407

Do NATO ? – UE…eeee! „Zakładając, całkiem hipotetycznie, iż strona polska w jakiś sposób dojdzie do niezbitej konkluzji, być może popartej nowymi, nieznanymi teraz dowodami, iż wypadek samolotu z delegacją polską był następstwem zamachu dokonanego przez Rosję:

1. W jaki sposób informacja taka powinna być przekazana, po podjęciu, jakich działań by nie narazić bezpieczeństwa narodowego?

2. Na jaką reakcję Rosji powinniśmy być w taki wypadku przygotowani?

3. Jak powinien zachować się rząd RP, jakie kroki podjąć w sferze dyplomatycznej, militarnej, oraz działań wewnętrznych wobec stwierdzenia takiego aktu agresji oraz potencjalnego zagrożenia z zewnątrz?

Trzy pytania wynikają z następującego założenia:, jeżeli okaże się, że to był zamach?

Władze państwowe powinny oczywiście wiedzieć, co w takim przypadku zrobić. Zakładając, że wiedzą, nie powinny mówić, co zrobią. Nie jest też zbyt rozsądne snucie rozważań na taki temat przez ludzi, którzy w przeszłości dowodzili wojskiem (Skrzypczak) lub kierowali resortem obrony (Parys, Sz.) . Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych Do tego samo ustalenie prawdy o katastrofie wydaje się coraz trudniejsze. Strona polska posiada malejące ustawicznie możliwość, nie wspominając o tzw. woli decydentów, aby ustalić, co było powodem upadku Tu-154M. Polscy eksperci i prokuratorzy mają tylko pośredni i limitowany przez władze Rosji dostęp do dowodów. Tzw. gospodarzem postępowania są, prawem kaduka, Rosjanie. Komisja min. Millera badające kolejne coraz „prawdziwsze” kopie zapisów tzw. czarnych skrzynek, zdekompletowany wrak butwiejący w Smoleńsku i czekające bez końca polskie wnioski o „pomoc prawną” – źle to rokuje. A do tego pokrętne zachowanie strony rosyjskiej sugerujące, że nie ma ona czystego sumienia. Czy można, więc w tej sytuacji oczekiwać wiarygodnych polskich ustaleń powypadkowych i prokuratorskich? Kuriozalne zresztą jest oświadczenie Prokuratora Generalnego RP, który w tak niejasnej dowodowo sprawie ogłasza, że wyklucza podejrzenie zamachu. Są mimo to okoliczności, które można wyjaśnić i można to zrobić nie prosząc Rosjan o „pomoc prawną”. Dodajmy okoliczności jak najbardziej związane z bezpieczeństwem narodowym naszego kraju. Istotną dla bezpieczeństwa Polski jest, bowiem ocena działań, jakie podejmowano na szczeblach władzy w związku z organizowaniem i wykonaniem przelotu prezydenta RP do Smoleńska. Sposoby działania odpowiedzialnych urzędników i profesjonalizm służb zabezpieczających lot to rzecz warta sprawdzenia. Jestem zresztą przekonany, że gdyby przelot do Smoleńska był wykonany zgodnie z procedurami, z należną starannością i odpowiedzialnie, to najpewniej nie doszłoby do katastrofy. Można to ustalić na podstawie dowodów znajdujących się w zasięgu działań polskich organów ścigania. Zapewne badanie utrudnia przekonanie, że winnymi mogą okazać się politycy partii rządzącej. Czy ta obawa sprawia, że „niezależna” polska prokuratura nie pali się do badania tej kwestii? Innym zagadnieniem, znowu z polskiego podwórka, jest wyjaśnienie, dlaczego polski rząd nie uruchomił działań NATO. Przypomnijmy, że władze Federacji Rosyjskiej uznają sojusz Północnoatlantycki za organizację Rosji wrogą. Gen Koziej, obecny szef prezydenckiego BBN pisał w czerwcu 2009 r.: „Rosja prowadzi ostatnio – pod rządami W. Putina: prezydenta, a teraz premiera – zdecydowaną, bezkompromisową politykę w ogóle, a w stosunku do NATO w szczególności. Nie ukrywa, że Sojusz Północnoatlantycki jest dla niej przeciwnikiem. Tak ujmuje to wprost w swojej najnowszej strategii bezpieczeństwa narodowego do 2020 roku. Musi, zatem stosunki z NATO traktować jak stosunki z przeciwnikiem, którego po prostu trzeba dyskredytować, zwalczać, a najlepiej w ogóle wyeliminować, jako liczącego Na pokładzie samolotu, który rozbił się na rosyjskim terytorium, zginął prezydent państwa członka wg Rosji wrogiego NATO i ponieśli śmierć WSZYSCY najwyżsi dowódcy jednej z największych natowskich armii. Tej armii, z która w czasie ćwiczeń „Zapad 2009” Rosjanie walczyli odpierając jej agresję na Grodno. Są, więc podstawy, aby Sojusz uruchomił wszystkie swoje możliwości polityczne i środki techniczne w celu wyjaśnienia przyczyny katastrofy. Dlaczego Polska nie zadbała o takie działania w kwaterze NATO? W Warszawie zakłada się, że głównym i jedynym gwarantem bezpieczeństwa Polski jest Sojusz Północnoatlantycki. Władze polskie przekonują obywateli, że nasze zaangażowanie w natowskie misje zbrojne będzie w razie konieczności skutkować skuteczną pomocą NATO w obronie Polski. Natowskie wsparcia Polski w sprawie „smoleńskiej” byłoby, więc swoistym sprawdzianem wiarygodności tego podstawowego założenia polskiej strategii bezpieczeństwa narodowego. Zbliża się lipiec 2001 r. a wraz z nim półroczna polska „prezydencja” w UE. Rząd polski przygotował własne priorytety owej prezydencji. Nie ma wśród nich wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Nie dostrzegam też, aby dyplomacja Unii Europejskiej, przy udziale polskiego MSZ, coś robiła w tej sprawie. Dlaczego bezprecedensowa katastrofa i śmierć prezydenta jednego z ważnych państw UE nie jest w orbicie zainteresowania Unii, w której wszak przewodniczącym parlamentu jest Jerzy Buzek? Wspomniany wyżej gen. Koziej w innym miejscu napisał: „Naród rosyjski nie ma zbytniego szczęścia do władców. Ci najwybitniejsi prawie zawsze potrafili go uwieść, ale często prowadzili go w złym kierunku”. Naród rosyjski nie ma, a naród polski ma? Premier Winston Churchill zauważył: „Pozostaje to tajemnicą i tragedią historii, że naród [Polacy] gotów do wielkiego heroicznego wysiłku, uzdolniony, waleczny, ujmujący powtarza zastarzałe błędy w każdym prawie przejawie swoich rządów. … Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych.” Wracając zaś do początkowych pytań, to mamy na nie odpowiedź. Można ją znaleźć w naszej historii. Prace ekshumacyjne w Katyniu Niemcy rozpoczęli 18 lutego 1943 r. – do 13 kwietnia wydobyli ponad 400 zwłok. W tym dniu radio berlińskie podało komunikat o odnalezieniu w lesie katyńskim ciał zamordowanych polskich oficerów. W dniu 15 kwietnia radio moskiewskie i dziennik „Prawda” (17 kwietnia) podały stanowisko rządu sowieckiego obwiniające o zbrodnię Niemców. Rząd polski zwrócił się 17 kwietnia do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie sprawy. Po tym sowiecka „Prawda” ” opublikowała artykuł “Polscy współpracownicy Hitlera”. W nocy z 25 na 26 kwietnia 1943 r. polski ambasador w Rosji otrzymał notę o zerwaniu stosunków dyplomatycznych. I jeszcze pytanie czwarte: Jak by reagowało państwo polskie, gdyby w 1943 r. prezydentem RP był Bronisław Komorowski, a premierem rządu Donald Tusk? Romuald Szeremietiew

Libia: drobne problemy w wojnie o ropę 1 kwietnia polscy czytelnicy gazet mogli przeczytać tu i ówdzie krótkie notki o tym, że libijska opozycja zacznie, za pośrednictwem Kataru, sprzedawać ropę w zamian za broń i zaopatrzenie. “Minister ropy naftowej i finansów”, który to ogłosił (zresztą już tydzień temu), zapewniał, że dostawy rozpoczną się już w nadchodzącym tygodniu (tzn. od jutra, 4 kwietnia). Oczywiście ani sankcje wobec Libii, ani embargo na broń nie będą tu żadnym problemem, ale jest jednak jeszcze drobna sprawa, która może temu przeszkodzić. Warto najpierw zwrócić uwagę, że w owej notce padło nowe, nieznane szerzej nazwisko ważnej figury libijskiej rebelii: chodzi o Alego Tarhuniego, nazywanego „ministrem ropy naftowej i finansów” tymczasowego „rządu opozycyjnego”. O ile można się było wcześniej połapać, kto stoi na czele Tymczasowej Rady Narodowej z Benghazi (Mustafa Abdeldżalil – do lutego długoletni minister sprawiedliwości w rządzie Kaddafiego, to on zatwierdził wyroki śmierci na bułgarskich pielęgniarkach, w końcu niewykonane, i generał Abdelfattah Junis – do niedawna minister spraw wewnętrznych w rządzie Kaddafiego, odpowiedzialny za tortury na pielęgniarkach), o tyle mało, kto wie o istnieniu egzekutywy tej Rady, czyli rządu – od 23 marca na jego czele stoi wykształcony w Pittsburghu ekonomista Mahmud Dżibril. Jego kolega, również ekonomista, Ali Tarhuni, „minister ropy naftowej i finansów”, to z kolei Amerykanin (pochodzenia libijskiego), który jeszcze dwa miesiące temu był wykładowcą Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Amerykanie przywieźli go do Benghazi pod koniec lutego. Według Africa Intelligence Tarhuni jest cenionym oficerem CIA od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Co więc może przeszkodzić w podjęciu eksportu ropy? Rząd rebelii, nawet, jeśli stracił ostatnio terminale Ras Lanuf i Brega, ma jeszcze Benghazi i Tobruk, które zupełnie wystarczą do eksportu; panuje również nad złożami Sarir na południu (od początku marca Amerykanie wyposażają i szkolą po egipskiej stronie granicy ludzi, którzy mają ich lepiej strzec). Problemem jest ubezpieczenie tankowców. Jak wiadomo Pentagon nie tylko zrzekł się dowodzenia operacją libijską, ale też przestał bombardować i wystrzeliwać Tomahawki, czym mają zająć się Europejczycy. Amerykanie mieliby zająć się z kolei ochroną tankowców, ale i tak, póki, co, żaden ubezpieczyciel nie chce gwarantować transportu ropy z Libii. Chodzi o to, że front libijskiej wojny domowej nie przebiega wyłącznie przez nadmorską drogę z Benghazi do Trypolisu, ale też wewnątrz głównych miast. W Benghazi, co noc dochodzi do wybuchów i strzelanin, a zachodni dziennikarze nie bardzo mogą dojść, kto z kim się bije. Oprócz rebelianckich milicji działają tam bez wątpienia bojówki wierne rządowi w Trypolisie i jeszcze trzecia siła, niby połączona z rebeliantami, o której mówił ostatnio w amerykańskim Senacie admirał James Stavridis, naczelny dowódca połączonych sił NATO w Europie, mianowicie „elementy Al Kaidy” (fundamentaliści). Amerykanie wprowadzili już „Al Kaidę” do Iraku, teraz wyraźnie się wahają. Nawet, jeśli Libia zostanie pokonana lub podzielona, eksport może być utrudniony. Poza tym cicha linia frontu w walce o libijską ropę przebiega też wzdłuż… granicy włosko-francuskiej, w Europie. Francuzi najwyraźniej myśleli, że długo przygotowywany zamach stanu, choć rozpoczęty w Benghazi, szybko obejmie Trypolis, ale wszyscy „zamachowcy” szybko stamtąd uciekli. Włosi dali się nabrać na amerykańsko-brytyjsko-francuskie wizje i teraz wyraźnie żałują, winią „chciejstwo” Sarkozy’ego. Z drugiej strony francuski Total miał w Libii bardzo mało koncesji na wydobycie, w porównaniu z włoskim koncernem ENI. Deklaracje włoskiego ministra spraw zagranicznych Frattiniego o możliwym „pojednaniu” między rebeliantami a Kaddafim brzmią jednak żałośnie.  Mleko już się rozlało. Libia ma największe w Afryce potwierdzone rezerwy ropy. Jest to ropa bardzo łatwa w rafinacji (jest najwyższej, jakości z powodu słabego zasiarczenia) i bardzo łatwo ją wydobywać (nie trzeba do niej się przebijać, wystarczy „odkorkować” złoża na kształt butelek szampana). Tereny saharyjskie Libii są bardzo obiecujące. Możliwe, że ropy jest tam dużo więcej. Do tej pory wydobyciem zajmował się przede wszystkim libijski, państwowy koncern National Oil Corporation (NOC), który w przypadku ustanowienia w Libii liberalnej gospodarczo dyktatury prozachodniej mógłby zostać sprywatyzowany. Pozostało jednak do rozwiązania kilka problemów, większych od ubezpieczenia statków. Biskup Trypolisu, wikariusz apostolski Giovanni Martinelli, mówi, że humanitarne bomby NATO trafiają w cywilów, uszkadzają szpitale, różne budynki publiczne, i sprawiają, że ludzie jednoczą się wokół rządu Kaddafiego. Jerzy Szygiel

Korupcyjne oblicze przeciwdziałania narkomanii Sejm znowelizował ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii. Nowe prawo przewiduje możliwość odstąpienia w niektórych przypadkach od ścigania za posiadanie małej ilości narkotyków. Oczywiście posłowie PO z ministrem sprawiedliwości Krzysztofem Kwiatkowskim na czele nie są w stanie sobie wyobrazić, że wcale tym sposobem nie osiągną zamierzonego celu, czyli opróżnienia aresztów czy więzień z ludzi skazanych „za jednego skręta”. Natomiast osiągną to, czego teoretycznie nie zamierzali, – czyli pogłębienie  korupcji w prokuraturze. Skoro bowiem prokuratorzy będą mogli decydować, kiedy ścigać, a kiedy nie, na podstawie swojego widzimisię, to trudno spodziewać się, by z takiej okazji nie skorzystali. Zaraz ustawią się do nich kolejki rodziców, krewnych i znajomych przyłapanych miłośników dobrego bucha, którzy za odstąpienie od karania udzielą odpowiedniej gratyfikacji. A liczba posadzonych za trawkę wcale nie zmaleje, bo przecież musi być jakiś przykład, który dobitnie pokaże potencjalnym łapówkodawcom, co się stanie, jeśli w łapę nie dadzą. W ogóle to cała dyskusja o zagrożeniu, jakim są narkotyki, nie ma specjalnego sensu. Nie od dziś wiadomo, że są ludzie ze specjalną predylekcją do ćpania, którzy będą się narkotyzowali aż do śmierci, choćby grożono im nie wiadomo, jakimi sankcjami. Jednak większość użytkowników dragów, z prezydentem Clintonem na czele, „nigdy się nie zaciąga” i w nałóg nie wpada. Istnienie prohibicji w tym przypadku, podobnie jak w przypadku alkoholu, jest, więc bezsensowne i służy wyłącznie tworzeniu dodatkowych etatów oraz kontroli społeczeństwa. Co oczywiście nie oznacza, że państwo nie powinno przed narkotykami przestrzegać. I pomagać, – ale tylko prawnie, a nie finansowo – w tworzeniu instytucji, które pomogą uświadamiać ludziom, czym narkotyki naprawdę są i jak może się skończyć ich używanie. Pozostawiając im samym decyzję, czy truć się, czy nie. Tomasz Sommer

Przyjazne państwo swojaków Pamiętacie Państwo Komisję Nadzwyczajną „Przyjazne Państwo”? Kierowana przez Janusza Palikota grupa posłów miała upraszczać prawo tak, aby obywatelom Rzeczypospolitej „żyło się lepiej”. Dzięki działalności byłego lidera PO zwłaszcza przedsiębiorcza część wyborców Donalda Tuska miała zyskać przekonanie, że nowy rząd to nie tylko gwarancja beztroskiej sielanki w “Nowej Irlandii”, bez PiS-owców zakłócających niedzielne grillowanie. „Przyjazne Państwo” było symbolem wolnościowych zapędów Platformy Obywatelskiej, którą w 2007 roku naiwnie poparł statystyczny, ciężko pracujący przedsiębiorca. Dosyć szybko okazało się, że Komisja to tylko pijarowska atrapa, a premier odchudzaniem prawa i poprawą jego, jakości nie zamierza sobie zawracać głowy, bo przecież kolejnych wyborów i tak „nie ma, z kim przegrać”, zwłaszcza że Polska to „Zielona Wyspa” na wzburzonym morzu kryzysu. Prawdziwe symbole działalności komisji Palikota są dwa.

