549

Łaska w życiu grzesznika. Evelyn Waugh Pisarka Nancy Mitford zapytała kiedyś Evelyna Waugha, jak może zachowywać się tak strasznie i nadal uważać za praktykującego katolika. „Nie masz pojęcia — odpowiedział Waugh — o ile byłbym gorszy, gdybym nie był katolikiem. Bez nadprzyrodzonej pomocy trudno byłoby mi być człowiekiem”. I rzeczywiście historia życia Evelyna Waugha, konwertyty na katolicyzm i świetnego angielskiego pisarza nie stanowi dobrego materiału hagiograficznego. Jest raczej gotowym materiałem na książkę, w takim gatunku, jakie pisał sam Waugh. A bohaterami jego twórczości w znakomitej większości nie są ludzie święci, a wręcz przeciwnie; są to raczej opowieści o działaniu łaski w życiu ludzi grzesznych — o czym autor wspomniał we wstępie do swej najsłynniejszej chyba powieści zatytułowanej Znowu w Brideshead (Brideshead Revisited, 1945). Evelyn Waugh urodził się w roku 1903 w dobrze sytuowanej londyńskiej rodzinie należącej do tzw. wyższej klasy średniej. Jego ojciec był wydawcą i krytykiem literackim, ale to nie on wzniecił w młodym Evelynie pasję artystyczną — nie łączyła ich jakaś szczególna więź, tym bardziej że ojciec zdecydowanie faworyzował swego starszego syna, Aleka. Młody Evelyn pozostawał więc pod wpływem matki, Katarzyny. Wychowywanie u jej boku sprawiło, że zainteresował się sztukami plastycznymi, szczególnie malarstwem, ale także uczyniło go młodzieńcem, jak się wydaje, zdecydowanie nadwrażliwym. Ojciec chciał, aby obaj synowie ukończyli cieszące się prestiżem Sherborne College, ale na skutek skandalu obyczajowego, gdy Alec, uczeń Sherborne, został oskarżony o homoseksualny romans, droga Evelyna do tej szkoły była zamknięta. Rozpoczął więc naukę w Lancing College w Sussex, który był pod silnym wpływem tradycji anglokatolickiej. Jednak czas spędzony w Lancing był dlań rozczarowaniem. Nie potrafił odnaleźć się w grupie rówieśników, a rozziew pomiędzy naukami tam głoszonymi a zachowaniem uczniów, które uznawał za „dzikie i amoralne”, sprawił, że z czasem coraz bardziej dystansował się od wiary. Gdy rozpoczynał studia nad historią najnowszą w oksfordzkim Hertford College, deklarował się już jako agnostyk, który na dodatek, uwolniony spod religijnej presji, miał skłonność do zabawy i częstego zaglądania do kieliszka. Towarzyszyli mu w tym nowi przyjaciele — artyści, miłośnicy sztuki i poeci, w większości pochodzący z klas wyższych i arystokracji. Waugh nawiązał wówczas kilka romansów, w tym dwa o charakterze homoseksualnym. Zapytany później, w jakiej dyscyplinie sportowej reprezentował Hertford, odpowiedział: „W piciu!”. Nie dziwi więc, że ostatecznie nie złożył końcowych egzaminów, porzucił Oksford i rozpoczął kolejne studia, tym razem w londyńskiej Heatherley School of Fine Art. Jednak i tam nie doznał poczucia spełnienia — nigdy nie zrealizował swego głębokiego pragnienia, którym było zdobycie sławy równej podziwianym przez niego prerafaelitom [1]. W wieku 22 lat, o czym wspomina w swoich dziennikach, planował targnąć się na własne życie, ale w ostatniej chwili odstąpił od tego zamiaru. Dochodząc do równowagi, rozpoczął pracę literacką. Pierwszy sukces przyniosła mu wydana w 1928 roku powieść Zmierzch i upadek (Decline and Fall), opowiadająca o perypetiach młodego studenta teologii, wydalonego z Oksfordu za obrazę moralności. Już wówczas jego pisarstwo charakteryzowało się bardzo inteligentnym, ironicznym i momentami dość mrocznym poczuciem humoru. W tym czasie pojął za żonę Evelynę Gardiner[2]. Wydawało się, że małżonkowie darzą się autentycznym uczuciem, jednak Evelyna okazała się niewierna. Zdrada spowodowała rozpad związku i rozwód, ale także natchnęła młodego pisarza do napisania kolejnej powieści, która przysporzyła mu sławy. Zatytułował ją Garść prochu (A Handful of Dust, 1934). Nieszczęśliwe małżeństwo skłoniło Evelyna do głębszej refleksji nad własnym życiem, co doprowadziło go w 1930 roku do przyjęcia wiary katolickiej. Wyjechał później w podróż do Afryki i Ameryki Południowej. W tym czasie okrzepł w swym katolicyzmie, który pomógł mu zapomnieć o dotychczasowych, złych doświadczeniach i związać się z kolejną kobietą[3], katoliczką Laurą Herbert. Małżeństwo okazało się szczęśliwe i pobłogosławione siedmiorgiem dzieci. Waugh nie przerwał twórczości pisarskiej, a na lata spędzone z Laurą przypadają jego największe sukcesy literackie — z pewnością będzie jeszcze o nich mowa w tym cyklu. Trzeba powiedzieć, że wspomnienia doświadczeń młodości stały się doskonałym materiałem do późniejszej twórczości literackiej, w której Evelyn Waugh, wystrzegając się nieznośnego moralizatorstwa, potrafił przekazać czytelnikowi katolicką wizję świata skuteczniej i bardziej autentycznie niż niejedno dzieło teologiczne. Było tak m.in. dlatego, że pisząc nawet o najpoważniejszych sprawach, nigdy nie porzucił swego specyficznego poczucia humoru i dużej bezpośredniości. Było to widoczne także wówczas, gdy na początku lat 60. XX wieku, w trakcie II Soboru Watykańskiego, już ze straconych pozycji (czego miał chyba pełną świadomość i co doprowadziło go do depresji) bronił w listach i artykułach tego Kościoła, który 30 lat wcześniej był ratunkiem dla jego duszy i którego skarbem była nieskażona błędami liturgia. Jakub Pytel

PRZYPISY:

[1] The Pre‑Raphaelite Brotherhood (Bractwo Prerafaelitów) — stowarzyszenie artystyczne założone w Londynie w 1848 r. przez studentów The Royal Academy of Art: J. E. Millaisa, W. Hunta, D. G. Rossettiego i jego brata W. M. Rossettiego. Występowali przeciwko wiktoriańskiej, czysto akademickiej sztuce i głosili program sztuki odrodzonej moralnie, wzorowanej na twórczości mistrzów wczesnego włoskiego renesansu. Program grupy oparty był na poglądach J. Ruskina oraz idei odnowy sztuki poprzez sięgnięcie do twórczości włoskich mistrzów wczesnorenesansowych oraz W. Blake’a. Z jednej strony marzyli o powrocie średniowiecza, z drugiej starali się zmierzyć z problemami swoich czasów.

[2] Angielskie imię „Evelyn” może być zarówno imieniem męskim, jak żeńskim, choć skojarzenie z kobietą jest zdecydowanie powszechniejsze; przyjaciele małżeństwa Waugh dla rozróżnienia nazywali ich she‑Evelyn i he‑Evelyn (ona‑Evelyn i on‑Evelyn).

[3] Pierwsze małżeństwo E. Waugh zostało uznane przez Kościół katolicki za nieważnie zawarte.

Do Ojców Soborowych – Evelyn Waugh Mówię wyłącznie w moim własnym imieniu, ale uważam się za dość typowego angielskiego katolika. To, że byłem wychowany w innym środowisku, nie wprawia mnie w zakłopotanie. Jestem katolikiem od 32 lat i okres ten przypadł na czas nazywany w życiu człowieka „latami rozumnymi”; to dłużej, jak sądzę, niż w przypadku wielu „postępowców”. Co więcej uważam, że duża część europejskich katolików, mimo chrztu i I Komunii, jest w rzeczywistości „konwertytami” w tym sensie, że wstąpili [do Kościoła] na pewnym etapie dorastania czy dojrzałości, w chwili podjęcia osobistego wyboru pomiędzy przyjęciem a odrzuceniem katolickich przekonań. Sądzę, że jestem typowy dla tej najszerszej warstwy w Kościele, będącej z dala od jego liderów, znacznie dalej od jego świętych; wyraźnie, również, od wątpiących, niepokornych, zrozpaczonych dusz, które są tak charakterystyczne dla współczesnej powieści i dramatu. Uczestniczymy w niewielkiej części — z wyjątkiem sytuacji angażujących nasze osobiste sympatie — publicznego życia Kościoła, życia jego niezliczonych pobożnych i dobroczynnych instytucji. Zachowujemy wiarę, staramy się przestrzegać prawa moralnego, chodzimy na Mszę w dniach, w których katolicy łacińscy mają taki obowiązek, wspieramy duchowieństwo. Rzadko mamy jakiś bezpośredni kontakt z hierarchią. Zmagamy się z pewnymi przeszkodami w wychowaniu naszych dzieci w wierze. Mamy nadzieję umrzeć umocnieni ostatnim namaszczeniem. W każdym stuleciu stanowiliśmy przeważającą część wiernych i wierzymy, że to dla nas, tak dla świętych, jak notorycznych grzeszników, został założony Kościół. Czy Ojcowie Soborowi nie są zainteresowani usłyszeniem naszego głosu?

Tekst ukazał się w magazynie „The Spectator” 23 listopada 1962 r., tłum. J. Pytel

Evelyn Waugh wobec reformy liturgii

«Jeszcze raz to samo, proszę», „The Spectator”, 23 XI 1962 r. (fragment).

Nowa katolicka katedra w Liverpoolu[1] zgodnie z planem ma być okrągła. Członkowie zgromadzenia mają być rozmieszczeni na kilku kondygnacjach, jak gdyby w teatrze anatomicznym. Jeśli podniosą wzrok, będą patrzeć na siebie nawzajem. Plecy często rozpraszają uwagę; twarz będzie jeszcze bardziej. Zamiarem jest doprowadzenie wszystkich jak najbliżej ołtarza. Zastanawiam się, czy architekt badał sposób, w jaki ludzie zajmują miejsca podczas normalnej Mszy parafialnej. We wszystkich kościołach, które są mi dobrze znane, przednie ławki zapełniają się ostatnie.

Fragment listu arcybiskupa Jana Carmela Heenana[2] do E. Waugha, 25 XI 1962 r.

A swoją drogą w mojej katedrze nikt nie będzie spoglądał nikomu w twarz (chyba że, ukradkiem, dwoje młodych kochanków). Ołtarz główny nie jest w centrum [okręgu] i nie będzie za nim ludzi. Droga dla kapłanów rozdających Najświętszy Sakrament podczas Mszy będzie wolna.

List do redakcji „The Tablet”, 16 III 1963 r.

Szanowny Panie! Wschodnie Kościoły unickie zachowują tak bardzo im drogie starożytne formy kultu i liturgie, które w wielu przypadkach pozostają niezrozumiałe dla wiernych. Czyż nie pora, by zażądać podobnych przywilejów dla rzymskich katolików? Czy poprze Pan apel do Stolicy Świętej o ustanowienie Łacińskiego Kościoła Unickiego, którego ryty zostaną zachowane w takiej postaci, w jakiej istniały za panowania Piusa IX? Pański posłuszny sługa, Evelyn Waugh

Fragment listu do redakcji „Catholic Herald”, 7 VIII 1964 r.

Na koniec słowo o liturgii. Robienie hałasu jest dla Niemców naturalne. Defilady w świetle pochodni i rozwrzeszczane gromady członków Hitlerjugend wyrażały narodową pasję. Dobrze, że „skanalizowano” to w życie Kościoła. Ale to jest najzupełniej nieangielskie. Nam nie potrzeba Sieg Hail. Modlimy się w ciszy. „Uczestnictwo”[3] we Mszy nie oznacza, że wsłuchujemy się we własne głosy, ale że Bóg słucha naszych głosów. Tylko On wie, kto uczestniczy we Mszy. Uważam, porównując rzeczy małe z wielkimi, że „uczestniczę” w dziele sztuki, gdy je studiuję i podziwiam w milczeniu. Nie potrzeba krzyczeć. Każdy, kto grał w sztuce [teatralnej] wie, że można deklamować na scenie, podczas gdy myśli mogą błądzić gdziekolwiek. Jeśli Niemcy chcą być hałaśliwi, niech będą, ale dlaczego zakłócają nasze nabożeństwa?

„Różnorodność” jest uznawana przez progresistów za jeden ze środków przeciwko ciasnocie Romanitá. Może pozwolą na nią angielskim katolikom. Teraz jestem stary, ale gdy zostałem przyjęty do Kościoła, byłem młody. I wcale nie przyciągnął mnie splendor jego wspaniałych ceremonii, które protestanci mogą dobrze skopiować. Jednym z pomniejszych powabów Kościoła, które najbardziej mnie pociągnęły, był widok kapłana i ministranta podczas cichej Mszy — podchodzących do ołtarza bez rozglądania się, by sprawdzić, jak wielu — lub jak niewielu — ludzi jest w kościele. Rzemieślnik i jego czeladnik; człowiek i praca, do której on jeden ma kwalifikacje. To jest Msza, którą z czasem zrozumiałem i pokochałem. Oczywiście, niech krzykacze mają swoje „dialogi”, ale niech całkowicie nie zapominają o nas, którzy cenimy ciszę. Abp Jan Carmel Heenan do E. Waugha, 20 VIII 1964 r.

Drogi Panie Waugh! (…) Ale proszę nie rozpaczać. Zmiany nie są tak wielkie, jak próbuje się to przedstawiać. Mimo, że termin wprowadzenia nowej liturgii został wyznaczony, to będę zaskoczony, jeśli wszyscy biskupi będą chcieli, aby wszystkie Msze każdego dnia były odprawiane w nowym rycie. Postaramy się w miarę potrzeb pamiętać o wszystkich — tatuśkach, tradsach, rockersach, modsach, tych trendy i tych nie‑trendy[4].

List do abp. Jana Carmela Heenana, 3 I 1965

Drogi Księże Arcybiskupie! Proszę o wybaczenie, że pozwalam sobie Ekscelencję kłopotać. Czytam w wielu gazetach, że duchowni chętnie przyjmują rady od świeckich. Wątpię, czy to prawda, ale życzliwość, jakiej doznałem podczas naszego ostatniego spotkania, ośmiela mnie, by pisać. Zostałem odprawiony przez Ekscelencję z zapewnieniem, że zmiany [liturgiczne], które zostaną wprowadzone, będą umiarkowane. Nie wiem, jak sprawy mają się w Westminsterze. Na prowincji panuje tohu babohu[5] (jeśli wolno mi użyć cytatu z języka skądinąd mi nieznanego). Abstrahując od cierpień związanych z obserwowaniem bałaganu w naszych duchowych zwyczajach (i wiem, że to niewiele w porównaniu z poważnymi niebezpieczeństwami dla wiary i moralności otwarcie proponowanymi na soborze), moi przyjaciele i ja najzupełniej nie pojmujemy nowego kształtu Mszy. Pogląd, że przyciągnie on protestantów, jest pozbawiony podstaw. Anglikanie mają elegancką i zrozumiałą formę nabożeństw. Wszystko, czego im brakuje, to ważnych święceń, które uczyniłyby je lepszymi. Jeśli pożądana jest Msza w całości po angielsku, to pierwszy modlitewnik Edwarda VI, z nielicznymi zmianami, będzie zadowalający. Zamiast tego mamy mieszaninę greki, łaciny i prostackiej angielszczyzny. Podczas starej Mszy jedno spojrzenie na ołtarz wystarczyło, bym dokładnie wiedział, która to część liturgii. Głos księdza był często niedosłyszalny i niezrozumiały. Nie piszę z pychą właściwą studentowi filologii klasycznej. Rzeczywiście znam łacinę słabiej niż znałem ją 45 lat temu, lecz skupienie się na czynnościach kapłana nie wymaga modlitewnej doskonałości. Wielokrotne wstawanie i powtarzanie „I z tobą” szkodzi temu stosunkowo intymnemu związkowi i „partycypacji”. Niektóre części Mszy były znane najmniej wykształconym, np. Pater noster, Credo, Domine, non sum dignus etc. A te zostały zaprowadzone jedynie w języku angielskim. Dlaczego wciąż nudzimy o zapisywaniu [dzieci] do katolickich szkół, jeśli te nie są w stanie przekazać takich podstaw?

Dlaczego Corpus Christi zostało przetłumaczone? Czy w przyszłości mamy mieć „procesje Ciała Chrystusa”[6]?

Dlaczego zostaliśmy pozbawieni modlitw przy komunii, które zachowali nawet anglikanie: custodiat animam in vitam aeternam? Słyszałem ostatnio kazanie (oczywiście nie z ust czcigodnego kanonika Iles[7]), gdzie powiedziano nam, że nie odnosiliśmy korzyści z Mszy, jeżeli nie przyjmowaliśmy Komunii, chyba że jesteśmy w stanie grzechu śmiertelnego. Martindale i Knox nie żyją. Może są młodzi kaznodzieje. Nie miałem jednak szczęścia ich usłyszeć. Po co wszystkie te kazania, gdy ludzie nie wiedzą, o co chodzi[8].

Dlaczego Agnus Dei jest najpierw po łacinie, później po angielsku?

Dlaczego ksiądz recytuje Credo, które wszyscy znamy, z ambony?

Msza święta nie daje mi już pociechy i zbudowania. Obym nigdy, o co proszę Boga, nie porzucił wiary, ale uczęszczających do kościoła czeka teraz ciężka próba. Prawdopodobnie w tygodniu po Oktawie Wielkanocnej Ekscelencja i Jego koledzy biskupi będą dyskutować o skutkach tych „eksperymentów”[9]. Proszę powiedzieć im, jak wielki powodują one niepokój, i proszę, módlcie się o wytrwałość dla mnie. Szczerze oddany Evelyn Waugh

Z listu do lady Diany Cooper[10] Combe Florey House, 7 II 1965 r.

Najdroższa! Miło pojechać do Rzymu. Niszczą tam teraz wszystko, co powierzchownie atrakcyjne w moim Kościele. Wielki to dla mnie smutek — ten jeden raz niezasłużony. Jeśli spotkasz kardynała Beę, pluń mu w oczy. Twój Bo

List do prałata McRaveya Combe Florey House, 15 IV 1965 r.

Czcigodny Księże Prałacie! Proszę darować, że Księdza trudzę, ale mówią mi, że często łaskawie udziela Ksiądz specjalistycznych porad zaniepokojonym świeckim. Kiedy 35 lat temu uczono mnie zasad wiary, dowiedziałem się o obowiązku uczestnictwa we Mszy świętej w święta nakazane, że (a) stosuje się on jedynie do tych, którzy mieszkają w odległości do 3 mil od kościoła, oraz że wynalezienie samochodu nie zmieniło tego rozporządzenia; a także (b), że obowiązek ten dotyczy Mszy od ofertorium do Komunii kapłana.Czy to prawo obowiązuje nadal? Nie pytam, co dla mnie najlepsze, a jedynie o minimum, które muszę spełnić, by nie popaść w grzech ciężki. Nową liturgię uważam za pokusę przeciw wierze, nadziei i miłości, ale, z Bożą pomocą, nie wystąpię z Kościoła. Dołączam kopertę na Księdza łaskawą odpowiedź. Uniżony sługa E. Waugh

Z listu do lady Diany Cooper Combe Florey House, 9 III 1966 r.

Najdroższa Diano! (…) W ciągu ostatnich dwóch lat bardzo się postarzałem. Nie jestem chory, lecz osłabiony. Nie mam ochoty nigdzie iść i nic robić. Wiem, że jestem okropnym nudziarzem. Sobór Watykański wypruł ze mnie wnętrzności (…).

Z listu do lady Diany Cooper Combe Florey House, 30 III 1966 r.

Najdroższa Diano! (…) Wielkanoc tak wiele dla mnie znaczyła przed papieżem Janem i jego soborem — oni zniszczyli piękno liturgii. Jeszcze nie oblałem się benzyną i nie poszedłem z dymem, ale trzymam się teraz wiary z uporem pozbawionym radości. Chodzenie do kościoła to już tylko wypełnianie obowiązku. Nie doczekam już powrotu do normalności. W wielu krajach jest gorzej (…).

Z listu Małgorzaty Waugh (córki pisarza) do lady Diany Cooper Combe Florey House, Czwartek w Oktawie Wielkanocy (14 IV 1966 r.)

Droga Lady Diano! Proszę nie martwić się zbytnio Papą. Myślę, że to był rodzaj niesamowitego cudu. Wie Pani, jak pragnął umrzeć, a umierał w Niedzielę Wielkanocną, kiedy cała liturgia traktuje o śmierci i zmartwychwstaniu, po Mszy łacińskiej i Komunii św., dokładnie tak, jak tego chciał. Jestem pewna, że modlił się o to, aby umrzeć podczas Mszy. Jestem bardzo, bardzo rada ze względu na niego. W ostatnich dniach często o Pani wspominał… Fragmenty listów i artykułów z 16 III 1963; 7 II i 15 IV 1965 w tłumaczeniu Pawła Długosza; z 23 i 25 XI 1962; 7 i 20 VIII 1964; 3 I, 7 II, 15 IV 1965; 9 i 30 III 1966 w tłumaczeniu Jakuba Pytla.

PRZYPISY:

[1] Idzie o katedrę Chrystusa Króla w Liverpoolu, której budowę wówczas rozpoczęto i która została konsekrowana w roku 1967.

[2] Jan Karmel Heenan (1905–1975), od 1951 r. biskup Leeds, w 1957 mianowany arcybiskupem Liverpoolu, a w 1963 arcybiskupem Westminsteru i prymasem Anglii i Walli. Kapelusz kardynalski otrzymał w 1965 r. Uczestnik soboru i umiarkowany zwolennik jego reform. W 1967 roku poparł świeckich pragnących uzyskać indult na uczestnictwo we Mszach św. celebrowanych według mszału Jana XXIII po zmianach z roku 1965 i 67(tzw. indult Agaty Christie).

[3] Ang. participation — odwołanie do „participatio actuosa”, często błędnie rozumianego przez współczesnych liturgistów, jako „czynne uczestnictwo” wiernych w konkretnych liturgicznych posługach, a przynajmniej jako niezbędna konieczność zaangażowania w dialog liturgiczny.

[4] Rockers, Mods… — bp Heenan odwołuje się do popularnych w latach 60. XX w. miejskich subkultur młodzieżowych, stawiając je na równi (prawda, że w żartobliwym tonie) z „pops” — tatuśkami, czyli ludźmi starszymi, i „trads”, czyli katolickimi tradycjonalistami.

[5] Hebraizm oznaczający chaos, zaczerpnięty z Księgi Rodzaju (1,2).

[6] W Anglii uroczystość Bożego Ciała tradycyjnie nosiła łacińską nazwę Corpus Christi.

[7] Proboszcz w Tauton, gdzie Waugh był parafianinem.

[8] Fragment nie dość jasny. Prawdopodobnie autor miał na myśli to, że w wraz ze zmianami liturgicznymi nie tylko wiernych przyzwyczajonych do łaciny „zasypano” angielszczyzną w liturgii, ale także księża poczuli się w obowiązku głosić kazania podczas każdej Mszy (najczęściej słabo przygotowane), co wcześniej było zupełnie niespotykane.

[9] W tygodniu po Oktawie Wielkanocnej, nazywanym w Anglii Low Week (‘niskim tygodniem’) — w odróżnieniu od samej oktawy nazywanej High Week (‘tygodniem wysokim’) miały miejsce zwyczajowe, doroczne spotkania biskupów Anglii i Walii (tradycja ta nie została zarzucona po powołaniu przez Pawła VI w 1966 r. narodowych konferencji episkopatów).

[10] Lady Diana Cooper (1892–1986), przyjaciółka E. Waugha z lat młodości; arystokratka (wicehrabina Norwich), członkini londyńskiej socjety i uznana aktorka. Tekst ukazał się drukiem w czerwcu ubiegłego roku w miesięczniku Zawsze wierni, w cyklu zatytułowanym “Sławni konwertyci”.

Żydomasońska rewolucja w Kościele Katolickim: heavymetalowy „ksiądz” z Tarragony

Źródło: www.traditioninaction.org

Data publikacji: 12.12.2010

Tłum. z jęz. ang. GREGORIUS

Powyżej przedstawiamy zdjęcie zrobione podczas „mszy rockowej” w katedrze miasta Tarragona w Hiszpanii dnia 08.04.2010 roku. Celebrantem jest „ojciec” Jony (jego pseudonim estradowy). Jego prawdziwe nazwisko to Joan Enric Reverte i jest „księdzem” w kościele parafialnym pw. Św. Piotra Apostoła w Alcanar, także leżącym w prowincji Tarragona. Jest on wykonawcą piosenek z rodzaju heavy metal rock. Jego mansono-lennonowy sataniczny wygląd i jego fryzura, jak i gwałtowność rytmu jego piosenek są nieco łagodzone przez ich pacyfistyczne treści. Czy cieszy się poparciem swoich zwierzchników diecezjalnych? Tak, i to od bardzo dawna. W seminarium założył swój pierwszy zespół o nazwie „The Seminary Rock”. Po swoim wyświęceniu w 1992 roku rozpoczął prowadzenie szkoły gitarowej dając lekcje gry na gitarze miejscowej młodzieży. Później w 1999 roku założył grupę „The Property”, z którą zwykle koncertuje obecnie. W 2005 roku wydał swój pierwszy album „Provocando la Paz” (Podżeganie do pokoju). Cała ta działalność rockowa bardzo raduje i ma poparcie jego „neokościelnych” zwierzchników. Poniżej pokazujemy niektóre zdjęcia „ojca” Joana, zaczerpnięte z jego videoclipu „Jerusalem” w którym występuje odmawiając żydowskie modlitwy rabinów izraelskich, promując takie zachowanie jako wzór do naśladowania w celu osiągnięcia pokoju.

Zob. wideo:

http://www.youtube.com/watch?v=PZou1NCVEcs&feature=player_embedded

PS. Spis tłumaczeń Gregoriusa o żydomasońskiej rewolucji w Kościele Katolickim:

Magiczno – syjonistyczna czapa Benedykta XVI

Kto zabił Jezusa?

Hutton Gibson, tradycjonalistyczny pisarz katolicki oskarża Benedykta – Ratzingera o homoseksualizm

Masoni w brazylijskiej katedrze katolickiej

ŚDM – czy to już marsz w kierunku sakralnego burdelu?

Francuski biskup bierze udział w masońskiej konferencji

B’nai B’rith składa hołd Bendedyktowi XVI

Heavy metalowy mnich odchodzi

Same niebiosa grzmotnęły Benedykta-Ratzingera na jego „Katolickim Woodstocku”

A „Katolicki” Woodstock rozkwita

Meksykańska żydomasoneria opłakuje śmierć „Jana XXIII”

BENEDYKT ODDAJE CZEŚĆ ŻYDOWSKIM „ŚWIĘTYM” KSIĘGOM

„PAPIEŻ WOJTYŁA NAGRODZONY PRZEZ ŻYDOMASONERIĘ”

RATZINGER – HEROLD JUDAIZMU

Tęczowe ornaty

PRZEDSTAWICIELE RÓŻNYCH CHRZEŚCIJAŃSKICH KONFESJI KOŃCZĄ KURS JUDAIZMU

Chłoptasie Benedykta

GROZA I PRZERAŻENIE

SAM SIĘ WYBRAŁ?

RATZINGER – ŻYD WEDŁUG RELIGIJNEGO PRAWA ŻYDOWSKIEGO

ŻYDOWSKI RODOWÓD RATZINGERA

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Niech Skrzypczak przekona Lamlę Z gen. dyw. dr. Romanem Polką, byłym dowódcą jednostki specjalnej GROM, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Minister obrony Tomasz Siemoniak powiedział, że samoloty dla VIP-ów nie wyznaczają prestiżu Polski. - Owszem, to oznacza prestiż, jak zresztą wiele innych rzeczy, np. posiadanie armii. Po to się organizuje różnego rodzaju defilady, parady, w których bierze się udział, że stanowią one o zewnętrznej oznace tego prestiżu. Rządowa flota to sygnał dla naszych partnerów, że nie jesteśmy jakimś malutkim państwem, którego na nic nie stać, ale krajem, który przede wszystkim ma szacunek dla swoich władz państwowych. Państwem, które zapewnia godne środki transportu dla własnego prezydenta i premiera, by we właściwy sposób mogli nas reprezentować. Jako obywatel Rzeczypospolitej będę źle się czuł, gdy prezydent mojego kraju poleci do Stanów Zjednoczonych liniami Delta czy Lufthansą.

Tomasz Siemoniak twierdzi jednak, że wizyt prezydenta i premiera w USA jest mało, a dyskusja powinna toczyć się w oparciu o argumenty bardzo praktyczne, tzn. co ile kosztuje i czego nam tak naprawdę potrzeba. - To jest jakieś kolejne kuriozalne tłumaczenie, bo kontakty transatlantyckie są dla nas bardzo ważne ze względu na nasze bezpieczeństwo. Stany Zjednoczone są ważnym partnerem NATO, sojusznikiem, który dysponuje potężną siłą. Kraj ten wspierał nas w obaleniu systemu komunistycznego, a później nasze ambicje, gdy wstępowaliśmy do NATO. Z pewnością trzeba dążyć do tego, żeby tych wizyt było jak najwięcej, by poza prestiżem wypełniać pewne standardy dyplomatyczne. Tak jest, gdy prezydent takiego kraju jak Polska, który ma duże ambicje, przylatuje do USA własnym, wojskowym środkiem transportu, pilotowanym przez zaufanego pilota. Samolotem, który posiada takie systemy i środki łączności, które zapewniają w trakcie lotu tajną korespondencję. To powoduje, że prezydent cały czas jest osiągalny i może prowadzić pracę, nie bojąc się o to, że ktoś będzie nasłuchiwał czy nagrywał te rozmowy.

Minister sprawia jednak wrażenie, jakby nie miało to dla niego większego znaczenia. - Odpowiem bardzo brutalnie: prestiżu osoby urzędującej na stanowisku ministra obrony narodowej nie wyznacza zdolność do rozwiązywania specpułku i zwalniania generałów. Naprawdę nie trzeba wiele wysiłku, żeby rozwiązać 36. SPLT. Ważna zaś jest zdolność do budowania. Pan minister mógłby zatroszczyć się o to, żeby w Polsce zbudować flotę. Tu przecież chodzi o bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie, by nie latały one tanimi liniami lotniczymi czy jeszcze w jakiś inny dziwny sposób. Te osoby muszą poza tym być mobilne, wtedy, kiedy ważą się gdzieś za granicą interesy światowe, a Polska ma ambicję, żeby być aktywnym graczem na arenie międzynarodowej. Problemem nie może być to, w jaki sposób dotrzemy na takie spotkanie, by przekazać swoje stanowisko. Jeżeli w dzisiejszym świecie nie będziemy mieć własnej floty, to nie będziemy poważnie traktowani przez partnerów. Powiemy im - gdy będą chcieli w jakimś krótkim czasie się spotkać - że nie mamy środków transportowych?

