Nasze obowiązki w czasach milczących prześladowań W oparciu o Pismo św. możemy domniemywać, że będziemy świadkami pewnego złagodzenia gwałtowności obecnej rewolucji. Ponieważ jednak zło rozpleniło się do takich rozmiarów, że bez cudownej interwencji Boga – tak cudownej, że nie miałaby ona precedensu w historii – kraj nasz nie podniesie się i ponieważ czas ten prawdopodobnie nie nastąpi rychło, ale wydaje się przeznaczony na okres nawrócenia Żydów i niewiernych, nie będziemy o niej mówić, jako o czymś niewątpliwym. Bez wyrażania jakichkolwiek opinii w tej kwestii przedstawimy, więc to, co wydaje się być stosowne w przypadku, w którym korzystny dla religii ład nie zostanie przywrócony. W czasie mniej gwałtownych prześladowań, w których religia i jej wyznawcy doświadczają niemniej prześladowań i cierpień, szczególnie niezbędne wydaje się kilka rzeczy. Aby podtrzymać wśród ludu chrześcijańskiego porządek i czystość wiary oraz jednolitość obyczajów, aby zapewnić mu wsparcie i pociechę, konieczne jest zachowanie ładu hierarchicznego. Ład ten wymaga wspierania i propagowania religii na terenie kraju i jest on głównym środkiem do odbudowy panowania Boga oraz zachowania wiary. Żarliwość naszych biskupów uczyni ich, jeśli zajdzie taka potrzeba, zdolnymi do lekceważenia zarówno niebezpieczeństw, jak i niedogodności życia w ubóstwie, jakie prowadzili niegdyś pierwsi uczniowie Jezusa Chrystusa. Wierni ze swej strony, zachowując wierność religii, a nawet wystawiając na niebezpieczeństwo własne życie, uznają swe własne obowiązki wspierania hierarchii wszystkimi koniecznymi środkami, by mogła ona wykonywać swą pasterską posługę. Innym ważnym celem będzie dostarczenie temu nieszczęsnemu krajowi dostatecznej liczby kapłanów, a nie ma nic ważniejszego od zapewnienia kandydatom do kapłaństwa wszelkich środków, by mogli się do niego dobrze przygotować. Konieczne będzie wytężenie wszelkich sił, by utrzymać i pobudzić gorliwość o zbawienie dusz, nie tylko w duchowieństwie, ale też wśród wiernych. Chrześcijanie, a zwłaszcza kapłani, muszą być gotowi do poświęcenia się dla dobra duchowego swych braci, zwłaszcza, gdy zaistnieje po temu pilniejsza potrzeba. Jeśli nie będą mieli odwagi, by podjąć tę ofiarę, staną się odpowiedzialni przed Bogiem za sukces zła, które przy odrobinie gorliwości mogłoby zostać powstrzymane. Niech ci, którzy odczuwają silniejszy pociąg do Boga, nie wahają się okazać swej gorliwości, gdyż właśnie dający dobry przykład zasłużą sobie na bardziej chwalebną koronę. Muszą oni jednak kierować się wyłącznie chwałą Boga i być gotowi do przyjęcia cierpienia. Ich odwaga musi rosnąć wraz z pojawianiem się kolejnych przeszkód, muszą odnajdować siłę w całkowitym oddaniu się w ręce Boga. Ludzie, którzy proponować będą środki czysto ludzkie i szukać będą odpoczynku, nie nadają się do tego dzieła. Potrzeba nam przede wszystkim takich współpracowników, którzy liczą jedynie na Boga i nie troskając się o rzeczy doczesne, mają wzrok utkwiony w rzeczy wieczne. Przedsięwzięcie to jest wielkie – i niezależnie od tego, co przyniesie, będzie źródłem wielkiej radości dla tych, którzy mu się oddali. Nie wystarczy pracować dla obecnego pokolenia, konieczne jest również myślenie o pokoleniach przyszłych, by zapewnić im środki konieczne do zbawienia. Musimy z naciskiem zalecać wiernym, by stale troszczyli się o wychowanie swych dzieci. Od tych ich wysiłków zależy zachowanie depozytu wiary, a bez niego wszystkie inne zabiegi będą bezużyteczne. Troska ta musi rozciągać się na wszystkie dzieci, obu płci, od najwcześniejszych ich lat aż po czas, gdy będą całkowicie uformowane.Muszą być one gruntownie pouczane o prawdach i dowodach prawdziwości religii chrześcijańskiej, nie wolno się przy tym zadowalać – jak to niestety często ma miejsce – suchym i rutynowym pouczeniem. Konieczne jest, by dzieci, stosownie do zdolności ich wieku i ducha, odczuwały coś z piękna i wzniosłości, wspaniałej zgodności i doskonałości wszystkich prawd chrześcijańskich i rozumiały, jak bardzo godny pożałowania jest los i zaślepienie tych, którzy odrzucają te prawdy, by przylgnąć do kłamstwa. Wszyscy wierni, którzy posiadają jakieś szczególne uzdolnienia, nie mogą znaleźć lepszego sposobu na wykorzystanie ich dla dobra religii i przypodobania się Bogu, niż poświęcenie się dla pouczania młodzieży oraz wzbudzania w niej uczuć chrześcijańskich, które uchronią ją od zepsucia i niedowiarstwa naszych czasów. Byłoby pożądane, byśmy wszyscy posiadali ten sam sposób mówienia i zachowania. Byłoby to możliwe, gdybyśmy wszyscy pozostawali stale przywiązani do prawdziwych zasad, które są te same dla wszystkich rodzajów ludzi. Jak jednak możemy mieć na to nadzieję, skoro od samego początku istnienia Kościół św. ubolewał, że nawet wśród sług Ewangelii było wielu, którzy się jej sprzeciwiali, którzy przedkładali swe własne interesy nad sprawę Jezusa Chrystusa i którzy wypaczali Słowo Boże? Słabości, ludzkie namiętności, fałszywe współczucie, przykład i autorytet tych, którzy sami popadli w błąd – wszystkie te rzeczy odciągają wielką liczbę ludzi od prawdziwych zasad i prowadzą ich do odstępstw, z których potem z wielkim jedynie trudem mogą się nawrócić. Ci, którzy znajdują się na bezpiecznej drodze prawdy, muszą cierpliwie znosić błądzących, aby uniknąć rozerwania jedności, tak długo jak Kościół nie potępi ich, a ich błędy nie są na tyle poważne, by w sposób nieunikniony pociągać dusze na zatracenie. Nie mogą jednak posuwać się aż do tego, by tolerować błędne i szkodliwe doktryny, muszą starać się uchronić przed nimi tak wiele dusz, ile tylko zdołają. Muszą szerzyć prawdziwą światłość, sprzeciwiać się kłamstwom i iluzjom, a wszystko to w duchu łagodności i miłości, skorzy do usprawiedliwiania bliźnich i wyrozumiali dla tych, którzy okazują pragnienie powrotu na drogę prawdy. Prawdziwe zasady to te, których Kościół katolicki nauczał przez wszystkie wieki, które pozostają całkowicie zgodne z nauczaniem papieża, które oparte są na solidnych i jasnych podstawach. Ci, którzy nie trzymają się tych prawdziwych zasad, pozwalają panować nad sobą własnym słabościom, lękom, ulegając przykładom czy rozporządzeniom zgodnym z ich naturalnymi skłonnościami. Będące tego skutkiem zło jest niewyobrażalne, ludzi ci skłaniają się, bowiem ku rzeczom zgubnym i niekiedy nawet wbrew swej intencji wspierają wysiłki wrogów religii. Stanowcze i odważne postępowanie mogłoby powstrzymać epidemię, przynajmniej częściowo. Większość ludzi błądzi raczej przez słabość, niż kierowana złośliwością. Módlmy się, by uznali swój błąd. Chcielibyśmy, na ile to tylko możliwe, usprawiedliwić ich – i byłoby dla nas wielką radością, gdybyśmy mogli doczekać dnia, gdy przemyślą swe postępowanie, z chęcią pomoglibyśmy im naprawić zło, jakie wyrządzili samym sobie oraz wiernym poprzez odejście od ewangelicznej prawdy. Uczmy się z historii: wrogowie nigdy nie przestaną zastawiać na nas pułapek, stosują obok przemocy również oszustwo, aby skusić tych, których nie można pokonać zastraszeniem. Bądźmy przekonani, że jedynym środkiem, za pomocą, którego możemy uniknąć tych podstępów, jest odważne i otwarte przyznanie się do wiary, przy równoczesnym przyjęciu wszelkich cierpień, jakie może to na nas ściągnąć, a nawet uważając je za wielkie dobro.
Cnoty konieczne w czasach prześladowań W czasach, w których Kościół stoi w obliczu furii swych wrogów nie mniejszej, niż to było w pierwszych wiekach swego istnienia, jego dzieciom niezbędna jest wielka cnota. Na to, by pozostać wiernym uczniem Jezusa Chrystusa, nie wystarcza już przeciętność, potrzebujemy obecnie większych łask, większego światła, koniecznych w obliczu rozmnożenia się widzialnych i niewidzialnych wrogów, przeciwko którym musimy się nieustannie bronić. Ponieważ cel, jaki nieprzyjaciele owi pragną osiągnąć, jest w sposób oczywisty zły, byliby oni zbyt słabi, by zwyciężyć, gdyby nie byli uzbrojeni w broń kłamstwa. Dzieci starożytnego węża oplatają nieopatrznych pozornie niewinnymi słowami i łapią nierozważnych w sidła dwuznaczności. Konieczna jest, więc wielka roztropność, kogo spośród ludzi cieszących się pewnym poważaniem ze względu na posiadaną wiedzę powinno się pytać o radę, w jakim stopniu zasługują oni na zaufanie i na ile możemy czuć się bezpieczni, postępując wedle ich rad. Zaniedbawszy tej ostrożności, wielu spośród tych, którzy na ślepo usłuchali rad ślepych, wraz z nimi upadło. Nawet w kwestii rzeczy, które są oczywiście złe lub fałszywe, możemy zostać zwiedzeni przez autorytet tych, którzy je czynią lub ich bronią, przez przykład większości lub z obawy, że będziemy się zbyt wyróżniać. Zaczyna się od wątpliwości: to, co niegdyś postrzegaliśmy, jako niekwestionowaną prawdę, obecnie wydaje nam się bardziej problematyczne – kończymy zaś, przyjmując idee, które początkowo napełniały nas przerażeniem. Tylko Boże światło, i to wielkie światło, bardzo potężna pomoc, może ustrzec nas przed takimi niebezpieczeństwami. Co powinniśmy czynić, by uprosić te wielkie łaski? W czasach, które ściągają na świat pomstę Bożą poprzez bezmiar popełnianych zbrodni, musimy wedle zasad słuszności czynić, co do nas należy, by ułagodzić Bożą sprawiedliwość, a nie możemy mieć nadziei, że Bóg wyróżni nas przez szczególny akt swej łaski, jeśli my sami nie wyróżnimy się większą wiernością w Jego służbie. Musi powodować nami pragnienie chwały Bożej oraz miłość do naszych bliźnich. Cnota jedynie przeciętna mogłaby wystarczyć dla zbawienia nas samych, nie uratuje jednak innych. Musimy zdobyć sobie większe zasługi przed Bogiem poprzez prowadzenie świętszego życia, poprzez wagę, jaką nadadzą naszym modlitwom entuzjazm i ufność – i ściągnąć Boże miłosierdzie poprzez pogardę dla stylu życia i wszystkiego, za czym goni świat. Akt gorliwości Fineasza zyskał przebaczenie dla ludu; Aaron, z kadzielnicą w ręku, powstrzymał Boży gniew; pięciu sprawiedliwych mogło ocalić Sodomę… W tych czasach prześladowań konieczne jest zwłaszcza posiadanie pewnych cnót, które pozwolą nam je przetrwać, nie ustając w walce. Po pierwsze, musimy być ubodzy duchem – jak to gorąco zaleca Ewangelia święta. Choć od wszystkich chrześcijan wymaga się jedynie oderwania serca od rzeczy tego świata, są okoliczności, w których konieczne staje się realne wyrzeczenie. Było tak bardzo często w pierwszych wiekach Kościoła, kiedy to wiernym groziła konfiskata ich dóbr i ubóstwo w przypadku, gdy nie chcieli oddać czci bożkom. Żyjemy w epoce, w której bycie ubogimi duchem może być bardziej niezbędne, niż kiedykolwiek w przeszłości. Powód tego jest oczywisty i byliśmy już świadkami pierwszych takich ofiar. Z drugiej jednak strony, jak wielu tak zwanych chrześcijan wstąpiło pod sztandar bezbożnictwa z obawy o utratę dóbr doczesnych, które zajmują niepodzielne miejsce w ich sercach? Konieczne jest, więc pielęgnowanie w nas owej szczerej pogardy dla owych dóbr, które nie czynią człowieka lepszym, konieczne jest posiadanie ich bez przywiązania, co wymaga, byśmy byli od nich oderwani, konieczne jest posługiwanie się nimi z roztropnością i bez stawania się niewolnikami wygód, jakie one oferują, konieczna jest wiedza, jak troszczyć się o nie bez przesady, jak być gotowym rozstać się z nimi bez żalu. Dobra te są jak runo na owcach, które dobrze jest ścinać, gdy staje się zbyt ciężkie. Dla chrześcijanina, który rozumie i pielęgnuje skarb ewangelicznego ubóstwa, świat nie stanowi takiego zagrożenia i w przypadku pokusy odnosi on chwalebne zwycięstwa. Abyśmy pozostali wolni w obliczu podstępów i prób, musimy gardzić tym światem i jego zaszczytami. Prawdą jest jednak, że wywyższenia, honory i godności są całkowicie zgodne z porządkiem ustanowionym przez Boga. Są one konieczne w każdym społeczeństwie, zarówno świeckim, jak duchowym, dlatego nie można wątpić, że Boża Opatrzność wyznaczyła niektórych ludzi, by byli ponad innymi, ta sama Opatrzność przygotowała dla nich łaski, których będą potrzebować na swych stanowiskach. Dlatego gdy Opatrzność oferuje zaszczyty i godności, mogą być one przyjmowane, jako środki do szerzenia chwały Bożej i służby bliźnim. Aby jednak nie dać się uwieść ukrytej pysze i domagać się zaszczytów, które stałyby się powodem naszego potępienia, nie powinno się ich poszukiwać ani pragnąć, ale raczej obawiać się ich. To, co powiedzieliśmy powyżej, odnosi się szczególnie do krajów, w których panuje religia chrześcijańska. W tych jednak czasach i krajach, gdzie panuje bezbożność, schizma i herezja, nakazy Opatrzności są inne, poza przypadkami, gdy dotyczy to zbawienia i funkcji świeckich. Pan pozostawia swemu własnemu losowi kraje, które całkowicie Go porzuciły i zmusiły Go niemal do pozostawienia samym sobie, do opuszczenia ich przez Opatrzność. Bóg nigdy nie opuszcza ich całkowicie, dba o nie, jednak, jako pierwsza przyczyna, Poruszyciel wszechrzeczy i w porządku natury. Ponieważ wygnały one światłość, Bóg pozwala, by nie zauważyły nawet, że popadły w mrok. Nie będzie specjalnych łask w porządku nadprzyrodzonym dla urzędów i godności w tych krajach, które pogrążyły się w błędzie lub zapomniały o religii, w których chrześcijaństwo jest prześladowane. Moce ciemności, jako narzędzie sprawiedliwości Bożej, panować będą nad wybraną formą rządu i konsekwentnie celem całego aparatu państwowego będzie zaprowadzanie zepsucia i nieufności. Urzędy publiczne będą tam powierzane jedynie tym, którzy nosić będą „znak Bestii” i by je zdobyć, konieczne będzie wyznanie bezbożnych zasad i współpraca przy wszelkich rodzajach nieprawości. Tego właśnie jesteśmy obecnie świadkami i to będziemy oglądać w przyszłości. W tych mrocznych czasach, mieniących się paradoksalnie czasami oświecenia, będzie wielu ludzi cielesnych, gardzących wszelkimi sprawami Bożymi. Są to czciciele tego świata. Musimy trzymać się z dala od tego zniewolenia, wystrzegając się wszelkich ambicji i przywiązania do dóbr światowych oraz pogoni za doczesnymi przyjemnościami.
Walka między Kościołem a dzisiejszymi błędami Z rozważań nad proroctwami Starego i Nowego Testamentu dowiedzieć się możemy wielu rzeczy bardzo pouczających, oświecających nas i dodających nam otuchy. Rzeczy, jakie dokonują się przed naszymi oczyma, nie powinny nas gorszyć ani dziwić. Nie dzieje się nic, co nie zostałoby zapowiedziane przez sługi Boże, Jego Proroków. Kościół Jezusa Chrystusa ma zostać opuszczony i prześladowany przez te same narody, które przez stulecia chlubiły się z tego, że jest on ich Matką i Nauczycielem. Wszelkie przejawy zła, jakich doświadcza Kościół, zostaną pomszczone, pomimo szalonego twierdzenia jego wrogów, że udaremnili Boże obietnice, a rządy, które wierzą, że zniszczą Kościół, pracują jedynie dla jego przyszłej chwały i na własną zgubę. Ostatecznie, pomimo wielkiej władzy, jaką z dopuszczenia Bożego posiadają moce ciemności, Bóg powściągnie ich furię, a ich starania zostaną udaremnione. Sądząc jednak z tego, co widzimy, wydaje się, że nastąpi to dopiero po długim okresie czasu i po wielu szkodach wyrządzonych ludziom. Widzieliśmy pierwszą próbę, w której nasi pasterze niemal jednomyślnie odrzucili to, co było sprzeczne z wiernością Panu i Jego Kościołowi. Druga próba będzie jeszcze straszliwsza, gdyż chrześcijanie, którzy okazali się niewierni, nie zadowolą się samym tylko porzuceniem pewnych elementów religii chrześcijańskiej, lecz zaatakują je wszystkie równocześnie. Choć pożądane byłoby, by wszyscy, którym powierzono depozyt wiary, posiadali tę samą stałość i doskonałą jedność, nie można jednak oczekiwać, że istotnie tak będzie. Pomimo to, liczba wciąż opierających się złu będzie znacząca.
Obowiązki wobec prawdy Zawsze, nawet w Kościele, będą ludzie światowi i myślący na sposób światowy, trawiący swe siły duchowe na kwestionowanie najbardziej przekonujących prawd, gdy tylko nie odpowiadają one oczekiwaniom świata. Dlatego też znajdą się wierni, którzy bez badania będą dostosowywać swe poglądy do zdań sceptyków i szerzycieli zamętu. Wielu, nawet spośród tych, którzy początkowo byli obrońcami prawdy i których zdanie ma wpływ na większość, stanie się wyznawcami błędów. Wierni muszą zawsze pamiętać o nienawiści, jaką Bóg darzy błąd, i strzec się niewiernych, wiedząc, że kieruje nimi duch ciemności. Wielokrotnie, zwłaszcza w sytuacji, gdy dominuje bezbożny system, tchórzliwość może sprawić, że poczujemy się zmuszeni do zdrady sprawy wiary. Lekarstwem na to zło jest szczera wiara, prawdziwa pokora i wzgarda dla świata. Innym niebezpieczeństwem jest odejście od prawdy po jej uprzednim uznaniu, z lęku przed niebezpieczeństwami, na jakie bylibyśmy wystawieni, występując w jej obronie. Obrona prawdy, zwłaszcza, gdy dotyczy to wiary, oznacza obronę sprawy Boga, a porzucenie jej równoznaczne jest z Jego opuszczeniem i stanięciem po stronie ojca kłamstwa. Jest to zawsze sprawa bardzo poważna, a konsekwencje są katastrofalne: pierwszy błąd prowadzi do kolejnego, a ten, kto wierzy, że zdoła ograniczyć się do tylko jednego fałszywego kroku, wkrótce budzi się w otchłani. Trzeba, więc mieć silne postanowienie nie ustąpić nigdy w tym, co dotyczy wiary, i gardzić spokojem, własnymi interesami, a nawet życiem, gdy chodzi o obronę prawdy. Kolejnym niebezpieczeństwem grożącym ludziom, którzy uniknęli pierwszych dwóch zagrożeń, jest ślepe podążanie za konkretnymi autorytetami, które w czasach niepokojów czy prześladowań zazwyczaj stają po stronie bardziej odpowiadającej naszym naturalnym skłonnościom, nawet, jeśli sprzeciwia się to prawdzie. Musimy pamiętać, że prawda pozostaje zawsze taka sama, nie zmienia się stosownie do okoliczności. To, co w pewnym czasie postrzegane jest, jako prawdziwe, nie przestaje takim być, choć ten czy inny człowiek może zmienić swe zapatrywania. Powinniśmy kierować się tym, co myśleliśmy, gdy nic nie zaciemniało naszego sądu, a nie wątpliwościami, jakie mogły zrodzić się w nas, gdy lęk osłabił siłę i wolność naszego intelektu. Gdybyśmy ocenili argumenty, a nie liczebność tych, których opinia trzyma w niewoli ducha, doszlibyśmy do przekonania, że argumenty te są całkiem słabe. Ponadto autorytet ich ustępuje i upada wobec autorytetu Kościoła i Ojca Świętego.
Nadzieja By dodać nadziei tym, którzy nadal pozostają wierni, konieczne jest przypominanie im o Bożych obietnicach, jakie zbiegną się z zaburzeniami końca czasów. Przymierze Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła jest wieczne: będzie On z nim zawsze, jako Bóg prawdy i świętości, zbudował go, bowiem na św. Piotrze oraz jego następcach, jako na silnej i niewzruszonej opoce. Cechy wyróżniające prawdziwą Oblubienicę Chrystusa pozostaną w niej na zawsze. Zawsze składana będzie Najświętsza Ofiara Ołtarza, a orły, prawdziwi wierni, będą gromadzić się wokół Ciała Boga‑Człowieka. Stolica Piotrowa będzie zawsze ich punktem zbornym, niezależnie od tego, jak ciężkie przyjdą prześladowania – nie będą one nigdy tak poważne, by Bóg nie zachował w każdym kraju wiernych, kapłanów i biskupów. Gdy narody odłączają się od niego, Kościół opłakuje ich ucieczkę, nie przestaje jednak być matką wielkiej rzeszy dzieci. Ponadto upadek sekt heretyckich i schizmatyckich oraz nieład i błędy, w jakie popadną pogrążone w apostazji narody, jaśniej jeszcze uwydatni świętość Kościoła Jezusa Chrystusa. Ta głęboka ignorancja, te ciemności widoczne do pewnego stopnia dla tych wszystkich, którzy posługują się jeszcze światłem swego rozumu, a także cynizm, zuchwalstwo i chaos, jakie cechować będą tych ludzi, w miarę jak oddalać się będą coraz dalej od Słońca sprawiedliwości, będą antidotum na zgorszenia tych czasów. Gdy Kościół ponosi pewne straty, Bóg często naprawia je w sposób prawdziwie cudowny. Tak właśnie będzie w naszych czasach powszechnej rewolucji. Kościół poniesie straty poważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, zostanie do pewnego stopnia zredukowany do stanu, w jakim znajdował się w czasie męki Zbawiciela. Bóg dopuści to jednak jedynie po to, by Kościół mógł się odrodzić z nowym blaskiem i dalej głosić panowanie Jezusa Chrystusa. Jego młodość zostanie mu przywrócona, a Duch Święty zleje nań obfitość swych łask. Żydzi ostatecznie otworzą swe oczy na Światłość i oddadzą cześć Temu, którego ignorowali przez tak długi czas, stając się apostołami Bóstwa Jezusa Chrystusa. Ogłoszą to narodom niewiernym w taki sposób, że Kościół rozprzestrzeni się bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Wielka liczba jego dzieci wyróżni się wielką świętością, a ich odwaga objawi się zwłaszcza w dniu, gdy trzeba będzie znosić okrutne prześladowanie. Ω
Ks. Józef Piotr de Clorivière Z języka angielskiego przełożył Tomasz Maszczyk
Kim są Autonomiczni Nacjonaliści? 1 maja w Warszawie odbędzie się Demonstracja Przeciwko Systemowi i Lewackiej Propagandzie. Organizatorem manifestacji są Autonomiczni Nacjonaliści, których czołowym hasłem jest… antykapitalizm. Kim są ludzie, którzy stanowią dziś najprężniej rozwijający się odłam narodowców? – pisze Aleksander Majewski.
„To również w tym dniu, dokładnie przed rokiem, rynki pracy m.in. w Niemczech, Austrii, Szwajcarii czy Francji otworzyły się na zarobkowych emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej, wytwarzając sytuację masowej imigracji pracowników o niższych wymaganiach płacowych, powodując tym samym obniżenie się pensji rodzimych pracobiorców. Wśród zarobkowych emigrantów, którzy od 1 maja 2011 roku zalewają zachodnie rynki pracy, niechlubne pierwsze miejsce pod względem liczby zagranicznych wyjazdów momentalnie objęli Polacy. Wszystko to przekłada się jednocześnie na dalszy postęp globalizacji i stopniową wyprzedaż polskiego przemysłu, zanik poczucia tożsamości narodowej, oraz wytwarzanie się sztucznych multikulturowych społeczeństw, prowadzących w efekcie do zwiększenia napięć społecznych. Najwyższa pora, aby dosadnie przypomnieć nasze stanowisko w tej sprawie” – mówią o swoich 1-majowych planach aktywiści. Przypominają również o konieczności wzięcia „proporców ze stricte nacjonalistycznymi symbolami”. Chodzi o czarne flagi (sic!), krzyże celtyckie, ale również znaki, kojarzące się ze starym obozem narodowym, jak falangi czy szczerbce. Przyglądając się mobilizacji autonomicznych nacjonalistów, można spodziewać się sporego zgromadzenia, a przy sporej liczbie „antyfaszystów”, równie dużej zadymy… Wsparcia medialnego inicjatywie udzielił m.in. kibicowski e-zin „Droga Legionisty” czy portal związany z Narodowym Odrodzeniem Polski – Nacjonalista.pl. Tegoroczny 1 maja może być wydarzeniem, którego próbkę mieliśmy już na 11 listopada…
Zapożyczenia od lewicy Gdy po Marszu Niepodległości, wraz ze znajomym, zmierzaliśmy w kierunku redakcji portalu Fronda.pl przy Marszałkowskiej, mijały nas duże grupy ubranych na sportowo osób, często z zakrytymi twarzami. Wszystko jednak wskazywało na to, że wracali z demonstracji, a nie „antyfaszystowskiej blokady”. – Nasi czy nie nasi? – zapytałem zdawkowo kolegę. – A weź się teraz domyśl… Trudno ich rozróżnić – odpowiedział. Jego słowa dobrze charakteryzują spotkanych ludzi. Byli to właśnie przedstawiciele tzw. Autonomicznych Nacjonalistów, którzy przejęli sporo cech od swoich przeciwników. Brak jednolitej organizacji, sformalizowanej hierarchii i pełna konspiracja. Cała działalność AN opiera się na aktywizmie lokalnych grup, które spontanicznie powstają w większych miastach. Do najbardziej aktywnych, odwołujących się wprost lub tylko nawiązujących do autonomicznego nacjonalizmu, należy zaliczyć środowiska nacjonalistów z Warszawy, Torunia, Poznania, Trójmiasta czy Stalowej Woli. Według aktywistów, taka forma działalności pozwala na większą swobodę działania i w znacznym stopniu uniemożliwia inwigilację ze strony policji czy służb. Również od strony wizualnej, AN przypominają anarchistyczne bojówki spod znaku Antify. Dziś szele, glany i tradycyjne fleki, charakterystyczne dla subkultury skinheads są już passé. Prym wiodą sportowe ciuchy, modne również w środowiskach kibicowskich (często powiązanych z „autonomami”), również i fryzura „na zero” nie jest warunkiem bycia „z klimatu”. Niektórzy aktywiści noszą nawet arafatki (charakterystyczne dla aktywistów Antify), czym manifestują swoją niechęć do Izraela. To jednak marginalny trend, choć poparcie dla Palestyńczyków nikogo nie dziwi w tym środowisku. Na manifestacjach dominuje czarny ubiór, zasłonięta twarz, czapki z daszkiem i ciemne okulary. Wszystko służy konspiracji i jest żywą kopią lewackiej taktyki „czarnego bloku”. Wszystkiemu towarzyszy muzyka z gatunku hatecore i pogarda dla wszelkiej maści używek, od dragów aż po alkohol i papierosy, co stanowi nawiązanie do stylu straight edge (sXe). Doskonale współgra to z afirmacją aktywizmu i antykonsompcjunizmu, które środowiska AN wyniosły na swoje sztandary, podkreślając: „troskę o przyszłość Ojczyzny, Narodu i kontynentu, ale także środowiska naturalnego, do tego chęć ciągłego rozwoju fizycznego i intelektualnego, zachowanie trzeźwości oceny świata i niechęć do nihilistyczno-materialistycznych trendów lansowanych obecnie wśród młodych ludzi w całej Europie i na świecie”. Właściwie tylko w tym fragmencie deklaracji pobrzmiewają wątki typowe dla wszelkich nacjonalizmów, reszta wydaje się żywą kopią anarchistycznego credo na czele z antyamerykanizmem, solidaryzmem z krajami III świata, radykalną krytyką państwa policyjnego i niechęcią do wszelkich form ze strony urzędniczej machiny.
„Nie można zaprzeczyć, że u coraz prędzej rozwijających się ruchów nacjonalistycznych nowej fali wiele elementów (symbolika, formy itd.) jest zapożyczonych, czy wręcz podkradzionych od skrajnej lewicy i lewactwa” – tłumaczy aktywista AN. Jego zdaniem, należy korzystać ze skutecznych metod, nawet, jeśli ich autorem jest przeciwnik. „Metod i symboli nie da się ubrudzić, nie zostanie na nich tłusty ślad po dłoniach progejowskich, antyfaszystowskich, anarchistycznych działaczy. W ostatnich latach nowe europejskie ruchy nacjonalistyczne mają w swoich szeregach coraz więcej ludzi wyzwolonych z mentalnych okowów narzuconych przez dotychczasową spolaryzowaną wizję świata - takich, którzy nie wahali się przejąć metod rzekomo lewackich. Ich działalność w żaden sposób nie spowodowała "zlewaczenia" ruchu (co najwyżej w oczach niepoprawnych purystów)” – przekonuje SC. Według aktywisty, walka nie toczy się już na płaszczyźnie politycznej prawica – lewica, czy nawet subkulturowej: punki vs skini. Autonimiczni Nacjonaliści uważają tego typu podziały za anachronizm. „Podziały są przestarzałe, dzisiaj już tylko sztucznie podsycane z jednej strony przez globalny, demoliberalny System, któremu zależy na skanalizowaniu i rozszczepieniu ruchów działających na jego szkodę, z drugiej strony przez ludzi zbyt głupich żeby przejrzeć na oczy i zauważyć prawdziwego wroga” – wyjaśnia SC, publikujący na stronie Autonom.pl.
Z Niemiec do Polski Ten sam aktywista, szansę na obalenie mitycznego „Systemu” upatruje w „nadejściu nowej fali europejskich nacjonalizmów”, które - jego zdaniem - odrzucającą szowinizm i ksenofobię, a także pozostają gotowe na współpracę. Wspomniana deklaracja wydaje się jednak naciągana, choćby w obliczu agresji wobec społeczności romskiej na Słowacji. Tak pojmowana tolerancja oznacza raczej solidarność nacjonalistów z różnych państw, często o zupełnie innych interesach w myśl zasady „Nacjonaliści wszystkich krajów łączcie się!”. Wspomniana „otwartość” spowodowała przemycenie typowo niemieckiego tworu na zagranicznych gruntach, również polskim. Jak zauważa publicysta kwartalnika „Polityka Narodowa” Maurycy Mietelski, początki ruchu AN sięgają tam już 1990 r., gdy niemieccy nacjonaliści zaczęli zajmować opuszczone budynki i czynić z nich stałe miejsca spotkań. Zapoczątkowało to działalność grup tzw. wolnych nacjonalistów (Freien Nationalisten), których współtwórcą był Thomas Wulff, obecnie jeden z czołowych polityków NPD. Autonomiczny Nacjonalizm był dla narodowych socjalistów jedyną możliwą formą działania, gdy państwo uniemożliwiało działanie ugrupowań o charakterze neonazistowskim. Mietelski zwraca uwagę, że przełomem było powstanie Autonomicznych Nacjonalistów Berlin w 2002 r., którzy wiedli prym podczas pierwszomajowej manifestacji NPD (to właśnie tam po raz pierwszy nacjonaliści zastosowali taktykę „czarnego bloku” – przyp. red.). Chociaż od tamtego wydarzenia minęło kilkanaście lat, badacze dopiero teraz przywiązują większą uwagę do nowego zjawiska na pograniczu polityki i subkultury. Dr Jan Schedler, socjolog z Uniwersytetu Ruhry w Bochum zwraca uwagę, że choć niemieccy nacjonaliści porzucili skinheadowski styl, wciąż przekazują te same treści, choćby przez muzykę. „Wiele profesjonalnych kapel, które działają od lat i liczą się na rynku, zatrudniają prawników dobrze obeznanych z problematyką tego środowiska, którzy dokładnie analizują ich teksty przed opublikowaniem. W rezultacie takich zabiegów, teksty te są jednoznaczne w swej wymowie, a ich przesłanie stuprocentowo czytelne dla odbiorcy, ale od strony czysto formalnej niczego im zarzucić nie można. Inne kapele starają się natomiast zachować pełną anonimowość ich składu i koncertują w podziemiu epatując słuchaczy podżegającymi tekstami” – powiedział Schedler w wywiadzie dla Deutsche Welle. Jako przykład podał kapelę Landser (pol. wojak lub piechur – przyp. red.), która doczekała się procesu i wyroku skazującego za podburzanie do przemocy, sianie nienawiści rasowej i działalność kryminalną. „Ale to był raczej wyjątek. Inne kapele, takie jak na przykład "Weissen Wölfe" (pol. Białe Wilki – przyp. red.) też wykonują utwory zawierające treści antysemickie i nawiązujące wyraźnie do Holokaustu, ale żadnemu z ich członków nie udało się udowodnić, że brał udział w nagraniu tego czy innego albumu, a więc nie można go było skazać za to, za co skazano "Wojaków". To fatalny sygnał” – przekonuje socjolog. Stwierdzenia badacza, jak i ataki na niemiecką społeczność muzułmańską zadają kłam twierdzeniom o porzuceniu ksenofobii. Sytuacja podobnie przedstawia się na Ukrainie, gdzie idée fixe tamtejszych aktywistów jest kult Stepana Bandery. Nie przeszkadza to jednak niektórym polskim aktywistom AN uczestniczyć we wspólnych zjazdach. Takie spotkanie odbyło się choćby 10-11 marca we Lwowie, gdzie aktywiści z Polski uczestniczyli w tzw. Międzynarodowej Konferencji Nacjonalistów z udziałem swoich kolegów z Włoch, Rosji, Białorusi czy Łotwy. Imprezę organizował ruch Autonomiczny Opór. Podobno, wspólnie z Polakami, działacze tego ruchu odwiedzili Cmentarz Orląt Lwowskich… Jak widać, tolerancja w rozumieniu aktywistów AN ogranicza się tylko do europejskiego poletka rdzennych mieszkańców Starego Kontynentu. - AN są czymś w rodzaju „paneuropejskich nacjonalistów”. Podstawową kategorią dla zrozumienia tej dość specyficznej postawy jest etnopluralizm. Zdaniem AN nowoczesny nacjonalizm, z którym się utożsamiają i uznają się jego reprezentantów, polega na przewartościowania tradycyjnego rozumienia nacjonalizmu, który za główną kategorię politycznego myślenia uznawała „egoizm narodowy” na rzecz wspomnianego etnopluralizmu, który oznacza poszanowanie dla każdej tożsamości narodowej, bez głoszenia potrzeby podporządkowywania sobie danej wspólnoty narodowej, przyznając prawo każdej wspólnocie narodowej do swobodnego rozwoju we własnym państwie – mówi portalowi Fronda.pl Arkadiusz Meller, autor książek „Życie i śmierć dla Narodu. Antologia myśli narodowo-radykalnej z lat trzydziestych XX w.” i „Ku nowemu Średniowieczu. Myśl społeczno-polityczna Mariana Reutta w latach 30. XX w.”. Badacz zwraca jednak uwagę na fakt, że wspomniana cecha nie oznacza pochwały multikulturalizmu. – Etnopluralizm głosi potrzebę, a wręcz nawet konieczność separacji różnych kultur, bez ich wzajemnego przenikania, czy też „mieszania” stąd też opowiada się przeciwko pozaeuropejskiej migracji na Stary Kontynent – wyjaśnia Meller.