Pierwszym jest propozycja legalizacji pędzenia bimbru i jego sprzedaży w obrębie własnego gospodarstwa bez konieczności spełniania surowych wymogów sanitarnych (oczywiście warunkiem miało być opłacenie akcyzy). Nota bene podobny pomysł, prawie równolegle z Palikotem, miała część litewskich posłów, którzy pod koniec 2010 roku postulowali legalizację rocznej produkcji do 1000 litrów alkoholu o mocy nie większej niż 65% w ramach danego przedsiębiorstwa agroturystycznego. Ideę warto docenić! Cierpiącą na polityczne rozdwojenie jaźni (vide: walka z dopalaczami oraz… alkoholizmem!), podwyższającą podatki PO trudno popierać na trzeźwo… Drugim symbolicznym pomysłem Komisji jest przyjęta przez Sejm w zeszłym tygodniu „nowelizacja ustawy o uposażeniu byłego Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej”. Podwyżkę pensji wypłacanej dożywotnio byłym prezydentom „wybranym od 1989 r. w wyborach powszechnych lub przez Zgromadzenie Narodowe” postulował sam Janusz Palikot w styczniu 2010 roku. Jednak dopiero teraz Sejm zaakceptował pomysł zwiększenia wynagrodzenia z 50% do 75% zasadniczej pensji urzędującej głowy państwa (trochę ponad 6 tys. zł. netto). Prawdą jest, że skutki nowelizacji obciążą budżet symbolicznie (225 tys. zł w skali roku). Prawdą jest, że wynagrodzenie byłych prezydentów, do tej pory nieprzekraczające kwoty 4 tys. zł netto, „całkowicie rozmija się z wynagrodzeniem otrzymywanym przez eks-głowy państw UE i USA” (w Niemczech kwota ta wynosi równowartość ponad 20 tys. zł, a w USA ponad 40 tys. zł netto). Niestety prawdą jest również, że powyższa regulacja ze statutowym „ograniczeniem biurokracji” i wspieraniem wolnego rynku ma tyle wspólnego, ile Donald Tusk z mężem stanu. Niestety, „Przyjazne Państwo” to symbol całej Platformy, która jest przyjazna, ale tylko swoim. Swojaków ostatnio wziął w obronę prof. Tomasz Nałęcz (etatowy doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego). „Normalnymi premiami urzędniczymi” nazwał gratyfikacje po 50 tys. zł dla marszałka i wicemarszałków Sejmu na zakończenie 2010 roku (sprawa ujrzała światło dzienne dopiero teraz). Takie nagrody wicemarszałkom przyznał… marszałek. Wicemarszałkowie nie pozostali dłużni i odwdzięczyli się marszałkowi. Jak we „Wprost” wyjaśnił Stefan Niesiołowski, „chodzi właśnie o to, żeby sobie sam nikt nie przyznawał nagród”. Dodał również, iż „nie podziela poglądu, że mają się skończyć nagrody, premie, podwyżki, kiedy tylko ktoś ogłosi, że państwo jest w trudnej sytuacji”. Przecież wiadomo, że w trudnej sytuacji nie jest, bo swojakom żyje się lepiej…

Piotr Żak

Co dalej z PJN? Projekt polityczny o nazwie Polska Jest Najważniejsza nie udał się. Wątpię, czy tej formacji uda się wejść do Sejmu po następnych wyborach. Zresztą – powiedzmy sobie to brutalnie – w ogóle nie dostrzegam
sensu istnienia tej formacji w jej obecnym kształcie. W czym tkwi problem? Ano w tym, że kiedy zakłada się partię polityczną, trzeba mieć jakiś pomysł. Mówię „pomysł”, a nie „program”, ponieważ żadna z czterech partii systemowych czegoś takiego nie ma (i chyba nawet ich liderzy nie bardzo by wiedzieli, co z czymś takim zrobić). Tenże „pomysł” to pewna koncepcja wizerunku, głównych haseł, czyli umiejscowienia formacji na scenie politycznej, wobec innych podobnych formacji i ich pijaru i wizażu. Pomysł może być lewicowo-prawicowy, socjalistyczno-liberalny czy katolicko-ateistyczny. To nieważne, ponieważ 90% wyborców i tak kompletnie nic nie rozumie z tego, co się mówi w „debacie programowej” (i właśnie, dlatego takowa nigdy się nie zaczyna). Ważne jest, czy partia ma pomysł na wizerunek, który jest podstawą w świecie postmodernizmu i postpolityki, gdy pijarowcy wyparli filozofów politycznych. PJN nie tylko nie posiada programu, ale i wizerunku. A dokładniej: ma wizerunek, który jest już dawno zajęty. Partia ta nie powstawała na bazie celów i idei. Założyli ją politycy PiS, którzy mieli poważne wątpliwości, co do zdrowia psychicznego Nieomylnego Prezesa, więc postanowili uciec z okrętu płynącego na rafy. Okręt jednak nie rozbił się, bowiem elektorat PiS od roku nie drgnął nawet o 1%, całkowicie zabunkrowany w magii mgły, agentów i wszechobecnych spisków. Co więcej, Nieomylny właśnie szykuje się do przewartościowania sojuszy i zawarcia wielkiej koalicji z SLD przeciwko „bezbożnemu liberalizmowi Donalda Tuska”.

W PJN są ludzie trojakiego rodzaju:

1. współpracownicy śp. Lecha Kaczyńskiego, czyli frakcja lewicowa PiS (aksjologicznie lewicowa, gospodarczo w PiS nigdy nie było frakcji prawicowych);

2. konserwatywni narodowcy, których do PiS niegdyś wprowadził Marek Jurek w przypływie politycznej bezmyślności, a którzy mieli już dosyć lewactwa tej partii;

3. posłowie „dietetyczni”, czyli tacy, którym chodzi tylko o dietę, a wiedzą, że na listy PiS już się nie dostaną. Trzecia kategoria nie bierze udziału w sporze o PJN i poprze tego, kto da jej najlepsze miejsca na listach („biorące”). Rzeczywisty spór to przybierająca na sile bijatyka między dawnymi działaczami ZChN a niepodległościowym lewactwem. I tu jest problem podstawowy PJN: partię tę założyła przyboczna gwardia Kaczyńskich usunięta i wycięta z PiS z powodu sporów wewnętrznych. To są twarze wizytówki tej partii: znana socjalistka i aborcjonistka Joanna Kluzik-Rostkowska, rozhisteryzowana Elżbieta Jakubiak, totalny lewak Paweł Kowal, lewicowy antykomunista Marek Migalski. Prawda jest taka, że żadna z wymienionych osób nie nadaje się na przywódcę partii prawicowej, bowiem pochodzą z innej części sceny politycznej, czyli z niepodległościowej lewicy. Dlatego osoby te są tak przywiązane do „testamentu Lecha Kaczyńskiego” i chcą budować PJN na jakimś mirażu walki z Jarosławem Kaczyńskim o socjalistyczno-mesjanistyczny program jego brata-bliźniaka. Kiedy słucham histerycznie antyrosyjskich wypowiedzi Kowala, to widzę bojowca PPS rzucającego bombami w carskich policjantów; gdy patrzę, jak Elżbieta Jakubiak trzęsie się z nienawiści do „liberalnej PO”, to widzę matkę-socjalistkę z 1905 roku; gdy Marek Migalski komentuje wydarzenia polityczne, to jakby ożył romantyczny insurekcjonista. Z kolei Joanna Kluzik-Rostkowska, opowiadając o państwowych żłobkach, wygląda, jakby projektowała „szklane domy”. Pojawia się pytanie: czy te osoby stanowią jakąkolwiek alternatywę dla PiS? A jeśli tak, to czy jest to alternatywa prawicowa czy lewicowa? PJN żyje dokładnie tymi samymi tematami, co PiS: mgła pod Smoleńskiem, niepodległość Gruzji, walka o „demokrację i prawa człowieka” na Białorusi. Ostatnio partia włączyła się jeszcze do obrony OFE, zapominając w ogóle o problemie, jakim jest przymus ubezpieczeń społecznych. PJN programu oczywiście nie ma, ale ma pomysł na wizerunek: być PiS-em bez „despoty”, czyli bez Jarosława Kaczyńskiego; być PiS-em bardziej laickim, który nie szermuje pustymi sloganami katolickimi.

I tutaj dotykamy istoty problemu: PJN chce być niczym innym jak tylko PiS-em, PiS-em bez „oszołomstwa i bolszewizmu”, czyli rodzajem „PiS-u mieńszewickiego”, a przede wszystkim PiS-em „demokratycznym”, czyli bez Wielkiego Proroka. Nie chce być PiS-em sekciarsko-religijnym, jak w gnozie Antoniego Macierewicza, lecz tylko PiS-em zradykalizowanym, ale przemawiającym językiem politycznym, a nie mistycznym. Pytanie tylko: czy jest to formacja alternatywna dla „oryginalnego” PiS-u, czy też tandetna podróbka? Spory Kluzik-Rostkowskiej z Adamem Bielanem wydają się walką wewnątrz PJN o kształt tej partii. Bielan nie chce wrócić do PiS, zna Prezesa i wie, że Bóg czasem wybacza, ale Prezes nigdy. W rzeczywistości to głośny ryk, który przedarł się do opinii publicznej, że dawni ZChN-owcy mają dosyć lewactwa na czele PJN. Ale prawe skrzydło PJN ma poważny problem. Ci posłowie odeszli z PiS za Kluzik-Rostkowską i Jakubiak. A teraz muszą patrzeć, jak pierwsza z tych pań wpycha partię w socjalizm nie tylko ekonomiczny, ale nawet i aksjologiczny, a druga musi się wypowiedzieć w telewizji dosłownie w każdej sprawie, chociaż jako żywo nigdy nie dostrzegłem, aby miała cokolwiek do powiedzenia. Nie pamiętam także, aby w jakiejkolwiek kwestii miała do powiedzenia, co innego niż Prezes. Ona kocha Prezesa, jest nim nadal zafascynowana i tylko nie rozumie, dlaczego Prezes ją odrzucił. Gdyby tylko powiedział słowo, gdyby tylko skinął, to Elżbieta Jakubiak byłaby w PiS, gdyż tylko tam czuje się jak w domu. Czy PJN można przekształcić w partię prawicową? Tak, ale jak usuniemy Jakubiakową, Kluzikową, Kowala i Migalskiego. Tylko, że wtedy tej partii nie będzie. Nie mogąc rozwiązać tych dialektycznych sprzeczności, jest ona skazana na klęskę. Adam Wielomski

Poseł Kozak odkrył tajemnicę Ministerstwa Finansów… Jak możemy przeczytać na potralu interia.pl w artykule pt. „Wszyscy dorabiaja po godzinach” Pawła Pietkuna – pracownicy Ministerstwa Finansów dorabiają po godzinach (często również w godzinach pracy) m.in. w spółkach Skarbu Państwa – najczęściej zasiadając w radach nadzorczych tych spółek. Powraca temat interpelacji posła Kozaka… Tymczasem opóźnienia legislacyjne we wprowadzaniu unijnych dyrektyw (głównie w sprawie usług płatniczych) naraża Polskę na liczoną w milionach euro karę. Opóźnienia, które – trzeba to podkreślić – wynikają z… zapracowania ministerialnych urzędników. Sprawa pewnie byłaby starannie przez ministerstwo skrywana, gdyby nie pewna interpelacja poselska. Interpelacja, która zdenerwowała nie tylko pracowników ministra, ale również premiera rządu i Julię Piterę, niosącą przed rządem i Platformą Obywatelską sztandar z zapewnieniem, że korupcji i kumoterstwa w tym rządzie nie będzie.

Tajemnicza dyrektywa „Z analizy bazy danych osób zasiadających w radach nadzorczych oraz z informacji od byłej pracownicy departamentu wynika, iż znaczna liczba urzędników zatrudnionych w Departamencie Rozwoju Rynku Finansowego w MF zasiada w radach nadzorczych oraz prowadzi dodatkowo komercyjną działalność szkoleniową i edukacyjną w godzinach urzędowania oraz kosztem braku czasu prowadzenia prac legislacyjnych w zakresie sektora bankowego oraz ubezpieczeniowego” – to fragment dokumentu, który wywołał trzęsienie ziemi w Ministerstwie Finansów. Echa tej interpelacji słychać w ministerstwie do dzisiaj, bo próba jakichkolwiek pytań w tej sprawie kończy się odesłaniem pracowników biura prasowego (rzecznik jest na urlopie) do przygotowanej przez Julię Piterę i Donalda Tuska odpowiedzi na interpelację. Odpowiedzi nie do końca pewnej, z nazwiskami urzędników zastąpionymi inicjałami. I z zapewnieniem, że wszystko jest w porządku. Żadnej korespondencji z mediami w tej sprawie minister nie przewiduje.

Trzeba posiłkować się odpowiedzią wysłaną do posła Zbigniewa Kozaka z Prawa i Sprawiedliwości oraz poświęcić czas na przejrzenie dokumentów spółek i fundacji wyliczonych przez posła i minister Julię Piterę. Ale zacznijmy od początku. Kiedy w listopadzie 2009 roku Komisja Europejska zdecydowała się wprowadzić dyrektywę PSD, w sprawie usług płatniczych, państwa członkowskie UE miały rok na to, żeby przygotować do jej funkcjonowania swoje systemy prawne. Sama dyrektywa miała ułatwić alternatywnym dostawcom, takim jak operatorzy sieci telefonii komórkowej czy instytucjom płatniczym, kreowanie nowych środków płatniczych obok tradycyjnych instrumentów oferowanych przez banki i firmy obsługujące systemy kart płatniczych. Docelowo ma to torować drogę ku wydajniejszej gospodarce bezgotówkowej. Rzeczywiście – w większości krajów Unii tzw. płatności mobilne stały się chlebem powszednim. W Polsce nie. A to, dlatego, że zabrakło nam odpowiedniego prawa. Czemu w takim razie jako jeden z nielicznych krajów we wspólnocie nie zdążyliśmy ze zmianą prawa? Odpowiedź premiera Tuska i minister Pitery jest dość mglista. „Dyrektywa PSD jest dyrektywą pełnej harmonizacji, przewiduje jednak 26 opcji narodowych, co do których skorzystanie przez ustawodawcę oraz sposób ich ewentualnej implementacji wzbudzało i wzbudza wiele rozbieżności, zarówno wśród usługodawców rynku usług płatniczych, jak i pozostałych, przyszłych adresatów ustawy” – informuje dokument.

- „Prace w zakresie wdrożenia do krajowego porządku prawnego dyrektywy PSD zainicjowane zostały bardzo szerokimi wstępnymi konsultacjami projektowanych rozwiązań implementujących dyrektywę, które rozpoczęły się jeszcze przed datą jej opublikowania. (…) Przeprowadzenie konsultacji było utrudnione z uwagi na fakt, iż przedmiotowej regulacji będzie w przypadku Polski podlegał wyjątkowo szeroki zakres instytucji, zarówno w odniesieniu do rodzajów podmiotów, jak i ich liczby. Zgodnie z danymi przedstawionymi przez Narodowy Bank Polski na koniec 2009 roku liczba instytucji i ich oddziałów podlegających przedmiotowemu projektowi ustawy wynosiła 22 524, co stawia Polskę pod względem liczby tych podmiotów na pierwszym miejscu wśród pozostałych państw członkowskich Unii Europejskiej”. Dalej z kilkustronicowej odpowiedzi można się dowiedzieć, że implementacja PSD nie jest standardowym zadaniem implementacyjnym, że wypowiadały się w tej sprawie NBP, KNF i UOKiK, oraz że do ministerstwa wpłynęły „dwa wnioski lobbingowe, które wymagały ponownego przeprowadzenia analizy zagadnienia jednej z opcji PSD”. Projektowane przepisy mają wejść w życie w pierwszej połowie tego roku, zaś Komisja Europejska jest na bieżąco informowana „o stanie zaawansowania prac nad implementacją (…) zarówno drogą korespondencyjną, jak podczas roboczych spotkań (…)”. Ale jedną skargę na Polskę Komisja Europejska w tej sprawie już złożyła – 16 listopada 2010 roku. Skończyło się na odpowiedzi do prezesa i sędziów Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, co wcale nie oznacza, że minie nas kara. Ani tym bardziej, że rząd zdąży z wprowadzeniem dyrektywy do końca I kwartału.

Zapracowany (jak) urzędnik Może opóźnienia rzeczywiście wynikają z nadmiaru zajęć dodatkowych pracowników Ministerstwa Finansów? Chodzi o prace w radach nadzorczych spółek z udziałem Skarbu Państwa, w Fundacji na rzecz Kredytu Hipotecznego oraz w bankowej izbie gospodarczej Związku Banków Polskich. „Czy (…) dodatkowa działalność zarobkowa pracowników Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego MF nie powinna być monitorowana przez CBA oraz ABW?” – na to pytanie biuro prasowe ministerstwa nie chciało nam odpowiedzieć. Opóźnienia legislacyjne we wprowadzaniu unijnych dyrektyw naraża Polskę na liczoną w milionach euro karę. Opóźnienia, które – trzeba to podkreślić – wynikają z… zapracowania ministerialnych urzędników, bowiem pracownicy Ministerstwa Finansów dorabiają po godzinach (często również w godzinach pracy) m.in. w spółkach Skarbu Państwa. - To pytanie do minister Pitery – kategorycznie odpowiadają pracownicy biura. – Zresztą odpowiedź na to pytanie poseł Kozak otrzymał. Czytamy w niej: „Każdy pracownik Ministerstwa Finansów chcący podjąć dodatkową działalność zarobkową musi uzyskać zgodę dyrektora generalnego Ministerstwa Finansów. Z informacji przekazanych przez ministra finansów wynika, iż w 2010 roku trzech pracowników Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego otrzymało taką zgodę”. Którzy to pracownicy? Tego już nie wiem. Nazwiska zna Zbigniew Kozak, ale czeka na oficjalną informację od rządu, której wciąż nie ma. – Czekam na załącznik z nazwiskami – mówi i dodaje: – Jestem pewny swoich informacji. Gdybym ich nie miał, to bym o te nazwiska nie pytał. Prostsze jest ustalenie, którzy pracownicy ministra dorabiają w spółkach Skarbu Państwa. I za ile zasiadają w radach nadzorczych tych spółek. Choć i tu minister Julia Pitera woli raczej nie operować nazwiskami, ograniczając się do inicjałów (Zbigniew Kozak: „Inicjały podaje się w przypadku osób podejrzanych i przestępców”).

Nie padają również kwoty. Choć ustalenie, co który urzędnik robi – nie jest znowu takie trudne. W Radzie Bankowego Funduszu Gwarancyjnego zasiada Piotr Piłat, dyrektor Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego, dostając za to 3605,74 zł miesięcznie. W Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych wiceprzewodniczącą Rady Nadzorczej została Katarzyna Przewalska, zastępca dyrektora Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego. Oprócz niej znalazł się tam Jacek Zieliński, naczelnik Wydziału Ubezpieczeń Obowiązkowych i Systemu Emerytalnego w Departamencie Rozwoju Rynku Finansowego – oboje otrzymują wynagrodzenie w kwocie 3605,74 zł. Miejsce w Radzie Ubezpieczeniowego Funduszu Gwarancyjnego otrzymał Piotr Michał Litwiniuk, radca ministra w Wydziale Ubezpieczeń Obowiązkowych i Systemu Emerytalnego Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego. Otrzymuje za to 4326,8 zł. Po 3,5 tys. zł dostają Sebastian Skuza, zastępca dyrektora Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego i wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej Banku Gospodarstwa Krajowego, oraz szeregowy członek RN BGK Halina Wesołowska, naczelnik Wydziału Systemu Bankowego w Departamencie Rozwoju Rynku Finansowego. Sebastian Skuza pojawia się zresztą w jeszcze jednej radzie (i z takim samym wynagrodzeniem) – tym razem chodzi o Radę Nadzorczą Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie. Nieco ponad 2100 zł otrzymuje Krzysztof Kopera, naczelnik Wydziału Rynku Kapitałowego w Departamencie Rozwoju Rynku Finansowego, jako członek Rady Nadzorczej Krajowego Funduszu Kapitałowego. Za 4 tys. zł w RN KDPW zasiada Piotr Koziński z Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego, zaś za 1000 zł urzęduje w RN Funduszu Rozwoju i Promocji Województwa Wielkopolskiego Teresa Olszówka, radca ministra w Wydziale Sektora Bankowego w Departamencie Rozwoju Rynku Finansowego. Olszówka jest zresztą członkiem kolejnej rady – tym razem chodzi o spółkę Centrum Bankowo-Finansowego „Nowy Świat” SA, w której dostaje 3,6 tys. zł.

