TWARDOWSKI szymborska

JAN TWARDOWSKI

Śpieszmy się

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą

zostaną po nich buty i telefon głuchy

tylko to co nieważne jak krowa się wlecze

najważniejsze tak prędkie że nagle się staje

potem cisza normalna więc całkiem nieznośna

jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy

kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna

zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście

przychodzi jednocześnie jak patos i humor

jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej

tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu

jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon

żeby widzieć naprawdę zamykają oczy

chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć

kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze

a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą

i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą

i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości

czy pierwsza jest ostatnia czy ostatnia pierwsza.

Do moich uczniów

Uczniowie moi, uczenniczki drogie,
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
com wam uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,
i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świetych.

Jurku, z buzią otwartą, dorosły głuptasie-
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie -
czy ci znów dokuczają na pauzie i w klasie -
i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.

Janko Kosiarska z rączkami sztywnymi,
z noskiem co się tak uparł, że został króciutki -
za oknem wiatr czerwcowy z pannami ładnymi -
a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.

Pamiętasz tamta lekcję, gdym o niebie mówi,
te łzy co w okularach na religii stają -
właśnie o robotnikach myślałem z winnicy,
co wołali na dworze - nikt nas nie chce nająć.

Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami -
grubasku i jąkało - osowiały, niemy -
Zosiu coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.

Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie -
Pawełku z wodą w głowie i ty niewdzięczniku
coś mi żaby położył na szkolnym dzienniku.

Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką -
ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci -
z barankiem wielkanocnym. - Bez was świeczki gasną -
i nie ma życ dla kogo.

Ten od głupich dzieci.

TADEUSZ RÓŻEWICZ

Ocalony

Mam dwadzieścia cztery lata

Ocalałem

Prowadzony na rzeź.

To są nazwy puste i jednoznaczne:

Człowiek i zwierzę

Miłość i nienawiść

Wróg i przyjaciel

Ciemność i światło.

Człowieka tak się zabija jak zwierzę

Widziałem:

Furgony porąbanych ludzi

Którzy nie zostaną zbawieni.

Pojęcia są tylko wyrazami:

Cnota i występek

Prawda i kłamstwo

Piękno i brzydota

Męstwo i tchórzostwo.

Jednako waży cnota i występek

Widziałem:

Człowieka który był jeden

Występny i cnotliwy.

Szukam nauczyciela i mistrza

Niech przywróci mi wzrok słuch i mowę

Niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia

Niech oddzieli światło od ciemności.

Mam dwadzieścia cztery lata

Ocalałem

Prowadzony na rzeż.

Zostawcie nas

Zapomnijcie o nas

o naszym pokoleniu

żyjcie jak ludzie

zapomnijcie o nas

my zazdrościliśmy

roślinom i kamieniom

zazdrościliśmy psom

chciałbym być szczurem

mówiłem wtedy do niej

chciałabym nie być

chciałabym zasnąć

i zbudzić się po wojnie

mówiła z zamkniętymi oczami

zapomnijcie o nas

nie pytajcie o naszą młodość

zostawcie nas

List do ludożerców

Kochani ludożercy

nie patrzcie wilkiem

na człowieka

który pyta o wolne miejsce

w przedziale kolejowym

zrozumcie

inni ludzie też mają

dwie nogi i siedzenie

Kochani ludożercy

poczekajcie chwilę

nie depczcie słabszych

nie zgrzytajcie zębami

zrozumcie

ludzi jest dużo będzie jeszcze

więcej więc posuńcie się trochę

ustąpcie

Kochani ludożercy

nie wykupujcie wszystkich

świec sznurowadeł i makaronu

Nie mówcie odwróceni tyłem:

ja mnie mój moje

mój żołądek mój włos

mój odcisk moje spodnie

moja żona moje dzieci

moje zdanie

Kochani ludożercy

nie zjadajmy się Dobrze

bo nie zmartwychwstaniemy

Naprawdę

Warkoczyk

Kiedy już wszystkie kobiety

z transportu ogolono

czterech robotników miotłami

zrobionymi z lipy zamiatało

i gromadziło włosy

Pod czystymi szybami

leżą sztywne włosy uduszonych

w komorach gazowych

w tych włosach są szpilki

i kościane grzebienie

Nie prześwietla ich światło

nie rozdziela wiatr

nie dotyka ich dłoń

ani deszcz ani usta

W wielkich skrzyniach

kłębią się suche włosy

uduszonych

i szary warkoczyk

mysi ogonek ze wstążeczką

za który pociągają w szkole

niegrzeczni chłopcy

WISŁAWA SZYMBORSKA

Rehabilitacja

Korzystam z najstarszego prawa wyobraźni

i po raz pierwszy w życiu przywołuję zmarłych,

wypatruję ich twarzy, nadsłuchuję kroków,

chociaż wiem, ze kto umarł, ten umarł dokładnie.

Czas własną głowę w ręce brać

mówiąc jej: Biedny Jorik, gdzież twoja niewiedza,

gdzież twoja ślepa ufność, gdzież twoja niewinność,

twoje jakośtobędzie, równowaga ducha

pomiędzy nie sprawdzoną a sprawdzoną prawdą?

Wierzyłam, że zdradzili, że nie warci imion,

skoro chwast się natrząsa z ich nieznanych mogił

i kruki przedrzeźniają i śnieżyce szydzą

- a to byli, Joriku, fałszywi świadkowie.

Umarłych wieczność dotąd trwa,

dokąd pamięcią się im płaci.

Chwiejna waluta. Nie ma dnia,

by ktoś wieczności swej nie tracił.

Dziś o wieczności więcej wiem:

można ją dawać i odbierać.

Kogo nazwano zdrajcą - ten

razem z imieniem ma umierać.

Ta nasza nad zmarłymi moc

wymaga nierozchwianej wagi

i zeby sąd nie sądził w noc

i żeby sędzia nie był nagi.

Ziemia wre - a to oni, którzy są już ziemią,

wstają grudka po grudce, garstka obok garstki,

wychodzą z przemilczenia, wracają do imion,

do pamięci narodu, do wieńców i braw.

Gdzież moja władza nad słowami?

Słowa opadły na dno łzy,

słowa słowa nie zdatne do wskrzeszenia ludzi,

opis martwy jak zdjęcie przy błysku magnezji.

Nawet na półoddechu nie umiem ich zbudzić

ja, Syzyf przypisany do piekła poezji.

Idą do nas. I ostrzy jak diament

- po witrynach wylśnionych od frontu,

po okienkach przytulnych mieszkanek,

po różowych okularach, po szklanych

mózgach, sercach, cichutko tną.

Radość pisania

Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las?

Czy z napisanej wody pić,

która jej pyszczek odbije jak kalka?

Dlaczego łeb podnosi, czy coś słyszy?

Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta

spod moich palców uchem strzyże.

Cisza - ten wyraz tez szeleści po papierze i rozgarnia

spowodowane slowem "las" gałęzie.

Nad białą kartką czają się do skoku

litery, które mogą ułożyć się źle,

zdania osaczające,

przed którymi nie będzie ratunku.

Jest w kropli atramentu spory zapas

myśliwych z przymrużonym okiem,

gotowych zbiec po stromym piórze w dół,

otoczyc sarnę, złożyć się do strzału.

Zapominają, że tu nie jest życie.

Inne, czarno na białym, panują tu prawa.

Okamgnienie trwać będzie tak długo, jak zechce,

pozwoli się podzielić na małe wieczności

pełne wstrzymanych w locie kul.

Na zawsze, jesli każę, nic się tu nie stanie.

Bez mojej woli nawet liść nie spadnie

ani źdźbło się nie ugnie pod kropką kopytka.

Jest więc taki świat,

nad ktorym los sprawuje niezależny?

Czas, ktory wiąże łańcuchami znaków?

Istnienie na mój rozkaz nieustanne?

Radość pisania.

Możność utrwalania.

Zemsta ręki śmiertelnej.

Głos w sprawie pornografii

Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie.
Pleni się ta swawola jak wiatropylny chwast
na grządce wytyczonej pod stokrotki.

Dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic.
Zuchwałe nazywanie rzeczy po imieniu,
rozwiązłe analizy, wszeteczne syntezy,
pogoń za nagim faktem dzika i hulaszcza,
lubieżne obmacywanie drażliwych tematów,
tarło poglądów - w to im właśnie graj.