Dominacja na ulicy Obserwując aktywność polskich „autonomów”, można odnieść wrażenie, że taktyka „czarnego bloku” sprawdza się również w naszym kraju. Podobnego zdania jest dr Jacek Misztal, badacz nacjonalizmu. - Wydaje mi się, że ruch AN może mieć przed sobą wielką przyszłość, a to z powodu naszej polskiej mentalności, która bardzo sobie ceni niezależność i nie znosi formalizmu czy ściśle określonego przywództwa – mówi portalowi Fronda.pl Misztal. Autor książki „Związek Akademicki Młodzież Wszechpolska 1922-1939” nie widzi jednak w działalności autonomicznych nacjonalistów śladu endeckich tradycji. – Być może istnieje pewna analogia między aktywnością grup ONR – u - po delegalizacji przez sanację - a nieco konspiracyjną aktywnością „autonomów” bez sformalizowanych struktur. Trudno to jednak ocenić, bo AN jest ruchem bez poważniejszych aspiracji politycznych, w tym sensie, że nie są nastawieni na walkę o władzę, ale działalność doraźną. Bardziej istotna jest u nich aktywność na polu zewnętrznym: organizowaniu manifestacji, rozklejaniu wlepek czy plakatów, czyli tzw. akcji bezpośredniej. Podobnego zdania jest Arkadiusz Meller. Według tego badacza nie można zakwalifikować „autonomów”, jako części ruchu narodowego. - AN zarówno ani nie czerpie z wzorców ruchu narodowego - zresztą AN to europejski ruch społeczno-polityczny, który znalazł podatny grunt do rozwoju w Polsce - ani nie uznaje się w żaden sposób za kontynuatora jakieś organizacji narodowej sprzed 1939 roku. Idee głoszone przez AN też nie mają wiele wspólnego z ruchem narodowym – mówi portalowi Fronda.pl Arkadiusz Meller. - Dodajmy, że od połowy lat 20. XX wieku nastąpił wyraźny zwrot w kierunku, posługując się określeniem p. prof. B. Grotta, „zespolenia idei narodowej z katolicyzmem”, co stanowiło aksjomat polskiej myśli narodowej. Z kolei AN ani nie interesują się katolicyzmem ani nie krytykują go, zachowują tym samym, co najwyżej postawę indyferentną religijnie. Można stwierdzić, że w przypadku AN mamy do czynienia z nową, jakością będącą wypadkową nacjonalizmu, elementów anarchistycznych (lewicowych) i subkulturowych. Zresztą polscy „autonomiczni nacjonaliści” odcinają się od rodzimych organizacji narodowych z czasów II RP, uważając te zagadnienia za „antykwaryczne” i nieprzystające do współczesności. Bardziej interesuje ich historia europejskich ruchów nacjonalistycznych, niż rodzime tradycje – przekonuje współautor antologii „Życie i śmierć dla narodu!” Dr Jacek Misztal zwraca, z kolei, uwagę na bojówkarski charakter grup autonomicznych nacjonalistów. – Bojowość to z pewnością jedna z bardziej wyrazistych cech tego ruchu. Chociaż przy dzisiejsze walki uliczne między AN a Antifą, są tylko namiastką przedwojennych politycznych batalii – ocenia rozmówca portalu Fronda.pl. Nowego zjawiska nie zauważają jednak spece od wszelkich nacjonalizmów, faszyzmów, itp. spod znaku „Gazety Wyborczej”. Lewicowi publicyści nadal posługują się starym schematem wg, którego „ci porządniejsi faszyści” to Młodzież Wszechpolska, której działacze kamuflują się poprzez ubieranie garniturów i „ci gorsi faszyści” z Obozu Narodowo-Radykalnego, którzy pewnie gdzieś w tajemnych kryjówkach skrywają broń, aby w odpowiednim momencie dokonać zamachu stanu. Wciąż salon lansuje również mit o wielkiej skali zjawiska tzw. neonazizmu, który mają uosabiać uzbrojone kato-bojówki. Tymczasem mało, kto dostrzega dynamiczny rozwój środowiska autonomicznych nacjonalistów, którzy już dziś dominują – jeśli chodzi o liczebność - na wszelkich manifestacjach narodowych. Również pod względem tężyzny fizycznej, „autonomy” wiodą prym. To właśnie ten odłam nacjonalistów wzbudza największy respekt wśród "antyfaszystów". Na zamkniętym forum AntifaSkins, wobec MW czy ONR-u można było spotkać prześmiewcze określenia typu „harcerzyki”, natomiast AN było traktowane jak godny, a zarazem groźny, przeciwnik. Aktywność tego odłamu jest dostrzegalna również, na co dzień. Starannie zrobione graffiti, wlepki, akcje plakatowe… W końcu to codzienność bycia autonomicznym nacjonalistą. Bycia, bo - jak sami przyznają - do AN nie można wstąpić, „autonomem trzeba się urodzić”. Aleksander Majewski
Lefebryści – trudny dialog W związku z informacjami o pozytywnej odpowiedzi Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X na „preambułę doktrynalną” zaproponowaną lefebrystom 14 września ub. roku, jako warunek ich pełnej jedności z Rzymem zamieszczamy poniżej krótki przegląd wydarzeń z dotychczasowej historii lefebrystów oraz prób dialogu z nimi ze strony Stolicy Apostolskiej.
Powstanie Bractwa Bractwo Kapłańskie św. Piusa X (Fraternitas Sacerdotalis Sancti Pii X) powołał do życia 1 listopada 1970 biskup szwajcarskiej diecezji Lozanny, Genewy i Fryburga François Charrière (1893-1976) jako stowarzyszenie życia apostolskiego na prawie diecezjalnym, czyli jako stowarzyszenie kleryckie, którego członkowie żyją wspólnie i według określonych reguł, ale bez składania ślubów zakonnych. Chociaż formalnie utworzył je biskup Lozanny, rzeczywistym inspiratorem dzieła był francuski arcybiskup Marcel-François Lefebvre (1905-91), członek Zgromadzenia Misjonarzy Ducha Świętego (duchaczy, w latach 1962-68 jego przełożony generalny), były arcybiskup Dakaru (1955-62), potem biskup Tulle we Francji (1962), uczestnik Soboru Watykańskiego II, a wcześniej – z nominacji bł. Jana XXIII – członek komisji przygotowującej to wielkie wydarzenie kościelne. Te szczegóły życia arcybiskupa są o tyle istotne, że będąc ojcem soborowym, od początku sprzeciwiał się on uchwałom Vaticanum II, zwłaszcza otwarciu się Kościoła na ekumenizm i dialog międzyreligijny oraz nowemu ujęciu wolności religijnej. Podpisał wprawdzie większość dokumentów soborowych, ale nie uczynił tego w stosunku do konstytucji duszpasterskiej „Gaudium et spes” i deklaracji o wolności religijnej „Dignitatis humanae”. Opuścił Watykan przed zakończeniem tego zgromadzenia, zarzucając papieżowi i ojcom soborowym, że posunęli się za daleko w swym nauczaniu i ulegli wpływom liberałów i modernistów w Kościele, kosztem jego wielowiekowej tradycji. W trosce o jej zachowanie nie tylko doprowadził do powstania Bractwa, ale także założył w 1971 w Ecône w tejże szwajcarskiej diecezji seminarium duchowne, kształcące przyszłych kapłanów w duchu tej tradycji, którą, zdaniem arcybiskupa, zdradził Sobór.
Seminarium w Ecône Chociaż dość szybko styl i treści nauczania w tej placówce zaczęły niepokoić Stolicę Apostolską, to jednak dopiero na wiosnę 1974 poleciła ona biskupowi Pierre Mamie (1920-2008; następcy bp. Charrière) zbadać na miejscu całą sprawę. W listopadzie tegoż roku komisja powołana przez Watykan stwierdziła, że formacja seminaryjna w Ecône jest głęboko przedsoborowa, a nawet sprzeczna z duchem Vaticanum II. Jednocześnie stwierdzano wzorową dyscyplinę i przywiązanie do wiary seminarzystów. Zastrzeżenia komisji dotyczyły takich zagadnień jak ekumenizm, dialog z innymi religiami, wolność religijna, rola i miejsce biskupa w Kościele (sprzeciw wobec kolegialności episkopatu), a także, co oczywiste, „przedsoborowa” liturgia Mszy św. itp. Właściwie całe nauczanie Soboru było podważane, a samo to wydarzenie kościelne było przedstawiane, jako wielkie nieszczęście dla Kościoła i główna przyczyna jego późniejszych kłopotów.
Paweł VI a abp Lefebvre W listopadzie 1974 arcybiskup ogłosił manifest antysoborowy, zawierający miażdżącą krytykę tego zgromadzenia biskupów. Gdy w maju następnego roku wyświęcił w Ecône pierwszych absolwentów swego seminarium, nie mając na to zgody miejscowego biskupa i lekceważąc ostrzeżenia Pawła VI, bp Mamie 9 maja cofnął uznanie dla Bractwa. 29 czerwca tegoż roku – 1975 Paweł VI wystosował pierwszy, pełen ubolewania, ale i pokory list do krnąbrnego hierarchy, prosząc go o zejście z drogi nieposłuszeństwa wobec władzy kościelnej. I choć nie otrzymał nań odpowiedzi, (co samo w sobie było niesłychaną obelgą wobec papieża), 8 września napisał kolejny, tym razem odręczny list, na który arcybiskup odpowiedział (po 2 tygodniach) zdawkowo i wymijająco. Rozmowy z arcybiskupem i jego zwolennikami toczyły się też w 1976 r., ale gdy pod koniec czerwca wyświęcił on kolejnych kapłanów i diakonów bez zgody miejscowego biskupa, 1 lipca tegoż roku ówczesny rzecznik prasowy Stolicy Apostolskiej o. Romeo Panciroli (1923-2006) oświadczył, że tym samym arcybiskup i neoprezbiterzy zostali „ipso facto” zasuspendowani „a divinis”, czyli przeniesieni do stanu świeckiego na okres 1 roku. Ale ani Lefebvre, ani jego zwolennicy, łącznie z neoprezbiterami, nie zaprzestali swych działań. Tymczasem Paweł VI wszelkimi sposobami próbował znaleźć jakieś rozwiązanie coraz bardziej nabrzmiewającego konfliktu. Mimo ciążących na duchownym francuskim kar kościelnych, kilkakrotnie spotykał się z nim osobiście lub za pośrednictwem swych przedstawicieli – po raz ostatni 11 września 1976 w Castel Gandolfo, i to na prośbę arcybiskupa. Ale także ta rozmowa nic nie dała i nadal prowadził on swą działalność „antysoborową”, będącą w istocie aktem nieposłuszeństwa wobec Ojca Świętego i Kościoła powszechnego.Początki pontyfikatu Jana Pawła II a Bractwo Gdy 16 października 1978 papieżem został kard. Karol Wojtyła, pojawiły się nadzieje na rozwiązanie konfliktu. Sądzono, że nowy biskup Rzymu łatwiej się porozumie z arcybiskupem, jako człowiek stosunkowo młody, dynamiczny, poza tym pochodzący z kraju, w którym było dużo powołań kapłańskich (a kryzys w tej dziedzinie był jednym z ważnych argumentów arcybiskupa i jego stronników – seminarium w Ecône nigdy nie cierpiało na brak kandydatów), no i miał opinię „konserwatysty”, a więc był w lepszej „sytuacji wyjściowej” niż postrzegany przez Bractwo, jako „modernista”, papież Montini. I rzeczywiście, Jan Paweł II już 18 listopada, a więc w nieco ponad miesiąc po swym wyborze, przyjął na audiencji zbuntowanego arcybiskupa, a w światowych środkach przekazu pojawiły się komentarze, sugerujące bliski jakoby kres rozłamu. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło, co więcej – prawie 75-letni wówczas hierarcha jakby jeszcze bardziej zwiększył swą aktywność: wiele podróżował po Francji i innych krajach europejskich i na innych kontynentach, przedstawiając swe poglądy i w wielu miejscach zyskując nowych zwolenników. Przez cały późniejszy okres trwały mniej lub bardziej intensywne kontakty Watykanu z Bractwem, mające na celu rozładowanie napięcia lub przynajmniej jakieś jego złagodzenie. Inna sprawa, że wobec nieustępliwej postawy samego arcybiskupa i jego zwolenników szanse na znalezienie takiego rozwiązania były niewielkie i Stolica Apostolska nie bardzo angażowała się w takie działania.
Sakra biskupów 30 czerwca 1988 – schizma w Kościele W maju 1987 arcybiskup w jednym z wywiadów zapewnił, że uznaje Jana Pawła II za prawowitego papieża i nie dąży do schizmy, ale wkrótce potem oznajmił, że zamierza konsekrować kilku biskupów, aby zapewnić ciągłość swego dzieła. Zapowiedź ta wywołała zaniepokojenie Stolicy Apostolskiej, że może dojść do formalnej schizmy, gdyby do tego doszło bez zgody papieskiej. 14 lipca 1987 ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kard. Joseph Ratzinger rozmawiał z abp. M. Lefebvrem, który po spotkaniu oświadczył, że spotkał się z „wielkodusznymi propozycjami”. Następnie miała jeszcze miejsce wymiana listów między kardynałem a arcybiskupem, a 18 października tego roku obaj ponownie się spotkali. 29 tegoż miesiąca w Watykanie ogłoszono o mianowaniu kard. Edouarda Gagnona (1918-2007) wizytatorem Bractwa dla zapoznania się z panującą w nim sytuacją. Jego misja rozpoczęła się 21 listopada i była okryta głęboką tajemnicą. Wysłannik papieski nie spotykał się nawet z biskupami tych diecezji, które odwiedzał. 5 stycznia 1988 przedstawił Ojcu Świętemu sprawozdanie ze swej podróży, a 18 tegoż miesiąca ponownie spotkał się z abp. Lefebvrem. Ten ostatni zapewniał później, że rozmowy z Watykanem toczą się pomyślnie. Ale jednocześnie zaczęły się znów pojawiać zapowiedzi o nowych biskupach dla Bractwa. W tej sytuacji Jan Paweł II w liście do kard. Ratzingera z 8 kwietnia 1988 przypomniał stanowisko Kościoła w kontaktach z lefebrystami i zapewniał, że nadal pragnie działać na rzecz zakończenie konfliktu z nimi. Tymczasem w maju tego roku abp Lefebvre zapowiedział, że 30 czerwca, nie czekając na decyzję papieską, wyświęci czterech biskupów dla swego Bractwa. Stolica Apostolska, starając się nie dopuścić do tego aktu, oznaczającego schizmę, czyli zerwanie jedności z Kościołem powszechnym, podjęła jeszcze raz rozmowy z arcybiskupem i jego zwolennikami. Kard. Ratzinger spotkał się z nim kilkakrotnie, zapewniając go m.in., że papież jest gotów konsekrować biskupa spośród kandydatów przedstawionych przez Bractwo – miałoby to nastąpić 15 sierpnia 1988, na zakończenie trwającego wówczas (od 7 czerwca 1987) Roku Maryjnego. Arcybiskup początkowo zgodził się, później jednak postawił, a właściwie podtrzymał swoje warunki, na które Rzym nie mógł się zgodzić i ostatecznie pozostał przy swej decyzji. 30 czerwca 1988 z rąk abp. M. Lefebvre’a i bliskiego mu duchowo brazylijskiego biskupa Antônio de Castro Mayera (1904-91), ordynariusza diecezji Campos, sakrę bez zgody papieża otrzymali: Bernard Fellay, Bernard Tissier de Mallerais, Richard Williamson i Alfonso de Galarreta.
Odpowiedź Kościoła W tej sytuacji prefekt Kongregacji ds. Biskupów kard. Bernardin Gantin wydał nazajutrz dekret stwierdzający, iż „ arcybiskup-biskup senior Tulle Marcel Lefebvre, dokonując (...) czynu natury schizmatyckiej przez udzielenie bez papieskiego mandatu i wbrew woli Biskupa Rzymskiego sakry biskupiej czterem kapłanom, podlega karze przewidzianej przez kan. 1364 i kan. 1382 Kodeksu Prawa Kanonicznego”. Dokument ten stanowił również, że tą samą karę zostali objęci także czterej nowi biskupi i bp de Castro Mayer oraz ostrzegał kapłanów i wiernych przed udziałem „w schizmatyckiej działalności abp. Lefebvre’a; ściągnęłoby to na nich tę samą karę na mocy samego prawa”. 2 lipca 1988 r. Jan Paweł II ogłosił motu proprio „Ecclesia Dei adflicta”, w którym potwierdził powyższe decyzje, wyrażając zarazem smutek i ubolewanie z powodu całego zdarzenia. Jednocześnie poinformował o utworzeniu specjalnej komisji papieskiej, która we współpracy z biskupami, urzędami kurialnymi i zainteresowanymi środowiskami będzie się zajmować kapłanami i seminarzystami, związanymi dotychczas z Bractwem św. Piusa X, pragnącymi odstąpić od schizmy i pozostać w łączności z Kościołem powszechnym, jak również tymi wszystkimi, którzy są przywiązani do przedsoborowego („trydenckiego”) obrzędu Mszy św. Tak powstała Papieska Komisja „Ecclesia Dei”, która do dzisiaj odpowiada za całokształt kontaktów z tradycjonalistami. 18 lipca ci członkowie Bractwa, którzy w obliczu schizmy opuścili abp. Lefebvre’a i jego sympatyków, założyli własne stowarzyszenie – Bractwo Kapłańskie św. Piotra (Fraternitas Sancti Petri – FSSP), które w 3 miesiące później, 18 października, uzyskało zatwierdzenie papieskie. Jest ono oficjalnie uznawane przez Stolicę Apostolską i widnieje w wydawanym, co roku Roczniku Papieskim (Annuario Pontificio). Obecnie liczy ono ponad 320 kapłanów (Bractwo św. Piusa X – przeszło 500). W późniejszych latach, zwłaszcza w 2003, Komisja wydała szereg oświadczeń, wyjaśniających m.in. status osób związanych z Bractwem. Potwierdzała np., że kapłani Bractwa św. Piusa X są zasuspendowani, ale ważnie wyświęceni, a Msze przez nich sprawowane są ważne, choć odprawiane wbrew prawu kościelnemu, wierni mogą wypełnić swój obowiązek niedzielny przez udział w takiej Mszy, szczególnie wtedy, gdy nie czynią tego z chęci odcięcia się od papieża, lecz pragnąc uczestniczyć w liturgii w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego.
Pierwsze posunięcia Benedykta XVI Obecny papież, który jeszcze, jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary prowadził, jak wspomnieliśmy, rozmowy z arcybiskupem i Bractwem, wielokrotnie dawał do zrozumienia, że bardzo chce rozwiązać ten konflikt. Podobnie jak Jan Paweł II, dość szybko, bo 29 sierpnia 2005 (w niespełna pół roku po swym wyborze) przyjął w Castel Gandolfo przełożonego Bractwa, bp. Bernarda Fellaya. Ogłoszony potem komunikat watykańskiego Biura Prasowego stwierdzał, że „spotkanie przybiegało w klimacie umiłowania Kościoła i pragnienia osiągnięcia doskonałej wspólnoty”. Jednocześnie zapowiadano wolę dalszego rozwijania kontaktów. Ojciec Święty na tym nie poprzestał. Z datą 7 lipca 2007 ukazał się jego list apostolski motu proprio „Summorum Pontificum”, przywracający liturgię przedsoborową, bez konieczności zgody na nią biskupa miejsca. Do dokumentu dołączony był oddzielny List Ojca Świętego do biskupów w związku z publikacją „Summorum Pontificum”, wyjaśniający i uzasadniający celowość wydania tego motu proprio oraz zachęcający hierarchów do wprowadzania go w życie. 4 czerwca 2008 Papieska Komisja „Ecclesia Dei” przedstawiła Bractwu 5-punktowe warunki porozumienia ze Stolicą Apostolską. Lefebrystów zobowiązywano do: udzielenia odpowiedzi proporcjonalnej do hojności Papieża („Summorum Pontificum”); unikania wszelkich działań publicznych, godzących w szacunek dla Ojca Świętego i sprzecznych z miłością chrześcijańską; unikania przedstawiania swego nauczania, jako wyższego od nauczania papieskiego i ukazywania Bractwa w opozycji do Kościoła oraz wykazania woli uczciwego działania w pełnej kościelnej miłości i w szacunku dla autorytetu Wikariusza Chrystusa. Ostatnim warunkiem był termin udzielenia odpowiedzi do końca tegoż miesiąca. O odpowiedzi przełożonego Bractwa bp. B. Fellaya na te warunki z 26 czerwca 2008 poinformowało tego samego dnia Radio Watykańskie w komentarzu „Fiasko dialogu z lefebrystami”. Potwierdzono wcześniejsze przecieki prasowe na temat warunków Komisji i odrzucenia ich przez bp. Fellaya.
Zniesienie ekskomuniki wobec biskupów Ale papież nie zrażał się i pragnąc ułatwić powrót do pełnej jedności z Kościołem czterem konsekrowanym przez abp. Lefebvre’a biskupom, zniósł 21 stycznia 2009 r. ciążące na nich ekskomuniki. Formalnie uczynił to ówczesny prefekt Kongregacji ds. Biskupów kard. Giovanni Battista Re, w odpowiedz na list bp. Fellaya w imieniu własnym i pozostałych biskupów z 15 grudnia 2008, wydając stosowny dekret na polecenie papieża. Zdjęcie kar kościelnych z całej czwórki nie oznaczało włączenia ich z powrotem do Kościoła. Pozostała również otwarta sprawa statusu prawnego samego Bractwa, które pozostaje poza Kościołem i nie jest uznawane przez Stolicę Apostolską. Ten gest dobrej woli ze strony Ojca Świętego wywołał różne reakcje w Kościele. Wiele środowisk, zwłaszcza tych bardziej liberalnych, przyjęło te decyzje z zaskoczeniem, (choć o możliwości zniesienia ekskomunik mówiło się już wcześniej), widząc w nich nawet – w skrajnych przypadkach – zapowiedź odwrotu od Soboru. Ale wkrótce potem sami lefebryści dostarczyli nowego argumentu krytykom decyzji papieskiej: okazało się, bowiem, że jeden ze „zrehabilitowanych” biskupów – Richard Williamson kilka miesięcy wcześniej w wypowiedzi dla szwedzkiej telewizji podważył zbrodnie holokaustu. Fakty te, ujawnione już po zniesieniu ekskomunik, bardzo zaciążyły na całej sprawie, chociaż zarówno samo Bractwo odcięło się od poglądów biskupa, jak i Stolica Apostolska pospieszyła ze stosownymi wyjaśnieniami (nota Sekretariatu Stanu z 4 lutego 2009 r.).
Rozmowy ekspertów 26 października 2009 r. w siedzibie watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary rozpoczęły się rozmowy oficjalne Papieskiej Komisji „Ecclesia Dei” z Bractwem Kapłańskim św. Piusa X. Trwały one do kwietnia 2011 r. W szczególności omówiono kwestie związane z pojęciem tradycji, Mszałem Pawła VI, interpretacją Soboru Watykańskiego II w ciągłości z katolicką tradycją doktrynalną, z tematyką jedności Kościoła i katolickich zasad ekumenizmu, relacji między chrześcijaństwem i religiami niechrześcijańskimi oraz wolnością religijną. W trakcie ośmiu jej spotkań wskazano i zgłębiano istotne trudności doktrynalne. Rozmowy pozwoliły na wyjaśnienie stanowisk i ich motywacji. Ze strony watykańskiej w spotkaniach brali udział sekretarz Papieskiej Komisji „Ecclesia Dei” ks. prałat Guido Pozzo, sekretarz Kongregacji Nauki Wiary abp Luis F. Ladaria Ferrer SI, a także eksperci: o. Charles Morerod OP, sekretarz Międzynarodowej Komisji Teologicznej (mianowany 3.11. 2011 biskupem Lozanny, Genewy i Fryburga) konsultor Kongregacji Nauki Wiary, prał. Fernando Ocáriz, będący zarazem wikariuszem generalnym Opus Dei, oraz konsultor Kongregacji Nauki Wiary, ks. Karl Josef Becker SI (włączony 18 lutego 2012 r. do Kolegium Kardynalskiego). W skład delegacji lefebrystów, na której czele stał Hiszpan, bp Alfonso De Galaretta weszli: o. Benoît de Jorna, dyrektor międzynarodowego seminarium św. Piusa X w Ecône w Szwajcarii, o. Jean-Michel Gleize, profesor seminarium w Ecône oraz o. Patrick de La Rocque, przeor klasztoru św. Ludwika w Nantes we Francji.Pomimo zdjęcia ekskomuniki z biskupów i prowadzonych rozmów Bractwo Kapłańskie św. Piusa X nie rezygnowało z niegodziwego - jak podkreślił rzecznik Stolicy Apostolskiej - święcenia kapłanów.
Watykan stawia akceptację nauki katolickiej, jako warunek pojednania Zaakceptowanie przez Bractwo Kapłańskie św. Piusa X preambuły doktrynalnej, wręczonej 14 września jego przedstawicielom podczas rozmów w Kongregacji Nauki Wiary stanowi warunek pełnego pojednania lefebrystów ze Stolicą Apostolską. Poinformowano o tym w komunikacie opublikowanym po spotkaniu prefekta tej dykasterii, a zarazem przewodniczącego Papieskiej Komisji „Ecclesia Dei” kard. Williama Levady z przełożonym generalnym Bractwa bp. Bernardem Fellayem. „Uwzględniając zaniepokojenie i prośby, przedstawione przez Bractwo Kapłańskie św. Piusa X co do poszanowania i integralności wiary katolickiej w obliczu «hermeneutyki zerwania» II Soboru Watykańskiego względem Tradycji – hermeneutyki, o której wspomniał w swym przemówieniu do Kurii Rzymskiej 22 grudnia 2005 papież Benedykt XVI - Kongregacja Nauki Wiary uważa za podstawę pełnego pojednania ze Stolicą Apostolską akceptację Preambuły doktrynalnej, przekazanej podczas spotkania 14 września 2011 r. Preambuła ta wyraża niektóre zasady doktrynalne oraz kryteria interpretacji nauki katolickiej niezbędne, by zapewnić wierność Magisterium Kościoła i sentire cum Ecclesia (odczuwania z Kościołem), pozostawiając jednocześnie otwartymi do uprawnionej dyskusji studium i wyjaśnienie teologiczne szczegółowych wyrażeń czy sformułowań obecnych w tekstach II Soboru Watykańskiego i w Magisterium posoborowym” – czytamy w komunikacie wydanym 14 bm. przez Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej. Jednocześnie poinformowano, że podczas spotkania zaproponowano pewne elementy rozwiązania sytuacji kanonicznej Bractwa po ewentualnym i upragnionym pojednaniu. Obok kard. Levady w rozmowach ze strony watykańskiej uczestniczyli: sekretarz Kongregacji Nauki Wiary abp Luis Ladaria SI i sekretarz Papieskiej Komisji „Eccelesia Dei” ks. prał. Guido Pozzo. Natomiast bp. Fellayowi towarzyszyli dwaj asystenci generalni: księża Niklaus Pfluger i Alain-Marc Nély. W międzyczasie nie ustawały ataki niektórych kręgów lefebrystów na zorganizowane przez Benedykta XVI 27 października ub. roku spotkanie przedstawicieli różnych religii w Asyżu czy naukę II Soboru Watykańskiego.
Sztuka uników i dyplomacji W połowie grudnia ub. roku do Watykanu nadeszła odpowiedź Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X na przedstawioną 14 września „preambułę doktrynalną”. W ich piśmie nie było jednak odpowiedzi, jakiej oczekiwała Papieska Komisja Ecclesia Dei. Nie było również próśb o wyjaśnienia czy zmianę tekstu w określonych punktach. Pismo Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X będzie stało się przedmiotem studiów Komisji, na które czele stoi kard. William Levada, będący jednocześnie prefektem Kongregacji Nauki Wiary. Miesiąc później do Kongregacji Nauki Wiary dotarła druga, właściwa odpowiedź Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X na preambułę doktrynalną, sformułowana zgodnie z żądaniami Stolicy Apostolskiej. 16 marca br. roku doszło do kolejnego spotkania prefekta Kongregacji Nauki Wiary, kard. Williama Levady z bp. Fellay’em. Stolica Apostolska uznała, że odpowiedź przełożonego Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X, na przedłożoną 14 września ub.r. „preambułę doktrynalną” nie jest wystarczająca do przezwyciężenia istniejących problemów doktrynalnych, leżących u podstaw istniejącego podziału i zwróciła się o do niego o wyjaśnienie swojego stanowiska. W watykańskim komunikacie przypomniano, że wraz z „preambułą doktrynalną” Papieska Komisja Ecclesia Dei przekazała na ręce bp. Fellaya „Notę wstępną” zaznaczając, że jest to podstawa do osiągnięcia pełnego pojednania Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X ze Stolicą Apostolską. Na zakończenie spotkania, troszcząc się o uniknięcie kościelnego podziału, o bolesnych i trudnych do oszacowania konsekwencjach, zwrócono się do przełożonego generalnego Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X o wyjaśnienie swojego stanowiska, aby osiągnąć zmniejszenie istniejących rozbieżności, jak tego pragnął Benedykt XVI. Krzysztof Gołębiowski, (KAI)
Ks. Hans Zollner o „kościelnej omercie” - Otóż Kościół w wielu krajach powinien odważniej i śmielej zabierać głos w obronie nieletnich wykorzystywanych nie tylko seksualnie, ale na dziesiątki, setki innych sposobów. Po rozwiązaniu krzywdzenia dzieci przez księży Kościół będzie miał moralne prawo upominać się o sprawiedliwe i godne traktowanie wszystkich dzieci we wszystkich krajach, społeczeństwach i środowiskach. – mówi Ks. Hans Zollner dziekan Instytutu Psychologii Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie w rozmowie z ojcem Józefem Augustynem SJ.O. Józef Augustyn SJ: W lutym w Watykanie z inicjatywy Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego odbyło się Sympozjum „Ku uzdrowieniu w odnowie”, poświęcone problemowi pedofilii księży. Zastanawiano się, jak zapobiegać nadużyciom seksualnym w Kościele katolickim ze strony księży i ich współpracowników. Wystąpili prefekt prefekt Kongregacji Nauki Wiary William Joseph Levada oraz ks. prałat Charles J. Scicluna, promotor sprawiedliwości, odpowiedzialny za traktowanie spraw kościelnych z punktu widzenia karnego. Które z wystąpień najbardziej utkwiło w Ojca pamięci? O. Hans Zollner SJ: Myślę, że nie tylko na mnie największe wrażenie wywarła konferencja w formie dwugłosu Marie Collins i prof. Sheily Hollins, która odbyła się w pierwszym dniu sympozjum. Marie Collins, gdy miała trzynaście lat, podczas kilku tygodni pobytu w szpitalu była wykorzystywana przez księdza, który wieczorem ją molestował, a rano spowiadał i udzielał Komunii świętej. Po wielu latach – już, jako dojrzała kobieta – zdecydowała się poinformować o tych nadużyciach swojego biskupa. Ten w odpowiedzi oskarżył ją, że całe wydarzenie sprowokowała ona sama. Marie Collins wiele lat cierpiała na depresję. Wyszła za mąż i urodziła syna, jednak – jak mówiła – czasem opuszcza swoją rodzinę, myśląc, że jej bliskim będzie lepiej bez niej.
Sprawca został skazany dopiero wiele lat później za molestowanie dwóch innych dziewczynek. Gdyby, więc biskup zareagował od razu na skargę Marie Collins, nie byłoby następnych nadużyć. Marie opowiedziała całą swoją bolesną historię. Dla niej nie mniej trudne do zniesienia było to, że odpowiedzialni w Kościele nie reagowali tak, jak powinni, i w ten sposób nie zapobiegli innym nadużyciom. Po wystąpieniu Marie Collins głos zabrała wspomniana prof. Sheila Hollins, psychiatra z Wielkiej Brytanii, która w ostatnich miesiącach 2010 roku, w czasie sesji stanowiących element wizytacji apostolskiej w Kościele irlandzkim, wysłuchała zeznań siedmiuset ofiar nadużyć seksualnych ze strony osób duchownych. Mieliśmy, więc dwugłos: najpierw wystąpiła Marie Colins, a potem Sheila Hollins włączyła jej głos w kontekst bardziej akademicki. Wszystko to wywarło wielkie wrażenie. Następna była konferencja ks. Stephena J. Rossettiego, amerykańskiego kapłana, który był założycielem i przez trzydzieści lat dyrektorem Saint Luke Institute – instytutu wyspecjalizowanego w niesieniu pomocy księżom przeżywającym trudności. Instytut ma filie między innymi w Brazylii i Anglii. Ks. Rossetti jest teraz profesorem na Uniwersytecie Katolickim w Waszyngtonie. W swoim wystąpieniu, które zostało wysoko ocenione przez biskupów, zadał pytanie: „Gdzie się pomyliliśmy i co powinniśmy teraz zrobić?”. Kolejną ważną konferencją było wystąpienia ks. prałata Charlesa J. Scicluny. Bez wątpienia ma on w Kościele katolickim największe doświadczenie w zakresie rozwiązywania problemów nadużyć seksualnych, ponieważ wszystkie tego rodzaju przypadki zgłoszone do Rzymu trafiają najpierw do niego. W ostatnich dziesięciu latach badał on cztery tysiące spraw. Wiele z nich miało miejsce w poprzednich dziesięcioleciach. Jest kanonistą. Mówił o procedurach, których podjęcia przez Konferencje Episkopatów oczekuje Stolica Apostolska.
Dlaczego przez tak długi czas Kościół nie mówił o problemie tak jasno i otwarcie jak na sympozjum? – Nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. Istnieje kilka przyczyn. Po pierwsze, zmieniła się wrażliwość społeczna. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku nawet w społeczeństwach, które dzisiaj są bardzo czułe na tym punkcie, nie było tej wrażliwości na nadużycia seksualne dokonujące się w rodzinach, w szkole, w internatach, w sierocińcach, w środowiskach sportowych.
Sprawa nie dotyczy, więc tylko środowisk katolickich. – Oczywiście. Niedawno na przykład dowiedzieliśmy się, że w szkołach islamskich w Anglii w ubiegłym roku odnotowano około pięciuset przypadków molestowania seksualnego, których ofiarą padły dzieci. Pedofilia to problem nie tylko środowisk religijnych. To problem powszechny. Z tego, co mówią lekarze, około 70 procent przypadków molestowania seksualnego ma miejsce w rodzinie. O tym się nie mówi. Stwierdza się jedynie, że chodzi o przypadki poza strukturami instytucjonalnymi. Zmieniła się także wrażliwość Kościoła, również, dlatego, że wzrosła liczba skandali. Dzisiaj, kiedy w jakiejś parafii odkryje się, że został do niej posłany ksiądz, który wcześniej molestował ministrantów, nie zostanie on przyjęty w nowej parafii. Dowiedziałem się od pewnego księdza z Indii, że został poproszony przez biskupa jednej z niemieckich diecezji o zastępstwo za proboszcza w wiosce położonej w górach. Biskup hinduski wysłał tego księdza do Niemiec, ale nie wiedział, dlaczego trzeba zastąpić tego proboszcza. Ksiądz przybył do parafii i po pewnym czasie odkrył, że proboszcz został oddalony, ponieważ dopuścił się nadużyć seksualnych. Ks. Scicluna w tym kontekście mówił wręcz o omercie w Kościele w sprawach pedofilii księży.
To słowo włoskiej mafii oznaczające zmowę milczenia. – Zgodnie z prawem omerty rodzina, klan, instytucja znaczy więcej niż cokolwiek innego. Dlatego za wszelką cenę musisz milczeć. Benedykt XVI, jeszcze, jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kiedy zaczęły się mnożyć doniesienia o przypadkach molestowania w Stanach Zjednoczonych, procedurę rozwiązywania problemów nadużyć skoncentrował w Rzymie, zwłaszcza w Kongregacji, której przewodniczył. Nie wymyślił nowego biura, lecz umocnił rolę promotora sprawiedliwości i dwa lata później mianował na to stanowisko ks. prałata Sciclunę. Wielu biskupów uważało wówczas, że to niszczy zaufanie między biskupem a kapłanami i dlatego z oporami stosowali owe procedury kanoniczne. Dziś sytuacja się zmieniła. W 2000 roku kard. Darío Castrillón Hoyos, który wówczas był prefektem Kongregacji do spraw Duchowieństwa, napisał list z gratulacjami do pewnego biskupa francuskiego skazanego na więzienie, dlatego że nie dopełnił obowiązku zgłoszenia nadużycia seksualnego, jakiego dopuścił się jeden z jego kapłanów. Kardynał pogratulował mu, pisząc, że dał przykład, jak biskup powinien reagować. W roku 2010 ojciec Federico Lombardi w oficjalnym oświadczeniu biura prasowego Stolicy Apostolskiej powiedział, że dzisiaj takie zachowanie biskupa w sprawie pedofilii księży w jego diecezji nie byłoby już możliwe. A zmiana nastąpiła dzięki wprowadzonej procedurze, a zwłaszcza decyzji ówczesnego kard. Josepha Ratzingera, by poważnie traktować przypadki molestowania i wymierzać sprawiedliwość, tj. usuwać winnych kapłanów ze stanu kapłańskiego albo stosować inne publiczne kary. Warto wspomnieć, że bez radykalnej postawy w sprawie pedofilii księży Benedykta XVI nie moglibyśmy przeprowadzić takiego sympozjum. Nie byłoby na nim czołowych postaci dykasterii watykańskich, ponieważ w Rzymie nie robi się niczego bez wiedzy Ojca Świętego.