Wyjazdów nie ma, ale… Co w takim razie z wyjazdami zagranicznymi pracowników Ministerstwa Finansów? Szczególnie tych, na których pojawiają się również przedstawiciele bankowo-lobbingowych izb gospodarczych. Tych kontaktów rząd nie potwierdza, – co dziwi, szczególnie, że na większości rzeczywiście pojawiają się pracownicy Związku Banków Polskich. A skoro wyjazdy mają być zagraniczne, trudno wykluczyć wzajemny kontakt tych kilku przedstawicieli z Polski. Z pewnością pracownicy ZBP przyznają się do tych kontaktów. W kuluarowych rozmowach. – Same wyjazdy oczywiście się odbywają – niechętnie przyznaje rząd. „Specyfika pracy, konieczność poznawania problemów rynku finansowego oraz konieczność podnoszenia kwalifikacji często odbywają się drogą uczestnictwa w konferencjach sympozjach. Wystąpienia przedstawicieli Ministerstwa Finansów służą przekazywaniu wiedzy w zakresie projektów regulacyjnych zarówno na poziomie UE, jak i w kraju. Często jest to wiedza specyficzna, w posiadaniu wyłącznie ekspertów-pracowników departamentu, którzy uczestniczą w pracach grup roboczych Rady i Komisji Europejskiej” – informuje Julia Pitera. I wyjaśnia, że „elementem kształcenia zawodowego jest uczestnictwo pracowników w specjalistycznych konferencjach (…). Instytucje organizujące konferencje specjalistyczne zapraszają zarówno przedstawicieli administracji rządowej, organów nadzoru, banków centralnych, jak i przedstawicieli sektora finansowego z krajów członkowskich UE. Na tego typu wydarzenia bywają zapraszani pracownicy departamentu w charakterze uczestników lub prelegentów. O ile przedstawiciele departamentu występują w charakterze prelegentów za wynagrodzeniem, przepisy prawa zobowiązują ich do uzyskania zgody dyrektora generalnego Ministerstwa Finansów oraz przeprowadzenia (wykonania tych zajęć) poza godzinami pracy”. Tajemnicą owiana jest Fundacja na rzecz Kredytu Hipotecznego, w której pracownicy ministerstwa odpowiedzialni za implementację dyrektywy również dorabiają. FKH jest fundacją Skarbu Państwa, której fundatorem jest minister finansów. Zgodnie ze statutem fundacji w skład rady programowej fundacji od początku ustanowienia fundacji wchodzą przedstawiciele Ministerstwa Finansów, ministra sprawiedliwości i Narodowego Banku Polskiego powoływani przez fundatora za zgodą tych instytucji.

Kim są ci przedstawiciele? Fundacja składu rady nie podaje – na swoich stronach www całkiem je utajniła. Ustaliliśmy, że w tym konkretnym przypadku chodzi o Piotra Piłata, dyrektora Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego, tego samego, który zasiada w RN Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Jednak, jak deklaruje minister Pitera, „prace przedstawicieli Ministerstwa Finansów w radzie programowej fundacji i wszystkich członków rady są nieodpłatne, zaś zgodę dyrektora generalnego Ministerstwa Finansów na współpracę z Fundacją na rzecz Kredytu Hipotecznego w ubiegłych latach uzyskiwały pani H. W. i pani A. W.”.

Problem (nie)kompetencji? W interpelacji Zbigniewa Kozaka pojawia się jeszcze jeden poważny zarzut. Chodzi o niekompetencję pracowników Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego, którzy dorabiają na prawo i lewo, nie mogąc sobie poradzić z implementacją prostej dyrektywy. Z odpowiedzi przygotowanej przez ministra finansów, a upublicznionej przez Julię Piterę dowiadujemy się, że „w Departamencie Rozwoju Rynku Finansowego wg stanu na dzień 17 stycznia 2011 roku zatrudnione są 52 osoby, (z czego 2 przebywają na urlopach bezpłatnych). Wśród pracowników: 18 osób ma staż pracy dłuższy niż 5 lat (w tym 12 osób ma staż pracy dłuższy niż 10 lat), 18 osób ma staż pracy z przedziału 1 rok-5 lat, 16 osób ma staż pracy krótszy niż 1 rok. 12 osób ma doświadczenie w instytucjach sektora finansowego”. W jakich instytucjach i o jakie doświadczenie chodzi – już nie wiadomo. Choć może to mieć ogromne znaczenie, szczególnie, że Zbigniew Kozak pyta o konkrety: „kierownictwo Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego w MF zwalnia osoby z dużym doświadczeniem zawodowym z sektora ubezpieczeniowego i zatrudnia w ich miejsce krewnych swoich znajomych, bez jakiegokolwiek doświadczenia zawodowego”. – Odpowiedź na interpelację otrzymałem – mówi w rozmowie z „Gazetą Bankową”. – Nie otrzymałem jednak załączników z nazwiskami. Mechanizm kupowania wyborów jest dziecinnie prosty. Kluczowe są trzy czynniki: po pierwsze – pieniądze, po drugie – dostęp do danych; po trzecie – przestępcze struktury. To po pierwsze. Po drugie informacja o powodach opóźnień legislacyjnych jest zawiła i nie wyjaśnia niczego. Będę całość analizował z doradcami, ale najprawdopodobniej moja interpelacja skończy się kolejną. Nie otrzymałem wystarczającego wyjaśnienia. A sprawa jest zbyt poważna, tym bardziej, że Polsce grożą wysokie kary, zaś urzędnicy wydają się zajmować wszystkim, tylko nie pracą legislacyjną. Paweł Pietkun

„Paniki we mgle” nie było Gdy pakowałem się przed wyjazdem do Katynia, ogarnął mnie wielki niepokój. Bałem się jechać – mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. Konrad Zawiślak, który 10 kwietnia był w Katyniu. Ksiądz Konrad Zawiślak był jednym z sześciu duchownych, którzy 10 kwietnia 2010 r. na Cmentarzu Katyńskim celebrowali Mszę świętą. Z obolałym gardłem prowadził też „Koronkę do Miłosierdzia Bożego” po tym, jak do zebranych na cmentarzu ludzi kilka minut wcześniej zaczęły docierać informacje o katastrofie polskiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Z księdzem Konradem spotkałem się w Skierniewicach w parafii, w której aktualnie posługuje. Bezpośrednim powodem i impulsem do naszej rozmowy była publikacja, która ukazała się w tygodniku „Wprost” (nr 11, 14-20 marca 2011) pt. „Panika we mgle”, opisująca kulisy wydarzeń 10 kwietnia i m.in. wybuch rzekomej paniki wśród osób zgromadzonych tego dnia na Cmentarzu Katyńskim i wracających później pociągiem specjalnym do Polski. Ksiądz Konrad Zawiślak, jako naoczny świadek, chciał opisać rzeczywisty przebieg tych wydarzeń (m.in. za pomocą filmu, który zrealizował tego dnia i który prezentujemy Czytelnikom w niniejszym tekście) i zdementować szereg przeinaczeń i kłamstw, które zawierała owa publikacja a także przedstawić swoje doświadczenia z wyjazdu do Katynia.

Fronda.pl: Jak doszło do tego, że ksiądz udał się wraz z harcerzami na uroczystość do Katynia 10 kwietnia? Jestem duszpasterzem środowisk harcerskich diecezji łowickiej. Będąc kapelanem hufca ZHP w Sochaczewie od komendanta hufca otrzymałem esemesa, w którym przeczytałem, że są organizowane trzy wyjazdy. Pierwszy wyjazd miał za cel Bolonię w związku z rocznicą wyzwolenia Bolonii, drugi był do Katynia 10 kwietnia wraz z prezydentem, ale tu już – jak przeczytałem w wiadomości - nie było miejsc, trzeci – organizowany przez marszałka senatu Bogdana Borusewicza - był również do Katynia, ale z racji, że miało to być w czasie Triduum Paschalnego, z powodu wytężonej posługi w parafii termin ten odpadał. Odpisałem, że mógłbym jechać 10 kwietnia, ale skoro nie ma miejsc… Komendant odpisał: „Dla Ciebie miejsce już jest”. I rzeczywiście, tak się stało. W trakcie wyjazdu mieliśmy sprawować funkcje wolontariatu, opieki nad rodzinami katyńskimi w pociągu, pomagać przy wsiadaniu i wysiadaniu, wnoszeniu bagażu i już na cmentarzu funkcje techniczne i pomocnicze, takie jak przygotowanie krzesełek dla gości. Ponadto w pociągu, którym jechaliśmy, była również grupa ratowników medycznych z ZHP, pełniąca funkcję zabezpieczenia medycznego na terenie cmentarza i w pociągu. W pociągu był poza tym jeszcze jeden lekarz. Gdy pakowałem się przed wyjazdem, ogarnął mnie wielki niepokój. Bałem się jechać. Gdy żegnałem się z mamą w piątek 9 kwietnia rano, to powiedziałem: „Mamo, boję się, że nie wrócę”. „Co ty synu opowiadasz?” – zapytała matka. „Mamo, to jest Rosja, tam się może wszystko wydarzyć”.

Przejdźmy do owego feralnego poranka, 10 kwietnia, na Cmentarzu Katyńskim. Czekaliście na przyjazd polskiej delegacji z prezydentem na czele… Gdy zacząłem dostawać te wszystkie esemesy, to w ogóle nie byłem zdziwiony. Ani nie byłem przerażony, ani zaskoczony. Pomyślałem: „Zaczyna się dziać to, co ma się wydarzyć”. To było moje pierwsze subiektywne spostrzeżenie. Najpierw filmowałem ja, później przekazałem kamerę koledze Jarkowi Dąbrowskiemu. Jarek powiedział mi, że rozbił się samolot w Smoleńsku – usłyszał to od jednego z rosyjskich funkcjonariuszy, gdy przechodził przez bramkę kontrolną przy wejściu na cmentarz. Nie było jednak wiadomo, jaki samolot się rozbił. Wtedy otrzymałem esemesa od swojej siostry. W esemesie była taka informacja: „Reuter podał, że zginęło 87 osób”. Wówczas przekazałem kamerę Jarkowi mówiąc: „Filmuj wszystko, co się tu dzieje. Filmuj twarze, reakcje ludzi, dokumentuj wszystko, aż się bateria rozładuje”. I udałem się tam, gdzie stała kompania reprezentacyjna, do kapitana. Powiedziałem mu, że rozbił się samolot, wszyscy zginęli i najpewniej będziemy musieli odprawić Mszę świętą w intencji ofiar katastrofy. On poszedł przekazać to dalej przełożonym. Wyszedłem stamtąd i zauważyłem, że już posłowie PiS-u się modlili – „Wieczny odpoczynek…”. Ja nie widziałem tam żadnej paniki, czegoś takiego nie dostrzegłem. Widziałem poruszenie, wzruszenie, pewne emocje, ból, łzy, ale psychozy i paniki nie było. Ta modlitwa „Wieczny odpoczynek…” była mówiona chaotycznie, nie było osoby, która by prowadziła, to było spontaniczne. Wtedy sobie uświadomiłem, że muszę w to wejść, muszę przejąć inicjatywę po to, aby uporządkować tę modlitwę, aby był ktoś, kto prowadzi, przewodniczy temu. Podszedłem do mikrofonu i razem ze wszystkimi zacząłem się modlić, potem odmówiłem „Pod Twoją obronę”. Następnie porozmawiałem przez chwilę z Janem Pospieszalskim pytając, czy wie coś więcej, bo jeśli mam kontynuować to muszę mieć więcej informacji, co się wydarzyło, nie tylko na podstawie esemesa. Pospieszalski powiedział, że wie tyle samo, co ja. Pułkownik odpowiedzialny za ceremoniał poprosił nas: „Panowie, od was wszystko zależy, zróbcie wszystko, aby wyciszyć emocje. Tylko proszę nie robić nic na własną rękę, czekamy na przedstawiciela Rzeczypospolitej, niech ksiądz pomodli się tutaj z ludźmi, aby ich uspokoić.” Wówczas podszedłem do mikrofonu i zacząłem robić wprowadzenie, bardzo ogólnikowe, bo niewiele do tej pory wiedziałem: że doszło do katastrofy, że nie wiemy, czy wszyscy zginęli, jesteśmy w niepewności, niepewność rodzi lęk, więc pomódlmy się za tych, którzy prawdopodobnie zginęli i ucierpieli w tej katastrofie, za ich rodziny, za nas, którzy nie wiemy, co się dzieje, za naszą ojczyznę i zasugerowałem, że skoro jest to akurat dzień przed Świętem Miłosierdzia Bożego, to pomodlimy się „Koronką do Bożego Miłosierdzia”. Wówczas też uświadomiłem sobie, że w Wigilię Bożego Miłosierdzia umarł Jan Paweł II. Zwróciłem, więc uwagę, że Sługa Boży Jan Paweł II również będzie się za nami wstawiał. Rozpocząłem, zatem „Koronkę…”. Później pozostali księża poprowadzili modlitwę różańcową. Tak, więc raz jeszcze stwierdzam: były wówczas łzy, pytania, co się stało, ale nie było paniki. Ja pod pojęciem paniki rozumiem histerię, której nie da się opanować, wszyscy uciekają, albo raptem wszyscy płaczą; jest histeria. Tu czegoś takiego nie było. Większość osób, z którymi później rozmawiałem, powiedziała mi, że ta „Koronka”, właśnie w tym momencie, uspokoiła ludzkie emocje, wyciszyła je. Tak wiec był to ten właściwy moment. Emocje zostały skanalizowane w modlitwie. Ludzie poczuli się zjednoczeni, zobaczyłem, że wszyscy się modlili. Na filmie, który przywiozłem, jest to widoczne. Najmocniej rzecz przeżywali posłowie PiS, gdyż zginęło ich wielu kolegów. Był taki przypadek, że jeden z posłów tej partii (Edward Siarka – przyp. red.), co wymienia „Wprost”, krzyknął i osunął się na krzesło. Myślałem, że zasłabł. Nie widziałem jednak, aby się bił po twarzy, jak pisze „Wprost” - po prostu usiadł i szlochał. Bo uświadomił sobie, co czuje jego rodzina – oni do tej pory myśleli, że on był w samolocie… Zareagował tak dopiero po telefonie rodziny, a nie po informacji, że rozbił się samolot. Rzeczywiście, koledzy go zasłaniali kurtkami przed nachalnością filmujących. Niektórzy operatorzy kamer nieomal zbliżali się z obiektywem do twarzy cierpiących ludzi. Wyszukiwali osoby, które płakały (np. p. Kempę, p. Szczypińską). Było to nie na miejscu.

Czy rzeczywiście ludzie szeptali, że to był zamach? Subiektywnie patrząc, każdy coś takiego mógł powiedzieć. Wyjeżdżając do Katynia bałem się jechać, bo miałem przeświadczenie, że nie wrócę. To jest irracjonalne doświadczenie, którym się teraz dzielę. Nie mówiłem tego wcześniej, bo mogłem być posądzony o jakieś przewrażliwienie. Kiedy informacje zaczęły docierać na cmentarz, to miałem takie skojarzenie, iż właśnie mamy drugi Katyń. „Znowu nas załatwili” - takie było moje subiektywne przekonanie. Tam elity, i tu elity. Drugie skojarzenie było takie, co zresztą podzielali i inni, że nie jest normalną rzeczą, iż samoloty z prezydentem spadają. I od razu pytanie:, dlaczego to miejsce? i w tym czasie? Takie pytanie dotyczące Bożej Opatrzności…, Czemu to ma służyć? Jestem przekonany, że takie pytania mogły się pojawiać, i to jest naturalny odruch człowieka, który chce skomentować pewną rzeczywistość, w której się porusza. To mówienie o panice to niczym szkalowanie dojrzałości wewnętrznej tych osób. Na filmie widać to wyraźnie - jak to można wziąć za panikę…? Było godnie, niektórzy płakali, ale to normalne ludzkie emocje.

Czy w pociągu – jak napisało „Wprost” – „emocje buzowały”? Chcę powiedzieć o tym, co widziałem, nie mogę oczywiście mówić o całym pociągu, ponieważ miał on 17 wagonów. Po powrocie do pociągu byłem zmęczony psychicznie i przeziębiony – położyłem się na trzy godziny spać. Gdy się obudziłem, miałem tę możliwość, że spotkałem się z p. Macierewiczem i przez jakieś trzy godziny przebywaliśmy w jednym przedziale i rozmawialiśmy. Z panem Janem Pospieszalskim też się widziałem. Nie było żadnej psychozy, tylko pytania, co się stało, co mogło być przyczyną katastrofy. W swoim przedziale, m.in. z komendantem mojego hufca, zastanawialiśmy się, co będzie dalej. To było tak nierealne, że nie padały w naszym przedziale domysły na temat ewentualnego zamachu. Byliśmy jednak zbulwersowani, gdy dowiedzieliśmy się, że w trosce o nas zostali skierowani do pociągu ratownicy i psychologowie. Zostało to przyjęte z poruszeniem, zastanawialiśmy się, dlaczego nie pyta się nas i nie konsultuje tego, a sugeruje się, że mamy w pociągu panikę.