W dzień jasny albo pod osłoną nocy
łączą się w pary, trójkąty i koła.
Dowolna jest tu płeć i wiek partnerów.
Oczy im błyszczą, policzki pałają.
Przyjaciel wykoleja przyjaciela.
Wyrodne córki deprawują ojca.
Brat młodszą siostrę stręczy do nierządu.

Inne im w smak owoce
z zakazanego drzewa wiadomości
niż różowe pośladki z pism ilustrowanych,
cała ta prostoduszna w gruncie pornografia.
Książki, które ich bawią, nie mają obrazków.
Jedyna rozmaitość to specjalne zdania
paznokciem zakreślone albo kredką.

Zgroza, w jakich pozycjach,
z jak wyuzdaną prostotą
umysłowi udaje się zapłodnić umysł!
Nie zna takich pozycji nawet Kamasutra.

W czasie tych schadzek parzy się ledwie herbata.
Ludzie siedzą na krzesłach, poruszają ustami.
Nogę na nogę każdy sam sobie zakłada.
Jedna stopa w ten sposób dotyka podłogi,
druga swobodnie kiwa się w powietrzu.
Czasem tylko ktoś wstanie,
zbliży się do okna
i przez szparę w firankach
podgląda ulicę.

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć - tego nie robi się kotu.

Bo co ma począć kot

w pustym mieszkaniu.

Wdrapywać się na ściany.

Ocierać między meblami.

Nic niby tu nie zmienione,

a jednak pozamieniane.

Niby nie przesunięte,

a jednak porozsuwane.

I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,

ale to nie te.

Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,

także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna

w swojej zwykłej porze.

Coś się tu nie odbywa

jak powinno.

Ktoś tutaj był i był,

a potem nagle zniknął

i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf sie zajrzało.

Przez półki przebiegło.

Wcisneęł się pod dywan i sprawdziło.

Nawet złamało zakaz

i rozrzuciło papiery.

Co więcej jest do zrobienia.

Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,

niech no sie pokaże.

Już on się dowie,

że tak z kotem nie można.

Będzie się szło w jego stronę

jakby się wcale nie chciało,

pomalutku,

na bardzo obrażonych łapach.

I żadnych skoków pisków na początek.

KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI

Rodzicom

A otóż i macie wszystko.

Byłem jak lipy szelest,

na imię mi było Krzysztof,

i jeszcze ciało - to tak niewiele.

I po kolana brodząc w blasku,

ja miałem jak święty przenosić Pana

przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku,

w ziemi brnąc po kolana.

Po co imię takie dziecinne?

po co, matko, taki skrzydeł pokrój?

Taka walka, ojcze, po co - takiej winie?

Od łez ziemi krwawo mi, mokro.

Myślałaś, matko: "On uniesie,

on nazwie, co boli, wytłumaczy,

podźwignie, co upadło we mnie, kwiecie

- mówiłaś - rozkwitaj ogniem znaczeń".

Ojcze, na wojnie twardo.

Mówiłeś pragnąc, za ziemię cirpiąc:

"Nie poznasz człowieczej pogardy,

udźwigniesz sławę ciężką".

I po cóż wiara taka dziecinie,

po cóż dziedzictwo jak płomieni dom?

Zanim dwadzieścia lat minie,

umrze mu życie w złocieniach rąk.

A po cóż myśl taka jak sosna,

za wysoko głowica, kiedy pień tną.

A droga jakże tak prosta

gdy serce niezdarne - proch.

Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli,

nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd.

Miłość, matko - już nie wiem, czy jest.

nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą

Miłość - cóż zrodzi - nienawiść, struny łez.

Ojcze, broń dźwigam pod kurtką,

po nocach ciemno - walczę, wiary więdną.

Ojcze - jak tobie - prócz wolności może i dzieło,

może i wszystko jedno.

Dzień czy noc - matko, ojcze - jeszcze ustoję

w trzaskawicach palb, ja żołnierz, poeta, czasu kurz.

Pójdę dalej - to od was mam: śmierci się nie boję,

dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż.

Ten czas

Miła moja, kochana. Taki to mroczny czas.