Podczas sympozjum mówiono o czterech tysiącach przypadków pedofilii księży. Jak podkreślano, wiele z nich nie dotyczy ściśle pedofilii, ale efebofilii, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych? Ponad 70 procent nadużyć seksualnych wobec dzieci i młodzieży ma charakter homoseksualny. W jakim stopniu sprawa pedofilii ma związek z homoseksualnością w środowisku księży? – Trzeba powiedzieć, że nie ma bezpośredniego związku przyczynowego między homoseksualnością a molestowaniem nieletnich. To znaczy, że nie każdy homoseksualista stwarza niebezpieczeństwo stania się molestującym. Z drugiej strony, na podstawie danych, jakimi dysponujemy, trzeba stwierdzić, że istnieje większe ryzyko. Mówił o tym prałat Scicluna jeszcze przed sympozjum w jednym z wywiadów w 2010 roku, przedstawiając trzy tysiące udokumentowanych przypadków pedofilii w Kościele (dziś mówi się o czterech tysiącach udokumentowanych przypadków). Z tych trzech tysięcy w trzystu przypadkach mamy do czynienia z prawdziwą pedofilią, to znaczy z molestowaniem dzieci przed wiekiem dojrzewania. Z pozostałych dwóch tysięcy siedmiuset przypadków w 70 procentach było to molestowanie chłopców w wieku dojrzewania. Jest to rozbieżne z tym, co ma miejsce w środowiskach świeckich. W środowiskach świeckich, bowiem znacznie wyższa jest liczba molestowanych dziewcząt niż chłopców. Skąd to zróżnicowanie? Z pewnością wskazuje to na większy procent osób o skłonnościach lub orientacji homoseksualnej w tych środowiskach kościelnych, w których miały miejsce liczne przypadki pedofilii o zabarwieniu homoseksualnym, niż ogólnie w społeczeństwie. Stawia to pytania dotyczące selekcji kandydatów do kapłaństwa oraz ich formacji emocjonalnej i moralnej. Poważnym problemem są środowiska kościelne – mówię to z punktu widzenia całego Kościoła – w których tworzy się pewien klimat homofilii. „Przyciągają” one młodych mężczyzn bez jasnej tożsamości psychoseksualnej, ale nieświadomych jeszcze swojego problemu. Rozwijają się w nich w pewnym określonym kierunku.
Ojciec wymienił na początku kilka krajów, które miały poważny problem pedofilii księży. A jak sytuacja wygląda w innych krajach, choćby w Europie Wschodniej? – Doświadczenie pokazuje, że przypadki molestowania nieletnich występują wszędzie. Inną sprawą jest zainteresowanie publiczne problemem. Osobiście z sytuacji ostatnich dziesięciu lat w Niemczech wyciągnąłem pewne wnioski. W roku 2002 biskupi amerykańscy zostali wezwani przez kard. Josepha Ratzingera do złożenia sprawozdania po skandalach, do jakich doszło w Stanach Zjednoczonych. Zachowałem sobie artykuły z prasy niemieckiej z roku 2002 dotyczące tej kwestii. Dosłownie te same teksty można by było opublikować w roku 2010, pisząc o sytuacji w Niemczech. Przez osiem lat nic się nie zmieniło. Episkopat niemiecki nie był przygotowany na to, co się wydarzyło. Biskupi opracowali wprawdzie wskazania, ale nie interesowało ich, do ilu przypadków molestowania doszło w ich diecezji, jak były traktowane ofiary i co teraz robią, gdzie są księża, którzy dopuścili się nadużyć. Chodziło o sprawy z przeszłości i teraźniejsze. I nie zrobiono nic, by zapobiec podobnym wypadkom w przyszłości. Nie było, więc prewencji. Trochę dziwiłem się tym ośmiu latom, ponieważ od czasu do czasu w Niemczech wychodziła na jaw jakaś sprawa dotycząca molestowania seksualnego nieletnich przez księży. Przez jakiś czas interesowała się tym opinia publiczna, a potem wszystko się kończyło. Po pół roku, po roku pojawiał się następny przypadek itd. Dziwne wydawało mi się, że media nie zajmują się tym problemem w sposób bardziej systematyczny. Tak było, dopóki nie wybuchł skandal. Nie wiemy, dlaczego wybuchł akurat wtedy.
Dlaczego o tych sytuacjach nie mówiły same ofiary? – W 2002 roku, w następstwie wydarzeń w Stanach Zjednoczonych, biskupi holenderscy zorganizowali wielką kampanię, zapraszając ofiary do zgłaszania faktów molestowania i do rozmawiania z biskupami albo osobami wyznaczonymi przez nich. Tylko nieliczni skorzystali z tej okazji. Po ośmiu latach w Niemczech niespodziewanie wybuchł skandal. Również w Holandii były setki wypadków, które miały miejsce nie tylko w ciągu tych ośmiu lat, ale wcześniej. Ofiary chcą się czuć bezpieczne w obrębie dużej grupy, bo nie chcą być zidentyfikowane. Tylko wtedy się otwierają. Wracając do poprzedniego pytania, problem nadużyć seksualnych księży występuje wszędzie. Wcześniej czy później pojawi się żądanie wyjaśnienia wielu spraw także w krajach katolickich i niekatolickich Europy Środkowej i Wschodniej, na przykład w Polsce, na Słowacji, w Chorwacji. Dziś – jak już mówiłem – istnieje większa wrażliwość społeczna na te kwestie. Uczestniczą w tym także środowiska polityczne i dziennikarskie. Powinniśmy, więc pytać nie o to, jak uniknąć skandalu, ale co zrobić, by zapobiec tego rodzaju wypadkom w przyszłości, i to na czas, a także, co możemy zrobić z tym, co wydarzyło się w przeszłości.
Ale ważny jest również medialny odbiór problemu. – Oczywiście ważne jest przygotowanie strategii medialnej. Jeśli media widzą, że coś ukrywamy, to i tak w końcu do tego się dobiorą. Znajdą – jak to barwnie mówimy – „trupa w szafie”. Jeśli zawiniłem, jako biskup, jako przełożony zakonny, powinienem dobrowolnie do tego się przyznać. To przykre, ale jeszcze bardziej przykra staje się konieczność przyznania się do tego po burzy medialnej. Na jednej z konferencji naszego sympozjum była także mowa o finansach i kosztach, które trzeba ponieść. Są ogromne. W Stanach Zjednoczonych Kościół zapłacił już dwa miliardy dolarów odszkodowań. To cyfry amerykańskie. Taki mają system prawny. Nie znam sytuacji Kościoła polskiego. Na pewno jest mniej problemów tego rodzaju w wychowawczych instytucjach kościelnych. Z powodu systemu politycznego nie było w waszym kraju szkół katolickich czy internatów. Były jednak parafie, była praca z grupami, z ministrantami, była katecheza. Powinniśmy być realistami. Mówili o tym na naszym sympozjum kard. Levada i prałat Scicluna.
Od wielu lat w środowiskach kościelnych słychać stwierdzenie: „Jesteśmy zmęczeni tematem pedofilii księży. Kiedy to się skończy?”. Czy nie powinniśmy zajmować się czymś innym? – O tym trzeba mówić. Od tego tematu nie uciekniemy. Nie uciekniecie także w Polsce. Moje doświadczenie po sympozjum jest następujące: otrzymałem sygnały z niektórych krajów, na przykład z Holandii, Irlandii czy Stanów Zjednoczonych, że to sympozjum zmieniło atmosferę. W tych krajach sympozjum postrzega się bardzo dobrze. Odebrano pozytywnie postawę Kościoła wobec tego problemu. To nie znaczy, że zmieniła się całkowicie sytuacja. Zawsze znajdą się dziennikarze, którzy za wszelką cenę będą atakować Kościół. Jednak mnie osobiście dziennikarze powiedzieli: „Widzimy, że Kościół katolicki jest jedyną instytucją, która coś robi z pedofilią”. Z pedofilią, która jest powszechnym problemem we wszystkich środowiskach i instytucjach wychowawczych.
A inne religie i Kościoły? – Nic mi nie wiadomo o tym, by problem ten był podjęty w rozwiązaniach strukturalnych w sposób tak otwarty i radykalny, jak to ma miejsce w Kościele katolickim. Na ogół niemal wszystkie środowiska wychowawcze doraźnie rozwiązują problem pedofilii, gdy się pojawi. Ale żadne z nich nie rozliczyło się z tego przestępczego procederu w sposób całościowy i systemowy, jak czynią to aktualnie wspólnoty katolickie.Chcę jeszcze jedno powiedzieć: w Kościele przestanie się o tym problemie mówić, jeśli Kościół zrobi to, co do niego należy. Zarówno Jan Paweł II, jak i Benedykt XVI mówili o niewyobrażalnej krzywdzie wyrządzonej niewinnym ofiarom oraz o wielkiej ranie zadanej Kościołowi przez skandale seksualne księży. Powinniśmy być świadomi potrzeby oczyszczenia rany i naprawienia wyrządzonych krzywd. Winniśmy nałożyć maść na rany, by mogły się zagoić. Druga ważna sprawa – dopóki myślimy, że jesteśmy atakowani, przyjmujemy postawę obronną.
I wtedy atakują nas jeszcze bardziej. – Stajemy się ofiarami. Otóż Kościół w wielu krajach powinien odważniej i śmielej zabierać głos w obronie nieletnich wykorzystywanych nie tylko seksualnie, ale na dziesiątki, setki innych sposobów. Nieletni są ofiarami przemocy fizycznej, psychicznej, lekceważy się i zaniedbuje ich podstawowe prawa i potrzeby. Po rozwiązaniu krzywdzenia dzieci przez księży Kościół będzie miał moralne prawo upominać się o sprawiedliwe i godne traktowanie wszystkich dzieci we wszystkich krajach, społeczeństwach i środowiskach.
Kościół, po tym wszystkim, co przeszedł, powinien dać przykład, jak rozwiązywać problem w swoim środowisku. – Niestety, wcześniej nie byliśmy najlepszym przykładem.
Czy teraz możemy nim być? – Tak, ale w niektórych wspólnotach w Kościele jest jeszcze wiele do zrobienia. Jak należałoby się zachować, podam przykład z Kościoła w Niemczech? Kard. Reinhard Marx z Monachium udostępnił pewnemu adwokatowi wyznania protestanckiego całe archiwum diecezji, od 1945 do 2010 roku. Odnalazł on sto czterdzieści przypadki molestowania, nie wszystkie z zakresu pedofilii. Tydzień przed Bożym Narodzeniem 2010 roku, rok po znanym skandalu medialnym w Niemczech, kardynał zwołał konferencję prasową, podczas której tenże adwokat przedstawił wyniki poszukiwań. Co się wydarzyło? Przez dwie godziny była to pierwsza wiadomość na wszystkich niemieckich portalach. Po dwóch godzinach wiadomość znikła. Jeżeli dziennikarze widzą, że niczego się nie ukrywa, że nie trzymamy „trupa w szafie”, nie interesują się już daną sprawą. Od tej chwili kardynał monachijski jest szczęśliwym człowiekiem. Wie, że nie zaatakują go, ponieważ niczego nie ukrywa i ukryć nie zamierza.
Sam kardynał nie wiedział wcześniej, co adwokat w archiwum może znaleźć? – Nic nie wiedział i to czyni go wiarygodnym.
Teraz jednak mimo wszystko niektórzy rodzice boją się wysyłać dzieci do instytucji katolickich. Co możemy zrobić, by to zmienić? – Rzeczą istotną jest selekcja kandydatów do kapłaństwa oraz ich właściwa formacja. Wyobraźmy sobie, że jestem rektorem seminarium lub magistrem nowicjatu. Widzę, że jakiś kandydat nie jest odpowiedni, nie nawiązuje i nie utrzymuje dobrych relacji z innymi, ma wątpliwości, co do swojej tożsamości seksualnej, jest zagubiony emocjonalnie i posiada niską motywację duchową i moralną. Jako odpowiedzialny muszę podjąć decyzję. Niestety, w obliczu zmniejszającej się liczby powołań niektórzy biskupi uważają, że jedyne kryterium to przede wszystkim kryterium ilościowe i dążenie do tego, by mieć wielu alumnów w seminarium. Winni jednak mieć świadomość, że za kilka lat tacy kandydaci, o których wspomniałem wyżej, przysporzą im bardzo wiele problemów. Nie mówimy jedynie o przypadkach molestowania seksualnego dzieci, ale o alkoholizmie, seksoholizmie, o osobach niezrównoważonych, konfliktowych, zbuntowanych przeciwko biskupowi itp. Jeśli kandydatom do kapłaństwa brakuje podstawowej dojrzałości emocjonalnej, motywacji duchowej i moralnej, to rodzi się pytanie: „Po co nam tacy księża?”. Z pewnością więcej zepsują niż pomogą.
Jak zatem ocenia Ojciec współczesną formację w seminariach? – Uważam, że dzisiejsza formacja do kapłaństwa jest za mało wymagająca i jednocześnie zbyt wymagająca. Niektórzy uważają, że dzisiejsi kandydaci na kapłanów są już uformowani, bo są coraz starsi, a tym samym coraz bardziej kompetentni zawodowo, zaradni i samodzielni finansowo. Wielu z nich sprawowało ważne funkcje społeczne. Bywa to jednak ocena powierzchowna i zewnętrzna. Wzrastali, bowiem często w rodzinach rozbitych, bez oparcia emocjonalnego w najbliższych, w indyferentyzmie religijnym. Wielu ma problemy emocjonalne, dwuznaczne doświadczenia seksualne z przeszłości, a nierzadko także wątpliwości odnośnie do swojej tożsamości psychoseksualnej. Często w formacji nie rozwiązuje się tych problemów, ale kładzie się zbytni nacisk na sprawy zewnętrznego funkcjonowania kapłańskiego: studia teologiczne, sprawowanie liturgii, sposób wygłaszanie kazań. W tym sensie formacja jest zbyt wymagająca. Natomiast formacja bywa zbyt mało wymagająca wtedy, gdy rektorzy, ojcowie duchowni nie podejmują problemów duchowych, moralnych i psychologicznych alumnów w dialogu z nimi, ale metodą zakazów i nakazów pokazują im jedynie, co im wolno, a czego nie. Wystarczy, że kleryk dostosuje się do regulaminu i wymagań przełożonego. Przypadki pedofilii księży stawiają mocne pytanie o sposób formowania kandydatów do kapłaństwa i to był problem, który jasno postawiło rzymskie sympozjum.
Owocem tego sympozjum jest książka „Ku uzdrowieniu i odnowie”, która ukazuje się właśnie w jezuickim Wydawnictwie WAM. – Książka zawierać będzie teksty wszystkich konferencji naszego sympozjum, w kolejności ich wygłoszenia. Najpierw wystąpienie kard. Levady, następnie świadectwo pani Collins, potem ks. Rossetti i konferencje z kolejnych dni sympozjum. Zostanie ona opublikowana w dwunastu językach, w tym w pięciu wschodnioeuropejskich: polskim, słowackim, węgierskim, chorwackim i ukraińskim.
Co będzie stanowiło specyfikę polskiej edycji? – To będzie przekład wszystkich tekstów. Będą także do nich dołączone trzy konferencje, które miały miejsce po południu i zostały przeprowadzone przez organizację Virtus zajmującą się w Stanach Zjednoczonych formacją stałą kapłanów. Konferencje te dotyczą między innymi: pomocy zranionym osobom dorosłym, na przykład niepełnosprawnym, bo i oni łatwo mogą stać się ofiarami molestowania, a także internetu i pornografii. Dzięki książce sympozjum nie będzie jedynie jednorazowym wydarzeniem, ale będzie miało swoje życie „po”, solidną kontynuację. Będzie z pewnością inspirować różne inicjatywy, jak na przykład działające od stycznia 2012 roku Centrum Ochrony Małoletnich założone przez Instytut Psychologii Uniwersytetu Gregoriańskiego. Centrum to ofiaruje Kościołom lokalnym na całym świecie możliwość szkolenia za pośrednictwem internetu. Będziemy dostarczać podstawowe informacje, czym jest molestowanie z punktu widzenia prawodawstwa danego kraju oraz Kościoła, jak trzeba reagować i co robić w takiej sytuacji. Uważam, że sympozjum, a także Centrum otwarły nam oczy na to, co Kościół katolicki może zrobić, gdy zdoła skupić swoje siły, ponieważ możliwość posłuchania kogoś z Brazylii czy z Filipin o tym, co robią, może być pouczające dla biskupa na przykład z Europy Wschodniej lub Afryki. Jeżeli oni to robią, dlaczego my tego nie możemy robić?KAI
Świadectwo: Zaskoczony przez Jezusa Prowadząc niegdyś samochód po nocnym czuwaniu, na ułamek sekundy usnąłem. Wówczas poczułem, że ktoś mnie budzi i pomaga w porę skręcić kierownicą, abym znowu znalazł się na swoim pasie. Okazało się, że jestem przed wysepką na środku drogi. Wiedziałem od razu, że pomógł mi mój Anioł Stróż - mówi o. Józef Witko. Kiedy odkrył w sobie Ojciec charyzmat uzdrawiania? To było po modlitwie wylania Ducha Świętego w maju 1996 r. Wtedy zrodziło się w moim sercu pragnienie sprawowania Mszy św. z modlitwą o uzdrowienie. Postanowiłem, więc natychmiast pójść za tym głosem serca. Po otrzymaniu zgody przełożonego, rozpocząłem wraz z grupą odnowy Effatha odprawianie takich Mszy. Był to październik 1996 roku. Przyznaję, że na początku mojej posługi bałem się z odwagą prowadzić modlitwę ze względu na ogromną presję i ataki ze strony współbraci, którzy bądź to zarzucali mi uprawianie guseł bądź tę modlitwę w różny sposób ośmieszali. Ten lęk nie pozwalał mi całkowicie ufać Panu i ze swobodą modlić się o uzdrowienie. Mogę dziś powiedzieć, że uleganie mu było chyba największym moim błędem. Ale, mimo, że żarty z mojej posługi nie ustały, teraz w moim sercu jest już odwaga. Liczy się tylko to, czego doświadczają uzdrawiani ludzie.
Nie spodziewał się chyba Ojciec, że Jezus obdarzy go takim charyzmatem? To prawda, nigdy wcześniej nie przypuszczałem, że będę pełnił taką posługę, że będę świadkiem tego jak Pan Jezus rzeczywiście i natychmiast uzdrawia. Myślałem, że uzdrowienia dokonują się tylko w cudownych miejscach, w sanktuariach czy też przez modlitwę świętych. Tymczasem podczas modlitwy wstawienniczej czy głoszonego słowa widzę dziś jak Pan Jezus dokonuje znaków. Miedzy innymi uzdrowień. I to jest niesamowity moment. Niesamowity, bo świadczący o tym jak bardzo Bogu zależy na nas, skoro niezwłocznie odpowiada na naszą modlitwę.
Ale jak Go poprosić, by nam odpowiedział? W książkach Ojciec często wspomina o modlitwie do ran Pana Jezusa… Nie odprawiam jakichś specjalnych modlitw o uzdrowienie. Posługuję się raczej słowami Pana Jezusa, który powiedział: „Proście, a będzie wam dane… Albowiem każdy, kto prosi otrzymuje (Mt 7,7-8)”. Proszę, zatem o uzdrowienie i je otrzymuję. Często używam też słów z Pisma św. np. tych wypowiedzianych przez trędowatego: „Jeśli zechcesz, możesz mnie oczyścić (Mk 1,40)”; albo słów Bartymeusza: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną! (Mk 10,47)”. Posługuję się również modlitwą spontaniczną, podczas której proszę o uzdrowienie przez Najświętsze Rany Jezusa, gdyż: „W Jego Ranach jest nasze uzdrowienie (Iz 53,5)” i przez Najświętszą Krew Pana Jezusa, gdyż: „Krwią Jego ran zostaliście uzdrowieni (1P 2,24)”. Często też pomagam w czasie adoracji uświadomić sobie obecność Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie, wskutek czego wierni doświadczają tej obecności właśnie przez uzdrowienie.
A modlitwa w językach? Bezpośrednio po niej otrzymuje Ojciec wiele słów poznania i obrazów od Pana Jezusa… Tak, często modlę się w językach, czyli tzw. glossolalią. Wówczas sercem nadaję intencję np. o uzdrowienie z choroby lub uwolnienie od niej albo po prostu – wielbiącą. Ten sposób bardzo mi pomaga. W języku ojczystym często brakuje mi słów, a w modlitwie w językach czuję komfort, bo słowa płyną z serca, bez wysiłku i zaangażowania rozumu, po prostu same. Mój umysł wówczas odpoczywa. Dlatego, kiedy kończę modlić się językami, zanim umysł zacznie "pracować", pojawiają się impulsy lub słowa poznania mówiące o uzdrowieniach. Czasem jest to np. jakiś obraz, wrażenie, poruszenie.
No właśnie, jak te obrazy dobrze zinterpretować? Łatwo się pomylić? Jak wszędzie tak i w tej posłudze pomyłki się zdarzają. Zresztą pomyłki są niejako wpisane w naszą ludzką naturę, dzięki nim uczymy się. Dziecko uczące się chodzić często upada, ale właśnie te upadki pozwalają mu nauczyć się poruszania. Tak samo i w modlitwie o uzdrowienie. Kiedy np. ktoś przed Mszą św. przyjdzie do zakrystii i poprosi mnie o modlitwę za osobę chorą na raka lub mającą mieć operację, wówczas, w czasie, kiedy padają słowa poznania, umysł może podsunąć mi tę intencję, a ja zinterpretuję ją, jako słowa poznania, mówiąc, że w tym momencie Jezus dotyka, uzdrawia tę osobę. A tak nie zawsze jest. Czasami, gdy widzę chorą osobę i chciałbym, aby ona została uzdrowiona, może wydawać mi się, że Pan ją uzdrawia. To się zdarza.
A co jeśli ktoś był 10 razy na Mszach św. z modlitwą o uzdrowienie i go nie otrzymał? Powinien chodzić na nie dalej, czy zrezygnować, uznając to za Wolę Bożą? To trudne pytanie. Zacznę może od takiego porównania. Wyobraźmy sobie, że choroba to taka bryła lodu znajdująca się w chłodnym lub mroźnym pomieszczeniu. Gdy zaczynamy na nią chuchać, ta bryła zaczyna topnieć. Dzieje się tak, choć jeszcze tego nie widać. Nasze usta są małe i ilość ciepła wychodząca od nas jest niewielka. Ale gdyby były one jak ogromna rura, bylibyśmy w stanie wychuchać przez nią dużo ciepła i widzielibyśmy jak lód topnieje. Jeżeli modlimy się o uzdrowienie sami lub we wspólnocie, to wówczas "chuchamy" i pod wpływem modlitwy, naszej wspólnej modlitwy lub osoby, która modli się indywidualnie, choroba, tak jak ta bryła lodu, rozpuszcza się. W zależności od wielkości bryły, potrzeba więcej lub mniej czasu, aby całkowicie stopniała. Wiele świadectw mówi o cieple poprzedzającym uzdrowienie. Bywa, że jeden zostanie uzdrowiony od razu, a inny po kilku lub kilkunastu uczestnictwach we Mszy św. Ale za każdym razem, na każdej Mszy św., jesteśmy dotykani i uzdrawiani. Mając tego świadomość łatwej będzie nam tych uzdrowień doświadczyć, na co dzień.
Jak ma się to do słów św. Jana od Krzyża, który powiedział, że im więcej od Pana Boga oczekujemy, tym więcej otrzymamy? Cóż, często nasza niewiara albo fałszywa pokora sprawiają, że ograniczamy Boga, który jest przecież wszechmocny i nieograniczony niczym z wyjątkiem ludzkiej wolnej woli. Jezus powiedział, że wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy. Wszystko! Możemy, zatem otrzymać wszystko, co jest nam potrzebne do obfitego życia. Ale nie otrzymujemy, bo nie prosimy. A nie prosimy, bo nie wierzymy, że możemy otrzymać.
Czy również tyczy się to osób dręczonych i zniewolonych? Czy zawsze jest im potrzebna modlitwa o uwolnienie? A może czasem wystarczy, by poprosiła Ducha św. o wypełnienie jej serca? Ojciec Święty Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Polski nie odprawiał egzorcyzmu, tylko wołał do Ducha Świętego, by zstąpił i odnowił oblicze tej ziemi… Tak, ale Duch Święty nie robi niczego na siłę. Jeżeli otwieramy się na Ducha Świętego, jeżeli z Nim współpracujemy – wówczas zmieniamy się. W przeciwnym wypadku on, szanując naszą wolność, nie uczyni nic. Tak samo jest, gdy prosimy, aby Duch Święty zstąpił na osobę zniewoloną, a ona tego pragnie i jest do tego odpowiednio przygotowana. Uwolnienie dokonuje się pod warunkiem, że osoba uwalniana podejmie współpracę z Duchem Świętym, aby to uwolnienie mogło rzeczywiście zaistnieć. Poza tym uwolnienie to proces. Człowiek dotknięty przez Ducha Świętego dopiero zaczyna uczyć się wolności. Dlatego potrzebujemy modlitwy. Dzięki niej człowiek doświadcza rzeczywistej ulgi. A po modlitwie o uwolnienie jest również modlitwa, aby Duch Święty wypełnił uwolnione miejsca i osobę, by dalej ją prowadzić. I to działa. Człowiek staje się coraz bardziej wolny. Chociaż dziś, kiedy coraz więcej ludzi cierpi przez dręczenia, ataki złego ducha, egzorcyzmy mogą być czasem dla takiej osoby jedynym ratunkiem.
I tu chyba przydaje się pomoc świętego Michała… Tak, przydaje się za każdym razem, kiedy modlę się o uzdrowienie i uwolnienie. Proszę wówczas św. Michała o wstawiennictwo, o ochronę, o pomoc w walce ze złym duchem czy też o ochronę, aby szatan nie kradł z serc słuchaczy głoszonego słowa. Św. Michał jest naprawdę bardzo pomocny, modlitwę do niego odmawiam na zakończenie każdej Mszy Świętej.
Sam Pan Jezus nie wystarczy? Pewnie, że wystarczy. Nawet imię św. Michała oznacza przecież, że przede wszystkim to Bóg jest i to On jest początkiem wszystkiego, co istnieje i tylko On jest tym, który ustanawia wszelkie prawa. Ale sami wiemy, że w tym świecie ciężko jest nam żyć w pojedynkę. Ciężko też w pojedynkę jest się modlić i ufać Jezusowi. Dlatego tak jak we wspólnocie sióstr i braci łatwiej jest nam żyć, modlić się i radzić sobie z problemami, tak samo jest i z pomocą, jaka płynie z góry, od świętych. Pomoc aniołów, a zwłaszcza św. Michała, jest nieodzowna w tej wędrówce do ziemi obiecanej, jaką jest niebo. Dzięki nim możemy uniknąć wielu błędów, a tym samym i niepotrzebnego cierpienia. Prawda o świętych obcowaniu pokazuje nam, że powinniśmy liczyć na siebie nawzajem. Wówczas jest łatwiej.
Ojciec też z tej pomocy korzysta? Oczywiście. Kiedyś wychodząc ze sklepu na ułamek sekundy zatrzymałem się w drzwiach wejściowych. Nie wiem, dlaczego. W tym samym momencie duża gliniana doniczka spadła z okna znajdującego się nad sklepem i roztrzaskała się tuż przede mną na chodniku. Gdybym się nie zatrzymał, a mówiąc dokładniej, gdyby mnie nie powstrzymał Anioł Stróż, ta doniczka rozbiłaby się na mojej głowie. Nie chce myśleć, jakie byłyby tego skutki. Było to w Krakowie, na Placu Szczepańskim, kiedy byłem jeszcze klerykiem. Innym razem miałem jechać do osoby opętanej, aby sie nad nią pomodlić. W pewnej chwili, gdy schodziłem ze schodów, ktoś popchnął mnie (tego nie czułem, ale gdy przyjechałem do osoby opętanej wszystko było dla mnie jasne) i po prostu spadłem. Nic sobie jednak nie złamałem, choć taki upadek powinien skończyć się złamaniem lub poważną kontuzją. Wierzę, że anioł czuwał wtedy nade mną. Inny przykład. Prowadząc niegdyś samochód po nocnym czuwaniu, na ułamek sekundy usnąłem. Wówczas poczułem, że ktoś mnie budzi i pomaga w porę skręcić kierownicą, abym znowu znalazł się na swoim pasie. Okazało się, że jestem przed wysepką na środku drogi. Wiedziałem od razu, że pomógł mi mój Anioł Stróż. Kiedyś też miałem bardzo pouczający sen. I chociaż to był sen, jestem przekonany, że pochodził od Boga. Otóż będąc kuszonym do uczynienia zła, czułem, że już nie dam rady się opierać i zaraz się poddam. Wówczas pojawił się obok mego łóżka anioł, a ja usłyszałem słowa: „Z nim dasz radę”. Rzeczywiście od tamtego czasu, z pomocą aniołów, mogę żyć bezpieczniej. Przyzywam wstawiennictwa Anioła Stróża i św. Michała codziennie i to działa, czuję ich obecność i pomoc. Czuję w sercu pokój; pewność, że jestem bezpieczny, zwłaszcza, gdy biorę udział w egzorcyzmach. Mogę na nich liczyć. Życzę też wszystkim czytelnikom, aby uwierzyli, że aniołowie mogą im w bardzo wielu rzeczach pomóc. Bóg obdarzył ich potężną mocą, która mogą się posługiwać właśnie, aby przychodzić z pomocą każdemu z nas. Jeżeli w to uwierzymy, jeżeli będziemy mieć tego świadomość, to wówczas na każdym kroku będziemy mogli prosić ich o pomoc. A prosząc będziemy tej pomocy doświadczać. Niech, zatem św. Michał Archanioł i Anioł Stróż nieustannie czuwają nad czytelnikami tego dwumiesięcznika, niech pomagają im w codziennym życiu, a Pan Jezus niech obficie błogosławi każdego dnia, uwalnia od zniewoleń, uzdrawia wszelkie rany serca, leczy każda chorobę i chroni przed wszelkim złem. Niech Pan Jezus we wszystkich czytelnikach i ich codziennym życiu będzie uwielbiony.
O. Józef Witko
Syjonizm – śmiertelnym wrogiem katolicyzmu
Posted by Marucha w dniu 2012-04-22 (niedziela)
Poniższy artykuł jest oparty na wpisie dokonanym przez użytkownika PAROLE na forum dyskusyjnym Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X: http://forum.piusx.org.pl/ Admin.
1. Czy wrogiem śmiertelnym katolicyzmu jest syjonizm? Tak. Syjonizm jest wrogiem śmiertelnym katolicyzmu. I to z kilku powodów.
A) Z powodów teologicznych. Ponieważ głosi uznanie Żydów pod względem etnicznym, religijnym i politycznym, jako zbiorowości posiadającej specjalny status ontologiczny. Z punktu widzenia katolicyzmu, społecznością doskonałą i wybraną przez Boga do realizacji Jego zakrytych przed oczami ludzi planów jest założony przez Jezusa Chrystusa Kościół katolicki, jedyny posiadający legitymistyczną ciągłość władzy od czasów apostolskich. Stanowisko to stoi w oczywistej sprzeczności z poglądami żydowskimi, które przyjmują, że Żydzi stanowią naród wybrany, a ich wybraństwo jest wieczne. Dodatkową kontrowersją, której żydowscy i chrześcijańscy zwolennicy syjonizmu oraz katolicy poświęcają sporo trudu, jest sprawa Ukrzyżowania Chrystusa, które było automatycznym (tak to widzą Ojcowie Kościoła) zerwaniem Starego Przymierza, a zarazem ostateczną sygnaturą postawioną na wybraństwie uczniów Chrystusa. Żydzi wiadomo, że odrzucają Chrystusa, jako Mesjasza, starając się w syjonistycznych dywagacjach teologicznych wybrnąć z tego problemu, przedstawiając Joszuę, nauczyciela żydowskiego, jako jednego z szeregu żydowskich mesjaszy. Koncepcja ta po II wojnie światowej w interpretacji wyznawców Religii Holocaustu została sprowadzona do poglądu przyjmującego, że każdy Żyd posiada w sobie potencjalny element mesjasza. Stąd prosty wniosek, że Żydzi, jako zbiorowość stanowią zbiorowego mesjasza ludzkości. Syjoniści (obojętnie czy prawicowi-religijni, czy lewicowiagnostyczni) podzielają w większości ten pogląd, pomimo tego, że stanowią (jak to widzi część rabinów) herezję w obrębie judaizmu. Kontrowersja żydowska polega wyłącznie na problemie, na ile możliwy jest kult narodu wobec jedynego prawowitego kultu Boga. Jest to jednak nie tylko problem Żydów, jako etnosu, ale wszystkich nacjonalistów.
B) Z powodów ściśle politycznych. To znaczy, że syjoniści dokonali na przestrzeni ostatnich stu lat przeniesienia judaistycznego poglądu o wybraństwie w sferę bieżącej polityki. Było to działanie, o którym nie marzył nie tylko Herzl, ale które nie przyszło do głowy nawet Żabotyńskiemu. Po II wojnie światowej, która zlała się w swoim okrucieństwie względem Żydów z jednej strony z wyobrażeniami mesjanistycznymi (a więc mitologicznymi judaizmu), z drugiej zaś z postulatami politycznymi utworzenia państwa żydowskiego wysuwanymi przez syjonistów, dokonało się przekucie dotychczas pomijanego poglądu religijnego w konkretny pogląd polityczny. Jest on jednym z najważniejszych dogmatów Religii Holocaustu i aż dziw bierze, że nie został on przez czytelnika zauważony. Jednak chyba nie o syjonizm chodzi, a o insynuowaną Hajduckiemu sympatię do Palestyńczyków. Syjoniści, w zależności od stopnia swojego ureligijnienia, różnie rozumieją to wybraństwo. Dla jednych jest ono tożsame z judaistycznym pojęciem wybraństwa, dla innych jest pojmowane w humanistyczny sposób, jako zbiorową doskonałość etniczną Żydów, wreszcie dla trzecich, jako pojmowanie Żydów w kategoriach elementów odpowiedzialnych za wyzwolenie społeczne, polityczne, religijne itd. całej ludzkości. Pełna gama poglądów politycznych – od prawa do lewa. Taki jest syjonizm, różny i stale ewoluujący. To syjonistyczni przedwojenni “faszyści”?, tzw. rewizjoniści, defilujący w brunatnych koszulach i sojusznicy socjalistów oraz komunistów tęskniący za laickim państwem, pokroju Uri Hupperta. Wszyscy jednak z nich uznawali i uznają zbiorowość żydowską, jako społeczność o statusie wyższym od pozostałych społeczności etnicznych na świecie. Janusz Korczak, popijający likiery z działaczami przedwojennej Falangi, postulował całkowitą separację wychowawczą dzieci żydowskich od chrześcijańskich, jako działanie korzystne dla zachowania integralnej specyfiki żydowskiej mentalności wychowanków. Jak widać ta gettyzacja nie wynikała z chrześcijańskiego antysemityzmu, ale ksenofobii pleniącej się wśród Żydów, na którą pomstował już w XIX wieku rabin Izaak Kramstoeck? Wracając do głównego wątku, a zarazem do wniosków. Syjonizm jest wrogiem śmiertelnym katolicyzmu, ponieważ jego działanie nie jest “równoległe”? do katolicyzmu, ale jest “prostopadłe”? do nauczania Chrystusa. Utrzymuje pogląd o trwałym wybraństwie Żydów. Głosi żydowski ekskluzywizm wśród innych narodów. Przyjmuje pogląd o Żydach, jako zbiorowości mesjańskiej, nadając specjalny status ontologiczny państwu Izrael wśród innych państw. Podważa mesjański (jedyny i ostateczny!) charakter Jezusa Chrystusa, jednocześnie wynosząc ponad śmierć Krzyżową Chrystusa tragiczne dla Żydów wydarzenia II wojny światowej, nadając im status “biblijny”?, specjalny i wyższy. Obciąża chrześcijan odpowiedzialnością za wydarzenia przeszłości (antysemityzm, holocaust), podkreślając, że wydarzenia przeszłości w razie rezygnacji z idei specjalnego statusu (min. Wiesenthal i wielu innych) mogłyby doprowadzić do powtórzenia się tamtych wydarzeń. Syjonizm jest zaciekłym wrogiem idei państwa katolickiego, jako zorganizowanej społeczności politycznej, która jest sprzeczna z wysuwaną przez środowiska syjonistyczne ideą dywersyfikacji religijnej i etnicznej chrześcijańskich społeczeństw. Koegzystencja Żydów i chrześcijan jest nie tylko możliwa, ale i konieczna z powodów religijnych zawartych w przepowiedniach dotyczących końca czasów. Koegzystencja syjonistów i chrześcijan jest całkowicie niemożliwa, ze względu na rozbieżne cele Kościoła i syjonistów. W pierwszym wymiarze jesteśmy zobowiązani do nawracania Żydów, w drugim skazani na walkę polityczną.