To skąd opinie o rzekomej panice? Ja widziałem spokój, ciszę, nie dostrzegłem „buzowania” emocji, były pytania, było poruszenie. Było poczucie wspólnoty, że stanowimy rodzinę ludzi, których zbliżyło to doświadczenie, ludzi, którzy mają świadomość, że uczestniczą w historycznym wydarzeniu i że to wywrze też piętno na nich samych. Jeśli chodzi o to swoiste „nakręcanie” psychozy, to gdy zbliżaliśmy się już do Warszawy usłyszałem od jednej z instruktorek, że jakiś dziennikarz komunikował się ze swoją redakcją tłumacząc, iż w pociągu dzieją się dantejskie sceny, że ludzie mdleją, krzyczą, jest histeria, że właśnie jakaś kobieta upadła przy nim (po prawdzie jakaś kobieta przechodziła przez korytarz wagonu i potknęła się o dywan, zachwiała, ale nie upadla. Dziennikarz jednak na bieżąco informował, że jest panika i niech przyjeżdża na dworzec ekipa, bo to trzeba opanować…).

A co z Dworcem Zachodnim, gdy pociąg dojechał już do Warszawy? Bo ksiądz w naszej wcześniejszej rozmowie powiedział mi, że jeśli emocje buzowały, to chyba tylko u służb, które czekały na dworcu…

W Terespolu wsiedli na dworcu do pociągu psychologowie policyjni, ratownicy medyczni i strażacy. Zadałem im pytanie:, co się stało takiego, że państwo tutaj są? Odpowiedzieli, że nic się nie stało. - Skoro nic się nie stało, to, po co Państwo tu są? – Próbowałem się dowiedzieć. Później jeden z przybyłych ratowników medycznych na moje pytanie, jak do tego doszło, że pojawili się w pociągu, odpowiedział, że powiedziano im, iż w pociągu dzieją się dantejskie sceny i że mają się przygotować na najgorsze. Dodał też, że dostali taką dyrektywę, iż mają nam udzielać pomocy, ale nie informować, co się dzieje w Polsce. W Terespolu sokiści budzili śpiących ludzi pytając, czy nikt nie potrzebuje pomocy. Odpowiadano im, że przeszkadzają; jeśli potrzebowano by pomocy, to by dzwoniono. Nie było, zatem takiej konieczności, zdaje się, że w jednym przypadku lekarz udzielił pomocy aplikując jakieś leki na wzmocnienie. Ale żeby była potrzebna jakaś interwencja medyczna czy psychologiczna, to nie spotkałem się z tym. Peron Dworca Zachodniego, na który wjeżdżaliśmy, otoczony był podwójnym kordonem policji i strażaków, było też mnóstwo dziennikarzy. Niewspółmierna ilość służb do sytuacji. Byłem zdziwiony, że chodziły patrole z psami i było pełno ratowników medycznych. Niestety, ale funkcjonariusze i dziennikarze utrudniali ludziom wysiadanie z pociągu, a nam, harcerzom, utrudniali wykonywanie naszych zadań. Mieliśmy rozładować krzesła, które były wiezione w pociągu dla gości, więc obecność tych funkcjonariuszy utrudniała nam wykonanie zadania. Pytanie, czemu miała służyć taka ilość nagromadzonych służb?

O co chodziło ze zorganizowaniem mszy polowej na dworcu? „Wprost” napisało, że za tym pomysłem stał Jan Pospieszalski… Wyjaśnię, jakie było źródło tego pomysłu. Będąc kapelanem harcerzy moją rolą jest scalanie tych osób. Doszedłem do wniosku, że po tym wydarzeniu należałoby wszystkich harcerzy ZHP, ZHR i Federacji Skautingu Europejskiego „Zawisza” zgromadzić w jednym miejscu i żebyśmy się wspólnie pomodlili za ojczyznę, za tych wszystkich, którzy zginęli w katastrofie, i za wszystkich, którzy tym pociągiem jechali. Taki był mój zamysł i tę informację przekazałem wszystkim druhom i harcerkom, którzy byli obecni. W międzyczasie taką propozycję złożyłem też posłom PiS-u, którzy byli w pociągu, abyśmy się spotkali w tym szerszym gronie. Chcieliśmy się spotkać już po wyjściu z pociągu i zakończeniu wszystkich naszych powinności; na końcu peronu, abyśmy nikomu nie przeszkadzali. Wszyscy to zaakceptowali, łącznie z posłami PiS-u. Nie wiem, w jaki sposób pan Pospieszalski się o tym dowiedział. Postanowił on jednak, aby rozszerzyć ten pomysł na wszystkich podróżujących. Taki był jego zamysł, bo skoro doświadczyliśmy tej wspólnoty, to można by coś takiego zrobić. Wyraziłem jednak swoje zaniepokojenie, uważałem, że jest to niewykonalne logistycznie, aby 500 osób zebrać na peronie, ludzi w różnym wieku, z różnych stron Polski, ludzi, którzy różnie to przeżywali. Kapitan Wojska Polskiego odpowiedzialny za bezpieczeństwo i porządek również ten pomysł zanegował, mówiąc, że nie ponosi w takim razie odpowiedzialności za bezpieczeństwo ludzi. Pomysł, zatem upadł, jednakże samo spotkanie się odbyło, ale tylko w grupie harcerzy. Spotkaliśmy się i odbyła się modlitwa na peronie. Ale chcę podkreślić, że ani razu nie było mowy o odprawieniu Mszy świętej. Nie było także sugerowane przez p. Pospieszalskiego, że będziemy odprawiać Mszę świętą. Mowa była tylko o modlitwie za zmarłych. Koncepcja odprawienia mszy wyszła od posłów PiS-u, ale miejscem miała być kaplica sejmowa. Może błędnie zinterpretowano, że chodzi o Mszę świętą, zamiast modlitwy?

Jak wyglądała sytuacja na Dworcu Zachodnim, gdy już dojechaliście? Instruktorzy ZHP, którzy znali córkę p. Przewoźnika, po kryjomu, w sztucznym tłoku ją wyprowadzali, po to, aby nie była napastowana przez dziennikarzy. Czuliśmy, że zostaliśmy otoczeni przez żądną sensacji grupę, która teraz będzie nas rozdrapywać, atakować:, co pan czuje, co się stało itp.… I to powodowało nerwowość. Dziennikarze wprowadzali ogromne zamieszanie. Co było jednak żenujące dla nas to fakt, że potraktowano nas jak ludzi, którzy potrzebują wsparcia psychicznego, bo sobie nie radzą z sytuacją. Tak jakby ta sytuacja była dla nas tak traumatyczna, że możemy się już z tego nie podnieść. To było w moim odczuciu takim przytykiem, że ja jestem tak słabej konstrukcji psychofizycznej, iż teraz nic mi innego nie pozostaje, jak tylko wsparcie się na ramieniu psychologa.

Co ten wyjazd do Katynia miał dla księdza znaczyć? Jaką miał wartość? I co po 10 kwietnia z tego przeżycia w księdzu zostało? Wiedziałem, co się wydarzyło w Katyniu od swoich rodziców i miałem świadomość, że jest to jedna z wielu zafałszowanych kart polskiej historii. Nie sądziłem jednak, że dane mi będzie tam pojechać. Wydaje mi się to zrządzeniem Bożej Opatrzności, że jednak tam byłem. Nie sądziłem też, że będę w Katyniu w okrągłą rocznicę owej zbrodni. Będąc księdzem, będąc harcerzem, będąc wreszcie Polakiem jest to dla mnie postawienie jeszcze mocniej, w sposób jaskrawy, kwestii mojego powołania. Jest to dla mnie kwestia walki o prawdę w swoim życiu, codzienna kwestia weryfikacji tego, jakie są moje motywacje i intencje. Również konieczność jaskrawo postawionego zagadnienia wierności – wierności samemu sobie, wierności zobowiązaniom, które się przyjmuje – w moim przypadku wierności zobowiązaniom kapłańskim, prawdzie, woli Pana Boga. Konieczność, aby nie ustępować, nawet za cenę życia. Dlaczego zostali zabici oficerowie w Katyniu i nie tylko tam? Dlatego, że byli wierni, zostali uformowani tak a nie inaczej. Stalin wiedział, że nie przeciągnie ich na swoją stronę, nie przyjmą innej mentalności, innego systemu wartości. Dla mnie pod tym pojęciem Katyń kryje się wezwanie do walki o prawdę i radykalizm zobowiązań ludzkich, w moim przypadku także kapłańskich. Uświadomiłem sobie też po 10 kwietnia, że rzeczywistość śmierci jest bardzo realna, bliska, że otarcie się o męczeństwo może się wydarzyć w każdym momencie i że nic mnie nie zwolni z tych zobowiązań. Mówiłem swoim przyjaciołom, że ja nie będę już taki sam po 10 kwietnia. Nie jest to jednak kwestia jakiejś psychozy ani rozdrapywania ran, mesjanizmu czy kultu szczątek, jak sugerują niektórzy publicyści, (że „babrzemy” się w pomnikach, rozważamy porażki, jesteśmy „mesjaszem narodów”). Ja uważam, że jest to kwestia mojej tożsamości, radykalnego opisania, kim jestem, z czego wyrastam. Myślę, że cały ten problem zajęcia stanowiska wobec 10 kwietnia to jest kwestia pytań o wartościowanie swojego życia, co to znaczy tożsamość, kim jestem. Dodam jeszcze, że byłem zbulwersowany publikacją „Wprost”. Nie chciałem wcześniej uczestniczyć w tym dialogu medialnym, dlatego też mojego filmu nie przekazywałem żadnym mediom, gdyż chciałem uszanować emocje tych, którzy na tym filmie są. Ale w momencie, kiedy zaczęto zafałszowywać rzeczywistość, chciałem zadać kłam oszczerstwom, które się pojawiały - że jako Polacy jesteśmy ludźmi tak niedojrzałymi, iż gdy zdarza się coś tragicznego, nagle wszyscy panikujemy i wpadamy w histerię. Bo to jest dla mnie pewien policzek. Nie po to pracuję nad sobą, aby ktoś mi później mówił, że jestem dzieckiem. To jest moja motywacja. I od razu chcę prosić o wybaczenie tych, którzy na tym filmie są pokazani – nie było moją intencją epatowanie cudzym cierpieniem. (Kamerę kupiłem w przeddzień wyjazdu, gdyż miałem świadomość, że będę uczestniczył w ważnych wydarzeniach i że wydarzy się coś nadzwyczajnego, czego za pomocą aparatu fotograficznego mógłbym nie uchwycić.) Zaplanowałem wcześniej, że przywiozę dla środowisk harcerskich ziemię z Katynia. Dla mnie ta ziemia jest znakiem prawdy, że właśnie pod ziemią chciano ukryć fakt morderstwa, później chciano zafałszować rzeczywistość i odpowiedzialność za ten czyn. Teraz czuję, że mamy do czynienia z zafałszowywaniem prawdy, stąd moja interwencja. Oglądałem niedawno pewien rosyjski film mówiący o 10 kwietnia, w którym tak zmanipulowano materiał z Cmentarza Katyńskiego, aby pokazać wybuch rzekomej paniki. Rozumiem intencje strony rosyjskiej, ale dlaczego polskie media wpisują się w ten nurt, to sam sobie zadaję pytanie…

Rozmawiał Robert Jankowski

Lojalka W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. ZOMO założyło mi kajdanki i zawiozło  do aresztu. Tam funkcjonariusz SB wskazał na telewizor, z którego przemawiał Jaruzelski, i zapytał, co o tym myślę. „Władza popełniła samobójstwo” – odpowiedziałem. Mimo to, grożąc, że w wypadku odmowy pójdę do więzienia, zażądał, bym podpisał lojalkę. Zostałem internowany pod zarzutem „anarchizacji życia publicznego”. Dnia 24 marca b.r. Sąd Apelacyjny w Gdańsku zażądał, bym w programach informacyjnych TVP i TVN oświadczył, że mówiąc, iż Lech Wałęsa był agentem SB, donosił na kolegów i brał za to pieniądze powiedziałem nieprawdę i żebym go za to przepraszam. Tym razem władza nie zapytała mnie, co o tym myślę. Dnia 22 lipca 1983 r., jako uciekinier z internowania, zostałem aresztowany przez SB. Funkcjonariusz groził, że jeżeli nie podpiszę lojalki pójdę na parę lat do więzienia. Odmówiłem, ale, zanim mnie zwolniono, w dzienniku TVP ogłoszono: „Wyszkowski dobrowolnie się ujawnił” i na dowód pokazano mój fałszywy dowód osobisty. Dnia 25 marca 2011 r. , następnego dnia po ogłoszeniu wyroku SA, redaktorzy „Dziennika Bałtyckiego” wydrukowali na pierwszej stronie zdjęcie rozradowanego najsławniejszego Polaka i tytuł: „Lech Wałęsa usłyszy przeprosiny za stwierdzenie, że donosił do SB”. Tym razem bez żadnego dowodu. Dnia 5 czerwca 1992 r. (w kilka godzin po obaleniu rządu Jana Olszewskiego) Klub Parlamentarny Unii Wolności złożył do Prokuratura Generalnego zawiadomienie o popełnieniu przeze mnie przestępstwa: „polegającego na tym, że w dniu 3 czerwca 1992 r. w Warszawie, biorąc udział w audycji telewizyjnej (TVP) pod tytułem „Refleks” wypowiedział fałszywe wiadomości, mogące wyrządzić poważną szkodę interesom Rzeczypospolitej Polskiej oraz poniżył naczelne organy państwa stwierdzając m.in., że prace przygotowujące koalicję, na podstawie, której formowany był rząd Tadeusza Mazowieckiego, prowadzone były za wiedzą i pod kontrolą ambasady sowieckiej, a nadto, że Unia Demokratyczna jest odpowiedzialna m.in. za zezwolenie na niszczenie teczek konfidentów oraz rozkradanie majątku narodowego”. W uzasadnieniu zacytowano takie moje wypowiedzi: „Premier Tadeusz Mazowiecki wiedział o tym, że archiwa są niszczone, nie przeciwdziałał, nie zawiadomił opinii publicznej, nie podjął żadnych kroków w tym kierunku”, „w zablokowanie odebrania majątku partii włączył się osobiście Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, bronili tego jak lwy. W skutku PZPR zachowała olbrzymie finanse, przetransferowała pieniądze z kont partyjnych /…/ Stąd powstało dzisiejsze imperium finansowe nomenklatury. Prasa polska została w ten sposób zdominowana przez postkomunistów.”, „właśnie Unia i Kongres jest odpowiedzialna za to, że przez dwa i pół roku nie zrobiła niczego w celu ujawnienia agentury, odsunięcia agentury od władzy nad Polską. Więcej. Zezwolono na niszczenie teczek w pierwszym okresie i na bogacenie się, na rozkradanie Polski przez cały ten okres.” Również 5 czerwca 1992 r. Prokuratura w Krakowie podjęła śledztwo w sprawie ujawnienia przeze mnie tajemnicy państwowej w postaci odczytania w radiu TOK FM tzw. Listy Macierewicza z nazwiskami agentów z Wałęsą na czele. Dnia 2 czerwca 1993 r. prokuratura sformułowała akt oskarżenia”: publicznie lżył naczelne organy Rzeczypospolitej Polskiej poprzez pomawianie premiera Tadeusza Mazowieckiego i Ministra Spraw Zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego o działalność agenturalną.” Proces toczył się do 2000 r., gdy został umorzony wobec usunięcia z kodeksu karnego przestępstwa „lżenia naczelnych organów”. Choć Wałęsa przyznał się publicznie, że podpisał zobowiązanie do współpracy z SB, to sąd nadal zakazuje ujawniania faktu, że był T.W. 'Bolkiem’ Dnia 25 marca 2011 r., oglądając sprawozdanie z procesu w Faktach TVN, zobaczyłem samego siebie sfilmowanego w taki sposób, że przypomniałem sobie jeszcze jedno zdanie z pisma Łuny Wolności: „Mając na uwadze szczególne zachowanie Krzysztofa Wyszkowskiego w czasie trwania audycji, jego mimikę, gesty i sposób wysławiania uważamy, że istnieją uzasadnione podejrzenia, co do niepoczytalności w/w osoby i wnosimy o dopuszczenie dowodu z biegłych psychiatrów”. Choć Wałęsa przyznał się publicznie, że podpisał zobowiązanie do współpracy z SB, to sąd nadal zakazuje ujawniania faktu, że był TW „Bolkiem”. Tym samym lojalki wobec PRL, wymagane, jako warunek pracy i kariery w strukturach państwowych i dominujących mediach, otrzymują sankcję prawną III RP. Tak musi być, bo Bronisław Komorowski podpisał lojalkę, że Jaruzelski jest patriotą, Donald Tusk podpisał lojalkę, że można budować partię polityczną z pomocą funkcjonariuszy WSI i SB, a  posłowie Platformy podpisali lojalkę, że raport MAK jest słuszny. Skoro lojalki podpisują prezydent i premier, posłowie i senatorowie, ministrowie i urzędnicy, policjanci i złodzieje, to czy można się dziwić, że również dziennikarze masowo poddają się weryfikacji przez podpisywanie lojalek, że agenturalność Wałęsy była „rzekoma” i „nie ma na nią żadnych dowodów”. Wszystko płynie, ale w sowieckim systemie lojalek jedno pozostaje niezmienne, – kto nie podpisał, ten wariat. Krzysztof Wyszkowski

Wyrok SA z dn. 24.03.2011 r. WYROK W IMIENIU RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ Dnia 24 marca 2011 r. Sąd Apelacyjny w Gdańsku - Wydział I Cywilny w składzie: Przewodniczący: Sędziowie: Protokolant: SSA Bogusława Sieruga SA Arina Perkowska SA Roman Kowalkowski   (spr.) sekretarz sądowy Małgorzata Naróg-Kamińska po rozpoznaniu w dniu 10 marca 2011 r. w Gdańsku na rozprawie sprawy z powództwa Lecha Wałęsy przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu o ochronę dóbr osobistych na skutek apelacji powoda i zażalenia pozwanego od wyroku Sądu Okręgowego w Gdańsku z dnia 31 sierpnia 2010 r. sygn. akt I C 1387/07