Ciemna noc, tak już dawno ciemna noc, a bez gwiazd,

po której drzew upiory wydarte ziemi - drżą.

Smutne nieba nad nami jak krzyż złamanych rąk.

Głowy dudnią po ziemi, noce schodzą do dnia,

dni do nocy odchodzą, nie łodzie - trumny rodzą,

w świat grobami odchodzą, odchodzi czas we snach.

A serca - tak ich mało, a usta - tyle ich.

My sami - tacy mali, krok jeszcze - przejdziem w mit.

My sami - takie chmurki u skrzyżowania dróg,

gdzie armaty stuleci i krzyż, a na nim Bóg.

Te sznury, czy z szubienic? długie, na końcu dzwon -

to chyba dzwon przestrzeni. I taka słabość rąk.

I ulatuje - słyszę - ta moc jak piasek w szkle

zegarów starodawnych. Budzimy się we śnie

bez głosu i bez mocy i słychać, dudni sznur

okutych maszyn burzy. Niebo krwawe, do róży

podobne - leży na nas jak pokolenia gór.

I płynie mrok. Jest cisza. Łamanych czaszek trzask;

i wiatr zahuczy czasem, i wiek przywali głazem.

Nie stanie naszych serc. Taki to mroczny czas.

Biała magia

Stojąc przed lustrem ciszy

Barbara z rękami u włosów

nalewa w szklane ciało

srebrne kropelki głosu.

I wtedy jak dzban- światłem

zapełnia sie i szkląca

przejmuje w siebie gwiazdy

i biały pył miesiąca.

Przez ciała drżący pryzmat

w muzyce białych iskier

łasice sie prześlizną

jak snu puszyste listki.

Oszronia sie w nim niedźwiedzie,

jasne od gwiazd polarnych,

i myszy się strumień przewiezie

płynąc lawina gwarną.

Aż napełniona mlecznie,

w sen sie powoli zapadnie,

a czas melodyjnie osiądzie

kaskada blasku na dnie.

Więc ma Barbara srebrne

ciało. W nim pręży się miękko

biała łasica milczenia pod niewidzialna ręką.

Pokolenie

Zima 41r.)

Do palców przymarzły struny

z cienkiego krzyku roślin.

Tak się dorasta do trumny,

jakeśmy w czasie dorośli.

Stanęły rzeki ognia

ścięte krą purpurową;

po nocach sen jak pochodnia

straszy obciętą głową.

Czegoż ty jeszcze? W mrozie

świat jest jak z trocin sypki.

Oczu stężały orzech.

To śnieg, to nie serce tak skrzypi.

Każdy - kolumną jesteś,

na grobie pieśni własnych

zamarzły. Czegoż ty jeszcze?

To śmierć - to nie włosy blasku.

To soli kulki z nieba?

Czy łzy w krzemień twarzy tak wrosły?

Czy ziemia tak bólem dojrzewa,

jakeśmy w czasie dorośli?

Pokolenie II

Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.

Kłosy brzuch ciężki w górę unoszą

i tylko chmury - palcom lub włosom

podobne - suną drapieżnie w mrok.

Ziemia owoców pełna po brzegi

kipi sytością jak wielka misa.

Tylko ze świerków na polu zwisa

głowa obcięta strasząc jak krzyk.

Kwiaty to krople miodu - tryskają

ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała,

pod tym jak korzeń skręcone ciała,

żywcem wtłoczone po ciemny strop.

Ogromne nieba suną z warkotem.

Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.

Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą,

czuwając w dzień, słuchając w noc.

Pod ziemią drążą strumyki - słychać -

krew tak nabiera w żyłach milczenia,

ciągną korzenie krew, z liści pada

rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.

Nas nauczono. Nie ma litości.

Po nocach śni się brat, który zginął,

któremu oczy żywcem wykłuto,

którem kości kijem złamano;

i drąży ciężko bolesne dłuto,

nadyma oczy jak bąble - krew.

Nas nauczono. Nie ma sumienia.

W jamach żyjemy strachem zaryci,

w grozie drążymy mroczne miłości,

własne posągi - źli troglodyci.

Nas nauczono. Nie ma miłości.