2. Czy katolicyzm nie miał i nie ma większych wrogów np. komunizmu, islamu, modernizmu, masonerii?
Gdybyż dzisiejszy czas był wiekiem szlachetnych przeciwników, dających się wyzwać na pojedynek według szczytnych zasad św. Gambrinusa sprawa byłaby prosta. Jednak dzisiejsze czasy są wiekiem wojny wszystkich z wszystkimi. Żadna konwencja na świecie nie jest aż tak głupia, w dzisiejszych czasach wszechmocnej głupoty, by określać wysokość limitów na wrogów śmiertelnych. Komunizm był w istocie największym wrogiem Kościoła w wieku XX, jednak czas tego najbardziej zbrodniczego na świecie bożka się już skończył. Pozostawił po sobie licznych bezpłodnych epigonów, kilka politycznych rezerwatów, sporo intelektualnego śmiecia dobrze ulokowanego w dzisiejszej przestrzeni ideowej. Długo nam jeszcze przyjdzie sprzątać te hałdy śmieci. Jednak pochylając się z drwiną lub w zadumie nad kolejnymi odpadkami, zauważymy wśród nich dawnych czcicieli wybraństwa klasy robotniczej, dziś (jak np. zmarłego niedawno Szczypiorskiego, ale i Lema, Bartoszewskiego) rozważających “ortodoksyjnie”? i “bogobojnie”? dogmaty nowej religii lewicowych i prawicowych klerków. Modernistyczni teoretycy oderwani od rzeczywistości religijnej (taki np. abp Życiński), również spoglądają łapczywie na nowe horyzonty, nad którymi wschodzi nowa religijna gwiazda. Jednak, jeśli się dobrze przyjrzeć całkiem znajoma, sześcioramienna gwiazda wczesnochrześcijańskich heretyków marzących o dziś zwiastowanym przez publicystów “Arki Noego”? i “Tygodnika Powszechnego”? judeochrześcijaństwie. Dla masonerii, zwłaszcza tej “ureligijnionej”? “szkockiej”?, która od dłuższego czasu swój środek ciężkości przeniosła za ocean, dziwnym trafem to również interesująca podnieta intelektualna. Cała dzisiejsza amerykańska elita “likudowców”? Busha (neokonserwatystów) szlify zdobywała w cichych lożach rytu szkockiego. Dziś priorytetem ich polityki jest obrona pozycji politycznych Izraela za pieniądze amerykańskiego podatnika. To również śmiertelny wróg Kościoła, bo najbardziej fanatyczny w sekcie syjonistów (polecam dostępnego w Polsce Marvina Byers”a lub Jana Wilhelma van der Hoeven).
A islam, o który tak bardzo czytelnikowi chodzi? Był sobie. Jest i prawdopodobnie będzie. Będzie coraz istotniejszym elementem politycznym i społecznym Europy, którego dynamika religijna sukcesywnie będzie wzrastać. Dynamika etniczna tego elementu społecznego naszego kontynentu jest już najwyższa. Niewątpliwie to również śmiertelny wróg Kościoła. Na razie islamiści zajęci są walką z “Wielkim Szejtanem”?. Europą i jej przegniłymi ideami liberalnego postoświecienia islamiści gardzą, pozostawiając Europę jej własnemu upadkowi, którego żadna jaśnieoświecona banda brukselskich biurokratów nie zahamuje. Co czeka biedny katolicki Kościół w starciu z takimi wrogami? Niewątpliwie jesteśmy skazani na ostateczne zwycięstwo. Wszak to zostało nam obiecane przez Jezusa Chrystusa. I nie jest to, jak może czytelnik sądzić, ani przejaw religijnego fanatyzmu, ani brak jasności widzenia politycznego. Sprawy teologiczne są dobrze widoczne i kolejne wydarzenia historyczne pokazują jasno wypełnianie się Bożych przepowiedni zawartych w maryjnych objawieniach i Apokalipsie. Natomiast gnilne procesy polityczne i społeczne w Europie zaszły już tak daleko, że próba konserwowania czegokolwiek w tym wymiarze zakrawa na szaleństwo. Jedyne, co można zrobić to trwać. Zapewne wielu z nas zostanie zmiecionych przez nadchodzącą falę wydarzeń historycznych, nie należy jej jednak powstrzymywać. Należy się do niej przygotować. A kiedy brudna fala przypływu przejdzie niosąc za sobą brudny szlam, sterty nieczystości i cały ten bałagan dzisiejszej cywilizacji, rozpoczniemy to, co zrobili nasi przodkowie już niejednokrotnie w samej Europie i na krańcach świata. Zaczniemy budować. Wszak – odwołując się do ulubionego porównania amerykańskich prawicowych, chrześcijańskich syjonistów – Europa to Grecja. Po peloponeskiej hekatombie Hellady deptanej przez barbarzyńskie hordy nadchodzi czas na imperialne szlaki Aleksandra. PAROLE
Dyktat agresywnego feminizmu Środowiska feministyczne w Polsce są bardzo agresywne, ich narracja dominuje i nie spotyka się z ripostą środowisk, którym bliska jest tradycja i wartości rodzinne – uważa wiceminister sprawiedliwości Michał Królikowski. KAI: Polska stoi przed decyzją o ratyfikacji Konwencji w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Jak Pan Minister ocenia ten dokument? Michał Królikowski: Niepokoi mnie, że w dokumencie pojawia się wyraźna tendencja, która uznaje, że przemoc wobec kobiet ma charakter strukturalny, tzn. jest wynikiem kultury, stereotypów i tradycji oraz zakorzenionych w nich stereotypach dotyczących kobiet i mężczyzn. Zakłada się, że kobiety są systemowo w podrzędnej sytuacji, co skłania do ich przedmiotowego traktowania. Akt wyjaśniający zapisy konwencji stwierdza jednoznacznie, że państwo nie będzie mogło po przystąpieniu do konwencji już dalej powołać się m.in. na tradycyjnego sposób pojmowania małżeństwa dla celów wzmacniania konstruowanej w oparciu o nie kultury społecznej, bowiem wprowadzane w konwencji rozstrzygnięcia aksjologiczne mają być interpretowane niezależnie od aksjologii państwa i dla niego wiążące. Twierdząc coś innego w tym zakresie zwolennicy przyjęcia konwencji mijają się po prostu z prawdą.
Wynika z tego, że przemoc zniknie, gdy tradycje społeczne i kultura zostanie zmieniona... Twórcy Konwencji uznają, że trzeba dokonać istotnej rewolucji w zakresie wzorców kulturowych i społecznych, które dziś istnieją. To założenie jest powiązane z definicją płci w rozumieniu angielskojęzycznego pojęcia „gender“, która mówi, że „płeć oznacza społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i cechy, które dane społeczeństwo uznaje za właściwe dla kobiet i mężczyzn”. W trakcie prac, na wniosek środowisk LGBT [z ang. Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders – przyp. KAI], usunięto dodatkowe odwołanie do pojęcia „two sexes“, a więc obu płci w znaczeniu biologicznym. Trudno przyjąć, że sama definicja ma zmienić pojmowanie tego, kto jest kobietą lub mężczyzną. Użyta definicja wskazuje przede wszystkim na źródło stereotypów, związane z cechami, zachowaniami, rolami i sposobem zaangażowania w życie społeczne, które przypisuje się danej płci. Świadomie pomija jednak to, że niektóre zachowania mają zakorzenienie biologiczne, choćby takie, że macierzyństwo jest ważną i naturalną rolą kobiety. Innymi słowy, w oczach konwencji stereotypy związane z płcią są agregowane przez tradycję i kulturę, w której żyjemy. I to ją należy zmienić.
Czy nie mamy do czynienia z próbą uruchomienia inżynierii społecznej? Do pewnego stopnia można tak powiedzieć. Konwencja jest tak skonstruowana, że art. 12 i 14 – dotyczące środków zapobiegania oraz edukacji – połączone z art. 3, który definiuje płeć i wskazuje źródła stereotypów – wprowadzają obowiązki w zakresie edukacji, polityki społecznej i prawnej, które mają zmienić istniejącą kulturę. Oczywiście, jest wśród wymienionych środków zapobiegawczych wiele rzeczy pozytywnych, takich jak zwracanie uwagi na to, żeby w czytankach nie utrwalać ról kobiecych i męskich, ale są też rzeczy groźne. Gdy spojrzy się na działalność organizacji feministycznych, takich jak Feminoteka czy Babieloty – zobaczymy wyraźnie, że wyjaskrawione postulaty odpowiadające zapisom Konwencji grożą radykalną rewolucją społeczną. Konwencja, która wprowadza dla państwa obowiązek pozytywny promocji takich wzorców wzmacnia tych, którzy podejmują ideologiczną walkę o fałszywie pojmowaną emancypację kobiet. Jeśli przyjrzymy się naszej Konstytucji i fundamentom aksjologicznym państwa, zobaczymy, że jest ono postrzegane, jako subsydiarne w stosunku do życia społecznego, nie może na siłę zmieniać rzeczywistości społecznej. Jednocześnie przesądza, że powinna ona opierać się o pojęcie dobra wspólnego. Z tego też powodu pewne zachowania muszą być w naturalny sposób traktowane, jako bardziej pożądane niż inne. Są nimi rodzina, macierzyństwo, rodzicielstwo, małżeństwo równych sobie kobiety i mężczyzny, ochrona wyłączności wychowawczej rodziców, włącznie z prawem do wychowania dzieci zgodnie z przyjętą przez nich hierarchią wartości czy religią. Obawiam się, że te dwa dokumenty – Konwencja i Konstytucja – wprowadzają, jeśli nie sprzeczne, to przeciwstawne obowiązki państwa. Konstytucja mówi, że należy promować pełną relację małżeńską czy macierzyństwo, podkreśla, że małżeństwo oparte jest na zasadzie równości męża i żony. Konwencja zaś wymaga, by promować inne modele zachowania, które będą rozbijać tradycyjną kulturę, rodzinę opartą o małżeństwo, które jest kojarzone, jako miejsce uprzedmiotowienia kobiety. Gdy spojrzymy na konkretne rozwiązania Konwencji i porównamy ją z naszą Konstytucją zobaczymy też, że w wielu sprawach nie ma między nimi sprzeczności, wręcz pełna zgoda –należy wyeliminować przemoc wobec kobiet, uznać, że poniżanie i agresja wobec kobiet jest rzeczą obrzydliwą. Różnica pojawia się i dramatycznie pogłębia w momencie, w którym mówi się, że aby ten stan zmienić nie wystarczy reagować na konkretne wydarzenia, ale należy podjąć jakościową działalność społeczną, która zniszczy instytucje obarczone winą za przemoc.
Taka operacja to swoista trepanacja czaszki całych społeczeństw. Tak bym tego nie nazwał, ale ta działalność ma doprowadzić do radykalnych rozwiązań strukturalnych.
Jeśli chodzi o ustawodawstwo krajowe, problemem są również rozstrzygnięcia, dotyczące gwałtu. Zgodnie z polskim prawem zgwałcenie jest ścigane z urzędu. Oskarżenie wnosi oskarżyciel publiczny. Ale w przypadku niektórych przestępstw, w tym także tego, do uruchamia ścigania z urzędu potrzeba złożenia wniosku, który zależy od decyzji ofiary. Możliwe jest, że doniesienie składa osoba trzecia – świadek przestępstwa, ktoś, kto się o nim dowiedział. Policja i prokurator wszczynają postępowanie i zapytują kobiety, czy została zgwałcona? A ona odpowiada, że nie chce do tego koszmaru wracać. Powstaje pytanie, czy prokurator ma dalej prowadzić tę sprawę, czy nie? Czy w tak wrażliwej sprawie należy stosować podejście paternalistyczne? Jak podnoszą zwolennicy tego poglądu – to, że kobieta nie chce ścigania jest wynikiem tego, że się wstydzi, co znowu jest wynikiem kultury, że wymuszony stosunek seksualny ma otworzyć kobietę na to, czego ona realnie pragnie i stanowi jednocześnie o sile mężczyzny. Jeśli ściganie ma być uzależnione od wniosku, w podanej sytuacji wobec braku zgody ofiary wówczas prokurator odstępuje od ścigania. W innym wypadku trzeba będzie stwierdzić, że państwo wie lepiej, co dla tej kobiety jest dobre lub zdecydować się na pogwałcenie jej woli dla dobra innych osób. Co więcej, obecnie, jeśli tak by nastąpiło, pokrzywdzony ta będzie musiała zeznawać pod rygorem odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań.
W Konwencji kładzie się nacisk na ochronę kobiet przed powtórną wiktymizacją, a z drugiej strony wymaga ścigania gwałtu z urzędu nawet, gdy ofiara sobie tego nie życzy. Czy nie ma tu sprzeczności? Uważam, że jest tu sprzeczność. Gdy rozmawialiśmy na temat przyjęcia Konwencji, zadałem pytanie pani pełnomocnik ds. równości, min. Agnieszce Rajewicz-Kozłowskiej, czy w wypadku odmowy kobiety prowadzić wbrew niej postępowanie karne. Odpowiedziała, że trzeba. Zapytałem, czy nie uprzedmiatawia w ten sposób zgwałconej kobiety dla celów prowadzenia postępowania. Zdaniem pani minister jest to konieczne, ponieważ odstąpienie od oskarżenia jest efektem społecznej manipulacji, która polega na tym, że to kobieta ma się wstydzić, a nie sprawca, więc dla jej i innych osób dobra, wbrew jej woli, postępowanie karne musi być prowadzone.
Państwo znów wie, co jest najlepsze dla obywatela. Ale czy polskie prawo niedostatecznie chroni kobiety przed przemocą? Jaka jest wartość dodana Konwencji w porównaniu z ustawodawstwem krajowym?
Konwencja istotnie niewiele dodaje, jeśli chodzi o instytucje prawne. Jedyną realną różnicą jest zagadnienie sposobu wszczynania z urzędu ścigania w sprawie zgwałcenia. Proszę zwrócić jednak uwagę, że prawdziwą „wartością dodaną” jest założenie, że instytucje prawne w danym kraju są niewystarczające, więc trzeba dokonać jakościowej zmiany w edukacji społecznej i polityce państwa, zredukować wzorce kulturowe, które są nośnikiem stereotypów i źródłem przemocy. Tylko wtedy instytucje te mogą okazać się prawdziwie skuteczne.
W Konwencji zapisany jest też postulat powoływania w każdym kraju grupy ekspertów, monitorujących problem przemocy, który ma opracowywać sprawozdania z funkcjonowania Konwencji, zbierać informacje, wypełniać kwestionariusze, itd. Trzeba będzie wydać na ten cel wielkie pieniądze, czy nie lepiej przeznaczyć je na schroniska dla ofiar przemocy, telefony zaufania, centra pomocy kryzysowej? Kierowanie pomocy do konkretnych ofiar jest rozstrzygnięciem merytorycznym. Konwencja zaś mówi: nie, pieniądze trzeba przeznaczyć na to, żeby powołać instytucję, specjalnie przeznaczoną do tego, żeby monitorować działalność społeczną i skutecznie pokazywać, gdzie są zakorzenione stereotypy, gdzie jest potrzebna ingerencja w zmianę polityki państwa, aby funkcjonujące w społeczeństwie schematy nie były źródłem przemocy.
Zderzają się tu dwie różne filozofie? Tu tkwi zasadniczy problem z Konwencją. Powtórzmy, w perspektywie prawnej wnosi niewiele, wprowadza natomiast zupełnie inny, jakościowo odmienny obowiązek państwa, które ma promować określone zachowania i uwrażliwiać państwo na kulturowe źródła przemocy.
Konwencja zakłada nierówność traktowania płci. Mężczyźni są potencjalnymi agresorami. Statystyki potwierdzają, że wzrasta agresja u kobiet, zwłaszcza młodych kobiet. Konwencja stwierdza, że ofiarami przemocy są kobiety i mężczyźni, ale przywołuje statystyki, które mówią, że ponad 90 proc. ofiar przemocy to kobiety. Dlatego powstał ten dokument, który ma pomóc w rozwiązaniu tego konkretnego problemu. Twórcy Konwencji powołują się na tę dysproporcję, by wskazać jaskrawy problem społeczny i w określony sposób ukierunkować działanie państwa. Ważne jest jednak, jaka narracja jest używana przez środowiska, które tej Konwencji bronią. Gdy zwróciłem uwagę, że nasza Konstytucja wprowadza pewien obowiązek promocji macierzyństwa i powiązania go z godnością w ujęciu personalistycznym, bo tak jest w art. 30, pojawił się zarzut prof. Monki Płatek, że kobiety w Polsce są kulturowo wycinane, a prezentowane przeze mnie poglądy oznaczają traktowanie kobiet jak bezpłatną kucharkę, praczkę, kobiety do gotowania i gwałcenia. I taki pogląd wchodzi do głównej narracji. Pani minister Kozłowska-Rajewicz, która kwestionowała nasze wątpliwości, dotyczące Konwencji, przyniosła podręcznik do wychowania seksualnego. Wskazała, że przekazuje się w nim stereotypy, dotyczące płci – kobiety są emocjonalne, delikatne, wrażliwe, mężczyźni silni, zdecydowani, mało empatyczni. Zaś Konwencja w społecznej definicji płci mówi, że płeć funkcjonuje w czterech wymiarach – więcej mówi o atrybutach, nie o cechach emocjonalnych – o zachowaniach, roli kultury – i to są już zupełnie inne wzorce. Nie ma atrybutów emocjonalnych płci, które zastępuje się konstruktami społecznymi. Przeszukałem strony internetowe organizacji feministycznych dla lepszego zrozumienia tej tendencji. Feminoteka organizuje, przepraszam za cytat, „Dzień cipki” albo akcję promocji mody w stylu fetyszyzmu. Nawet, jeśli te środowiska twierdzą, że walczą ze stereotypem, budują swoją działalność na stereotypie.
Konwencję, która powstała w ubiegłym roku, ratyfikowała jedynie Turcja. Czy Polska pójdzie w jej ślady? Pan premier Tusk zadeklarował chęć jej ratyfikacji. Turcja ratyfikowała dokument, gdyż problem z sytuacją kobiet w tym kraju jest poważny. Najpierw należy ten dokument przedyskutować. Nasz problem polega na tym, że środowiska feministyczne są bardzo agresywne, ich narracja dominuje i nie spotyka się z ripostą środowisk, którym bliska jest tradycja i wartości rodzinne. Rozmawiała Alina Petrowa-Wasilewicz/KAI/Warszawa
Dzisiejsza Polska oczyma telewizji BBC Telewizja BBC wyemitowała w tym tygodniu reportaż traktujący o dzisiejszej Polsce. Zgodnie z ugruntowaną już tradycją „obiektywizmu” mediów zachodnich, jedynym godnym wzmianki humanistycznym elementem związanym z naszą Ojczyzną jest zagłada Żydów w czasie wojny i odradzająca się na krakowskim Kazimierzu ich „wspaniała” kultura. Rdzennie polską cywilizację i kulturę odnalazł natomiast reporter BBC[i] jedynie w… Puszczy Białowieskiej. Abstrahując od powyższego szablonu traktowania spraw poprzez pryzmat interesów i buty światowego żydostwa, pozostała część reportażu nosiła znamiona umiarkowanego obiektywizmu. Jego autorzy nie ukrywali przed widzami opłakanego stanu polskiej gospodarki. Wskazywali na ogrom nędzy, szczególnie wśród dzieci, która to może rywalizować z tą rodem z krajów III Świata. Przedstawiono też obiektywnie katastrofalny stan infrastruktury transportowej, braku dróg i rozpadającego się systemu kolejnictwa. Podkreślono też to, że kraj nasz znany jest obecnie w świecie głównie z masowego „eksportu ludzi”, jak dosłownie sytuację ową określił narrator. Na tym jednak obiektywizm BBC się kończy. Autorzy reportażu nie zadali sobie trudu analizy szans, jakie kraj specjalizujący się w powyższym procederze ma, już nie tylko w rozwoju, ale w elementarnym biologicznym przetrwaniu. Mizerię obecnej sytuacji III RP zakwalifikowano automatycznie, jako „ciągle jeszcze” trwające rezultaty traumatycznej przeszłości. Ponieważ Polska już ponad dwie dekady temu wkroczyła na jedynie słuszną drogę „rozwoju i dobrobytu”, oraz wiele już lat należy do „ekskluzywnego klubu bogatych” obsypującego naszą Ojczyznę niekończącą się manną w postaci sowitych „dopłat”, trudno jest pokładać stan III RP w przeszłości. Logiczne jest raczej upatrywanie jego źródeł w „już” funkcjonującej rzeczywistości. Trudno jednak oczekiwać od zachodnich mediów otwartego skorelowania polskiej nędzy z faktem kolonialnego statusu III RP w unijnym super-państwie. Niewątpliwie cieszyć musi nawet tak nikła doza obiektywizmu chronicznie zakłamanych mediów korporacyjnych. Jeśli jednak sytuacja w naszym kraju jest już tak zła, że zauważa ją nie tylko moja skromna osoba, dziedzicznie już obarczona słynną „schizofrenią bezobjawową”, ale i tuba światowej propagandy, to warto by się zastanowić, czemu nie widzi tego większość krajowego społeczeństwa? W odpowiedzi na to pytanie pozwolę sobie posłużyć się opinią ministra skarbu USA w administracji Rolanda Reagana, dr Poula Craiga Robertsa, który analizując krytyczną sytuację amerykańskiej gospodarki i opłakany stan tamtejszej demokracji, konstatuje zamiłowanie amerykańskiego społeczeństwa do ignorowania otaczającej je rzeczywistości i nieodpartej chęci pozostawania w swoim zamkniętym „matrix-sie. W najnowszym artykule[ii] wyraża on opinię, że gros Amerykanów czuje się po prostu bezpieczna w tak zmodyfikowanej rzeczywistości i poprzez tą ignorancję pragnie uniknąć imperatywu sanacji. Być może, więc podobne mechanizmy działają w przypadku polskiego społeczeństwa? Jeśli nie, to jedyną konkluzją musi być stwierdzenie, że dr Roberts zaraził się od mnie wspomnianą „schizofrenią bezobjawową”. Od kilku już bowiem lat pozostaję z Nim w osobistych i publicystycznych[iii] [iv]kontaktach podważających ogólnie akceptowalne społeczne i ekonomiczne „prawdy”: patrz exemplum mój artykuł pt. „Is the Global Economy a Mistake?”.
Oceny tego kto zwariował, czy cały zachodni Świat, czy kilku „niszowych oszołomów”, każdy musi dokonać indywidualnie i w zależności od swej konkluzji postępować w adekwatny sposób.
[i] http://www.bbc.co.uk/news/world/
[ii] http://www.counterpunch.org/2012/04/20/unplugging-americans-from-the-matrix/
[iv] http://www.counterpunch.org/2008/10/31/is-the-global-economy-a-mistake/
Ziemkiewicz - A.Macierewicz polskiej publicystyki Czytają ostatni felieton Ziemkiewicza opublikowany w sobotnio-niedzielnym wydaniu „Rzeczpospolitej” ma się wrażenie, ze w Polsce trwa i z każdym dniem się nasila starcie Dobra i Zła. Po jednej stronie diabelskie siły, które potrafią tylko niszczyć polskie państwo, polską tradycję, po prostu wykańczają Naszą Ojczyznę. Po drugiej natomiast – no włąśnie z drugą stroną nie wiadomo co zrobić : jeszcze dwa lata temu w książce pt. „Czas wrzeszczących staruszków” Ziemkiewicz zjeżdżał PiS a szczególnie braci Kaczyńskich zarzucając im po prostu polityczna nieudolność, więcej oskarżając ich o to wszystko o czym piszą krytycy prezesa PiS.
O nieprzeprowadzenie wyborów parlamentarnych, w 2006, ponieważ obawiali się ogromnej wygranej Marcinkiewicza i osłabienia ich pozycji w partii. Innymi słowy bracia Kaczyńscy nie dopuścili do wyborów w imię własnych osobistych interesów, mając gdzieś interes prawicy, PiS –u i Polski wreszcie. Przypomnijmy: wszystkie sondaże w lutym 2006 roku dowodziły, że PiS zdobyłby, co najmniej 40% głosów. Ziemkiewicz krytykował także braci Kaczyńskich w tak doniosłej kwestii, jak podpisanie wstępnej zgody na Traktat Lizboński. Wykazał z wielką przenikliwością, że zarówno premier jak i prezydent okazali się w tej kwestii politycznymi nieudacznikami. To samo wreszcie z lustracją, której pierwotny kształt opracowany przez młodych posłów z PiS został tak zniekształcony, że doprowadziło to do konfliktu z wieloma – a w zasadzie z wszystkimi – wpływowymi środowiskami w Polsce. Innymi słowy Ziemkiewicz udowodnił ponad wszelka wątpliwość – rzecz jasna dla tych, którzy umieją czytać i kierują się w swoich wyborach także rozumem a nie tylko czysta emocją - że J. Kaczyński jest politycznym nieudacznikiem, którego wielką zasługa było i jest nadal umiejętność organizowania zbiorowych emocji. Nic ponadto. Jak polityk państwowy J, Kaczyński poniósł same klęski? Taka była diagnoza – bezlitosna – dokonań politycznych prezesa PiS. Dzisiaj Ziemkiewicz pisząc o rządzie D. Tuska, chce jakby odreagować tamte oskarżenia – o których już dawno zapomniał – pod adresem PiS i dlatego diabolizuje - tracąc całkowicie kontakt z rzeczywistością - poczynania ekipy PO. W swoim felietonie, czyli po wysłuchaniu przemówienia A.Macierwicza, dla który stwierdził, że katastrofa smoleńska była wynikiem sprytnie zaplanowanego zamachu elit Polski i Rosji w celu wyeliminowania śp. prezydenta L. Kaczyńskiego, w gruncie rzeczy była ona aktem wypowiedzenia wojny Polsce przez Rosję i po dość zrozumiałej reakcji premiera Tuska, Ziemkiewicz tak przedstawia słowa szefa rządu:
„Więc straszy. Jak zdychająca komuna: jeśli nie my, to będzie tragedia. Krew spłynie ulicami! Nastanie chaos! Ekstremiści doprowadzą do wojny z ruskimi! Zawiążcie se żołądki na supeł i siedźcie cicho, nie podskakujcie, bo straszne rzeczy nastąpią! Straszy, ale i pociesza: nie, no nie bójcie się! Nie dopuścimy do tego! Rękę podniesioną na stabilność państwo odetnie! Państwo odpowie na anarchię! Żarty się skończyły! Niech tylko dojdzie do zamieszek, to...To, co, Sarumanie − chciałoby się zapytać? Wynajmiesz na nas firmę ochroniarską? Bo na policjantów, którym nie płacisz, którym pozabierałeś grzałki i papier toaletowy, za bardzo nie licz.”. Tekst kuriozalny, przecież na słowa A. Macierewicza w każdym państwie na świcie premier czy prezydent by odpowiedział w analogiczny sposób. Trzymajmy się ziemi i faktów: to A. Macierewicz mówił pierwszy o wojnie a premier mu na to odpowiedział – powtórzmy raz jeszcze - tak jak każdy premier w każdym państwie by to zrobił. Ale to nie wszystko: Ziemkiewicz idzie dalej, twierdzi, żę władza przygotowuje prowokacje mająca na celu wywołanie zamieszek w trakcie lub po manifestacji w obronie TV Trwam, cytuje publicyste „Rzeczpospolitej”:
„Więc jeśli Saruman nagle mówi coś o „zamieszkach", w które ma się przerodzić dzisiejsza manifestacja w obronie wolności mediów, to jest poważna obawa, że wie, co mówi. Że w chwili, gdy piszę te słowa, te zamieszki już są starannie przygotowywane, rozstawiane wozy do spalenia i kamery, które mają to sfilmować i nadawać na cały świat.”. Czy Ziemkiewicz chce sobie nakleić na czole etykietkę z napisem „Macierewicz polskiej publicystyki” – czy naprawdę niechęć wręcz obrzydzenie do rządów premiera Tuska i jego ekipy odbierają rozum najzdolniejszemu polskiemu publicyście? Piotr Piętak
Premier „błagał” Putina by powstrzymał planowaną przez „elity” masakrę
Infonurt2 : warto przekazać wam informacje która tu wyraznie sie potwierdziła - facebook, twitter, internet - wirusy jak suxnet -czy inne masowe sieci sukcesu stanowią podstawowe narzędzie morderców - terrorystów- mas mediów czy rządców światowych.
Mała uwaga, artykuł opiera się na raporcie FSB, które de facto słynie ze skrytobójstw, terroru, i które to w reżimie Putina – Miediewieda bez wątpienia klasyfikuje się, jako arcy zbrodnicza organizacja – o czym niebawem pojawi się materiał.
Premier “Begged” Putin To Stop Massacre Planned By “Elites”
http://www.whatdoesitmean.com/index1506.htm
Zaskakujący raport rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) z 22 lipca, na temat norweskiej masakry, mówi, że dwa dni przed tym katastrofalnym atakiem, premier Norwegii Jens Stoltenberg w trybie „pilnym” rozmawiał z Putinem, „błagając” go o pomoc w celu powstrzymania wydarzeń, w wyniku, których zginęło prawie 100 niewinnych cywilów. Według FSB, Stoltenberg dowiedział się o tym spisku przeciwko jego krajowi w zeszłą środę, po przeczytaniu „ściśle tajnego” raportu przygotowanego dla niego przez Norweskie Służby Wywiadowcze (NIS), o komputerowym ataku pod koniec marca na najwyższych norweskich dowódców wojskowych, który wskazywał na udział w spisku brytyjskich służb bezpieczeństwa MI5 i amerykańskiej CIA, mającego się rozpocząć „dwufazowego” ataku na Norwegię, wzorowanego na operacjach fałszywej flagi w Australii i Ameryce w połowie lat dziewięćdziesiątych. Operacje fałszywej flagi odwzorowane w Norwegii opierały się na ataku bombowym z 19 kwietnia 1995 w Oklahoma City, dokonanym przez samotnego prawicowego fundamentalistę chrześcijańskiego, który użył bomby nawozowej, w wyniku, czego zginęło 168 osób, oraz na masakrze z 28 kwietnia 1996 roku w Port Arthur w Australii, kiedy samotny rewolwerowiec zabił 35 osób, głównie, dlatego, że policja nie pokazała się na czas, a w wyniku, czego oba ataki spowodowały ograniczenie swobód i wolności, jakie miały te narody.
Raport FSB mówi dalej, że ten atak fałszywej flagi na Norwegię był „czystym podręcznikowym przykładem” Operacji Northwoods, zaprojektowanej i przygotowanej przez amerykańskich ekspertów wojskowych. Operacja Northwoods była serią propozycji fałszywych flag, które powstały w amerykańskim rządzie w 1962 roku. Propozycje zadaniowały CIA lub innych agentów, do popełnienia aktów terrorystycznych w miastach w USA i innych krajach, w celu wywarcia wpływu na opinię publiczną, i były wykorzystywane przez wiele zachodnich rządów w ciągu tych ostatnich pięciu dekad. Eksperci FSB mówią w tym raporcie, że te ataki fałszywej flagi w Norwegii, dodatkowo naśladują te z Oklahomy i Port Arthur, dlatego, że:
1.) duże auto z silną bombą nawozową mogło przedostać się niewykryte na teren chronionego budynku rządowego; 2.) reakcja uzbrojonej policji na trwającą masakrę cywilów opóźniona z niewyjaśnionych powodów;
3.) samotnego podejrzanego zidentyfikowano, jako jedynego sprawcę ataków, przeciwnie do zeznań świadków, mówiących o udziale dodatkowych osób;
4.) samotnemu podejrzanemu odmawia się jawnego przesłuchania.
Raport mówi również, że w ciągu kilku godzin po atakach, miał miejsce „wirtualny zalew” informacji odnoszących się do podejrzanego, jako organizatora tych masakr, identyfikujących go jako „niebiesko-okiego blondyna”, Norwega o nazwisku Anders Behring Breivik, oraz skarykaturowanego jako prawicowego fundamentalistę chrześcijańskiego. Człowiek który (przypadkowo?) ostrzegł USA zaledwie 24 godziny wcześniej w wideo emitowanym [video released] przez ich Min. Bezp. Wewn. (DHS), był typem człowieka, który, według nich, mógłby dokonać takiego ataku terrorystycznego. Przełomowym problemem w zalewie informacji opublikowanych o / lub przez Breivika, jak twierdzi FSB, jest to, co jest prawdą, a co nie jest. Kwestię tę poruszyli jako jeszcze ważniejszą amerykańscy eksperci komputerowi, kiedy zauważyli, że strona facebooka, przypisywana Breivikowi wydaje się być sfałszowana [faked] i mówią:
1: Dlaczego wersja strony Andersa Behringa Breivika na facebooku nie pokazuje jego chrześcijańśkich / konserwatywnych poglądów? Nawet google cache strony facebooka usunięta 22 lipca o 23:52:36 GMT to potwierdza
2: W jaki sposób dodano chrześcijańskie / konserwatywne przed usunięciem profilu z facebooka? Skoro nasze PDF wydrukowano / zapisano 23 lipca o 01:39 GMT, i profil usunięto zaraz po, przez facebooka, jak zatrzymany ABB mógł go zmienić?
3: W związku z tym należy zapytać: Kto miał dostęp do jego profilu by go zmienić, zanim go usunięto?
Oprócz „najprawdopodobnie” sfałszowanej strony na facebooku, Breivik, jak również się mówi, napisał zadziwiająco szczegółowy 1500-stronicowy manifest i video pt. „2083: Europejska Deklaracja Niepodległości” datowana „Londyn, 2011″ w internecie, który twierdzi, że „liczba muzułmanów w Europie zachodniej „dochodzi do masy krytycznej” i jest podstawą kulturowych elit komunistycznych w Europie zachodniej, a którzy naprawdę chcą zniszczyć cywilizację Zachodu”, i że „Europa ponownie stanie w ogniu”. Breivik dalej powiedział, że uważał się za następcę Templariuszy, i stwierdził, że zrekrutowano go na spotkaniu w Londynie w kwietniu 2002 roku, którego gospodarzem było dwóch angielskich ekstremistów, i uczestniczyło w sumie osiem osób. Związki Breivika z Londynem,a więc MI5, wynikały z tego, że jego ojciec był głównym ekonomistą w Ambasadzie Norwegii w Londynie, a gdzie Andersa opisywano jako „maminsynka” i „uprzywilejowanego” syna elitarnej liberalnej rodziny. [Szczególnie ciekawe jest określenie "maminsynek", kiedy Breivik stwierdza, że głównym celem jego ataku była norweska "Matka Narodu" i były premier Gro Harlem Brundtland.] Ale FSB w swoim raporcie kwestionuje powiązania Breivika z Templariuszami, twierdząc, że ten atak fałszywej flagi dostarczył „dodatkową korzyść” zachodnim elitarnej klasie królewskiej i bankowej, w dyskredytacji tego starożytnego zakonu, kiedy zaczyna się między nimi „otwarta wojna”, i jak napisaliśmy szczegółowo w naszym 21 lipcowym raporcie Murdoch Threat To Expose Obama As “Christ-Child” Ignites Western Fury [Groźba Murdocha o ujawnieniu Obamy, jako "Dziecka Chrystusa" zaognia wściekłość Zachodu]. Powodem(ami) tego ataku, czytamy w raporcie FSB, jest „rozpaczliwa próba” ze strony interesów bankowych brytyjskich, Unii Europejskiej i Ameryki, zmuszenia Norwegii do wejścia w ich „związek” [Norwegia nie jest członkiem UE] w celu złupienia ich Sovereign Wealth Fund, szacowanego na $1,5 biliona, bez którego cała gospodarka zachodnia może się załamać. Ważne jest to, jak mówi FSB, że to, co się robi Norwegii, już zostało zrobione w Libii, kiedy to, co teraz nazywa się Financial Heist of the Century [skok finansowy stulecia], te same elity rozpoczęły niesprowokowanym atakiem na ten północno-afrykański naród, i szybko splądrowano prawie $150 miliardów z ich Sovereign Wealth Fund, w celu podtrzymania ich upadającego imperium.
Choć jest więcej, dużo więcej, opisane w raporcie FSB, będziemy musieli rozpatrywać to w celu przekazania go dokładnie czytelnikom. Dlatego, podsumowując ten pierwszy artykuł na temat tej tragedii, przytoczymy niektóre opinie przypisywane Breivikowi, które, w świetle tego, czym stał się cały ten problem, niewątpliwie będą przedmiotem naszej analizy [attention to them]:
„Większość ludzi, których znam, popiera moje poglądy, są tylko apatyczni. Wiedzą, że pewnego dnia dojdzie do konfrontacji, ale ich to nie obchodzi, bo to najprawdopodobniej nie nastąpi w ciągu najbliższych 20 lat, jestem pionierem w tej walce, i nie mam żadnych wątpliwości, że będziemy świadkami politycznej zmiany na naszą korzyść, wcześniej niż można by się spodziewać. Może to wygląda źle w tej chwili, ale w końcu walczymy z samobójczą ideologią (tzn. kulturowy komunizm, a nie islam). Jedynym pragmatycznym podejściem do islamu jest odizolowanie go do krajów muzułmańskich, kiedy będziemy w stanie to zrobić – 11 września 2083″. Uwaga tłumacza: w oryginale zamieszczono liczne linki. Tajna armia wyszkolonych przez Żydów psychopatów gotowa zaatakować w każdym miejscu świata i obwiniać innych
Sorcha Faal – 25.07.2011 Tłumaczenie Ola Gordon
http://johnkaminski.info/
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2011/07/28/norwegia-prawdziwa-historia/
http://atruthsoldier.wordpress.com/2011/07/28/kaminski-the-real-norway-story/
Norwegia – prawdziwa historia Tajna armia wyszkolonych przez Żydów psychopatów gotowa zaatakować w każdym miejscu świata i obwiniać innych Wszyscy widzieliśmy jak działał program medialny w ciągu ostatnich kilku dni, pokaz paradygmatu, który utrzymuje świat zamknięty w tym anty-terrorystycznym paradygmacie, w którym terror zawsze produkowany jest przez tych, którzy twierdzą, że z nim walczą. Zrozumiałeś już? Jedyni muzułmańscy terroryści, o których się słyszy, pracują dla Mosadu i CIA. Widzieliście to. Najpierw Wolf Blitzer, notoryczny publicysta i izraelski agent, ogłasza w CNN, że norweskiego masowego mordu dokonała al-Kaida, podając kolejny powód, jak mówi, dlaczego powinniśmy przyspieszyć wojnę z terrorem. Wkrótce potem, kiedy mitomani zrozumieli, że ta historia nie pasuje, ogłasza się, że norweskiej masakry dokonała jakaś nieznana grupa. Nigdy, w żadnym dzienniku w USA, nie wspomina się o tym, że norweskich okropności dokonał Izrael, Żydzi, rękami „przyjaciół” Izraela i Żydów.
