Sejmie nie wpłynęła na kształt przyjętej wówczas ustawy i firma Novomatic była zmuszona odsprzedać swoje udziały polskim podmiotom. Nie sądzę, by cokolwiek na tym straciła. O tym, że austriacka firma ma nadal ogromy wpływ na biznes hazardowy w Polsce – świadczą kariery Koska, Nowotnego czy Sobiesiaka. Może zatem najważniejsze wątki „afery hazardowej” nie kończą się na „królach hazardu”, a sięgają znacznie dalej – do cesarsko – królewskiego Wiednia? Ścios
HARACZ DLA WARSZAWSKIEGO URZĘDNIKA Władze Warszawy i prezydent Hanna Gronkiewicz Waltz wiele mówią o promowaniu przedsiębiorczości. Wyrazem troski o stołeczny biznes jest swoisty haracz, jaki na osoby prowadzące własną działalność nałożyli miejscy radni. Urzędnicy, pobierając codzienną opłatę, oszczędzają jednak podmioty zagraniczne. Polityka państwa musi sprzyjać małym i średnim przedsiębiorstwom. Ważnym celem jest odbiurokratyzowanie gospodarki. Należy obniżyć opłaty związane z rozpoczęciem działalności oraz uzyskaniem stosownych koncesji i zezwoleń, których liczbę należy zmniejszyć(...) ponadto należy (...) zmniejszyć zakres i dokuczliwość kontroli, zmniejszyć i usprawnić obowiązki w zakresie sprawozdawczości, zwiększyć prawa przedsiębiorców. (Program gospodarczy Platformy Obywatelskiej z 2007 r.). Czytając program Platformy Obywatelskiej, wydaje się, że mamy do czynienia z partią przyjazną dla przedsiębiorców, dla której wolny rynek i ulgi dla pracodawców są wartością nadrzędną. Ze zdziwieniem program PO muszą przyjmować przedsiębiorcy w Warszawie, gdzie wywodząca się z tej partii „liberalna” prezydent rządzi od prawie czterech lat. Przyjaznej polityki ratusza stołeczni przedsiębiorcy doświadczają na każdym niemal kroku. Z roku na rok rosną opłaty i czynsze, w roku 2009 osoby prowadzące działalność otrzymały od miejskich radnych kolejny prezent. Jest nim opłata targowa. Wynosi ona, w zależności od strefy, 6-8 złotych dziennie. Łatwo policzyć, że „szczęśliwiec” działający w strefie tańszej zapłaci miesięcznie ok. 140 złotych, w droższej – opłata wyniesie już prawie 200 złotych. To kolejne koszty, jakie do już istniejących – podatek, czynsz, ZUS za siebie i pracownika – musi pracodawca ponieść, by sprostać oczekiwaniom ratusza. Przedsiębiorcy mówią, że mają już dość. Ratusz przeciwnie – chce, by pieniędzy do miejskiej kasy spływało coraz więcej. Władze Warszawy podjęły w ostatnim czasie inicjatywę zachęcającą do... płacenia podatków w stolicy. Zainteresowanych odsyłamy na stronę Urzędu Miasta.
Najście w mroźny poranek Opowiadamy się za istotnym ograniczeniem reglamentacji oraz umocnieniem wolności gospodarczej. Państwo powinno zapewnić stabilne ramy funkcjonowania wolnego rynku. Na jego straży powinien stać skuteczny i jednocześnie ograniczony nadzór regulacyjny. Jego rolą jest ochrona wolnego rynku, a nie jego ograniczanie. (Program PO 2007 r.). Mroźny poranek na warszawskiej Pradze. Do jednego ze sklepów wchodzą dwie osoby. Mówią, że są z Urzędu Miasta. Żądają uiszczenia opłaty targowej w wysokości 6 złotych. Właściciel sklepu nie kryje zaskoczenia. – Nikt nie raczył poinformować mnie o nowej opłacie – mówi właściciel lokalu. – Państwo poinformowali mnie, że przychodzić do mnie będą codziennie, a nie zapłacenie kwoty sześciu złotych może oznaczać problemy. Na pytanie, czy mieszczący się po przeciwnej stronie ulicy supermarket też musi płacić, wyraźnie zdenerwowana pani inkasent odpowiedziała, że nie, gdyż... hipermarket to budynek, a mój sklep jest tylko budowlą. Na argument, że przecież oba budynki mają identyczną konstrukcję (zbudowane są z blachy – red.), tylko market jest trochę większy, pani odpowiedziała, że nieistotne, bo „zagraniczny” nie musi płacić. Inkasenci pojawili się też na osiedlowym placu targowym. Również zażądali opłaty. Zdziwienie sprzedających było ogromne. Tym bardziej, że dziwni goście nie chcieli wystawić faktury ani żadnego pokwitowania za uiszczoną opłatę. – Pomyślałem, że mam do czynienia z próbą wymuszenia haraczu – mówi jeden z właścicieli lokalu. – Ale po kilku dniach panowie przyszli w towarzystwie strażników miejskich, więc chyba jednak przysłała ich pani prezydent. Niech chociaż dają pokwitowanie. Jeśli ich działanie jest legalne, nie powinno być z tym problemu! – denerwuje się przedsiębiorca. Przedsiębiorcy to najważniejszy element tkanki społecznej (...) Bez rozwiniętej, konkurencyjnej i nieskrępowanej przedsiębiorczości nie ma mowy o skutecznym zaspakajaniu zbiorowych potrzeb mieszkańców finansowanych ze środków publicznych (...) Rozwój przedsiębiorczości na terenie naszej aglomeracji jest jednym z głównych zadań stojących przed nami w nowej kadencji. Nawiążemy z przedsiębiorcami rzeczywisty dialog, a nie tylko grę pozorów jak do tej pory. (Program Hanny Gronkiewicz Waltz z 2006 r.) Słysząc o dialogu prowadzonym z nimi rzekomo przez władze miasta, właściciele