Ale minister zapewnia, że najważniejsze osoby w państwie są zadowolone z umowy z LOT. - Trudno te słowa nawet komentować. Co to znaczy, że są zadowolone? Minister w zasadzie bazuje na tym, że żaden z VIP-ów nie wychyli się poza oficjalną linię swojej partii. A tu nie chodzi o partię ani o to, że ktoś jest zadowolony czy nie, bo to ma drugorzędne znaczenie. Tu chodzi o wspomniany prestiż. Załóżmy, że prezydent np. chciałby zrezygnować z ochrony, wynająłby sobie agencję ochrony zamiast BOR i powiedziałby, że jest bardziej zadowolony. Ja jednak nie chcę, żeby prezydenta chroniła agencja Zubrzycki czy inna. Chcę, żeby go chroniły nasze służby, pewne i sprawdzone. Naprawdę nie chodzi tu o zadowolenie, bo nie rozmawiamy o gadżetach. Mowa tu o ważnych sprawach państwowych, jak dyspozycyjność, mobilność, zapewnienie godnej oprawy VIP-om podczas spotkań dyplomatycznych. A przede wszystkim chodzi o bezpieczeństwo.

GROM leciał do Iraku samolotem prezydenckim? - Tak, i przez to, że to był samolot prezydencki, udało się zachować tajność tego lotu, bo nikt specjalnie nie próbował wnikać, kto nim leci, dokąd i gdzie miał międzylądowanie. Wtedy, kiedy przychodziło niejednokrotnie udzielać pomocy humanitarnej na Haiti czy polskim obywatelom w ewakuacji, ta flota była niezbędna. Tu naprawdę nie chodzi o jakieś zbędne luksusy, tylko o to, co powinno po prostu być i funkcjonować.

Wybrano jednak wariant czarteru... - Idźmy dalej tym tropem i wyczarterujmy całe państwo, wybierzmy najtańszą agencję ochrony i zlikwidujmy BOR, i tak Janicki za nic de facto nie odpowiada. Po co nam BOR, które w tej chwili nie wiem, za co odpowiada. Za ochronę parasolek przed uderzeniem jajka? Z pewnością byłaby wówczas taka dyrektywa, by ministrowie mówili, że są zadowoleni, a minister Siemoniak i minister spraw wewnętrznych i administracji zapewnialiby wszystkich, że to wystarczy. To jest niepoważne, aż trudno to komentować. Powinno się koniecznie kupić nową flotę. To, co się dzieje, to spychanie znów w jakąś odległą przyszłość tematu, który i tak musi zostać podjęty i rozwiązany, bo tak nie da się funkcjonować. Skoro minister Siemoniak uważa jednak, że można, to niech rząd jeździ taksówkami, bo to mniej więcej do tego można porównać.

Tupolew powinien być sprzedany, jak chce MON? - Decyzję o sprzedaniu przecież początkowo głosił minister Klich. Nie wiem, dlaczego się z tej decyzji wycofał. W tej chwili rzeczywiście poszliśmy w koszty. Najpierw mieliśmy go sprzedać, później okazało się, że zapadła decyzja, aby go zostawić, a teraz znów nie wiem, w którym kierunku to zmierza. Trzeba jednak zadać pytanie, kto poniesie konsekwencje za koszty, które zostały wydane na tupolewa. Kogoś należy rozliczyć, jak sądzę ministra Klicha albo ministra Siemoniaka.

Szef MON mówi o zmianach w systemie dowodzenia - że będzie stawiał na konsolidację, łączenie wielu dowództw w jedno. Jak Pan to ocenia w kontekście odejść z armii ważnych generałów, jak gen. Pawła Lamly, szefa Szkolenia Wojsk Lądowych? - Ich odejścia to dla armii duża szkoda. Znam Pawła Lamlę, to odważny i doświadczony oficer. Problem w tym, że odchodzą najbardziej ambitni, ci, którzy nie chcą "stukać obcasami" i mówić "tak jest" wtedy, kiedy nie dzieje się dobrze. To ludzie, którym w armii o coś chodzi. Przy katastrofie smoleńskiej mieliśmy pretensje do generałów, że "stukali obcasami". Naprawdę trzeba wracać do tych generałów, którzy mówią prawdę, jak jest i co trzeba zmienić. W wojsku nie można robić rewolucji, bo ono nie lubi rewolucji. Jeżeli zmieniamy system dowodzenia, to musi to być wypracowane w spokojny, czytelny sposób, nie można tego robić na jakiś użytek PR-owski. Poza tym mamy w tej chwili w armii dużo więcej problemów, a trzeba sobie jasno powiedzieć, że od mieszania herbaty łyżką ona nie stanie się słodsza.

Ma Pan na myśli budżet? - Owszem. W armii bez budżetu i odważnych decyzji, jak likwidacja niektórych zbędnych garnizonów, nic się nie zrealizuje. Trzeba byłoby zlikwidować chociażby taki zbędny twór jak Korpus Powietrzno-Zmechanizowany, który niczym nie dowodzi, tylko batalionem dowodzenia i służy do zabezpieczenia uroczystości patriotycznych. Mamy w tej chwili w armii doświadczonych oficerów, którzy przeszli misję w Iraku i Afganistanie, to jest naprawdę duży potencjał, warto go zagospodarować. Szkoda, że z armii odchodzą kolejni generałowie, jak to dziś ma miejsce, którzy chcieliby jeszcze służyć i robić coś dobrego dla armii. Generał Lamla długo pracował z gen. Skrzypczakiem, który jest teraz doradcą ministra Siemoniaka. Mam nadzieję, że Skrzypczak porozmawia z Lamlą, by nie odchodził z wojska. Z pewnością ich decyzje o odejściu są reakcją na rządy Siemoniaka. Było to łatwe do przewidzenia, bo to nie jest silny minister i rzeczywiście w tej chwili zajmuje się bardziej destrukcją niż budowaniem, a to do niczego nie prowadzi. Chciałbym, żeby minister Siemoniak pokazał, co zrobił dla armii, a nie, co znów rozwiązał i kogo zwolnił.

Prezydent zapowiedział "korektę liczebności" kontyngentu w Afganistanie. Jaka powinna być jego przyszłość? - Z wojskowego punktu widzenia rezygnacja z misji ONZ-owskich to bardzo poważny błąd. To misje ONZ-owskie przygotowały mnie do tego, że mogłem dowodzić skutecznie w Kosowie po wstąpieniu do NATO i dobrze przygotować później GROM do misji w Iraku i Afganistanie. To są misje, za które otrzymujemy zwrot pieniędzy, które budują nasz prestiż na arenie międzynarodowej. Te umiejętności, których żołnierze uczą się na poligonie, są sprawdzane na takich misjach, armia musi wyjść w pole, bo inaczej będzie postępowała degradacja. Dziękuję za rozmowę.

Rafał „Dobra Rada” Ziemkiewicz Jak to dobrze, że na świecie jest „rolnik z Marszałkowskiej”, publicysta, pisarz, redaktor, mędrzec – słowem – człowiek orkiestra. Człowiek, którego sądy zawsze trafiają w sedno sprawy, z którego opiniami nie zgodzić się to tak, jakby twierdzić, że ziemia jest płaska. A więc jak to cudownie, że PiS wspomaga taki mózg, którym dysponuje i na co dzień używa Rafał Ziemkiewicz. Dlatego jestem dozgonnie wdzięczny, że w natłoku swoich zajęć, pisania w pocie czoła kolejnych tekstów opiewających geniusz polityczny Jarosława Kaczyńskiego i obnażających nędzę rządów Donalda Tuska, ten wybitny literat prozy intymnej znalazł chwilę, by pochylić się na moim skromnym tekstem (Można wybrać tylko wino i przystawkę, Rzeczpospolita z dn. 9 września 2011 r.). Bo przecież te kilkanaście zdań, które skreślił Ziemkiewicz (Subotnik Ziemkiewicza, wpis z dn. 10 września 2011 r.), w sposób prosty i jasny pokazują, jak się rzeczy na tym bożym świecie mają. W mgnieniu oka pokazał, że jak się jest prawicowcem, to nie można być lewicowcem, że jak się jest socjaldemokratą, to nie można być katolikiem itd. Dlatego właśnie, idąc tym tropem, polityczny guru Ziemkiewicza, prawicowiec z krwi i kości, Jarosław Kaczyński jest zarazem za obniżaniem podatków (postulat prawicy) przy jednoczesnym podnoszeniu świadczeń socjalnych (postulat lewicy). Jest prezes PiS za prywatyzacją (postulat zagorzałych neoliberałów) przy jednoczesnym pozostawieniu w rękach państwa strategicznych obszarów naszej gospodarki (postulat prawicy) itd. Analizy Ziemkiewicza, z których PiS czerpie pełnymi garściami, przynoszą oczywiste efekty. PiS przegrał pięć kolejnych rozgrywek wyborczych. Gdyby prezes PiS był cwany, poleciłby Ziemkiewiczowi, by swoje rady podsuwał Platformie. Byłaby to najskuteczniejsza i najprostsza droga do klęski PO i wyniesienia PiS do władzy. Dopóty jednak Ziemkiewicz wyznacza tok myślenia PiS-u, możemy spać spokojnie…

Jarosław Makowski

Jaki tank, taki think Raczej nie staram się zaprzątać uwagi czytelników reakcjami na moje teksty, chyba, że są bardzo pouczające. Tak oceniam ripostę na mój ostatni Subotnik, którą na stronach tzw. Instytutu Obywatelskiego zamieścił szef tego platformianego think-tanku, Jarosław Makowski. Pan Makowski zamiast na dyskusję stawia na ironię i kpinę z mojej osoby − na ile udatną, niech czytelnik sam oceni. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że kilkoma zaledwie zdaniami kompromituje się zupełnie. Mniej istotne jest, że riposta filozofa i publicysty oraz szefa instytucji, która pragnie być traktowana poważnie utrzymana jest na merytorycznym poziomie anonimowych internetowych trolli, zdolnych tylko do znudzenia insynuować mi Jarosława Kaczyńskiego, jako mojego politycznego guru. Ponieważ Makowski nie jest anonimem, i chciałbym go, mimo iż nie daje do tego dobrych powodów, traktować poważnie, ograniczę się do przypomnienia, że Wielki Konkurs Ziemkiewicza dla Mend Internetowych wciąż pozostaje nierozstrzygnięty. Cenna nagroda wciąż czeka na tego, kto znajdzie, choć jeden cytat z moich licznych wypowiedzi, który uzasadniałby dywagacje o „guru” czy moich rzekomych partyjnych afiliacjach. Wystarczy, by pan Makowski znalazł bodaj jeden taki cytat, a Kryształowy Kaczor będzie należeć do niego. Ale jeśli takiego cytatu znaleźć nie potrafi, to niech się postara trochę bardziej, albo niech się zajmie pisaniem na forach pod nickiem i nie kompromituje swego nazwiska. Z faktu, że, jak wielokrotnie pisałem, z dwojga złego wolę inkwizytora od gangstera i sekciarzy od drobnych cwaniaczków nie wynika nic, co by insynuacje pana szefa tzw. instytutu usprawiedliwiało. Ale przejdźmy do spraw ważnych.

Po pierwsze − pokazuje Jarosław Makowski, że w sposobie myślenia jego środowiska nieprzekraczalnym horyzontem jest Jarosław Kaczyński. Nawet nie chodzi o argumentację w stylu „a w PiS Murzynów biją”, ale o to, że Makowskiemu po prostu w głowie się nie mieści, iż jego myślenie miałoby służyć czemukolwiek więcej, niż byciu lepszym od Kaczyńskiego. Na oczywiste stwierdzenie, że wygibasy Makowskiego o koniunkcji i alternatywie są zwykłą demagogią, potrafi on odpowiedzieć tylko tyle, że Jarosław Kaczyński też jest demagogiem. I dumny z siebie wodzi wzrokiem po podwładnych z tzw. instytutu: ale mu powiedziałem, co?

A po drugie: pan Makowski nie zauważa, że Jarosław Kaczyński − podobnie zresztą, jak i Donald Tusk − jest politykiem. U polityków hołdowanie zasadzie „cel uświęca środki” to choroba zawodowa. Nie lubię ich za to, nie cenię, ale rozumiem ten mechanizm, który sprawia, że dla polityka skuteczność, sondażowe słupki i nade wszystko wynik wyborczy są najważniejsze. Ale pan Makowski nie jest politykiem. A tzw. − jakoś nie umiem po tej polemice pisać bez tego „tzw.” − tzw. Instytut Obywatelski nie jest partią. Dlatego zupełnie kompromitujące jest przyjmowanie przez Makowskiego za ostateczne kryterium słuszności tego, kto potrafi wydrwić od wyborców więcej głosów. PiS pięć razy przegrał wybory, a PO wygrywa, więc PiS jest głupi, a PO mądra, i więcej głową ruszać nie trzeba. Czynnemu politykowi, działaczowi partyjnemu, tyle rozumu może do pracy wystarczać. W wypadku człowieka, który podpisuje się jako „publicysta i filozof” oraz szef tzw. Instytutu to całkowicie kompromitujące. Przypomina się zanotowana przez Majewskiego i Reszkę anegdota, w której na merytoryczne zarzuty Gowina miał Tusk jedną tylko odpowiedź, za to wykrzyczaną: „gdybym cię słuchał, mielibyśmy 10 procent poparcia!” Powtórzę, u polityka takie zawężenie horyzontów umysłowych jest zrozumiałe. Natomiast pan Makowski zdradzając się z identycznym sposobem myślenia, w którym jedynym sensem polityki jest utrzymanie popularności i władzy, skutecznie kompromituje „intelektualne zaplecze” Tuska i Platformy, potwierdzając bardzo dobitnie moje stwierdzenie, że żadna myśl nie płynie tam z think-tanku do partii, tylko wręcz przeciwnie.

PS. Zupełnie na marginesie, wywód Makowskiego ciekawy jest także ze względów czysto formalnych. Zrekonstruujmy, dla pośmiewiska, ten wywód możliwie najwierniej, odrzucając retoryczne ozdobniki:

a) Teza Makowskiego: PO jest lepsza od innych partii, bo głosi postulaty zarówno klasycznej lewicy, jak i prawicy, co wyborcy doceniają i co właśnie zapewnia jej trwałą dominację na scenie politycznej

b) kontrteza Ziemkiewicza: nie da się stworzyć spójnego programu z połączenia recept lewicowych i prawicowych. Taką demagogią można uwodzić wyborców, ale nie da się uzdrowić kraju, bo reformowanie na oba sposoby naraz jest jak jednoczesne podawanie pacjentowi przeciwstawnie działających leków.

c) Kontr-kontr-teza Makowskiego: Ziemkiewicz nie ma racji, bo Jarosław Kaczyński, (który, co też zabawne, zarazem ma być moim „politycznym guru” i „czerpać pełnymi garściami” z moich analiz:

1) też miesza postulaty lewicowe z prawicowymi

2) przegrał pięciokrotnie wybory, a więc nie ma racji.

Skoro nie mam racji twierdząc, że nie można mieszać postulatów lewicy i prawicy, to Jarosław Kaczyński, mieszając jak Tusk, musi mieć równie jak on rację. Skoro Kaczyński miesza, to znaczy właśnie, że moich rad nie słucha. Skoro pięciokrotna przegrana PiS jest dowodem niesłuszności wspomnianego mieszania, to albo Tusk też jest niesłuszny, albo słuszność Tuska leży, w czym innym. Dalej mi się tego ciągnąć nie chce. Osobiste pytanie do p. Makowskiego: czy na studiach filozoficznych za jego czasów uczyli jeszcze logiki? A w ogóle czegokolwiek? RAZ

Tusk obiecuje 300 mld zł, czy będzie o tym przebój?

1. Na sobotniej konferencji programowej Premier Tusk wymienił przynajmniej 5 razy kwotę 300 mld zł, którą jak można się domyślać, Platforma już „załatwiła” dla Polski w ramach nowej perspektywy finansowej na lata 2014-2020. Sugestia, że tak się już w zasadzie stało była aż nadto wymowna. Siedzący w pierwszym rzędzie Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek i komisarz ds. budżetowych Janusz Lewandowski znacząco kiwali głowami za każdym razem, kiedy Premier mówił o 300 mld zł. Wprawdzie nie bardzo wiadomo czy ta kwota około 75 mld euro, to wszystkie pieniądze, jakie mamy mieć zagwarantowane w przyszłym budżecie UE czy też tylko środki na politykę regionalną? Ale ta kwota zwłaszcza, jeżeli jest podana w złotówkach, trzeba przyznać może robić wrażenie.

2. Już w poniedziałek można było jednak do tych deklaracji Premiera nabrać sporego dystansu. Właśnie w mediach został opublikowany list aż 11 państw, które domagają się znaczących oszczędności w projekcie budżetu na lata 2014-2020, przedstawionym niedawno przez Komisję Europejską. Kraje, które podpisały ten list to: Niemcy, Francja, W. Brytania, Włochy, Finlandia, Szwecja, Austria, Holandia, a niedługo mają do nich dołączyć Dania, Hiszpania i Czechy.

Już wystąpienie dwóch pierwszych, przesądza o tym, że Komisja Europejska musi zacząć przygotowywać nowy projekt. Dodatkowo fakt, że jego inicjatorom udało się zgromadzić wokół niego aż 11 krajów świadczy o tym, że Polska w dążeniu do uchwalenia „dużego” budżetu jest cokolwiek osamotniona.

3. Komisja Europejska przedstawiła już i tak projekt, niezbyt ambitny wprawdzie w wielkościach globalnych większy od tego z lata 2007-2013 (obecny 976 mld euro w zobowiązaniach, przyszły 1025 mld euro), ale już w wielkościach względnych ten przyszły jest niższy od obecnego (obecny 1,11% DNB, przyszły 1,05% DNB). Sygnatariusze listu chcą redukcji wydatków o około 120 mld euro, co oznaczałoby, że poziom przyszłego budżetu sięgałby zaledwie 900 mld euro i w wielkościach względnych byłby niższy od 1% DNB a więc najniższy w historii Unii Europejskiej. Oprócz tego sygnatariusze listu chcą, aby do budżetu włączone zostały fundusze, do tej pory pozostające poza nim (takie jak Fundusz Globalizacji, czy Fundusz Solidarności), które są przeznaczone na ściśle określone cele i ich włączenie do budżetu będzie służyło tylko sztucznemu podwyższeniu jego wysokości.

4. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale już w tej chwili sporo wskazuje na to, że batalia o „duży „ budżet została przegrana w momencie, w którym się zaczęła i stało się to podczas polskiej prezydencji. Ten swoisty „prezent” przygotowała Premierowi Tuskowi jego przyjaciółka Pani Kanclerz Angela Merkel, bo to inicjatywa Niemiec była głównym motorem napędowym tzw. listu 11-stu. A tyle razy zapewniała go ona także publicznie o bezwarunkowym poparciu priorytetów naszej prezydencji. To kolejny przykład na potwierdzenie tezy, że w UE coraz mocniej liczą się egoistyczne interesy głównych rozgrywających, a sojusze są zawiązywane tylko wtedy, kiedy służą tym najważniejszym. Widać, że Platforma w kampanii jest w stanie obiecać Polakom wszystko, nawet wtedy, kiedy gołym okiem widać, że te obiecanki to przysłowiowe „gruszki na wierzbie”. Kilkanaście lat temu ówczesny Prezydent Lech Wałęsa obiecywał Polakom po 100 mln zł i ponieważ słowa nie dotrzymał to jeden z bardziej popularnych wtedy piosenkarzy Kazik nagrał przebój „Wałęsa oddaj mi moje 100 mln”. Teraz Premier Tusk go przelicytował obiecuje aż 300 mld zł, a skończy się podobnie jak w tamtym przypadku. Tylko czy będzie, komu o tym napisać piosenkę? Zbigniew Kuźmiuk

Kupa wariatów Tak jest, niestety: d***kracja, państwowa edukacja i telewizja zrobiły swoje: cywilizacja Białego Człowieka leży w gruzach. Kiedyś to my kolonizowaliśmy cały świat – dziś nas kolonizują: z jednej strony Chińczycy, z drugiej muzułmanie. Dlaczego? To elementarne. Mieliśmy pewne zasady (np. „Chcącemu nie dzieje się krzywda”) - i od nich odeszliśmy. A inni je sobie przyswoili. Po drugie: nastąpiło totalne ogłupienie społeczeństwa. Ludzie są dziś gotowi uwierzyć w dowolną bajkę – z równouprawnieniem kobiet, globalnym ociepleniem czy „małżeństwami” homosiów włącznie – byle opowiedziała ją telewizja. Dość powiedzieć, że ludzie - z których KAŻDY był w szkole uczony prawa Archimedesa – uwierzyli, że jak lody Arktyki się roztopią, to poziom oceanów się podniesie!!! W szczególności nieprawdopodobne bajędy dotyczą ekonomii. Mamy d***krację, – więc prawdą nie jest to, co jest prawdą, – lecz to, w co wierzy większość. Telewizje, by nie stracić widzów, powtarzają to, w co wierzy większość, – więc wierzy w to już nie większość, ale prawie wszyscy. I obecnie te bajędy wykładane są nawet na wyższych uczelniach!! Przecież w tej chwili praktycznie WSZYSCY utrzymują, że rządy powinny wtrącać się do gospodarki – a konkretnie: tworzyć miejsca pracy!!! Jest to nonsens, – który pokażę na poniższym przykładzie. Gdy Fenryk Hord wymyślił samochód, od razu powstała masa miejsc pracy. Każdy, co zamożniejszy Amerykanin zatrudnił szofera, który naciskał pedały i kręcił kierownicą. A po obu stronach silnika, na specjalnych siodełkach, jeździło dwóch ludzi: jeden, wachmistrz, wstrzykiwał benzynę do cylindra, gdy tłok zbliżał się do najwyższego położenia – a drugi, zapłoniarz, w tym momencie przyciskał guzik, dając iskrę, która zapalała paliwo powodując jego wybuch. Była to bardzo odpowiedzialna funkcja. Nie danie iskry na czas powodowało straty szybkości i paliwa – dawanie iskry, gdy nie było paliwa, to strata prądu. I tak gospodarka się rozwijała, – gdy nagle niejaki Jakub Vott wymyślił wałek rozrządu. Gdyby go zastosować, wtrysk i iskra byłyby sterowane automatycznie. Jednak Związek Zawodowy Wachmistrzów i Zapłoniarzy zaprotestowały, bo oznaczałoby to utratę miejsc pracy. Miały argumenty: jak akurat paliwo nie wtryśnie – to, po co marnować iskrę? Fenryk Hord grzmiał:, „Komu ja sprzedam moje samochody, gdy ludzie nie będą zarabiać?” A przewodniczący ZZ Zapłoniarzy powiedział wynalazcy wałka: „Pan to by chciał, by wszystko odbywało się automatycznie. A gdzie szacunek dla myśli, gdzie pole dla rozwoju zdolności człowieka? Czy wie Pan, ile czasu trzeba szkolić dobrego zapłoniarza? Jakby postępować tak, jak Pan chce, to niedługo byśmy może doszli nawet do idei tzw. „Wolnego Rynku” - gdzie gospodarką steruje Niewidzialna Ręka – a nie umysły naszych światłych polityków, naszych pracowitych urzędników! Oni też straciliby pracę, tak jak Wachmistrzowie i Zapłoniarze – a w gospodarce zapanowałby niewyobrażalny chaos!”. Ta wizja tak przestraszyła polityków i urzędników, że czym prędzej zakazali używania wałków rozrządu, tym samym zapewniając wzrost zatrudnienia i dalszy pomyślny rozwój Stanów Zjednoczonych. Chińskim samochodom, z wałkami, zakazano jeżdżenia po Ameryce. Bo ważne jest dobro człowieka; nie może być tak, by jakiś głupi wałek zniszczył miliony miejsc pracy!! Otóż, na szczęście dla świata, w czasach prawdziwego Henryka Forda związkowców wsadzało się do więzień, a nie wybierało do parlamentów, – więc nikt nie protestował, gdy ktoś wprowadzał wynalazek likwidujący miejsca pracy. Ale jeszcze ćwierć wieku temu gazetę składał pracowicie, czcionka po czcionce, zecer. Pojawiły się komputery, zecerzy zniknęli – i jakoś żaden z głodu nie umarł. I to samo stałoby się, gdyby zlikwidować np. koleje. Straciłoby pracę 150 000 kolejarzy – pojawiłaby się praca dla 200 000 kierowców autobusów i busików... I tyle. Dinozaury zostały wyparte przez małe ssaki. Ale kolejarskie ZZ straciłyby składki!!! Więc grożą strajkami. I politycy potulnie „utrzymują miejsca pracy”! JKM

Ześlizg przyspieszony Opublikowanie wyników badań popularności poszczególnych komitetów wyborczych przeprowadzonych przez instytut Homo Homini stały się największą sensacją dnia przede wszystkim dlatego, przewaga PO nad PiS zmalała do zaledwie 2 procent. Zwraca też uwagę stosunkowo wysoki wynik SLD (13,8 proc.) i tradycyjnie unoszący się powyżej klauzuli zaporowej wynik PSL (6,5 proc.). Wprawdzie do wyborów jeszcze prawie miesiąc, a w takim przedziale czasowym sondaże odzwierciedlają raczej oczekiwania zleceniodawców badań niż rzeczywiste preferencje, więc na zbliżone do prawdy oceny wypada jeszcze trochę poczekać, ale już na tej podstawie można pokusić się o nakreślenie prawdopodobnych następstw jesiennych wyborów. Abstrahując od istnienia Sił Wyższych i ich wpływu na tak zwaną scenę polityczną można powiedzieć, że ani teraz, ani w przyszłości nic nie wskazuje, by którakolwiek partia uzyskała bezwzględna większość, nie mówiąc już o tzw. „konstytucyjnej”, czyli wystarczającej do zmiany konstytucji. Oznacza to, ze przyszły rząd musi być koalicyjny. Z uwagi na utrzymujące się i dla potrzeb socjotechnicznych podtrzymywane przez obydwie strony wrażenie nieprzejednanej wrogości, nieprawdopodobna wydaje się koalicja PO z PiS. Podobnie trudna wydaje się koalicja PiS z SLD, bo znaczna część sympatyków PiS takiej sodomii by nie zniosła, nawet gdyby apelowano do nich o zaciśnięcie zębów i zamknięcie oczu. Możliwa, zatem wydaje się koalicja PiS z PSL, które ma stuprocentową, a może nawet jeszcze większą zdolność koalicyjną. Ale bardziej prawdopodobna wydaje się koalicja PO z SLD, do której dokooptowane zostałoby PSL w celu zbudowania wokół PiS kordonu sanitarnego. Zatem PiS, nawet gdyby uzyskało wynik w granicach 30 procent, nadal pozostawałoby w nieprzejednanej opozycji, podczas gdy zewnętrzne znamiona władzy powierzone zostałyby wspomnianej koalicji, w której SLD zacząłby się wybijać na kierownika politycznego. Zatem nic nie wskazuje na przełom, a raczej przyspieszenie ześlizgu państwa po równi pochyłej, bo koalicja pod kierownictwem SLD zrobi wszystko, czego zarówno strategiczni partnerzy, jak i starsi i mądrzejsi od niej zażądają. SM

Przyczynek do teorii konwergencji A to się narobiło! Jeszcze niedawno nie mogliśmy się nachwalić jaśminowej rewolucji, co to obaliła północnoafrykańskich tyranów i zdjęła tamtejszym narodom z nóg kajdany, – co prawda, razem z butami, ale to jest nieuchronny koszt każdej rewolucji, że rewolucjoniści konfiskują buty, żeby potem, kiedy już każdy się wyfika, wyzwolony lud ubrać w kamasze – a tu się okazało, że zamiast francuskiego imperium kieszonkowego w postaci Unii Śródziemnomorskiej, którą za łaskawą zgodą Naszej Złotej Pani Anieli wykombinował sobie Mikołaj Sarkozy, otwarta została puszka Pandory. Inna rzecz, że nietrudno było przewidzieć, iż z chwilą usunięcia tyrana w osobie prezydenta Hosni Mubaraka, uciskane dotąd Bractwo Muzułmańskie natychmiast podniesie głowę i sięgnie po władzę, podporządkowując sobie armię, albo w najlepszym razie – układając się z nią. No i stało się; po szturmie nieznanych sprawców na ambasadę Izraela w Kairze, Bractwo Muzułmańskie wydało oświadczenie, że nie będzie dłużej tolerowało arogancji Izraela. W dodatku owocną dotychczas współpracę z Izraelem zerwała również Turcja. Co tu ukrywać; dobrze to nie wygląda, więc tylko patrzeć, jak po wyborach, – bo przed wyborami Izrael chyba nie zechce nas płoszyć – nasilą się naciski na naszych Umiłowanych Przywódców, by bezcennemu Izraelowi w tej czy innej formie przekazali 60, a może nawet 65 miliardów dolarów w ramach „odzyskiwania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej, – dzięki czemu bezcenny Izrael uzyska tak zwane stanowisko zapasowe, obok dotychczasowego stanowiska głównego na Bliskim Wschodzie. Jak pamiętamy, po lutowej wizycie rządu premiera Tuska ad limina w Izraelu, zamiast zwyczajowego komunikatu, ukazał się tylko wywiad Władysława Bartoszewskiego, w którym stwierdził on m.in, że wszystkie ugrupowania parlamentarne są niezmiennie przyjaźnie usposobione do Izraela. W przełożeniu na język ludzki oznacza to, że bez względu na to, kto „wygra” nadchodzące wybory i jaki rząd razwiedka utworzy sobie w ich następstwie, izraelski program „odzyskiwania mienia” nie jest zagrożony. Krótko mówiąc, nie jest wykluczone, że za jaśminową rewolucję w Afryce Północnej nasz mniej wartościowy naród będzie musiał zapłacić krwawymi łzami. Taki widać los wypadł nam. Śledzę te wszystkie wypadki z Kanady, gdzie też pojawiły się różne ciekawe nowalijki, świadczące o coraz większej aktualności teorii konwergencji. Jak wiadomo, pojawiła się ona jeszcze w latach 60-tych za sprawą prof. Zbigniewa Brzezińskiego, który przenikliwie zauważył, że antagonistyczne mocarstwa: Związek Radziecki i Stany Zjednoczone, trwając w śmiertelnym uścisku, jednocześnie coraz bardziej się do siebie upodabniają? I rzeczywiście. Oto w piękny, słoneczny dzień pojechaliśmy nad wodospad Niagara. Wokół tego wodospadu rozwinął się przemysł rozrywkowy, świadczący, iż raz wyzwolony duch przedsiębiorczości nie zna żadnych granic ni kordonów. Najwyraźniej postanowił wykorzystać to Wielki Brat i pod pretekstem nowego wynalazku ułatwić sobie inwigilację obywateli. Kiedy bowiem wraz z innymi ruszyliśmy ku tunelom, którymi można przedostać się do podnóża wodospadu, w pewnym miejscu natrafiliśmy na osobliwą bramkę. W ciasnym przejściu usadowiła się panienka z komputerem, lampą błyskową i aparatem fotograficznym i władczym ruchem wskazywała każdej grupce, albo i pojedynczym turystom miejsce pod przeciwległą ścianą obitą zielonym płótnem, by stanąwszy tam, zrobili sobie zdjęcie. Nikt nie ośmielił się panience sprzeciwić i wszyscy z ponurymi minami ustawiali się pod ścianką, zapewne w przekonaniu, że oto pozują do zdjęcia policyjnego. Okazało się jednak, że przynajmniej formalnie, z policją nie ma to nic wspólnego i w ogóle – ta fotografia wcale nie jest obowiązkowa. Ale okazało się to dopiero, kiedy wdaliśmy się z personelem w dyskusję. Skoro tak, to odmówiliśmy ustawienia się pod ścianą i ścigani spojrzeniami tych, którzy nie znaleźli w sobie odwagi, by odmówić poddania się tej operacji, poszliśmy w dalszą drogę. Następnego dnia, kiedy w centrum Toronto weszliśmy do wieży telewizyjnej, by wjechać na platformę widokową, skąd rozciąga się przepiękny widok na jezioro Ontario, Toronto i Mississaugę, natknęliśmy się na identyczną bramkę, ścianę obitą zielonym płótnem i namalowaną pod nią ramką, w której każdy powinien stanąć do zdjęcia. Młody człowiek już skierował nas ku niej, kiedy zapytaliśmy, czy ta procedura służy bezpieczeństwu i czy jest obowiązkowa. Trochę zmieszany odpowiedział, że ani jedno, ani drugie, więc oświadczyliśmy mu, że w takim razie fotografować się nie chcemy i ścigani niechętnymi spojrzeniami fotografujących, którzy uczynili jakąś adnotację w komputerze, przeszliśmy dalej, podczas gdy inni fotografowali się bez najmniejszych oznak sprzeciwu. Wprawdzie działalność ta miała charakter komercyjny, ale była najwyraźniej upozowana na procedurę bezpieczniacką, co było pomyślane, jako podstawa sukcesu finansowego. Nie tyle może sama procedura, ile pewność, że wytresowani przez demokratycznych bezpieczniaków ludzie nie ośmielą się odmówić poddania się usłudze, za którą potem w dodatku zapłacą. Jednak upozowanie tego wszystkiego na procedurę bezpieczniacką skłania do podejrzeń, czy te fotografie rzeczywiście miały charakter wyłącznie komercyjny. Wielki Brat, bowiem nie przepuszcza najmniejszej okazji, by zdobyć informacje o swoich niewolnikach i dzięki nim roztoczyć nad nimi jeszcze ściślejszą kontrolę. Któż, zatem może wiedzieć na pewno, czy te niewinne bramki fotograficzne nie są przy okazji bezpieczniackimi posterunkami? Podobne wątpliwości można było mieć w Związku Radzieckim, gdzie każda ekspedientka i każdy dozorca był jednocześnie przedstawicielem władzy i prawie zawsze dawał to odczuć. W Kanadzie takiej ostentacji jeszcze nie ma, ale po pierwsze – nie jest ona wcale potrzebna, bo wszyscy się tej fingowanej procedurze karnie podporządkowują, a po drugie – na tym etapie jeszcze nie pora ostentację okazywać. Wszystko dopiero przed nami. SM