1. Zmienia zaskarżony wyrok o tyle, że:

a) zobowiązuje pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego do opublikowania w terminie 30 (trzydziestu) dni od uprawomocnienia wyroku w programie II-gim TVP w czasie emisji w godzinach od 1800 - 1815 lokalnego programu informacyjnego „Panorama" Gdańskiego Ośrodka TVP S.A. oraz w głównym wydaniu programu informacyjnego „Fakty" telewizji TVN emitowanego w godzinach od 1900 - 1930 oświadczenia następującej treści: „W dniu 16 listopada 2005 r. w programach informacyjnych „Panorama" II programu TVP i „Fakty" telewizji TVN wyemitowano moje oświadczenie, iż powód Lech Wałęsa współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i pobierał za to pieniądze. To oświadczenie stanowiło nieprawdę i naruszało godność osobistą i dobre imię Lecha Wałęsy, wobec czego ja Krzysztof Wyszkowski odwołuję je w całości i przepraszam Lecha Wałęsę za naruszenie jego dóbr osobistych",

b) znosi wzajemnie między stronami koszty procesu. W pozostałym zakresie apelację oddala. Oddala zażalenie pozwanego. Znosi między stronami koszty postępowania odwoławczego. Na oryginale właściwe podpisy. Uzasadnienie z dn. 24.03.2011 r. lACa 1520/10 lACz 2003/10 UZASADNIENIE

Wyrokiem z 31 sierpnia 2010r. w sprawie IC 1387/07 Sąd Okręgowy Gdańsku oddalił powództwo Lecha Wałęsy skierowane przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu o ochronę dóbr osobistych i orzekł o kosztach postępowania zasądzając od powoda na rzecz pozwanego 140 zł. tytułem zwrotu kosztów sądowych i 2760 zł. kosztów zastępstwa procesowego. Sąd Okręgowy rozpoznawał sprawę ponownie po dwukrotnym uchylaniu jego wyroków przez Sąd Apelacyjny i przekazaniu sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd Apelacyjny uchylając poprzednie wyroki wskazywał na prawo pozwanego dowodzenia prawdziwości stawianych powodowi zarzutów w oparciu o nowe ujawnione dowody, nieznane sądowi lustracyjnemu orzekającemu w sprawie powoda w postępowaniu sprawdzającym związanym z kandydowaniem na urząd Prezydenta RP. Jednocześnie wskazywał, że pozwany z racji rangi i autorytetu, jaki ma adresat jego zarzutów, powinien je opierać na sprawdzonych i wiarygodnych dowodach. Uzasadniając swoje rozstrzygnięcie Sąd Okręgowy ustalił, że znajomość pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego z Lechem Wałęsą sięga lat 70-tych, kiedy pozwany był dziennikarzem „Biuletynu Solidarności" i działał w Wolnych Związkach Zawodowych. Już na początku lat 80-tych pojawiały się głosy zarówno ze środowiska politycznego jak i publicystycznego, które zarzucały Lechowi Wałęsie współpracę ze Służbami Bezpieczeństwa. Okoliczność, czy Lech Wałęsa był współpracownikiem SB odżyła na nowo na przełomie lat 1995/96, po przegranych wyborach prezydenckich Lecha Wałęsy. W 2000 roku Lech Wałęsa ponownie kandydował na urząd Prezydenta. 12 lipca 2000r. Sąd Apelacyjny w Warszawie wszczął z urzędu postępowanie lustracyjne wobec jego osoby. Postępowanie to było prowadzone w tzw. trybie prezydenckim i trwało 21 dni (art. 26 ustawy z dnia 25 maja 2000 roku o wyborze Prezydenta Dz. U. Nr 43 poz 488). Sąd Apelacyjny w Warszawie wystąpił do ministrów właściwych do spraw obrony narodowej, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, sprawiedliwości, oraz szefa Urzędu Ochrony Państwa o udostępnienie wszelkich materiałów operacyjnych i archiwalnych, a także innych dokumentów niezbędnych do przeprowadzenia dowodów. W odpowiedzi ministrowie poinformowali, że nie dysponują takimi materiałami i dowodami, za wyjątkiem Ministra spraw Wewnętrznych, który przekazał ok. 3.000 stron dokumentów wskazujących na zakres inwigilacji, jakiej poddany był Lech Wałęsa w latach 80-tych, jako przewodniczący NSZZ solidarność przed i po delegalizacji Związku. Urząd Ochrony Państwa przekazał szereg wytworzonych przez byłą SB MSW dokumentów mających wskazywać, że Lech Wałęsa w dniu 29.12.1970 roku został przez KWMO w Gdańsku pod numerem 12535 zarejestrowany, jako Tajny Współpracownik o pseudonimie „Bolek". UOP po starannie przeprowadzonej przez podległych mu funkcjonariuszy kwerendy w ewidencji i zasobie archiwalnym Urzędu Ochrony Państwa, przesłał do Sądu Apelacyjnego następujące dokumenty:

-  informację o Lechu Wałęsie s. Bolesława sporządzoną na podstawie materiałów ewidencyjnych i archiwalnych Urzędu Ochrony Państwa,

-  wydruk komputerowy ZSKO - 88, i ZSKO - 90

-  kserokopię notatki służbowej z 21.06.1978 roku.

-  kserokopię notatki służbowej z 9.10.1978 roku

-  kserokopię karty Mkr-2 z 15.11.1982 roku dotyczącej Lecha Wałęsy

-  kserokopię karty E0-13-A dotyczącej Lecha Wałęsy.

-  kserokopię z inwentarza akt śledczych MSW rozpoczętego 7.08.1984 roku

-  kserokopię karty rejestracyjnej postępowania przygotowawczego dotyczącej Lecha Wałęsy

-  rejestr przyjętych akt administracyjnych z zapisami pozycji nr 911

-  kserokopię z inwentarza Akt Administracyjnych Koszalin

-  kserokopię wydruku komputerowego dotyczącego Lecha Wałęsy

-  kserokopię arkusza ewidencyjnego dotyczącą Lech Wałęsy

-  kserokopię dziennika Rejestracyjnej Sieci Agenturalnej z zapisem pozycji nr 25686

-  kserokopię karty E14/1 z 19.06.1976 roku dotyczącą Lecha Wałęsy,

-  kserokopię z dziennika rejestracyjnego Sieci Agenturalnej z zapisem pozycji 25686

-  kserokopię z dziennika rejestracyjnego Sieci Agenturalnej z zapisem pozycji nr 56425

-  korespondencję w sprawie wypożyczenia akt o nr rej. GD25686

-  analizę SOR „Bolek" z 20 .04.1982 roku

-  kserokopię załącznika nr 8 do protokołu zdawczo - odbiorczego insp. 2WUSW w Gdańsku z 1.12.1988 roku

-  kserokopię karty EKB-1/84 dotyczącej Lecha Wałęsy

-  decyzję nr 151/00 Szefa Urzędu Ochrony Państwa z 21.07.2000 roku. Dodatkowo przesłano kolejne kserokopie dokumentów (m.in. pokwitowanie odbioru 1.500 zł wręczonych 18-02-1981 roku, pokwitowanie odbioru 700 zł wręczonych 29-06-1974 roku, odręczną informację sporządzoną przez osobę podpisującą się „Bolek", zaczynającą się od słów „w dniu ok. godziny 11") odnalezionych w zasobie archiwalnym UOP-u dotyczących Lecha Wałęsy oraz tajnego współpracownika pseudonim „Bolek". UOP zaznaczył, iż wszystkie przysyłane kserokopie zostały wykonane z kserokopii znajdujących się w biurze ewidencji i archiwum, nie wie natomiast, kiedy i przez kogo i z jakich materiałów zostały wykonane kserokopie, jakimi dysponuje UOP, nie wie również, jaki jest los oryginalnych materiałów, z których kserokopie zostały wykonane. Sąd lustracyjny uznał, iż kserokopie, którymi dysponował są bezwartościowe dowodowo w świetle informacji przekazywanych w notatce kpt. Stylińskiego z 9 maja 1985 roku. Nadto uznał, iż nie można ustalić z całą pewnością niepozostawiającą niedających się usunąć wątpliwości, czy zapisy dotyczące TW „Bolek" w rejestrach SB są zapisami prawdziwymi, czy powstały w czasie rzeczywistym, a nie znacznie później dla potrzeby kompromitacji Lecha Wałęsy. Z tych przyczyn Sąd Apelacyjny uznał, że ponieważ brak jakichkolwiek dowodów potwierdzających rzekomą współpracę Lecha Wałęsy z byłą SB należało orzec, że złożył on zgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne.

To orzeczenie lustracyjne, jak ustalił Sąd Okręgowy nie przerwało dyskusji nad zarzucaną agenturalną przeszłością Lecha Wałęsy. Jednym ze zwolenników teorii, że Lech Wałęsa był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa był pozwany Krzysztof Wyszkowski. W okresie lat 2002 i 2003 roku historyk Henryk Kula zajmował się problematyką „Grudnia 70" tj. rzeczywistego przebiegu i przyczyn zaistniałych wydarzeń „Grudnia 70". Podczas poszukiwań w IPN w Gdańsku odnalazł teczkę roboczą III Wydziału SB. Podczas jej przeglądania Henryk Kula odnalazł informację z dnia 17.04.1971 roku dotyczącą źródła „Bolek" oraz doniesienie źródła „Bolek" z 7.04.1971 roku, a także opracowanie starszego inspektora KWMO Olsztyn - kapitana Edwarda Graczyka, o czym poinformował zastępcę naczelnika IPN J. Marszalec. W 2003 roku Krzysztof Wyszkowski nawiązał współpracę ze Sławomirem Cenckiewiczem w ramach organizowania przez tego ostatniego konferencji naukowej poświęconej 25-tej rocznicy powstania Komitetu Wolnych Związków Zawodowych „Wybrzeże". Sławomir Cenckiewicz był wówczas pracownikiem IPN i podczas prowadzonych kwerend w archiwum IPN, jak i innych dostępnych mu, jako badaczowi archiwach na temat historii WZZ, zapoznał się z dokumentami świadczącymi o współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa w latach 70- tych. Współpraca pozwanego ze Sławomirem Centkiewiczem nadal trwała i umożliwiła pozwanemu uzyskanie informacji o współpracy powoda z SB.

Po raz pierwszy Sławomir Cenckiewicz odnalazł donos agenturalny tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek" dzięki informacji swojego przełożonego Janusza Marszalec, który poinformował go o odkryciu dokumentu przez Henryka Kulę, który przygotowując tekst poświęcony rewolcie grudniowej 1970 roku natknął się na w/w donos. Sławomir Cenckiewicz odnajdował oryginały dokumentów dotyczących działalności agenturalnej „Bolek". Odnalezione materiały, które nie były przedmiotem badania przez Sąd Apelacyjny w Warszawie w procesie lustracyjnym dotyczącym Lecha Wałęsy, Sławomir Cenckiewicz opublikował następnie w książce „Oczami Bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa PRL.", która ukazała się w roku 2004. Opublikowane dokumenty pochodziły ze zbiorów IPN, w postaci:

-  dzienników korespondencyjnych gdańskiej SB i MSW w Warszawie zachowane w oryginale, w których odnotowano fakt rejestracji Lecha Wałęsy, jako tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek" w końcu grudnia 1970 roku oraz faktu wyrejestrowana TW „Bolek" w czerwcu 1976 roku. Pozostałe oryginalne dokumenty to:

-  maszynopisy doniesień agenturalnych TW „Bolek" oraz ocen i podsumowań dotyczących TW Bolek sporządzonych przez jego oficerów prowadzących. Są to dokumenty z marca 1971 roku, 14 kwietnia 1971 roku, 22 kwietnia 1971 roku, 27 kwietnia 1971 roku, 26 maja 1971 roku, 25 listopada 1971 roku i października 1972 roku,

-   streszczenia materiałów ze sprawy operacyjnego sprawdzenia kryptonim „Ogień", w której wiosną 1971 roku wykorzystywano operacyjnie tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek",

-   analiza Stanu Zagrożeń do sprawy kryptonim „Mechbud" z 15.01.1979 roku, która dotyczyła Gdańskich Zakładów Mechanizacji Budownictwa ZREMB, gdzie pracował Lech Wałęsa, a w jego charakterystyce napisano: „w czasie pracy w stoczni był wykorzystywany operacyjnie przez SB"

-    rękopiśmienna notatka służbowa z maja 1985 roku sporządzona przez funkcjonariusza Wydziału V Departamentu Techniki MSW - Maraszewicza na temat ucieczki Eligiusza Maszkowskiego na Zachód i okoliczności prowadzonych działań SB wobec Lecha Wałęsy, gdzie wspomina się o wykorzystaniu akt archiwalnych tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek",

-   plan działań realizowanych przez Biuro Studiów SB MSW z 18.10.1985 roku który dotyczył kombinacji operacyjnej o pseudonimie Mieszko, w której również wykorzystywano materiały TW PS. „Bolek"

-   protokół przesłuchania Marka Modrzejewskiego z 22.04.1982 roku, któremu w roku 1982 SB podrzuciła do mieszkania kopię odręcznego doniesienia TW Bolek z 18.01.1971 roku oraz dwa pokwitowania odbioru pieniędzy wypłaconych przez Graczyka z 18.01.1971 roku i rezydenta SB w Stoczni Gdańskiej o Pseudonimie „Madziar" z 29.06.1974 roku,

-   akta prokuratury Okręgowej w Warszawie o sygn. akt V Ds. 177/96, które w szczegółach omawiały zgromadzoną przez UOP do roku 1992 dokumentację archiwalną świadczącą o współpracy Lecha Wałęsy z SB w latach 1970-1976, a także okoliczności kradzieży tych dokumentów przez wysokich urzędników państwowych w latach 1992-1995. O powyższych odnalezionych dokumentach, Sławomir Cenckiewicz poinformował pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego.