sklepów nie kryją wściekłości. Opłata targowa zwiększa jeszcze koszty prowadzenia ich działalności. A te są niemałe. Koszt utrzymania blaszaka na jednym z praskich placów targowych to od 8,5 do 9 tys. złotych. Składają się na niego ZUS właściciela i pracownika, czynsz, energia, pensje pracowników, podatek dochodowy. Koszt utrzymania sklepu np. sprzedającego alkohol jest odpowiednio wyższy o koszty licencji. - Opłata targowa, chociaż wydaje się nieduża, jest poważnym cios w drobny biznes – mówi pan Piotr, właściciel sklepu spożywczego. – W PRL niszczono prywaciarza, dziś historia się powtarza. Jeszcze kilka takich „drobnych” opłat, a będę musiał zlikwidować interes – dodaje przedsiębiorca. Inni właściciele sklepów nie są tak radykalni. Twierdzą, że zrobią wszystko, by się utrzymać na powierzchni. Jednak jedynym wyjściem będzie dla nich zwolnienie pracowników, co doprowadzi do wzrostu bezrobocia. – Nie ulega wątpliwości, że przez ostatnie cztery lata mamy w Warszawie do czynienia ze zwalczaniem przedsiębiorczości – mówi radny Warszawy Marek Makuch (PiS, głosował przeciw opłacie targowej). – Ta szkodliwa praktyka nie dotyka tylko drobnych handlowców, ale także duże firmy. Jaskrawym przykładem jest likwidacja Hali Kupieckich Domów Towarowych. Przecież KDT było czwartym co do wielkości zakładem pracy w mieście, mogącym skutecznie konkurować z dużymi sieciami handlowymi. Niestety, pani prezydent i koalicja rządząca postanowili tę firmę zniszczyć, nie bacząc na społeczne skutki swych działań. Pojawia się pytanie, kto na tym skorzystał – mówi Makuch.
Wolny rynek dla wybranych Proponujemy program awansu cywilizacyjnego. Jego realizacja umożliwi szybki wzrost jakości życia i zarobków. Wiemy, jak zdecydowanie przyspieszyć proces skracania dystansu cywilizacyjnego, który cały czas dzieli Polskę od krajów zachodnich Unii Europejskiej. Realizacja naszych propozycji to szansa na awans dla wszystkich, a w szczególności dla tych, którzy go najbardziej dzisiaj potrzebują. (Program PO, 2007 r.). Postulat skracania awansu cywilizacyjnego wygląda dziwnie, w kontekście nierównego traktowania polskich i zagranicznych przedsiębiorców. Staraliśmy się ustalić, na jakich zasadach hipermarkety są zwolnione z opłaty, którą polskie sklepy zobowiązane są płacić. Ustanawiająca opłatę targową Uchwała Rady Miasta z 16 kwietnia 2009 roku stwierdza, że: „Zwalnia się z opłaty targowej sprzedaż dokonywaną: na targowiskach pod dachem, stanowiących całość techniczno-użytkową wraz z instalacjami i urządzeniami w rozumieniu przepisów prawa budowlanego, w halach używanych do targów, aukcji i wystaw, na obszarze Rynku Starego i Nowego Miasta, na Mariensztacie w obrębie ulic: Krzywopobocznej, Mariensztat, Garbarskiej i Źródłowej, wzdłuż ul. Podwale na odcinku od ul. Senatorskiej do ul. Nowomiejskiej oraz wzdłuż ul. Nowomiejskiej na odcinku od Rynku Starego Miasta do ul. Mostowej – jeżeli przedmiotem sprzedaży są prace artystyczne, na imprezach o charakterze charytatywnym lub promujących kulturę oraz na festynach - przez okres nie dłuższy niż 7 dni”. Jak widać, hipermarket to „targowisko pod dachem, stanowiące całość techniczno-użytkową”. Pawilon spożywczy już nim nie jest. – Jeżeli już wprowadzamy opłatę, powinna ona obejmować wszystkich. Polityka, w myśl której jeden podmiot musi płacić, a drugi nie, jest zamachem na równość konkurencji – oburza się Marek Makuch. – Postępowanie ratusza jest działaniem nieliberalnym. Co w przypadku partii głoszącej ideały wolnego rynku musi mocno zaskakiwać. Wydaje się, że władze Warszawy chcą uczynić wszystko, by zmusić przedsiębiorców do opuszczenia miasta lub przynajmniej utrudnić im życie – dodaje radny PiS. Na marginesie: stołeczny ratusz rozpoczął akcję, zachęcającą do płacenia podatków w grodzie nad Wisłą. Inicjatywa pod hasłem „Zaproś Brata Pita do stolicy” ma na celu zachęcenie osób, które pracują w Warszawie, a są zameldowane gdzie indziej, do płacenia podatków właśnie w mieście rządzonym przez Hannę Gronkiewicz Waltz. Zwolennicy wolnego rynku sami muszą ocenić, czy działania urzędników i pani prezydent miasta odpowiednio ich do tego zachęcą. Przemysław Harczuk, Łucja Czechowska