Prawica w tych wyborach. Jedni są hurra optymistami, inni (jak ja) wiecznymi optymistami, jeszcze inni (jak kol. Tomasz Sommer, twierdzący, że uzyskamy 0,3%...) wiecznymi pesymistami. Ja patrzę na sprawy spokojnie. Jak teraz mamy 3-4%, gdy nie było nas w ogóle w TV gdzie panoszy się "Banda Czworga" inkrustowana PJNem i Ruchem JP III – to jak pojawimy się w TV urośnie nam do jakichś? 8-10%. Jeśli przegramy w sądach, podzieli się to, niestety, przez dwa... Pamiętajmy jednak, że p. Stanisław Tymiński startował z 1% - i po dwóch tygodniach kampanii doszedł do 30%. Łaska L**u na pstrym koniu jeździ. Aha: proszę zajrzeć tu - i w miarę umiejętności - "wykopać":

http://www.wykop.pl/link/876823/czy-pkw-miala-prawo-odmowic-rejestracji-list-nowej-prawicy/

Tym, którzy obwiniają nas o nie zawarcie układu z PJN i PR dedykuje przesłany mi list p. Pawła Momro: Panie Prezesie, pozwolę sobie wkleić poniżej dyskusję z p. Marszałkiem Markiem Jurkiem na Facebooku. Czynię to, aby przyznać Panu RACJĘ: wynika z tej dyskusji, bowiem, że faktycznie środowisko Prawicy RP nie chciało z Państwa Kongresem porozumienia. Jeśli podobnie sprawa miała się z rozmowami z PJN, to mogę tylko przyznać Panu rację i stwierdzić, że KNP więcej zrobić nie mógł. … i znów p. Rewiński z p. Piaseckim będą mogli zaśpiewać: „prawica razem… ale nie tym razem”. Pozdrawiam Paweł Momro

DYSKUSJA NA FB:

Panie Marszałku, przed chwilą w Superstacji p. Janusz Korwin-Mikke stwierdził z przekonaniem, że jego formacja dążyła do porozumienia wyborczego z Prawicą RP i PJN, ale ze strony tych 2 ugrupowań nie było takiej chęci. Jak Pan to skomentuje? Marek Jurek: A co Pan o tym myśli? Czy występy z Palikotem, wolne konopie itp. to wyraz chęci porozumienia z kimkolwiek? Czy polityk o tak niepohamowanej ekspresji jest zdolny wziąć odpowiedzialność za jakiekolwiek porozumienie, tzn. nie zmuszać partnerów do tłumaczenia się przez całą kampanię z jego występów? Porozumienie to postawa - nie tylko słowa.

Paweł Momro: Nie chcę być w tej sprawie adwokatem p. Korwin-Mikkego, ale, po 1 - jako przeciwnik legalizacji narkotyków byłbym w stanie iść na kompromis z kimś, kto opowiada się za wolnością korzystania z nich; po 2 - manifestacja z J. Palikotem to raczej nie był sygnał poparcia czyjejś osoby, ale opowiedzenie się za ideą, poglądem, konkretną sprawą - tak samo 11 listopada mogę pójść w manifestacji razem z NOP, ale nie powiem, że podzielam ich wszystkie poglądy, co najwyżej niektóre. Po 3 - uważam, że - niezależnie od tego, kto bardziej "zawinił" - zaprzepaściliście Panowie kolejną szansę wystąpienia prawicy RAZEM. Byłem przekonany, że rok 1993 jest wystarczającą nauczką dla rozbitych środowisk prawicowych. Przynajmniej dla mnie, jako politologa te sprawy są dość jasne. Pozdrawiam!

Marek Jurek: Do jakiej partii Pan należy (jeśli wolno zapytać)?

Paweł Momro: Do żadnej, panie Marszałku. Pozdrawiam! Marek Jurek: Dzięki za szczerą odpowiedź, przepraszam za pytanie. Ale sam Pan teraz widzi, że zaangażowanie polityczne to nie pstryknąć palcami, ja też mógłbym Pana namawiać - niech się Pan zapisze do nich albo do nas, najwyżej za cztery lata (albo po wyborach) Pan zmieni. A jednak? Pojedynczy człowiek odpowiada jedynie za siebie, a odpowiedzialność za instytucję, która jest znacznie częściej oceniana przez ludzi (jak widać) jest znacznie większa. Też kiedyś wydawało mi się to prostsze. A z historii prawicy za trzeciej niepodległości wyciągam zupełnie odmienne wnioski, (ale o tym może, kiedy indziej).

Piotr Strzembosz: ‎Nie mam pełnej wiedzy na omawiany temat, ale z tego, co słyszałem, to oficjalnych rozmów z J. Korwinem-Mikke i KNP nie było, a z PJN rozmowy trwały kilka tygodni, ale nasi rozmówcy najpierw zaakceptowali kształt porozumienia, a potem je zanegowali...

Paweł Momro: Panie Marszałku, wiele razy myślałem nad tym i pewnie jeszcze nie jeden raz będę się zastanawiał. Mnie bardziej ciągnie do opisywania, badania tego co się dzieje niż do aktywnego uczestnictwa, chociaż warto dodać "nigdy nie mów nigdy". Cieszę się natomiast z Pańskiego stwierdzenia o innych wnioskach płynących z historii prawicy. Te wnioski oraz słowa p. Piotra mogą być potwierdzeniem słów p. Korwin-Mikkego. Nie chciał Pan tego porozumienia i ma Pan do tego prawo. A ja tylko mówię, że moim zdaniem szkoda...

To jest naprawdę poważna sprawa. Czy PKW miała prawo odmówić rejestracji list Korwin-Mikkego w całej Polsce? Zdaniem konstytucjonalistów – NIE Biuro Prasowe Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego przesłało następujący komunikat:

Lider Nowej Prawicy Janusz Korwin-Mikke oraz Tomasz Sommer, kandydat Nowej Prawicy z okręgu 18 zapraszają na konferencję prasową w dniu 14 września br. o godz. 11.00 przed siedzibę Sądu Najwyższego (wejście główne) Pl. Krasińskich 2/4/6 w Warszawie. Podczas konferencji lider Nowej Prawicy opowie w jaki sposób PKW zablokowała możliwość startu w wyborach w całym kraju kandydatom z list Nowej Prawicy, mimo faktu, iż NP zarejestrowała się w ponad połowie okręgów. Janusz Korwin-Mikke przedstawi też opinie uznanych konstytucjonalistów, z których wynika, że PKW podejmując decyzję o blokadzie NP w jaskrawy sposób łamie zasady demokracji. Na zakończenie konferencji JKM złoży na biuro podawcze Sądu Najwyższego petycję skierowaną do pierwszego prezesa Sądu Najwyższego Stanisława Dąbrowskiego zawierającą prośbę o interwencję oraz wywarcie presji na PKW by nie wpływała ona na wynik wyborów. Przypomnijmy:

Nowa Prawica nie została zarejestrowana w całym kraju, ponieważ - zdaniem PKW - nie zdążyła z rejestracją list w 21 okręgach - co automatycznie daje status listy ogólnopolskiej, i zwalnia z obowiązku rejestracji w pozostałych okręgach. Co jednak ważne: ostatecznie PKW zarejestrowała listy Korwin-Mikkego w 21 okręgach wyborczych - ale później niż 40 dni przed wyborami. Problem w tym, że sprawdzanie list okręgowych trwało długo - według w naszych informacji w niektórych przypadkach nawet 7 dni! Nowa Prawica nie poddała się jednak. Sięgnęła po opinie znanych konstytucjonalistów; chce je przedstawić podczas jutrzejszej (środa) konferencji prasowej. Portal wPolityce.pl dowiedział się, że są to nazwiska kluczowe dla prawa konstytucyjnego w Polsce. Jedną z opinii przygotował dr Ryszard Piotrowski z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Jej fragment głosi:

Z przepisów Kodeksu Wyborczego wynika dopuszczalność wydania komitetowi wyborczemu, którego listy zarejestrowano, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, zaświadczenia o spełnieniu tego warunku, jako przesłanki dokonania przez ten komitet, na podstawie wydanego zaświadczenia, niezwłocznego zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców, także po 40 dniu przed dniem wyborów, jeżeli okręgowa komisja wyborcza dokonała rejestracji listy przesądzającej o spełnieniu tego warunku po 40 dniu przed dniem wyborów. Kluczowe jest zdanie: "także po 40 dniu przed dniem wyborów, jeżeli okręgowa komisja wyborcza dokonała rejestracji listy przesądzającej o spełnieniu tego warunku po 40 dniu przed dniem wyborów". A więc jeżeli komitet zarejestrował (ZGŁOSIŁ) więcej niż 21 list na 40 dni przed wyborami, ale PKW NIE ZDĄŻYŁA Z LICZENIEM PODPISÓW I SPRAWDZANIEM DOKUMENTÓW w tymże terminie 40 dni przed wyborami, to komitet POWINIEN BYĆ TRAKTOWANY, JAKO OGÓLNOPOLSKI. Pod warunkiem oczywiście, że owe listy okręgowe - co najmniej 21 - ostatecznie ZAAKCEPTOWANO. CO JEST PRZYPADKIEM NOWEJ PRAWICY! Analiza konstytucjonalistów jest logiczna: procedura administracyjna, praca urzędników, jej tempo i jakość nie mogą decydować o tym, kto startuje w wyborach! Dr Piotrowski opisuje taką sytuację, jako "PUŁAPKĘ NA OBYWATELI" - rzecz w państwie prawa niedopuszczalną. A zatem mamy arcyciekawą sytuację. Zapowiadają się spore komplikacje wyborcze. I lepiej, by wszystkie wątpliwości zostały wyjaśnione teraz - by nie trzeba było... Unieważniać wyborów! Sprawa ma także kontekst polityczny; brak partii JK-M w wyścigu spowodował, bowiem wzrost poparcia dla partii Janusza Palikota. Pat

Sikorski fakty nieznane. Organizacja NAI Organizacja NAI posiada bliskie związki z lobby zbrojeniowym oraz z ludźmi powszechnie uważanymi za podżegaczy wojennych. Radek Sikorski w latach 2002–2005 był dyrektorem Nowej Inicjatywy Atlantyckiej (NAI) grupującej ekspertów związanych z Amerykańskim Instytutem Przedsiębiorczości (AEI), zajmującym się kontaktami Stanów Zjednoczonych z Unią Europejską. W okresie tym dał się poznać, jako nieprzejednany krytyk ONZ. Polskiej dyplomacji ma przewodzi człowiek, który jeden ze swoich raportów z 2005 r. zatytułował „Oczyszczanie ONZ w dobie hegemonii USA”. Krytykuje w nim Narody Zjednoczone między innymi za to, że mniejsze kraje mogą blokować działania imperiów takich jak Stany Zjednoczone. Sikorski w tym samym dokumencie krytykuje ONZ-owską Komisję Praw Człowieka. W konkluzji swojej analizy Radek Sikorski posuwa się wręcz do stwierdzenia, iż pomysł poszukiwania systemów poza ONZ jest coraz bardziej popularny... NAI, z którą był związany Sikorski, to organizacja finansowana między innymi przez osoby powiązane z wielkimi ponadnarodowymi firmami. Posiada również bliskie związki z lobby zbrojeniowym oraz z ludźmi powszechnie uważanymi za podżegaczy wojennych. Oddzielny temat to olbrzymia odprawa finansowa, jaką obecny szef MSZ otrzymał odchodzą z funkcji dyrektora owej struktury.

*Źródło: -Piotr Ciszewski - Radek Nieradek.

Pozory i rzeczywistość We wszystkich sondażach dystans między dwoma głównymi partiami się zmniejsza. PO odnotowuje trend spadkowy, PiS – wzrastający. Można by się dziwić, dlaczego tak późno. Wydaje się, że od dawna nie ma racjonalnych powodów, aby głosować na partię rządzącą. Stwierdzenie, że nie dotrzymała ona obietnic wyborczych, to eufemizm. Zwykle partie spełniają tylko ich część. Natomiast w wypadku rządów Tuska mamy do czynienia z ich zaprzeczeniem. Miała być obniżka podatków – jest ich podwyżka. Miało być odciążenie polskiej przedsiębiorczości – są kolejne ograniczenia i postępujące regulacje. Miało być tanie państwo – jest niespotykany rozrost biurokracji. Miała być równowaga finansów – jest bezprzykładne, ryzykanckie zadłużanie kraju. Miała być generalna reforma państwa – jest zastój i dryf. Miała być nowoczesna infrastruktura – jest pogorszenie się funkcjonowania państwa we wszystkich sferach, zwłaszcza komunikacji i transportu, marnotrawstwo powodujące, że budujemy najdroższe w Europie stadiony, a rząd chwali się rozkopanym krajem. Miały być rządy miłości i spokój społeczny – są nieustająca nagonka na opozycję i kolejne wojenki inicjowane przez władzę przeciw poszczególnym grupom społecznym, i kampania przeciw niezależnej opinii społecznej. Można dodać do tego: podpisanie pakietu klimatycznego, który, jeśli wejdzie w życie, doprowadzić może do załamania się polskiej gospodarki; próbę zawarcia układu gazowego z Rosją, który uzależniałby nas w tej sferze i kosztował wyjątkowo dużo, a obroniła nas przed nim wyłącznie Komisja Europejska; destrukcję sił zbrojnych; zapaść w oświacie i służbie zdrowia; afery korupcyjne i odpowiedzialność, (co najmniej polityczną) za katastrofę smoleńską. Metoda rządów Tuska polega na straszeniu opozycją, pudrowaniu wizerunku i dzieleniu się władzą z dominującymi grupami establishmentu. Prowadzi to do osłabiania państwa i demokracji, ale przydaje mu wpływowych sojuszników, którzy kontrolując główne ośrodki opiniotwórcze w kraju (zwłaszcza media), są w stanie budować wokół władzy ochronny ekran, a jednocześnie niszczyć wizerunek jej jedynego realnego konkurenta. Z czasem jednak przez ów świat pozoru przezierać zaczyna rzeczywistość. Proces ten właśnie obserwujemy.

Wildstein

Po co fałszować wybory? Można… PiS słusznie obawia się sfałszowania najbliższych wyborów. Zbyt wiele przekrętów zdarzyło się przy poprzednich głosowaniach, by spokojnie czekać na „głos ludu”. Jednak wrogowie naszej wolności wybiegają myślami o kilka ruchów do przodu i przygotowują różne warianty. PiS tymczasem chce „wygrać poprzednią wojnę”. Stratedzy wojskowi popełniają błąd przygotowując się do „poprzedniej wojny”. Zakładają, że wróg znowu zaatakuje w podobny sposób i tym razem przygotują lepszą obronę. Gdy jednak wróg zastosuje nową strategię, stare metody obrony mogą okazać się nieskuteczne. Gdyby PiS zmobilizowało mężów zaufania do wyborów prezydenckich 2010 i wtedy jasno mówiło o niegodziwości przeciwników, zapewne gdzie indziej spędzałby wakacje lokator pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Teraz kampania „uczciwe wybory” idzie pełną parą i jest szansa na obsadzenie wszystkich komisji kompetentnymi obserwatorami. Jarosław Kaczyński otwarcie mówi o obawach, co do rzetelności wyborów. Przeprowadzenie fałszerstwa na szeroką skalę może się w tych warunkach okazać niemożliwe. Dodatkową trudnością jest powszechne rozczarowanie ekipą politycznych oszustów, co sprawia, że „korekta” rzeczywistego wyniku musiałaby być jeszcze większa. Akcja rozbicia prawicy powiodła się też tylko częściowo. Powstało wprawdzie PJN, ale jest tak bezbarwne i pozoranckie, że trudno liczyć na jego skuteczność w odebraniu głosów Kaczyńskiemu. Skompromitował się też Marek Jurek, a Korwin-Mikke, debatując z byłym członkiem z ramienia PO, „namaścił” na swego następcę lewackiego libertyna. PiS idzie do wyborów, jako jedyna poważna siła patriotyczna i ma szanse te wybory wygrać. To sytuacja niezwykła dla polskiej prawicy. Część z nas już zaczyna cieszyć się z okazji niechybnego zwycięstwa. Zapominamy jednak, że przeciwnik ma zbyt wiele do stracenia i zbyt wiele doświadczenia w przeróżnych grach i scenariuszach operacyjnych. Oto na kilka miesięcy przed wyborami spontanicznie pojawił się na scenie politycznej nowy gracz, który miał wspomóc PiS i ogólnie środowisko patriotyczne. Wystartował początkowo, jako niezależna blogerska przestrzeń internetowa i przyciągnął wielu niezadowolonych ze zmian na dotychczasowym głównym portalu wymiany myśli prawicowej – Salonie24. Niebawem jednak Nowy Ekran ogłosił swoje plany polityczne – wystawienie odrębnych list wyborczych do Sejmu! Spora część blogerów doznała konsternacji – z planów wsparcia PiS wyrosła… konkurencja. W wyniku szybkiej kontry ze strony Aleksandra Ściosa i kilku innych blogerów polityczne plany NE nie rozwinęły się zbyt imponująco. Już w trakcie zbiórki podpisów widać było wzajemną życzliwość prawicowych konkurentów PiS – Nowego Ekranu, Prawicy Rzeczpospolitej, Unii Polityki Realnej i Nowej Prawicy JKM. Jak już wspomniałem, żadnemu z tych środowisk nie udało się zarejestrować list ogólnopolskich, ale Nowy Ekran wykonał nowatorski ruch: zaskarżył skutecznie do Sądu Najwyższego decyzję PKW o odmowie rejestracji swojego komitetu. W odpowiedzi na decyzję Sądu Najwyższego PKW przesunęła termin zgłaszania list kandydatów do Sejmu do 7 września tylko dla komitetu wyborczego NE!!! Mimo to komitet nie złożył podpisów w większości okręgów i nie uzyskał prawa do wystawienia kandydatów we wszystkich okręgach wyborczych. Czy to jednak było głównym celem tej akcji? Jak ujawnia Rzeczpospolitej pełnomocnik komitetu OLW NE Paweł Pietkun, „nie wykluczamy wniosku o przesuniecie daty wyborów”. Co więcej, Pietkun zapowiada: „być może będziemy kwestionować ważność najbliższych wyborów” (Rz 2.09.2011). Biorąc pod uwagę, że NE rozpoczął akcję „robienia międzynarodowego szumu” wokół swojej walki z PKW i do jego >działań przyłączyli się zgodnie zarówno UPR, jak i skonfliktowany z nią Korwin-Mikke, nabieram podejrzeń, że ten kierunek (unieważnienie wyborów) będzie na poważnie rozgrywany. Oczywiście, gdy uczciwie (bądź uczciwie inaczej) wygra układ rządzący, wszelkie skargi rozejdą się po kościach. Ale co by się stało, gdyby PiS przełamało wszelkie tradycyjne ataki i wygrało wybory? Wtedy z pewnością zatroskane autorytety i instytucje (zarówno krajowe, jak i internacjonalistyczne) pochylą się z troską nad niekonstytucyjnością „PiS-owskiej elekcji”. Co wtedy zrobią Polacy? Tu można rozegrać przynajmniej dwa scenariusze. Gdy naród będzie siedział cicho wobec takich szczerych prób ratowania demokracji, powtórzy się wybory – tym razem rejestrując kilka komitetów prawicowych i skutecznie pacyfikując PiS medialnie, a może i fizycznie. Gdyby jednak naród wyszedł na ulice (co zapewne skupiłoby się głównie w Warszawie), władza już zawczasu jest na to przygotowana – m.in. ustawą o nowych uprawnieniach policji, o wprowadzeniu stanu wyjątkowego oraz „drobnostką” w postaci rozmieszczenia w Warszawie specjalnych urządzeń akustycznych do rozpraszania demonstracji… Paweł Chojecki

Antoni Macierewicz bohaterem przecieku z WikiLeaks "Nieodpowiedzialne zachowanie Macierewicza i jego ataki na politykę zagraniczną sprzed 2006 roku spowodowały wytworzeniem trującej wręcz atmosfery wokół dyplomatów i polityków..." WikiLeaks ujawnia kolejne sensacyjne informacje o Polsce. Tym razem głównym bohaterem depeszy autorstwa byłego ambasadora USA w Polsce Victora Ashe'a jest były wiceminister obrony narodowej w rządzie PiS - Antoni Macierewicz. Zdaniem dyplomaty, Macierewicz "swoim nieodpowiednim zachowaniem szkodzi dyplomacji" oraz "ma paranoję na punkcie teorii spiskowych". Jak czytamy w depeszy WikiLeaks pochodzącej z sierpnia 2006 roku, Macierewicz już w pierwszym miesiącu urzędowania wywołał spore kontrowersje. "W wywiadzie telewizyjnym powiedział, że "większość byłych ministrów spraw zagranicznych było agentami sowieckich służb specjalnych". Zarzuty Macierewicza publicznie zakwestionował Radosław Sikorski, który zażądał pisemnego uzasadnienia tej wypowiedzi. Premier Jarosław Kaczyński miał wówczas wezwać Macierewicza do wyjaśnień, ale ostatecznie je zaakceptował i nie wyciągnął wobec niego konsekwencji. Dyplomata opisał również przebieg kariery Macierewicza. - "W swojej historii ma liczne 'polowania na czarownice', a przez wielu był postrzegany, jako człowiek mający wręcz paranoję na punkcie teorii spiskowych w najnowszej historii Polski" – ujawnia WikiLeaks. Ashe wspomina również o "liście Macierewicza" z 66 nazwiskami rzekomych agentów SB, która stała się jednym z powodów upadku rządu Jana Olszewskiego. "Nieodpowiedzialne zachowanie Macierewicza i jego ataki na politykę zagraniczną sprzed 2006 roku spowodowały wytworzeniem trującej wręcz atmosfery wokół dyplomatów i polityków, w tym przewodniczącego komisji spraw zagranicznych Pawła Zalewskiego oraz posła Andrzeja Leppera - czytamy w depeszy. TVN24

Szewczak: wojenna awantura Rostowskiego Takiego skandalu międzynarodowego i to w okresie naszej prezydencji w Unii, jaki zafundował nam dziś polski minister finansów J.V. Rostowski, nie było w Europie od wielu lat. Zabiegający o większą integrację i wzmocnienie spójności strefy euro nasz polski specjalista od walki z kryzysem, przemawiając w Parlamencie Europejskim w Strasburgu, postraszył Europę wojną i zareklamował amerykańską zieloną kartę, jako skuteczny sposób na uniknięcie potencjalnych wojennych nieszczęść z powodu pogłębiającego się kryzysu europejskiego. Dramat, kompromitacja i brak słów; w każdym normalnym państwie po takich kasandrycznych i całkowicie nieodpowiedzialnych wypowiedziach każdy minister europejski byłby natychmiast zdymisjonowany. Spotkałoby się to również wyraźnym dementi ze strony premiera cywilizowanego kraju. Minister finansów ma się zajmować zupełnie czymś innym niż wróżbami. Wychwalanie Europejskiego Banku Centralnego za to, że skupuje greckie, hiszpańskie czy włoskie obligacje, mobilizowanie UE do szybszego uchwalenia tzw. sześciopaku, czyli nowych ostrzejszych rygorów fiskalnych dyscyplinujących finanse publiczne krajów Unii, nie upoważnia do bredzenia o wojnie i opowiadania nieodpowiedzialnych anegdot. Gdzie dziś jest minister spraw zagranicznych R. Sikorski, który tak lubi elegancję i bon moty? Czy premier D. Tusk podziela stanowisko ministra finansów o grożącej Europie wojnie z powodu trwającego kryzysu? Czyżby z odsieczą wojenną Europie na pomoc mieli przyjść Chińczycy, którzy za dalsze kupowanie europejskich obligacji chcą zniesienia ceł i kontyngentów na chińskie produkty? Strateg wojenny min. Rostowski zaniedbuje polskie finanse publiczne, które są w najgorszej sytuacji od 20 lat, ukrywa prawdziwy ich obraz, jak i rozmiar polskiego długu. Czyni z siebie z jednej strony europejską Kasandrę, a z drugiej wybawiciela Unii. Jeszcze kilka tygodni temu twierdził, że kryzys w strefie euro jest zażegnany, a problem Grecji - praktycznie rozwiązany. Dziś straszy wojenną apokalipsą. Takiego człowieka trudno traktować poważnie, a przecież to on odpowiada za nasze finanse. Grecja w ten weekend może formalnie zostać uznana za bankruta, francuskie banki liżą rany, złoty może polecieć na łeb na szyję w każdej chwili, 4,35 zł za euro to dopiero przedsmak kłopotów. Dlaczego TVN 24, "GW" i inne dyżurne autorytety nie grzmią nad nieodpowiedzialnymi i szkodliwymi wypowiedziami polityka PO? Pamiętamy przecież nagonkę, a nawet ministerialny donos min. R. Sikorskiego na ojca dyrektora ks. T. Rydzyka, który ośmielił się powiedzieć w Parlamencie Europejskim o rosnącym totalitaryzmie rządzących i zagrożeniu dla demokracji w naszym kraju. Znacznie lepiej byłoby, gdyby min. Rostowski postraszył swych kolegów z rządu, że grozi nam zatonięcie „Zielonej Wyspy”, że mamy kompletnie nierealny budżet na 2011 r., że za chwilę przekroczymy 55-procentowy próg ostrożnościowy. Lepiej, żeby trąbił na alarm, że kryzys bankowy w Europie może zagrozić również kilku bankom w Polsce, że wali się giełda, szaleje drożyzna a budżety polskich gospodarstw domowych trzeszczą w szwach. To są realne zagrożenia, a nie bajdurzenie w Strasburgu o wojnie. Kasandra z nosem Pinokia, w którą coraz bardziej wciela się minister finansów tuż przed wyborami w Polsce, kompromituje całą obecną rządzącą ekipę. Janusz Szewczak

Michnik jak pączek w maśle Gdyby zapytać przeciętnego Niemca, kim jest Adam Michnik, najprawdopodobniej odpowiedziałby, że nie wie. Z jakiegoś jednak powodu to właśnie Michnikowi wręczono kilkanaście dni temu Medal Goethego – odznaczenie Republiki Federalnej Niemiec przyznawane wybitnie „zasłużonym dla krzewienia języka niemieckiego i wymiany kulturalnej z cudzoziemcami”. Czy Adam Michnik wybitnie zasłużył się dla propagowania języka niemieckiego w Polsce? A może w szczególny sposób zabiegał o krzewienie niemieckiej kultury? Nic podobnego. Zresztą wcale nie chodzi o jakieś zasługi. Nawet jury przyznające Medal Goethego nie trzyma się kurczowo własnych wytycznych. W przypadku gremiów przyznających nagrody najistotniejszy jest pewien model działania. Chodzi o to, by pozostać we własnym gronie, troszkę pobawić się w politykę, a na koniec zabezpieczyć własną strefę wpływów. I tak nagrody wędrują do sprawdzonych towarzyszy. Takich, którzy albo będą się mogli odpowiednio zrewanżować, albo dowieść swojej użyteczności dla tzw. wspólnej sprawy. Czym jednak mogłaby być wspólna sprawa ludzi przyznających wyróżnienia i nagrody? I co się dzieje w większości instytucji kulturalnych oraz w mediach niemieckich, czyli wszędzie tam, gdzie są pieniądze, nagrody i stanowiska? Ta wspólna sprawa jest niczym innym jak partycypacją w wielkiej zabawie generacji ’68.

Zabawa w ’68 W Europie Zachodniej kwestia kulturalno-politycznego monopolu pokolenia’68 jest ogólnie znana i nie budzi wątpliwości. Zarówno reprezentanci tej generacji, jak i ich spadkobiercy trzymają w garści nie tylko potężny Instytut Goethego. Wpływ rozciąga się na większość placówek przyznających prestiżowe nagrody i wyróżnienia. Są to instytucje, które od 40 lat wyrastają w Europie Zachodniej niczym przysłowiowe grzyby po deszczu. Licząca blisko 45 lat kryptokomunistyczna rewolucja 1968 r. przebiegała na Zachodzie w warunkach niewyobrażalnego dobrobytu. Jej pozostałością jest nomenklatura luksusowych rewolucjonistów. Tak jak na początku swojej drogi, tak i obecnie ludzie ci przy użyciu rewolucyjnych gagów i „etyki komunistycznej” piastowali i w dalszym ciągu piastują najbardziej eksponowane stanowiska. Mimo że stanowią niewątpliwie mniejszość, rozciąganie dominacji na całe społeczeństwa nie sprawia im większej trudności. Warto przy okazji przypomnieć o fenomenie lewicowego terroryzmu, który spokojnie można uznać za apogeum ruchu ’68. Zabawa w ’68 jest finansowana i żywiona przez rzekomo wrogie społeczeństwo kapitalistyczne. Ten swoisty typ zbłąkanego pseudorewolucjonizmu wydusza z kapitalizmu, ile tylko się da. Z jednej strony ultraprawicowy żywot bonza ’68, z drugiej lewicowy bełkot i opowiastki o seksie, narkotykach i rock'n rollu. Wiele zachodnioeuropejskich stowarzyszeń i instytucji składających hołdy najbardziej zasłużonym osobistościom już dawno stało się narzędziem w rękach pokolenia ’68. Szanowane, uwikłane z reguły w mężną walkę z jakimś mgliście zdefiniowanym złem autorytety albo wywodzą się z ruchu ’68, albo należą do jego spadkobierców. Liczy się przede wszystkim właściwa postawa i odpowiednie kontakty.