Powód Lech Wałęsa otrzymał w dniu 16.11.2005r. zaświadczenie nr 1763/05 zgodnie, z którym na podstawie posiadanych i dostępnych dokumentów zgromadzonych w zasobie archiwalnym Instytutu Pamięci Narodowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu zaświadczono, że jest on pokrzywdzonym w rozumieniu art. 6 w/w ustawy. Tego samego dnia w TVP w dzienniku informacyjnym „Panorama" oraz TVN Fakty, ukazała się relacja z tego wydarzenia. Dziennikarze przygotowujący tę informację poprosili o wypowiedź pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego, jako dziennikarza zajmującego się tą tematyką oraz byłego przyjaciela i współpracownika powoda, który stwierdził, iż on wie, że Lech Wałęsa w latach 70- tych współpracował z SB i pobierał za to pieniądze. Sąd Okręgowy ustalił, że to twierdzenie pozwany oparł na materiałach dokumentarnych oraz osobowych, jak również na wypowiedziach znanych historyków oraz osób, które miały bezpośredni dostęp do dokumentów źródłowych, przy czym część z informacji, jakimi dysponował pozwany w czasie powyższej wypowiedzi nie była znana Sądowi Lustracyjnemu. Pozwany zaprezentował powyższą wypowiedź, jako dziennikarz, ponieważ uważał, że ukrywanie faktu współpracy z SB ogranicza i deprawuje debatę publiczną, niesłychanie ważną dla państwa, które buduje swoją niepodległość i byt społeczny. Oceniając zebrane dowody wskazał, że oparł się dokumentach złożonych do akt i zeznaniach świadków Cenckiewicza, Kuli i Stachowiaka oraz zeznaniach pozwanego. Co do zeznań św. Cenckiewicza wskazał, że były dla niego wiarygodne, bo po skrupulatnym sprawdzeniu ujawnionych dokumentów pozwoliły mu wyrobić sobie przekonanie, że pod pseudonimem „Bolek" kryje się powód Lech Wałęsa. Dając wiarę zeznaniom pozwanego odmówił jej w części dotyczącej powzięcia wiadomości przekazanych mu przez świadków Kule i Stachowiaka wskazując na ich zeznania, z których wynikało, że miało to miejsce po zarzucanej wypowiedzi o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Rozważając kwestię skuteczności powództwa podnosił, odwołując się do treści art. 23 i 24 kc, że wypowiedź pozwanego, stanowiąca przedmiot sporu, naruszała dobra osobiste powoda. Argumentował, że rola, jaką powód odegrał w przemianach ustrojowych w Polsce sprawia, iż jego dobre imię podlega szczególnej ochronie. Z drugiej jednak strony, jako osoba publiczna, musi znosić oceny jego postawy i zachowań także z okresu, gdy takiego statusu nie miał. Wskazywał, że dyskusja na temat agenturalnej przeszłości powoda nie jest rozstrzygnięta, ale nie jest też zadaniem sądu orzekającego w sprawie o ochronę dóbr osobistych ustalanie faktów historycznych, a takim byłoby ustalenie ewentualnej współpracy powoda z SB. Odnosząc się do kwestii związania sądu cywilnego wyrokiem Sądu Lustracyjnego, który w sprawie powoda wyrokował w dniu 11 sierpnia 2000r., argumentował, że nie może być tym orzeczeniem związany w myśl art. 365 kpc, bo ten wyrok nie zapadł w sprawie cywilnej, a tej tylko dotyczy regulacja w nim przyjęta. Jego zdaniem ten wyrok ma jedynie moc dokumentu urzędowego, którego treść może strona kontestować dysponując dowodami przeciwnymi (art. 252 kpc). Sąd Okręgowy miał na uwadze, że przedmiotem rozpoznania w toczącym się postępowaniu była także kwestia zakresu wolności słowa w Polsce. Argumentował, więc, że nie można w sposób prosty wskazać, że w sprawie, w której zachodzi spór, co do zaistnienia określonych faktów historycznych, w której od lat trwają prace historyków zmierzające do odnalezienia dokumentów dotyczących tamtego okresu, a także ich odpowiedniej interpretacji, zgodnie z zasadami metodyki obowiązującej historyka, sąd ma dokonać na podstawie zaoferowanych dowodów jednoznacznego ustalenia, czy dany fakt historyczny miał miejsce, czy też nie i na tej podstawie dokonać oceny zasadności powództwa o ochronę dóbr osobistych postaci żyjącej, a jednocześnie historycznej. Nie można stwierdzić, jak chce strona powodowa, że w takiej sytuacji powód może domagać się zawsze skutecznie ochrony swoich dóbr osobistych, jeśli pozwany nie dowiedzie z całą skutecznością i w sposób jednoznaczny, że powód był tajnym współpracownikiem TW ps. Bolek, przez przedstawienie dowodu w postaci pisemnego oświadczenia powoda o zobowiązaniu się do współpracy. Jest niesporne, że w chwili obecnej historycy nie znajdują się w posiadaniu takiego dokumentu. Nie znaczy to jednak, że należy całkowicie wykluczyć możliwość badania istnienia takiego faktu historycznego i prowadzenia dyskusji na temat jego istnienia. Nie można też, zdaniem sądu, zabronić w takiej sytuacji wypowiadania się, zwłaszcza dziennikarzom, na podstawie rzetelnych przesłanek, opartych na solidnych badaniach historycznych, co do istnienia określonego faktu historycznego. Zdaniem Sądu Okręgowego powód nie może się domagać, aby sąd poprzez swoje decyzje zabronił w istocie poszukiwania prawdy historycznej. Rozważając kwestię odpowiedzialności pozwanego Sąd zważył, iż kwestionowana przez powoda wypowiedź pozwanego nie była wypowiedzią jednostkową, ale jednym z wielu głosów w dyskusji publicznej na temat wyników pracy historyków. Pozwany, jako dziennikarz od lat zajmujący się zbieraniem, analizowaniem i publikowaniem wyników badań i danych historycznych na ten temat uprawniony był do zabrania głosu w powyższej dyskusji, zaś powód, jako osoba publiczna i zarazem postać szczególna w najnowszej historii Polski, musi liczyć się z tym, 'że cały okres jego działalności publicznej będzie poddawany szczegółowej analizie, która stanie się przedmiotem dysputy publicznej. W związku z argumentacją pozwanego, że swoją wypowiedź o powodzie sformułował, jako dziennikarz, Sąd Okręgowy oceniał przepisy ustawy prawo prasowe (art. 1 i 12) oraz Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności z 1950r. (art. 10) podnosząc, że wolność wypowiedzi ma zasadnicze znaczenie w państwie demokratycznym i stanowi jedna z jego podstaw ustrojowych. Ingerencja w tę wolność ma charakter wyjątkowy i na uzasadnienie tej tezy przywoływał szereg orzeczeń Europejskiego Trybunały Praw Człowieka w Strasburgu. Wskazywał, że zgodnie z tym orzecznictwem okolicznością wyłączającą odpowiedzialność dziennikarza jest jego należyta staranność w gromadzeniu materiału prasowego. Nie musi wykazywać, że stawiane przez niego zarzuty są prawdziwe. Sąd Okręgowy to zapatrywanie podzielił podkreślając, że pozwany opierał się wypowiedziach osób wiarygodnych, historyków, badających przeszłość powoda. Wykazał jednocześnie, że jego ustalenia poczynione na podstawie tych źródeł informacji uprawniały do przedstawienia kwestionowanej przez powoda wypowiedzi, która choć kontrowersyjna (i niemożliwa do jednoznacznej oceny w chwili obecnej przez sąd, co do jej prawdziwości) znajdowała oparcie w dokumentach oraz wymienionych przez pozwanego osobowych źródłach informacji, które pozwany miał prawo uznawać za wiarygodne z uwagi na ich bezpośredni dostęp do dokumentów źródłowych (w tym również następnie zaginionych), czy z uwagi na autorytet, jakim cieszyli się historycy, na których poglądach pozwany się opierał. Jednocześnie pozwany wykazał w toku procesu, że działaniem swoim zmierzał do ochrony uzasadnionego interesu społecznego w postaci prawa społeczeństwa do informacji, prawa do nieskrępowanej dysputy publicznej. Podsumowując, stwierdził Sąd Okręgowy, iż w żadnym razie nie ustalił, aby powód prowadził działalność agenturalną pod pseudonimem „Bolek". Takie ustalenie, bowiem sprowadzałoby się do ustalenia przez sąd z mocą jego autorytetu, czy miał miejsce określony fakt historyczny, który jest sporny. W tym zakresie podzielił pogląd Sądu Najwyższego, że rolą sądu nie jest ustalenie faktów historycznych, a najwyżej stanu wiedzy historycznej na temat istnienia określonego faktu. Sąd uznał jedynie, że pozwany dochował należytej staranności i rzetelności dziennikarskiej i w świetle posiadanych informacji, po dokonaniu weryfikacji źródeł, był uprawniony zabrać głos w dyskusji publicznej na temat stanu wiedzy historycznej dotyczącej spornego fragmentu działalności publicznej powoda działając tym samym w celu ochrony uzasadnionego interesu społecznego w postaci prawa społeczeństwa do informacji, jawności życia publicznego, poznania prawdy o historii najnowszej narodu. Tym samym działanie pozwanego mieści się w granicach wolności prasy, wolności wypowiedzi, gwarantowanej w społeczeństwie demokratycznym i nie może zostać uznane za bezprawne w rozumieniu art. 24 kc. Ostatecznie uznał, że dobro w postaci prawa powoda do ochrony jego dobrego imienia, czci i honoru, musi ustąpić na rzecz ochrony szerszego interesu społecznego w postaci prawa społeczeństwa do informacji, poszukiwania prawdy historycznej oraz konieczności zapewnienia w związku z tym swobody dyskusji publicznej i politycznej na powyższy temat w oparciu o rzetelne materiały źródłowe. Był, więc pozwany uprawniony w rozumieniu art. 12 ustawy prawo prasowe do zaprezentowania tej konkretnej wypowiedzi, ponieważ opierała się na zebranych ze starannością i rzetelnością dziennikarską materiałach. Ta zaś okoliczność wyłącza bezprawność działania pozwanego i jest przesłanką wyłączającą możliwość uwzględnienia powództwa na podstawie art. 24 kc. W apelacji powód domagał się zmiany wyroku i uwzględnienia powództwa w całości oraz orzeczenia o kosztach postępowania odwoławczego. W uzasadnieniu apelacji zarzucał wyrokowi naruszenie art. 23 i 24 kc oraz art. 227, 233 § 1 i 316 §1 kpc. Odnosząc się do zeznań św. Kuli i Stachowiaka wskazywał, że nie mieli nigdy osobistego kontaktu z powodem i dlatego ich zeznania nic istotnego nie wnoszą do oceny jego postawy negatywnie ocenionej przez pozwanego. Wskazał, że poza tym nawiązali oni kontakt z pozwanym dopiero po jego wypowiedzi w mediach o agenturalnej przeszłości powoda i dlatego ich zeznania nie mogą wpłynąć na ocenę postawy pozwanego, który nie dysponował przekazaną przez nich wiedzą w dacie wypowiedzi. Podobnie krytycznie ocenił zeznania św. Cenckiewicza, który nigdy nie zetknął się z oryginalnym dokumentem podpisanym przez powoda. To wszystko sprawia, że nie przedstawiono żadnych dowodów uprawniających pozwanego do formułowania zarzutów o agenturalnej przeszłości powoda. Kwestionował konstatację sądu, co do prawa naruszania dóbr osobistych z odwołaniem się do wolności słowa i wypowiedzi. Pozwany w odpowiedzi na apelację wnosił o jej oddalenie i orzeczenie o kosztach postępowania odwoławczego.

Przedmiotem rozpoznania Sądu Apelacyjnego było również zażalenie pozwanego na orzeczenie o kosztach procesu zawarte w zaskarżonym wyroku. Zarzucając obrazę art. 98 § 2 kpc skarżący wnosił o zmianę zaskarżonego postanowienia w przedmiocie kosztów przez zasądzenie na jego rzecz dalszej kwoty 3.700 zł. Stanowiących opłaty od wnoszonych przez niego apelacji. Argumentował, że te koszty sądowe przez niego poniesione, z uwagi na końcowy wynik sprawy, winien mu powód zwrócić. Sąd Apelacyjny zważył, co następuje: Apelacja okazała się częściowo zasadna. Trafnie, bowiem zarzucała, że sąd okręgowy błędnie ocenił, iż nie było podstaw do przyznania powodowi ochrony przed zniesławiającą go wypowiedzią pozwanego o agenturalnej przeszłości. Zważywszy, że podstawę rozstrzygnięcia stanowić musi ustalenie faktów niezbędnych dla wyrokowania, wskazać trzeba, że Sąd Apelacyjny podziela, co do zasady ustalenia Sądu Okręgowego stanowiące podstawę jego wyroku, za wyjątkiem przyjętych przez Sąd Apelacyjny ustaleń odmiennych, o czym będzie mowa w dalszej części uzasadnienia. W trakcie postępowania w tej sprawie nie było sporu odnośnie tego, że wypowiedź pozwanego opublikowana w telewizji naruszała dobra osobiste powoda. Zresztą agenturalną przeszłość jest w naszym społeczeństwie oceniana jednoznacznie negatywnie, jako działanie naganne i zachowanie niegodne. Dlatego zarzut jej dotyczący - z racji wspomnianej społecznej dezaprobaty takich zachowań - godzi w dobre imię i godność osobistą osoby, której go postawiono, a więc dotyka jej dóbr osobistych, które podlegają ochronie przewidzianej w art. 24 kc. Już we wcześniej wydawanych w tej sprawie wyrokach Sąd Apelacyjny argumentował, że specyfika spraw o ochronę dóbr osobistych, a taką jest rozpoznawana sprawa, polega na wprowadzeniu ustawowego domniemania bezprawności działania osoby naruszającej czyjeś dobra osobiste (art. 24 kc). Zważywszy, że to domniemanie ma charakter wzruszalny, sąd apelacyjny w poprzednich wyrokach uchylających wskazywał na prawo pozwanego dowodzenia prawdziwości stawianych powodowi zarzutów, a więc na okoliczność wyłączającą ową bezprawność działania. Wprawdzie strona powodowa argumentowała, że wydany w dniu 11 sierpnia 2000r. wyrok Sądu Lustracyjnego, w którym Sąd Lustracyjny stwierdził, że powód złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne, wiąże tak dalece sądy orzekające w sprawie o ochronę dóbr osobistych, że wyłącza możliwość prowadzenia postępowania dowodowego dla wykazania braku owej bezprawności działania naruszyciela dóbr osobistych, to jednak Sąd Apelacyjny tego zapatrywania nie podziela. Postępowanie w sprawach tzw. lustracyjnych prowadzone jest w oparciu o przepisy ustawy lustracyjnej, a w kwestiach w niej nieuregulowanych stosowało się z mocy art. 19 ustawy lustracyjnej z 11 kwietnia 1997r. (t.j. Dz.U. z 1999r. , nr 42 poz. 428 ze zm.), w oparciu o którą toczył się proces lustracyjny z udziałem powoda, przepisy kodeksu postępowania karnego. Do osoby lustrowanej z mocy art. 20 tej ustawy stosowało się przepisy o oskarżonym w postępowaniu karnym, a do wydanego w tym postępowaniu orzeczenia przepisy o wyrokach (art. 22 ust. 1 ustawy). Jak z powyższego widać, wydane w sprawach lustracyjnych orzeczenia nie mogą być traktowane jak wyroki kończące postępowanie cywilne, których dotyczy regulacja z art. 365 kpc, którą przywołał Sąd Najwyższy w uzasadnieniu wyroku z 29 kwietnia 2009r. w sprawie IICSK 622/08 (OSNC-ZD 2009/4/108) na uzasadnienie tezy o wiążącym charakterze prawomocnego wyroku sądu lustracyjnego stwierdzającego prawdziwość złożonego oświadczenia lustracyjnego. Wyrok lustracyjny nie jest w żadnej mierze wyrokiem wydanym w sprawie cywilnej, a zatem sądy w innych postępowaniach nie są nim związane w znaczeniu, jakie temu związaniu nadaje art. 365 kpc. Nie znaczy to jednak, że można ignorować fakt jego wydania i dowolnie, wbrew zawartemu w nim rozstrzygnięciu, opartym na ustaleniach procesowych, pomijać go. Nie można przecież nie dostrzegać, że orzeczenie wydane w sprawie lustracyjnej, mające moc wyroku, jest wydawane w majestacie prawa przez niezawisły sąd. Dlatego należy przyjąć istnienie związania tym orzeczeniem, aczkolwiek nie w znaczeniu, jakie nadaje mu art. 365 kpc, gdyż inaczej trzeba rozumieć zakres tego związania. Chodzi, bowiem o to, że sądy orzekające są związane wyrokiem lustracyjnym o tyle, że nie mogą przesądzać faktu współpracy w rozumieniu ustawy lustracyjnej, lub jej braku, w innych prowadzonych postępowaniach, z uwagi na wyłączność orzekania w tej materii w szczególnym postępowaniu lustracyjnym. Nie znaczy to jednak, że sąd orzekający w sprawie o ochronę dóbr osobistych nie może ocenić, czy w świetle nowych ujawnionych dowodów, nieznanych Sądowi Lustracyjnemu, godzące w dobre imię osoby lustrowanej postawienie jej późniejszego zarzutu agenturalnej współpracy, nie jest działaniem bezprawnym, a więc wyłączającym odpowiedzialność cywilną przewidzianą w art. 24 kc. Taka ocena nie jest tożsama z ustalaniem, czy osoba zlustrowana współpracowała z organami bezpieczeństwa komunistycznego państwa w rozumieniu ustawy lustracyjnej. Przedmiotem oceny nie może być, zatem postawa powoda w kontekście możliwości przypisania mu agenturalnej przeszłości, tylko postawa pozwanego naruszającego dobra osobiste powoda i uzasadnione przekonanie pozwanego o prawdziwości stawianych zarzutów, poparte potwierdzającymi je dowodami. Związanie sądów orzeczeniem lustracyjnym nie może, bowiem zamykać drogi poszukiwania dowodów świadczących na niekorzyść tezy przyjętej w orzeczeniu lustracyjnym.

Tak rozumiejąc przenikanie się postępowania lustracyjnego i postępowania cywilnego o ochronę dóbr osobistych naruszonych zarzutem agenturalnej przeszłości powoda, sąd apelacyjny dopuścił możliwość prowadzenia postępowania dowodowego przez pozwanego dla wykazania prawdziwości stawianych powodowi zarzutów w oparciu o dowody, których nie mógł ocenić Sąd Lustracyjny. Gdyby pozwany zdołał udowodnić, że jego zarzuty, w chwili, kiedy je stawiał, były oparte na wiarygodnych podstawach, zostałaby uchylona bezprawność działania będąca przesłanką warunkującą przyznanie powodowi ochrony w tym procesie. Przyjmuje się, bowiem, że do okoliczności wyłączających bezprawność naruszenia dóbr osobistych innej osoby na ogół zaliczyć trzeba:

1) działanie w ramach porządku prawnego, a więc działanie dozwolone przez prawo,

2) wykonywanie prawa podmiotowego,

3) zgodę pokrzywdzonego,

4) działanie w obronie uzasadnionego interesu społecznego lub prywatnego. Pozwany argumentował, że bezprawność jego działania była uchylona, dlatego, ponieważ wykonywał przysługujące mu prawo podmiotowe do wolności i swobody wypowiedzi oraz oceny osób publicznych, prawo do poszukiwania prawdy historycznej. Argumentował również, że działał w obronie uzasadnionego interesu społecznego, który zawierał się w prawie do poznania prawdy o powodzie i jego przeszłości. W jego przekonaniu miał moralne prawo, aby, jako dziennikarz, przekazać społeczeństwu prawdę o agenturalnej przeszłości powoda. Sąd okręgowy tę argumentację przyjął i to zapatrywanie pozwanego podzielił podkreślając, że chociaż nie ma dowodów agenturalnej przeszłości powoda, to pozwany, jako dziennikarz, miał prawo do wygłaszania o powodzie, osobie publicznej, wspomnianych ocen tym bardziej, że dochował należytej staranności w dochodzeniu do ich sformułowania. Przyjął, że posiłkowanie się opiniami historyków (św. Cenckiewicz) i toczącą się dyskusją o przeszłości powoda, usprawiedliwiało pozwanego i pozwala na ocenę, że dochował należytej staranności przy formułowaniu zarzutu współpracy powoda ze służbami komunistycznego państwa. Tej argumentacji Sąd Apelacyjny nie podziela. Niewątpliwie w tej sprawie zachodzi kolizja dwóch praw podlegających  ochronie. Jednym z nich jest prawo wolności i swobody wypowiedzi, w tym także ocen innych osób, zwłaszcza, gdy są to osoby publiczne, drugim zaś prawo do ochrony czci i dobrego imienia. Żadne z tych praw nie jest prawem absolutnym i nie ma pozycji uprzywilejowanej względem drugiego z praw. Oba są prawami równorzędnymi i korzystają z takiej samej ochrony rozumianej, jako prawo realizacji pierwszego z nich i prawo zachowania w stanie nienaruszonym drugiego z nich. Oba te prawa Konstytucja chroni w jednakowy sposób i jednakowym stopniu (por. art. 14, art. 54 ust. 1, art. 47 Konstytucji RP). Dlatego dozwolona publiczna krytyka nie może naruszać godności i dobrego imienia innych osób, chyba, że oparto ją na prawdziwych zarzutach i podjęto w celu ochrony uzasadnionego interesu społecznego. Gdyby, zatem zarzuty stawiane powodowi pozwany oparł na prawdziwych faktach i sprawdzonych przesłankach, powód nie mógłby domagać się ochrony, gdyż, jako osoba publiczna musi znosić publiczną krytykę swojego postępowania. Tak by, zatem było, gdyby postawione zarzuty agenturalnej przeszłości okazały się prawdziwe, a więc gdyby ujawniono fakty, które uzasadniałyby ponad wszelką wątpliwość taki wniosek. Sąd apelacyjny podziela, bowiem pogląd Sądu Najwyższego wyrażony w wyroku z 10 września 2009r. w sprawie VCSK 64/09 i przytoczonych w jego uzasadnieniu orzeczeniach tego Sądu, że koniecznym elementem wyłączenia bezprawności działania naruszającego dobra osobiste jest prawdziwość twierdzeń, co do faktów. Jego bezprawności nie uchyla dochowanie należytej staranności i rzetelności w sprawdzaniu i wykorzystaniu danych, na których zarzut się opiera. Nie jest również wystarczające dla wyłączenia bezprawności nieprawdziwej wypowiedzi naruszającej cudze dobra osobiste przekonanie naruszającego, że korzystając z zagwarantowanej konstytucyjnie wolności wypowiedzi działa w obronie społecznie uzasadnionego interesu. Jest tak niewątpliwie, dlatego, że równorzędność obu wspomnianych praw nie pozwala na realizowanie jednego z nich kosztem drugiego, chyba, że jest to usprawiedliwione. Nie można, bowiem przyzwolić na dotkliwe naruszanie dóbr osobistych (takim jest pomówienie o agenturalną przeszłość) uzasadniane prawem do swobody wypowiedzi i ferowania ocen. Prawo swobody wypowiedzi i ferowania ocen, co do zasady niepodlegające ograniczeniu, temu ograniczeniu musi jednak podlegać, gdy jego realizacja prowadzi do naruszenia innego prawa. Owa ochrona drugiego z praw ustępuje pierwszemu z nich tylko wtedy, gdy realizując prawo do swobody wypowiedzi formułuje się oceny i stawia zarzuty zgodne z prawdą, przy założeniu istnienia społecznej potrzeby ich upublicznienia. Zresztą Konstytucja nie gwarantuje swobody wypowiedzi bez żadnych ograniczeń, bo te wynikają chociażby z takiej samej wagi nadanej przez nią konkurencyjnemu dobru prawnemu, jakim jest prawo do ochrony godności i dobrego imienia. Przechodząc do oceny okoliczności i faktów, jakie pozwany przywoływał na uzasadnienie prawdziwości zarzutu stawianego powodowi, trzeba wyjaśnić, że poza opiniami Św. Cenckiewicza o ujawnionych nieoryginalnych dowodach w postaci dokumentów wytworzonych przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, mogących wskazywać na zarzucaną współpracę powoda   ze służbami specjalnymi komunistycznego państwa, pozwany nie zaprezentował żadnych dowodów mogących ją potwierdzić tym bardziej, że trafnie sąd okręgowy przyjął niemożność uwzględnienia przy ocenie postawy pozwanego dowodów z zeznań świadków Kuli i Stachowiaka z przyczyn naprowadzonych w uzasadnieniu zaskarżonego wyroku.