Radni, którzy głosowali „za” wprowadzeniem opłaty targowej: Zbigniew Cierpisz, Magdalena Czerwosz, Andrzej Golimont, Jolanta Gruszka, Marcin Hoffman, Lech Jaworski, Piotr Kalbarczyk, Marcin Kierwiński, Ligia Krajewska, Paweł Lech, Dorota Lutomirska, Maria Łukaszewicz, Ewa Masny, Piotr Mazurek, Anna Pabisiak, Mariola Rabczon, Marek Rojszyk, Wojciech Rzewuski, Aleksandra Sheybal-Rostek, Jarosław Szostakowski, Maria Szreder, Zofia Trębicka, Maciej Wyszyński, Małgorzata Zakrzewska, Małgorzata Załęcka, Dorota Zbińkowska, Małgorzata Żuber-Zielicz. P.S. Odpowiedź biura prasowego Urzędu Miasta Stołęcznego Warszawa: Zgodnie z uchwałą Nr LII/1600/2009 Rady m. st. Warszawy z dnia 16 kwietnia 2009 r. , w sprawie zasad ustalania i poboru oraz terminów płatności i wysokości stawek opłaty targowej (ze zm.), inkasentami poboru opłaty targowej na terenie 14 dzielnic m. st. Warszawy wyznaczono jednostki budżetowe m. st. Warszawy (głównie Zakłady Gospodarowania Nieruchomościami). Dobór kadry realizującej pobór opłaty targowej jest zdaniem osoby kierującej tą jednostką.W związku z tym, iż opłata targowa, pomimo swojej nazwy, jest podatkiem lokalnym (publicznoprawnym, nieodpłatnym, przymusowym oraz bezzwrotnym świadczeniem pieniężnym na rzecz Skarbu Państwa, województwa, powiatu lub gminy), faktury z tego tytułu nie wystawia się.Zgodnie z przepisami ustawy z dnia 12 stycznia 1991 r. o podatkach i opłatach lokalnych (Dz. U. z 2006 r. Nr 121, poz. 844 ze zm.), opłatę targową pobiera się od osób fizycznych, osób prawnych oraz jednostek organizacyjnych niemających osobowości prawnej, dokonujących sprzedaży na targowiskach. Opłacie nie podlega sprzedaż dokonywana w budynkach lub częściach budynków, z wyjątkiem targowisk pod dachem oraz hal używanych do targów, aukcji i wystaw. Z obowiązku uiszczania opłaty targowej zwalania się także osoby i jednostki wymienione w art. 15 ust. 1 ustawy o podatkach i opłatach lokalnych, które są podatnikami podatku od nieruchomości w związku z przedmiotami opodatkowania położonymi na targowiskach. Ponadto, zgodnie z § 7 uchwały o opłacie targowej, wprowadzono dalsze zwolnienia przedmiotowe. W trakcie poboru opłaty targowej inkasent powinien wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności (zwolnienia podmiotowe i przedmiotowe) mające wpływ na wysokość należnej opłaty.
Karzeł moralny z GW Najzabawniejsze są sytuacje, kiedy niezawodni pretorianie sprawy jedynie słusznej (obojętnie, z której strony i jakiej sprawy) nagle mają dylemat, jakie stanowisko zająć w głośnej sprawie. Dla przykładu: co mieliby zrobić zawodowi tropiciele faszyzmu z organizacji „Nigdy Więcej”, gdyby jakiś ocalony z holocaustu Żyd zaczął publicznie mówić, że zrobili sobie z tropienia ułudy popłatne zajęcie, a antysemityzm to w Polsce problem folklorystyczny? Albo – żeby nie wymyślać – gdyby jakiś salonowy hierarcha nagle oznajmił, że Żydzi robią z pamięci o holocauście propagandowe narzędzie? Identyczny problem mają dziś środowiska, których hasłem mogłoby być „patrzmy tylko do przodu, bo z tyłu są różne przykre sprawy”, z książką „Kapuściński non-fiction”. Bo z jednej strony w książce są fragmenty, świadczące o tym, że słynny reportażysta był uwikłany we współpracę z peerelowskimi specsłużbami (co zresztą nie jest żadnym zaskoczeniem; kto zna ówczesne realia, ten byłby zaskoczony, gdyby się okazało, że żadnego uwikłania nie było); z drugiej jednakowoż autorem książki jest znany dziennikarz „Gazety Wyborczej”. I cóż tu z tą sprawą począć, panie dzieju? Towarzystwo się gubi i nie wie, jak komentować, bo nie ma jednoznacznych dyspozycji (napisał o tym świetną notkę Defetyk). Och, gdyby tylko tę książkę napisał jakiś historyk z IPN, względnie ktoś ze środowiska krakowskich „Arcanów” albo publicysta „Rzeczpospolitej” – sprawa byłaby prosta. Wystarczyłoby wziąć swoje dawne teksty o książce o Wałęsie, zamienić nazwisko „Zyzak” na nazwisko autora książki o Kapuściński i gotowe. A tak trzeba się zdrowo nagimnastykować, żeby pokazać, że się jest za, a nawet przeciw.
Lecz przyznać trzeba uczciwie, że nie wszyscy mają takie rozterki. Na przykład dyżurny partyjny autorytet (historia jego upadku w okolicznościach politycznej hucpy to jedna z najprzykrzejszych opowieści z III RP) Władysław Bartoszewski od razu wypowiedział się stanowczo, porównując książkę Domosławskiego do przewodnika po burdelach. Pan Bartoszewski, rzecz jasna, książki nie czytał, ale ma już na jej temat wyrobione zdanie. Wiem, że to bardzo niskie, ale w takich sytuacjach zawsze przychodzi mi do głowy pytanie, czy ktoś, kto wyraża się w taki sposób o książce, pokazującej przeszłość jakiejś znanej osoby, nie kieruje się obawą, że ktoś kiedyś i o nim napisze bez należycie hołdowniczej postawy.Teraz czekam z napięciem, aż Radek Sikorski wystąpi z publicznym potępieniem karła moralnego Artura Domosławskiego, bo na razie jakoś nic na ten temat nie pokrzykiwał. Warzecha
Nowa hucpa białoruska - bez zakończenia Przyszedł czas, aby częściowo podsumować awanturę wokół Białorusi. Przyznam się szczerze, że to, co robią polskie władze w tej sprawie przekroczyło najbardziej negatywne oczekiwania. Jestem przygnębiony poziomem polskiej klasy politycznej o wiele bardziej w chwili obecnej niż miało to miejsce przed wywołaniem tej politycznej burdy. Trzeba stwierdzić z wielką przykrością, że upadek myślenia politycznego w Polsce jest znacznie większy niż nawet nam, zawsze bardzo krytycznym wobec niektórych aspektów polityki władz naszego państwa, się wydawało. Przyjrzyjmy się więc sytuacji.