Zawsze w awangardzie Reprezentantów ruchu ’68, którzy z większą lub mniejszą mocą podduszają zachodnie państwa, można pod wieloma względami przyrównać do sekty. Mamy, zatem członków sekty, którzy dobrowolnie, z własnej inicjatywy przyjmują za pewnik każdy element opatrzony etykietką „68”, odrzucając jednocześnie elementy odbiegające od tej stylistyki. I mamy członków rewolucyjnej nomenklatury czuwających nad tymi na dole. Warto przy okazji przypomnieć, że zarówno media, jak i katedry humanistyczne Zachodu od przeszło 40 lat nie przerywają indoktrynacji w duchu ’68.Rewolucjoniści dzierżący od dziesięcioleci władzę na Zachodzie mają dużo wspólnego z dawnymi komunistami. Można powiedzieć, że ’68 to zaszyfrowana nazwa ruchu tzw. lewicowych intelektualistów, którzy od początku lat 60 budowali na Zachodzie „nową lewicę”. Był to ruch, który z jednej strony dystansował się do Związku Sowieckiego, komunizmu, dyktatury i gułagów, a z drugiej wychwalał pod niebiosa Mao Tse-tunga, okrzykniętego sztandarowym bohaterem „nowej lewicy”. To za sprawą Mao Tse-tunga rewolucjoniści spadli z deszczu pod rynnę. Stali się bandą pożytecznych idiotów, armią propagandystów na usługach komunisty z Chin. Zafascynowani swoim bohaterem, co i rusz wyskakiwali z nową propozycją dla Zachodu – raz z rewolucją światową, raz z kontrrewolucją, później z ideą „nowego człowieka”, reedukacją, wywłaszczeniem, obaleniem systemu i rewolucją w krajach Trzeciego Świata. Nowa lewica, która niegdyś przebojem zdobyła serca młodzieży, wciąż jest na fali. Od blisko 50 lat jej reprezentanci utrzymują się na szczycie. Niezależnie od miejsca, czy to we Francji, w Niemczech, Stanach Zjednoczonych (a po transformacji również w Polsce) są fetowani jak prawdziwi bohaterowie. W profilu takiego osobnika prawdziwa lewicowość zlewa się z podkreślanym z naciskiem antykomunizmem i wrogością do totalitaryzmu. Z rozkosznym zafałszowaniem własnej rzeczywistości pokolenie ’68 do dziś na Wschodzie i Zachodzie prowadzi dekadencki żywot bohemy ą la Sartre i de Beauvoir. Czerpią z tej ułudy poczucie przynależności do oświeconej awangardy. Co prawda Michnik zwraca uwagę, że Mao Tse-tung nigdy nie należał do jego idoli i że jako lewicowiec zza żelaznej kurtyny nie mógł podzielać naiwności, z jaką zachodnia lewica postrzegała sowiecki komunizm. Nie zmienia to jednak faktu, że do dziś pozostaje w przyjaźni z tymi samymi zachodnimi naiwniakami, którzy w młodzieńczych latach obwoływali się uczniami Mao, Lenina i Marksa.

Gdzie jest wróg? Z ruchem ’68 łączy się skłonność do rewolucyjnego fantazjowania. Energia rewolucjonistów wypływa z wiecznego zwalczania nieistniejącego wroga. Ale gdzie jest ten wróg? Wyimaginowany przeciwnik ożywiany np. przez środowisko Michnika poprzez konstruowanie rzeczywistości, w której jest on systematycznie narażony na najobrzydliwsze zniesławienia, to pewien schemat chętnie wykorzystywany przez zachodnią lewicę. Schemat polegający na ciągłym popadaniu w stan paranoi, wyszukiwaniu nowych wrogów, których można pokonać tylko w heroicznym starciu. W zależności od nastroju wrogiem może być kapitalista, neokonserwatysta, rasista, populista, ciemnota, oszołom albo moher. Swoją drogą, historia z pomyjami wylewanymi rzekomo na biednego Michnika jest doprawdy śmieszną imaginacją i najzwyklejszym w świecie pobożnym życzeniem. To oczywiste, że osoba górująca nad całą resztą niczym cesarz nad poddanymi może mieć kilku drobnych przeciwników, ale wizja Michnika publicznie męczonego przez złe moce wygląda na wielką bzdurę. Mimo swych „licznych przymiotów” generacja’68 wciąż musi się zmagać ze złymi językami. Warto, więc pamiętać, że reprezentanci tego środowiska należą nie do grupy pokrzywdzonych, lecz sprawców.

Arystokracja '68 Dyktatury komunistyczne nie mogły zapewnić minimum egzystencjonalnego swoim obywatelom. Życie było szare i pozbawione perspektyw. Z tym większym zapałem w wielkim zbiorowym upojeniu zmagano się z mocarną kontrrewolucją, z imperializmem, militaryzmem i demonami kapitalizmu. Z niespotykaną w historii ludzkości werwą udało się pokoleniu ’68 stworzyć wpływową arystokratyczną kastę. Powstał w ten sposób rodzaj rabunkowego feudalizmu, na który głupi kapitaliści pracują, płacą i dla którego się wykrwawiają. Jest to specyficzna forma feudalizmu, kreowanego ochoczo na obrońcę warstw uciśnionych. Jak na wyższe sfery przystało, członkowie lewicowej nomenklatury wiodą życie pączka w maśle. Przewodzący francuskim socjalistom Strauss-Kahn, żona Sarkozy’ego Carla Bruni, Joschka Fischer, noblista Günter Grass, reżyser teatralny Claus Peyman, były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder, Adam Michnik i wielu innych – wszyscy oni należą do tego samego frontu '68. Od 40 lat unoszą się na powierzchni, pławią w milionach, wiecznie w kontrze, zawsze w opozycji. W rzeczywistości od dziesięcioleci wiodą zwykłe życie znienawidzonych kapitalistów. Obwarowani w swoich feudalnych mikrokosmosach nie szczędzą sił i energii, by wciąż na nowo obdzielać się wzajemnie etykietkami superbohaterów demokracji. To już nie Karol Marks, ale Ludwik XIV ze swoim słynnym „l'Etat, c'est moi!” zdaje się im służyć za wzór do naśladowania. Częstym zarzutem pod adresem arystokracji była praktyka zapewniania sobie władzy poprzez kojarzenie kazirodczych związków. Pokolenie ’68 podtrzymuje swoją władzę dzięki kazirodczej karuzeli wzajemnego nominowania się do najrozmaitszych nagród, podsuwania lukratywnych synekur przy jednoczesnym „odsiewie” wszelkich ciał obcych. Formalnie nie istnieje żadna widoczna z zewnątrz hierarchia, która mogłaby rzucić nieco światła na ciemną duszę sekty '68.

tłum. i oprac.: Olga Doleśniak-Harczuk Bettina Röhl

15 września 2011 "Poeta urodził się bardzo młodo".. - dla dzieciaka piszącego wypracowanie, a dla Polskiego Stronnictwa Ludowego”- Człowiek jest najważniejszy”, ale człowiek z Polskiego Stronnictwa Ludowego, tak jak Polska jest Najważniejsza... Dla tych, dla których Forsa Jest Najważniejsza... I tak już jest, w obłudnej demokracji.. Co innego na fonii, a co innego na wizji.. A co innego na dole.. Bo z góry nie bardzo widać dół.. Jaki wykopali wybrańcy ludu. Niedawno, w związku z wyborami demokratycznymi, pan minister Jerzy Miller, związany z Platformą Obywatelską Unii Europejskiej, a sprawujący, czy piastujący funkcję ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji ogłosił, że zaraz po wyborach parlamentarnych zostanie przedstawiony projekt znoszący obowiązek posiadania praw jazdy i dowodów rejestracyjnych pojazdów. No, nie chodzi o to, żeby w ogóle znieść obowiązek posiadania prawa jazdy czy dowodu rejestracyjnego. Bo przecież samo posiadanie prawa jazdy wcale nie świadczy o tym, że ktoś potrafi dobrze jeździć.. Musi umieć jeździć.. Co to, to nie! Ale chodzi o to, żeby znieść obowiązek posiadania przy sobie dowodu rejestracyjnego i prawa jazdy.. Podczas kontroli Policji Obywatelskiej i Drogowej.. Projektowany projekt zakłada również, że kierowca będzie sprawdzany poprzez dowód osobisty lub paszport.. Nie może być tylko paszport, bo musi być również dowód osobisty.. Przydałby się jeszcze numer wytatuowany na prawym przedramieniu.. Tyle bajek przedwyborczych.. A jaka jest prawda? Niedawno Platforma Obywatelska razem z Polskim Stronnictwem Ludowym i innymi ugrupowaniami sojuszniczymi wprowadziła w nasze życie przepis na mocy, którego, jak policjant obywatelski i drogowy zatrzyma zmotoryzowanego bez prawa jazdy, może mu wlepić 500 złotych mandatowej kary! To znaczy jak teraz będzie: czy te 500 złotych za brak przy sobie prawa jazdy będzie się płaciło, czy też można będzie nie mieć przy sobie prawa jazdy, ale 500 złotych będzie się płaciło. Tym bardziej, że wkrótce otrzyma nowe uprawnienia Straż Graniczna, której patrole będą mogły karać za prowadzenie pojazdu bez prawa jazdy, czy za przekroczenie szybkości.. A także pod wpływem alkoholu.. Kolejna służba otrzyma nowe uprawnia do ścigania kierowców, a pan minister mówi przed wyborami, że będzie nam lżej.. I to nie, że będzie nam lżej, ale, że przedstawi projekt, że będzie nam lżej.. A czy nam będzie lżej? Zobaczymy po wyborach. Od samych projektów z pewnością nie będzie nam lżej... Tym bardziej, że socjalistyczna władza tuż po wyborach demokratycznych, ma niedżentelmeński zwyczaj zapominania o tym, co obiecała zrobić.. No cóż… Wybory, wybory i po wyborach.. Tym bardziej jak chodzi o zniesienie, chociaż cienia urzędniczego jarzma nad nami.. Co innego, jeśli chodzi o trwonienie naszych pieniędzy.. Władza trwoni! Już wyobrażam sobie Straż Graniczną sprawdzającą prawa jazdy ….w Wysokich Tatrach.. Tylko czekać jak nowe uprawnienia otrzymają listonosze, Państwowa Inspekcja Handlowa, Sanepid czy Państwowa Inspekcja Pracy- i one również uzyskają prawo kontrolowania kierowców i sprawdzania czy kierowcy są trzeźwi, mają prawa jazdy i dowody rejestracyjne i sprawdzania czy w samochodzie przewożone są gaśnice, trójkąty, kamizelki, apteczki i inne przedmioty, które stanowią pretekst Policji Obywatelskiej, żeby kierowcę ukarać.. Dobrze, że nie sprawdzają, czy samochód ma silnik wtedy, kiedy jedzie.. Chociaż trzeba przyznać uczciwie, numery silnika już nie są potrzebne, to znaczy nie muszą być oryginalne w stosunku do samochodu skonstruowanego pierwotnie. Można sobie silnik z innymi numerami wymienić i nic nam władza za to nie zrobi.. Można również wymienić sobie kierownicę, tym bardziej, że nie posiada numerów... Można wymienić sobie opony, felgi, siedzenia.. Bez ingerencji władz centralnych.. W każdym razie, co innego na fonii, a co innego na wizji.. Tak sobie mówią, żeby mówić i żeby coś z tego, co mówią przykleiło się do zajętych sprawami dnia codziennego umysłów demokratycznego wyborcy, który w żadnym razie nie jest w stanie skojarzyć, że sprawy idą w jedną stronę, w stronę odbierania nam wolności. I sobie idą systematycznie, w tym czasie- szczególnie przed wyborami- opowiada się miłe uchu zdarzenia, które mogą się wydarzyć, ale się nie wydarzą. Bo jak do tej pory, zamiast znosić mitręgę biurokratyczną nad nami, tej mitręgi przybywa.. Ale za to zwierzęta odetchną z ulgą: pan prezydent Bronisław Komorowski przyznał, że nie zabija już zwierząt, ale z polowań nie zrezygnował(???) Ciekaweeeeeeee??? Przecież pan prezydent Bronisław Komorowski był zapalonym myśliwym. Lubił strzelać do zwierząt podczas polowania, bo przecież rasowy myśliwy wybiera się do lasu, żeby sobie postrzelać do zwierzyny, choć taki zając już dawno ma prawa człowieka, pardon- zwierzęcia i dziwię się, że dopiero teraz pan prezydent zaprzestał” mordowania” zwierząt.. Bo do bezpańskich psów też nie wolno strzelać, o co zadbała posłanka Platformy Obywatelskiej, pani Joanna Mucha. W swoim projekcie sejmowym, parlamentarnym i demokratycznym zakazała również dawania klapsów dzieciom rodziców.. Bo przecież dzieci rodziców są już dziećmi państwa, zgodnie z tekstem piosenki pani Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”.. I oczywiście, że jest lepiej, jak są państwa, a nie rodziców.. Bp państwo lepiej wie jak o nie zadbać. To chyba oczywiste! Reszta ten nonsens przegłosowała i mamy nowe prawo.. Żeby nie było przemocy w rodzinie.. Bo najgorsza jest przemoc w rodzinie w postaci klapsów, ale przemoc państwa wobec nas - jest dopuszczalna jak najbardziej.. Zniesienia przemocy państwa nad nami- nie przegłosowali.. Bo, z czego socjalistyczno- biurokratyczne państwo by żyło? Przecież żyje głównie z przemocy i gwałtu na „obywatelach”. Zastanawiam się, co będzie robił na polowaniu pan prezydent Bronisław Komorowski, prawdopodobnie chodził na spacery, tak jak inny kandydat na prezydenta, ale Radomia, pan Piotr Szprendałowicz, też z Platformy Obywatelskiej, który podczas ubiegłorocznych bachanalii samorządowych powiedział, że na polowania on chodzi, ale nie strzela do zwierząt, tylko sobie spaceruje (????) Siedziałem obok niego, jako kandydat prawicy i uśmiałem się prawie do łez, tym bardziej, że kandydat Platformy Obywatelskiej należy do Polskiego Związku Łowieckiego, a nie należy do Polskiego Związku Spacerowiczów - jeśli taki związek jest. Co mu zresztą zasugerowałem siedząc obok niego.. I znowu, co innego na fonii, a co innego na wizji.. Jak to w kłamliwej demokracji, gdzie demokraci łżą na potęgę i obmyślają, co rusz nowe metody oszukiwania nas.. Co bardziej zapalczywi będą polować nocą z noktowizorami i budzić śpiące zwierzęta swoim hałasem z nagonką.. Będą skargi mieszkańców pobliskich wsi i zabudowań, będzie angażowana prokuratura i sądy, będzie szum medialny.. Ale gdzieś po cichu będą polować.. Tak jak polują na nas.. Życie nie znosi próżni. Tak jak ze Świnoujściem.. Chodzą słuchy, że ma nie być uzdrowiskiem, bo za głośno grają tamtejsi Indianie, którzy przyjechali z Peru.. Ci sami, co grają w Warszawie na ulicach.. Zresztą ładnie i przyjemnie. Co prawda Warszawa uzdrowiskiem jeszcze nie jest, raczej odrzuca- przynajmniej w okolicach Sejmu, tam gdzie uchwalają demokratyczne ustawy. Ale zawsze może być. Nie wiem, kto nadaje miastom charakter uzdrowiska.. Ale w uzdrowiskach ludzie też umierają.. I co to za uzdrowisko? - jak ludzie też umierają. Ale opłaty klimatyczne będą pobierać nadal i tłoczyć ropę rurociągiem przyjaźni pomiędzy Niemcami a Federacją Rosyjską.. No pewnie.. Zabrać status uzdrowiska, a bardziej rozbudować rurociąg i rozbudować przemysł naftowy.. Tym bardziej, że będzie port gazowy...Dlaczego ONI niczego nie chcą nam powiedzieć wprost?. Wszystkiego musimy się domyślać.. A czy poeta mógł się urodzić młodo? Przecież nie wtedy - jak jest już stary.. WJR

Platforma Obywatelska czy Przestępcza Organizacja? Wystąpienie prominentnego członka Platformy Obywatelskiej Vincenta Rostowskiego w Parlamencie Europejskim wywołało szok w Unii Europejskiej. Twórca gigantycznego zadłużenia Polski, który w niespełna 4 lata doprowadził do zwiększenia długu publicznego o 100 mld dolarów oznajmił, że wstrząsaną kryzysem finansowym Europę, (w czym Vincent ma swój spory udział) czeka wojna po rozpadzie strefy euro. Kasjer III RP, więc „poważnie się zastanawia nad tym, by uzyskać dla dzieci zieloną kartę w USA”… Wyznanie nominowanego przez Donalda Tuska ministra finansów jest kolejnym aktem ujawniania kulis działania organizacji pt. Platforma Obywatelska po tym, co napisał o członkach tej organizacji niejaki Palikot. Zwłaszcza dotyczy to znanego z afery hazardowej Mirosława Drzewieckiego (ps. Miro) – wyniszczonego alkoholem skarbnika Platformy Obywatelskiej, który po usunięciu go z funkcji ministra sportu miał się odgrażać, „że wykończy, wsadzi Tuska do więzienia. To ja mu k… załatwiałem, przynosiłem pieniądze walizkami, ja go k… ubierałem, poiłem winem, a on mnie wywala, to sk… Jak pisze Palikot, „Drzewiecki załatwił PO naprawdę dużo, szczególnie w tym czasie, kiedy jeszcze nie otrzymywała dotacji państwowych”. W kontekście wypowiedzi Rostowskiego na forum Parlamentu Europejskiego, iż „poważnie się zastanawia nad tym, by uzyskać dla dzieci zieloną kartę w USA” – wyznanie Palikota o załatwianiu przez skarbnika PO gigantycznych pieniędzy dla organizacji Tuska potwierdza mafijny charakter partii, która bez dotacji państwowych stała się potęgą finansową, która niczym mafia sycylijska sięgnęła po władzę – opanowując wszystkie kluczowe stanowiska w państwie, zwłaszcza zaś te, które powinny stać na straży prawa i sprawiedliwości. Palikot ujawnia przecież groteskowego ministra sprawiedliwości, któremu kolejny „prymitywny, chamski, drugoligowy” prominent PO Grzegorz Schetyna podawał komendę „Baczność!”, którą tamten posłusznie wykonywał, salutując przy tym. Jak dodaje Palikot – „Minister, nawiasem mówiąc, miał niestety skłonność do alkoholu”, jak większość funkcjonariuszy organizacji pt. Platforma Obywatelska… O tych rewelacjach nie usłyszymy w „odpolitycznionych mediach” w skorumpowanym kraju, gdzie walizkami znosi się pieniądze dla organizacji rządzącej Polską, nad której bezpieczeństwem czuwa postawiony na baczność minister, czy równie groteskowa nauczycielka polskiego, której szef tej organizacji powierzył „walkę z korupcją”, a de facto – z dorszem za 8,16 złotego. „Odpolitycznione media” pełnią w tej skorumpowanej i groteskowej Polsce dokładnie tę samą rolę, co za komuny – ukrywając wszystkie szwindle władzy, która wszystko może, a zwłaszcza wykończyć dziennikarza, który „nie zrozumiał patosu naszych czasów” i nie dostrzegł wszechogarniającego nas „postępu”. Przemilczając te rewelacje, sami dajemy się okradać, bo te pieniądze z walizki ktoś przecież zarobił, lecz zamiast je otrzymać – dziwnym trafem znalazły się w organizacji Donalda Tuska. Gdy się jednak szefom tej organizacji zacznie palić grunt pod nogami – oni po prostu wsiądą w samolot i wyjadą do Ameryki, zostawiając nam całe szambo, które wyprodukowali. Bo oni mają gdzie wyjechać, zwłaszcza, że „polskość to nienormalność” a nikt z „postępowej” partii nie będzie za Polskę umierać. Dlatego – tak długo jak się im uda, będą okradać Polskę, wydając z budżetu bajońskie sumy na wielokrotnie przepłacone autostrady (jedne z najdroższych w świecie), czy „prywatyzując” za bezcen. A to im się przecież kiedyś opłaci. Drzewiecki i jemu podobni już posiadają swoje nieruchomości w USA i już dawno wysłali swoje dzieci na amerykańskie uczelnie z czesnym przekraczającym 30 tys. dolarów rocznie. A gdy ogołocone kraje Europy zaczną upadać – oni wyjadą. Sygnał dał już w europejskim parlamencie minister rządu Donalda Tuska, w okresie prezydencji Polski w Unii Europejskiej. I to jest cała zdobycz organizacji, która obiecała Polakom drugi raj i cud gospodarczy a pozostawi piekło i wojnę – zgodnie z lansowaną od czterech lat „polityką miłości”, gdzie „watahy trzeba dorżnąć”. A w istocie im chodzi tylko o to, byśmy się sami wyrżnęli, gdyż następna po „liberałach” rewolucja nie zakończy się przecież okrągłym stołem… Kończąc swe przemówienie w Parlamencie Europejskim Rostowski przywołał swą niedawną prywatną rozmowę z „prezesem wielkiego polskiego banku”, pracującym w ministerstwie za czasów transformacji w Polsce. Miał on mu powiedzieć, że po takich wstrząsach gospodarczych i politycznych, jakie teraz dotykają Europę, „rzadko się zdarza, by po 10 latach nie było także katastrofy wojennej”. Czy Polska, która po 22 latach złodziejskiej transformacji, mając w perspektywie do spłacenia ponad 800 miliardów złotych długów uniknie katastrofy wojny o chleb? Jeśli na kolejne cztery lata powierzymy rządy pasożytom, którzy pod przykrywką liberalizmu, i „polityki miłości” lansują pasożytniczy kapitalizm – walizki z naszymi pieniędzmi w końcu wylądują w Ameryce: Tam gdzie zamierza wyjechać minister finansów III RP w sytuacji, gdy kryzys zamieni się w wojnę… Kapitan Nemo

Agent Stasi w firmie, która chce kupić Lotos Matthias Warnig, funkcjonariusz wschodnioniemieckiej Stasi i przyjaciel Władimira Putina, wszedł właśnie do rady nadzorczej rosyjskiego koncernu naftowego Rosnieft. Warnig kieruje już spółką Nord Stream AG, jest szefem rady dyrektorów Transniefti, członkiem rad nadzorczych rosyjskich banków WTB i Rossija oraz prezesem zarządu spółki Gazprom Schweiz AG. W grudniu 2010 r. rosyjski minister ds. energetyki Siergiej Szmatko powiedział, że to właśnie Rosnieft wraz ze spółką Gazprom Nieft mogą złożyć ofertę kupna polskiej Grupy Lotos. "Jakiekolwiek oferty w sprawie kupna ponad 53 proc. akcji Lotosu mogą być oceniane dopiero, kiedy wpłyną do resortu skarbu. Jeżeli oferty będą interesujące, to wtedy będziemy prowadzić negocjacje z potencjalnymi inwestorami. Nie będzie żadnej dyskryminacji. Każdy może na równych zasadach w tym procesie uczestniczyć, również firmy rosyjskie" - zareagował wówczas minister skarbu Aleksander Grad. Warnig do 1989 r. pracował w Stasi - tajnej policji politycznej w komunistycznej NRD. Tam miał poznać oficera KGB Władimira Putina, choć sam że początek ich znajomości nastąpił w 1991 r. w w Sankt Petersburgu, gdzie Niemiec trafił jako szef oddziału Dresdner Banku. Protegowany Putina, który w Rosji dał poznać się jako osoba niezwykle lojalna wobec Kremla, zrobił oszałamiającą karierę i dorobił znacznego majątku. W swoim luksusowym domu na przedmieściach Sankt Petersburga często gościł premiera Putina i jego żonę. Niezalezna.pl

Uwaga na „zamach” jutro i pojutrze! Warszawa przygotowuje się do wojny! Rostowski straszy rozpadem UE i wojną Minister Rostowski tłumaczy, co miał na myśli

Z ostatniej chwili: Jane Burgermeister skwitowała doniesienia Min. Rostowskiego – „Wyraźnie chcą wywołać wojnę między Wschodem i Zachodem, a Polska jak zwykle leży pomiędzy”. Max Keiser, znakomity finansista, który jest również dziennikarzem twierdzi, że Europa rozpadnie się na dwie strefy. Kwestią jest tylko, w jaki sposób – czy na północną i południową czy też nastąpi oddzielenie Niemiec. Niemcy pozostają jedynym silnym krajem na naszym kontynencie, w związku, z czym cała strefa Euro może być wkrótce przez nieadministrowana. Uważam, że jest to poważna sprawa. Nic nie wskazuje, żeby w Polsce miał nastąpić jakikolwiek „zamach” czy „atak”. Zatem ćwiczenia, o których mowa poniżej, szczególnie przed wyborami mogą mieć charakter zastraszenia opozycji politycznej, lub wręcz przejęcia totalnej kontroli nad państwem. W warunkach, gdy PiS w niezależnych sondażach wyprzedza PO, o co najmniej 20%, trudno będzie zmanipulować wybory. Koalicja rządząca ma powody by obawiać się przejęcia steru władzy przez inne opcje, bowiem może dojść do rozliczeń i śledztw, z badaniem zamachu smoleńskiego włącznie. Jedyną możliwością utrzymania obecnego status quo, są albo wygrane wybory przez PSL, PO i SLD, albo wprowadzenie stanu wyjątkowego, gdy do wyborów nie dojdzie, co więcej – może dojść do masowych aresztowań i „wyrzynania watahy”. Obserwując to, co się dzieje z korupcją, bezprawiem i arogancją zdziczałych przedstawicieli władzy, można się spodziewać totalitarnych posunięć. Jak wiadomo, większość zamachów terrorystycznych była operacjami „fałszywej flagi”, dokonywanych przez służby prawdziwych globalnych terrorystów – międzynarodowych bankierów oraz sitwy im służącej z kryminalnymi mediami na czele. Udowodnione jest to, że Al-Kaida była tworem CIA, Mossadu, MI5 i innych podległych globalistom służb. Zresztą niedawna operacja w Libii była prowadzona właśnie przez terrorystów z Al-Kaidy, czego nawet nie ukrywali. Ten sam „modus operandi” obserwowaliśmy podczas zamachu na WTC i 7-7 w Londynie – w obu przypadkach na terenach gdzie doszło do „zamachów” prowadzone były intensywne ćwiczenia antyterrorystyczne o charakterze dokładnie takim samym jak zamachy. Pozwoliło to na ukrycie sprawców i dowodów. Podobna sytuacja była niedawno w Oslo, gdzie brygady antyterrorystyczne miały ćwiczenia w tych samych budynkach, gdzie wybuchły potem bomby. Sytuacja w Warszawie przypomina tę w Hiszpanii, gdzie na 3 dni przed wyborami, 11 marca 2004 roku doszło do zamachu na kolejkę w Madrycie w 2004 roku. Zamach zmienił wyniki wyborów, jak pamiętamy zwyciężył wtedy Zapatero, a Hiszpania wycofała się z wojny w Iraku. Zapatero potem dokonał spustoszenia moralnego w ostoi katolicyzmu, jaką była Hiszpania. Wydarzenia ostatnich 2 lat w Polsce wskazują, że grasują u nas wrogie służby, wykonujące zadania niemające nic wspólnego z interesem Polski i Polaków. Zamach smoleński czy niedawne morderstwo na czołowym polskim polityku, Andrzeju Lepperze, który miał szansę w tych wyborach wraz z Samoobroną zmienić układ polityczny w Polsce, dają powód do obaw, że działały tu „brygady śmierci” – tak samo jak w Iraku, Afganistanie, a obecnie Libii. Dowodem na to może być fakt, że nie przeprowadzono od razu sekcji zwłok szefa Samoobrony – jest to działanie niezgodne z procedurą i prawem, a więc ma charakter kryminalny. Trudno przewidzieć jak się rozwinie sytuacja, być może ćwiczenia 15 i 16 września będą tylko rutynowymi ćwiczeniami i nic się nie wydarzy – nawet z poniższego „zarządzenia” nie wynika, że będą angażowane wojska, służby specjalne czy policja. Władza w Polsce ma bardzo słabe argumenty, – jeśli siły wrogie Polsce zdecydują, że należy przystąpić do ataku na nasze państwo za pomocą sztucznie stworzonego zagrożenia terrorystycznego, to można się liczyć z krwawą wojną domową, w której globalni terroryści mają niewielką szansę zwycięstwa, chyba że z zewnętrzną pomocą. Oto dzisiejsze komentarze na ten temat:

adam 14 Wrzesień 2011 o 4:44 pm

GP-0050/1394/2011 ZARZĄDZENIE Nr 1394/2011 PREZYDENTA MIASTA STOŁECZNEGO WARSZAWY

z dnia 4 sierpnia 2011 r. w sprawie przygotowania i przeprowadzenia ćwiczenia obronnego

Na podstawie art. 30 ust. 1 ustawy z dnia 8 marca 1990 r. o samorządzie gminnym (Dz. U. z 2001 r. Nr 142, poz. 1591 z późn. zm.) w związku z art. 2 ustawy z dnia 21 listopada 1967 roku o powszechnym obowiązku obrony Rzeczypospolitej Polskiej (Dz. U. z 2004 r. Nr 241, poz. 2416 z późn. zm.) , w związku z Programem szkolenia obronnego województwa mazowieckiego na lata 2011 – 2016 oraz Programem Szkolenia Obronnego w mieście stołecznym Warszawa na lata 20011-2013 i Planem Szkolenia Obronnego w mieście stołecznym Warszawa na 2011 rok, zarządza się co następuje:

§ 1. Przeprowadzić w dniach 15 – 16 września 2011 roku w m.st. Warszawie, w ramach szkolenia obronnego, ćwiczenie obronne pod kryptonimem „STOLICA 2011”.