Jest to implementacja dysonansu poznawczego w najlepszym wydaniu, kiedy zacieranie kategorii politycznych utrzymuje każdego w konfuzji. Żydowska różnorodność w najlepszym wydaniu. Historia z CNN na temat al-Kaidy dokonującej mordów w Norwegii, jest tak wiarygodna, jak o Saddamie i broni masowego rażenia, czy Niemcach gazujących 6 mln Żydów w okresie, jak pokazała demografia, kiedy liczba ludności żydowskiej w Europie wzrosła. Niezliczone miliardy dolarów zostały skradzione przez Izrael, przez Żydów, przez „przyjaciół” Izraela i Żydów, i nadal są kradzione w tej chwili, na milion różnych sposobów, kiedy znieczuleni Amerykanie znajdują każdy pretekst, by odwracać wzrok, obawiając się o przepadek zarobków od pracodawcy, który musi odpowiedzieć na nieuniknione pytanie: Jeśli obrażę Żydów, to czy rozłożą mój biznes? Odpowiedź brzmi: tak się stanie. I dlatego dzisiaj USA jest zasadniczo poza biznesem: sto lat intensywnego pasożytnictwa żydowskiego zupełnie usunęło wszelkie roszczenia do moralności, jaką Amerykanie zawsze udawali, że mają. I teraz, gospodarz, nasz kraj, kończy się, wykrwawiony na śmierć przez tych, którzy wielbią to co najlepsze, ale nie obchodzi ich nic poza tym. Pogratulujcie sobie za rolę, jaką odegraliście w tym wszystkim, i milczeniu, w jakim trwaliście biorąc w tym udział. Ci młodzi ludzie zabici w Norwegii byli najlepszymi, najbardziej troskliwymi i najbardziej inteligentnymi, jakich miała Norwegia. Kraj ten ostatnio wykazał się posilić Palestyńczyków uznając ich ambasadora i publicznie krytykując traktowanie ich przez Izraelczyków. Sądząc po reakcji izraelskich dzienników, Żydzi ogólnie wierzą, że Norwegia dostała to, na co zasłużyła.
Co to oznacza? Porównajmy, co stało się w Norwegii z tym zaraz po 11 września. Pamiętasz reakcje na wywiady emitowane w TV, w czasie wydarzeń 11 września? „Oh, to musiała być al-Kaida”. Światowe media żydowskie do tej pory śpiewają te samą melodię. Morderczy figlarz norweski prawie niszczy pozostałe fragmenty dawno zdyskredytowanej historii, że ataków 11 września dokonali muzułmanie, aby zapewnić pretekst do wojny z terroryzmem przeciwko całemu islamskiemu światu. Czy nie możecie wbić sobie tego do głowy? Wszystkie ataki terrorystyczne – 11 września, Madryt, Londyn, Bali, Mombasa, Jemen i teraz Norwegia, wszystkimi tymi operacjami fałszywej flagi koordynowała prawdziwa oś zła świata: Mosad, CIA i MI-6, żeby przekonać świat, że zagraża mu terror. To prawda, światu zagraża terror. Tylko, że tymi, którzy walczą z terrorem, są ci, którzy go produkują, po to, żeby z nim walczyć. To jest żydowska filozofia, to jest to, co robią, co zawsze robili i nadal będą robić. Ale ponieważ do Żydów należą wszystkie media na świecie – wszystkie media na świecie, dobrze usłyszałeś; pomyśl o sieciach dystrybucyjnych – o tym nie słyszysz. Albo posłuchasz ślepej lojalności do oficjalnej wersji wydarzeń, albo cię zrujnują, jeśli nie zabiją. Norweskie masowe psy-op mordy, w sposób epidemiologiczny, przypominają również niedawne publiczne biczowanie dziennikarzy Helen Thomas i Richa Sancheza, których zwykłe wypowiedzi o Żydach zasłużyły na nagany ze strony żydowskich mediów, i co ważniejsze, pokazały opinii publicznej, że nigdy nie jest korzystne mówienie czegokolwiek przeciwko Żydom. Rzymski orator Cicero powiedział prawie to samo blisko 2.000 lat temu. Głównym psy-op przekazem na świat z tej norweskiej obrzydliwości jest to, że jeśli aktywnie sprzeciwia się Żydom, można zostać zastrzelonym w dowolnym momencie przez żydowskich sayanim, lub przez gojowskich niewolników o kontrolowanych umysłach, którzy są programowani, lub pod wpływem narkotyków, do tłumienia swoich ludzkich instynktów, i stają się tylko narzędziem polityki żydowskiej, jeśli jeszcze jej nie poznałeś, polityką żydowską jest zabicie lub zniewolenie każdego nie Żyda na świecie. Możesz to sprawdzić. Jest w Soncino Talmud (1929). Ale wtedy to nie jest taka zmiana faktów. Ludzie zawsze ginęli za przekonania polityczne. Liczni pisarze komentowali, że egzekucja była jedynym narzędziem politycznym, które rządziło amerykańską historią, bardziej niż cokolwiek innego. Od Jacka Ruby’ego do Gylana Klebolda. Kiedy kopiesz głęboko, wydaje się jakby wszystkich egzekucji dokonali Żydzi, albo ludzie służący Żydom. Rozważ to kiedy myślisz o norweskich egzekucjach, wszystkich sześćdziesięciu ośmiu. Polityka milczenia, a większość Amerykanów obawia się rozmyślania, zawsze w końcu prowadzi do mordowania siebie. To ty masz określić, czy chcesz się bronić i uznać to, co się naprawdę dzieje. Dla Żydów jest to czas wyprowadzki. Można też nadal ulegać wpływom tych bystrych komentatorów żydowskich, którzy wciąż podkreślają, że system można naprawić, jeśli tylko zaakceptuje się ich dobrze przemyślane propozycje. A dla nie Żydów, poważnie minął czas, żeby postawić jeszcze bardziej poważne pytanie. Teraz, kiedy wiemy, że tego zjełczałego systemu nie da się naprawić, spójrz sobie w oczy i zadaj sobie pytanie, czy ten pusty, zniszczony, nieszczery, niepomny, zatruty, i splądrowany ślad po tym, czym była Ameryka, jest, i mówię to szczerze, jeszcze wart ocalenia? Wszystko, czym Ameryka stała się dziś na świecie, to ogromna zrobotyzowana żydowska machina wojenna, która niesłusznie zabija ludzi, podczas gdy jej znarkotyzowana i oszukana ludność odwraca oczy, odmawia przyznania się do tego, że stała się bezmyślną marionetką w wielkim teleturnieju, w którym prowadzący, wybrany losowo z ogromnej puli żydowskich sayanim, (z których wielu teraz jest sędziami federalnymi), decyduje o tym, kto żyje lub umiera. John Kaminski – 27.07.2010 Tłumaczenie Ola Gordon
Jak zwykł mówić Walter Cronkite: „Jesteś tego świadkiem!”
Norweski zabójca miał umiarkowane poglądy. Media wykorzystują sfałszowaną stronę facebooka
http://cofcc.org/2011/07/norwegian-killer-facebook-hoax/
Council of Conservative Citizens – Rada Konserwatywnych Obywateli
Podejrzany określa sie, jako „anty-rasista, pro-homoseksualista, pro-Izrael”, i atakuje Vlaamsa Belanga i Angielską Lige Obrony (EDL) na stronie, która wydaje się być norweską wersją amerykańskich neo-konów. „To, dlatego musimy wpływać kulturowo na innych konserwatystów w celu przyjęcia przez nich naszej anty-rasistowskiej, pro-homoseksualnej i pro-izraelskiej myśli” – Anders Behring Breivik. Angielska strona facebooka określająca zabójcę, jako „chrześcijanina” i „konserwatystę” została utworzona po zakończeniu jego zabójstw. Kiedy tylko podano do wiadomości jego nazwisko, tysiące ludzi zaczęło szukać go na facebooku. Powszechne jest tworzenie oszukańczych stron, kiedy ktoś staje się sławny. Na początku pokazała się norweska strona z jego imieniem, nazwiskiem, zdjęciami twarzy, oraz ze zdjęciem podejrzanego, w mundurze europejskiego masona. Potem facebook usunął ją. I pokazała się druga strona w języku angielskim z imieniem, nazwiskiem i jednym zdjęciem. Również tę facebook szybko usunął. Ale „główne media” radośnie wykorzystywały właśnie tę drugą stronę facebooka, po to, by demonizować chrześcijan i konserwatystów. Podrobiona strona wykorzystywana przez "główne media" w języku angielskim Tekst między tymi zdjęciami:
Po lewej – oryginalna strona na facebooku zabójcy ABB, natychmiast po ujawnieniu jego nazwiska. Po prawej – nowa strona w języku angielskim na facebooku, pokazała się kilka minut później. Kliknij by je powiększyć.Zmieniono na niej kilka rzeczy, żeby zmienić poglądy polityczne podejrzanego.
Po pierwsze – sekcja zatytułowana „filozofia” została dodana z włączeniem „chrześcijańska” i „konserwatywna”. Bardzo dobrze wykorzystały ją media.
Po drugie – poprzednia sekcja pod norweskim tytułem „Annet” zniknęła. W niej podejrzany identyfikował się z takimi bohaterami jak Winston Churchill i Max Manus, przywódca norweskiej opozycji wobec anty-nazi. Ktoś w Norwegii wybierając tych dwu za bohaterów pokazałby, że jest albo umiarkowanym, albo centrum. Bardziej pośrodku politycznego spektrum niż margines. Dalej – podejrzany opuścił konserwatywną Norweską Partię Postępu 4 lata temu i wpisywał komentarze na witrynie norweskiej wersji „neo-konów” Busha / McCaina. Nie „prawicowiec”, czy „ultra-nacjonalista”. Niektóre europejskie i rosyjskie media nazwały go „białym rasistą” i / lub „neo-nazistą”. W rzeczywistości, tu jest witryna website na której podejrzany był najbardziej aktywny. Właścicielem jej jest neo-kon w stylu Billy Kristola. Nazywa sie document.no i należy do Żyda, Hansa Rustada. Jest to były lewicowy dziennikarz, który zmienił się w neo-kona. Witryna twierdzi, że ograniczona powinna być tylko imigracja muzułmanów, oraz że Azjaci i nie-muzułmańscy Afrykańczycy „mają pozytywny wkład w Norwegię”. Witryna fanatycznie wspiera Izrael i sprzeciwia się norweskiemu uznaniu palestyńskiego państwa. Rustad postanowił opublikować na swojej stronnie kolekcję wpisów dokonanych przez podejrzanego publish a collection. Jest bardzo obszerna. Żaden z komentarzy nie jest skrajny, ani nie mówi o zamiarze dokonania przestępstwa. W jednym z komentarzy, podejrzany Breivik nazywa EDL żenadą i mówi, że „brakuje jej wyszkolenia ideologicznego”. Atakuje Vlaamsa Belanga, jako rasistę i anty-geja. Mówi, że Belang potrzebuje licznych „reform” by „osiągnąć nasz poziom”. Norweska policja mówi teraz, że podejrzany nie miał powiązań z grupami radykalnymi. Media fałszywie przedstawiały radykalnego lewicowca Jareda Laughnera, który jest Żydem, jako „skrajnego prawicowca” i „antysemitę”. Pokazały wojowniczych, jak siebie opisują „antyrasistowskich” bi-seksualnych, ubierających się w damskie ciuchy, kolumbijskich zabójców, (z których jeden był Żydem), jako „prawicowców” i „neo-nazistów.” Dlatego było do przewidzenia, że media będą miały swój dzień chwały z Andersem Breivikiem, bo w niektórych swoich przekonaniach jest na prawo od centrum. Tłumaczenie Ola Gordon
Imperium w opałach bankructwa? O Radiu Maryja i TV Trwam. Na potrzeby chwili z „toruńskiego imperium” zrobiono „zadłużony folwark” Jeszcze do niedawna magiczne słowo - „Rydzyk” - wywoływało u wielu ludzi jedno skojarzenie sugestywnie podawane przez media w Polsce i w świecie: luksus, bogactwo, maybach. Kiedy jednak okazało się, że strategia ta jest nieskuteczna, na potrzeby chwili z „toruńskiego imperium” zrobiono „zadłużony folwark?. Oto przykład dziennikarskiej „uczciwości”, do złudzenia przypominającej sytuację długofalowego oczerniania ś.p. Lecha Kaczyńskiego. Dopiero tragiczna śmierć prezydenta uwidoczniła perfidną manipulację mediów, rezygnujących z uczciwości dziennikarskiej w imię tandetnego rozgłosu i fałszywej sensacji. Od tego momentu niewiele zmieniło się na dobre w etyce dziennikarskiej, może nawet nic. Dziś walczymy o wolne i uczciwe media, których misją i istotą bycia jest służenie prawdzie. Zadanie to wydaje się jednak niemożliwe do zrealizowania, dopóty nie zmienimy człowieka. W pierwszej kolejności należy dziennikarzom pomóc ukochać prawdę, a jeśli będą uczciwymi ludźmi, zawsze będą ją szukać. Wiele środowisk politycznych, społecznych, edukacyjnych boi się zapowiadanego na dziś ogólnopolskiego marszu w obronie wolnych mediów. Wydaje się, że nawet sam premier chciał postraszyć wszystkich tych, którzy chcą się do tej manifestacji przyłączyć. Sugerował, bowiem, że na wszelkie niepokojowe reakcje uczestników marszu, służby porządkowe będą natychmiast reagować. Przekaz taki nasuwa przeciętnemu odbiorcy obrazy z filmu grozy, choć powszechnie wiadomo, że marsze organizowane przez środowiska PiS i Solidarnej Polski (przy wsparciu sympatyków Radia Maryja i TV Trwam), charakteryzują się pokojowym nastrojem, niepodatnym na prowokację i chuligańskie zachowanie. Prowokacja uczestników marszu wydaje się, zatem wielce nieprawdopodobna, dlatego liczne portale internetowe mocno zaangażowały w odstraszenie demonstrantów. Pojawiają się komunikaty o wzmożonej aktywności policji, zakorkowaniu stolicy, a komunikat najbardziej perfidny dotyczy osoby o. Tadeusza Rydzyka ukazanego, jako egoistę. Zdaniem niektórych portali internetowych, zadłużenie Radia Maryja i TV Trwam jest tak duże, że jedynie miejsce na multipleksie może uratować kondycję finansową mediów z Torunia. Zatem wcale nie chodzi o wolność mediów, co miałby sugerować charakter marszu, ale o egoistyczne interesy ojca Dyrektora, wzmacniające jego kondycję finansową. 70 mln zł długów i zyski, które nie starczają na ich pokrycie. Roczne datki od wiernych widzów nie przekraczają 3 mln złotych. Biorąc pod uwagę, że roczny koszt utrzymania telewizji to ponad 15 mln złotych, uzyskane pieniądze nie starczają, więc na przetrwanie. Przewrotność mediów sięgnęła zenitu. Bezradność wobec ogólnopolskiego ruszenia, wymusiła na dziennikarzach konieczność obrania innej taktyki. Zdecydowano się, zatem na strategię umacniania jednego z argumentów KRRiT o „niejasnej sytuacji finansowej nadawcy”. Dotychczasowi bajkopisarze, którzy swoje opowieści ubarwiali złotymi klamkami w toaletach redemptorystów i perfumami uzupełnianymi w muszli klozetowej zamiast wody, doszli do wniosku, że łazienkowy luksus należy zamienić na drewniany wychodek, którego destrukcja jest kwestią czasu. Idea zadłużonych mediów sugeruje, bowiem nieuchronny i rychły ich upadek. Po co zatem trudnić się i tak przegraną sprawą? Lepiej pozostać w domu i pooglądać telewizję, najlepiej relację na żywo ze Stadionu Narodowego – dumy współczesnego Polaka, symbolu wybitnych osiągnięć obecnego rządu.Nie dajmy się po raz kolejny zwieść tej utopii, której celem jest przysporzenie narodowi polskiemu wątpliwości, zniechęcenia i obojętności na prawdę.
Kontekst sytuacyjny to nie dowód Z mec. Bartoszem Kownackim, pełnomocnikiem Ewy Błasik, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Prokurator generalny Andrzej Seremet w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" powiedział wczoraj, że polskie śledztwo może zakończyć się, zanim Rosjanie zwrócą nam wrak Tu-154M i czarne skrzynki. - Pan prokurator Seremet już kilka razy wypowiadał się publicznie w sposób odmienny, aniżeli wynikało to z dokumentów śledztwa czy było uzasadnione przepisami prawa. Mówię tu chociażby o ekshumacjach czy wykluczeniu przez prokuraturę jednego z wątków śledztwa. Trzeba patrzeć na wcześniejsze wypowiedzi tej osoby i brać pewną poprawkę, co do nich. Według mnie, po tej wypowiedzi pan Seremet powinien zastanowić się nad swoją rolą.
Dlaczego? - Wydawało się, że w ostatnim czasie udało się wypracować wspólne stanowisko środowisk politycznych, że skrzynki i wrak trzeba odzyskać. Po wypowiedzi Seremeta jest duża wątpliwość, czy on pomaga temu śledztwu. Wyrządził nią gigantyczną krzywdę całemu przedsięwzięciu, które polega na wymuszeniu na Rosjanach zwrotu tych przedmiotów. Niezależnie, co sobie myśli pan prokurator Seremet, w tej sprawie powinno być jedno i to samo stanowisko: polityków, prokuratorów i urzędników państwowych, bo tylko ono mogłoby przynieść zamierzony skutek. Słowa wysokiego urzędnika, jakim jest pan Seremet, Rosjanie bardzo uważnie czytają. A te dają im sygnał, że w Polsce nie ma jednolitego stanowiska.
Można zamknąć śledztwo pomimo braku dowodu pierwotnego w postaci wraku? - Oczywiście można powiedzieć, że formalnoprawnie nigdy nie dostaniemy tego wraku i trzeba zamknąć śledztwo. Ale tak być nie powinno. Uważam, że śledztwo dopiero wtedy winno być zamknięte, gdy sprowadzimy do Polski wrak i oryginały czarnych skrzynek, włączymy je do sprawy i ponownie przebadamy. Tym bardziej, że przecież mogą być też żądania w postaci chociażby wniosków pełnomocników czy samych rodzin o ponowne ich przebadanie czy opinie uzupełniające. Poza tym wrak jest tu potrzebny ze względu na kwestię jego rekonstrukcji. Tę, którą przewiduje prokuratura, uważam za niewystarczającą. Powinno się przeprowadzić normalną, fizyczną rekonstrukcję tupolewa, taką, jaką zawsze przeprowadzają chociażby Amerykanie, a nie tylko wirtualną.
"Słyszę: Seremet ma abdykować, bo nie wystarał się o wrak. Jak ktoś wskaże formułę prawną, której nie użyłem dla odzyskania wraku i która byłaby skuteczna, to choćby dziś z niej skorzystamy? Ale nikt jej nie wskazuje" - powiedział prokurator. - Formalnie prokuratura zrobiła to, co zrobić miała. Złożyła odpowiednie wnioski, oparte na umowie polsko-rosyjskiej o wzajemnej pomocy prawnej, więc nic nie można jej zarzucić w kwestii niedopełnienia obowiązków, przynajmniej ja na ten moment nie widzę takiego zarzutu. Raczej te nasze adresy były kierowane do rządu o wsparcie prokuratury, która - uważaliśmy - nie jest w stanie sama sobie poradzić. Niestety, wypowiedź Seremeta burzy ten obraz prokuratury.
Spodziewał się Pan, że trzy miesiące po publikacji ekspertyzy krakowskiego IES Maciej Lasek, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, powtórzy tezę o obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, jako pewnik? - Dla mnie komisja Millera już dawno się skompromitowała, bo jej ustalenia są niewiarygodne. Jej członkowie muszą mieć tego świadomość, dlatego z uporem godnym lepszej sprawy próbują przekonać opinię publiczną, że jest inaczej, niż my wszyscy wiemy. Próbują na siłę udowodnić tę swoją tezę, bo przyznanie się do błędu jest zawsze rzeczą trudną. Wolałbym jednak, żeby panowie z komisji Millera dyskutowali raczej o faktach, a nie swoim słowem - i niczym więcej - przekonywali, że jest, jak jest. Wydaje się rzeczą nieuniknioną, by komisja Jerzego Millera lub pan premier Donald Tusk - który jest dziś spadkobiercą tej komisji, bo ta oficjalnie nie funkcjonuje - przedstawił całą ekspertyzę Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego (CLK), ekspertyzę Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz dodatkowy dokument, który przypisał na podstawie tzw. kontekstu sytuacyjnego generała Błasika do kokpitu. Chcę, żeby pan premier powiedział, kto ten dokument sporządził, kto go podpisał i tylko wówczas będziemy mogli rozmawiać o faktach. Na razie, jak mówię, mamy słowo przeciwko faktom, bo te przeczą temu, co mówi pan Lasek.
Lasek twierdzi, że porównanie ekspertyz z odczytu MAK, ABW, CLK, KBWLLP i Instytutu Sehna "jednoznacznie wskazuje, że wyniki tych prac są komplementarne, a nie sprzeczne". - Nieprawda, bo te opinie się wykluczają. W opinii sfabrykowanej przez komisję Millera mamy określone zdania przypisane generałowi Błasikowi, a w tej sporządzonej przez Instytut Sehna te same słowa przypisane są drugiemu pilotowi. Trzeba tu pamiętać, że opinia fonoskopijna nie może się wykluczać, bo rozpoznanie głosu jest jak rozpoznanie linii papilarnych. Głos każdego człowieka jest inny, inna jest też jego ścieżka zapisu (fonogram), więc nie można się tu pomylić w taki sposób. Pan Lasek mówi w wywiadzie, że ktoś był w kokpicie lub okolicach kokpitu. W okolicach kokpitu mieści się chociażby salonka i przy otwartych drzwiach do kabiny pilotów mikrofon, który się w niej znajduje, może ściągnąć fragmenty rozmowy. Są one wtedy nieczytelne, nie wiadomo, kto co mówi, bo osoby są za daleko, w odległości 3-4 metrów.
Wśród wypowiadanych fraz miało paść słowo "Tadek". Jerzy Miller domniemywał, że chodzi o gen. Tadeusza Buka, dowódcę Wojsk Lądowych. - Ale pan Lasek sam przyznaje w wywiadzie, że nie jest w stanie tego słowa do niego przypisać. Rozmawiając o faktach, chciałbym, żeby pan Lasek poza tą opinią fonoskopijną przedstawił argumenty na obecność gen. Błasika w kokpicie. Ja, bowiem jestem w stanie przedstawić takie dowody, które wykluczają jego w nim obecność. Znam protokoły oględzin miejsca zdarzenia, znam także dokumentację fotograficzną, która - na marginesie - jest w opłakanym stanie, nierzetelnie sporządzona, zdjęcia nie są takie, jakie powinny być. Na podstawie protokołów oględzin w żaden sposób nie mamy uprawnień, by twierdzić, że daną osobę znaleziono w kokpicie. Warto zwrócić też uwagę, jak wyglądał kokpit w chwili katastrofy. Nie mogę podawać szczegółów, bo jestem związany tajemnicą śledztwa, ale chciałbym, by pan Lasek powiedział, w którym miejscu w kokpicie znajdował się gen. Błasik. I na których zdjęciach, jakimi dysponuje prokuratura, to widać.
Lasek kryje się za stwierdzeniem, że nikt nigdy nie ujawnia tej "kuchni", publikuje się jedynie ostateczne ustalenia. - To bardzo wygodne stwierdzenie, w chwili, gdy ich argumentacja w żaden sposób się nie broni. Moim zdaniem, oni tym samym potwierdzają, że pośrednio przyznają się do tego, że ich raport jest nierzetelny. Gdyby nie mieli nic do ukrycia, tę "kuchnię" by pokazali. Tym bardziej, że to nie była zwykła katastrofa i budzi ogromne zainteresowanie opinii publicznej, i dotyka w bardzo szczególny sposób konkretnych rodzin, chociażby rodziny pana generała Błasika. Obowiązkiem komisji Millera jest podanie opinii publicznej informacji, jakie konkretne obrażenia ciała wskazują na to, że dana osoba była w kokpicie, i zestawienie ich z danymi o obrażeniach ciał innych ofiar katastrofy smoleńskiej. Śmiem twierdzić, że obrażenia ciała, które miał pan generał Błasik, są charakterystyczne także dla obrażeń niektórych innych ofiar katastrofy, co nie uzasadnia twierdzenia, że były one w kokpicie.
Na pytanie, kto konkretnie rozpoznał głos gen. Błasika w kokpicie, Lasek mówi, że "o zakresie ujawnienia wyników prac komisji zadecydował Prezes Rady Ministrów". - Skoro raport jest nie do podważenia, to niech pan premier Tusk ujawni, kto rozpoznał ten głos, na jakiej podstawie, jakie badania ta osoba wykonała, które pozwoliły jej ustalić, że to jest głos gen. Błasika. Ja rozumiem, że także dla pana premiera Donalda Tuska jest to sytuacja niewygodna, ale to nie zwalnia go z tego obowiązku. On nie jest osobą prywatną, tylko urzędnikiem państwowym, premierem, i w sytuacji, w której mamy tak poważne wątpliwości, gdzie dokument urzędowy nie może sam się obronić - powtarzanie jak mantrę jednego słowa szkodzi wiarygodności tego rodzaju komisji. Prace tej komisji już nigdy, w innych sytuacjach, nie będą wiarygodne, a przecież działa ona w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Reasumując, członkowie komisji Millera lub pan Tusk powinni pokazać dokumenty, które przemawiałyby za ich tezą, lub przyznać się do błędu i wyciągnąć z niego wnioski, by ich na przyszłość nie popełniać, oraz przeprosić tych, których skrzywdzili. Oni jednak, jak widać, nie chcą przyznać się do błędów, bo za wszelką cenę obstają przy swoim, nie podając żadnych dowodów.
Lasek twierdzi, że ekspertyza Instytutu Sehna wskazuje na obecność w kokpicie dwóch generałów. - Moim zdaniem, ta argumentacja zeszła na poziom "rozmowy podwórkowej". Lasek nie chce tu jednak budować kategorycznych sądów, pytanie, dlaczego wcześniej je budował? Wszystko oparte jest jednak na zasadzie kontekstu sytuacyjnego. A kontekst sytuacyjny to nie żaden fakt, dowód. Mylimy tu trochę jednak ciężar. Równie dobrze mógłby pan mnie spytać, czy jestem w stanie udowodnić, że każdej innej osoby poza załogą nie było w kokpicie. Jeżeli stwierdzamy kategoryczny sąd, to powinniśmy mieć do tego konkretne fakty, argumenty, które za tym przemawiają. W innym wypadku jest to dywagowanie - jak pana Laska - na takiej zasadzie, że nie można wykluczać, że w chwili katastrofy generała nie było w kokpicie, a stawianie takich tez jest po prostu nieuczciwe. Tak rozumując, nie można też wykluczyć, że każdej innej osoby nie było w kokpicie. To tak jakby przed sądem - nie mając żadnych dowodów - prokurator oskarżył pana o kradzież i kazał udowodnić, że pan nie ukradł. W normalnym państwie organy państwa tak nie funkcjonują, tak się nie stawia sprawy.
Pana zdaniem, eksperci z komisji Millera powinni ustosunkować się do tez podnoszonych przez ekspertów współpracujących z zespołem Antoniego Macierewicza? - Uważam, że dobrze by było skonfrontować tę wiedzę, spotkać się, porozmawiać, czy na posiedzeniu zespołu Macierewicza, czy na jakimś szerszym panelu lub komisji eksperckiej. Zainteresowanie opinii publicznej jest zbyt poważne, żeby umywać ręce, nie chcieć rozmawiać, by funkcjonowały dwie odrębne teorie na temat tragedii smoleńskiej. Jeżeli komisja Jerzego Millera nie ma nic do ukrycia, jeżeli niczego się nie boi i uważa, że jej raport jest się w stanie bronić, nie powinna uciekać przed konfrontacją z innymi ekspertami w publicznej debacie. Być może udałoby się wówczas wypracować wspólne stanowisko. Ze strony panów profesorów z zespołu Macierewicza widzę pełną otwartość i pewność odnośnie do swoich tez. Oczywiście zastrzegają oni, że nie mają dostępu do pełnej dokumentacji i chcieliby mieć możliwość ich uzyskania, co na razie nie jest możliwe, bo ani komisja Millera, ani pan premier Tusk nie chcą im takich dokumentów przekazać. Powtarzam jednak: dobrze by było taką konfrontację zorganizować w interesie państwa polskiego i publicznym.
Dziękuję za rozmowę.
Siekiera Łozińskiego Skrzydło Tu-154M nie mogło złamać brzozy - tak przynajmniej uważa publicysta Krzysztof Łoziński. Dowodów na tę teorię nie ma. Bo i po co? Skoro wystarczy personalny atak na prof. Wiesława Biniendę. Zaciekłość politycznie usłużnych publicystów nie zna granic i narasta wraz z brakiem rzeczowych kontrargumentów na ustalenia ekspertów doszukujących się przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M. Udowodnił to były opozycjonista Krzysztof Łoziński, który usiłował podważyć pracę prof. Wiesława Biniendy. Tyle, że nie użył do tego naukowych dowodów.
- Pan Wiesław Binienda nie jest ani profesorem, ani fizykiem. Nie wierzę w to, że absolwent Politechniki plecie takie bzdury na temat fizyki. On wie, że plecie bzdury. Jego wyliczenia są oparte na nieprawdziwych danych. On nie zna prawdziwych parametrów budowy tego skrzydła. Brzoza nie jest miękka. To mit. Tak może mówić mieszczuch, który brzozy z bliska nigdy nie widział, tylko może w parku oglądał. Każdy wieśniak, który rąbie drzewo na opał, wie, że to nie jest miękkie drzewo - przekonywał Łoziński. Kto, jak kto, ale publicysta winien wiedzieć, że prof. Binienda jest profesorem Uniwersytetu Akron w Ohio, a specjalizuje się w inżynierii materiałowej, zajmując się m.in. metodami obliczeniowymi stosowanymi w fizyce ciała stałego oraz ich zastosowaniem nie tylko w lotnictwie, ale i astronautyce? I ma w tym zakresie spore doświadczenie, uznanie środowiska naukowego oraz odpowiednie narzędzia pracy. Bardziej zaawansowane niż siekiera Łozińskiego. Prezentując swą antytezę, Łoziński ani nie błysnął specjalistyczną wiedzą, ani nie zaprezentował dowodów na swoją teorię. Zabrakło wyliczeń, symulacji, a nawet deklaracji o ich wykonaniu. - To, czy drzewo się złamie, czy nie przy takim uderzeniu, zależy od wytrzymałości na zginanie, od odległości od podpory i proporcji tej części, która jest od ziemi, i tej, która jest wyżej. Od tego zależy, czy to drzewo się złamie. A nie od tego, czy jest miękkie czy twarde. Od tego też, ale w znikomym stopniu - przekonywał. Przezornie, gdyby ataki na naukowy dorobek prof. Biniendy nie przekonały jeszcze słuchaczy, publicysta poszedł dalej i zarzucił ekspertom zespołu parlamentarnego upolitycznienie. Pozostaje tylko pogratulować dociekliwości. Marcin Austyn
Gdy dłużnik pożycza NBP jedną ręką wspomaga kraje euro poprzez pożyczkę 8 mld dolarów dla MFW, drugą chce podnieść w Polsce stopy procentowe, aby przyciągnąć kapitał spekulacyjny do finansowania gigantycznego długu. Prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka poinformował wczoraj, że podjęte w czwartek zobowiązanie o wyasygnowaniu 8 mld dolarów (6,25 mld euro) z rezerw polskiego banku centralnego na pożyczkę dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego w celu ratowania strefy euro jest "polityczną decyzją podjętą przez rząd, którą bank centralny podtrzymuje".
- Pożyczka z rezerw nie zagraża stabilności finansowej naszego kraju. Pozwala na to obecna siła polskiej gospodarki - przekonywał wczoraj Belka w Waszyngtonie, gdzie przybył na spotkanie państw członkowskich MFW. Odbywają się one cyklicznie, co pół roku i uczestniczą w nich ministrowie finansów oraz prezesi banków centralnych. Na obecnym spotkaniu, które potrwa do soboty, ma zapaść decyzja o zwiększeniu środków MFW na bilateralne pożyczki dla krajów w kryzysie. "Epicentrum kryzysu", według szefowej MFW Christine Legarde, stanowi obecnie strefa euro. MFW do niedawna oceniał, że na ratowanie projektu euro Funduszowi potrzebne będzie dodatkowe 600 mld dolarów na fundusze ratunkowe, ale wobec nader wstrzemięźliwej reakcji krajów członkowskich na partycypowanie w kosztach i zdecydowanej odmowy Stanów Zjednoczonych - oczekiwania finansowe MFW zredukowane zostały do "400 mld dolarów lub więcej". Po ostatniej decyzji Japonii, która zdecydowała się wyłożyć 60 mld dolarów, oraz Szwecji (10 mld USD), Norwegii (10 mld USD), Polski (8 mld USD), Danii i Szwajcarii - uzbierana kwota wynosi 320 mld dolarów. Jednak główny akcjonariusz MFW - Stany Zjednoczone - ponownie potwierdził w ostatnią środę, że nie wyłoży z góry ani centa.
- MFW ma zdolność do szybkiego zbierania dodatkowych środków finansowych, jeśli są one potrzebne - oznajmił minister skarbu USA Timothy Geithner.
Belka bagatelizuje Dla Polski istotne zwiększenie zaangażowania finansowego w MFW ma znaczenie wyłącznie prestiżowe, natomiast dla gospodarki kraju i jego waluty może okazać się tragiczne w skutkach, zwłaszcza, że MFW ostrzega, iż kryzys w strefie euro może rozlać się na pozostałe kraje europejskie. Pytany o to przez dziennikarzy prezes NBP Belka zbagatelizował zagrożenie.
- W tym roku spodziewamy się osłabienia koniunktury, ale nie recesji - powiedział. W jego ocenie, ryzyko zarażania Europy Środkowo-Wschodniej kryzysem euro zawsze istniało. Kryzys może być przeniesiony dwoma kanałami. Pierwszy to kanał handlowy, którym kryzys przenosi się poprzez spadek koniunktury u naszych partnerów w strefie euro, który zmniejsza możliwości uplasowania polskiego eksportu za granicą. Drugi kanał - kredytowy - może przenieść kryzys zadłużenia do tych krajów naszego regionu, które są nadmiernie zadłużone, gdyby doszło do nagłego zatrzymania dopływu kapitału na obsługę tego zadłużenia.
- Polska, zarówno z punktu widzenia kanału handlowego, jak i kredytowego, jest mniej narażona na zainfekowanie kryzysem niż większość krajów naszego regionu - oświadczył Belka. Na poparcie tej tezy przywołał fakt, że Polska, jako jedyna w regionie uniknęła w 2009 r. recesji.
Pożyczka dobije gospodarkę Tymczasem według danych resortu finansów, (który potrafi zaniżać dane o zadłużeniu za pomocą buchalteryjnych trików), dług samego Skarbu Państwa wzrósł w 2011 r. o blisko 70 mld zł, z czego 51 mld zł stanowiło zadłużenie zagraniczne. Na koniec roku dług Skarbu Państwa wyniósł ponad 771 mld zł, z czego około 32 proc. stanowiły zobowiązania w walutach obcych (euro, dolarach, frankach szwajcarskich i jenach). Zadłużenie całego sektora finansów publicznych (tj. rządowego, samorządowego oraz sektora ubezpieczeń społecznych) osiągnęło według resortu finansów blisko 800 mld złotych. Deficyt finansów publicznych w ubiegłym roku, według oficjalnych danych, zawierał się w przedziale od 5,1 do 5,6 proc. PKB. Tak wysoki poziom zadłużenia, zwłaszcza walutowego, niesie ryzyko gwałtownej dewaluacji złotego w razie załamania kolejnego kraju strefy euro i paniki na rynkach.
- Prezes Belka z jednej strony pożycza MFW 8 mld dolarów z rezerw walutowych, a z drugiej naciska na podniesienie stóp procentowych NBP, aby przyciągnąć do Polski kapitał spekulacyjny i zapewnić z jego pomocą płynne rolowanie długu - zwraca uwagę Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Podniesienie stóp procentowych NBP może zabić i tak coraz słabszy w tym roku wzrost gospodarczy w Polsce. Według najnowszych danych GUS, gospodarka hamuje. W marcu produkcja zwiększyła się o zaledwie 0,7 proc. rok do roku, podczas gdy oczekiwano wzrostu na poziomie 4,3 procent. Głęboki spadek produkcji - o 10-11 proc., odnotowali eksporterzy, w tym producenci mebli i pojazdów. Wzrost produkcji budowlanej wyniósł jedynie 3,5 proc. w skali roku. Inflacja, która do Polski napływa z zewnątrz m.in. pod postacią cen paliw, spadła w marcu z 6 proc. do 4,5 proc., co świadczy, że zadziałała bariera popytu.