Awantura na zagraniczne zamówienie Nie ulega najmniejszej nawet wątpliwości, że cyrk wokół tzw. prześladowań Polaków na Białorusi stanowi element większego planu politycznego. Większego i realizowanego od lat, ale w tym momencie akurat ze szczególnym natężeniem przez władze Polski. Plan ten ma za swój cel dokonanie zmiany rządów w państwie białoruskim poprzez doprowadzenie, w ten, czy inny sposób, do obalenia władzy prezydenta Aleksandra Łukaszenki i jego obozu politycznego. Oczywiście, nie dla dobra ludu białoruskiego, ale wyłącznie po to, żeby uczynić z Białorusi marionetkę w rękach Zachodu, która służyć będzie przede wszystkim jako daleko wysunięty przyczółek przeciwko Rosji. Nadto - a dla ludzi o mentalności, powiedzmy, biznesowej, jest to istotne - łakomym kąskiem jest białoruska infrastruktura, nietknięta ręką prywatyzacji oraz, o czym nie wolno zapominać, potencjał tkwiący w tzw. własności żydowskiej (dotyczy głównie przedwojennej polskiej części obecnego państwa białoruskiego). Kto za tym stoi konkretnie? Bez wątpienia dwa ośrodki polityki amerykańskiej (w istocie żydowsko-amerykańskiej), jeden skupiony wokół George'a Sorosa, drugi, wokół neokonserwatystów. Jeden i drugi ośrodek działają obecnie niejako prywatnie, nie mając aktualnie bezpośredniego przełożenia na politykę administracji Baracka Obamy, która w sprawie Białorusi milczy. Wpływu nie mają, ale stymulują, podpowiadają itp., itd. Nie można wykluczyć również polityki Unii Europejskiej, bądź raczej niektórych nurtów narodowych w jej łonie. Co prawda reakcja UE jak takiej jest bardzo powściągliwa, i to i tak prawdopodobnie wymuszona faktem wysokiej pozycji zajmowanej przez Jerzego Buzka, znanego orędownika "demokratyzacji" Białorusi, jednak nie należy bagatelizować wpływów np. polityki niemieckiej, której tradycją jest zaangażowanie w tworzenie uzależnionych od siebie tworów państwowych na wschodzie. Paradoksalnie, dowodem na ciche zaangażowanie Niemiec (przeciwko władzom Białorusi; o wywiadzie niemieckim BND prawie nikt nie wie i o nim nie mówi, a to znaczy, że jest doskonały) może być milczenie Rosji, której, jak wiele na to wskazuje, nie do końca w smak jest samodzielny i nie ulegający wpływom przywódca jakim jest Aleksander Łukaszenka (takie są fakty, zupełnie nieprzyswajalne, nawiasem mówiąc, dla polskich politycznych analfabetów widzących w p. Łukaszence li-tylko bezwolne narzędzie w rękach Rosji). W Polsce wskazane siły zewnętrzne mają oparcie w środowisku Gazety Wyborczej (Andrzej Poczobut, dziennikarz GW, prawa ręka A. Borys jest spiritus movens wszystkich kolejnych "protestów") i Fundacji Batorego, a także we Wspólnocie Polskiej, Fundacji na Rzecz Pomocy Polakom na Wschodzie (pomaga np. Polakom…, przepraszam, Gruzinom w Gruzji) oraz w innych tego typu gremiach, których cechą charakterystyczną jest obecność w ich władzach wielu tych samych ludzi. W sensie ideologicznym (siły zewnętrzne) opierają się na szerokim polskim obozie prometejskim, którego emanacją są partie polityczne z Prawem i Sprawiedliwością i, w nieco mniejszym stopniu, Platformą Obywatelską na czele, co z kolei przekłada się na ośrodki władzy w Polsce - na ośrodek prezydencki oraz rząd. Niezależnie od istniejących wpływów, trzeba stwierdzić, że obecne przesilenie wygląda na rozpętane przez polskie władze i media z nadgorliwości, zaś ośrodki zewnętrzne wyraźnie nie wykazują entuzjazmu, realistycznie oceniając widoki (lub ich brak) powodzenia obecnej hucpy, przy okazji nie hamując jednak polskich działań w myśl zasady, że jeżeli Polska się pogrąży, to na swój rachunek.
Prezydent i rząd niektórych Polaków Ze smutkiem należy stwierdzić, że zachowanie władz RP w trwającej awanturze budzi głębokie zażenowanie, powoduje, że każdego myślącego Polaka oblewa rumieniec wstydu. Tym co najbardziej uderza jest stosowanie podwójnych standardów, nieszczerość i natrętna propaganda w najgorszym stylu.