§ 2. Celem ćwiczenia obronnego jest osiąganie wyższych stanów gotowości obronnej i realizacja wybranych przedsięwzięć wynikających z „Planu Operacyjnego Funkcjonowania Miasta Stołecznego Warszawy w warunkach zewnętrznego zagrożenia bezpieczeństwa państwa i w czasie wojny” oraz w czasie wystąpienia sytuacji kryzysowej, w tym:

1) sprawdzenie rozwiązań wynikających z „Planu Operacyjnego Funkcjonowania Miasta Stołecznego Warszawy w warunkach zewnętrznego zagrożenia bezpieczeństwa państwa i w czasie wojny”, „Planu Zarządzania Kryzysowego m.st. Warszawy” oraz rozwiązań funkcjonujących w ramach Stałego Dyżuru Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy;

2) weryfikacja procedur reagowania kryzysowego stanowiących element składowy „Planu Zarządzania Kryzysowego m.st. Warszawy”;

3) sprawdzenie czasów reakcji podmiotów zaangażowanych w realizację zadań zarządzania kryzysowego;

4) ewaluacja działań służb oraz wyciągnięcie wniosków będących efektem analizy podejmowanych decyzji i koordynacji realizowanych przedsięwzięć;

5) sprawdzenie przygotowania kadry kierowniczej i pracowników Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy do realizacji zadań związanych z osiąganiem wyższych stanów gotowości obronnej państwa;

6) sprawdzenie funkcjonowania akcji kurierskiej na obszarze m.st. Warszawy;

7) sprawdzenie umiejętności do przekazywania zadań związanych z osiąganiem wyższych stanów gotowości obronnej państwa przez obsadę osobową Stałego Dyżuru Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy w Centrum Zarządzania Kryzysowego (CZK) oraz obsady Punktów Kontaktowych (PK) w biurach i urzędach dzielnic; sprawdzenie systemów łączności oraz alarmowego obiegu informacji w relacji Stały Dyżur Wojewody Mazowieckiego, Stały Dyżur Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy;

9) sprawdzenie gotowości do realizacji zadań obronnych Szpitala Bielańskiego – samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej.

§ 3. W ćwiczeniu wezmą udział dyrektorzy biur Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, burmistrzowie dzielnic m.st. Warszawy oraz Komendant Straży Miejskiej m.st. Warszawy.

§ 4.1. Kierowanie ćwiczeniem obronnym powierzam Dyrektorowi Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego;

2. Powołuję Zespół Autorski w składzie:

1) Elżbieta Szypuła – kierownik Zespołu;

2) Andrzej Kowalski – członek Zespołu;

3) Sławomir Nowicki – członek Zespołu;

4) Iwona Porowska – członek Zespołu;

5) Marcin Kamiński – członek Zespołu;

6) Anna Podgrudna – członek Zespołu;

7) Wojciech Poletyłło – członek Zespołu.

3. Zespół Autorski zobowiązuję do opracowania:

1) koncepcji przygotowania i przeprowadzenia ćwiczenia;

2) planu przeprowadzenia ćwiczenia;

3) założenia do ćwiczenia;

4) planu podgrywki;

5) sprawozdania z ćwiczenia.

4. Kierownika Zespołu Autorskiego zobowiązuję do uzgodnienia koncepcji przygotowania i przeprowadzenia ćwiczenia z Dyrektorem Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Mazowieckim Urzędzie Wojewódzkim.

§ 5. Ćwiczenie obronne należy prowadzić metodą aplikacyjną oraz epizodów praktycznych w oparciu o ustalenia „Planu Operacyjnego Funkcjonowania Miasta Stołecznego Warszawy w warunkach zewnętrznego zagrożenia bezpieczeństwa państwa i w czasie wojny” oraz przyjętych w koncepcji założeniach.

§ 6. Uczestników ćwiczenia obronnego zobowiązuję do przekazania opracowanej dokumentacji z przebiegu ćwiczenia do Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w terminie do dnia 23 września 2011 roku.

§ 7. Wykonanie zarządzenia powierzam Dyrektorowi Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego.

§ 8.1. Zarządzenie podlega publikacji w Biuletynie Informacji Publicznej Miasta Stołecznego Warszawy.

2. Zarządzenie wchodzi w życie z dniem podpisania i obowiązuje do dnia zakończenia

i podsumowania ćwiczenia.

Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy /-/ Hanna Gronkiewicz-Waltz

mlotnanwo 14 Wrzesień 2011 o 1:31 pm Wiem że to nie na temat ale proszę spójrzcie na to:

http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34889,10283324,Warszawa_przygotowuje_sie_do_wojny__Na_wszelki_wypadek.html

Robi się gorąco. Obym się mylił.

sebecx 14 Wrzesień 2011 o 12:44 pm

http://www.tvn24.pl/12692,1717319,0,1,rostowski-straszy-wojna-w-europie,wiadomosc.html

..a że ludzie nie będą chcieli wojny to się zgodzą na podwyżkę – pewnie vatu.. a wojna będzie i tak tylko później jak już się wyciśnie ludzi do cna….

….Albert Pike coś o tym ogólnie wspominał…

theaspartam 14 Wrzesień 2011 o 12:00 pm UWAGA!!! UWAGA UWAGA!!! http://www.globalnaswiadomosc.com/apps/forums/topics/show/6025812-warszawa-przygotowuje-si-281-do-wojny-na-wszelki-wypadek- . Monitorpolski's Blog

"Codzienna": PSL doi Polskę Politycy PSL zamiast walczyć o dopłaty dla polskich rolników, prowadzą kampanię wyborczą za pieniądze Unii Europejskiej. Bez skrupułów wykorzystują dotacje z Brukseli dla własnego lansu, chociaż jest to niezgodne z prawem. – Polska będzie musiała zwrócić te pieniądze – mówią unijni urzędnicy "Gazecie Polskiej Codziennie". Europejski Fundusz Rolny jest przeznaczony wyłącznie na rozwój wsi i nie może być wykorzystywany do celów politycznych, np. kampanii wyborczej polityka czy partii. Kraje członkowskie otrzymują pieniądze od Komisji Europejskiej i mają wolną rękę w ich wykorzystaniu. Muszą jednak działać zgodnie z prawem unijnym. W tym wypadku tak nie jest. Odpowiedzialność za zgłoszenie takich przypadków do KE należy do polskich władz. Powinny one ukarać takiego polityka, a pieniądze, które zostały wykorzystane niezgodnie z przeznaczeniem powinny zostać zwrócone UE – mówi „Codziennej” Johann Reyniers, rzecznik Dyrekcji Generalnej Rolnictwa i Rozwoju Wsi Komisji Europejskiej.

Dożynkowa propaganda Kilka dni temu „Gazeta Polska Codziennie” opisała, jak świętokrzyski marszałek Adam Jarubas, lider miejscowego PSL, lekką ręką przeznaczył 600 tys. zł z unijnych dotacji na promowanie siebie i partyjnych kolegów. Okazuje się, że jest to powszechna praktyka polityków PSL. Czytelnicy zaalarmowali nas, że z publicznych pieniędzy w związku z kampanią wyborczą politycy PSL-u korzystają w całym kraju, m.in. w woj. mazowieckim. W „Tygodniku Ciechanowskim” lansuje się minister rolnictwa Marek Sawicki. Artykuł opłacono z funduszy Europejskiego Funduszu Rolnego na Rzecz Rozwoju Obszarów Wiejskich. Funduszem tym zarządza Ministerstwo Rolnictwa. Minister Sawicki najwyraźniej nie widzi nic złego w tym, że unijne pieniądze wykorzystuje do własnej promocji. Były minister rolnictwa, a teraz europoseł Wojciech Olejniczak (SLD) uważa, że w okresie przedwyborczym PSL chwali się dokonaniami w rolnictwie, choć niewiele zrobił dla polskiej wsi i rolników. – Ciągle słyszę o sponsorowanych tekstach, reklamach, imprezach. Najpierw Adama Struzika, teraz Marka Sawickiego. Tak nie powinno być, to nic nie wnosi do debaty publicznej i jest marnowaniem pieniędzy – mówi Olejniczak, były minister rolnictwa. – Jeśli minister promuje europejską politykę rolną, to nie widzę w tym nic złego. Byłoby niefajnie, gdyby promował siebie, ale nie widziałem artykułu, więc się nie wypowiadam. Lepiej zajęlibyście się szkaradnymi ulotkami PiS, które ostatnio rozdawano w Opolu – uważa Leszek Korzeniowski (PO), przewodniczący sejmowej komisji rolnictwa.

Wąsik: zgłoszę działania Sawickiego do prokuratury – W każdym funduszu pomocowym UE 10 proc. jest przeznaczone na pomoc techniczną, czyli promocję danego funduszu, pensje urzędników itp. Unia nakazuje promować fundusze za pomocą środków masowego przekazu – prasy, radia, TV, internetu. Co najważniejsze, przekaz musi być jednoznaczny: powinien wprost opisywać dany fundusz, promować go i musi być skierowany bezpośrednio do tych odbiorców, dla których ten fundusz jest przeznaczony. Absolutnie nie można wykorzystywać tych pieniędzy na promocję konkretnego polityka i partii, czy na kampanię wyborczą – mówi ekspert do spraw funduszy pomocowych pracujący w Unii Europejskiej. – Sawicki nie jest aż tak głupi, żeby w ten sposób łamać prawo – bagatelizuje działania ministra rolnictwa Leszek Korzeniowski (PO). – Lepiej byłoby, gdyby te pieniądze trafiły do polskich rolników, niż zostały zmarnowane na propagandę – uważa Wojciech Olejniczak. Natomiast Maciej Wąsik z PiS zapowiada, że zwróci się w tej sprawie do Państwowej Komisji Wyborczej i prokuratury. – To ewidentny skandal i nielegalne finansowanie kampanii wyborczej. A jednocześnie marnotrawienie funduszy unijnych, które będą musiały wrócić do unijnej kasy – twierdzi. Gazeta Polska Codziennie

Premier Węgier szokuje obywateli i banki Premier Węgier znów zaszokował obywateli i przedstawicieli banków proponując Węgrom, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne w dewizach, natychmiastową spłatę zadłużenia na dogodnych, preferencyjnych warunkach. Węgierskie banki zapowiadają interwencję w Brukseli.

Jedna spłata po niskim kursie Węgrzy, którzy borykają się ze spłatami kredytów hipotecznych w zagranicznych walutach, mogliby je spłacić w forintach po niskim, ustalonym przez państwo kursie pod warunkiem, że spłacą je jednorazowo. Propozycja zaszokowała węgierskich bankowców. Stowarzyszenie Węgierskich Banków zapowiada zaskarżenie ewentualnej decyzji rządu do Trybunału Konstytucyjnego i będzie interweniować w Brukseli. Na Węgrzech aż 72 proc. obywateli zaciągnęło kredyty w szwajcarskich frankach. Przed kilku laty kurs był niski: za franka płacono 150 forintów. Dziś frank kosztuje ponad 230 forintów. Aby pomóc trzem milionom właścicieli domów, którzy nie są w stanie spłacać kredytów, rząd zamroził od lipca kurs franka szwajcarskiego w spłatach kredytów hipotecznych. Przez 3,5 roku Węgrzy będą mogli spłacać raty po kursie 180 forintów za franka. Od roku 2014 posiadacze kredytów będą musieli jednak spłacać dodatkowo różnice kursowe.

Banki boją się o swoje pieniądze Austriackie banki, które coraz odważniej angażowały się w Europie Środkowej, ostro zaprotestowały przeciw propozycji rządu premiera Orbana, aby Węgrzy, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne w dewizach, spłacili jednorazowo kredyty w forintach na preferencyjnych warunkach. Oburzenia nie kryją również władze Austrii. Minister spraw zagranicznych Austrii Michael Spindelegger oświadczył, że propozycja węgierskiego rządu jest „bezprecedensowa i łamie reguły prawne obowiązujące w Unii Europejskiej”. Minister finansów Maria Fekter w otwartym liście do premiera Viktora Orbana zapowiedziała interwencję w Brukseli. Protestują austriackie banki. Trzy z nich: UniCredit Bank, Erste Group Bank i Reiffeisen Bank udzieliły Węgrom kredytów o wartości 6 mld euro i obawiają się teraz o swoje pieniądze. Zaniepokojony jest również Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju (EBOR), który ostrzegł, że „plany Budapesztu są wielce ryzykowne”.

80 miliardów franków długu Kryzys zadłużenia w strefie euro może się pogłębić, bo kredytobiorcy ze Środkowo-Wschodniej Europy, którzy zaciągali kredyty we frankach szwajcarskich, zmagają się teraz z ich spłatą zachodnioeuropejskim bankom – wskazują analitycy UBS Wealth Management. - Banki z Zachodniej Europy mają 80 mld franków szwajcarskich (101 mld USD) w kredytach udzielonych gospodarstwom domowym na Węgrzech, w Polsce i Chorwacji – przypomina Kilian Reber, analityk UBS ds rynków wschodzących. Kredytobiorcy muszą wnosić wyższe opłaty po tym, jak w ciągu ostatnich 3 miesięcy szwajcarski frank umocnił się o 9,5 proc. wobec forinta, o 14 proc. wobec złotego i o 9 proc. do kuny. Może wywołać to falę uderzeniową, która przejdzie przez strefę euro. Takiej opcji nie uwzględniają inwestorzy. Reber szacuje na 20 do 30 proc. ryzyko, że silniejszy frank wyzwoli falę niewypłacalności we wschodniej Europie i podsyci jeszcze kryzys zadłużenia w strefie euro, zmuszając banki z tego regionu do poszukiwania kolejnych pakietów ratunkowych.

Źródło informacji: IAR/PAP

http://biznes.interia.pl

I my się bardzo litujemy na biednych „austriackich” bankierów, których dzieci nie będą miały co do ust włożyć z powodu, że roczne zyski wyniosą tylko 550 miliardów euro zamiast 600 miliardów. My się trzęsiemy z oburzeniem na całą tę sprawę! – admin.

Kontrakt marzeń w Kazachstanie "Przygotowujemy się do podpisania kontraktu marzeń" powiedział pare dni temu Jerzy Starak, konsul honorowy Kazachstanu w Polsce. Problem w tym ze Starak, a raczej jego decydenci, ten kontrakt podpisali juz w koncu lipca. Po co wiec Starak klamie? Kazachstan wchodzi na czolowki gazet w Polsce. Prasa podaje ze polscy nauczyciele nie moga uczyc jezyka polskiego w Kazachstanie. Ministerstwo Edukacji Narodowej tlumaczy ten stan rzeczy problemami wizowo-paszportowymi. Wedlug nauczycieli powod jest inny: zaniechanie przez MEN renegocjacji umowy oswiatowej z Astana. Moze konsul honorowy Kazachstanu na polnocna Polske pomoze ?

Tym bardziej ze Jerzy Starak (nominalny wlasciciel Polpharmy w Starogardzie Gdanskim) twierdzi w prasie ze 20 wrzesnia podpisze umowe o kupnie wiekszosciowego pakietu akcji w najwiekszej fabryce farmaceutycznej w Kazachstanie. Chodzi o fabryke Chimpharm ulokowana w miescie Szymkent, na poludniowych krancach Kazachstanu. Fabryka produkuje produkty pod nazwa Santo (www.santo.kz). Poprawiamy pana Staraka i podajemy ekskluzywna informacje w polskich mediach: ten kontrakt zostal juz podpisany w koncu lipca. Prasa podkresla z duma ze jest to juz drugie polskie wejscie do Kazachstanu, po Petrolinvescie. Prasa troche sie myli, jako ze jest to wejscie bardziej szwajcarskie niz polskie: obie grupy maja korzenie w Szwajcarii. Polpharma Starogard Gdanski jest w rekach holenderskiej spolki Genefar BV, nad ktora nadzor sprawuje Kasjer ITI z Zurichu, o czym pisalismy juz wczesniej:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/14975,jerzy-starak-wizjoner-007

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/23481,utracona-wiarygodnosc-kasjera-iti

Szwajcarski nadzorca, wraz ze swoimi decydentami, przeprowadzil juz operacje inwestycji w Chimpharm, jak zwykle poprzez dyskretne spolki offshore. Chimpharm zostal przejety w koncu lipca przez spolke CENTRAL ASIA PHARMA HOLDING B.V. (Delft, Holandia) ktora posiada teraz 98% akcji spolki.

Nowa rada nadzorcza Chimpharmu:

Arthur A. Volkov

Dimitry Zaika

Jacek Glinka

Jerzy Starak

Zaytbekova Gulzamash Ahmetbekovna

Aybar Burkitbayev Koshkinbaevich

Jak widzimy do Kazachstanu Starak przyjechal w towarzystwie dwoch panow z Rosji (Volkov i Zaika). Czyli wszystko jest tak jak powinno byc. Stanislas Balcerac

Europejska rzeczywistość, – w czym Europa wiedzie światowy prym: oszustwa

THE REALITY BEHIND EUROPE – Where Europe leads the world: fraud

http://www.degaray.com/

de Garay – 12.09.2011, tłumaczenie Ola Gordon

Jest jedna z dziedzin globalnej gospodarki, w której zdominowana przez Brukselę Europa wydaje się być bardziej skuteczna, niż w innych dziedzinach: oszustwa biznesowe. Europejskie wydanie „Raportu nt. zawodowych oszustw i nadużyć”, opublikowane w ubiegłym miesiącu przez Stowarzyszenie Biegłych ACFE, koncentruje się na 157 przypadkach nadużyć zawodowych w Europie, ujętych w globalnym badaniu tej organizacji. Badanie obejmuje okres styczeń 2008 – grudzień 2009. ACFE jest największą na świecie organizacją zajmującą się zwalczaniem nadużyć finansowych, jak również wiodącym organizatorem szkoleń i edukacji w tym zakresie. Posiada filie w różnych częściach świata i zrzesza ponad 55.000 członków. Raport ten pokazuje, że pomimo zalewu regulacji biznesowych i finansowch, które wypływają ciągle z Brukseli, państwa członkowskie UE dominują na pierwszych pięciu miejscach w tabeli pokazującej, gdzie odnotowano większość oszustw w Europie. Na szczycie tabeli nadużyć jest W Brytania, z 28 przypadkami. Czy to rezultat lepszego nadzoru? Prawdopodobnie nie, gdyż większość badanych nadużyć wyszła na jaw w wyniku informacji wewnętrznych przekazanych organom władzy:

1. W Brytania 28 przypadków

2. Niemcy 19 przypadków

3. Rosja 18 przypadków [poza UE]

4. Holandia 14 przypadków

5. Belgia / Polska 9 przypadków każde.

Podsumowanie badań:

- ocenia się, że w Europie typowa organizacja traci 5% dochodów z powodu nadużyć.

- średnia strata spowodowana 157 przypadkami europejskich nadużyć wynosiła €420.780. Jest istotnie wyższa od średniej straty w innych regionach.

- oszustwa zawodowe trwały średnio przez 18 miesięcy przed ich wykryciem.

- większość powszechnych rodzajów oszustw stanowi sprzeniewierzenie aktywów, występujące w 78% wszystkich spraw. Nieuczciwe sprawozdania finansowe były odpowiedzialne za największą średnią stratę w naszym badaniu (€16..410.420), choć była to mała próbka tylko 10 przypadków.

- oszustwa zawodowe były o wiele częściej wykrywane przez powiadomienie, niż przez jakikolwiek inny sposób. Okazało się, że 40% wszystkich oszustw wykryto przez powiadomienie, podczas gdy audyt wewnętrzny (17% przypadków) oraz inspekcja zarządzania (16% przypadków) uplasowały się na drugiej i trzeciej pozycji.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Los Polski losem Europy? Narastający lawinowo kryzys strefy euro w szczególności, a UE w ogólności, stanowi zarzewie paniki dla jej oficjeli. „Polski” minister finansów Jacek Rostowskiostrzegłostatnio w PE:

Europa jest dziś w niebezpieczeństwie, a jeśli rozpadnie się strefa euro, to i UE tego szoku długo nie przetrwa.

W tym kontekście można przypuszczać, że z powodu tego „niebezpieczeństwa” III RP będzie zmuszona do jakiegoś kolejnego poświęcenia swych interesów na ołtarzu „solidarności europejskiej”. J. Rostowski posunął się nawet dalej wyrażając opinię o możliwości wybuchu „wojny”. Jeżeli nawet pan minister ma jakieś własne opinie, to na pewno nie ośmieliłby się ich wyrażać bez zgody i polecenia ze strony swych unijnych pryncypałów. Tak, więc śmiało możemy założyć, że jego ustami przemawiała do nas sama „Unia Europejska”. Pod pojęciem „wojny” zakodowane zostały zapewne obawy jej przywódców związane z możliwością wybuchu rewolucji, która dla wielu z nich oznaczałaby po prostu stryczek. Jakby nie było kolejny wielki socjalistyczny eksperyment pt. „Unia Europejska” dobiega do szybkiego i niechlubnego końca. Co będzie dalej, trudno przewidzieć. Można jedynie pokusić się o próbę porównań historycznych losów Polski vis-à-vis Europy.Polska zawsze zajmowała w Europie szczególne miejsce. Związane jest to zarówno z geopolitycznym Jej położeniem na wschodniej granicy łacińskiego obszaru kulturowego, jak i specyficznymi cechami Polaków. Polscy patrioci określali tą szczególną Jej rolę mianem „przedmurza Chrześcijaństwa”, a romantyczni poeci „Chrystusa narodów”. Do powyższej roli predysponowały Polaków ich cechy charakterologiczne, do których należały z jednej strony wielorakie zdolności oraz nieprzeciętna odwaga, a z drugiej infantylizm polityczny. Krótko to ujmując, umiejętnie zdopingowani Polacy potrafią „porwać się z motyką na słońce” i często wyjść z tego zwycięsko. Tym zdolnościom towarzyszy rozbrajająco dziecinna wiara w bajki. Innymi słowy uważają oni niewzruszenie, że tam gdzie jest „zła czarownica” musi też być dla swoistej równowagi „dobra wróżka”. Przekładając to na język polityczny ich rozumowanie wygląda w uproszczeniu tak: Jeśli Rosjanie są źli, a Niemcy są (lub byli) ich adwersarzami to z tego wynika, że ci drudzy muszą być dobrzy. W powyższym rozumowaniu rolę złej i dobrej wróżki mogą przyjmować różne nacje, a to w zależności od ideologicznych zapatrywań i koncepcji politycznych „rozumującego”. Taki polityczny paradygmat otwiera Polaków na manipulacje każdego, kto ma w tym swój upatrzony interes. A manipulowany, siłą rzeczy, zamiast podmiotem staje się przedmiotem działań. Przebiegając oczami milenium polskiej państwowości, można stwierdzić, że jedynie pierwsi Piastowie prowadzili pragmatyczną politykę, której celem było zawsze i jedynie dobro państwa. Genialny przywódca, jakim niewątpliwie był Mieszko I, przyjmując chrzest z rąk czeskich otworzył Polskę na cywilizację łacińską, wytrącając równocześnie propagandową broń z rąk Niemców, którzy swe zbrodnicze podboje „podciągali” pod chwalebną kategorię „nawracania pogan”. W swoich działaniach to właśnie On traktował instrumentalnie innych graczy politycznych (Papieża, Cesarza, Czechów) a nie na odwrót. Chrzest i poślubienie czeskiej księżniczki nie przeszkadzało mu exemplum w utrzymywaniu swego haremu jeszcze z czasów „pogańskich”. Jego syn, Bolesław Chrobry z rozmachem kontynuował politykę ojca wprowadzającą Polskę w wielką europejską rodzinę na partnerskich a nie kolonialnych zasadach (Zjazd Gnieźnieński). W owych czasach szeroko rozumiana ideologia służyła interesom Narodu a nie vice versa. I zapewne dzięki temu odsunięto ekstynkcję Narodu Polskiego o tysiąc lat. W przeciwnym, bowiem wypadku podzieliłby On losy zachodnich Słowian, a stolica „wielkich” Niemiec znajdowałaby się zapewne w Warszawie. Potem sprawy potoczyły się znanym już nam torem. Polska stawiała tamę wschodniej dziczy (Tatarom, Turkom, Bolszewikom) chroniąc cywilizację łacińską i spokój Europy, a ta rewanżowała się w zamian agresją i zdradą (Grunwald, Kongres Wiedeński, rozbiory, wojny światowe, Jałta, itd). Nie zrażało to jednak Polaków, którzy z uporem godnym lepszej sprawy przedkładali idée fixe nad pragmatyzm polityczny. Taka strategia nie mogła wyjść i nie wyszła Polsce na dobre. Ale czy zawsze dawała Europie korzyści? Na krótką metę zapewne tak. Z dłuższej historycznej perspektywy sprawa nie jest już tak oczywista. Dopóki dwu największych rozbójników Europy (Niemcy i Rosja) rozdzielała mocarstwowa Polska Jagiellonów, dopóty kontynent nasz był w miarę spokojny. Na jego terytorium toczyły się, co prawda wojny, ale zawsze miały one ograniczony charakter. Dopiero bezpośrednie zetknięcie się tych dwu barbarzyńców po rozbiorach Polski dało impuls do wojny światowej, która spowodowała ogromne straty ludzkie i materialne, obracając cały kontynent w perzynę, zmiatając całe monarchie i ustroje społeczne. Wojna ta dała też możliwość powstania na jednej szóstej terytorium świata najbardziej zbrodniczego systemu społeczno-politycznego w dotychczasowej historii, jakim był bolszewizm. Tchórzliwa zdrada Polski przez Anglię i Francję w 1939 roku dała początek jeszcze straszniejszej II Wojnie Światowej. Gdyby kraje te dotrzymały swych sojuszniczych zobowiązań, wojna zakończyłaby się w krótkim czasie całkowitą klęską Niemiec. Zachód nie chciał „umierać za Gdańsk”, ale został zmuszony do umierania za siebie, a w rezultacie tego Anglia i Francja bezpowrotnie straciły swój mocarstwowy status i kolonialne posiadłości. Również współcześnie krótkoterminowe kalkulacje zachodu wydawały się być poprawne. Po co traktować po partnersku wyzwolone z sowieckiej okupacji kraje Europy środkowej, skoro można je przemienić w kolonie i czerpać korzyści materialne z tej sytuacji? W dłuższej perspektywie okazało się jednak, że prawdziwe korzyści przynależą do kosmopolitycznej klasy światowych „finansistów”, a państwa zachodnie na podobieństwo pogardzanych przez nie post-komunistycznych pariasów znalazły się w pułapce zadłużenia. Lichwiarscy bankierzy domagają się spłaty długów, a chętnych do „zaciskania pasa” na zachodzie brakuje. Najrozsądniej byłoby wycisnąć wymagane fundusze ze „wschodnich kolonii”, ale spauperyzowane społeczeństwa tego regionu po prostu nie posiadają wystarczających do tego celu zasobów. I tak doszliśmy do dnia dzisiejszego. Bankierzy wymagają, zachodnie społeczeństwa buntują się, a europejskie „elity” miotają się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Z takim mozołem konstruowany system unijny załamuje się. Co będzie, gdy poszczególne nacje „zerwą się z unijnego łańcucha”? Każdy będzie już bez zbędnego kamuflażu „drzeć dla siebie”. Najlepiej mogą na tym wyjść Niemcy posiadający potężną bazę przemysłową, a nieposiadający „garba” długów. Pomimo to ich strategiczny plan panowania nad Europą za pomocą struktur unijnych wydaje się być pieśnią przeszłości. Inne kraje są w znacznie gorszym położeniu. Polska niewątpliwie znajduje się w najgorszej sytuacji ze wszystkich członków UE. Cokolwiek zostało z jej realnej gospodarki stanowi jedynie kompensujący dodatek do przemysłu niemieckiego. Spauperyzowane społeczeństwo pozbawione jest narodowych elit, zdemoralizowane i ogłupione poza wszelką imaginację. Znaczna jego część nie wykazuje żadnego zmysłu narodowego, uważając się już zapewne za nową nację pod nazwą „europejczyk”. Ale „europejczyka” nie ma tak jak nie ma hodowanego onegdaj z uporem „człowieka radzieckiego”. Biorąc na dodatek pod uwagę zapaść demograficzną i ogromną emigrację, szanse przetrwania społeczeństwa III RP, jako narodu są znikome. Nie wiele jednak lepiej ma się sprawa w większości krajów Unii. Ich gospodarki są zdeindustrializowane, dług publiczny ogromny. Pomimo że wzmacniane są one demograficznie poprzez emigrację ze wschodnich krajów Unii (głownie z Polski), to jednak wiele z nich posiada znaczące mniejszości muzułmańskie, które z czasem mogą zdominować poszczególne społeczeństwa. Napływ nowej fali emigrantów ze zrewolucjonizowanych krajów basenu morza Śródziemnego pogorszy jeszcze tą sytuację. Tradycyjna postkolonialna zależność tych krajów od zachodu może również znaleźć się w lamusie historii. Zwiastunem tej opcji jest wzmożona imperialną aktywność Turcji w tym rejonie. Tak, więc nie można chyba wykluczyć sytuacji, w której większość państw Unii podzieli los III RP. Zgodnie z niewzruszonymi prawami naszego Stwórcy, zło wyrządzone innym wraca do nas jak bumerang. I na tym właśnie mogą „pośliznąć” się nasi zachodni „partnerzy”. Niedaleka przyszłość pokaże, w jakim kierunku potoczą się wypadki. Ignacy Nowopolski Blog

"Wcale się nie dziwię, że oni popierają PiS" Masowe bezrobocie w grupie młodych ludzi (i zawłaszczenie przez rząd pieniędzy Funduszu Pracy przeznaczonych na praktyki zawodowe młodzieży), przerzucanie długu na przyszłość (przejęcie środków z OFE i znów - zawłaszczenie Funduszu Rezerwy Demograficznej), wypychanie na samozatrudnienie i krótkie kontrakty - a potem cyniczne wypowiedzi Tuska, że rząd zwróci się do banków, by mimo tego dawały kredyty. Obcięcie programu mieszkaniowego Rodzina na Swoim. Izolowanie całych połaci kraju przez mechaniczne cięcia inwestycji infrastrukturalnych, bankructwa oddziałów PKS i likwidacje pociągów. I, co ważne - represje za samo wyrażanie opinii w Internecie czy na stadionowych transparentach. Jak na Białorusi! Być może młodzi ludzie dostrzegli też, że na listach PiS-u, obok resztek starej, nieinspirującej gwardii, są nowi ludzie - eksperci z prawdziwego zdarzenia, od prawa gwarantującego wolność gospodarczą, podatków, energii, emerytur. I są też posłowie już doświadczeni, którzy nie grzali stołków, ale walczyli - np. o rozwiązania konstytucyjne sprzyjające prowadzeniu w Unii polityki zgodnej z naszymi interesami. Mam na tych listach wielu kolegów, z różnych pokoleń. Podziwiam ich gotowość do wzięcia odpowiedzialności za Polskę w trudnych czasach. W kampanii wyborczej mało ich widać: inercja i interesy "starego PiS" przeważają. Ale oparta na wartościach i wiedzy oferta, liberalna i prorozwojowa w gospodarce i - konserwatywna w sferze norm (przyzwoitość, rodzina, szacunek dla tradycji i przyrodzonej godności osoby ludzkiej) zaczyna się przebijać, bo kryzys wymaga elit na poziomie, a nie - oportunistów i cyników. Na zakończenie: rozumiem dramatyczną wypowiedź min. Rostowskiego w Europarlamencie. Proces rekonfiguracji w Unii przyspieszył jej rozkład - i nie chodzi tu tylko o kryzys. Sama często mówię o powrocie skali i pragmatyzmu dawnego Imperium Rzymskiego, (w którym była też Brytania), obcości na tym tle Niemiec zanurzonych w swoich wizjach i nieuczestniczących w wiekach instytucjonalnych praktyk szeroko rozumianego basenu Morza Śródziemnego. Turcja ze swoją nową strategią też wydaje się grać na podział Europy. Pamiętam wypowiedź George’a Schoeplina z London School of Economics z 1987 r. który przewidział rozpad Bałkanów. I tam wspólna waluta, przy różnych poziomach, modelach (i efektywności) gospodarek pozwalała jednym jechać na plecach drugich. Dziś nie chodzi jednak - jak tam - o wojnę, ale o realny podział - może z granicą przebiegającą, jak kiedyś, przez Trewir? W Polsce trzeba wybrać ludzi (z różnych partii), którzy są w stanie sprostać tym wyzwaniom. I którzy - współpracując - znajdą dla Polski innowacyjną, nie naśladowczą, strategię rozwoju. Po wypowiedzi Rostowskiego widać, że retoryka "zielonej wyspy" zmienia się w panikę i myślenie o synekurach ("zielona karta" do USA). Ja jestem wciąż optymistką: Chiny pokazały, że zacofanie i zaniedbanie pewnych dziedzin może być szansą, bo ich usunięcie zwiększa dynamikę. Szansą byłoby też stworzenie w krajach postkomunistach nowych form regionalnej współpracy odpowiadających naszemu stadium rozwoju. A, przede wszystkim, wciąż czeka na odblokowanie energia ludzi unieruchomionych przez złe rządzenie PO. Prof. Jadwiga Staniszkis

Oświadczenie Wyborcze Na zdjęciu Ratko Mladic z Serbii przed Trybunałem w Hadze. Najwyższy Czas... na żydołackich ciemiężycieli Polaków.