Małgorzata Goss
Rodziny smoleńskie w Chicago Wzruszające powitanie na lotnisku, kapela góralska, dużo ludzi z symbolami narodowymi, zdjęciami naszego Andrzeja i Janusza Kochanowskiego, kwiatami i ze łzami w oczach - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Ewa Błasik. W ten sposób Polonia z Chicago powitała wdowę po gen. Andrzeju Błasiku i Ewę Kochanowską po przylocie do Stanów Zjednoczonych Polski konsulat w Chicago nie organizował 10 kwietnia żadnych uroczystości związanych z drugą rocznicą tragedii smoleńskiej. Pięć dni później odsłonięto jedynie tablicę upamiętniającą ofiary. Polonia na znak protestu organizuje w weekend własne obchody. Gośćmi specjalnymi będą Ewa Błasik i Ewa Kochanowska.
- Jesteśmy grupą niezależną, niepodległościową, która wyrosła na nurcie byłej "Solidarności" walczącej. Wraz ze znajomymi uczestniczyłem w Polsce dwa lata temu w pogrzebach ofiar tragedii smoleńskiej. Gdy wróciłem do Chicago, pomyślałem, że także tutaj można zrobić coś dla tych, którzy stracili życie pod Smoleńskiem - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Dariusz Olszewski, organizator uroczystości. Co miesiąc od 10 maja 2010 r. w kościele św. Ferdynanda w Chicago są odprawiane Msze św. w intencji ofiar? W tym roku do Chicago przylecą Ewa Błasik i Ewa Kochanowska.
- Jadę do Chicago z podziękowaniami, Polonia wsparła nasze wysiłki w sprawie niezależnego śledztwa, popierając rezolucję kongresmana Petera Kinga. Ja ją przygotowałam, co prawda, ale Polonia ją poparła w szerokim zakresie i za to chcę jej podziękować. Chcę podziękować także za pamięć o naszych bliskich - mówi Ewa Kochanowska, wdowa po Januszu Kochanowskim, rzeczniku praw obywatelskich, który zginął pod Smoleńskiem. Kochanowska chce przekazać Polonii, że sprawdziły się najczarniejsze scenariusze i dziś, bardziej niż kiedykolwiek, bezwzględnie konieczne jest niezależne śledztwo.
- Narasta wokół niego wiele nieporozumień, sporów, zabierają także głos ludzie, którzy na temat katastrofy smoleńskiej nic nie wiedzą, bo każdy uważa, że powinien zająć stanowisko w tej sprawie - tłumaczy wdowa. Z kolei Ewie Błasik najbardziej zależy, by jej głos w obronie męża wybrzmiał również za oceanem.
- Wiem, że w Chicago są ludzie, którzy na pewno są wielkimi patriotami, którzy tęsknią za Polską, bo ja też kiedyś trochę mieszkałam poza granicami Polski. Wierzę w to, że przyjmą nas ciepło i będą chcieli słuchać prawdy. Chodzi mi o rzeczywisty obraz mojego męża i tego, co mam do powiedzenia na temat samej katastrofy - mówi wdowa po dowódcy Sił Powietrznych.
Strategia neutralizacji W programie kilkudniowych uroczystości znalazły się Msze św. (sobota, godz.19.00 w bazylice św. Jacka, niedziela godz. 10.30 w kościele Świętej Trójcy i o godz. 15.45 w kościele św. Brunona, organizowana przez Związek Podhalan w Ameryce Północnej ze złożeniem po niej kwiatów pod tablicą smoleńską w Domu Podhalan), po których w przykościelnych salach odbywać się będą spotkania i pokazy filmów związanych z 10 kwietnia 2010 roku. W sobotę goście z Polski spotkają się z rodziną Wojciecha Seweryna, który zginął w Smoleńsku, pod pomnikiem katyńskim jego autorstwa. Oprócz wizyty w centrali Radia Maryja i studiu radiowym Łucji Śliwy, która na częstotliwości 1490 AM prowadzi w Chicago audycję "Otwarty mikrofon", przewidziane są także spotkania z innymi polonijnymi mediami. W poniedziałek goście z Polski uczestniczyć będą w koncercie papieskim w 1 rocznicę beatyfikacji Ojca Świętego Jana Pawła II. - Osoby, które słuchają Radia Maryja, oglądają Telewizję Trwam, są zorientowane w sytuacji, widzą poczynania rządu. Tutaj bardzo duży wpływ ma konsulat, który próbuje tę niechęć i oburzenie Polonii trochę neutralizować. W ramach obchodów smoleńskich są organizowane konkurencyjne dla nas "pląsy polonijne", co nam bardzo przeszkadza, bo nie możemy spokojnie i z honorem oddać czci ofiarom Smoleńska - tłumaczy Dariusz Olszewski.
Tylko nazwiska 10 kwietnia konsulat w Chicago nie organizował żadnych uroczystości, 15 kwietnia odsłoniono tablicę przy pomniku smoleńskim, ale treść inskrypcji nie podoba się Polakom z Chicago.
- Nie ma na niej żadnej sugestii o tragedii, napisane jest tylko, że zginęli w katastrofie lotniczej, a katastrofa lotnicza w języku polskim stricte kojarzy się z wypadkiem lotniczym, awarią samolotu lub błędem pilota - mówi Olszewski. Oprócz małego orzełka, krzyżyka i stwierdzenia, że zginął prezydent RP z małżonką, przy reszcie nazwisk ofiar nie ma ich funkcji, co może powodować, że następne pokolenia będą myśleć, że to był lot prywatny.
- Ten pomnik nie ma żadnej wymowy, a jego odsłonięcie ogłaszano, jako najważniejsze wydarzenie w tym roku. Na znak protestu nie przyjechała rodzina Wojciecha Seweryna - dodaje nasz rozmówca. O przyjeździe rodzin smoleńskich do Chicago wiedziano już od trzech miesięcy, ale nikt nie pomyślał, by z odsłonięciem pomnika poczekać. Może i dobrze, bo nawet nie potrafiono właściwie odczytać nazwisk ofiar. Przekręcono m.in. nazwisko Janusza Kurtyki.
Ulica Kaczyńskiego Organizator weekendowych uroczystości zwraca uwagę na fakt, że dynamika wydarzeń w Chicago koresponduje z sytuacją w Polsce.
- Każda akcja, która jest wymierzona np. przeciwko Radiu Maryja, spotyka się z dużym odzewem. Zebraliśmy już także setki podpisów w sprawie międzynarodowej komisji, by niezależni eksperci mogli badać katastrofę. Jest również bardzo duży protest Polonii przeciwko nieprzyznaniu miejsca na multipleksie dla Telewizji Trwam - tłumaczy Olszewski. I dodaje, że gdy tylko się o tym dowiedzieli, ad hoc zorganizowali przed konsulatem demonstrację, w której udział wzięło 3 tys. osób. A gdy prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Frank Spula ogłosił swoją "neutralność" w sprawie Telewizji Trwam i smoleńskiej, zorganizowali również protest przed jego siedzibą. - Patrzę na działalność naszych rodaków, którzy mieszkają w Chicago, z dużym uznaniem. To, co robią, wymaga docenienia i zauważenia. Chicago to miasto, w którym mamy ulicę prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ulicę Wojciecha Seweryna, który był mieszkańcem Chicago i inicjatorem budowy pomnika katyńskiego. Są też tablice pamiątkowe - wskazuje Adam Kwiatkowski. Poseł sam był inicjatorem pisania listów do kongresmanów w sprawie Smoleńska i ma nadzieję, że akcja będzie kontynuowana. - Ten wyjazd będzie możliwością spotkania się z ludźmi i porozmawiania o tym, co dzieje się w Polsce zarówno wokół wyjaśniania przyczyn tej katastrofy lub jego braku - kwituje Kwiatkowski. Piotr Czartoryski-Sziler
Masowy napływ skarg do RPO Nie tylko Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ale i urząd Rzecznika Praw Obywatelskich został zalany lawiną skarg na łamanie praw i wolności obywatelskich za sprawą decyzji Jana Dworaka o nieprzyznaniu Telewizji Trwam miejsca na naziemnym multipleksie cyfrowym - dowiedział się "Nasz Dziennik". Jeśli rzecznik uzna, że doszło do dyskryminacji katolików lub innego naruszenia praw i wolności obywatelskich, ma prawo przystąpić w charakterze prokuratora do postępowania w sprawie koncesji przed sądem administracyjnym. Może też zdecydować się na wystąpienie generalne w sprawie konstytucyjnych podstaw ładu medialnego w Polsce. Na razie eksperci RPO badają skargi. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie od dziś zasypywana jest milionami protestów w sprawie nieprzyznania koncesji dla Telewizji Trwam na nadawanie na pierwszym naziemnym multipleksie cyfrowym MUX-1. Okazuje się, że identyczne zjawisko dotyczy rzecznika praw obywatelskich. Biuro prof. Ireny Lipowicz - jak się dowiadujemy - zalała lawina skarg od obywateli na dyskryminację katolików, łamanie wolności mediów i naruszanie zasad demokratycznego państwa prawa w Polsce. - Napływ listów w tej sprawie można określić, jako masowy - przyznaje Grzegorz Matejczuk, dyrektor Zespołu Prawa Administracyjnego i Gospodarczego Biura RPO. Nie potrafi jednak podać konkretnej liczby. Do KRRiT wpłynęło już grubo ponad 2 mln protestów. Wiele osób i organizacji zdecydowało się wystąpić jednocześnie do rzecznika, licząc na to, że zabierze w tej sprawie głos. Skarżący proszą RPO o interwencję.
KRRiT niedemokratyczna "Z wielkim niepokojem odbieramy decyzję o wykluczeniu Telewizji Trwam z dostępu do multipleksu naziemnego. Odbieramy ją, jako kolejny przejaw dyskryminacji katolików w Polsce i kolejną próbę eliminacji Telewizji Trwam z grona nadawców. Działanie takie jest ewidentnym przejawem łamania elementarnych zasad demokratycznego państwa, a nawet jego zaprzeczeniem. Wolność słowa, poszanowanie praw człowieka, pluralizmu poglądów i swobody ich wygłaszania zostały tą decyzją zachwiano´´ - czytamy w jednym z protestów przesłanym do RPO, a podpisanym przez Krajowy Związek Lokatorów i Spółdzielców w Koninie, Mazowieckie Stowarzyszenie Lokatorów i Spółdzielców "Nasz Dom" w Płocku oraz Regionalną Sekcję Emerytów i Rencistów NSZZ "Solidarność" Region Śląsko-Dąbrowski. "W Polsce w wielu obszarach demokracja niestety nie funkcjonuje" - stwierdzają autorzy listu, wymieniając wśród niedemokratycznych obszarów spółdzielczość mieszkaniową i mieszkalnictwo oraz... KRRiT - organ konstytucyjny odpowiedzialny za ład medialny w kraju.
Kwartał i analizujemy dalej Rzecznik Praw Obywatelskich już na początku tego roku pismami z dni 2 i 18 stycznia zwrócił się do przewodniczącego KRRiT Jana Dworaka z prośbą o zajęcie stanowiska w sprawie odmowy koncesji dla Telewizji Trwam. - Dokumenty otrzymaliśmy i obecnie je analizujemy - poinformował dyrektor Matejczuk. "Obecnie prowadzona jest niezbędna analiza sprawy mająca na celu ustalenie istnienia podstaw prawnych do kontynuowania działań przez Rzecznika Praw Obywatelskich w ramach kompetencji i środków przyznanych mu w ustawie o RPO z 1987 r. z późniejszymi zmianami" - czytamy w standardowej odpowiedzi RPO na skargi dotyczące odmowy koncesji dla Telewizji Trwam i dyskryminacji katolików w Polsce. KRRiT przesłała dokumentację pod koniec stycznia. Eksperci RPO pracują nad nią już blisko kwartał. Małgorzata Goss
Prowokacja? Czy Tuskowi puszczają nerwy? Czy okoliczności katastrofy smoleńskiej mają coś wspólnego z dyskryminacją Telewizji Trwam przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji? Wydawało mi się dotąd naiwnie, że nie. Obie sprawy są bolesne i obie świadczą o głębokiej patologii naszego życia publicznego, niewydolności państwa, zagrożeniach, jakie niesie postępująca monopolizacja władzy w ręku obozu reprezentowanego przez Donalda Tuska i jego partię. No, więc, owszem, obie te sprawy bardzo leżą mi na sercu, niepokoją mnie. Obrażają mnie, jako Polaka i budzą mój sprzeciw, jako obywatela. Ale żeby jakoś bezpośrednio na siebie oddziaływały... No nie. To przecież zupełnie inne sfery, inna skala i rodzaj problemów. A może jednak. Samolot się rozbił. Wiadomo, co się stało potem. Właściwie też nie do końca. I o ile winnych katastrofy nie odważyłbym się wymienić, to głównego sprawcę kompromitujących Polskę następstw tej tragedii dość łatwo wskazać. To oczywiście Donald Tusk, premier i lider rządzącej siły politycznej.
O tym i jeszcze innych poważnych, związanych z katastrofą sprawach mówił niedawno w Krośnie poseł Antoni Macierewicz. Ma prawo o tym mówić. On i jego zespół parlamentarny uczynił dla poznania prawdy o 10 kwietnia tyle, co nikt inny. Donaldowi Tuskowi oczywiście nie podoba się żadne słowo Antoniego Macierewicza. Ostrzega, że jeżeli dalej będzie mówił, to mogą z tego powodu spaść na Polskę tylko nieszczęścia.
- W sytuacji, gdy pewne słowa rodzą pewne niebezpieczne konsekwencje, to oczywiście państwo nie będzie bezczynne - mówił wczoraj premier. Nie będzie bezczynne już dzisiaj, Drodzy Czytelnicy, którzy też będziecie w Warszawie na Marszu w obronie Telewizji Trwam. Zobaczycie tam, jak zareaguje premier Tusk i podległe mu służby. Ale dlaczego właśnie na naszym marszu mamy ponieść konsekwencje wypowiedzi posła Macierewicza o przyczynach katastrofy smoleńskiej? Nie wiem. Ale premier w zasadzie na jednym oddechu kontynuował swoją myśl w następujący sposób: - Jeśli jutrzejsza manifestacja ma się przerodzić w zamieszki tylko, dlatego, że politycy opozycji uznają, że jesteśmy z kimś na wojnie, albo, że państwo polskie nie jest już polskim państwem, a rządzą nim zdrajcy, to oczywiście państwo będzie reagowało - usłyszeliśmy na konferencji po obradach rządu, na których przyjęto projekt nowej ustawy emerytalnej. Nie wiem. Ale się domyślam. Donald Tusk ma w ręku ogromną władzę i wpływy. Rządzi niepodzielnie partią, korzystny układ sił parlamentarnych pozwala na swobodę niemal dowolnych politycznych sojuszy, jako premier stoi na czele aparatu służb państwowych, jawnych i tajnych. Ale boi się jednego. Prawdy. To, dlatego tak bardzo łączą się w jego umyśle te dwie sprawy. Obie "afery" pokazują nieprawość i zakłamanie jego samego. I prawda o Smoleńsku powoli przebijająca się do opinii publicznej, i prawda od lat lecząca narodową duszę na antenie Radia Maryja, w Telewizji Trwam i poprzez inne związane z nimi dzieła. Prawda dla nas wyzwalająca jest dla figur ciemnych i fałszywych jak oślepiający blask słońca. Razi, miesza zmysły, dezorientuje. Będziemy mieć niestety coraz więcej na to dowodów.
Piotr Falkowski
Gra o 600 miliardów Na najbliższy czwartek zaplanowano wstępnie w Sejmie debatę nad rządowym projektem ustawy w sprawie zrównania oraz podniesienia wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn do 67 lat. Podczas specjalnie zwołanego na wczoraj posiedzenia Rady Ministrów rząd przyjął projekt ustawy w tej sprawie. Według zapowiedzi premiera, podniesienie wieku emerytalnego stanie się faktem już w maju, kiedy prezydent Bronisław Komorowski uchwaloną przez Sejm ustawę emerytalną - jego zdaniem - podpisze. Do finalizacji podniesienia wieku emerytalnego przez rządzącą koalicję Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego coraz bliżej. Premier Donald Tusk na samym początku kwietnia nakreślił swoim ludziom horyzont czasowy na zamknięcie sprawy związanej z reformą wieku emerytalnego. W maju - według Tuska - pod ustawą o przesunięciu wieku emerytalnego do 67 roku życia swój podpis złożyć ma już prezydent Bronisław Komorowski. Przed uchwaleniem ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych rząd dopełniał ostatnich formalności. Podczas wczorajszego posiedzenia Rada Ministrów projekt ustawy przyjęła. - To de facto kluczowy i najtrudniejszy fragment exposé. (...) To są trudne decyzje i zdajemy sobie sprawę z tego, jak wielu ludzi w Polsce odczuwa z tym związany niepokój - mówił wczoraj Tusk. Następnie projekt trafi do parlamentu. Marszałek Sejmu Ewa Kopacz poinformowała, że ustawą emerytalną Sejm zajmie się niezwłocznie.
- Po dzisiejszym spotkaniu Rady Ministrów te projekty mają spłynąć do laski marszałkowskiej niezwłocznie - powiedziała wczoraj marszałek Ewa Kopacz. Rząd przyjął również ustawę zmieniającą zasady przechodzenia na emeryturę przez pracowników służb mundurowych - Policji, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencji Wywiadu, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego, Straży Granicznej, Biura Ochrony Rządu, Państwowej Straży Pożarnej i Służby Więziennej. Przygotowany w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych projekt ustawy w tej sprawie zakłada, iż pracownikom mundurówki nie wystarczy już 15-letni staż pracy, by przejść na emeryturę. Mogliby udać się na nią dopiero po przepracowaniu 25 lat i pod warunkiem, że ukończyli 55. rok życia. Emerytalna reforma mundurówki dotyczyć ma tych funkcjonariuszy, którzy pracę rozpoczną w przyszłym roku. W posiedzeniu rządu nie uczestniczył wicepremier Waldemar Pawlak. Lider ludowców znowu postanowił się "rozdwoić", zdając się przekonywać, iż choć jest w rządzie, to jest też z ludem, któremu rządowe projekty emerytalne się nie podobają. Pawlak uczestniczył we wcześniej zaplanowanym spotkaniu ze strażakami.
Nie debata, lecz propaganda Rządowy projekt ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych zakłada, że wiek emerytalny mężczyzn zostanie podniesiony z 65 lat do 67, a kobiet z 60 do 67 lat. Przesuwanie momentu przejścia na emeryturę będzie odbywało się stopniowo - co cztery miesiące wiek emerytalny będzie podnoszony o jeden miesiąc, czyli co roku zostanie wydłużony o 3 miesiące. W efekcie mężczyźni w docelowym wieku emerytalnym 67 lat będą przechodzić na emeryturę już w roku 2020, a kobiety - w 2040. Pierwsze z kobiet, które będzie obowiązywał docelowy wiek emerytalny 67 lat, to dzisiejsze 38-latki. Rządowi Donalda Tuska do tego stopnia się spieszyło z dokonywaniem tak niezwykle ważnej zmiany dla każdego Polaka, iż nawet nie znalazł czasu, aby przeprowadzić konsultacje społeczne w sprawie ostatecznego projektu zmian w emeryturach. Wymaganym przez prawo 30-dniowym konsultacjom z reprezentacją związków zawodowych i pracodawców w ramach Komisji Trójstronnej został, bowiem poddany projekt ustawy emerytalnej o dalece innej treści od tego, który wczoraj oficjalnie stał się projektem rządowym. Konsultacje społeczne miały najwyraźniej być zastąpione rozmowami o emeryturach między politykami koalicji rządzącej. A efekt rozmów o wieku emerytalnym to ogłoszony "kompromis", jaki rządzący zawarli ze sobą.
Koalicja PO - PSL ustaliła m.in. łagodzenie obligacji pracy dla Polaków praktycznie do samej śmierci np. zapowiedzią opłacania składek na ubezpieczenie społeczne osobom za czas przebywania na urlopie wychowawczym czy też możliwością przejścia na wcześniejszą emeryturę. Z przejścia na tzw. emeryturę częściową będą mogli skorzystać mężczyźni w wieku przynajmniej 65 lat, legitymujący się stażem ubezpieczeniowym 40 lat oraz kobiety - od 62 lat, ze stażem 35-letnim. Na przejście na wcześniejszą emeryturę mogliby się świadomie zdecydować jedynie ci naprawdę zmuszeni sytuacją życiową, np. ciężkim stanem zdrowia. Wysokość emerytury częściowej bliższa byłaby nie świadczeniu emerytalnemu, lecz raczej głodowemu zasiłkowi. Wynosiłaby, bowiem połowę wyliczonej na dany moment emerytury. Dzięki emeryturze częściowej rząd już może kalkulować przyszłe oszczędności na pomocy społecznej. Jej wypłata pomniejszałaby, bowiem kapitał przyszłego emeryta. Co oznacza, iż jej wypłata będzie wpływać na zmniejszenie wysokości przyszłego świadczenia emerytalnego osoby, która zdecyduje się na jej pobieranie? Tych, których nie zadowala kompromis w sprawie emerytur, jaki rządzący zawarli sami ze sobą, być może przekonają rządowe reklamy. Zastępująca rzetelne konsultacje społeczne kampania reklamowa okazała się dla rządu Tuska na tyle ważna, iż premier zdecydował się na nią przeznaczyć 3 miliony złotych. W jej ramach ukazują się m.in. promujące podwyższenie wieku emerytalnego spoty telewizyjne emitowane nie tylko w telewizji publicznej, ale również na antenach prywatnych - w Polsacie, TVN i TVN24.
Państwo "zaoszczędzi" na obywatelach Maksymalne przyspieszenie prac nad podniesieniem wieku emerytalnego i odrzucenie przy tym nie tylko wniosku o referendum w tej sprawie popartego 2 milionami podpisów, ale także głosu społeczeństwa - wyrażanego niemal w każdym badaniu opinii publicznej - jednoznacznie przeciwnego zmuszaniu obywateli do pracy praktycznie do samej śmierci, a nawet odrzucenie próśb związków zawodowych o 30-dniową konsultację rządowego projektu, jest o tyle interesujące, iż podniesienie wieku emerytalnego pociągnie za sobą olbrzymie koszty finansowe. W uzasadnieniu do rządowej ustawy emerytalnej czytamy, iż reforma wieku emerytalnego sprawi, że "skumulowane oszczędności dla funduszu emerytalnego do roku 2060 wyniosą ponad 600 mld zł". Dla rządu Donalda Tuska, który przez 4,5 roku zadłużył kraj na ogromną kwotę, wizja "zaoszczędzenia" na Polakach setek miliardów musi być pociągająca. Dzięki takiej operacji mogą się wyraźnie poprawić wskaźniki i prognozy polskiego zadłużenia, a za tym pójść w górę uznanie wśród biurokratów w Brukseli. Za cenę rzetelnej dyskusji ze społeczeństwem o kwestii wieku emerytalnego i demografii mamy uprawianie polityki niedopowiedzeń, półprawd i manipulacji, która pozwoli rządzącym utorować sobie drogę ewakuacji z kraju na intratne stanowiska w Unii Europejskiej.
Tusk traci grunt Premier Donald Tusk zdaje się wyraźnie odczuwać stopniową utratę gruntu pod nogami i zauważać, że sprawy w kraju wymykają się premierowi z rąk. Silnie we znaki dała się premierowi nie tylko dezaprobata społeczeństwa dla wydłużenia wieku emerytalnego, lecz także postawa rządu w sprawie umowy ACTA, która nie spodobała się wielu dotychczasowym wiernym wyborcom Tuska. Stąd też ostatnio coraz radykalniejsze słowa w ustach Donalda Tuska i szukanie na siłę wroga w postaci np. Kościoła, przeciw któremu mógłby zmobilizować swoich zwolenników. Premier Tusk w czwartek, gdy odbierał nagrodę "Krzesła roku" tygodnika "The Warsaw Voice", ogłosił nawet, że "w Polsce powstaje nowy front zimnej wojny wewnętrznej" i "dlatego celem rządu będzie zapewnienie poczucia bezpieczeństwa wszystkim Polakom, nie tylko wobec kryzysu ekonomicznego, ale także politycznego". - Żarty się kończą i głównym zadaniem polskiego rządu będzie zapewnienie takiego poczucia bezpieczeństwa wszystkim Polakom, nie tylko wobec kryzysu, ale także wobec kryzysu politycznego, którego jesteśmy świadkami - mówił Tusk. Nie uściślił jednak, czy jako premier zobowiązuje się już, po 4,5 roku rządów, przestać żartować z Polaków, czy też zapowiedź "końca żartów" to swoista groźba pacyfikacji - być może jakimiś metodami siłowymi - tych, którzy w Polsce myślą inaczej niż Donald Tusk i których słychać coraz wyraźniej. Artur Kowalski
Macierewicz o "wypowiedzeniu wojny": Nie konsultowałem z PiS Poseł PiS Antoni Macierewicz zapewnia, że swoich słów o "wypowiedzeniu wojny" w związku z katastrofą smoleńską nie konsultował z nikim z władz partii. Premierowi Donaldowi Tuskowi zarzucił, że informując o tej katastrofie wprowadzał opinię publiczną w błąd. Początek formularzaDół formularza
Macierewicz w trakcie konferencji prasowej w Sejmie był pytany przez dziennikarzy m.in. o swoją niedzielną wypowiedź z Krosna dot. katastrofy smoleńskiej: Czymże innym jest sytuacja, w której ginie cała elita, w której odcięta zostaje głowa narodu? To jest wypowiedzenie wojny, nawet, jeżeli kolejny atak będzie odłożony o rok, dwa, pięć, to trzeba sobie zdawać sprawę - to jest wypowiedzenie wojny. W odpowiedzi zaznaczył, że ta wypowiedź była obszerniejsza i trzeba ją cytować w szerszym kontekście. Pytany, czy konsultował te słowa z kierownictwem PiS, odpowiedział: Oczywiście nie. To są moje wypowiedzi, jako przewodniczącego zespołu parlamentarnego lub moje indywidualne, jako posła obciążające - jeżeli - to mnie osobiście. Wskazywałem na obowiązek, jakiego powinien dopełnić rząd i go nie dopełnił - mówił Macierewicz. Nie było dążenia do powiedzenia czegokolwiek innego. Powiedziałem, że to jest sytuacja, którą należy traktować jak zagrożenie wojną i w związku z tym działać zgodnie ze stanem najwyższego zagrożenia. Każde służby na świecie powinny tak postąpić - wyjaśnił. Polityk PiS odniósł się także do słów premiera Donalda Tuska, który w czwartek ocenił, że w obliczu wypowiedzi dot. katastrofy smoleńskiej, które od kilkunastu dni wstrząsają Polską ma poczucie wojny na dwa fronty. Żarty się kończą i głównym zadaniem polskiego rządu będzie zapewnienie takiego poczucia bezpieczeństwa wszystkim Polakom, nie tylko wobec kryzysu, ale także wobec kryzysu politycznego, którego jesteśmy świadkami - mówił Tusk.Tak panie premierze żarty się skończyły. Trzeba zapytać, dlaczego systematycznie wprowadzał pan opinię publiczną w błąd i nadal pan ją wprowadza. Dlaczego 29 kwietnia na posiedzeniu Sejmu nie powiedział pan, co już świetnie wiedział, że Rosjanie mieli obowiązek zamknąć lotnisko, że do tragedii nigdy by nie doszło, gdyby lotnisko zostało zamknięte - powiedział Macierewicz. Skomentował też słowa premiera z piątku, który ocenił, że teza o rozdzieleniu wizyt w Katyniu przez rząd to kłamstwo. Macierewicz podkreślił, że istnieje obszerna dokumentacja, która dowodzi, że rozdzielnie wizyt premiera i prezydenta w Smoleńsku to była decyzja podjęta przez przedstawicieli rządu Donalda Tuska. Źródło: PAP
Prezydencki argument zaporowy No, nareszcie - dzięki panu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu wiemy, dlaczego powinniśmy wierzyć w raport przygotowany przez komisję pod kierownictwem pana ministra Jerzego Millera - a nie - dajmy na to - w jakieś opinie egzotycznych naukowców z Gwinei Równikowej. Rzecz jest takiej wagi, nie tylko z tego względu, że autorem tego zbawiennego pouczenia jest pan prezydent Komorowski Bronisław, ale również ze względu na widoczną intencję nadania przywołanemu argumentowi uniwersalnej użyteczności - że musimy sobie to wszystko rozebrać z uwagą. Zacznijmy tedy od końca - to znaczy - od egzotycznych naukowców z Gwinei Równikowej. Najwyraźniej pan prezydent Komorowski Bronisław nie wierzy, by naukowiec z Gwinei Równikowej mógł wymyślić lub odkryć coś interesującego przynajmniej na tyle, by zainteresowało to prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. Pan prezydent Komorowski Bronisław nie jest w tym podejściu odosobniony, bo już dwa tysiące lat temu pewien faryzeusz powątpiewał, „czy może być, co dobrego z Nazaretu?” Ciekawe, że prawdziwy renesans tradycja faryzejska za sprawą pana prezydenta Komorowskiego Bronisława przeżywa akurat w naszym nieszczęśliwym kraju. Ja wiem, że niektórzy mogą przypisać to zwykłemu przypadkowi - ja jednak przypomnę sentencję ś.p. księdza Bronisława Bozowskiego, który zawsze mawiał, iż „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Odradzanie się tradycji faryzejskiej akurat w naszym nieszczęśliwym kraju może być tedy znakiem zapowiadającym ważne przekształcenia, nie tylko własnościowe, ale i polityczne. Ale ta sprawa, chociaż, ma się rozumieć, wielkiej wagi, jest jednak wagi mniejszej od samego zbawiennego pouczenia pana prezydenta Komorowskiego Bronisława, który powiedział panu redaktoru Durczoku Kamilu, że wierzyć w raport komisji pod kierownictwem pana ministra Jerzego Millera powinniśmy ze względu na „powagę państwa”. Zdaniem pana prezydenta Komorowskiego Bronisława kwestionowanie raportu komisji pod kierownictwem pana ministra Jerzego Millera jest, bowiem podważaniem „werdyktu państwa polskiego, naszego własnego”. Dotychczas wiarygodność jakiejś opinii, czy ustalenia zależała od tego, czy były one prawdziwe. Tymczasem w argumentacji przywołanej przez pana prezydenta Komorowskiego Bronisława o tym nie ma mowy. Powinniśmy wierzyć w raport komisji kierowanej przez pana ministra Jerzego Millera nie, dlatego, że jest on prawdziwy, tylko z całkiem innych powodów. Z obfitości serca usta mówią i chociaż jestem prawie pewien, że panu prezydentowi Komorowskiemu Bronisławowi wcale nie o to chodziło - to przecież niepodobna nie zauważyć, że z ust pierwszego obywatela naszego nieszczęśliwego kraju uzyskaliśmy pośrednie przyznanie, iż raport komisji pod kierownictwem pana ministra Jerzego Millera z prawdą nie musi mieć nic wspólnego. No dobrze - ale dlaczego powinniśmy wierzyć w ten nieszczęsny raport ze względu na „powagę państwa” - a więc coś, co nie istnieje, między innymi za sprawą rządu pana premiera Donalda Tuska - a i samego pana prezydenta Komorowskiego Bronisława chyba też? Państwa w ogóle dzielą się na poważne i pozostałe - a państwo poważne, to takie, które potrafi zdefiniować swój interes państwowy, realizować go i go bronić. Do której zatem kategorii należy nasz nieszczęśliwy kraj - każdy widzi. Wreszcie opinia, według której kwestionowanie raportu komisji pod kierownictwem pana ministra Jerzego Millera jest podważaniem „werdyktu państwa polskiego”. Już na pierwszy rzut oka widać, że to błąd logiczny określany, jako pars pro toto. Podważanie raportu komisji pod kierownictwem pana ministra Millera jest podważaniem werdyktu tej komisji, a nie żadnego „państwa”. Bo chyba pan prezydent Komorowski Bronisław nie zamierza dowodzić, że komisja, tylko, dlatego, że jest państwowa, charakteryzuje się nieomylnością? Warto przypomnieć, że za PRL sądy skazujące ludzi przypisujących sprawstwo zbrodni katyńskiej Związkowi Radzieckiemu, też były państwowe. Już choćby na tym tle widać nieusuwalną słabość tej części argumentacji pana prezydenta Komorowskiego Bronisława, który w dodatku twierdzi, że państwo jest „nasze własne”. To też wcale nie jest takie oczywiste z uwagi na mnóstwo poszlak wskazujących, iż nasz nieszczęśliwy kraj jest okupowany przez tajne służby, które Bóg wie, komu się wysługują naprawdę i tylko dla zamydlenia oczu obywatelom wystrugują z banana tych wszystkich Umiłowanych Przywódców. SM
Z frontu wojny o pokój Zapoczątkowana przez odbywające się w dwóch obrządkach obchody drugiej rocznicy katastrofy smoleńskiej wojna o prawdę właśnie przekształca się w wojnę o pokój. Tak zresztą jest zawsze, bo - jak wiadomo - pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda, więc jeśli nawet była ona pretekstem do jej rozpoczęcia, kiedy już padnie ofiarą, przedmiotem dalszej wojny być nie może, to chyba oczywiste. Zatem wojna, bez względu na to, pod jakim pretekstem została rozpoczęta, prędzej czy później musi przekształcić się w wojnę o pokój. Wraz ze zmianą przedmiotu konfliktu rozszerza się też teatr wojny, a także - strony wojujące, które sięgają do coraz to głębszych rezerw. Tak, więc terenem działań wojennych stało się nie tylko Krakowskie Przedmieście przed Pałacem Namiestnikowskim, ale również - sala plenarna Sejmu, w której prezes Kaczyński starł się frontalnie z premierem Tuskiem, wreszcie - Zamek Królewski na Wawelu, gdzie odbyła się uroczystość obchodów drugiej rocznicy pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki w grobach królewskich, a tylko patrzeć, jak do kolejnego starcia dojdzie na warszawskich ulicach, gdzie na 21 kwietnia planowana jest demonstracja w związku z decyzją Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, odmawiającą telewizji TRWAM koncesji na platformie cyfrowej. Obóz zdrady i zaprzaństwa najwyraźniej został początkowo zaskoczony gwałtownością i rozmachem ataku i odpowiadał niemrawo, ale było jasne, że wkrótce się ocknie i uruchomi wszystkie rezerwy. I rzeczywiście - sygnałem zwiastującym przejście z fazy wojny o prawdę do fazy wojny o pokój było przesłuchanie, jakiemu został poddany pan mecenas Roman Giertych przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym panią red. Monikę Olejnik, do której prezydent Kaczyński zwrócił się kiedyś per „Stokrotka”, co przyprawiło ją o spazmy. Pan mecenas Roman Giertych, odkąd przeszedł - bo chyba przeszedł? - na jasną stronę Mocy, sprawia wrażenie jeszcze lepiej poinformowanego, iż wtedy, gdy był wicepremierem w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego. Mecenas Giertych podczas wspomnianego przesłuchania ostrzegł opinię publiczną, że w naszym nieszczęśliwym kraju dojrzewa „wojna domowa”. Już mniejsza o to, skąd takie rzeczy wie - bo przecież coś tam musi wiedzieć - bo wnioski nasuwają się same. Odtąd nie wojujemy już o władzę, czy prawdę, tylko o pokój - bo jużci - pokój, zwłaszcza domowy, jest najważniejszy. Więc kiedy w takim tonie przemówił jeden przedstawiciel młodego pokolenia, to natychmiast odezwał się drugi przedstawiciel młodego pokolenia w osobie posła Grzegorza Schetyny - że mianowicie potrzebna jest ustawa, która położy wreszcie kres kłamstwom godzącym w rząd. Skoro jest potrzebna, to na pewno zostanie uchwalona, chociaż - powiedzmy sobie szczerze, niezawisłe sądy w naszym nieszczęśliwym kraju i bez ustawy też potrafią spenetrować prawdę i piętnować zarówno sprawców kłamstwa wałęsowskiego, jak i - ostatnio - legutkowskiego. Ale z ustawa zawsze ładniej i praworządniej - więc lepiej ją uchwalić, niż ostentacyjnie pokazywać, że mimo niezawisłości niezawisłe sądy powinność swej służby rozumieją niczym policmajster z petersburskich opowieści Telimeny w „Panu Tadeuszu”. Skrzydlate słowa posła Grzegorza Schetyny o „kłamstwie smoleńskim” natychmiast podchwycił znany jeszcze z czasów stalinowskich z „postawy służebnej” pan Tadeusz Mazowiecki. Akurat tak się złożyło, że obchodził on 85 urodziny, więc najwyraźniej rada w radę gdzieś tam uradzono, by prezydent urządził mu jubileusz w Pałacu Namiestnikowskim. Widać, że Tadeusz Mazowiecki nie jest skarbem narodowym tej rangi, co, dajmy na to Władysław Bartoszewski, bo ten miał 85 urodziny na Zamku Królewskim. Mniejsza jednak o to, bo jubileusz - jak to jubileusz - co opisał w swoim czasie Tadeusz Boy-Żeleński: „bierze się do tego celu tęgiego starego pryka, sadza się go na fotelu...” - i tak dalej. Ale „pryk” też musi się odwdzięczyć za te wszystkie celebracje - i panu Tadeuszowi Mazowieckiemu właściwą reakcję natychmiast podpowiedziała słynna „postawa służebna”, z której zasłynął jeszcze w czasach stalinowskich. O ile jednak Roman Giertych, jako przedstawiciel pokolenia młodszego, zadziałał na cywilnym odcinku frontu, o tyle pan Tadeusz Mazowiecki - tradycyjnie na kościelnym. Jako „członek Kościoła” wyraził nadzieję, że Kościół nie będzie „żyrował kłamstwa smoleńskiego”. Okazuje się, że wbrew narzekaniom na przepaść rozwierającą się między starszym i młodszym pokoleniem, kiedy trzeba, to zarówno młodzi, jak i starzy, śpiewają z tego samego klucza. Skąd jednak nadzieja, że „Kościół nie będzie żyrował kłamstwa smoleńskiego”? Ano stąd, że akurat rozpoczęła się kolejna tura rozmów na temat finansowania Kościoła, w której z ramienia Episkopatu przewodniczy Jego Eminencja Kazimierz kardynał Nycz. Jego Eminencja zawsze składał wiele dowodów spolegliwości wobec oczekiwań Platformy Obywatelskiej i jej mocodawców; on to był autorem pomysłu paraliturgicznego ewakuowania krzyża z Krakowskiego Przedmieścia - więc zwłaszcza, gdy trwa wojna o pokój, jest negocjatorem jak najbardziej odpowiednim. Toteż minister Boni daje do zrozumienia, że nie ma już mowy o 0,3 procenta, tylko, co najmniej - o 0,5 - a gdyby z podatnikami coś poszło nie tak, to rząd dopłaci, ile tam będzie trzeba. Jest to jakaś marchewka, ale wydaje się, że Jego Eminencja byłby jednak złym negocjatorem, gdyby poprzestał tylko na tym. Wprawdzie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jest samorządna i od nikogo niezależna, ale przecież wystarczy jeden czerwony telefon, by też nawróciła się na odpowiednią linię. Skoro takie rzeczy wiemy my, biedni felietoniści, to cóż dopiero - Eminencja? Nie jest, zatem wykluczone, do pakiet, że tak powiem - finansowy, zostanie wzbogacony o pakiet koncesyjny; owszem, Krajowa Rada przyzna telewizji TRWAM koncesję, ale pod warunkiem, że zdystansuje się ona od „kłamstwa smoleńskiego” i przestanie go „żyrować” wraz z całym Kościołem. Z punktu widzenia okupujących nasz nieszczęśliwy kraj Sił Wyższych byłoby to rozwiązanie zadowalające, bo prezes Kaczyński, pozbawiony medialnego wzmocnienia mógłby wprawdzie nadal kontynuować strategię emocjonalnego rozhuśtywania części opinii publicznej w celu zapewnienia PiS-owi politycznej siły nośnej, wystarczającej nie tylko na liczny klub opozycyjny, ale i na oparcie partyjnej polityki personalnej na zasadzie dynastycznej - ale już nie wiadomo, czy byłby zdolny do kontynuowania wojny o pokój. A jeśli nie byłby, to co to komu szkodzi, że będzie aż do emerytury liderem silnego klubu opozycyjnego? To nie szkodzi nikomu - byleby tylko nie wszczynał żadnych wojen o pokój. Wyjaśnił tę rzecz najwyższy cadyk w naszym nieszczęśliwym kraju, czyli pan Aleksander Smolar. Podczas przesłuchania u „Stokrotki” powiedział, że prezes Kaczyński realizuje „plan podboju Polski”. Trawestując Towarzysza Szmaciaka można dopowiedzieć, że „Polska nie jest do kradzieży; Polska się cała nam należy!” - a jak w Sejmie będzie opozycja, to nawet ładniej, nawet demokratyczniej będzie wyglądało. Nie przesądzając tedy wyniku negocjacji, warto zwrócić uwagę, że i Siły Wyższe nie są pozbawione pewnych atutów - bo w razie potrzeby, gdyby jakimści sposobem nie miały własnych, to ruscy szachiści mogą dostarczyć każdą ilość kompromatów z owego „kompletu mikrofilmów”, jaki według informacji ministra Macierewicza o stanie zasobów archiwalnych MSW z 4 czerwca 1992 roku, powinien znajdować się w Moskwie. To zresztą może być przyczyna, dla której zarówno młodzi, jak i starzy, a zwłaszcza - autorytety moralne, tak skwapliwie wierzą we wszystkie ustalenia pani generaliny Anodiny i oparte na tym niewzruszonym fundamencie ustalenia suwerennej komisji ministra Jerzego Millera. Niech no, który spróbowałby nie wierzyć! Więc na wypadek, gdyby komuś kręgosłup zaczął wyginać się w niewłaściwą stronę, pan Marcin Lasek, ekspert komisji ministra Jerzego Millera, podczas przesłuchania przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym panią red. Agnieszkę Kublik, nie tylko wszystko potwierdził, ale nawet zamiast jednego, wykrył w kokpicie dwóch generałów, nie mówiąc już o tym, że wszystko zgadza się z raportem pani generaliny Anodiny. Teraz już tylko ustawa i - nie tylko pokój, ale nawet prawda zwycięży - oczywiście zza grobu! SM
{melchior} popiera bus-pasy Dlaczego? Bo gdy widzę, że w trójpasmową ulicą wolno - bo jest ich tyle - suną setki samochodów, w których siedzą przeważnie jedynie kierowcy, to szlag mnie trafia! Ogromny smród, pełno spalin i straszliwy hałas - bez potrzeby, bo 70% tych osób mogłoby jechać autobusem! A nie jedzie, bo autobus jedzie wolno - a jedzie wolno, bo stada idiotów jeżdżą samochodem! Dlatego Bus-Pas to rozsądne wyjście - autobus jedzie szybko, na pozostałych pasach jest jeszcze większy korek i może któryś z "idiotów" zrozumie, że korzystniej byłoby jechać autobusem? (...) Oczywiście - najlepiej, gdyby takie rozwiązania powstały samoczynnie, z inicjatywy władz danego miasta. Niestety, mamy system, jaki mamy - i w chwili obecnej nie można liczyć na inny. W związku z tym sprzyjam odgórnym decyzjom, które ograniczają ruch samochodowy w miastach. Może by ktos zrobil mini-programik pokazujący ulicę, po ktorej jedzie autobus przerwozący i 100 osób (przewożą raczej 50...l) - i samochody przewożące po jednej (w praktyce przewoża po 1,5 - plus ogromna ilośc bagazów - o czym {melchior} zapomina!). Autobus, co 300 metrów stare w zatoczce na minutę - a samochody jada. Powiedzmy 50 km/h. Juz po kilometrze okaze się, że samochody przewozły przez ulice więcej ludzi, niz autobus. Bo staja tylko na początku i na koncu drogi. A ponadto: na ogół trzeba sie przesiadac z jednego autobusu na drugi, a czasem i trzeci... Niech sobie {melchior} to przemysli. Co prawda piosze potem, że w ogóle nie lubi samochodów? Ale ja lubie - i szlag mnie trafia, gdy widze plac, na ktorym mogłyby stac śliczne samochody - a stoi np. ohydna fontanna... Kwestia gustu... JKM
Pra-wybory wśród Republikanów. I znów sondaże 24-IV republikańskie prawybory w trzech stanach: dwa bardzo ważne: Nowy Jork (95 delegatów) i Pennsylwania (72). Wyborwy w nich maja jednak nieco odmienny charakter: w Nowym Jorku (tam pp.Gingrich i Santorum są bez szans) są proporcjonalne – a Pennsylwanii w poszczególnych obwonach głosuje się na konkretnego delegata danego kandydata. No i maleńka Rhode Island (19 delegatów). Następny tak wazny termin to dopiero 29 maj (!): Kalifornia (169 – zwycięzca bierze tam wszystko!), Teksas (155 – proporcjonalnie) i New Jersey (50 – ale tylko moralne związanych z kandydatem). Okazuje się, że zacięta walka wśród Republikanów wcale im nie szkodzi. pp. Newton Ginrich i Ryszard Santorum wprawdzie nadal w sondażach wyraźnie przegrywaja z JE Barakiem Husseinem Obamą – ale pp. Ronald Paul i „Mitt” Romney są już z Nim na równi.