Podwójne standardy Etyka sytuacyjna występuje na dwóch zasadniczych płaszczyznach. Po pierwsze, na płaszczyźnie ogólnej tj. stosunku państwa polskiego do warunków egzystencji polskiej mniejszości w innych krajach w porównaniu z Białorusią, zwłaszcza na Ukrainie i Litwie, a więc krajach, których części terytorium należały przed wojną do Polski i gdzie podobnie jak na Białorusi mniejszość polska ma charakter autochtoniczny. Podwójne standardy są tu widoczne w sposób wyjątkowo jaskrawy. Litwa, łamiąca prawa polskiej mniejszości, do przestrzegania których zobowiązała się podwójnie, bo w umowie z Polską, jak i wstępując do Unii Europejskiej, jest traktowana wspaniałomyślnie i z daleko idącym pobłażaniem. Władze Polski hołubią państwowość litewską wykonując jedynie pozorowane gesty w obronie Polaków. Na Ukrainie jest jeszcze gorzej. Nie ma nawet namiastek pozorów. Polacy żyją tam w narastającej atmosferze szowinizmu banderowskiego (mówimy o zachodniej części państwa ukraińskiego), obserwują bezsilnie hołdy składane mordercom Polaków, muszą akceptować popiersie prymitywnego mordercy, niemieckiego pachołka, dowódcy UPA Romana Szuchewycza na polskiej szkole we Lwowie, czy banderyzację polskiego cmentarza na Łyczakowie. Wszystko to dzieje się w imię prometejskich mrzonek, na których opiera się tzw. polska polityka wschodnia. Białoruś, nie poddająca się Rosji, ale też nie mająca zamiaru z Rosją walczyć w imię polskich obsesji, nie mieści w tym układzie. Dlatego trzeba zniszczyć jej suwerenne władze i zastąpić kukiełkami Zachodu. A że nie staje opozycji, wykorzystuje się do tej brudnej gry część polskiej mniejszości. I tu przechodzę do drugiej płaszczyzny - wewnętrznej, dotyczącej samych Polaków żyjących w państwie białoruskim. Tutaj mamy do czynienia z najbardziej oburzającym zastosowaniem podwójnych standardów przez państwo polskie. Oto wybrano sobie grupę (mniejszościową w stosunku do ogółu społeczności polskiej), która składa się z ludzi będących zawodowymi rewolucjonistami oraz z tych, którzy zbłądzili - omotanych różnymi obietnicami. Władz państwa polskiego nic nie obchodzi, co sobie myślą pozostali Polacy, co się z nimi stanie, jak będą dalej funkcjonować jako społeczność itd. Arbitralnie i brutalnie podzielono ich w zależności od przydatności w realizacji planów politycznych skierowanych przeciwko Białorusi. Czy niefrasobliwi politycy zastanowili się nad konsekwencjami swoich działań? Czy zastanowili się jaki obraz Polski otrzymują chociażby dzieci odrzuconych przez państwo polskie „niewłaściwych” Polaków od prezesa Siemaszki? Czy przyjmą oni w sercu za swoją ojczyznę Polskę, która odrzuca ich rodziców? Czy nie porzucą, w efekcie, polskości? No, ale przecież to wszystko nic nie obchodzi marnych koryfeuszy polskiej polityki. Dlatego właśnie, działania polskich władz wypełniają znamiona skandalu. Jest rzeczą absolutnie niedopuszczalną, aby Prezydent RP afiszował się ze swoim poparciem dla jednej grupy Polaków na Białorusi przeciwko innej. Jest rzeczą absolutnie niedopuszczalną, aby Minister Spraw Zagranicznych oraz jego wiceministrowie (Borkowski i Kremer; obaj poszli nawet dalej od samego R. Sikorskiego) publicznie zapowiadali segregację białoruskich Polaków i tworzenie czarnej listy, na której obecność wykluczy możliwość wjazdu do Polski. W tym miejscu należy wyraźnie podkreślić, że te zapowiedzi to tylko ewentualne usankcjonowanie procederu, który trwa od 2005 r. Tak, od 2005 r. na podstawie nieformalnie istniejącej czarnej listy, poddani przez Ojczyznę segregacji światopoglądowej, niewłaściwi Polacy z Białorusi, nie są do Polski wpuszczani! Brzmi to jak ponury żart, zwłaszcza w sytuacji, kiedy zakłamane media epatują nas bełkotem o „reżimie Łukaszenki”. Ośrodek prezydencki nie zaskakuje. Nie bacząc na całkowite załamanie się podstaw polityki, którą prowadzi (przejście Kazachstanu na stronę Rosji, wybór Janukowycza na prezydenta Ukrainy, utrata wpływów neokonserwatystów na politykę bieżąca USA), z niegodnym podziwu uporem brnie w błędy. Za chwilę Lech Kaczyński i PiS zostaną ze swoimi archaicznymi pomysłami rodem z XIX wieku i dwudziestolecia sami na scenie Europy Środkowo-Wschodniej. Nie mobilizuje ich to jednak do żadnej refleksji. Co najwyżej rzucą oskarżenia przeciwko Rosji i obrażą się na świat. Ich polityka to festiwal błędów, i to w większości błędów z przeszłości powtarzanych bez zastanowienia się nad przyczyną niepowodzeń, która nie tkwi gdzieś na zewnątrz, ale w samej istocie prowadzonej przez ten ośrodek polityki. Zwraca uwagę zwłaszcza seria konsultacji (?) i spotkań odbytych przez ministrów prezydenckich Stasiaka i Handzlika, i samego Prezydenta RP w okresie grudzień-luty, z politykami amerykańskimi, głównie neokonserwatystami z dalszych rzędów, ale także ze specjalnym wysłannikiem USA ds. energetyki w Euroazji Richardem Morningstarem i ostatnio z szefem Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego, najpotężniejszej organizacji lobbystycznej w USA, Davidem A. Harrisem we własnej osobie. Dziwnym trafem, mówi się na tych spotkaniach m.in. o eksporcie demokracji i stabilizacji w regionie… Z kolei rząd miota się. Premier Tusk usunął się zupełnie w cień (zapewne nie wierzy mediom tworzącym wrażenie jednolitofrontowe albo zna rzeczywiste wyniki badań opinii publicznej i nie che się, swoim zwyczajem, narażać), natomiast resort spraw zagranicznych przyniósł swoim zachowaniem, w czasie eskalacji konfliktu, wielkie rozczarowanie. Wspomniane wystąpienia wiceministrów i ministra to zdecydowanie nadir polityki zagranicznej rządu PO. Najnowsze doniesienia znów przywracają jednakże ostrożną nadzieję, o czym niżej.