Jakże nam jeszcze uciekać w mrok

przed żaglem nozdrzy węszących nas,

przed siecią wzdętą kijów i rąk,

kiedy nie wrócą matki ni dzieci

w pustego serca rozpruty stąk.

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,

żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.

Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.

Szukamy serca - bierzemy w rękę,

nasłuchujemy: wygaśnie męka,

ale zostanie kamień - tak - głaz.

I tak staniemy na wozach, czołgach,

na samolotach, na rumowisku,

gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga,

gdzie zimny potop omyje nas,

nie wiedząc: stoi czy płynie czas.

Jak obce miasta z głębin kopane,

popielejące ludzkie pokłady

na wznak leżące, stojące wzwyż,

nie wiedząc, czy my karty iliady

rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,

czy nam postawią, z litości chociaż,

nad grobem krzyż.

Z głową na karabinie

Nocą słyszę, jak coraz bliżej

drżąc i grając krąg się zaciska.

A mnie przecież zdrój rzeźbił chyży,

wyhuśtała mnie chmur kołyska.

A mnie przecież wody szerokie

na dźwigarach swych niosły ptaki

bzu dzikiego; bujne obłoki

były dla mnie jak uśmiech matki.

Krąg powolny dzień czy noc krąży,

ostrzem świszcząc tnie już przy ustach,

a mnie przecież tak jak innym

ziemia rosła tęga - nie pusta.

I mnie przecież jak dymu laska

wytryskała gołębia młodość;

teraz na dnie śmierci wyrastam

ja - syn dziki mego narodu.

Krąg jak nożem z wolna rozcina,

przetnie światło, zanim dzień minie,

a ja prześpię czas wielkiej rzeźby

z głową ciężką na karabinie.

Obskoczony przez zdarzeń zamęt,

kręgiem ostrym rozdarty na pół,

głowę rzucę pod wiatr jak granat,

piersi zgniecie czas czarną łapą;

bo to była życia nieśmiałość,

a odwaga - gdy śmiercią niosło.

Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało

wielkie sprawy głupią miłością.

Modlitwa do Bogarodzicy

Któraś wiodła jak bór pomruków

ducha ziemi tej skutego w zbroi szereg,

prowadź nocne drogi jego wnuków,

byśmy milcząc umieli umierać.

Któraś była muzyki deszczem,

a przejrzysta jak świt i płomień,

daj nam usta jak obłoki niebieskie,

które czyste - pod toczącym się gromem.

Która ziemi się uczyłaś przy Bogu,

w której ziemia jak niebo się stała,

daj nam z ognia twego pas i ostrogi,

ale włóż je na człowiecze ciała.

Któraś serce jak morze rozdarła

w synu ziemi i synu nieba,

o, naucz matki nasze,

jak cierpieć trzeba.

Która jesteś jak nad czarnym lasem

blask - pogody słonecznej kościół,

nagnij pochmurną broń naszą,

gdy zaczniemy walczyć miłością.

Elegia o… [chłopcu polskim]

Oddzielili cie, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,

haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,

malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,

wyszywali wisielcami drzew płynące morze.

Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,

gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.

Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,

przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
144 171 R4Kontynuacje poetyckie(J Iwaszkiewicz,J Twardowski,T Różewicz,W Szymborska)
Szymborska
informacje porownanie skal twardosci
Pomiary twardoścoi
03 - Pomiar twardości sposobem Brinella, MiBM Politechnika Poznanska, IV semestr, labolatorium wydym
Sprawko badanie twardosci, Studia, WIP PW, I rok, MATERIAŁY METALOWE I CERAMICZNE, SPRAWOZDANIA
Sprawozdanie nr 4 Oznaczanie odczynu i twardości wody
wnioski twardość
Chrześcijańska pedagogika personalno egzystencjalna ks Twardowski
Przymiotniki twardotematowe końcówki rodzajowe
cw6 pomiar twardosci
konspekt Interpretacja wiersza Wisławy Szymborskiej Utopia
Czemuś smutna duszo ma (Twardowski)
1125806 Mickiewicz Pani Twardowska
Szymborska, Uczelnia
POMIAR TWARDOŚCI SPOSOBEM BRINELLA, POLITECHNIKA POZNAŃSKA, LOGISTYKA, semestr I, mechanika i wytrzy

więcej podobnych podstron