A ja mam znów słaby (3%) wynik w sondażu prezydenckim:
http://wyborcza.pl/1,75478,11584075,Sondaz_prezydencki__Gazety___Komorowski_pewny__Palikot.html
Pocieszające jest tylko, że JE Waldemar Pawlak i WCzc. Leszek Miller są za mną. No, i to, że jest to sondaż OBOPu...
A w ogóle to bywało gorzej... I dobrze, że uwzględniają nas w sondażach. JKM
Media powinny być głosem narodu Z JEm. ks. kard. Stanisławem Nagim rozmawia Małgorzata Pabis
Podczas niedawnej rozmowy z "Naszym Dziennikiem" Ksiądz Kardynał dokonał diagnozy sytuacji w Polsce. Zauważył, że mamy do czynienia z przepoczwarzającym się marksizmem, któremu towarzyszy, niestety, paraliż Narodu, katolików. Czy marsze przeciwko dyskryminacji Telewizji Trwam świadczą o pewnym przebudzeniu społeczeństwa? - Zanim odpowiem na to pytanie, nakreślę może tło, jak widzę sytuację panującą w Narodzie. Tego, co dziś się dzieje, nikt, bowiem się nie spodziewał. Relacje międzyludzkie są wybitnie skomplikowane i zróżnicowane. Dotyczy to także relacji w porządku religijno-światopoglądowym. Po raz pierwszy, bowiem od bardzo długiego czasu - z pominięciem hitleryzmu i komunizmu - na powierzchni stosunków państwo - Kościół zaistniał fenomen walki, i to walki spowodowanej przez państwo. Można wyliczać cały szereg przejawów tej walki i można domyślać się różnych jej powodów i celów. Jedno jednak jest pewne i bolesne, że ani państwu, ani Kościołowi to nie wychodzi na dobre.
Wyrazem tego jest fakt, właściwie dotąd nieznany, że ludzie tak licznie wychodzą na ulice ze swoimi postulatami. - Wychodzą godnie, spokojnie, ale wychodzą z jasnym programem i wyraźnymi żądaniami. Do tego dochodzi jeszcze to, że ci ludzie na ulicach Polski są wyjątkowo liczni i wciąż ich przybywa. Ta okoliczność dla człowieka o zdrowym rozsądku nie może nie oznaczać, że dzieje się coś złego. Kościół to dostrzega, ale mamy wątpliwości, czy dostrzega to państwo. Zwłaszcza, jeśli państwo zdaje się za tym stać. A niektóre elementy tego konfliktowania się z Kościołem są wyjątkowo wyraziste, jednoznaczne.
Co Księdza Kardynała szczególnie niepokoi? - Mam tu na myśli sprawy programów szkolnych, odszkodowań, które należą się Kościołowi, a przede wszystkim walkę o suwerenność myślenia w Narodzie. Jednym ze słów, które się dziś najczęściej powtarza, jest "demokracja", a więc rządy narodu. Pozory tej demokracji mamy dziś w Polsce zachowane przez wybory, przez rząd, który pochodzi z tych wyborów, ale, niestety, ten rząd nie mieści się w kategoriach demokracji. Dlatego że demokracja to rządy narodu, który jest suwerenem, i to, czego on pragnie, powinno być zadaniem i programem rządu. Tymczasem widzimy tłumy na polskich ulicach protestujące przeciwko łamaniu podstawowego prawa, jakim jest prawo do wolnego słowa, a konkretnie prawa Telewizji Trwam do znalezienia się na multipleksie. Na obecnym etapie sposób traktowania tej katolickiej telewizji trzeba nazwać bezczelnym i prawnie podejrzanym.
Jakie mogą być skutki społeczne takiego postępowania władzy? - Ten stan rzeczy - na obecnym etapie - nie może nie być powodem głębokiego bólu katolickiego społeczeństwa. Implikuje, bowiem postawę rządu, którą można i trzeba nazwać sobiepaństwem, traktującym społeczeństwo katolickie w sposób niesprawiedliwy. Ten stan napięcia spowodowanego nie przez Kościół, a przez państwo i - powiedzmy otwarcie - przez rząd jest nie tylko bolesny i uwłaczający społeczeństwu katolickiemu, ale równocześnie wręcz ryzykowny. Wychodzenie społeczeństwa na ulice - trzymane w ryzach, uporządkowane - może z tych ryzów łatwo się wymknąć i nikomu nie trzeba mówić, czym to może grozić i co może oznaczać. W tym właśnie momencie rodzi się głęboka troska o państwo, o koszty, które może ono ponieść w przypadku dojścia do stanu wybuchu. Kościół nie chce konfliktu, ale Kościół nie może milczeć, gdy spotyka go krzywda. Kościół nie będzie milczał, bo nie może milczeć, jeżeli idzie o zagrożenie młodego pokolenia przez program szkolny, który wypiera jego poglądy i odziera go z patriotyzmu. Warto przypomnieć, że głos Kościoła dążący do załagodzenia konfliktu już się pojawił. Jego wyrazem był słynny list ks. abp. Józefa Michalika, przewodniczącego KEP. Ten wymowny sygnał, niestety, nie został dobrze zrozumiany. Dlatego trzeba postawić pytania: Jak długo może trwać obecny konflikt?, Jak długo wytrzyma taką sytuację tylekroć już doświadczone społeczeństwo? Na te pytania może odpowiedzieć tylko państwo, i to jednym pociągnięciem pióra, przywracając Telewizji Trwam należne jej prawa stanowiące nieocenione dobro dla katolickiej społeczności polskiej.
Na całym świecie dostrzegalna jest pewna silna tendencja do łamania wolności religijnej. Episkopat USA wydał ostatnio dokument, w którym wezwał katolików do nasilenia modlitw i działania publicznego. Wcześniej księża biskupi za oceanem podjęli inicjatywę dnia pokutnego za prezydenta Obamę. Czy nie nadszedł moment, aby i u nas ten głos świeckich i pasterzy Kościoła był mocniejszy? - Pytanie jest bardzo dobre i mogę na nie odpowiedzieć jedynie w sposób twierdzący. Kościół powołany jest do tego, żeby sięgać po środki religijne i nadprzyrodzone. A ponieważ dziś walka toczy się o sprawy jak najbardziej dotyczące Boga i religii, to taka społeczno-religijna inicjatywa byłaby jak najbardziej wskazana. Wiemy, że coś w tej dziedzinie się dzieje, bo prężnie działa Krucjata Różańcowa w intencji Ojczyzny. Warto podążać tym tropem.
Dlaczego władza tak konsekwentnie odmawia Telewizji Trwam koncesji na multipleksie? - Żyjemy w erze mediów. Dawniej rządziły światem armaty, polityka czy wojna. Teraz rządzi sposób modelowania myślenia ludzkiego, bo to myślenie ludzkie stoi bardzo blisko działania. Wystarczy odpowiednio umodelować sposób myślenia ludzi, a osiągnie się efekt w postaci działania. Media dziś mogą wmówić ludziom niemal wszystko i wszystko zagłuszyć. Niestety, są takie, które to robią. Dlatego tak ogromna jest rola mediów katolickich, a szczególnie Telewizji Trwam. To właśnie te media w sposób jednoznaczny i prawdziwy mówią do Polaków i uczą, jak naprawdę powinno wyglądać ich życie.
Jakie słowa Ksiądz Kardynał chciałby przekazać uczestnikom sobotniego marszu? - Można wyrazić tylko satysfakcję i ogromną radość, ponieważ stanowi to oznakę budzenia się społeczeństwa. Już nie można kierować nim hasłami partyjnymi. Naród jest siłą. Jeżeli Naród przemówi, to się liczy. Media powinny być głosem Narodu. Wychodzenie ludzi na ulicę jest wyrazem tego narodowego zapotrzebowania. Kiedy Naród nie może już inaczej upomnieć się o swoje, wychodzi z żądaniami na ulicę. To, co do tej pory udało się przekazać w tym werdykcie ulicy, jest szczególnie ważne, a to jest zasięg tego protestu, który wciąż rośnie. Świadczy to o tym, że sprawa dotarła do duszy polskiej i byle, czym tego głodu prawdy Polaków się nie uspokoi. Obecny rząd i jego przywódcy powinni zdać sobie z tego sprawę. Dziękuję za rozmowę.
22 kwietnia 2012 "Dziewczęta z Nowolipek" - to znana powieść obyczajowa pani Poli Gojawiczyńskiej, a dotycząca losów przedwojennych czterech dziewcząt z dzielnicy Warszawy-Nowolipek, pełnej smrodu i śmietników. Pani Pola w czasie wojny należała do Armii Krajowej - po wojnie była poniewierana przez władzę ludową. W pierwszym momencie, jak pan poseł Ryszard Kalisz, powiedział w jakimś medium, że” 100 000 dziewcząt przyjedzie na Euro 21012”, pomyślałem, że chodzi o te dziewczęta, właśnie z Nowolipek.. Takie skojarzenie.. Człowiek często myśli i kojarzy schematami, stereotypami. Tak się zdarza- i mnie się zdarzyło. Zwróćcie Państwo uwagę: panu posłowi Kaliszowi z Sojuszu Lewicy Demokratycznej chodziło o to, że w czasie igrzysk będzie w Polsce wielki burdel, przyjedzie 100 000 prostytutek całej Europy, a mówiąc wprost- k……w(!!!!) No, bo co to za” dziewczęta”, które przyjeżdżają do Polskie w celu nadstawiania za pieniądze każdemu, kto te pieniądze da? Ale pan poseł nie użył nawet łagodnego określenia” prostytutek” – tylko „ dziewcząt”? Bo nie mieści się to określenie w polit- poprawnej mowie, która obowiązuje w całej Europie.. K…a – to kobieta normalnie pracująca! To nic takiego, to nic złego, co uprawia, to to samo, co kobieta, która żyje normalnie i nie ociera się o patologię.. Prostytucja w socjalistycznej Europie nie jest już patologią.. Prostytucja to cnota! Prostytutki nawet uzyskały” prawa człowieka”, a domy publiczne- to „normalnie” prosperujące firmy zajmujące się rozdawaniem tego, co te” dziewczęta’ miały kiedyś najcenniejsze.. Żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał.. Prostytucja, była, jest i będzie- i nikt tego nie zwalczy. I nie jest to najstarszy „ zawód świata”:, jak trąbi wszem i wobec Lewica.. To jest najstarsza patologia świata.. Problem tylko polega na tym, żeby zła nie podnosić do rangi cnoty.. Zło to- zło- i tyle.. Napiętnowanie zła powinno odbywać się wszędzie i często. Żeby młode dziewczęta wiedziały, co to jest zło, a co to jest dobro.. I tyle! Za resztę odpowiadają same przed Panem Bogiem. W końcu dostały od Niego rozum i wolną wolę.. Ale nazywanie prostytutek „dziewczętami”- to jest nadużycie? To jak nazwać prawdziwe dziewczęta, które prostytuującym k…em się nie parają? Wszystkie- i jedne i drugie- są moralnie w porządku, chociaż część upadła zupełnie nisko- i wcale nie chce się podnieść. Chce zarobić. Ich wola! Dla posła Kalisza nie istnieje moralność obowiązująca w naszym kręgu cywilizacyjnym.. On jest z innej cywilizacji! Może nawet o tym nie wie? Albo bardzo dobrze wie i nas też chce przenieść do tej innej cywilizacji.. Byleby nie była chrześcijańska.. Każda inna mogłaby być, ale nie chrześcijańska, gdzie dokładnie określone jest dobro i zło.. W swoją droga bardzo ciekawe, że pan Ryszard Kalisz nie będąc przewodniczącym Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a niezależnie od wszystkiego codziennie bryluje w mediach.. Co w nim jest takiego ważnego, że go tak bardzo merdia lansują? Oprócz tego, że jest wielkim przyjacielem Włodzimierza Cimoszewicza i Aleksandra Kwaśniewskiego? Jeden nosił kryptonim Carex’, a drugi jest członkiem międzynarodowych gremium. A może, dlatego! Wchodząc czwarty raz do Sejmu uzyskał jedynie 5,25 procent wszystkich padłych głosów.. Tylko się przetoczył.. Będąc dobrym adwokatem- dobry adwokat w naszej socjalistycznej ojczyźnie to taki, którzy ze wszystkim sędziami i prokuratorami jest na ty- mógłby zarobić o wiele więcej niż te 87 groszy, które dał człowiekowi pilnującemu jego samochodu pod Teatrem Buffo.. Ale woli za parę groszy zajmować się polityką, popierając wszystkie rozwiązania antygospodarcze, jako socjalista, należący kiedyś do Socjalistycznego Związku studentów Polskich, ale popierający także rozwiązania antycywilizacyjne, zwalczające zasady naszej cywilizacji, promując na przykład związki partnerskie, jako najwłaściwsze dla kolorytu antycywilizacji. Tak jak aborcja czy eutanazja.. To nie są elementy naszej cywilizacji! Oczywiście przy tym wielki demokrata. Czy może być większy demokrata niż pan poseł Ryszard Kalisz? W poprzednim socjalizmie był demokratą, i w obecnym jest jeszcze większym. Prawda ustalana w drodze większości jest dla niego prawdą.. To, co istnieje obiektywnie - prawdą nie jest. Trzeba ją koniecznie ustalić przegłosowując. Wtedy prawda jest najprawdziwsza. Siedem dziewcząt z Albatrosa.. Może o te dziewczęta chodziło panu posłowi? Jak przewodniczący Komisji Konstytucyjnej, która przygotowywała socjalistyczną Konstytucję, nie zauważył - jako prawnik- że pełna jest ona sprzeczności. Zdania tam wstawione są sprzeczne same ze sobą, sprzeczne ze zdaniami sąsiednimi, a całość tej Konstytucji, która jest podstawą naszego systemu prawnego- jest sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. I dlatego w takim burdelu żyjemy. Burdelu, którego- między innymi- pan poseł Kalisz jest twórcą.. Jak tylko lewicowcy zalegalizują demokratycznie prostytucję, jako zło, natychmiast przystąpią do wyciągania z tej” działalności” podatków, bo państwo i tak nierządem stoi, to jeden nierząd więcej, jeden mniej - nie zrobi nam różnicy.. Nikt nigdy w historii Europy chrześcijańskiej nie legalizował prostytucji, jako „ zawodu”.. Dopiero Prawa człowieka, obalające Prawa Boże- doprowadziły do” legalizacji” patologii.. Tylko patrzeć jak zalegalizują indywidualna kradzież.. Bo kradzież państwowa jest już zalegalizowana. Państwo „ obywatelowi” może ukraść wszystko.. A „obywatel”, „obywatelowi” na razie tylko do 1000 złotych(!!!)_ Jak socjaliści legalizują kradzież i korupcję( lobbing!), to, dlaczego nie mieliby zalegalizować kolejnej patologii, jaką jest prostytucja? W końcu mają narzędzie demokracji większościowej.. 100 000 ”dziewcząt”, które przyjadą na EURo 2012, wraz z sutenerami zarobią sobie parę groszy, będzie wielki ubaw i zabawa. Zarobi też przemysł farmaceutyczny i apteki, dopóki oczywiście nie wejdzie w życie” klauzula sumienia” forsowana przez posła Gowina. I znowu Lewica podnosi krzyk: jest apteka musi właściciel sprzedawać wszystko. Bo od tego jest apteka.. No tak, ale czy właściciel apteki nie może sam decydować, co w niej ma sprzedawać? To apteki też są już upaństwowione? Tak jak” prywatne” szkoły, których program jest państwowy zgodny z oczekiwaniami urzędników Ministerstwa Edukacji Narodowej.. Kryptokomuniści powoli likwidują własność, ale tak, żeby tego nikt nie zauważył.. Dla dobra” pacjentów, którzy chcą sobie kupić kondoma i pigułkę antykoncepcyjną.. Nowoczesne środki zabijania człowieka w imię tymczasowej przyjemności.. I te dwa artykuły muszą w każdej aptece być.. Może nie być innych” leków”, na przykład przeciw rakowi - ale te muszą być, bo ideologia musi panować nad wszystkim- nawet nad ap\tekami.. Starzy niech umierają i ci chorzy na raka, ale kondomy i pigułki anty-life - muszą być! I w tym jest wielka konsekwencja.. Dzieci nienarodzone zabijać, a starów i chorych – eliminować.. Czy nie mam racji? 100 000 prostytutek przyjedzie na Euro 2102.. I wcale nie będą grać na boiskach? Będą uprawić grę i to bez gry wstępnej.. WJR
Zobaczyłem dumną Polskę
1. Jak wielu z nas uczestniczyłem wczoraj marszu wolności w Warszawie, najpierw w mszy świętej odprawionej na Placu Trzech Krzyży, a później w przemarszu z Placu aż po Belweder ze specjalnym przystankiem przy Kancelarii Premiera. Mówiąc szczerze trochę się obawiałem o przebieg tych uroczystości szczególnie po czwartkowym wystąpieniu Premiera Tuska, który stwierdził, ”że jesteśmy świadkami fali zimnej wojny wewnętrznej”, „że żarty się skończyły” i wreszcie, „że rząd podejmie zdecydowane działania w celu zapewnienia Polakom bezpieczeństwa”. Z kolei w piątek na konferencji prasowej niby od niechcenia Tusk stwierdził, „jeżeli na przykład sobotnia manifestacja miałaby przerodzić się w zamieszki to oczywiście państwo będzie interweniowało”.
2. Wtórował mu były prezydent Lech Wałęsa, który na stronie swojego Instytutu straszył, że w sobotnie uroczystości na Placu Trzech Krzyży poddają polska demokrację kolejnej próbie. Stwierdził, „że tym razem organizuje się na ulicy wpłynięcie na zmianę decyzji administracyjnych wydanych przez instytucję demokratycznego państwa”. Dalej już bez żadnego skrępowania apelował „na łamanie prawa i zasad demokracji nie wolno nikomu dalej pozwalać. Apeluję do Prezydenta, Premiera i innych osób i struktur demokratycznego państwa o przygotowanie stosownych sił porządkowych i gotowość do konkretnej i zgodnej z prawem odpowiedzi na te działania, które dziś mogą prowadzić nawet do fizycznej konfrontacji”. Było to, więc jawne nawoływanie do wyprowadzenia na ulicę licznych oddziałów Policji i użycia ich w sytuacji jakikolwiek incydentów zawinionych bądź nie przez uczestników manifestacji w obronie Telewizji Trwam.
3. Mimo, że uroczystości trwały blisko 6 godzin i uczestniczyło w nich przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy ludzi (wg organizatorów około 120 tysięcy), nie było jednak nawet najmniejszego incydentu. Ludzie godnie uczestniczyli w mszy świętej, a później w trwającym ponad 3 godziny marszu przeszli spokojnie Alejami Ujazdowskimi pod Kancelarię Premiera gdzie przemówienie wygłosił między innymi Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, następnie przemieścili się pod pomnik Józefa Piłsudskiego gdzie wystąpił z kolei lider Solidarnej Polski Zbigniew Ziobro. Wcześniej poruszającą, mądrą homilię wygłosił ksiądz biskup Antoni Dydycz z diecezji Drohiczyńskiej. Jedna z zawartych w niej ważnych myśli brzmiała następująco, „tysiące ludzi, różnych wiekiem, zawsze z biało-czerwoną flagą, z krzyżem na sercu, z modlitwą na ustach, a jak trzeba to i z pieśnią, wychodzi na ulice nie po to, aby szerzyć niemoralność, nie po to, aby zabiegać o własne korzyści. Oto przyszliście po to, aby dać świadectwo prawdzie, aby walczyć o sprawiedliwość, aby nie dopuścić do rozpanoszenia się kłamstwa”.
4. Przeszedłem cała trasę w grupie polityków, ale kiedy już wracałem spod Belwederu, ciągle jeszcze Alejami Ujazdowskimi przemieszczały się tłumy ludzi z biało-czerwonymi flagami i transparentami. Wielu z maszerujących z niepokojem pytało o najważniejsze polskie sprawy, bezrobocie i brak perspektyw dla młodych ludzi, co ciągle powoduje ich emigrację, dramatyczną sytuację w ochronie zdrowia, wydłużenie wieku emerytalnego, kiedy obecni 50-latkowie bardzo często są pracy pozbawiani i nie mają szans na znalezienie nowej. Zwracano uwagę na ogromny deficyt prawdy w mediach głównego nurtu i na tym tle odrzucenie możliwości nadawania przez Telewizję Trwam na multipleksie, określano, jako szczególnie niepokojące, wręcz, jako obawę rządzących przed prawdą. Takiego ładunku patriotyzmu i troski o dobro wspólne dawno już nie doświadczyłem w jakichkolwiek rozmowach. Jeżeli więc tysiące ludzi z własnej nieprzymuszonej woli publicznie prezentują takie postawy to Jeszcze Polska nie zginęła. Zbigniew Kuźmiuk
Szalony dobrobyt III RP Szefowa MFW Christine Lagarde oświadczyła niedawno poetycznie, że „co prawda powiewa już wiosenny wietrzyk koniunktury, ale na horyzoncie zbierają się jednak ponownie ciemne chmury”. Ciemne chmury miały symbolizować dalsze kłopoty strefy euro i UE w ogólności. Jak to, więc się dzieje, że w ogólnej degrengoladzie, III RP aż kłuje z polskojęzycznych mediów dynamiką swego rozwoju gospodarczego? Podczas niedawnego towarzyskiego spotkania, miałem okazję, w rozmowie z oficjelem skarbówki, wyrazić opinię, że niektóre obciążenia fiskalne w III RP wydają się być nieco dokuczliwe. Jako przykład podałem słynny 23% podatek VAT. W odpowiedzi uzyskałem ripostę, że nie tylko stymuluje on dynamikę obrotów gospodarczych, ale na dodatek kreuje bogactwo[i]. Jeśli przykładowo-tłumaczył mój interlokutor-polski przedsiębiorca (dealer) sprowadzi samochód z Japonii i sprzeda go na krajowym rynku za sto tysięcy, to wspomniany podatek sprawia, że natychmiast jego wartość rynkowa wyniesie 123 tysiące. Wykreowane w ten sposób „bogactwo”, obecne jest już na rynku do końca istnienia tego produktu (samochodu). Kolejni sprzedawcy (np. komisy samochodowe) uzyskują, bowiem proporcjonalnie wyższy zysk, który stanowi cząstkę PKB. Jeśli komis sprzeda te auto za 50 tysięcy z marżą (zyskiem) 10%, czyli 5 tysięcy, to 23% z tej sumy powstało właśnie dzięki sławetnemu VAT-owi. Słusznie, więc postąpiono z III RP pozbawiając jej prawie całkowicie realnej gospodarki. Ile, bowiem wysiłku włożyć musi taki Japończyk w wytworzenie przykładowego produktu, podczas gdy krajowy urzędniczy pasożyt jedną nieubłaganą decyzją, tworzy błyskawicznie i bez zbędnych kosztów prawie czwartą jego część? Mało tego! Omawiane „fiskalne bogactwo” tworzone jest od tak zwanego „dochodu należnego” a nie „dochodu uzyskanego”. W celu przeanalizowania funkcjonowania wspomnianego systemu, załóżmy teoretycznie sytuację, w której żaden z klientów wspomnianego dealera nie wywiązał się z obowiązku uiszczenia zapłaty za pobrany towar (auto), w wyniku, czego przedsiębiorca ten zbankrutował. Nie zmieniło to jednak faktu odprowadzenia przezeń 23 % podatku. Załóżmy dalej, że towar ten został w całości odzyskany od nieuczciwych klientów i stanowiąc masę upadłościową przekazany został japońskiemu producentowi. W takiej teoretycznej sytuacji, cała działalność gospodarcza została niejako „wyzerowana”. Realny był jedynie „okrężny” ruch towaru i pieniądza, bez jakichkolwiek praktycznych jego efektów. A pomimo to „wygenerowane zostało „bogactwo” w wysokości 23% dokonanych „przepływów”! W ustawodawstwie o podatku od towarów i usług[ii] istnieje wprawdzie długa i skomplikowana procedura odzyskania VATu od niezrealizowanych dochodów, ale tylko w przypadku, gdy przedsiębiorca jest nadal podatnikiem VAT-owskim. W naszym jednak przypadku podatnik nie tylko nie jest już VAT-owcem, ale w ogóle już nie istnieje. Przypadki tego rodzaju są w krajowej gospodarce częste, ale dzięki żelaznej logice „państwa prawa” zadbano o to by raz wykreowane bogactwo nie opuściło już nas nigdy, wzbogacając permanentnie nasz PKB. Możliwości do „kreowania bogactwa” jest jednak znacznie więcej. Zadbała o to nasza matka Unia. Bruksela zaleciła niedawno państwom członkowskim doliczanie do PKB szacunkowych dochodów pochodzących z nielegalnej działalności takiej jak handel narkotykami, czy prostytucja. Dotychczas do PKB dodawano jedynie „szacunki” z tzw. „szarej strefy”. III RP potęgą narkotykową nie jest, ale wiedzie światowy prym w prostytucji. Zakładając, że tylko dziesięć roczników (od 16 do 26 roku życia), z których każdy dysponuje 50 tysiącami „pań”, będzie „aktywny zawodowo” i każda z nich „popracuje” tylko raz dziennie, pięć dni w tygodniu, to w skali roku doliczyć do PKB możemy ponad sześć miliardów, licząc po 500 złotych od „numerku”. Drogo? A co, w końcu nie na darmo jesteśmy w „europie”! Możliwości „kreowania bogactwa” na tym się nie kończą. Osobiście zasugerowałbym władzom fiskalnym III RP liczenie podatków od „dochodów wymarzonych”. Jak mówią słowa piosenki: „marzenia jak ptaki szybują po niebie..”. Z czego jasno wynika, że marzenia wielokrotnie przewyższają wszelkie realia. Jeśli wiec liczy się w III RP podatki od fikcji, bo wszystko inne niż dochód uzyskany jest fikcją, to, czemu ich nie naliczać od tej najpiękniejszej? Polski PKB per capita (na głowę mieszkańca) osiągnie stratosferę, a „polska będzie rosła w siłę i ludzie będą żyć dostatniej”. Pozwoliłem sobie tu sparafrazować slogan PRLu. Biorąc pod uwagę fakt tworzenia gros naszego „bogactwa” głównie przy pomocy usług i handlu, który to system powyżej przedstawiłem, warto zadać pytanie, z czego tak naprawdę Polacy żyją. Nasze „wykreowane bogactwo” ma, bowiem tą jedną wadę, że nie nadaje się do konsumpcji. Odpowiedź jest trywialna: z ciągłego zadłużania się u lichwiarskiej międzynarodówki, z dochodów słanych rodzinom od niekończącego się strumienia gigantycznej polskiej emigracji, oraz z realnej, (choć mniejszej niż „szacowana”) prostytucji „polskich pań”. Jak długo może taki system funkcjonować? Do ostatecznego wyczerpania się zasobów ludnościowych III RP. Aby móc określić przypuszczalny termin jego ostatecznego załamania, należałoby oszacować wspomniane zasoby ludnościowe. Wydaje się, że żadne spisy powszechne odpowiedzi na to pytanie nie dadzą, w sytuacji swobodnego przemieszczania się ludności UE. Jeśli jakieś rzetelne dane istnieją, to na pewno nie ujrzą one światła dziennego. Wyrywkowo można dokonać tego szacunku metodą porównawczą. Mieszkańcy III RP zakładają a priori, że ilość mieszkańców jest porównywalna do tej z okresu PRL. Nie jest to jednak zgodne z prawdą. Prowincja prawie całkowicie się wyludniła. W przypadku „dużych miast” nie jest wiele lepiej. Z okresu PRLu pamiętam, że w centrum miasta w godzinach szczytu chodnikami przewalał się zawsze tłum nie do przebycia. Starając się wtedy zaoszczędzić czasu, jako młody chłopak, galopowałem wzdłuż krawężnika ulicami. Dziś swobodnie można się w analogicznym czasie przemieszczać tymi samymi ulicami. Co prawda ulice są zakorkowane luksusowymi limuzynami sprowadzonymi do kraju z niemieckich złomowisk, jednak normą jest jedna osoba na limuzynę. Gdyby, więc „spieszyć” tych „europejczyków”, to nie zapełniliby sobą nawet jednej czwartej chodnika. W pozostałych porach dnia i nocy miasta te zioną pustką. Pojawia się trochę „pań” eskortujących swych „europejskich” klientów podczas zwiedzania miasta. Płeć męska reprezentowana jest głownie poprzez „menele” o czerwonych nieogolonych gębach, przekradające się chyłkiem po chodnikach, lub trzymające wartę przed niezliczonymi sklepami monopolowymi metropolii. Reszta to starzy schorowani renciści i emeryci, którzy nie mają sił i powodów wychodzić ze swych popadających w ruinę czynszówek. Tyle mniej więcej pozostało z „dumnego czterdziestomilionowego narodu w centrum Europy”. Przerażające? Nie! Prawdziwie przeraża tylko fakt, że przygniatająca większość obywateli III RP w ogóle tego nie widzi, żyjąc w wirtualnym dobrobycie „wykreowanego bogactwa”. Ignacy Nowopolski
[i] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/323051
[ii] http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU20040540535
Ignacy Nowopolski Blog
Czy premier może spojrzeć w lustro? Do jakich jeszcze kłamstw posunie się premier Donald Tusk, by zdjąć z siebie, rządu i Platformy Obywatelskiej odium odpowiedzialności politycznej za tragedię smoleńską? W kolejnej odsłonie oznajmił 19 kwietnia na konferencji prasowej, iż „kłamstwem jest teza o rozdzieleniu wizyt”, gdyż projekt wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w 2010 r. pojawił się już po ustaleniu spotkania premierów Polski i Rosji w tym miejscu. “Po ustaleniu, że jest wizyta premiera polskiego rządu na zaproszenie premiera rosyjskiego rządu, by wspólnie uczcić ofiary katyńskie, pojawił się także konkretny projekt drugiej wizyty” – podkreślił premier. Szef PO oświadczył wszem i wobec, że „kwestia katastrofy smoleńskiej obrasta kłamstwami”, ich autorami są ci, “którzy chcą wmówić Polakom, że katastrofa smoleńska to wynik zamachu i spisku Tusk-Putin, Komorowski-Miedwiediew”. Pominę tutaj dywagacje szefa rządu na temat relacji konstytucyjnych pomiędzy prezydentem a premierem w kwestiach polityki zagranicznej, skupiając się na „rozdzieleniu wizyt”. Warto jedynie przypomnieć, że w przypadku 10 kwietnia prezydencka wizyta w Katyniu miała charakter oficjalny, wbrew temu, co twierdził 29 kwietnia 2010 r. chociażby ówczesny szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki w Radiu ZET. Co więcej, wizyta prezydenta, wbrew twierdzeniom Tuska była i wyższa rangą, co ma odzwierciedlenie w porządku konstytucyjnym? Zatem premier Tusk swoim przekazem świadomie wprowadza w błąd opinię publiczną. Ma jednak rację, gdy mówi, iż kłamstwo o rozdzieleniu wizyt „ma na celu nie tylko zniekształcenie prawdy na temat tych zdarzeń, ale (…) także wyczyszczenie sumień tych, którzy czują się być może w głębi duszy bardziej odpowiedzialni, niżby to wynikało z ich oficjalnych wystąpień, za to co się stało 10 kwietnia”. Wszystko to prawda, z tym jednak zastrzeżeniem, że te słowa odnoszą się nie do PiS, tylko do ich autora i jego najbliższego otoczenia z Kancelarii Premiera i PO. Czy premier Tusk na pewno spogląda w lustro przy goleniu? Czy ma w ogóle odwagę spojrzeć prawdzie w oczy? Fakty są przecież bezsporne. O tym, że prezydent Kaczyński chce uczestniczyć w uroczystościach katyńskich, jako najwyższy rangą przedstawiciel RP, od 27 stycznia 2010 roku wiedzieli: minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik oraz podsekretarz stanu w MSZ Andrzej Kremer. Powiadomieni o tym zostali także ambasador RP w Moskwie Jerzy Bahr oraz współprzewodniczący Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych Adam Daniel Rotfeld. Dodatkowo został przekazany, adresowany na ręce Ambasadora FR w RP Władimira Grinina. To na ich ręce został przekazany list podpisany przez ministra Mariusza Handzlika. Czy więc można przypuszczać, że Tusk byłkiwany przez swoich funkcjonariuszy jak dziecko i nic nie wiedział? Dobry żart! Należy założyć, że z tą chwilą rozpoczęła się misterna gra, przy znaczącym udziale Ambasady Federacji Rosyjskiej w Warszawie i ambasadora Grinina, odznaczonego zresztą już po 10 kwietnia za zasługi na zakończenie misji dyplomatycznej w Polsce. Dalej wypadki biegły coraz szybciej. 3 lutego 2010 r. Kancelaria Premiera Federacji Rosyjskiej publikuje komunikat, informujący, że „z inicjatywy strony rosyjskiej doszło do rozmowy telefonicznej premiera Rosji Władimira Putina z prezesem Rady Ministrów Polski Donaldem Tuskiem. (…) Podczas rozmowy Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska do udziału w uroczystościach rocznicowych w Katyniu, gdzie pod koniec lat trzydziestych, w wyniku represji politycznych, zginęło wielu obywateli radzieckich, w latach czterdziestych rozstrzelano polskich oficerów, a później z rąk nazistowskich okupantów – zginęło wielu żołnierzy Armii Czerwonej. Szef polskiego rządu przyjął zaproszenie z zadowoleniem”. Trudno o wyraźniejsze stwierdzenie, kto z kim grał w jednej drużynie przedsmoleńskiej. Trudno się też dziwić, że minister Sikorski twierdził, że prezydent jest zbędny na uroczystościach i wysyłał go do Moskwy na obchody rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. By zachować pozory zastrzegał jednocześnie, że gdyby prezydent nie zmienił zdania, co do obecności w Katyniu, to MSZ „oczywiście mu w tym pomoże”.” Prezydent podtrzymał swoje stanowisko, co do obecności na gronach polskich ludobójczo zamordowanych w 1940 r, przez Sowietów (warto przypomnieć, że minister prezydenta Bronisława Komorowskiego, Roman Kuźniar, utrzymywał jeszcze niedawno, że Katyń w myśl prawa ludobójstwem nie był). Minister z Kancelarii Prezydenta Paweł Wypych, który zginął w Smoleńsku, podkreślał wtedy, że rocznica Katynia powinna jednoczyć, a nie być przedmiotem rozgrywek politycznych, i z tego względu pożądane są wspólne uroczystości z udziałem prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu. Wówczas MSZ formalnie zmieniło swoje stanowisko i w liście z 11 marca zwróciło się do Lecha Kaczyńskiego, by przewodniczył polskiej delegacji na uroczystościach państwowych w Katyniu, które miały mieć charakter obchodów oficjalnych i państwowych. Stronę rosyjską reprezentować mieli przedstawiciel prezydenta Dmitrija Miedwiediewa oraz wiceminister spraw zagranicznych. W przygotowaniach do wizyty Prezydenta w Katyniu brali udział przedstawiciele MSZ, MON, MKDN, Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. W liście podano dokładną datę: 10 kwietnia. Prezydent, rzecz jasna, się zgodził, a niedługo potem został postawiony pod ścianą, gdy wyszło na jaw, że Putin i Tusk będą „obchodzić” Katyń trzy dni wcześniej, mimo apeli ośrodka prezydenckiego o jedność przy okazji tej ważnej daty w historii Polski. Kłamcy smoleńscy znaleźli się właśnie na ostrym wirażu. Grunt usuwa się spod nóg, więc coraz częściej odzywają się demony przeszłości, znane z czasów generała Jaruzelskiego z grudnia 1981 r. oraz Lecha Wałęsy z czerwca 1992 r. Ten ostatni 19 kwietnia zaproponował Tuskowi rozwiązanie siłowe, by skończyć z opozycją. Prezydent i premier muszą bronić demokracji i nie mogą pozwolić „podpalić Polski”: „Apeluję do Prezydenta, Premiera i innych osób i struktur demokratycznego państwa, o przygotowanie stosownych sił porządkowych i gotowość do konkretnej i zgodnej z prawem odpowiedzi na te działania, które dziś mogą prowadzić nawet do fizycznej konfrontacji” – napisał Wałęsa, nie wykluczając swej ponownej „walki o wolną Polskę”. Gdy człowiek czyta złote myśli Wałęsy i słucha Tuska, Szejnfelda, Niesiołowskiego i im podobnych przedstawicieli obozu, który po demokratycznym podwójnym zwycięstwie Kaczyńskich wzywał do rozpalenia ognia frontu obywatelskiego nieposłuszeństwa i obalenia nowej władzy siłą, to zastanawia się, czy już gdzieś przed laty podobnej tragikomedii nie grali. Piotr Jakucki
Planują zamach podczas Euro 2012? W komentarzach do pogróżek Tuska (chyba na niezależna.pl) któryś z internautów zawarł tezę o planowanym zamachu podczas Euro 2012 w Polsce. Wpis ten, może, dlatego iż mądry i obszerny "wyparował" albo ja źle widzę (w takim wypadku proszę o pomoc w odnalezieniu go, jeśli ktoś go widział.).