Kłamstwa i propaganda To, co się dzieje w mediach wokół Białorusi, to kontynuacja najgorszych tradycji zakłamanej propagandy XX-wiecznych totalitaryzmów. Człowiek przeciera oczy ze zdumienia, że dzieje się to w Polsce, że można w naszym kraju po 20 latach tzw. wolności głosić w sposób zupełnie bezceremonialny jawne kłamstwa i podawać je bez zmrużenia okiem do wierzenia społeczeństwu traktowanemu jak bezrozumny tłum. Jakie to przykre, że w - nazwijmy je - pierwszoligowych mediach, tych najbardziej popularnych i docierających do największej liczby odbiorców, nie znalazł się choć jeden sprawiedliwy, który zaprotestowałby przeciwko tej hańbie. Media emanują widza starymi, zgranymi chwytami, które mają Polaków, skłonnych do sentymentalizmu i działania pod wpływem nagłego odruchu, ująć za serce, mają pomóc ustawić ich w jedynie słusznej postawie. A to p. Borys, z miną wyrażającą patos, na tle biało-czerwonej i z palcami ułożonymi w znak „V”. A to mobilizacja resztek białoruskiej opozycji „demokratycznej” pod hasłem „za wolność waszą i naszą”. A to nagle wywiadu w polskiej telewizji udziela p. Milinkiewicz. Brakowało tylko, żeby zaśpiewał nieśmiertelne strofy - „poszli nasi w bój bez broni”. Przecież gołym okiem widać, że u p. Borys i duch gra, i krew gra… Żałość ogarnia, kiedy obserwuje się ten bezmiar manipulacji. Zamiast konać w dybach albo u lawety działa, Milinkiewicz przemawia w TV (gdzie to KGB?), zamiast gnić w areszcie p. Borys jeździ sobie po Europie i to wcale nie z paszportem w jedną stronę. Zaiste, „reżim” białoruski to tyrania nad tyranie! Szczególna przykrą, przy omawianiu medialnej hucpy wokół Białorusi, jest konstatacja, że ośrodek toruński, a zwłaszcza Nasz Dziennik przyczynił się wraz z GW do wywołania wciąż trwającej awantury. Więcej, można powiedzieć, że jest na tym polu szczególnie zasłużony. Jeśli GW jest związana z Sorosem, to ND staje się powoli tubą neokonserwatystów. Wywiad z neokonserwatystą-syjonistą Arielem Cohenem mówi w tej sytuacji bardzo wiele. O ile, co do GW złudzeń brak, to w przypadku ND chyba czas najwyższy, aby gremium decydenckie przerwało jego męczarnie nim będzie za późno.
Czyżby zmiana w dobrym kierunku? Najnowsze fakty budzą jednak nadzieję na opamiętanie. Na razie tylko rządu, ale to bądź co bądź najważniejszy podmiot w państwie. Mizerny, żeby nie powiedzieć żaden, odzew Unii Europejskiej, p. Borys mówiąca na forum Parlamentu Europejskiego o konieczności zniesienia utrudnień wizowych dla obywateli Białorusi (!), miast o straszliwych prześladowaniach jej kolegów, wreszcie zerowe zainteresowanie administracji prezydenta Obamy i chyba również świadomość, że w Polsce prymitywna propaganda nie przynosi oczekiwanych skutków (co stwierdzili nawet blogerzy poprawnego politycznie Onetu), zmobilizowały ministra Sikorskiego do podjęcia na nowo inicjatywy jakiegoś polubownego rozwiązania problemu, któremu w istocie na imię Andżelika Borys. Stąd spotkanie z prezydentem Łukaszenką w Kijowie, zaaranżowane na prośbę polskiego ministra. Sikorski zaproponował powołanie wspólnej komisji mającej istniejące problemy rozwiązać. Propozycja została z uśmiechem przyjęta przez Łukaszenkę, który wie, że – jak mówi – „jego Polacy” są również jego wyborcami i w większości odcinają się od awanturnictwa pani B. Jakieś rozwiązanie musi nastąpić. Jeżeli grupa p. Borys zostałaby zalegalizowana przez władze Białorusi, to z polskiej strony musiałyby także nastąpić niezbędne w nowej sytuacji kroki, a więc np. koniec dyskryminacji związku p. Stanisława Siemaszki, sprawiedliwy podział środków z kraju, rzeczywista likwidacja czarnej listy i wyciszenie pohukiwaczy z p. Romaszewską (TV Biełsat) i p. Bućką (Kresy 24) na czele. Jest to warunkiem koniecznym do sprawdzenia czystości intencji władz państwa polskiego. Jego spełnienie oznaczać jednak będzie również porzucenie planów „demokratycznego podboju” Białorusi. Pozostaje pytanie, czy ten trudny test, będący także testem politycznej dojrzałości, polskie władze zdadzą? Zwłaszcza, że opór prometejczyków różnej maści będzie bez wątpienia potężny. Adam Śmiech
List otwarty do Prezesa Związku Polaków na Białorusi Pan Stanisław Siemaszko Prezes Związku Polaków na Białorusi
230023 Grodno, ul. Dzierzynskiego 32 Szanowny Panie Prezesie, Pragniemy wyrazić nasze wsparcie dla Pana działań i dla całego ZPB.