Trzeba się również odwołać do argumentacji sądu lustracyjnego, która była nadal aktualna w chwili publicznego stawiania przez pozwanego zarzutu powodowi, i ją podzielić, że także, co do tych nielicznych nowych dokumentów nie można było ustalić, czy zostały sporządzone w czasie rzeczywistym i czy oddają rzeczywisty obraz relacji powoda z tymi służbami. Znamienne jest, że świadek Cenckiewicz, który dzielił się z pozwanym swoimi opiniami i ustaleniami na temat powoda, wyjaśnił, że w chwili, kiedy zapoznawał pozwanego z ujawnionymi dokumentami nie miał ani on, ani pozwany pewności, że chodzi w nich o powoda. Wyjaśnił też, że dokładnej analizy tych dokumentów dokonał w latach 2006 - 2008, a więc po inkryminowanej wypowiedzi pozwanego (zeznanie św. Cenckiewicza karta 779). Pozwany tymczasem w telewizyjnej wypowiedzi stwierdził jednoznacznie "...dzisiaj status pokrzywdzonego nie oznacza, że się nie było agentem. Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem o pseudonimie BOLEK, donosił na swoich kolegów, brał za to pieniądze. Taka kategoryczna wypowiedź i dotkliwy zarzut powinny były opierać się na sprawdzonych i pewnych dowodach, których nie było i nie ma, jak niewadliwie ustalił sąd okręgowy. Pozwany tłumacząc tę wypowiedź podnosił, że upubliczniono tylko jej część, że jak zawsze w szerszej wypowiedzi usprawiedliwiał powoda. Tego twierdzenia jednak nie udowodnił. Zatem nie udowodnił, że przedmiotowa wypowiedź miała inny wydźwięk i inny usprawiedliwiający go charakter. Nie można też zaakceptować głoszonego przez niego poglądu, podzielonego zresztą przez sąd okręgowy, że udzielając inkryminowanej wypowiedzi występował, jako dziennikarz. Pozwany w ten sposób usiłował przekonać, że jako dziennikarz miał prawo do publicznych wypowiedzi na temat powoda i publicznego ferowania opinii na jego temat. W jego odczuciu, dlatego właśnie „wolno mu było więcej", bo wolność prasy jest dorobkiem demokratycznego państwa. Wcześniej wspomniano, że nie można absolutyzować prawa do wolności wypowiedzi, w tym prawa prasy do ferowania ocen, bo ono takiego charakteru nie ma. Zawsze musi uwzględniać potrzebę ochrony godności i dobrego imienia innych osób, bo tylko wyjątkowo może uzyskać przewagę nad tymi prawami, z przyczyn, o których była już mowa.Jeszcze raz trzeba podkreślić, że przeświadczenie sprawcy naruszenia dobra osobistego o prawdziwości zarzutu może mieć znaczenie jedynie przy ocenie winy, a więc w odniesieniu do odpowiedzialności majątkowej za naruszenie dóbr osobistych. Jest natomiast obojętne z punktu widzenia bezprawności, jako czynnika o charakterze obiektywnym, gdyż koniecznym elementem wyłączającym bezprawność działania naruszającego dobra osobiste jest prawdziwość twierdzeń, co do faktów i głoszonych ocen (tak SN w cytowanym już wyroku w sprawie V CSK 64/09). Pozwany wypowiadając pod adresem powoda zarzut agenturalnej przeszłości, inaczej niż przyjął sąd okręgowy, nie działał, jako dziennikarz publikujący materiał prasowy tylko obywatel poproszony o wypowiedź w związku z wręczeniem powodowi zaświadczenia IPN -u przyznającego mu status osoby pokrzywdzonej. Przyczyna skorzystania z wypowiedzi pozwanego była prozaiczna i tak zresztą została przez autora audycji telewizyjnej przedstawiona. Otóż pozwanego poproszono o wypowiedź, jako jednego z głównych oponentów powoda, niegdyś jego współpracownika i tak go w tym materiale określono. Dlatego nie można stosować do jego wypowiedzi przepisów ustawy prawo prasowe i na jej gruncie, jak to uczynił sąd okręgowy, poszukiwać usprawiedliwienia dla kategorycznych twierdzeń naruszających dobra osobiste powoda. Zresztą, pomijając to, pozwany poza tym nie udowodnił, że w tym czasie był czynnym dziennikarzem. Tej wypowiedzi nie legitymizuje na gruncie prawa prasowego także regulacja przyjęta w art. 5 ust. 1 ustawy, która pozwala każdemu obywatelowi - zgodnie z zasadą wolności wypowiedzi i prawem do krytyki - udzielać informacji prasie. Wypowiedź pozwanego nie miała takiego charakteru, bo była kategoryczną oceną postawy powoda. Pozwany nie podawał żadnych faktów i znanych mu dowodów, tylko formułował własne opinie i stawiał zarzuty. Jego usprawiedliwiające twierdzenie, że społeczeństwo ma prawo do informacji jest przewrotne, bo inkryminowana wypowiedź nie była w rzeczy samej przejawem i sposobem informowania społeczeństwa o faktach historycznych, tylko subiektywną opinią pozwanego i jego własną oceną osoby powoda.Ta wypowiedź nie zawierała żadnych informacji o faktach, które każdy mógłby poddać ocenie korzystając z prawa do ich poznania.

Podsumowując, skoro pozwany nie udowodnił, że jego twierdzenia o nagannej postawie powoda były prawdziwe, a nie zwalnia go z odpowiedzialności podejrzenie o możliwość podjęcia przez powoda współpracy z organami SB wyprowadzone tylko na podstawie wnioskowania własnego i historyków, na których się powoływał, zważywszy sygnalizowane już motywy, jakimi się kierował sąd lustracyjny oceniając zagadnienie będące przedmiotem zainteresowania pozwanego i jego inkryminowanej wypowiedzi, winien pozwany usunąć skutki naruszenia dobra osobistego powoda, jakim jest jego dobre imię i cześć.Dlatego sąd apelacyjny w tym zakresie zmienił zaskarżony wyrok i nakazał pozwanemu złożenie oświadczenia określonej w wyroku treści. Z treści tego oświadczenia wyeliminował jednak stwierdzenie, że wypowiedź pozwanego dotyczyła okresu lat 70 - tych, bo takiego stwierdzenia w wypowiedzi pozwanego nie było.

Podstawę tego rozstrzygnięcia stanowił art. 386 § 1 kpc. Co się zaś tyczy roszczeń o charakterze majątkowym, to należy przypomnieć, a czego zdaje się nie zauważać apelacja, że prawomocnie oddalone zostało żądanie powoda zasądzenia na cel społeczny kwoty przewyższającej?10.000 zł. Uchylając, bowiem pierwszy z wyroków sądu okręgowego sąd apelacyjny uczynił to w zaskarżonym zakresie, a więc w części zasądzającej kwotę 10.000 zł. bo w pozostałej części sąd okręgowy powództwo oddalił, a powód tego rozstrzygnięcia nie zaskarżył. Wypada jednak przypomnieć, że utrwalony zdaje się być pogląd, który Sąd Apelacyjny podziela, iż pokrzywdzony może żądać kompensaty krzywdy od ponoszącego winę (por. wyrok SN z 17 marca 2006r., I CSK 81/2005, OSP 2007/3/30 i wyrok SN z 12 grudnia 2002r., V CKN 1581/00, OSNC 2004, nr 4, poz. 53). Zatem na ogólnych zasadach powód musi udowodnić, że ta przesłanka przyznania wspomnianej kompensaty jest spełniona. Jego, bowiem zgodnie z rozkładem ciężaru dowodu obciąża ta powinność (art. 6 kc). Powód tymczasem nie prowadził w tym kierunku żadnego postępowania, co więcej nie argumentował, jakie to okoliczności mają świadczyć o konieczności jej przyznania. Dlatego, a także zważywszy, że pozwany swoją wypowiedzią wpisywał się w toczącą się od dawna dyskusję na temat przeszłości powoda i korzystał z informacji osób prowadzących badania historyczne na temat powoda, żądanie zasądzenia na cel społeczny kwoty 10.000 zł. Sąd Apelacyjny uznał za niezasadne oddalając w tej części apelację (art. 385 kpc). W jego ocenie zamieszczenie publicznych przeprosin będzie stanowiło wystarczającą satysfakcję dla powoda i usunie we właściwy sposób skutki naruszenia jego dób osobistych. Pozwany sformułował inkryminowany zarzut pod adresem powoda w mediach publicznych (2 program TVP i TVN Fakty). Jego zniesławiająca wypowiedź dotarła, więc do nieograniczonego kręgu osób, niemożliwego do ustalenia. Dlatego usunięcie skutków naruszenia dóbr osobistych powoda będzie możliwe tylko wtedy, gdy przeprosiny pozwany złoży w taki sam sposób. Chodzi, bowiem o to, aby dotarły one do podobnego kręgu odbiorców obu programów telewizyjnych. Powinien je, zatem pozwany złożyć w taki sposób, w jaki została rozpowszechniona jego zniesławiająca powoda wypowiedź. Skoro zdecydował się jej udzielić mediom godził się, że zostanie wyemitowana na antenie telewizyjnej. Musiał się, zatem liczyć także z jej konsekwencjami, a tymi w przypadku postawienia zarzutu zniesławiającego jest konieczność jego odwołania i złożenia przeprosin. Zdaniem Sądu Apelacyjnego nie ma usprawiedliwionych powodów, aby ograniczyć skuteczność przeprosin ograniczając krąg ich odbiorców przez wybór innego, mniej dla pozwanego dotkliwego, sposobu ich ogłoszenia. Istotne jest, bowiem, aby naprawić skutki inkryminowanej wypowiedzi pozwanego, a to stać się może w możliwie największym stopniu, gdy satysfakcjonująca dla powoda będzie nie tylko treść przeprosin, ich forma, ale przede wszystkim możliwość dotarcia ich do takiego kręgu osób, który z założenia jest zbliżony do tego, który odbierał zniesławiającą wypowiedź pozwanego zawierającą zarzut agenturalnej przeszłości powoda. W ocenie Sądu Apelacyjnego tylko szczególne powody mogą zdecydować o odstąpieniu od omawianej proporcjonalności sposobu usunięcia skutków naruszenia dóbr osobistych do sposobu, w jaki doszło do tego naruszenia. Tych szczególnych powodów w tej sprawie nie ma. Dlatego Sąd Apelacyjny nakazał złożenie oświadczenia zawierającego przeprosiny powoda w mediach i programach, w których ukazała się wypowiedź pozwanego naruszająca dobra osobiste powoda. Zważywszy na wynik tego procesu, a więc to, że każda ze stron w części proces przegrała (pozwany co do roszczeń niemajątkowych, powód zaś związanych z nimi roszczeń majątkowych), uzasadnione było wzajemne zniesienie poniesionych kosztów procesu, o czym sąd apelacyjny orzekł na podstawie art. 100 kpc. Konsekwencją takiego rozstrzygnięcia było też oddalenie zażalenia pozwanego na rozstrzygnięcie o kosztach postępowania zawarte w zaskarżonym wyroku (art. 385 kpc w zw. z art. 397 § 2 kpc). Na oryginale właściwe we podpisy Za zgodność Kierownik Sekretariatu

Najpierw Gdańsk, potem Płock Wymiernym efektem katastrofalnej polityki energetycznej gabinetu Tuska jest osłabienie polskich koncernów naftowych oraz wstrzymanie wszystkich istotnych dla bezpieczeństwa paliwowego Polski inwestycji w logistykę naftową. Polityka Donalda Tuska zagraża bezpieczeństwu energetycznemu Europy Środkowo-Wschodniej. Sprzedaż Grupy Lotos Rosjanom uruchomi lawinę zmian w sektorze naftowym Polski, Litwy, Czech i Niemiec. Z końcem marca w gdańskiej rafinerii zakończyła się jedna z największych inwestycji w polskim sektorze energetycznym w ostatnich latach. Dzięki realizacji programu pod nazwą “10+” o wartości 5,5 mld złotych Grupa Lotos zwiększyła możliwości przerobu ropy naftowej z 6,0 do 10,5 mln ton rocznie. Rząd Donalda Tuska nie jest jednak zainteresowany prowadzeniem zgodnej z interesem Rzeczypospolitej polityki energetycznej, potwierdzając to zamiarem sprzedania na przełomie 2011 i 2012 roku kontrolowanego przez Skarb Państwa pakietu 53,19 proc. akcji gdańskiej rafinerii. Bilans “dokonań” koalicji PO – PSL w sektorze energetycznym w ciągu ostatnich 3,5 roku każe raczej postawić tezę, że gabinet Donalda Tuska, w przeciwieństwie do większości państw członkowskich Unii Europejskiej, nie jest zainteresowany kontrolą nad energetycznymi aktywami gwarantującymi bezpieczeństwo energetyczne państwa. Potencjalni “inwestorzy” swoje oferty na zakup aktywów Grupy Lotos mają złożyć do 29 kwietnia br. Nietrudno przewidzieć, że Rosjanie nie zmarnują takiej szansy i zrobią wszystko, by wyznaczony przez Kreml do tego zadania rosyjski koncern naftowy przejął w 2012 r. rafinerię w Gdańsku. Tym bardziej, że w skład Grupy Lotos wchodzi również istotna dla bezpieczeństwa energetycznego Polski spółka Petrobaltic, która prowadzi wydobycie surowca m.in. na Morzu Bałtyckim i na Morzu Północnym. Przejęcie gdańskiej rafinerii będzie pierwszym krokiem do operacji wrogiego przejęcia w niedalekiej przyszłości Polskiego Koncernu Naftowego Orlen z Płocka.