Maciej P. Krzystek Kandydat do Sejmu z ramienia Unii Polityki Realnej Okręg nr 41, Lista nr 10

Oświadczenie Już najwyższy jest czas powołać międzynarodowy trybunał dla osądzenia żydowskich zbrodni dokonywanych na narodzie polskim. Pamiętamy, że żydzi dokonywali ich nie tylko w Polsce i nie tylko u nas. Obecnie zbrodnie ludobójstwa żydzi dokonują na narodzie palestyńskim. Wnoszę, by pierwszą rzeczą nowo zebranego Zgromadzenia Narodowego po Wyborach 2011 było uchwalenie przez Parlament RP wniesienia pozwu o rozliczenie i ściganie zbrodniarzy komunistycznych, tak samo jak to uczyniono względem zbrodniarzy nazistowskich. Trzeba wnieść do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze wniosek o powołanie trybunału specjalnego z pozwem o ściganie ludobójczych zbrodni komunistycznych ze szczególnym uwzględnieniem zbrodni żydowskich na narodzie polskim w okresie okupacji sowieckiej żydobolszewii od 17.09.1939r. do czasów obecnych. Żydowskie zbrodnie przeciwko ludzkości w PRL muszą zostać osądzone. Zbrodnie ludobójstwa sowieckiego komunizmu muszą zostać potępione. Zbrodnie żydowskie przeciw Narodowi Polskiemu są ogromne i to te rachunki musimy rozliczyć. Zarówno te starsze jak i najnowsze, szczególnie w obliczu współczesnej żydowskiej nadreprezentacji elit i obecnego przejmowania władzy nad ojczyzną Polaków przez potomków żydowskich zbrodniarzy i aparatczyków. Po wojnie żydowsko-stalinowski system w Polsce (PRL) wzorował się na systemie radzieckim. Stalin nie ufał ani polskim komunistom ani Rosjanom, miał jednak zaufanie do Żydów. W czasie wojny przekonał się jak Żydzi mocno nienawidzą Polaków. Dlatego po wojnie bezgraniczną władzę nad Polską, narodem (buntowczykow) oddał Żydom. Wszystkie ważne stanowiska we władzach centralnych i terenowych powierzał Żydom, albo filosemitom. A tam gdzie kierowali Polacy nakazywał ustanowienie stałej żydowskiej kontroli. Nawet nad tak sprawdzonymi i wiernymi agentami sowieckimi jak Bolesław Bierut – z woli Stalina mianowany prezydentem Polski, ustalił stałego nadzorcę - Jakuba Bermana, a nad posłuszeństwem innych, na niższych szczeblach czuwać miała stalinowska bezpieka – Urząd Bezpieczeństwa (UB) wzorowana i podlegająca nadzorowi KGB. W tej służbie niemal wszystkie stanowiska kierownicze, do referentów włącznie zajmowali Żydzi (ok. 80 proc.). Niektóre nazwiska zarządców w Polsce z woli Stalina:

Stefan Arski (dziennikarz), Jerzy Albrecht (sekretarz KC PZPR), Aron Berman, Jakub Berman (MBP, KC PZPR), Jerzy Borejsza (Goldberg, kultura), Mojżesz Bradersan (ZPP), Luna Bristigerowa (MBP, UB, Prajs), Stanisław Brodzki (Bronsztajn, dziennikarz „Trybuny Ludu"), Tadeusz Danielewicz (Izraelowicz, MSZ), Anna Fejgin (ZPP), Anatol Fejgin (MSW, UB), Kazimierz Golczewski (Bauman, stalinowski prokurator w Kielcach), Jan, Frey-Bielecki, (gen. WP), Henryk Holland (szpieg sowiecki)), Adam Humer, (UB, znęcał się nad Polakami, odsiaduje obecnie wyrok 7 lat), Grzegorz Jaszuński (dziennikarz w okresie stalinizmu) Stefan Jędrychowski (centr. kierownictwo w PZPR i w rządzie),, Kac Suchy („prof.” ?. MSZ ), Leon Kasman (dziennikarz „TL”), Rachela Korń (ZPP) Zygmunt Modzelewski (minister MSZ w okresie stalinowskim, ojczym Karola Modzelewskiego), Jerzy Morawski (Szloma,, KCPZPR), Salomon Morel (b. komendant obozu koncentracyjnego w Jaworznie na Śląsku, zbrodniarz, którego Izrael nie chce wydać), Klara Naszkowska (ZPP), Edward Ochab (Sekr. KC PZPR) , Róża Ochab (Grunbaum ZPP), Zygmunt Okręt (ZPP) , Srula Parzyńska- Wójcicka (red. „ Życie Warszawy”, vel Goldbergowa, vel Kundelman), Władysław Pawlak (Polskie Radio, b. policjant w Gettcie) , Rożański (Goldberg, zbrodniarz okresu stalinowskiego), Bronisław Skrzeszewski (Meldenbaum, ZPP), Stanisław Skrzeszewski(minister MSZ , Oświaty), Artur Starewicz (Sekr. KC PZPR), Adam Schaff (ideolog komunizmu), Oziasz Szechter (ojciec Adama Michnika, (KGB i UB), Ozjasz Szlejen ( sekretarz Związku Pisarzy i Artystów, w okresie stalinowskim), Stefan Szwedowicz – Michnik (prok. oskarżony o zbrodnie, pomocnik Józefa Światło, brat Adama Michnika), Roman Szydłowski (Szanzer (TL), Eugeniusz Szyr (wicepremier), Józef Światło (szef X Departamentu MSW - UB, oskarżony o zbrodnie przeciw Polakom), Leopold Unger (dziennikarz), Edda Werfel (dziennikarka), Roman Werfel (KC PZPR), Stefan Wierbłowski (MSZ), Helena Wolińska (prok. okresu stalinowskiego, oskarżona o zbrodnie, m.in. na gen. Fieldorfie), Roman Zambrowski (sekr. KC PZPR), (Zygmunt Bauman ideolog komunistyczny) Jerzy Zarzycki (gen. WP, Neugebauer), Jan Tomasz Gross –publicysta, Polakożerca. Wymienione tylko przykładowo nazwiska osób pochodzenia żydowskiego i stanowiska przez nich zajmowane świadczą, że żydzi w PRL byli grupą jawnie uprzywilejowaną – na rozkaz Stalina szczególnie faworyzowani. Ta grupa obywateli, jawnie uprzywilejowana w PRL z woli Stalina i KGB. Sowieci nie wierzyli Polakom, dlatego główne i ważniejsze stanowiska obsadzali żydami, Rosjanami, Białorusinami, Ukraińcami. Dochodziło do tego, że w okresie stalinowskim w zbrodniczym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego powyżej kierownika referatu, a nawet sekcji, nie było ani jednego Polaka. Podobnie było w rządzie, w sejmie i innych dziedzinach. Do dzisiaj „ścigało się” bezskutecznie zbrodniarzy stalinowskich pochodzenia żydowskiego takich jak mieszkający w Izraelu Salomon Morel, w Anglii Helena Wolińska, w Szwecji Stefan Michnik (brat Adama Michnika) i wielu innych. Np. Morel, zbrodniarz, b. komendant obozu koncentracyjnego w Jaworznie otrzymywał z Polski emeryturę w wysokości 5000 zł miesięcznie. Żydzi boją się tych rozliczeń i to jest jednym z motywów tego ich ciągłego wpisywania się na listę ofiar. Jeszcze na długo przed II WŚ pisarz Chesterton napisał, iż żydzi bardzo dbają o to, aby wszędzie byli oficjalnie ukazywani, jako ofiary, a nigdy, jako prześladowcy. Żydowskie zbrodnie podczas okupacji radzieckiej w PRL społeczność międzynarodowa na nasz wniosek musi rozliczyć! A największe okrucieństwa odbywały się w okresie, gdy KGB kierowali tacy zbrodniarze –żydzi, jak Jagoda i Beria. To wtedy uruchomili oni fabryki śmierci przewyższając rozmiarami i okrucieństwem zbrodniarzy hitlerowskich. Wymyśli specjalne trucizny, które zabijały szybciej i bez pozostawiania śladów. Problemem było tylko pozbywanie się zwłok, ale i na to żydzi znaleźli sposób. Skonstruowali młyn, do którego wrzucano poćwiartowane ciała. Młyny miażdżyły ciała, mieliły kości ofiar i tę miazgę wpuszczano do kanałów ściekowych i dalej do rzeki Moskwy. W jednym pomieszczeniu zabijano ofiary, tzw. wrogów Związku Radzieckiego, a w drugim dokonywano niszczenia zwłok. Na taki i podobne pomysły nie wpadłby żaden Rosjanin ani Niemiec. Podobnie w okresie powojennym w Polsce z wielkim okrucieństwem żydzi mordowali polskich patriotów w UB i Informacji Wojskowej ("Rzeczypospolita" nr 4/00, z dnia 23.01.2000). Okrucieństwo żydów wobec przeciwników władzy radzieckiej było powszechnie znane zarówno w ZSSR, jak i w krajach okupowanych, dlatego ludzkość musi zachować w pamięci narodów te fakty, także dla przestrogi. Sydnej, 15. września 2011 r. (materiał historyczny zaczerpnięty z opracowania dra Leszka Skonki, Stowarzyszenie "Ofiary Stalinizmu")

Demaskator. - Maciej P. Krzystek

To nie przypadki Nie miejmy żadnych złudzeń, że zaproszenie do telewizji publicznej najbardziej znanego w Polsce satanisty, jako jurora było przypadkiem, błędem w sztuce czy jakimś tam nieporozumieniem lub nadgorliwością. "Nergal", czyli Adam Darski, otrzymał do podpisania kontrakt na występy w TVP i honorarium tylko, dlatego, że w sposób najbardziej agresywny demonstruje swoją nienawiść do chrześcijaństwa i Kościoła katolickiego. To wyznawany przez niego satanizm i nienawiść do katolików przesądziły o decyzji zatrudnienia go w lewicowej TVP2. Dzięki spopularyzowaniu wizerunku wyznawcy szatana, jako autorytetu w dziedzinie muzyki zyskał on znacznie szersze możliwości oddziaływania, szczególnie wśród młodych ludzi, do których adresowany jest program "The Voice of Poland". Telewizja publiczna nie tylko złamała prawo, a więc ustawę o radiu i telewizji, lecz także inne przepisy zakazujące propagowania w Polsce rasizmu, antysemityzmu ("Nergal", zanim przybrał obecny pseudonim, nazywał siebie "Holocausto"), oraz przyczyniła się do siania nienawiści na tle religijnym. Nie jest przypadkiem, że deklarujący swoje przywiązanie do katolicyzmu Jan Pospieszalski czy Wojciech Cejrowski stracili swoje telewizyjne programy. Tak samo jak nie jest przypadkiem powołanie na szefa TVP Kultura Katarzyny Janowskiej zachwycającej się "prawdziwymi Polakami" "w obywatelskiej akcji" pod wodzą Dominika Tarasa, wyszydzającymi modlących się ludzi pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Nie jest przypadkiem, że w koncertach rockowych organizowanych przez Jerzego Owsiaka, za pieniądze zebrane ze społecznej zbiórki, uczestniczą krzewiciele Hare Kriszna. Nie jest przypadkiem brak transmisji ze Światowych Dni Młodzieży w Madrycie z Ojcem Świętym Benedyktem XVI. I wreszcie nie jest przypadkiem zdjęcie we "Wprost", na którym "Nergal" przebrany za papieża pokazuje dłonią gest satanisty. To samo można powiedzieć o niedawnej okładce tygodnika "Przekrój”, (kiedy szefową była jeszcze wspomniana Katarzyna Janowska) z wystylizowaną na Matkę Bożą Henryką Krzywonos. Nie jest w końcu przypadkiem prowokacja telewizji Polsat w czasie pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę. Przykładów szydzenia z Kościoła katolickiego, poniżania uczuć religijnych wierzących Polaków, jest zbyt wiele, by uznać je za "wypadki przy pracy". To świadoma, planowana, a teraz uruchomiona antychrześcijańska akcja sił postkomunistycznych i powiązanych z nimi nowych, liberalnych pseudoelit w Polsce, decydujących dziś o całokształcie życia społecznego, kulturalnego i politycznego w naszym kraju. Jest szczególnie bolesne, co podkreślił na Jasnej Górze ks. infułat Ireneusz Skubiś, w kazaniu z okazji 85 rocznicy tygodnika "Niedziela", że urzędnikiem, który zadecydował o obecności "Nergala" w telewizji publicznej, jest jej prezes Juliusz Braun, który przez kilka lat był dziennikarzem tygodnika "Niedziela". Ofensywę antychrześcijańską wspomaga wymiar sprawiedliwości. Sędzia Sądu Rejonowego w Gdyni Krzysztof Więckowski uniewinnił Adama Darskiego od zarzutu obrazy uczuć religijnych. Publiczne podarcie Biblii, nazywanie jej "księgą kłamstw", a chrześcijaństwa "największą zbrodniczą sektą, która istniała na ziemi", nie przekonały sędziego, że doszło do przestępstwa obrazy uczuć religijnych. Nie sposób wyliczyć organizacji społecznych, katolickich i osób indywidualnych protestujących dziś przeciwko obecności czynnego satanisty w medialnej przestrzeni publicznej. Nie brakuje głosów, także wśród hierarchów Kościoła, o niepłaceniu w tej sytuacji abonamentu telewizyjnego i wyrejestrowywaniu odbiorników telewizyjnych. A może, przy okazji, chodzi tu też o to, aby zrealizowały się wreszcie zamiary Platformy prywatyzacji mediów publicznych przez ich likwidację, a szatan jest tu narzędziem? Wojciech Reszczyński

Rostowski straszy Europę wojną

1. Okazało się pod koniec 4- letniej kadencji Ministra Finansów Jacka Rostowskiego, że jego „występy” w polskim Sejmie, gdzie zamiast odpowiadać na pytania posłów opozycji, regularnie ich obrażał, to zaledwie „mały Pikuś”. Wczoraj występując w Parlamencie Europejskim w imieniu polskiej prezydencji, postraszył Europę wojną i zasugerował przenoszenie się do Stanów Zjednoczonych na podstawie zielonej karty. Byłem przez 5 lat posłem PE, w tym czasie miało miejsce aż 10 prezydencji różnych krajów, występowali ich szefowie rządów i prezydenci, występowali ministrowie, zarówno z krajów euro entuzjastycznych jak i eurosceptycznych, ale podobnie absurdalnego wystąpienia nie słyszałem.

2. Minister swoja przemową chciał pobudzić wiodące kraje europejskie do podjęcia jak najszybszych decyzji dotyczących ratowania Grecji, a także innych krajów borykających się z wysokim długiem publicznym i spowolnionym wzrostem gospodarczym. Stwierdził wręcz, że należy ratować Grecję za wszelką cenę, bo wykluczenie tego kraju ze strefy euro, to w konsekwencji rozpad Unii Europejskiej, a to z kolei w ciągu 10 lat może spowodować wojnę i wszyscy, którzy chcą ocalić głowy powinni uciekać do Ameryki (tak przynajmniej ponoć sądzi prezes dużego banku polskiego a więc chyba PKO BP, bo innego dużego polskiego banku nie ma) Z tego, co można było dowiedzieć się z zagranicznych mediów, (bo przecież nie z polskich, które określiły wypowiedź ministra zaledwie, jako ostrą), to wystąpienie wywołało szok wśród europosłów, choć nie poświeciły one wystąpieniu ani zbyt dużo miejsca ani nie uznały go za ważne.

3. Minister Rostowski myli się w tej sprawie nie tylko merytorycznie, ale także politycznie. Wiodące kraje UE, od których tak naprawdę zależy jak UE będzie zachowywała się wobec Grecji, nie są wcale przekonane, że trzeba ratować ten kraj za wszelką cenę. Zarówno Angela Merkel jak i Nicolas Sarkozy mają w ciągu najbliższych dwóch lat wybory w swoich krajach i nie chcą ich przegrać, dlatego, że Niemcy i Francuzi nie są gotowi finansować greckich emerytur, czy 13-tych i 14-tych pensji wypłacanych tamtejszej sferze budżetowej. Większość ekonomistów uważa, że ogłoszenie częściowej niewypłacalności Grecji znacznie oczyściłoby sytuację na europejskich rynkach finansowych. Banki niemieckie i francuskie, które kredytowały Grecję, sporą część posiadanych w swoich portfelach greckich obligacji spieniężyły już przy udziale Europejskiego Banku Centralnego. Te, które im zostały w jakiejś części wpiszą w straty i nie są specjalnie tym zaniepokojone, bo doskonale wiedzą, że mogą liczyć na dokapitalizowanie ze strony narodowych budżetów. Najogólniej rynki w dużej części w spadkach kursów akcji i dewaluacji euro wobec innych światowych walut, uwzględniły częściową niewypłacalność Grecji, straszenie, więc w tej sytuacji, rozpadem UE jest przyjmowane z najwyższym zadziwieniem. A już straszenie wojną, która za jakiś czas po rozpadzie UE ma nawiedzić Europę mogłoby zostać przyjęte, jako błazenada (błazeńskie wypowiedzi w Europarlamencie nie są wcale takie rzadkie), gdyby nie była to wypowiedz ministra kraju, który aktualnie sprawuje prezydencję.

4. Gdyby tego rodzaju wystąpienie przytrafiło się politykowi PiS-u, w mediach w Polsce odbywałaby się przynajmniej przez kilka dni „wręcz jazda bez trzymanki” z takim delikwentem. Na pewno pojawiłoby się przynajmniej kilka zleceń o badania psychiatryczne, a stwierdzenia o kompromitacji na oczach całej Europy, odmieniane byłyby przez wszystkie przypadki. Ale ponieważ „występ” miał minister Platformy to „wygłosił on w PE mocne wystąpienie, które zrobiło wrażenie na europosłach”. Panie Ministrze Rostowski najwyższy już czas przestać się kompromitować i w kraju i za granicą. Niech Pan się spakuje i wyjedzie ( wprawdzie bez zielonej karty) do kraju, w którym od lat płaci Pan podatki. Tak będzie lepiej i dla Polski i dla Pana. Zbigniew Kuźmiuk

Szansa Boba Budowniczego Hasło „Polska w budowie" wymyślone przez sztabowców PO świetnie nadaje się do parodiowania. PiS szybko odpowiedział na nie konferencją „Polska w bałaganie", za którą po niekorzystnym wyroku sądu musiał zresztą przepraszać. Kandydatka tej partii na senatora skomentowała, że może to i budowa, ale na rusztowaniu brak desek.

W kufajce i berecie „Fakty" TVN z pomocą młodych aktorów sparodiowały, nieco teatralne, sejmowe wystąpienie ministra Cezarego Grabarczyka, podczas którego chwalił się inwestycjami z pakietu „Polska w budowie". W sieci zaś samego szefa resortu infrastruktury ochrzczono mianem Boba Budowniczego. Zresztą w Internecie dowcipów jest znacznie więcej. Jeden z blogerów z Salonu 24 hasło zilustrował rysunkiem eleganckiej szubienicy z podjazdem dla wózków inwalidzkich i znaczkiem „kapitał ludzki – człowiek najlepsza inwestycja". Inny przygotował fotomontaż, na którym zaliczył Donalda Tuska w poczet polskich budowniczych obok króla Kazimierza Wielkiego, Bieruta, Gomułki i Wałęsy. Kolejny przedstawił premiera w przebraniu brzuchatego robotnika w kufajce i berecie, a całość uzupełnił komentarzem „Nikt ci tyle nie da, ile my ci obiecamy". Parafraz takich jak „Polska w rozbiórce" czy satyrycznych rysunków wyśmiewających hasło PO nie sposób zliczyć (na szczególne wyróżnienie zasługuje ten przedstawiający wygiętego w pałąk człowieka z podpisem „z cyklu „Polska w budowie" mostek ministra infrastruktury").

Taniec w szaliku To wszystko świadczy, wbrew pozorom, że hasło Platformy jest trafione. Liczba parodii to jeden z dowodów na to. Nie ma potrzeby przekręcania haseł nieudanych, w przeciwieństwie do tych dobrych i skutecznych, by wspomnieć „Wybierzmy przyszłość" (w wersji przeciwników „Wybielmy przeszłość") z pierwszej zwycięskiej kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego czy „Yes, we can" (czyli „Tak, możemy") Obamy, do którego zwolennicy republikanów dodawali przeczenie („Yes, we can't"). Wracając zaś do obecnej sytuacji na polskiej scenie politycznej – to po co parodiować slogany SLD czy PSL, które znane są tylko działaczom, a i to pewnie nie wszystkim? Czy ktoś jest w stanie skojarzyć, które ugrupowanie idzie do wyborów pod hasłem „Najważniejszy jest człowiek" (ludowcy), a które proponuje nam „Jutro bez obaw" (lewica)? Są one do tego stopnia niekonkretne, że w zasadzie podpisać mógłby się pod nimi każdy polityk w każdym zakątku świata w dowolnej sytuacji. Trudno stwierdzić, czy ich twórcy mają poglądy lewicowe, czy prawicowe. A takich haseł, niebudzących żadnych emocji i abstrakcyjnych, nikomu nie chce się ani zapamiętywać, ani parodiować. Chybioną kampanię SLD na razie ignorują media i wyborcy, a działań PSL nikt by nie zauważył, gdyby nie wojna partii Waldemara Pawlaka z Adamem Hofmanem. Wojna o to, że rzecznik PiS wyśmiał wyborczy teledysk ludowców, mówiąc, że chłopy wyjechały ze wsi i kompletnie im odbiło. Klipu z piosenką „Człowiek jest najważniejszy" nikt jednak bynajmniej nie parodiuje, zapewne, dlatego, że on sam sprawia momentami wrażenie niezamierzonej parodii. Zwłaszcza wtedy, gdy wymuszonym luzem wykazują się politycy PSL: minister Jolanta Fedak i wicemarszałek Ewa Kierzkowska (obie w tańcu) czy poseł Stanisław Żelichowski (podryguje ubrany w artystowski szalik). Jeśli ktoś nie wierzy, że w bitwie na hasła wygrywa partia Tuska, niech przypomni sobie 70 – 80-tysięczne tłumy, które zjawiły się na dniach otwartych Stadionu Narodowego w Warszawie czy gdańskiej PGE Areny. Zdecydowanie lepszy od PSL i SLD pomysł na slogan miał PiS. Tyle, że wystartował w typowym dla siebie stylu. Sztabowcy partii Kaczyńskiego nie sprawdzili, że hasłem bliźniaczo podobnym do „Polska zasługuje na więcej" posługiwali się już politycy zapomnianych partii w rodzaju LPR czy Unii Pracy, a także europoseł PO Sławomir Nitras. I natychmiast pojawiły się oskarżenia o plagiat. Są one o tyle bałamutne, że polscy politycy pożyczyli sobie ten pomysł ze zwycięskiej kampanii Partii Pracy pod wodzą Tony'ego Blaira („Britain deserves better"). W tym wypadku szybko pojawiły się jednak parodie i parafrazy. Usłyszeliśmy, więc m. in, że Polacy zasługują na więcej niż PiS, a także na więcej niż otrzymali w czasie rządów Jarosława Kaczyńskiego. W „Gazecie Wyborczej" przeczytaliśmy następnego dnia, że Polacy zasługują na więcej poważnego traktowania, (którego ze strony Jarosława Kaczyńskiego nie można oczekiwać), a w „Fakcie", że „Polacy zasługują na więcej niż PiS i PO". Skala i siła reakcji jest jednak nieporównywalna z tą, jaką wywołała „Polska w budowie" Platformy.

Nie da się skończyć na czas Oczywiście, ostatecznym testem skuteczności sloganów jest wynik wyborczy, a dziś tylko po poszlakach możemy wnosić, że to hasło partii Donalda Tuska najmocniej przemawia do Polaków. Są jednak argumenty, by tak sądzić. Spełnia ono, bowiem najważniejsze warunki stawiane dobrym hasłom. W jedynej bodaj teoretycznej pracy wydanej na ten temat w Polsce („Slogan reklamowy i polityczny") doktor Marek Kochan, ekspert w dziedzinie retoryki, za najważniejsze uznaje funkcję komunikacyjną (czy przekaz dociera do odbiorcy), właściwe zaadresowanie przekazu (czy przekonuje swoją grupę docelową) i atrakcyjność przesłania dla tej właśnie grupy. Wszystkie te warunki w przeciwieństwie do sloganów politycznych przeciwników spełnia „Polska w budowie". Hasło PSL „Człowiek jest najważniejszy" nie spełnia żadnego (ani przekaz nie jest czytelny, ani nie jest dobrze zaadresowany, bo tradycyjny elektorat ludowców to ludzie ze wsi, a oni nie lubią abstrakcyjnego przekazu); slogan SLD „Jutro bez obaw" jest przynajmniej zrozumiały, ale nie bardzo wiadomo, kto miałby być jego grupą docelową, chyba emeryci, którzy są pełni obaw o przyszłość, bo dla ludzi młodych obietnica, że nie będą musieli się bać, to nie jest żadna obietnica; zaś w przypadku pisowskiego „Polacy zasługują na więcej" trudno mówić o atrakcyjnej propozycji dla wyborców, bo nie bardzo wiadomo, co im się obiecuje, brakuje tu konkretów. Jeśli ktoś nie wierzy, że w bitwie na hasła wygrywa Platforma, niech przypomni sobie 70 – 80-tysięczne tłumy, które zjawiły się na dniach otwartych Stadionu Narodowego w Warszawie czy gdańskiej PGE Areny. Przyszli tam ludzie, którzy nie bez powodu uważani są za potencjalnych wyborców Platformy: aspirują do klasy średniej i chcą, żeby Polska stałą się taka jak inne kraje Zachodu. A stanie się taka, gdy już wybudujemy areny Euro, 2012 (które, w tej narracji, wypromują nas i nowy wizerunek naszego kraju na Starym Kontynencie). A także mosty i autostrady, które dzielnie wznosi partia, promująca się hasłem „Polska w budowie". Nie bez problemów, ale przecież wszyscy wiemy, że w naszym kraju żadnej budowy nie da się skończyć na czas.

Mariusz Cieślik

Wszyscy kochają Platformę Jakim sukcesem może się pochwalić Donald Tusk? Na to pytanie on sam nigdy dotąd nie znalazł dobrej odpowiedzi – pisze publicysta „Rzeczpospolitej" Mariusz Cieślik ma rację, że wyborcze hasło partii rządzącej "Polska w budowie" okazało się skuteczne ("Szansa Boba Budowniczego", "Rz" z 6 września 2011). Świadczą o tym nie tylko przywoływane przez niego parodie, ale i fakt, że frazę "może to wszystko prawda, ale za to tyle budują", usłyszeć można niemal w każdym warszawskim biurze i salonie piękności. Wobec takiego sukcesu zupełnym drobiazgiem jest fakt, iż hasło to jest łatwą do zdemaskowania manipulacją. Mniejsza o roztrząsania, kto podpisywał czy zlecał tę albo inną inwestycję, w które dała się wciągnąć opozycja i którymi zajęto nawet uwagę sądu. Demagogia hasła polega na stwarzaniu wrażenia, że rozpoczęcie licznych inwestycji jest zasługą obecnej władzy. Tak jakby poprzednie rządy po prostu nie chciały budować, a dopiero ten – chciał.

Trafił się fart Prawda jest taka, że Polska byłaby obecnie "w budowie", ktokolwiek by akurat tworzył rząd. Inwestycje wynikają, bowiem z kalendarza naszego członkostwa w Unii. Pieniądze, które negocjował Leszek Miller, a podpisywał bodajże Kazimierz Marcinkiewicz, dotarły do Polski w ostatnich miesiącach rządów PiS, a zauważalne rezultaty zaczęły dawać za rządów Donalda Tuska. Mówiąc krótko – to, że się buduje, to fart, który się po prostu Platformie trafił. Podobnie jak wyjątkowo dobra koniunktura gospodarcza, która trafiła się jej poprzednikom i pozwoliła im obniżyć podatki, – co z kolei, w połączeniu z zachowaniem własnej waluty, pozwoliło Polsce przetrwać bez szkody kryzys finansowy po załamaniu amerykańskiego rynku kredytów hipotecznych.

Dwa razy drożej Jeśli mamy poważnie rozmawiać o rządach PO – PSL, to nie ma co rozmawiać o tym, że się buduje, tylko jak się buduje. A taka rozmowa byłaby dla rządzącej koalicji bardzo niewygodna, bo buduje się, przede wszystkim, bardzo drogo – dwa, niekiedy trzy razy drożej, niż taka sama autostrada lub stadion kosztuje na Zachodzie, i to pomimo wciąż tańszej niż tam siły roboczej. Buduje się bałaganiarsko, z opóźnieniami, z ustawicznym przekraczaniem kosztorysów i cokolwiek bez sensu, bo, na przykład w wypadku autostrad, nie te odcinki, które są najbardziej potrzebne do stworzenia spójnego systemu komunikacyjnego, tylko te, które było najłatwiej szybko rozkopać, żeby pochwalić się rosnącą liczbą kilometrów. Gdyby media, zwłaszcza elektroniczne, chciały patrzeć tej władzy na ręce, krętacka próba usprawiedliwienia złych rządów skojarzeniem "no, jak budowa, to nie wszystko idzie, jak powinno" nie odniosłaby skutku. Wystarczyłoby pokazać w telewizji nowy stadion Schalke i porównać jego standard, czas budowy, jej, jakość i całkowity koszt ze stadionami w Warszawie czy Gdańsku. Albo w podobny sposób zaprezentować warszawską czy wrocławską obwodnicę i jej zachodnioeuropejski odpowiednik. Zatem gratulacje należą się nie tyle zatrudnionym przez PO specjalistom od wizerunku, ile działającym w niej specjalistom od korumpowania, uzależniania i podporządkowywania sobie mediów. Gdyby nie oni, prędzej czy później ze srebrnych ekranów padłoby pytanie, jakim konkretnie sukcesem może się pochwalić premier Tusk. Jest to pytanie, na które nigdy dotąd nie znalazł on odpowiedzi. Zmuszany do tego – nader rzadko – wymienia na przykład likwidację zezwoleń budowlanych, co ani nie było żadnym sukcesem (zezwolenia teraz nazywają się zgodami), ani nie stało się za sprawą rządu, tylko sejmowej komisji. Albo też chwali się liczbą Orlików, które wybudowały samorządy. Albo prezydencją, która sprawowana jest rotacyjnie i nie wiąże się z niczym, poza pewnymi administracyjnymi obowiązkami. Najchętniej zaś ucieka w "sukcesy" niesprawdzalne, w rodzaju "wzrosła nasza pozycja", "jesteśmy bardziej szanowani w Europie" czy "poprawiła się atmosfera".