Cieszy nas fakt, iż zaczynają Państwo porządkować sprawy własności Domów Polskich i powoli je udostępniać ogółowi Polaków. Domy te zostały wybudowane lub wyremontowane za pieniądze polskich podatników i powinny naszym zdaniem służyć rozwojowi polskiego kulturalno-oświatowego ruchu w Białorusi. Oby już nie było żadnego “sprywatyzowania” przez jakąkolwiek grupę indywidualistów. Gratulujemy! Pragniemy odnieść się w kilku zdaniach do całości obserwowanej przez nas tej nieprzyjemnej, toczącej się od 5 lat sprawy i wyrazić pogląd olbrzymiej grupy obywateli polskich, kategorycznie nie zgadzających się z kierunkiem obranym przez obecne władze państwa polskiego w stosunku do Polaków mieszkających w Białorusi. Uważamy, iż w Białorusi obowiązuje określone prawo i jego respektowanie jest obowiązkiem każdego obywatela, w tym również zamieszkałej tam mniejszości polskiej. Rozłamowa i dywersyjna grupa pani Borys nie zachowująca żadnych norm etycznych i chrześcijańskich, negująca zasady braterstwa słowiańskiego i korzystająca z form kłamliwej propagandy nie może, naszym zdaniem, decydować ani o przyszłości mniejszości narodowych w Białorusi ani tym bardziej o przyszłości suwerennego Państwa Białoruś. Grupa ta stawia sobie za cel obalenie legalnego (bez względu na to, co byśmy o nim sądzili) rządu prezydenta Łukaszenki, z którym próbują również walczyć kolejne rządy RP, czyniąc z mniejszości polskiej zakładników swojej obłędnej i szkodliwej – tak dla Polaków z Białorusi, jak i dla interesów Polski – polityki. Trudno bowiem wyobrazić sobie, że panowie Premier RP D. Tusk i Minister R. Sikorski będą dyktować panu Prezydentowi A. Łukaszence, który ZPB winien on uznać za legalny: pani Borys czy pod kierownictwem Pana, Panie Prezesie. To jest bezceremonialna ingerencja w wewnętrzne sprawy Białorusi obecnego rządu RP, który wykonując polecenia płynące z zagranicy udaje, że broni w Białorusi polskości. Nic bardziej fałszywego!!! Każdego roku bywamy w Nieświeżu, gdzie od lat kilkunastu spotykamy się z więcej niż życzliwym przyjęciem miejscowych władz białoruskich, które 2 lata temu zorganizowały Święto Kultury Polskiej. Z tej okazji na estradzie w parku obok Zamku Radziwiłłów wystąpiło kilkadziesiąt zespołów polskich tylko z jednego obwodu mińskiego: recytatorskich, śpiewaczych, muzycznych i tanecznych. Kiedy na estradzie pojawili się młodzi tancerze wykonujący poloneza, ktoś na widowni zauważył, że ostatni raz poloneza tańczono w Nieświeżu za czasów Radziwiłłów i teraz znów za … Łukaszenki! Podobne jak w Nieświeżu święta kultury polskiej finansowały władze białoruskie w Stołpcach i Wołożynie, gdzie wbrew białoruskiemu prawu o tym, że pomników nie stawia się żyjącym, stanął przed kilku laty bodaj trzeci w Białorusi pomnik Jana Pawła II.
W jakim innym kraju władze subsydiują święta kultury polskiej? … W Nieświeżu, w Wołożynie i Stołpcach nie pojawiła się p. Borys ani nikt z polskjej ambasady w Mińsku (na pogrzebach zasłużonych kombatantów polskich i działaczy – zresztą też). No tak, bo jak napisał otwartym tekstem w “Naszym Dzienniku” (środa, 17 lutego 2010) Józef Szaniawski, “w interesie Polski, ale też i UE jest wyrwanie Białorusi spod wpływów rosyjskich i doprowadzenie do upadku reżimu Łukaszenki w Mińsku”. I temu służy polska de nomine dyplomacja oraz jej instrument, czyli istniejąca zaledwie od 2005 roku dywersyjna frakcja pani Borys. Władze polskie finansują te działania, a białoruskie – święta kultury polskiej. Kto zatem bardziej dba o polskość w Białorusi?… Władze polskie powinny przestać się kompromitować i wysługiwać obcym, by nie rzec wrogim, Polsce interesom, albowiem to właśnie dotychczasowa polityka Warszawy wpycha Białoruś w objęcia Moskwy i bardzo cieszy Berlin, który umacnia w tym kraju swoje wpływy. III RP nie jest najlepszym nauczycielem demokracji, albowiem demokracja nasza jest jej karykaturą. Łukaszenka zamyka podejrzanych w areszcie na 5 dni, a Tusk i jego poprzednicy na 2 lata bez aktu oskarżenia. To jest demokracja, panowie obrońcy suwerenności? Chcą, aby Łukaszenka stał się chłopcem do bicia, ponieważ przepędził Fundację Sorosa i nie zgodził się na wyprzedaż za bezcen Białorusi? Dlatego ponad 80 procent wyborców oddaje nań swoje głosy. A trzeba naszym obrońcom “suwerenności” wiedzieć i o tym, że szczątkowa liczebnie opozycja, którą nota bene popiera pani Borys, jest jadowicie antypolska! 20 lutego 2010 roku powstał w Polsce “Komitet Pomocy Polakom na Białorusi”. Komitet ów powstał obecnie nie przypadkowo, ponieważ dotychczas grupa Borys była utrzymywana z budżetu państwa polskiego. W tej chwili toczą się procesy w Białorusi, w których m.in. wyjaśnia się dotychczasowy sposób finansowania działających nielegalnie na terenie Białorusi poszczególnych grup oraz osób. Sprawa staje się niezręczna dla samorządzącej się w Polsce elity politycznej (pada dziś z różnych stron zbyt dużo zarzutów o finansowym wsparciu, padają podejrzenia o pranie brudnych pieniędzy), więc tworzy się w postaci tej oto organizacji – Komitetu Pomocy…tzw. przykrywkę, która w przyszłości nie pozwoli (prowadząc grę w dawnym stylu) na jednoznaczne stwierdzenie źródła pochodzenia dochodów Komitetu. Jeśli padnie zarzut skąd pochodzą pieniądze, odpowiedź będzie jednoznaczna – ze “zbiórki”… czyli akcji społecznych… z “dobrej woli”…
Tworząc w/w. Komitet państwo polskie usankcjonowało tym samym mechanizm dalszego prania dużej ilości pieniędzy, z jedną tylko różnicą – środki finansowe będą teraz pochodziły ze “zbiórki”, która może się ciągnąć w nieskończoność (MSW może przedłużać zezwolenia na przeprowadzenie w/w. akcji). Gra jest nieczysta, a co najgorsze, posiada znamiona agresji i nienawiści w stosunku do bezbronnych Polaków w Białorusi nadal pozostających na tzw. “czarnej liście” osób bez prawa wjazdu do Polski. Uważamy że tymi sprawami powinny się zająć międzynarodowe organizacje broniące praw człowieka (o ile ich działalność nie jest kolejną “przykrywką” dla ponadnarodowych rozgrywek mafijnych – MG).Wyrażając naszą solidarność z Polakami i Panem osobiście spodziewamy się, iż podejmie Pan odpowiednie kroki, występując do Trybunału w Strasburgu, w celu obronienia honoru i godności Polaków pokrzywdzonych przez Rząd RP i będzie dobrze gospodarzył konsolidując potencjał polski w Białorusi. Z wyrazami szacunku.Wiktor Dmuchowski (Częstochowa) Lech Niekrasz (Warszawa) Marek Głogoczowski (Zakopane) Od admina: sprawa finansowania poczynań Andżeliki Borys to temat sam dla siebie. Mamy swoje podejrzenia, których nie musimy opisywać naszym gościom, bo swój rozum mają.