Skoro jednak nie potrafię go znaleźć, postanowiłem sam pokusić się o pobieżną analizę takiego scenariusza.
Zamach na Euro 2012 Wobec szeregu z pozoru niezwiązanych zdarzeń i faktów, których jednak zignorować nie można takich jak na przykład tajemnicze roszady wiceszefów ABW stawiam roboczą hipotezę przygotowaniach do zamachu, podczas EURO 2012. Oczywiście przez ten sam team, co poprzednio i za pomocą tych samych ludzi.
Ta analiza http://www.polishclub.org/2012/04/19/aleksander-... blogera Aleksandra Ściosa wydaje się być trafna. Tylko, że…. zawieszona jakby w połowie. Otóż podczas każdego poważnego zamachu, podobnie jak to miało miejsce tuż przed 10.04 następuje atak informatyczny. A także sprawcy do ostatnich sekund PRZED, upewniają się czy sprawy idą zgodnie z ich planem. Tam gdzie to się zdarzy trzeba mieć swoich ludzi. TO oczywiste. Poza tym podejrzewam, że sprawcy lepiej przygotują się do opanowania działań w Internecie, aby nie powtórzyła się jak poprzednio wpadka ze śledztwami blogerów, dziennikarzy śledczych, specjalistów, aby było jak najmniej materiałów niezafałszowanych - i z pierwszej ręki. Ten zamach z samego swojego założenia ma być wstrząsający. Tak wstrząsający, aby Polacy sami zaczęli błagać Tuska i Komorowskiego o stan wyjątkowy i ograniczenia swobód obywatelskich. Dodatkowo w sferze działań inżynierii społecznej taki akt terroru ostatecznie zdaniem sprawców złamie kręgosłup moralny narodu, zniechęci do „ mrzonek o wolności” oraz odwróci uwagę od Zamachu Smoleńskiego, Rosjan i rodzimej współodpowiedzialnej za Zamach agentury. Aby jednak mogło to się stać musi być spełnionych kilka warunków. To już niestety znamy z 10.04. Otóż wszędzie należy mieć swoich ludzi. Najlepiej, więc śledzić roszady na poszczególnych stołkach. Bowiem ci ludzie zostaną oddelegowani gdzie indziej. Bowiem to nie jest czystka, ale przegrupowanie sił. Kogoś tym razem na pożarcie opinii publicznej trzeba będzie rzucić a nie mogą to jak widać z jakiegoś względu być „ starzy wyjadacze”. Może „ starzy wyjadacze” będą wtedy robić cos zupełnie innego? Jest tak niewiele czasu do rozpoczęcia Igrzysk, że „nowi nie będą w stanie” wszystkiego wyłapać. Zresztą może i nie będą chcieli? Jednak jakoś tak się składa, iż roszady i dymisje wskazują moim zdaniem na jedno – EURO. Zgodnie ze starorzymską zasadą dedukcji prawnej odpowiedzmy sobie na takie pytanie:
Qui bono? Na arenie międzynarodowej oczywiście Rosja. Wyjdzie na to, iż to Polacy jak zwykle zawiedli, niedopilnowani itd. Poza tym zauważmy, iż to jest wspólna impreza Polski i Ukrainy. Spanikowani i odpowiednio „podgrzani” obywatele Ukrainy mogą ‘ samorzutnie poprosić o bratnią pomoc Rosję niemożliwe? A w takim razie, po co Putin ulepił i tu tam swojego prezydenta? Jest rzeczą oczywistą, że Sprawa Smoleńska w świadomości odbiorców medialnych zejdzie nie na drugi, ale na dwudziesty drugi plan. Dodatkowo podczas takiego mega-zamętu, jaki powstanie po tego typu zamachu będzie można wykonać każdą nawet najbardziej śmiałą operację przerzutu, wywozu, likwidacji itp. na każdą dowolnie planowaną skalę. Poza tym ludzie dążący do wyjaśnienia Zamachu Smoleńskiego siłą rzeczy skierują swoją uwagę na sprawy bieżące. Najważniejsza jednak chyba kwestią jest to, aby sojusznik Polski – jedyny liczący się na arenie międzynarodowej – USA – mogący poprzeć sprawę Polski przeciw Rosji – zadziałał przeciwko Polsce. Rosja zdaje sobie sprawę, że nic tak nie zmobilizuje Polaków do udziału w wojnie z Iranem jak informacja, że oto zamachu dokonali Irańczycy. Rosjanie posiadają w Iranie potężną agenturę i stają za Iranem murem wiedząc oczywiście, że jak przyjdzie, co, do czego to „ wytargują „ od USA wszystko w zamian za nieangażowanie się w wojnę. Taki reset będzie im baaardzo na rękę. Oczywiście będą odgrywać rolę superarbitra w toczącej się wojnie oraz zaraz po niej. W tym są naprawdę nieźli. A USA? Nie dosyć, że przymkną oczy na zamach wykonany rękami Rosjan i za wiedzą Niemców, to będą mieli nie tylko „legitymacje „ agresji na Iran, ale także rzesze polskich ochotników u bram swych jednostek. Takiej puli nie przegapią.
Niemcy. Odzyskają inicjatywę na arenie międzynarodowej w działaniach skierowanych przeciwko USA a właściwie przeciw tym działaniom, które ograniczają Niemcy na arenie polityki międzynarodowej. Dla przykładu po ostatnich narzuconych Berlinowi przez Waszyngton redukcjach potencjału militarnego ( zarówno w ilości etatów i sprzęcie) Niemcy niejako bez swej woli stały się trzecim, co do wielkości na świecie eksporterem broni. Jakie rodzaje broni potrafią napędzić taki licznik – można się bez trudu dowiedzieć ze źródeł oficjalnych?·Po takim zamachu, któremu Amerykanie nie są w stanie zapobiec, nie będzie już można dalej takiej redukcji uzasadniać. Dodajmy, że Niemy, jako kraj graniczący z Polską a więc potencjalnie zagrożony, będą mogli przyjść z „bratnią pomocą” humanitarną a może i nie tylko. Także przeprowadzenie każdej niemożliwej dotąd operacji na dowolna skalę będzie wszak możliwe. A pamiętajmy o tym, iż ostatnio jakby wiele się we Wrocławiu kopie i buduje i to w bardzo, bardzo interesujących Niemców miejscach. Scenariusz tych kolejnych budów i związanych z nimi firm i skandali daje niejakie pojecie o skali takich zamierzonych operacji. Poza wszystkim innym taki scenariusz pozwoli na pełna kontrolę nad pozostawioną w polskim volksdeutschowskim rządzie agentury. Ci ludzie zrobią wszystko, aby uniknąć odpowiedzialności za 10.04. Pamiętajmy, że recydywistom przychodzi to bardzo łatwo. W secie dodatkowym, drugi garnitur PO, czyli Schetyna i Zdrojewski to przecież ludzie zdolnego Śląska, których kariery są tak samo spektakularne jak i budowy i puste parcele we Wrocławiu. USA – jak wyżej napisałem nie przepuści takiej okazji. Nie przed wyborami. i nie w ich sytuacji gospodarczej. O Izraelu nawet nie ma co w tym kontekście pisać. Agenturę tu maja „ od kołyski aż po grób” a przecież nie ma nic lepszego jak taki zamach TUTAJ. I doskonale rozgrywają pomiędzy Moskwą, Berlinem i polską WSI. Doskonale. Kto nie wierzy niech przeczyta książkę „A każdy szpieg to książę”. Oficjalna historia spec służb żydowskich.
Polska W Polsce skorzystają na tym wszyscy ci, którym polska racja stanu jest solą w oku i jak pisał Sapkowski, cierniem w dupie. Licząc na bezkarność będą mogli jednocześnie działać w warunkach stanu wyjątkowego a to mają już ćwiczone przez Jaruzela i Kiszczaka jak postępować z Polakami. Na mocy spec ustaw czy spec dekretów będą mogli wprowadzić w życie wszystkie przygotowane wcześniej ustaw od ACTA poczynając a na strzelaniu do ciężarnych kobiet kończąc.Nota bene Komorowski jak zwykle wypuścił się przed orkiestrę uzasadniając tę zbrodniczą możliwość, noszeniem przez zamachowców tzw. pasów szachidów. Widać, więc, po co były od wielu miesięcy wdrażane kolejne procedury, awanse i zakupy sprzętu. Po co syreny ogłuszające, LARD-y i podwyżki dla Policji.·I nie dziwią Tuskowe pogróżki, które zaczęły się jakoś tak dziwnie z roszadami a ABW sączyć. A także pseudo dmuchana afera w więzieniami CIA w Polsce. Jak trzeba było – to się z Leppera zrobiło wariata a teraz nagle CIA zawiniło a Leppera powiesili? Serial z tymi więzieniami jak dzieckiem wyśliźniętym z kocyka. Ale przecież należy oswoić stado z zagrożeniem terrorystycznym. Oczywiście zawsze jakiś dobrze poinformowany specjalista ( najlepiej izraelski) się autorytatywnie wypowie. Wszystko to jest oczywiście nie do pojęcia, nie do udowodnienia i nie do przyjęcia już nie tylko dla lemingów, ale i zwykłych przyzwoitych ludzi. Wszyscy będą na swoich miejscach to jest służby pod bronią a lemingi przed telewizorami. Żaden przyzwoity człowiek nie będzie mógł sobie wyobrazić, że mordując własnych obywateli rząd otwiera sobie drogę do bezkarności tak we własnym kraju jak i poza granicami. Tak jak to miało miejsce z wysadzeniem domów mieszkalnych w Moskwie, aby uzasadnić ludobójstwo Czeczenii. Z tą jednak zasadniczą różnicą, że to stolice innych państw rozgrywają coś, w czym zakładnikami są polscy zdrajcy a mięsem armatnim jak zwykle my, Polacy. Oby moje przypuszczenia, obawy, proroctwa, analizy i paranoje okazały się gówno warte.
Ale pomyślcie tylko, co byście sądzili o kimś, kto na parędziesiąt dni prze Smoleńskiem w taki sposób interpretowałby ówczesną bieżącą rzeczywistość? Zachęcam do przeczytania mojego wpisu na temat strategii pt strategia Niepokonanego.
P.S. I kto po takim akcie terroru śmie zapytać o jakieś afery, pęknięte drogi czy tym podobne bzdury…….
Komentarz: dach "narodowego" zawali się na łby komoruskiego i tusku...
4krzych1, 21 kwietnia, 2012 - 19:46 ...podczas meczu inauguracyjnego, to oczywiste, a hiena-niesiołowski (ten od nieudanego wysadzania lenina, ale udanego wsadzania narzeczonych) zakrzyknie we WSI24, że to oczywisty zamach przygotowywany przez bojówki al-trwam ben-lidzyka,a - co jak co, ale on to na takich prowokacjach się zna, bo ma doświadczenie 50-letnie... Igor Zamorski
Absurdalne prawo: Pół miliarda na psy i koty! Samorządowcy z gminy Chełmiec (okolice Nowego Sącza) złożyli do posłów i senatorów RP wniosek o ponowne rozpatrzenie absurdalnej ustawy z 16 września 2011 roku o zmianie ustawy o ochronie zwierząt oraz ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach. Wypełnienie obowiązku zapewnienia zwierzętom miejsca w schronisku może kosztować w całej Polsce rocznie około pół miliarda złotych.
Ustawa nakłada na samorządy lokalne obowiązek „zapewnienia bezdomnym zwierzętom miejsca w schronisku dla zwierząt”. – Zgoda na finansowanie tych działań byłaby wielką nieodpowiedzialnością z naszej strony. Naszym zdaniem, niektóre zapisy wymienionej ustawy są nie do zaakceptowania przez rozsądnego człowieka – twierdzi Paweł Bogdanowicz z Rady Gminy Chełmiec.
A co z ludźmi? Jest to kolejna ustawa, którą ma realizować samorząd bez zabezpieczenia na ten cel środków finansowych. Poza tym obowiązek zapewnienia miejsca w schronisku dla zwierząt został narzucony w momencie, gdy wiele rodzin boryka się z kryzysem, perspektywą utraty pracy, drożyzną, rozstaniami spowodowanymi poszukiwaniem przez rodziców pracy za granicą. Jak podało wiele mediów, ustawa ta została przegłosowana przy lobbingu, a wręcz nacisku środowisk ekologicznych i organizacji zajmujących się ochroną zwierząt? „Jeżeli jakiejś organizacji czy stowarzyszeniu zależy na jakimś hobby, to niech sobie je uprawia i niech płaci z własnej kieszeni, a niech nie sięga po pieniądze podatnika. Nie ilość, ale jakość prawa prowadzi do normalnego funkcjonowania społeczeństwa, które winno same hierarchizować skalę ważności istniejących problemów w swoim środowisku” – piszą samorządowcy z Chełmca. „Tworzenie prawa i wydawanie środków pochodzących z podatków na walkę z rozwiązywaniem problemu z psami i kotami, zamiast problemów ludzkich, któremu towarzyszy wzrost bezsensownej biurokracji, uwłacza powadze parlamentarzysty i instytucji, jakimi są Sejm i Senat. Apelujemy jednocześnie do wszystkich samorządów w Polsce o niepodejmowanie kroków w zakresie dostosowywania zapisów ww. ustawy aż do momentu oficjalnego stanowiska Sejmu i Senatu w tej sprawie” – dodają.
Już nowelizują Apel do parlamentarzystów dotyczył poważnego przeanalizowania ustawy z 16 września 2011 roku i poprawy jej zapisów (za jej przyjęciem głosowały wspólnie wszystkie siły polityczne mające swoich przedstawicieli w Sejmie). Przedstawiciele Kancelarii Sejmu odpowiedzieli na list samorządowców z Chełmca. Grzecznie podziękowali za „przesłanie wystąpienia”, jednak poinformowali (skądinąd to stwierdzenie banalne), że zmiana obowiązującego stanu prawnego wymaga podjęcia inicjatywy ustawodawczej przez uprawnione podmioty, czyli na przykład rząd lub Sejm (jak mogliśmy się ostatnio przekonać, ustawodawcze inicjatywy społeczne w Polsce nie są mile widziane i posłowie odrzucają je w głosowaniach). Kancelaria poinformowała także, że w Sejmie obecnie trwają prace nad obywatelskim projektem ustawy o ochronie zwierząt.
Pół miliarda na psy i koty W tym kontekście zasadne okazało się kolejne wystąpienie samorządowców z Chełmca, którzy podkreślili, że „Ustawodawca powinien pamiętać, iż to człowiek i jego problemy winny być najważniejszym podmiotem rozwiązań prawa i stać wyżej niż bezdomny pies czy kot. Dobre prawo służy dobrze rozumianej wolności, a zarazem zwiększa odpowiedzialność człowieka za siebie i dobra będące jego własnością”. – Zauważyliśmy także, że skoro w Komisji Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej „trwają prace nad obywatelskim projektem ustawy o ochronie zwierząt”, wątpliwości budzi wprowadzanie w życie ustawy z 16 września 2011 roku, która za chwilę ma być zmieniona – komentuje wiceprzewodniczący rady gminy Paweł Bogdanowicz. – Podejmowane przez niektóre samorządy próby realizacji zapisów tej ustawy spowodowały już szeroką falę krytyki i oburzenia. Wśród wielu zastrzeżeń jest to podstawowe: czy jest rzeczą dopuszczalną, aby na utrzymanie psa w schronisku wydawać z publicznych pieniędzy ok. 150-250 zł miesięcznie, podczas, gdy rodzice na dziecko otrzymują 80 zł wsparcia? – zauważa samorządowiec z Chełmca. Tylko z pobieżnej kalkulacji wynika, że na realizację zapisów wspomnianej ustawy samorządy w Polsce będą musiały wydać blisko pół miliarda złotych rocznie – nie licząc kosztów zaangażowania urzędników, zużytego papieru i „papierkowej” roboty.
Łamanie konstytucji? Samorządowcy zauważają również, że zapisy ustawy mogą być niezgodne z Konstytucją RP (art. 166 pkt 2, art. 167 pkt 1 i 4). „Chcielibyśmy tylko przypomnieć, że Ustawodawca nie może zlecać zadań samorządom bez zabezpieczania środków na ich realizację. Każdy samorząd jest już wystarczająco obarczony zadaniami, a na wiele z nich, służących człowiekowi, nie ma zabezpieczenia finansowego. W ten nieprzemyślany sposób burzy się zasady współżycia społecznego, a to my – samorządowcy – niesłusznie stajemy się obiektem krytyki, wprowadzając złej, jakości prawo, uchwalane przez Sejm” – czytamy w liście skierowanym do parlamentarzystów. Rafal Pazio
Domino: Wiktor But. Najsłynniejszy handlarz bronią Dostarczał broń wszystkim armiom świata – no, może z wyjątkiem Armii Zbawienia. Rosjanin Wiktor Anatoliewicz But jest uważany za największego szmuglera na świecie. „Pan życia i śmierci” dostarczał oręż dyktatorom, terrorystom i przeróżnym lokalnym watażkom w Afryce, Azji, Ameryce Południowej i na Bliskim Wschodzie.
But eskortowany przez amerykańskie służby antynarkotykowe W ofercie miał m.in. rakiety przeciwlotnicze, miny, bezpilotowe aparaty latające. Gdyby ten geniusz biznesu parał się legalnym interesem, z pewnością byłby jednym z największych biznesmenów na świecie. But wszedł jednak na nadzwyczaj lukratywny rynek, który państwa – a zwłaszcza globalni mocarze – zawłaszczyli wyłącznie dla siebie i zazdrośnie pilnują go przed wszelkimi „intruzami”, zwłaszcza osobami prywatnymi. Rosjanin naraził się, więc wszystkim. Został uznany za najbardziej niebezpiecznego handlarza bronią i rozpoczęło się na niego polowanie na całym świecie. Wpadł w sidła na początku marca 2008 roku. Po zorganizowaniu prowokacji przez agentów amerykańskiej agencji antynarkotykowej został aresztowany w Tajlandii, a kilka dni temu sąd w Bangkoku zgodził się na jego ekstradycję do USA. Jest bardzo mało konkretnych, sprawdzonych wiadomości o życiu i działalności Wiktora Anatoliewicza. Szmugler, okrzyczany przez prasę „handlarzem śmiercią” czy „panem życia i śmierci” (po nakręconym przez Nicholasa Cage’a filmie opartym na faktach z życia Buta), z pewnością miał parę dobrych powodów, by zachowywać pełną dyskrecję dotyczącą jego aktywności zawodowej. Na podstawie jego pięciu paszportów można ustalić, że urodził się 13 stycznia 1967 roku w Duszanbe, w sowieckim Tadżykistanie. Jest synem bibliotekarki i mechanika samochodowego. W rzeczywistości ojciec był oficerem KGB. I to dzięki jego protekcji syn dostał się do Wojskowego Instytutu Języków Obcych. Biegle opanował pięć lub sześć języków. Pracował później, jako tłumacz wojskowy i z sowieckimi generałami latał na Bliski Wschód i do Afryki. Kiedy rozpadł się związek Sowiecki, But był w randze lejtnanta lub – według innych źródeł – majora. I był przy tym na tyle cwany, by od razu dostrzec nadzwyczajne biznesowe korzyści kryjące się w tym politycznym rumowisku. Miał niespełna 23 lata, ale zdobył już wystarczającą wiedzę, kontakty i międzynarodowe doświadczenie. Początkowo handlował kurczakami, kwiatami, lodówkami i sprzętem stereo. Najczęściej wysyłał je do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ponieważ tam przesiadywali nowobogaccy Rosjanie. W 1992 roku kupił pierwsze samoloty transportowe – trzy zdezelowane antonowy. Za każdy zapłacił po 40 tys. dolarów. O pilotów nie musiał się martwić. Wielu z nich miesiącami pozostawało bez pracy i ochoczo za parę rubli gotowi byli polecieć w świat. But dał im szansę na szybki zarobek. Po trzech latach miał już setkę podniebnych maszyn, a pracowało na niego kilkuset ludzi. Biznes rozwijał się błyskawicznie, ale to nie było to, o czym But marzył. Jego samoloty docierały wszędzie, do każdego zakątka Afryki i Azji. A w wielu ogarniętych chaosem krajach Afryki potrzebowano broni. I zysk z jej sprzedaży był o wiele, wiele wyższy niż z handlu wypatroszonym drobiem. W tym czasie na rosyjskich lotniskach wojskowych stały setki samolotów bojowych, uziemionych i porzuconych w powodu braku części zapasowych czy paliwa lotniczego. W ledwo ochranianych arsenałach walały się miliony sztuk broni, amunicji, granatów i pocisków rakietowych. Armia rosyjska tak na dobrą sprawę nie wiedziała, co z tym barachłem zrobić, natomiast na świecie, także tym przestępczym, nie brakowało potencjalnych klientów, gotowych zagospodarować to militarne mienie. Oczywiście But nie był jedynym oficerem byłej Armii Czerwonej, który zwietrzył wyśmienity interes i zaczął parać się sprzedażą małych ilości broni do klientów w byłym Związku Sowieckim i dla ugrupowań zbrojnych w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. Ale robił to najlepiej ze wszystkich. Jego samoloty pozwalały mu dostarczyć zamówienie klientom szybciej od konkurencji, a przy tym umożliwiały obycie się bez żadnych pośredników. Na dodatek jego oferta była nadzwyczaj atrakcyjna – sprzedawał karabinki snajperskie, noktowizory i celowniki optyczne, pociski kierowane. Nie dobierał swoich sojuszników według jakiegokolwiek ideologicznego czy politycznego klucza. Pracował z każdym, kto płacił. A dorobił się setek milionów dolarów. Jego pozycja w świecie handlarzy bronią z roku na rok wzrastała. Największymi odbiorcami jego dostaw broni byli przywódcy Libii, Burkina Faso i Liberii – Muammar Kaddafi, Blaise Compaore i Charles Taylor – którzy są współodpowiedzialni za wzniecanie krwawych konfliktów w zachodniej Afryce. Po zęby uzbrajał żołnierzy przeróżnych militarnych frakcji w Kongo, zabijaków Unity w Angoli i żarliwych bojowników Allaha skupionych w bractwie Abu Sayyaf na Filipinach. Często zaopatrywał w broń wszystkie zwalczające się strony jakiegoś konfliktu czy wojny. W Afganistanie w latach 90. zapewniał broń siłom rządowym – aż do momentu, gdy talibowie zmusili do wylądowania i przechwycili jedną z jego transportowych maszyn. But wykorzystał negocjacje nad wykupieniem samolotu do rozpoczęcia handlowych negocjacji z gorliwymi mułłami i wkrótce jego samoloty dowoziły broń także talibom mułły Omara. Po terrorystycznych zamachach z 11 września 2001 roku Wiktor But znów zmienił front. I choć prezydent George W. Bush specjalnym rozporządzeniem wyjął spod prawa prowadzenie jakichkolwiek interesów ze szmuglerem, to Pentagon chętnie korzystał z jego logistycznych usług zarówno w Iraku, jak i w Afganistanie. Na wszelki wypadek But zarejestrował fikcyjną prywatną firmę wojskową – jedną z niezliczonych podobnych w gąszczu przedsiębiorstw zbijających kokosy na dbaniu o to, by amerykańskich chłopcom z sił interwencyjnych niczego nie brakowało. Podobno sama Condoleezza Rice
osobiście zadbała, by nikt zbyt wścibski na te kontakty z Butem nie zwracał nadmiernej uwagi. Zresztą podobnych moralnych wyrzutów nie mieli także Francuzi, którzy korzystali z pośrednictwa Buta w wysyłaniu oręża do Ruandy, ogarniętej etniczną rzezią w 2004 roku. Wiktor But długo kpił i lekceważył wszelkie międzynarodowe rezolucje i permanentnie łamał wszelkie sankcje zabraniające handlu bronią w rejonach konfliktów. Obłudnicy okrzyczeli go „handlarzem śmiercią”, chociaż to przecież znacznie więksi mocarze – by wspomnieć tylko Amerykę, Rosję, Niemcy czy Chiny – dostarczali i dostarczają zbrodniczym dyktatorom, władcom, prezydentom i watażkom nieporównywalnie większe transporty broni. I jeśli nawet But rzeczywiście – jak krzyczą lewicowe media – ma ręce unurzane we krwi, to w ministerstwach spraw wojskowych na Wschodzie i Zachodzie urzędnicy muszą chyba brodzić we krwi po kolana. Nie przeszkodziło im to jednak wypichcić nakazów aresztowania Wiktora Anatoliewicza Buta w USA, Rosji, a nawet w Belgii.
Kim jest ten największy po Bin Ladenie wróg publiczny całego świata? Żona Ałła, brat Siergiej i najbliżsi współpracownicy przedstawiają go, jako nadzwyczaj rodzinnego, ciepłego faceta i błyskotliwego humanistę. Szczodrze wspierał UNICEF i troszczy się o lasy tropikalne. Podobno uwielbia filmy przyrodnicze i marzy, by kiedyś realizować je samemu dla „National Geographic”. Jest wegetarianinem i zaczytuje się w książkach Paulo Coelho i Carlosa Castanedy. Ma córkę, która pozostaje na pensji w Hiszpanii. Polowanie na Buta rozpoczęto w 2004 roku. Bez podania żadnych powodów Amerykanie zajęli wtedy jego posiadłość w Teksasie i odholowali na sądowy parking dwa modele najnowszych sportowych mercedesów. Ten siarczysty policzek „bezprawia” Wiktor Anatoliewicz rozpamiętuje do dziś. – Nie jestem winny. Nie skrzywdziłbym nawet kota – zwierzał się w jednym z nielicznych udzielonych w swoim życiu wywiadów. Najpierw Amerykanie usiłowali dopaść Buta w Bukareszcie. Agenci amerykańskiej DEA podawali się za emisariuszy lewackich Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC), szukających sposobności zakupu nowoczesnej broni. But od lat prowadził z Kolumbijczykami interesy, a jego samoloty nieraz zrzucały broń wprost do baz partyzanckich w amazońskiej dżungli. Jednak na lotnisku w stolicy Rumunii agenci pozostali sami. But zwietrzył podstęp, a stojący w pustej hali przylotów Amerykanie przeklinali w głos profesjonalizm szmuglera. Ujęto go dopiero w marcu 2008 roku w Bangkoku. I znów Amerykanie podawali się za bojowników z FARC. But dał się zwieść. Umówił się na spotkanie. To rendez-vous ze szmuglerem nie odbyło się – jak można by się było spodziewać po obejrzeniu wielu filmów szpiegowskich – w jakimś obskurnym, zadymionym lokalu na peryferiach, ale w luksusowym, rozświetlonym, pięciogwiazdkowym hotelu Sofitel Silom w samym centrum biznesowej dzielnicy miasta. Zarezerwowano salę konferencyjną na 15. piętrze. Na drzwiach wywieszono kartkę „Nie przeszkadzać”. Rzekomi Kolumbijczycy mieli do wydania 20 milionów dolarów. But zaoferował 700 rakiet ziemia-powietrze oraz 5 tys.karabinów AK-47. Dorzucał skrzynki amunicji i miny. Wpadł w kocioł. Nie stawiał oporu. Wylądował w zatłoczonej celi z mordercami, gwałcicielami i pedofilami. Kapusie spod celi usiłowali wydusić z niego jakieś zwierzenia. Daremnie, bo But, zamiast rozmawiać, wolał się uczyć od kompanów ich języków: urdu, perskiego, tureckiego. Wreszcie przeniesiono go do izolatki – dwa na dwa metry. Stany Zjednoczone niezwłocznie wystąpiły o jego ekstradycję, bo oskarżają Buta o wspieranie międzynarodowego terroryzmu, handel bronią, pranie brudnych pieniędzy i łamanie amerykańskich sankcji. Jednak sprawy proceduralne wlokły się przez długie dwa lata, bo przecież „niezależny” sąd w Tajlandii musiał mieć, znaleźć (?) bądź sfabrykować(?) jakieś argumenty zezwalające na ekstradycję szmuglera. Trzeba przyznać uczciwie, że Tajowie starali się zachować pozory. Kontakty z FARC nie są w Tajlandii zakazane. Bo choć Waszyngton uważa kolumbijskich partyzantów za bandę terrorystów, to w Bangkoku poważa się ich, jako przedstawicieli ruchu politycznego. W sierpniu ubiegłego roku oddalono, więc pierwszy wniosek Amerykanów o wydanie im Buta. Ale w tym roku Jankesi ponowili swe żądanie. Skutecznie. Wtorkowym rankiem 16 listopada na lotnisku Don Muang zaroiło się od setek komandosów w pełnym ordynku. Pojawiło się też drugie tyle Amerykanów z identyfikatorami Drug Enforcement Agency wpiętymi w klapy identycznych marynarek. Buta przywieziono skutego i odzianego w kuloodporną kamizelkę i hełm. Czekał na niego specjalny samolot, który przyleciał z USA. W sądzie dla Południowego Dystryktu Nowego Jorku czekał już akt oskarżenia przeciwko Wiktorowi Butowi alias Wiktorowi Bułakinowi alias Wadimowi Markowiczowi Aminowowi. Pozew 08 CRIM 365 zarzuca mu „konspirację mającą na celu zabijanie obywateli USA” oraz „wspieranie międzynarodowego terroryzmu”. Jeśli zostanie to udowodnione przed sądem, But powędruje za więzienne karty na 20-30 lat. Sędzina Shira Scheidlin zadecydowała, że rozprawa rozpocznie się 10 stycznia 2011 roku. Do tego czasu But pozostanie w areszcie bez możliwości wyjścia za kaucją.
Wyeliminowanie Buta nie ukróci prywatnego handlu bronią. W jego miejsce przyjdą inni. W 2008 roku setka największych szmuglerów na tym rynku zrobiła interesy na jakieś 385 miliardów dolarów (wg szacunków Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem), co oznacza wzrost w porównaniu z rokiem poprzednim o 11 procent. I nic nie wskazuje, by ta tendencja miała się zmienić, nawet w czasach kryzysu. Olgierd Domino