Bajki i harce Gdyby telewizyjne wywiady przeprowadzali dziennikarze, choć odrobinę krytyczni wobec rządu, nie pozwoliliby wciskać widzom takich bajek. Krzyczącym dowodem zaangażowania najpotężniejszych mediów do rządowej propagandy jest sposób relacjonowania wyników wieloletniego rodzenia przez sejmowe komisje śledcze raportów o rzekomych zbrodniach PiS. Z raportu komisji naciskowej wynika, że komisja zdołała wytypować tak naprawdę zaledwie trzy podejrzane przypadki, ale mimo gruntownego zbadania w żadnym z nich naruszenia prawa nie stwierdziła. Z raportu w sprawie Barbary Blidy wynika, że jej śmierć nie była wynikiem samobójstwa, tylko albo wypadku, albo próby samookaleczenia (nie mówiąc już o zupełnie kompromitującym komisję Kalisza niedawnym skazującym wyroku sądowym, wydanym na podstawie tych samych zeznań, które były podstawą nakazu aresztowania rzekomo "zaszczutej" byłej minister). Ale same raporty przecież w mediach nie istnieją – istnieją tylko konkluzje, zupełnie nijak się do nich mające, oparte na oskarżeniach o stworzenie "atmosfery wykluczenia" czy "politycznej presji na walkę z układem". Oczywiście, skierowanie takich bredni do Trybunału Stanu musiałoby odsłonić ich miałkość, dlatego PO nie zamierza się podpisywać pod wygodnymi dla niej harcami Ryszarda Kalisza; chodzi wszak tylko o to, żeby oskarżenia bezustannie pobrzmiewały w medialnym szumie.

Nadymanie balonu Wszystko to – powtórzę – byłoby łatwe do wyśmiania, tylko że nie ma gdzie tego zrobić. Postępowanie władzy jest cyniczne, ale skuteczne. Słowo drukowane dociera w Polsce do mniej więcej miliona ludzi. Niewiele więcej – przeważnie to ci sami odbiorcy – wybiera treści polityczne w Internecie. A w wyborach bierze udział, nawet przy marnej frekwencji, kilkanaście milionów. Przytłaczająca większość z nich wszystko, co wie o świecie – a wiedza ta z reguły nie ma charakteru usystematyzowanej informacji, tylko wczepiających się w pamięć frazesów, skojarzeń i obrazów – wie z gadającej skrzynki. Platforma wyciągnęła wnioski z mapy poprzednich wyborów, na której PO wygrywała tam, gdzie sięgał TVN i Polsat, a PiS tam, gdzie telewizja państwowa. Oficjalnie głosząc, że nie jest zainteresowana wpływem na media, bo "kto ma telewizję, ten przegrywa wybory", zrobiła wszystko, by uszczelnić system masowego przekazu i do posiadanych wpływów w mediach prywatnych dodać obezwładnienie mediów tzw. publicznych. Mówiąc obrazowo, propagandowa strategia rządu jest nadymaniem ogromnego balonu propagandy sukcesu – a ostatnie cztery lata poświęcono temu, aby odsunąć od niego na bezpieczną odległość wszystkich, którzy dysponują ostrym narzędziem i nie wahaliby się go użyć. Dziennikarze, którzy mogliby dotrzeć do masowej widowni z informacją, jak się buduje w Europie, na czym polega prezydencja albo, co jest w raportach sejmowych komisji, zostali zepchnięci do nisz; zastąpili ich tacy, którzy potrafią się odwdzięczyć za gwiazdorskie gaże: nie zadają trudnych pytań ani nie zauważają kompromitacji rządzących polityków. Nawet takich, jak wywody pani minister Ewy Kopacz, że kolejki w służbie zdrowia są dowodem, jak bardzo się ona poprawiła, bo przecież do marnego leczenia ludzie by nie stali. Skoro nikt nie może przekłuć balonu, pozostaje tylko nadzieja, że pęknie on sam. Może to nastąpić, bo – jak pokazuje choćby zacytowany wyżej przykład – poczucie bezkarności rozzuchwala rządzących. Masowy odbiorca natomiast, choć nie chce się nad tym zastanawiać, podskórnie czuje jednak, że coś tu jest nie tak, a medialny obraz "zielonej wyspy" coraz słabiej przystaje do rzeczywistości. Tylko, że – i tu luzacki spokój rządzących wydaje się uzasadniony – do wyborów balon powinien wytrzymać. A co będzie potem, na razie nie myślą. Rafał Ziemkiewicz

Odwołać PKW i rozpisać nowe wybory? "PKW jest poza sferą zainteresowań dziennikarzy?" Czekam, czekam i czekam, i doczekać się nie mogę. Dzisiaj w wiadomościach na TVN podali informację o problemach Janusza Korwina-Mikke z zarejestrowaniem listy ogólnokrajowej. Ale już w dzienniku na TVP1 nie było o tym ani słowa. Przeglądam gazety i czekam, kiedy pojawią się jakieś informacje o problemach innych komitetów i co? I nic. PKW jest poza sferą zainteresowań dziennikarzy? Nie chcą oni osłabiać i tak goniącego ostatkiem sił autorytetu państwa? Nie chcą podważać wiarygodności tej dostatecznie już skompromitowanej instytucji?

Co się wydarzyło?

22 sierpnia został złożony do Państwowej Komisji Wyborczej wniosek o zarejestrowanie Komitetu Wyborczego Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu. Komitet poparło swoimi podpisami ok. 1300 osób, ale co najmniej 1079 nie powinno budzić żadnych formalnych zastrzeżeń (typu: niepełny adres czy nieczytelny PESEL). Pomijając najróżniejsze opinie na temat tej inicjatywy, nie ulega wątpliwości, że NowyEkran.pl jest pierwszym medium w Polsce, które po pół roku działalności w Internecie było w stanie stworzyć Komitet Wyborczy i dzięki narzędziu internetowemu (www.prawybory.net) zaprosić obywateli/czytelników do podjęcia próby wprowadzenia niezależnych kandydatów do Sejmu i Senatu.

23 sierpnia Państwowa Komisja Wyborcza nie przyjęła do rejestracji Komitetu Wyborczego Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu ze względu na niewystarczającą ilość podpisów obywateli popierających utworzenie komitetu wyborczego. Według Państwowej Komisji Wyborczej listom Nowego Ekranu zabrakło do zarejestrowania 55 podpisów.

25 sierpnia Komitet Wyborczy Nowego Ekranu złożył skargę do Sądu Najwyższego na PKW. W odpowiedzi Sąd Najwyższy uznał działanie PKW za niekonstytucyjne w stosunku do Wyborców, Komitetów i Kandydatów.

31 sierpnia Sąd Najwyższy uchylił uchwałę PKW a w dniu 8 września sporządził uzasadnienie, z którego (str. 4, 5 i 6) wynika, że PKW odmawiając zarejestrowania kilku Komitetom Wyborczym, oraz List do Sejmu takich Komitetów jak Porozumienie Prawicy (Marek Jurek, UPR) czy Forum Nowej Prawicy (Janusz Korwin Mikke), także wielu Kandydatom do Senatu (m.in. Markowi Królowi i Annie Kalata z "Obywatele do Senatu" Dudkiewicza) złamał Konstytucję RP:

"konstytucyjne prawa obywatela nie mogą być ograniczane przez nadmiernie restrykcyjną metodę oceny prawidłowości wpisów w wykazie osób popierających - tu: utworzenie komitetu wyborczego wyborców, a w innych przypadkach - kandydatów do stanowisk, które na mocy Konstytucji obsadzane są w wyborach bezpośrednich" Jak pisze na swoim blogu Łażący Łazarz: w sytuacji bezprawnego wykluczenia przez Państwową Komisję Wyborczą dwóch Komitetów Wyborczych (Porozumienie Prawicy i Forum Nowej Prawicy) mających szansę przekroczenia 5% progu wyborczego z możliwości zarejestrowania List Ogólnopolskich, oraz nawet kilkuset kandydatów do Senatu RP w całym kraju, należy uznać, że Wybory Parlamentarne w Polsce zostaną przeprowadzone w sposób niedemokratyczny, bo ze łamaniem wszelkich norm prawnych, konstytucyjnych oraz zasad Unii Europejskiej.

6 września, o godz. 12.00 odbyła się konferencja prasowa Komitetu Wyborczego Nowego Ekranu z udziałem dziennikarzy wszystkich meinstremowych stacji dotycząca zawiadomienia o przestępstwach PKW i wezwania Prezydenta i SN o rozpisanie nowych wyborów. Pomimo obecności dziennikarzy wszystkich "wiodących" stacji telewizyjnych, wszystkie potem przemilczały w dziennikach zawiadomienie do prokuratury na PKW i wniosek o nowy termin wyborów. Dopiero 13 września, w dzień powszedni, w wiadomościach na Polsacie o godzinie 11 rano wystąpił Łażący Łazarz i Anna Kalata, by opowiedzieć o niekompetencji Państwowej Komisji Wyborczej. I co? I nic, dalej cisza. Dołożyć do tego należy kłopoty Marka Króla i Anny Kalaty, kłopoty Komitetu Wyborczego Janusza Korwina-Mikke i wiele innych przypadków uniemożliwienia przez PKW obywatelom Rzeczypospolitej wypełnienie biernego prawa wyborczego. W tym świetle słuszny wydaje mi się kompletny brak zainteresowania wyborami. Dopóki nie zmieni się przynajmniej kierownictwo PKW, dopóki nie zostanie wyjaśniona sprawa wypełnionych kart do głosowania znalezionych w bagażniku oskarżonego o zabójstwo byłego policjanta, dopóki nie zadbamy o równość szans i równość traktowania, jakiekolwiek rozważania na temat wyborczych decyzji pozostaną jedynie akademickimi dyskusjami. Nie ma mowy o wolnych wyborach, bez żadnej medialnej reakcji na tego typu przypadki coraz bardziej bezczelnego naruszania prawa. Obywatelska fikcja, w jakiej się poruszamy staje się coraz bardziej widoczna. Wiktor Mokot

Nowa Prawica powinna być zarejestrowana w całym kraju! Opinia wybitnego konstytucjonalisty

Doc. Dr Ryszard Piotrowski Wydział Prawa i Administracji UW 12 września 2011

Opinia o zasadach i trybie korzystania przez komitet wyborczy z ustanowionego w Kodeksie Wyborczym prawa do zgłoszenia list kandydatów bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców. Z przepisów Kodeksu Wyborczego wynika dopuszczalność wydania komitetowi wyborczemu, którego listy zarejestrowano, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, zaświadczenia o spełnieniu tego warunku, jako przesłanki dokonania przez ten komitet, na podstawie wydanego zaświadczenia, niezwłocznego zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców, także po 40 dniu przed dniem wyborów, jeżeli okręgowa komisja wyborcza dokonała rejestracji listy przesądzającej o spełnieniu tego warunku po 40 dniu przed dniem wyborów.

Uzasadnienie:

1. Kodeks Wyborczy ustanawia w art. 210 par. 2 prawo komitetu wyborczego, którego listy kandydatów, poparte podpisami, co najmniej 5000 wyborców zamieszkałych w danym okręgu wyborczym każda, zostały zarejestrowane, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, do zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców.

Z punktu widzenia współczesnej nauki prawa jest to publiczne prawo podmiotowe, należące do grupy praw politycznych, określonych w Konstytucji RP i w umowach międzynarodowych, które dają możność współdziałania przy tworzeniu organów państwa. W doktrynie przyjmuje się, że przez publiczne prawo podmiotowe należy rozumieć „sytuację prawną podmiotu tego prawa pozwalającą na skuteczne kierowanie żądania ściśle określonego zachowania do objętego tą sytuacją prawną innego – zbiorowego – podmiotu publicznego prawa podmiotowego”. Podmiotem uprawnionym jest komitet wyborczy wyborców, mający kompetencje do dokonania czynności relewantnych prawnie. Podmiotem zobowiązanym – zespół organów wyborczych, przed którymi toczy się postępowanie wdrożone na skutek działań podmiotu uprawnionego

2. Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej, co oznacza, że postanowienia ustaw – w tym Kodeksu Wyborczego – powinny być stosowane w sposób umożliwiający realizację postanowień Konstytucji w najwyższym możliwym stopniu. W szczególności wykładnia ustaw musi być dokonywania z punktu widzenia zagwarantowania Konstytucji najwyższej mocy prawnej, a zatem w procesie wykładni to ustawy należy dostosowywać do Konstytucji, a nie odwrotnie. Kluczowe znaczenie dla wykładni Kodeksu Wyborczego ma odnosząca się do wyborów do Sejmu zasada równości wyborów (art. 96 ust. 2 Konstytucji), współistotna zasadzie równości wyrażonej w art. 32 Konstytucji RP, a także zasada powszechności wyborów do Sejmu (art. 96 ust. 2 Konstytucji). Realizacja konstytucyjnych i ustawowych praw wyborczych – w tym zwłaszcza przez państwowe organy wyborcze – podporządkowana jest sformułowanej we wstępie do Konstytucji RP zasadzie rzetelności i sprawności działania instytucji publicznych. Zasada ta ma szczególne zastosowanie do publicznych praw podmiotowych. Także w świetle wiążącego Polskę prawa międzynarodowego, którego Rzeczpospolita przestrzega zgodnie z art. 9 Konstytucji, prawem człowieka jest prawo do rzetelnych wyborów (art. 25 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych). Rzetelność oznacza dokładność, solidność i uczciwość – a zatem rzetelność instytucji publicznych to oparcie ich funkcjonowania na prawdzie. Konstytucja wyklucza, więc wszelką jednostronność w funkcjonowaniu instytucji publicznych, w tym organów wyborczych, polegającą na rozerwaniu związku między rzetelnością i sprawnością. W celu zapewnienia zgodności działania tych instytucji z wartościami konstytucyjnymi, mającymi zasadnicze znaczenie dla istnienia demokratycznego państwa prawnego, nie wystarczy jedynie sprawność w ich działaniu. W świetle wstępu do Konstytucji RP rzetelność nie może być zastąpiona przez sprawność. Według Trybunału Konstytucyjnego „pojęcie prawdy jest pojęciem normatywnym, a nie tylko czysto faktycznym. Widoczne to jest na tle samego brzmienia Konstytucji. Ustrojodawca w preambule Konstytucji uznaje prawdę za wartość uniwersalną, na której opiera się ustrój Rzeczypospolitej”. Należy podkreślić, że opowiadając się za uznaniem normatywności preambuły Konstytucji Trybunał Konstytucyjny dał wyraz przekonaniu, że „tendencja do normatywizacji wstępu do ustawy zasadniczej jest nieuchronna na gruncie systemu prawa stanowionego, według którego Konstytucja jest najwyższym aktem prawnym, o najwyższej mocy obowiązywania, co dotyczy także jej preambuły, jako integralnej części Konstytucji”

3. Art. 210 par. 2 Kodeksu Wyborczego zawiera sformułowanie upraszczające złożoność proceduralną procesu rejestracji list kandydatów. Powołany przepis mówi o komitecie wyborczym, który „zarejestrował listy kandydatów”. Jest to swoisty „skrót myślowy” ustawodawcy, skutkujący możliwością powstania błędnej interpretacji przepisu. Komitet wyborczy nie rejestruje list. Rejestracji dokonuje okręgowa komisja wyborcza. Komitet dysponuje publicznym prawem podmiotowym do domagania się zarejestrowania listy, o ile spełni warunki określone w ustawie. W istocie, więc w art. 210 par. 2 mowa o komitecie wyborczym, którego listy kandydatów zostały zgłoszone i zarejestrowane, „co najmniej w połowie” okręgów wyborczych. Procedura rejestracji listy przez okręgową komisję wyborczą jest złożona. Obejmuje w szczególności przyjęcie zgłoszenia listy i wydanie potwierdzenia przyjęcia zgłoszenia, sprawdzenie prawdziwości danych zawartych w wykazie podpisów (o ile został dołączony), zapytanie o udzielenie informacji z Krajowego Rejestru Karnego, dokonanie oceny czy zgłoszenie nastąpiło zgodnie z przepisami Kodeksu, ewentualne wezwanie osoby zgłaszającej listę do usunięcia w terminie 3 dni innych wad niż brak wymaganej liczby prawidłowo złożonych podpisów i w przypadku nieusunięcia wady w terminie postanowienie o odmowie rejestracji w całości lub co do poszczególnych kandydatów, ewentualne wezwanie do usunięcia w terminie 3 dni wady polegającej na niespełnieniu wymogu dotyczącego liczby kandydatów kobiet i mężczyzn, ewentualne wezwanie osoby zgłaszającej listę do uzupełnienia wykazu podpisów (jeżeli nie upłynął termin zgłoszenia listy) i ewentualne postanowienie o odmowie rejestracji listy, ewentualne przeprowadzenie postępowania wyjaśniającego dotyczącego prawdziwości danych w wykazie podpisów bądź wiarygodności podpisów w terminie 3 dni, ewentualne rozpatrzenie odwołań do Państwowej Komisji Wyborczej przysługujących osobie zgłaszającej listę w przypadkach przewidzianych w Kodeksie Wyborczym w terminie 3 dni od doręczenia postanowienia. Z Kodeksu Wyborczego nie wynika, że żądania komisji okręgowej pod adresem osoby zgłaszającej listę nie mogą mieć charakteru sekwencyjnego. A zatem: 3 dni na usunięcie innych wad zgłoszenia niż brak wymaganej liczby prawidłowo złożonych podpisów, 3 dni na usunięcie wady polegającej na niespełnieniu wymogu dotyczącego liczby kobiet i mężczyzn na liście, 3 dni na sprawdzenie danych w wykazie podpisów zakończone postanowieniem o odmowie rejestracji, 3 dni na odwołanie osoby zgłaszającej listę do Państwowej Komisji Wyborczej, która także potrzebuje czasu na rozpatrzenie odwołania i wydanie postanowienia. Potrzebny jest również czas na samo sprawdzenie wiarygodności danych zawartych w wykazie podpisów i uzyskanie informacji z Krajowego Rejestru Karnego. Tego rodzaju postępowanie, angażujące podmiot zgłaszający i organy wyborcze może potrwać zapewne dłużej niż trzy dni. Po dokonaniu zgłoszenia przez komitet wyborczy przebieg procedury i jej wymiar czasowy zależy od zgodności dokonanego zgłoszenia z wymogami Kodeksu oraz sposobu działania organów wyborczych. Tymczasem od rejestracji listy „co najmniej w połowie okręgów wyborczych” zależy możliwość nabycia przez komitet wyborczy uprawnienia „do zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców” (art. 210 par. 2 Kodeksu Wyborczego). Kodeks Wyborczy nie określa, w jakiej kolejności okręgowe komisje wyborcze prowadzą czynności w stosunku do poszczególnych komitetów ani w jakim tempie prowadzą te czynności, pozostawiając to uznaniu samych organów wyborczych. Oznacza to, że Kodeks Wyborczy nie może być rozumiany w tym zakresie w taki sposób, który przekreślałby lub ograniczał realizację konstytucyjnych zasad ustrojowych, w szczególności zasady dobra wspólnego (art. 1 Konstytucji), zasady demokratycznego państwa prawnego (art. 2 Konstytucji) i zasady pluralizmu politycznego (art. 11 Konstytucji), oraz konstytucyjnych zasad dotyczących wyborów – w tym zwłaszcza zasady równości – przez to, że od organów wyborczych zależałaby realizacja prawa „do zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców”, a zatem – w pewnym zakresie – wynik wyborów. Stosowanie Kodeksu Wyborczego nie może prowadzić do przekształcenia ustanowionego w nim prawa komitetu wyborczego, będącego publicznym prawem podmiotowym, w pozbawione realnej treści i niemożliwe do wyegzekwowania swoiste ius nudum na skutek wewnętrznej niespójności Kodeksu. Wykładnia ustawy w zgodzie z Konstytucją – oparta na językowym sformułowaniu przepisu, które pozwala na ustalenie najbliższego postanowieniom Konstytucji rozumienia ustawy – powinna zapewnić takie jej stosowanie, by nie naruszać zasad i wartości konstytucyjnych, w tym zasady zaufania obywateli do państwa i stanowionego w nim prawa, szczególnie doniosłej zwłaszcza w procesie wyborczym.

4. Kodeks wyborczy pozwala na odróżnienie dwóch instytucji: 1) zgłoszenia listy kandydatów (art. 211 i 212 Kodeksu wyborczego), potwierdzonego pisemnym potwierdzeniem przyjęcia zgłoszenia (art. 213 par. 1 Kodeksu Wyborczego), 2) rejestracji listy kandydatów (art. 215 Kodeksu Wyborczego), potwierdzonej sporządzeniem protokołu rejestracji. Instytucje te, aczkolwiek utożsamione w art. 210 par. 2 Kodeksu Wyborczego, są w dalszych przepisach tego Kodeksu konsekwentnie rozróżniane. Zgłoszenie nie jest równoznaczne z rejestracją. Ponadto podkreślenia wymaga, że chociaż listy kandydatów zgłasza się do okręgowych komisji wyborczych „najpóźniej do godziny 24.00 w 40 dniu przed wyborami”, to rejestracja listy może nastąpić po tym terminie, zwłaszcza wtedy, kiedy okręgowa komisja wyborcza rejestruje listę do zgłoszenia, której dołączono zaświadczenie Państwowej Komisji Wyborczej, stwierdzające spełnienie warunku zarejestrowania listy co najmniej w połowie okręgów wyborczych. Zaświadczenie to – w świetle art. 210 par. 3 Kodeksu, który nie określa terminu wydania zaświadczenia wskazując jedynie (i to nieprecyzyjnie wskutek posłużenia się określeniem granicy czasowej za pomocą zwrotu „do 40 dnia przed dniem wyborów”) termin złożenia wniosku o wydanie zaświadczenia („na podstawie zaświadczenia … wydanego na wniosek … złożony do 40 dnia przed dniem wyborów”) – może być wydane również po 40 dniu przed dniem wyborów i dołączone po tym terminie do zgłoszenia listy kandydatów, która podlega ocenie z punktu widzenia Kodeksu. Możliwe jest w konsekwencji wdrożenie w stosunku do tej listy procedury przed rejestracyjnej, w szczególności w związku z niespełnieniem wymagań określonych w art. 211 par. 3 (liczba kobiet i mężczyzn), a więc okręgowa komisja wezwie osobę zgłaszającą do usunięcia wady w terminie 3 dni; po upływie tego terminu okręgowa komisja wyda postanowienie o odmowie rejestracji listy (art. 215 par. 5 Kodeksu). Pewien czas będzie także potrzebny na doręczenie postanowienia, a następnie osoba zgłaszająca, w terminie 3 dni od doręczenia postanowienia złoży odwołanie do Państwowej Komisji Wyborczej (art. 218 par. 2 Kodeksu), która będzie potrzebowała czasu na rozpatrzenie odwołania. Państwowa Komisja Wyborcza może uznać odwołanie za zasadne, a wtedy niezwłocznie okręgowa komisja zarejestruje listę (art. 218 par. 2 Kodeksu), ale nastąpi to po upływie, co najmniej 8 dni od 40 dnia przed dniem wyborów. W myśl Kodeksu listę kandydatów zgłasza się do okręgowej komisji wyborczej najpóźniej do godziny 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów, a więc interpretacja ustawy zakładająca, że tylko w tym terminie komisja może dokonać rejestracji byłaby sprzeczna z postanowieniami dotyczącymi procedury rejestracyjnej (art. 211 – 218 Kodeksu), ponieważ na tę procedurę nie będzie czasu. Jeżeli rozumiemy ustawę w ten sposób, że można dokonać zgłoszenia listy tylko do 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów, zarówno na podstawie wykazu podpisów, jak i na podstawie zaświadczenia, a zaświadczenie można uzyskać na podstawie wniosku złożonego do 40 dnia przed dniem wyborów, to domagamy się niemożliwego. Skoro rozumielibyśmy Kodeks Wyborczy – zgodnie z jego brzmieniem – w ten sposób, że „komitet wyborczy ma ustawowe prawo zgłaszania list do 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów i te zgłoszenia są podstawą do zwolnienia go od wymogu dostarczenia wykazu podpisów i jednocześnie tylko do 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów przyjmujemy zgłoszenia także na podstawie zaświadczenia zwalniającego od obowiązku dostarczenia wykazu, które wydajemy w Państwowej Komisji Wyborczej, po otrzymaniu protokołu rejestracji dokonanej w komisji okręgowej, na wniosek komitetu złożony do 40 dnia przed dniem wyborów, stwierdzający spełnienie wymogu rejestracyjnego, który można spełniać do godziny 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów” to byłoby to równoznaczne z ignorowaniem rzeczywistych relacji czasowych. Kodeks wymaga interpretacji, która może zmierzać: 1) w kierunku ograniczania praw komitetów wyborczych (i tym samym obywatelskich praw wyborczych) przez uznanie, że zgłaszanie list kandydatów także na podstawie zaświadczenia następuje tylko do 24.00 w 40 dniu przed wyborami, co eliminuje komitety z różnych względów zgłaszające listy do rejestracji w okolicach terminu granicznego, albo 2) w kierunku respektowania praw komitetów wyborczych przez uznanie, że Kodeks Wyborczy jest tworem racjonalnego ustawodawcy, respektującego zasady i wartości konstytucyjne w największym możliwym stopniu. Moim zdaniem w Kodeksie Wyborczym znaleźć można więcej przesłanek przemawiających za drugą, aniżeli za pierwszą wykładnią jego postanowień. Należy, zatem – w procesie wykładni Kodeksu – konsekwentnie odróżniać zgłoszenie od rejestracji, gdyż tylko w ten sposób możliwe jest respektowanie, mającej podstawowe znaczenie w demokratycznym państwie prawnym, zasady racjonalności ustawodawcy. W orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego znalazło wyraz przekonanie, że „podstawą każdego systemu norm prawnych jest fikcja prawna racjonalności prawodawcy”, a jednocześnie „punktem wyjścia dla kontroli konstytucyjności prawa jest zawsze założenie racjonalnego działania ustawodawcy” Konstruując projekt ustawy spójny wewnętrznie, projektodawca powinien urzeczywistnić kreowaną w orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego fikcję prawną, która „nakazuje założyć, że wszelkie działania prawodawcy są efektem dogłębnego rozważenia problemu i dojrzałej decyzji znajdującej racjonalne uzasadnienie. Wynika, więc stąd, że stanowione prawo cechuje się założonym z góry racjonalizmem”. To właśnie ów racjonalizm ustawodawcy, potwierdzony w konstrukcji ustawy, „pozwala wymagać od wszystkich obywateli” respektowania prawa. Zdaniem Trybunału „odrzucenie fikcji racjonalności ustawodawcy wiązałoby się z dopuszczeniem możliwości podważania poszczególnych aktów prawnych i odmowy ich stosowania, to zaś groziłoby rozprzężeniem wszystkich więzi prawnych i społecznych. Skoro punktem wyjścia jest przyjęcie racjonalności ustawodawcy (i wynikającego stąd racjonalizmu poszczególnych unormowań prawnych), to racjonalizm stanowionego prawa musi zostać uznany za składową przyzwoitej legislacji” Kodeks stanowi w art. 211 par. 1, że listę kandydatów „zgłasza się do okręgowej komisji wyborczej najpóźniej do godziny 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów”. Zgłoszenie nie jest jednak równoznaczne z zarejestrowaniem listy. Komitet wyborczy ma prawo zgłaszać swoje listy do godziny 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów, jednakże rejestracje nastąpią zapewne po tym terminie. Kodeks Wyborczy nie stanowi, że rejestracja dokonana przez okręgową komisję wyborczą po godzinie 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów na skutek zgłoszenia, które nastąpiło w terminie, jest nieważna. Kodeks Wyborczy nie przewiduje dwóch kategorii rejestracji – takich, które skutkują nabyciem uprawnień przewidzianych w art. 210 par. 2 i takich, które nie dają tego rodzaju uprawnień. W rozumieniu Kodeksu Wyborczego istnieje tylko jedna rejestracja listy kandydatów, zgłoszonej zgodnie z przepisami Kodeksu i albo jej dokonano, albo nie. Jakiekolwiek rozróżnienia wartości rejestracji oparte na okolicznościach faktycznych, ale nie na prawie, prowadziłyby do zróżnicowania praw komitetów sprzecznego z zasadą równości wyborów.

Skoro w świetle Kodeksu Wyborczego wszystkie rejestracje mają tę samą wartość, to nie jest możliwe różnicowanie skuteczności rejestracji przez wprowadzanie podziału na rejestracje: 1) w pełni skuteczne, dokonane przed godziną 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów w wyniku zgłoszenia listy, które nastąpiło przed tym terminem, 2) nie w pełni skuteczne, dokonane po godzinie 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów, w odpowiedzi na zgłoszenie listy, które miało miejsce najpóźniej do godziny 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów.