Andżelika Borys chce kompromisu Wasz gajowy wziął się ostatnio za problemy białoruskie, niczym przysłowiowy Żyd za taniec. Jest tak, gdyż uważa je za niezwykle ważne. Nie ma bowiem w Europie drugiego kraju, który mimo regularnego opluwania go przez polskojęzyczne rządy, a nawet katolicką prasę, jest tak życzliwy Polakom. Wydaje się, że postawa Łukaszenki, który nie boi się ani potępienia przez “cały świat”, ani “odizolowania”, lecz po prostu wymusza przestrzeganie prawa, odnosi skutek. Andżelika Borys, przewodnicząca nieuznawanego przez władze w Mińsku Związku Polaków na Białorusi, zadeklarowała gotowość do kompromisu z rządem w kwestii konkurencyjnego związku kierowanego przez Stanisława Siemaszkę. To on jest uważany przez białoruskie władze za prawowitego przewodniczącego ZPB. Naszym zdaniem jedynym “kompromisem” jaki można zawrzeć z agentką neokonów, Andżeliką Borys, jest likwidacja założonej przez nią organizacji oraz wszczęcie śledztwa, kto ją finansuje. Każdy bowiem kompromis z tą panią będzie kompromisem okradzionego ze złodziejem, który łaskawie zgadza się oddać okradzionemu połowę tego, co ukradł. Swoją deklarację Andżelika Borys złożyła podczas spotkania z posłami połączonych sejmowych komisji: Spraw Zagranicznych i do spraw Łączności z Polakami za Granicą. Borys cały czas utrzymuje co prawda, że związek Siemaszki nie jest niezależną organizacją (sam prezes nie zna nawet języka polskiego), bo został utworzony przez rząd w Mińsku, ale jest gotowa do rozmów. Znajomość języka polskiego u Andżeliki Borys też podobno nie jest imponująca, a jej narodowość niejasna, nie mówiąc już o źródłach jej finansowania. Pytana o zgodę białoruskiego prezydenta Alaksandra Łukaszenki, który zaakceptował propozycję szefa polskiego MSZ Radosława Sikorskiego w sprawie powołania grupy ekspertów polsko-białoruskich mającej zająć się sytuacją polskiej mniejszości na Białorusi, Borys stwierdziła, że jest to “pewny pozytywny oddźwięk”. Jak zapewniał wczoraj na posiedzeniu komisji wiceminister spraw zagranicznych Jan Borkowski, jest wielce prawdopodobne, że zespół ten powstanie już w przyszłym tygodniu. Zapewnił też, że polska dyplomacja chce, aby władze Białorusi uznały ZPB kierowany przez Andżelikę Borys za legalny. Wyraził też nadzieję, że nie będzie dalszej eskalacji represji ze strony Mińska wobec członków związku. Niczego innego nie spodziewaliśmy się od neokońskich sługusów, jak walkę o legalizację organizacji innego neokona. A przy okazji chętnie się dowiemy, jakim to “represjom” poddawana jest p. Borys, jeżdżąca w te i nazad między Białorusią a Polską bez żadnych przeszkód. Posłowie wyrazili swoją solidarność z prześladowanymi na Białorusi Polakami. Uznali też, że represje wobec działaczy mniejszości polskiej nie są problemem wyłącznie Polski, ale całej UE. Łamane są bowiem prawa człowieka określone Europejską Konwencją Praw Człowieka. Ciekawi jesteśmy, kogo, za co i jakie “prześladowania” spotkały. Wiele się o nich pisze, ale rzadko daje przykłady. Nazwiska prosimy! Daty! Konkrety! Dwa ZPB istnieją od 2005 roku, gdy na zjeździe związku wybrano na przewodniczącą Andżelikę Borys. Tego wyboru nie uznał prezydent Łukaszenka i białoruskie władze doprowadziły do powtórzenia zjazdu, na którym zjawiła się część działaczy ZPB. Prezesem związku został ogłoszony Józef Łucznik, czego nie uznały władze polskie. W ubiegłym roku zastąpił go Stanisław Siemaszko. Anna Ambroziak, Nasz Dziennik
Reasumując: jeśli kogoś hałaśliwie popierają takie niezależne media, jak “Gazeta Wyborcza”, każdy rozsądny człowiek zajmuje postawę przeciwną.