4. Kodeks Wyborczy stanowi w art. 210 par. 3, że zgłoszenie list kandydatów przez komitety wyborcze „spełniające warunek, o którym mowa w par. 2, następuje na podstawie zaświadczenia Państwowej Komisji Wyborczej wydanego na wniosek zainteresowanego komitetu wyborczego, złożony do 40 dnia przed dniem wyborów”. Jednakże – na mocy Kodeksu Wyborczego, który pozwala zgłosić listę kandydatów do okręgowej komisji wyborczej do godziny 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów – spełnienie warunku, o którym mowa w art. 210 par. 2, może nastąpić po 40 dniu przed dniem wyborów. Nie zależy to od komitetu wyborczego, ale od komisji wyborczych. Racjonalny ustawodawca nie może stanowić, że komitet wyborczy jest i nie jest uprawniony do skorzystania z przysługujących mu praw – nie jest, bo może wnosić o stwierdzenie istnienia tych praw tylko do 40 dnia przed dniem wyborów i zarazem jest uprawniony, ponieważ stwierdzenie nabycia tych praw nastąpiło, ale po 40 dniu przed dniem wyborów. W myśl art. 210 par. 3 Kodeksu Wyborczego, zatem zainteresowany komitet wyborczy występuje z wnioskiem o wydanie zaświadczenia, potwierdzającego jego uprawnienia, wynikające z rejestracji list, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, do Państwowej Komisji Wyborczej do 40 dnia przed dniem wyborów. Państwowa Komisja Wyborcza wydaje zaświadczenie. Kodeks Wyborczy nie precyzuje terminu; oznacza to wydanie zaświadczenia niezwłocznie po ustaleniu, że komitet odpowiada warunkom stwierdzonym w zaświadczeniu, a więc wydanie zaświadczenia również po 40 dniu przed dniem wyborów. Komitet wyborczy, którego działania należy uznać za podejmowane w dobrej wierze, może złożyć wniosek w przekonaniu, że dokonane w kodeksowym terminie zgłoszenia list odpowiadają wymogom prawa, a więc rejestracja będzie miała miejsce. Należy podkreślić, że Państwowa Komisja Wyborcza wydaje zaświadczenie, o którym mowa w art. 210 par. 3, na podstawie protokołów rejestracji przesłanych przez okręgowe komisje wyborcze. Pomiędzy rejestracją a otrzymaniem zaświadczenia może, zatem – w świetle ustawy – nastąpić upływ czasu. Skoro wydanie zaświadczenia stwierdzającego spełnienie warunku do „zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców” należy uznać za możliwe także po 40 dniu przed dniem wyborów, to i zgłoszenie listy może być w konsekwencji możliwe – na podstawie tego zaświadczenia – także niezwłocznie po tej dacie, jednak jedynie wtedy, jeżeli rejestracja listy lub list skutkująca nabyciem uprawnienia stanowiącego podstawę do wydania zaświadczenia nastąpiła po 40 dniu przed dniem wyborów. Wykładnia ustawy sprowadzająca się do stwierdzenia, że:

1) komitet wyborczy ma prawo zgłosić listę do okręgowej komisji do godziny 24.00 w 40 dniu przed dniem wyborów i lista zostanie zarejestrowana,

2) komitet wyborczy, któremu zarejestrowano listy, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, może zgłosić dalsze listy bez popierania ich podpisami,

3) zaświadczenie potwierdza jedynie rejestracje dokonane do 40 dnia przed dniem wyborów,

4) uzyskawszy rejestrację po 40 dniu przed dniem wyborów komitet wyborczy nie może jej zaliczyć do kategorii określonej w Kodeksie Wyborczym, jako przesłanka uprawniająca do zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców, chociaż rejestracja jest ważna z punktu widzenia Kodeksu Wyborczego i po jej dokonaniu komitet zarejestrował listy „co najmniej w połowie okręgów wyborczych”, stwarzałaby swoistą pułapkę dla tego komitetu i popierających go obywateli. W świetle ustalonej linii orzeczniczej Trybunału Konstytucyjnego w demokratycznym państwie prawnym stosowanie prawa nie może być pułapką dla obywateli. Należy przyjąć, że dokonanie rejestracji listy po 40 dniu przed wyborami, skutkujące powstaniem sytuacji, w której komitet wyborczy zarejestrował listy, „co najmniej w połowie okręgów wyborczych”, przywraca stan prawny, w którym zaświadczenie Państwowej Komisji Wyborczej wymienione w art. 210 par. 3 Kodeksu Wyborczego zostałoby wydane. Pozwoliłoby to uniknąć sytuacji polegającej na tym, że komitet wyborczy, który zarejestrował listy kandydatów, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, nie byłby zdolny do korzystania z wynikającego stąd publicznego prawa podmiotowego. Komitet znajdujący się w takiej sytuacji byłby poddany swoistej dyskryminacji, spowodowanej zbudowaniem przez ustawodawcę specyficznej konstrukcji prawnej, w której kodeksowe regulacje wzajemnie się wykluczają tworząc rodzaj pułapki. W myśl art. 32 ust. 2 Konstytucji nikt nie może być dyskryminowany z jakiejkolwiek przyczyny. Prawo powinno sprzyjać obywatelom, zwłaszcza prawo wyborcze, którego stosowanie powinno być potwierdzeniem zasady in dubio pro libertate. W doktrynie znalazł wyraz pogląd, że Konstytucja nakazuje stosowanie zasady „przychylności interpretacyjnej” wobec wolności i praw – „zawsze domniemywać należy, że najwłaściwsza konstytucyjnie jest taka wykładnia, która w możliwie najszerszy sposób pozwoli realizować wolności i prawa jednostki. Odejście od tej zasady interpretacyjnej jest dopuszczalne tylko, gdy znajduje oparcie w wyraźnych postanowieniach konstytucyjnych (…), w braku zaś takiego oparcia stanowi naruszenie konstytucji”. W orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego wskazano, że „nie jest dopuszczalne przyjęcie swoistych wyników wykładni funkcjonalnej, jeżeli wykładnia językowa prowadzi do jednoznaczności tekstu prawnego. Nie oznacza to jednakże, że granica wykładni, jaką stanowić może językowe znaczenie tekstu, jest granicą bezwzględną. Oznacza to jedynie, że do przekroczenia tej granicy niezbędne jest silne uzasadnienie aksjologiczne, odwołujące się przede wszystkim do wartości konstytucyjnych”. Stanowisko to pozostaje szczególnie miarodajne w sprawie korzystania przez komitet wyborczy z ustanowionego w Kodeksie Wyborczym prawa do zgłoszenia list kandydatów bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców, w której to sprawie w szczególności wykładnia Kodeksu Wyborczego powinna mieć na względzie rzetelność, równość i powszechność wyborów. Orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego odnoszące się do wieloznaczności prawa wskazuje na konieczność ustalania wykładni ustawy w zgodzie z Konstytucją. Spośród różnych dopuszczalnych interpretacji, które mogą zostać sformułowane w procesie stosowania prawa, należy wybrać najbliższą wartościom i zasadom konstytucyjnym. Wydaje się, że wymaganiom tym odpowiadałaby wykładnia Kodeksu Wyborczego znajdująca wyraz w tezie niniejszej opinii:

Z przepisów Kodeksu Wyborczego wynika dopuszczalność wydania komitetowi wyborczemu, którego listy zarejestrowano, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, zaświadczenia o spełnieniu tego warunku, jako przesłanki dokonania przez ten komitet, na podstawie wydanego zaświadczenia, niezwłocznego zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców, także po 40 dniu przed dniem wyborów, jeżeli okręgowa komisja wyborcza dokonała rejestracji listy przesądzającej o spełnieniu tego warunku po 40 dniu przed dniem wyborów. Dysfunkcjonalna z punktu widzenia konstytucyjnych zasad dotyczących wyborów wydaje się natomiast interpretacja Kodeksu Wyborczego prowadząca do wniosku, że rejestracja listy uzyskana przez komitet wyborczy po 40 dniu przed wyborami, aczkolwiek dopuszczona przez ustawę, skuteczna prawnie i pochodząca od właściwego organu państwowego, nie może zostać zaliczona do grupy 21 rejestracji, których uzyskanie skutkuje przyznaniem komitetowi wyborczemu uprawnień, o których mowa w art. 210 par. 2 Kodeksu Wyborczego. Trudne do pogodzenia z zasadą rzetelności i sprawności działania instytucji publicznych, wyrażoną we wstępie do Konstytucji RP, jest uznanie za zgodny z prawem stanu faktycznego, w którym komitet wyborczy dysponujący rejestracjami dokonanymi, w co najmniej połowie okręgów wyborczych, nie korzysta jednak ze swoich uprawnień przyznanych mu w Kodeksie Wyborczym. W demokratycznym państwie prawnym stosowanie prawa nie może prowadzić do rezultatów z prawem tym sprzecznych. Stosowanie Kodeksu Wyborczego ma służyć potwierdzeniu praw wyborczych zagwarantowanych w Konstytucji, ma je dawać, a nie odbierać. Zasada powszechności wyborów nie pozwala na wykładnię Kodeksu prowadzącą do ekskluzji wyborczej, do wykluczenia w sferze praw politycznych. Stosowanie Kodeksu Wyborczego powinno być podporządkowane zasadzie eliminacji immanentnego ryzyka delegitymizacji wyborów, którym obciążone są postanowienia Kodeksu, stanowiące przedmiot niniejszej opinii.

Tak W. Jakimowicz: Publiczne prawa podmiotowe, Kraków 2002, s. 174.

Ile dadzą Ruskie? Jak donosi p. Andrzej Kublik na portalu "wyborcza.biz” KE chce się zabrać za polski gaz z łupków. Konkretnie: tow. Ginter Oettinger, komisarz UE d/s energii, powiedział, że Komisja Europejska myśli o takich "standardach ochrony środowiska, aby umożliwić państwom członkowskim wydawanie koncesji w jasno określonych ramach prawnych”. W tłumaczeniu z unijnego na nasze: trzeba utrudnić wydobywanie tego gazu. By zresztą nie pozostawić w tym względzie żadnych wątpliwości, tow. Komisarz wyjaśnił, że to z powodu "obaw ekologów”. Prawdziwa przyczyna jest zapewne zupełnie inna. Taka sama, jak w przypadku zakazu używania żarówek. Po prostu jakiś "Gazprom” albo "Rosnieft” dał towarzyszom komisarzom kilkadziesiąt milionów €uro łapówek – i ci teraz główkują, jak im usunąć z drogi "nieuczciwą konkurencję”. Pod pretekstem, że wydobywanie tego gazu zaszkodzi rzadkiej odmianie dżdżownic – oczywiście. JKM

ŚWIAT OSTREGO WIDZENIA

Trudno, coraz trudniej wyznać: „Świat zaczyna się od dokładnego, ostrego widzenia. Ostrego widzenia przedmiotów w jasnym obiektywnym świetle. Bez cienia.” Choć minęło ledwie kilka lat, gdy Książę Poetów przypomniał tę oczywistą prawdę – ilu z nas potrafi jeszcze patrzeć na rzeczywistość bez skazy „straszliwego zamazania”? Bez lęku przed kształtem i słowem, które kształt nadaje?

Nawet ci, deklarujący wybór „w imię prawa i sprawiedliwości” – czy nie zasłaniają oczu znoszoną szmatą pragmatyzmu, słusznie przeczuwając, że jej porzucenie skończy złudny czas spokoju i wymusi decyzje, od których chcieliby uciec? Decyzje ostateczne, niosące odpowiedzialność ponad ich wątłe siły. Znajdą odwagę, by nam o tym powiedzieć? Czy po raz kolejny nazwą swoje tchórzostwo „politycznym realizmem” pozostawiając nas z otwartymi gębami? Na pośmiewisko. Tylko poetę stać dziś na słowa: „teraz jest wojna”. Kto jej nie dostrzegł, niech nie mówi o wygranej i nie snuje planów na przyszłość. Ta, bowiem niesie hańbę Wielkiej Ściemy, o której wkrótce będą pisać tylko samobójcy.

Adolf Bocheński w tekście z 1934 roku przypomniał, jak po stłumieniu Powstania Listopadowego car Mikołaj I przemówił do generała Łubieńskiego: „Ja wam wszystko przebaczam, bunt, detronizację... ale czego nie mogę to — żeście mi zwichnęli plan panowania. Ja chciałem przez was cywilizować Rosję Wyście temu stanęli na przeszkodzie przez waszą głupią rewolucję". Bocheński dalej napisał: „Gdyby dziś Woroszyłow zlikwidował regime bolszewicki, reprezentant polskiej opinii — może redaktor „Wiadomości" — odezwałby się doń prawdopodobnie w te słowa: „Wszystko wam daruję Klim Jefremowicz, ale nie to, żeście zwichnęli mi plan. Przez Rosję bolszewicką pragnąłem cywilizować Polskę".

Świat ostrego widzenia dla każdego zaczyna się za inną granicą. Nie zna reguły ani wzorca . Ci, którzy wiedzą o co dziś toczy się wojna, muszą odczuwać lęk. Jest to lęk przed powtórzeniem rozmowy z „Rusyfikacji Polski współczesnej” – tego dziejowego dialogu, w którym Polsce zawsze przypada rola ofiary. W świecie, o którym przypomniał nam Książę Poetów – nie ma miejsca na taki dialog. Tym, którzy z zamazywania tego świata czynią dziś polityczny spektakl – trzeba wyznaczyć nieprzekraczalne granice. Trzeba, by wiedzieli, że naruszając je wystawiają się na naszą pogardę i gniew. Aleksander Ścios

Smoleńska brzoza w Pasadenie No i w końcu stało się. Pracujący dla NASA inżynier, dziekan Wydziału Inżynierii Lądowej The University of Akron, specjalista w zakresie wytrzymałości materiałów kompozytowych używanych w lotnictwie, członek zespołu badającego katastrofę promu kosmicznego Columbia, rzuca rękawicę członkom komisji Jerzego Millera. W internecie zostały udostępnione już wyniki symulacji komputerowych (prezentację prof. Kazimierza Nowaczyka i prof. Wiesława Biniendy) [link1] [link2] obrazujących zderzenie skrzydła Tu154 ze smoleńską brzozą. Wynika z nich, że dla przyjętych parametrów symulacji w każdym przypadku skrzydło powinno bez problemu ściąć wspomniane drzewo doznając przy tym jedynie symbolicznych uszkodzeń. Tu link do prezentacji: [link] Polecam, sam obejrzałem z wielkim zainteresowaniem, również zawodowym. Każdy, kto interesuje się wyjaśnieniem katastrofy smoleńskiej powinien ją obejrzeć.

Jakie praktyczne znaczenie ma przeprowadzona symulacja? Z uzyskanych rezultatów wynika, że dla przyjętych parametrów symulacji w każdym przypadku skrzydło powinno bez problemu ściąć wspomniane smoleńskie drzewo doznając przy tym jedynie symbolicznych uszkodzeń. Przez półtora roku po katastrofie w Smoleńsku, fakt oberwania skrzydła i zachwiania nośności samolotu i co jest powiązane z trajektorią lotu, były brane, jako jedną z głównych przyczyn katastrofy polskiego TU-154. Powyższą tezę potwierdziły raporty MAK i komisji Millera. “W odległości 855 m od progu pasa, ok. 350 m od miejsca upadku, samolot lewym skrzydłem uderzył w brzozę o średnicy pnia ok. 30 cm. Skutkiem tego uderzenia była utrata części lewego skrzydła, w efekcie, czego rozszczelniony został zbiornik paliwowy.

Jak stwierdza raport, zderzenie to spowodowało jednocześnie rozszczelnienie wszystkich trzech instalacji hydraulicznych. Rozerwaniu przewodów hydraulicznych towarzyszył ubytek płynu hydraulicznego z instalacji oraz spadek ciśnienia w każdej z nich. Po przebyciu kolejnych 200 m samolot zderzał się z konarami drzew o średnicy do 20 cm, które powodowały dalsze uszkodzenia. W odległości 525 m od progu pasa startowego nastąpiło pierwsze zderzenie samolotu z ziemią, w wyniku, którego płatowiec samolotu został porozrywany na fragmenty.”

[Źródo -link]

Prof. Kazimierz Nowaczyk zwrócił z kolei uwagę m.in. na animację zaprezentowaną przez komisję Millera. Jak podkreślił?

Tu-154 nie mógł po zderzeniu z drzewem lecieć odwrócony o 180 stopni przez tak długi czas jak na animacji. I po półtora roku, tak nagle jak groma z jasnego półtora roku, pojawiła się prezentacja poparta badaniami NASA niwelująca głoszoną dotychczas tezę o przebiegu katastrofy z felerną brzozą. W swojej prezentacji prof. Bienienda wspomina, że otrzymanie wyników dla każdego z 50 testowanych przypadków zderzenia wymaga 7-10 dni nieprzerwanych obliczeń potężnej farmy obliczeniowej, co nie dziwi biorąc pod uwagę komplikację modelu i przyjęty kwant czasu. Jaka jest w związku z tym wiarygodność przeprowadzonej symulacji? Studenckie, ograniczone wersje programów symulacyjnych opartych na MES (Metodzie Elementów Skończonych) zapewniają na „standardowym” notebooku i kilkunastogodzinnych obliczeniach dokładność inżynierską. Mając na uwadze porównanie mocy obliczeniowej dla celów studenckich oraz farmy obliczeniowej użytej do przeprowadzonej symulacji można jednoznacznie stwierdzić, że uzyskana dokładność wyników jest aż nadto wystarczająca. Nie może również budzić żadnych zastrzeżeń zastosowana metodologia. Dlatego też, rezultaty badań numerycznych otrzymane przez dwóch polskich profesorów, prof. Kaziemierza Nowaczyka oraz prof. Wiesława Biniendę, pracujących w USA, o udokumentowanym dorobku naukowym, stanowią nie kontrargument w stosunku do pseudonaukowych rezultatów Mak-komisja Millera, a jedyny i na dzień dzisiejszy niepodważalny, mocno uzasadniony dowód rzeczowy w sprawie. Mówiąc tak po prostu, słowami zrozumiałymi nawet dla lemingów – to drugi szach zadany istniejącym, jedynie słusznym hipotezom w rodzaju “jak skrzydło walnęło o drzewo, to się urwało…“ Dlatego bardzo słusznie zauważył ander w „Milczeniu smoleńskich owiec”:

„W wypracowaniach opublikowanych przez MAK i komisję Millera nie ma zaprezentowanych żadnych ustaleń, popartych jakimikolwiek naukowymi wyliczeniami czy też symulacjami, że bezpośrednią przyczyną katastrofy tupolewa była brzoza, która przecięła skrzydło tupolewa, doprowadzając w rezultacie do tzw. półbeczki i w końcowym efekcie rozbicia samolotu.” [link]

Pisząc o ścięciu smoleńskiej brzozy i rzekomych uszkodzeniach skrzydła spowodowanych uderzeniem skrzydła w brzozę, nie sposób tu pominąć wcześniejsze prace Pana Profesora Mirosława Dakowskiego. Jego zdaniem:

„Pierwszym tropem są zdjęcia brzozy, o którą samolot miał uderzyć skrzydłem w krótką chwilę przed katastrofą. – Jeśli ta brzoza została zupełnie obcięta przez prawie poziomo lecący przedmiot, to z analizy zdjęcia wnioskujemy, iż przekaz pędu był na tyle niewielki, że korona nie odleciała na pewną odległość “w przód”, lecz spadła tuż koło swego pnia w kierunku prostopadłym do hipotetycznego lotu płatowca – wyjaśniał profesor. - Przypomina to więc cięcie szablą. W takim przypadku niemożliwe jest równoczesne urwanie paru metrów skrzydła przez tak małą zmianę pędu, który miałby mieć wielkie działanie destrukcyjne.” [link]

Ale jak w każdej poważnej grze, po szachu jest i mat. Profesor Wiesław Binienda, zaprasza zespół ekspertów badających katastrofę rządowego tupolewa na międzynarodową konferencję “Earth and Space 2012″ w Pasadenie w Kalifornii. – „Możemy poświęcić jedną z sesji omówieniu różnych modeli zderzenia na Siewiernym i przeprowadzić porównanie naszych wyników na niezależnym gruncie. Na oczach uznanych specjalistów, przy otwartej kurtynie” – deklaruje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” prof. Binienda. Pytanie retoryczne, czy zespół ekspertów przyjmie to wyzwanie? Czy podniesie rzuconą rękawicę i stanie na udeptanej ziemi? Czy stanie w świetle reflektorów, w otoczeniu uznanych i niezależnych światowych autorytetów? Szczerze mówiąc, bardzo bym się ucieszył, gdyby z tego zaproszenia skorzystał nie tylko cały zespół ekspertów z komisji Millera. Bardzo bym się ucieszył, gdyby w tej panelowej sesji uczestniczyli również Pan Prezydent Bronisław Komorowski i Pan Premier Donald Tusk. Toscana

Rostowski uspokaja. Wojna w Europie dopiero za 10 lat Rostowski po takich wstrząsach gospodarczych i politycznych, jakie teraz dotykają Europę, "rzadko się zdarza, by po 10 latach nie było także katastrofy wojennej" W swoim być może proroczym przemówieniu w Brukseli Rostowski przewiduje wojnę w Europie w nieodległej perspektywie. Ba w obliczu przyszłej europejskiej wojny sugeruje, zaleca Europejczykom, polskiej elicie, bo przecież nie zwykłym Polakom ucieczkę przed pożogą, która już wkrótce ogarnie Europę, załatwianie dla swoich dzieci zielonych kart w USA. Przepustki do normalnego życia. Nie lekceważyłbym jednak wystąpienia Rostowskiego. I jego diagnozy sytuacji. Europa w tej chwili to wulkan ekonomiczny, polityczny, ale przede wszystkim społeczny. Kraje Europejskie są krajami zacofanymi, jeśli chodzi o strukturę polityczna i mechanizmy demokratyczne. Co więcej. Najbardziej agresywne państwo Europy, jego dążące do hegemoni w Europie elity pozbyły się narzuconego im cywilizacyjnego kagańca. Tym państwem są Niemcy, a tym kagańcem była polityczna i militarna kontrola USA nad Niemcami. Nigdzie w Europie, żadne państwo Europejskie nie rozwinęło nowoczesnej struktury demokratycznej, a proces ewolucji demokracji jak chociażby wzrost roli i znaczenia demokracji bezpośredniej, czyli referendum został zablokowany. Niemcy ostatnia próbę rozwoju demokracji zablokowały w 1967 roku. Wtedy próbowano wprowadzić w Niemczech okręgi jednomandatowe. W prawie wszystkich krajach Europy władza wykonawcza i ustawodawcza nie jest rozdzielona. Dominuje system gabinetowo parlamentarny. Brak silnej instytucji referendum pozbawia demokrację w Europie narzędzia walki z ogromnym zagrożeniem, jakie dla niej stanowią sądy konstytucyjne uzurpujące sobie nadrzędność nad władzą ustawodawczą. Dla podkreślenia tego wątku przytoczę opinię Fedyszak Radziejowskiej dotycząca załamania demokracji w Niemczech, kartelizacji elit niemieckich. Fedyszak Radziejowska w „Nowym Państwie„ „Polska Ludowa była systemem, w którym mieliśmy do czynienia z dominacją jednej partii, przy zachowaniu pewnych pozorów demokratycznych wyborów. To prawda, że to był front jedności narodu, ale zawsze można powiedzieć, że demokracje mogą być różne. Jedna jest rywalizacyjno-konkurencyjna, ale bywają i takie, w których dochodzi do kartelu elit i takich zjawisk koncyliacyjno-deliberacyjnej demokracji, jak na przykład w Niemczech. SPD z CDU i CSU stworzyły wielką koalicję i wcale nie musi między nimi dochodzić do wielkiej rywalizacji. „... więcej. Również Lech Kaczyński dostrzegł problem europejskich elit i mówiąc o Unii nazwał ją Europą arystokratyczną. Najpierw wskutek obłędnej polityki podatkowej załamało się „państwo dobrobytu”. Dobrobyt tworzą ludzie. Ale wolni. Półniewolniczy oddający większość swoich dochodów do dyspozycji skorumpowanej klasy urzędników nie będą wytwarzać bogactw, nie stworzą społeczeństwa dobrobytu. Wyzysk Afryki i Azji poprzez eksport zawierających wysokie podatki produktów już się skończył. Chiny i Indie dostarczają je taniej. Bo bez rabunkowych podatków i długów w nich zawartych. Ostatnio propaganda zarzuciła lansowanie innego słowa wytrychu. Wytrychu uzasadniającego grabienie Europejczyków podatkami. Państwo opiekuńcze. Sala marnotrawstwa i rozkradania pieniędzy publicznych jest tak duża, że nie starcza już na rozdawnictwo. Ponieważ ludziom podatki zabierają tak dużo społeczeństwa stały się zakładnikami elit i kasty urzędniczej. Ludzie przestali być zdolni bez zasiłków do utrzymania rodzin. Etniczni Europejczycy zaczęli mieć przyrost ujemny. Dla oligarchii się tańsze sprowadzanie robotników niż zwrot obywatelom ich zagrabionych pieniędzy potrzebnych na utrzymanie i wychowanie dzieci. Europa staje się muzułmańska. A muzułmanie już niedługo będą większością i upomną się o swoje praw. Prawa większości do akceptacji swojej kultury, jako dominującej. Rozruchy, bankructwa państw, nędza, upadek społeczeństw europejskich i wojny. Wielka powtórka z Libii. Nie lekceważyłbym ponurej wizji Rostowskiego.

Wystąpienie Ministra Finansów w Parlamencie Europejskim - Europa jest dziś w niebezpieczeństwie, a jeśli rozpadnie się strefa euro, to i UE tego szoku długo nie przetrwa - ostrzegł minister finansów Jacek Rostowski podczas debaty w PE na temat kryzysu euro. Chwalił prezesa EBC i sprzeciwił się Europie dwóch prędkości. - Za wszelką cenę musimy ratować Europę - apelował w Strasburgu Rostowski, który zabrał głos w imieniu polskiego przewodnictwa w Radzie UE. - Nie łudźmy się, gdyby euro miało się rozpaść, to Europa długo tego szoku nie przetrwa - dodał. Rostowski, ostrzegając przed ryzykiem wojny, przywołał swą niedawną prywatną rozmowę z "prezesem wielkiego polskiego banku", pracującym w ministerstwie za czasów transformacji w Polsce. Miał on mu powiedzieć, że po takich wstrząsach gospodarczych i politycznych, jakie teraz dotykają Europę, "rzadko się zdarza, by po 10 latach nie było także katastrofy wojennej". I - jak mówił minister - ten prezes banku dodał, że "poważnie się zastanawia nad tym, by uzyskać dla dzieci zieloną kartę w USA". Potem na konferencji prasowej Rostowski zastrzegł, że jego słowa o zagrożeniu wojną skierowane były nie do polskich polityków, ale europejskich; natomiast groźba wojny to perspektywa 10-20 lat, a nie najbliższych miesięcy i lat.....(źródło) Marek Mojsiewicz

Raport Millera w części zerżnięty z raportu gen. Błasika? „Przed raportem Jerzego Millera był raport gen. Andrzeja Błasika, sporządzony po katastrofie wojskowej CASY. ..” Generał postawił w nim diagnozę zapaści w polskich Siłach Powietrznych, łudząco podobną do tej z raportu w sprawie katastrofy Tu-154M. W 2008 r. nikt nie chciał jednak o tym słuchać…” „…”Szanowni Państwo, z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że przyczyn zaistnienia katastrofy, bezpośrednich i również tych pośrednich, należy doszukiwać się w pogarszającej się na przestrzeni kilku ostatnich lat ogólnej kondycji lotnictwa. Na kondycję tę miały wpływ zaniedbania w systemach: organizacyjnokompetencyjnych, skutkujące pozbyciem się doświadczonej kadry, szkolenia, a w zasadzie braku takiego systemu, który odpowiadałby potrzebie eksploatowanej techniki lotniczej, przeciążenia ludzi i sprzętu absolutnie nieodpowiednią do możliwości ilością zadań. Zbyt optymistycznie planowany był proces osiągania zdolności operacyjnej dla nowo formowanych dowództw i jednostek" - napisał dowódca Sił Powietrznych…”.

Całość poniżej: „Po katastrofie wojskowej CASY w Mirosławcu gen. Andrzej Błasik przygotował 23-stronicową prezentację dla posłów sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Nigdy jej nie przedstawił. Dokument zablokował Sztab Generalny WP. Wnioski Błasika daleko odbiegały od oficjalnej linii Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. I były bardzo kłopotliwe dla resortu obrony

Błasik wyprzedził raport Millera Przed raportem Jerzego Millera był raport gen. Andrzeja Błasika, sporządzony po katastrofie wojskowej CASY. Generał postawił w nim diagnozę zapaści w polskich Siłach Powietrznych, łudząco podobną do tej z raportu w sprawie katastrofy Tu-154M. W 2008 r. nikt nie chciał jednak o tym słuchać. Błasik, niezależnie od komisji badającej katastrofę w Mirosławcu, powołał własny zespół w Dowództwie Sił Powietrznych, który miał skontrolować 13 eskadrę lotnictwa transportowego w Krakowie, macierzystą jednostkę CASY. Zespół analizował dokumentację rozkazodawczą, szkoleniową i osobistą personelu latającego. Sprawdził ścieżki nabywania uprawnień przez personel lotniczy i Służbę Inżynieryjno-Lotniczą do realizacji zadań na wszystkich typach statków powietrznych eksploatowanych w jednostce. Pod lupę wzięto zgodność procedur z obowiązującymi przepisami w zakresie stawiania zadań, przygotowania załóg do ich realizacji, obiegu informacji w systemie dowodzenia. Skontrolowano wszystkie lotniska jednostek lotniczych Sił Zbrojnych oraz służb ruchu lotniczego pod kątem wymaganych kwalifikacji, prowadzonej dokumentacji oraz wyposażenia technicznego baz lotniczych. Wnioski z analizy Błasik zawarł w prezentacji, którą miał przedstawić na jednym z posiedzeń sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Tak się jednak nie stało. Jak ustalił "Nasz Dziennik", zablokował ją Sztab Generalny Wojska Polskiego. - Może prokuratura dojdzie, gdzie to było blokowane, na którym szczeblu, czy faktycznie na szczeblu Sztabu Generalnego, czy może na szczeblu Ministerstwa Obrony Narodowej - mówi Ewa Błasik, żona dowódcy Sił Powietrznych, który zginął na Siewiernym. "Nasz Dziennik" dotarł do dokumentu, z którym mieli się zapoznać posłowie. "Szanowni Państwo, z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że przyczyn zaistnienia katastrofy, bezpośrednich i również tych pośrednich, należy doszukiwać się w pogarszającej się na przestrzeni kilku ostatnich lat ogólnej kondycji lotnictwa. Na kondycję tę miały wpływ zaniedbania w systemach: organizacyjno-kompetencyjnych, skutkujące pozbyciem się doświadczonej kadry, szkolenia, a w zasadzie braku takiego systemu, który odpowiadałby potrzebie eksploatowanej techniki lotniczej, przeciążenia ludzi i sprzętu absolutnie nieodpowiednią do możliwości ilością zadań. Zbyt optymistycznie planowany był proces osiągania zdolności operacyjnej dla nowo formowanych dowództw i jednostek" - napisał dowódca Sił Powietrznych. Błasik argumentował, że 13 eskadra lotnictwa transportowego była nadmiernie obciążona zadaniami operacyjnymi. W 2007 r. zaplanowano dla niej nalot w ilości 4,5 tys. godzin, z tego na samolotach CASA C-295M - 2 tys. 514. Eskadra przekroczyła jednak nalot ogólny, wykonując aż 5 tys. 913 godz., co stanowiło 131 procent planu, w tym na samolotach CASA C-295M - 3 tys. 931 godz., czyli 156 procent planu. Największe obciążenie związane było jednak z realizacją zadań na rzecz polskich kontyngentów wojskowych. W 2007 r. na zaplanowany limit nalotu na tym typie statku powietrznego w ilości 1,5 tys. godz. eskadra zrealizowała 2 tys. 811 godz., czyli 187 procent planu.” Piotr Czartoryski-Sziler

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110916&typ=po&id=po02.txt

Polecam również na ten sam temat:

„Nową, wygładzoną prezentację, zapewne konsultowaną z ówczesnym ministrem obrony Bogdanem Klichem, w której nie znalazły się już problemy podnoszone przez gen. Błasika, przygotował gen. Lech Majewski, ówczesny asystent szefa Sztabu Generalnego WP ds. Sił Powietrznych”

Klich nie chciał słyszeć o problemach

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110916&typ=po&id=po31.txt

Zdjęcie:http://www.fakt.pl/m/Repozytorium.Obiekt.aspx/-580/-500/faktonline/634475381567929899.JPG

raven59


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
03 61 549
548 549
549
2 Modelowanie podróżyid 549
549, materiały PWr, LPF
549 wytyczne k 1 2
549
549
549
03 61 549
549
549
40 549 563 On the Precipitation Behaviour in Maraging Steels
549
piesni slajdy, (471-549), M
549

więcej podobnych podstron