Naftowa ofensywa Kremla Jednym z podstawowych celów polityki energetycznej prowadzonej przez Kreml jest wspieranie ekspansji rosyjskich koncernów naftowych w Unii Europejskiej. Z tego powodu prezydent i premier Federacji Rosyjskiej osobiście aktywnie angażują się w przekonywanie premiera Tuska o słuszności sprzedaży rafinerii gdańskiej właśnie rosyjskiej spółce. Niestety paradoksalnie kryzys finansowy sprzyja przejmowaniu przez rosyjskie spółki aktywów paliwowych w Europie. Niektóre koncerny zachodnioeuropejskie wycofują się z unijnego rynku paliwowego właśnie ze względu na spadek rentowności sektora w czasie kryzysu finansowego. Przykładów nie trzeba szukać daleko. Jesienią 2010 r. rosyjski koncern naftowy uzyskał 11-procentowy udział w niemieckim rynku przerobu ropy naftowej, kupując od wenezuelskiego koncernu PdVSA udziały w pięciu rafineriach w Niemczech. Wcześniej inna rosyjska spółka związana z Kremlem, Surgutneftegaz, odkupiła od austriackiego koncernu ÖMV 21 proc. akcji w węgierskiej grupie MOL, Gazpromnieft przejął kontrolę nad serbskim koncernem NIS, a Łukoil nad chorwackim Crobenz. Rosjanie żywo zainteresowani są przejęciem rafinerii w Możejkach od PKN Orlen oraz zakupem gdańskiej Grupy Lotos. Jednakże gdańska spółka jest rentowna i po zakończonej modernizacji uważana jest za jedną z najnowocześniejszych rafinerii w Europie. Między innymi z tego powodu sprzedaż Grupy Lotos przez gabinet Donalda Tuska jest pod względem ekonomicznym zupełnie nieracjonalna. Ofensywie rosyjskich koncernów naftowych w Europie, które poprzez przejmowanie rafinerii i w następstwie tego prowadzenie dumpingowej polityki cenowej zwiększą swój udział rynkowy, towarzyszy konsekwentna realizacja projektów dywersyfikujących szlaki przesyłu rosyjskiej ropy naftowej do Europy. W październiku 2010 r. operator rosyjskich ropociągów Transnieft ogłosił zakończenie budowy drugiej nitki Baltic Pipeline System zwany projektem BPS-2. Za pośrednictwem dwóch nitek bałtyckiego systemu przesyłowego, słusznie nazywanego naftowym odpowiednikiem projektu Nord Stream, Rosjanie będą mogli eksportować przez terminale naftowe w Primorsku i Ust-Łudze ponad 100 mln ton ropy naftowej rocznie. Konsekwencją eksportu rosyjskiej ropy naftowej na rynki europejskie via Primorsk i Ust-Ługa będzie ograniczenie przesyłu surowca ropociągiem “Przyjaźń” biegnącym między innymi przez Białoruś i Polskę. Drugi ważny rosyjski projekt dywersyfikacyjny budowy ropociągu Burgas – Aleksandropolis, który umożliwiłby eksport surowca z ominięciem tureckich cieśnin, na razie na szczęście stanął w miejscu. To wielka szansa dla wskrzeszonego przez śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego projektu Odessa – Brody – Płock – Gdańsk, za pośrednictwem, którego ropa naftowa z regionu Morza Kaspijskiego trafiałaby do Polski i na rynek europejski. Niestety, rząd Tuska również ten projekt faktycznie zablokował, wspierając tym samym koncepcję strategicznej współpracy w sektorze naftowym z Rosjanami, łudząc się, że rosyjska ropa naftowa po wsze czasy będzie płynąć polskim odcinkiem “Przyjaźni”. Wymiernym efektem katastrofalnej polityki energetycznej gabinetu Tuska, a właściwie jej braku, jest osłabienie polskich koncernów naftowych oraz wstrzymanie wszystkich istotnych dla bezpieczeństwa paliwowego Polski inwestycji w logistykę naftową. Nietrudno przewidzieć scenariusz, w którym kilka dni po zakupie przez rosyjski koncern gdańskiej rafinerii na Białorusi będzie miała miejsce nagła “awaria” ropociągu “Przyjaźń”, co uniemożliwi przesył surowca do rafinerii w Płocku drogą lądową. Scenariusz “awarii” został już przecież przećwiczony na ropociągu birżańskim, za pośrednictwem, którego do 2006 r. do rafinerii w Możejkach trafiała rosyjska ropa. “Awaria” będzie pierwszym etapem przejmowania kontroli nad PKN Orlen, który dysponuje atrakcyjnymi aktywami z perspektywy politycznych interesów Kremla nie tylko w Polsce, ale również w Niemczech, Czechach i na Litwie. Sieć kilkuset stacji benzynowych PKN Orlen w Niemczech, rafinerie w Czechach i na Litwie na pewno staną się kolejnym celem rosyjskiej ekspansji naftowej. A być może gdańska rafineria funkcjonująca już pod zmienioną nazwą, np. Gazpromnieft Gdańsk, w mieście, w którym narodziła się “Solidarność”, stanie się kluczowym instrumentem w projekcie przejmowania kontroli nad płockim PKN Orlen.

Najpierw gaz, teraz nafta Premiera Tuska cechuje, bowiem nadzwyczajna konsekwencja rozmontowywania projektów energetycznych, która w perspektywie kilku lat mogłaby zapewnić długo wyczekiwane bezpieczeństwo energetyczne Polski w sektorze gazowym i naftowym. Polityka koalicji PO – PSL jest – oczywiście przypadkowo – całkowicie zbieżna z interesami gospodarczymi i politycznymi Federacji Rosyjskiej, która, wykorzystując surowce energetyczne, utrwala od 2003 r. swoje polityczne wpływy w Europie. Donald Tusk konsekwentnie “rusyfikuje” polską energetykę. Najpierw w 2010 r. wypełnił wszystkie postulaty Kremla, akceptując arcyniekorzystną dla bezpieczeństwa energetycznego państwa umowę gazową. W jej wyniku Polska faktycznie straciła kontrolę nad gazociągiem jamalskim i w jeszcze większym stopniu uzależniła się od rosyjskiego gazu, który Polaków kosztuje, co najmniej 60 USD więcej za 1000 m sześc. aniżeli odbiorcę niemieckiego. Warto przypomnieć, że Donald Tusk zaakceptował kilka miesięcy temu stan, w którym Polska rocznie płaci blisko 2 mld (sic!) złotych więcej za tę samą ilość surowca, co Niemcy, nie zarabia ani złotówki na przesyle 30 mld m sześc. gazu przez własne terytorium i do tego rezygnuje z 1 mld zł zaległych opłat za przesył gazu przez Polskę w latach 2006-2009 przez Gazprom. Warto przypomnieć, że to właśnie w dniu podpisania nowej umowy gazowej z Kremlem rozpoczęły się negocjacje w sprawie przejęcia Grupy Lotos. Kolejną kompromitacją Donalda Tuska jest bierność rządu w sprawie zablokowania przez Niemcy i Rosję możliwości rozbudowy portów w Szczecinie i Świnoujściu. Dzisiaj natomiast premier Tusk przygotowuje medialne przedpole do sprzedaży Grupy Lotos wskazanemu przez Kreml rosyjskiemu koncernowi. Słowa Donalda Tuska o braku ideologicznej przesłanki, by mówić kategorycznie “nie” inwestorowi z Rosji, który chce przejąć kontrolę nad drugą, co do wielkości polską rafinerią, trudno interpretować inaczej aniżeli danie zielonego światła dla przejęcia przez Kreml kontroli nad gdańską Grupą Lotos. Polski premier popadł w swego rodzaju propagandową schizofrenię i przestał już kontrolować logikę swoich publicznych wypowiedzi. W tym samym czasie, kiedy uzasadniał sprzedaż Grupy Lotos, która jako jedyna polska spółka naftowa kontrolowana przez Skarb Państwa prowadzi ważne projekty wydobywcze węglowodorów, na konferencji poświęconej wydobyciu gazu łupkowego zapewniał, że priorytetem państwa jest… poszukiwanie surowców energetycznych w Polsce. Reakcja na te słowa była natychmiastowa. “Nie możemy być narodem, który nie ma niczego. Naród, który na własnym terytorium nie ma właściwie żadnych podmiotów gospodarczych, jako własnych, jest narodem bardzo słabym. Działanie w kierunku tej słabości jest czymś w najwyższym stopniu nagannym” – tymi słowami prezes PiS Jarosław Kaczyński skomentował plan sprzedaży Grupy Lotos, zapowiadając jednocześnie złożenie wniosku do laski marszałkowskiej o odwołanie Aleksandra Grada z funkcji ministra Skarbu Państwa. Choć w sytuacji, w której zagrożone jest bezpieczeństwo energetyczne Rzeczypospolitej, zmienić należałoby nie ministra Skarbu Państwa, ale prezesa Rady Ministrów. Jednak przy braku większości zdolnej do poparcia wniosku o konstruktywne wotum nieufności jedyną szansą zatrzymania destrukcyjnej dla interesów Polski polityki premiera Tuska będą październikowe wybory parlamentarne. Do tego czasu pozostaje mieć nadzieję, że słuszne pomysły, jak np. Inicjatywa Ustawodawcza PolskiLotos (www.polskilotos.pl), której komitet przygotował obywatelski projekt ustawy o zachowaniu przez państwo polskie większościowego pakietu akcji Grupy Lotos SA i zamierza zbierać podpisy od osób popierających ten projekt, zmobilizują opinię publiczną przeciw niebezpiecznej “budżetowej” wyprzedaży polskich aktywów energetycznych przez koalicję PO – PSL. W innym przypadku gdańszczanie już za kilkanaście miesięcy będą kibicować na nowym stadionie Baltic Arena piłkarzom Lechii Gdańsk grającym z napisem na koszulkach “Gazpromnieft Gdańsk”. Janusz Kowalski

Ślązacy z Biedronki Mieć opozycję, która nie potrafi przedstawić spójnej i wiarygodnej alternatywy dla działań władzy – to bardzo źle. Ale mieć jeszcze i władzę, która nie umie nic poza odwracaniem każdego słowa opozycji – to tragedia. Szczególnie, gdy władza ta obejmuje też sterujące emocjami wyborców media elektroniczne. Polska debata publiczna jest na dnie. Wydarzenia tak brzemienne w skutki, jak wprowadzenie Polski do zagadkowej strefy euro-bis, przechodzą równie niezauważone, jak niegdyś „pakt trzech czarnych orłów”. Zbyt szczelnie wypełniła, bowiem eter gromada małp przedrzeźniających każde słowo Jarosława Kaczyńskiego. Obraził Gabon! Obraził Kaszubów! – serwują nam, co dzień rozrechotani od rana prezenterzy i zapraszani przez nich „eksperci”. Na tej fali liczni odpasieni osobnicy w markowych garniturach zapewniali nas niedawno, że oni też robią zakupy w Biedronce. Teraz ci wczorajsi klienci dyskontów rzucili się deklarować, że w spisie powszechnym podadzą „narodowość śląską”, choć są skądinąd, ale „dla solidarności”. To już jest nie tylko do bólu groteskowe. To jest po prostu groźne. Są sprawy wymagające nieco więcej rozumu, niż tylko robić wszystko na przekór Kaczyńskiemu. Jeśli tego rozumu brak, to może lepiej się przymknąć.

Mądrze przeprowadzona regionalizacja państwa mogłaby je wzmocnić, i z perspektywy Warszawy nawet wskazane by było, żeby zamiast podatników z całej Polski dotowaniem śląskich kopalń obciążyć pana Gorzelika. Ale „naród śląski” istnieje tak samo jak naród mazowiecki czy kujawsko-pomorski. Agresywna retoryka separatystów może tylko stworzyć nowe problemy i zaognić stare, – ale na pewno niczego nie rozwiąże. Tych, którzy rzucają się ich wspierać, aby tylko na złość Kaczyńskiemu, proszę – puknijcie się w głowy, póki czas. RAZ

Kariery w II RP Wyobraźmy sobie, iż II wojna światowa nie wybucha i nadal jest II RP. Kim byliby w niej niektórzy obecni celebryci i politycy? 

Adam Szechter został członkiem Komunistycznej Partii Polski, aresztowany za „"próbę zmiany przemocą ustroju Państwa Polskiego i zastąpienia go ustrojem komunistycznym”, skazany na 8 lat więzienia, karę odbywał w więzieniu na Świętym Krzyżu. Po odbyciu kary wyjechał do Palestyny, gdzie z  Heleną Chaber, Janem Grossem, Sewerynem Blumsztajnem i Ernestem Wilkierem założył gazetę „Nowy Przegląd”, która nawoływała do wprowadzenia ustroju komunistycznego w Palestynie. Gazeta została przez władze zamknięta, a członkowie redakcji aresztowani. Obecnie oczekują w więzieniu na proces.

Jerzy Urbach wyjechał do Palestyny, gdzie zaczął wydawać pornograficzne pismo. Wkrótce został jednak aresztowany i skazany na kilkuletnie więzienie za deprawowanie nieletnich. Obecnie przebywa w jednym z kibuców.

Monika Olejnik została szefową skupu surowców wtórnych w Łomiankach.

Tomasz Lis jest gazeciarzem w Poznaniu. W wolnych chwilach rysuje graffitti na murach cmentarnych.

Janina Paradowska pracuje w szalecie publicznym w Nowej Hucie, jest też aktywną działaczką prokomunistycznych związków zawodowych.

Jakub Wojewódzki i Michał Figurski zostali gwiazdami filmów produkowanych przez Frau Orlovsky.

Andrzej Wajda sprzedawał oleodruki na jarmarkach, potem z żona Krystyną założył wędrowny teatrzyk kukiełkowy. Obecnie mieszka w przytułku prowadzonym przez ks. Oleksego w Krakowie.

Wisława Szymborska jest emerytowaną pracownicą poczty w Krakowie. W latach 50. opublikowała jeden niewielki tomik poezji, który nie zyskał – poza Związkiem Sowieckim – większego uznania.

Wojciech Sadurski – został sekretarzem powiatowej organizacji Stronnictwa Ludowego, jest też redaktorem pisma „Echa Końskiejwoli” oraz aktorem teatru amatorskiego.

Wojciech Jaruzelski został członkiem ONR, jednak po zwerbowaniu przez „dwójkę” zaprzestał politycznej aktywności i osiadł w majątku w Kurowie.

Grzegorz Schetyna został lokalnym politykiem niemieckiej SPD.

Donald Tusk wyjechał do Berlina, gdzie z Vincentem Rostowskim oraz Ewą Kopacz założył piramidę finansową, obiecującą niemieckim emerytom gigantyczne odsetki. Obecnie oczekuje na proces w berlińskim areszcie.

Janusz Palikot został bimbrownikiem. Za publiczne obnażanie się został skazany na 100 batów. Kara została wykonana na rynku w Biłgoraju.

Stefan Konstanty Myszkiewicz-Niesiołowski próbował dokonać genetycznej syntezy muchy i skunksa. Uznał się za nowe wcielenie Darwina. Obecnie przebywa w szpitalu w Drewnicy, w jednej sali z Romanem Giertychem – znanym tropicielem spisków żydowsko-masońskich na Księżycu. Obaj pozostają pod troskliwą opieką dr Klicha.

Joanna Senyszyn została treserką szympansów, albo odwrotnie, w objazdowym cyrku. Jej pomocnikiem jest Kazimierz Kuc.

Lech Bolesław Wałęsa jest elektrykiem w Łochocinie oraz współpracownikiem „dwójki”.

Bronisław Geremek został rabinem w Lewartowie.

Aleksander Kwaśniewski był nauczycielem szkoły wiejskiej, jednak został zwolniony dyscyplinarnie w wyniku nadużywania filipińskiej nalewki.

Bronisław Komorowski przez wiele lat brał udział w nagonkach. Za długoletnią pracę został nagrodzony przez dziedzica funkcją gajowego w Ruskiej Budzie.

Władysław Bartoszewski został hodowcą szynszyli.

Ryszard Kalisz został zwycięzcą konkursu Gigamister. W nagrodę został zatrudniony w cyrku.

Mariusz Walter jest szefem wydziału propagandy KC KPZR, a Włodzimierz Cimoszewicz wysokim oficerem tamtejszych służb tajnej policji.

Antoni Macierewicz został komendantem Policji Państwowej.

Romuald Szeremietiew jest emerytowanym generałem WP.

Jarosław i Lech Kaczyńscy zostali twórcami nowej kodyfikacji Kodeksu karnego, wprowadzającego wysokie kary za liczne przestępstwa.

Bronisław Wildstein jest redaktorem naczelnym „Rzeczypospolitej”, Grzegorz Braun prezesem TVP SA, a Krzysztof Skowroński Polskiego Radia.

Jerzy Targalski jest szefem Instytutu Naukowo-Badawczego Europy Wschodniej.

Teresa Bochwic jest rektorem Uniwersytetu Warszawskiego.

W rejestrze skazanych odnalazłem m.in.: Mirosława D. ps. „Biały Nosek”, Pawła G. ps. „Cieć”, Hannę G. ps. „Bufetowa”, Julię P. ps. „Dorsz”,  Mieczysława W. ps. „Mietek”, Andrzeja L. ps. „Bokser”, Renatę B. ps. „Owies”, Zbigniew C. ps. „Grabarz”, Andrzeja C. ps. „Lewis”, Aleksandra G. ps. „Katarczyk”, Tadeusza I. ps. „Tyłek”, Mirosława S. ps. „Hindenburg”, Jana W. ps. „Łajdak” oraz Marcina R. ps. „Pędzący Królik”.

Autor został szefem, założonej przez dziadka firmy Pol-GUM, produkującej opony do samochodów. W wolnych chwilach pisze artykuły historyczne do pism Instytutu Józefa Piłsudskiego poświęconego badaniu najnowszej historii Polski, którego dyrektorem naukowym jest prof. Marek Gałęzowski, a prezesem prof. Jerzy Bukowski. O innym osobach dostępne źródła milczą. Może, ktoś z drogich czytelników wie, jaką karierę zrobili inni „nasi” bohaterowie. 

Godziemba - blog

Podręcznik Szkoleniowy Syjonistyczny Projekt 2009The Zionist Project Training Manual 2009
http://whitewraithe.wordpress.com/the-zionist-project-training-manual-2009/
The Israel Project’ [Projekt Izrael], amerykańska grupa obrońców medialnych, przedstawiła uaktualniony podręcznik szkoleniowy, którego celem jest udzielanie pomocy światowemu ruchowi syjonistycznemu w wygraniu wojny propagandowej, zachowaniu jego nieuczciwych zdobyczy terytorialnych i przekonaniu międzynarodowej opinii publicznej, by zaakceptowała jego zbrodnie, jako konieczne i zgodne ze „wspólnymi wartościami” Izraela i cywilizowanego Zachodu.

Jest to sprytny dokument Podręcznik uczy, jak uzasadniać rzezie, czystki etniczne, kradzież ziemi, okrucieństwo i rażące lekceważenie międzynarodowego prawa i rezolucji ONZ, żeby to wszystko pachniało słodko z liberalnym pryśnięciem w aerozolu przekonującego języka. Ma na celu oszukanie nas, ignoranckich i naiwnych Amerykanów i Europejczyków, byśmy uwierzyli, że ​​tak naprawdę mamy wspólne wartości z rasistowskim reżimem w Izraelu i że dlatego jego obrzydliwe zachowanie zasługuje na nasze wsparcie.

Izrael spodziewa się PR-owskiej rzezi Z drugiej strony – władze Autonomii Palestyńskiej i OWP – nie podchodzą do komunikacji poważnie i zaniedbały skorygowanie izraelskich przekrętów. Są szczęśliwe, jak się wydaje, z panoszenia się jednostronnej narracji Izraela, co oczywiście sprawia, że ​​to zadanie jest dla Izraela o wiele łatwiejsze. Ta ostatnia ofensywa propagandowa jest potencjalnym ‘coup de grace,’ którego celem jest wykończenie dręczonych Palestyńczyków. Podręcznik ten będzie z pewnością służył, jako podstawa komunikacji dla armii cyber-grafomanów, których rekrutuje izraelskie Ministerstwo Brudnych Sztuczek, w celu rozpowszechniania syjonistycznej trucizny w internecie. Bardzo ważny jest tu cytat na początku: „Pamiętaj, że nie liczy się to, co mówisz, lecz to, co ludzie słyszą.”

Sprawa najważniejsza: demonizacja Hamasu Celem licznych przekazów zawartych w podręczniku jest masowa perswazja, przede wszystkim w Ameryce, ale również w W. Brytanii. Od początku strategią jest odizolowanie demokratycznie wybranego Hamasu i ograbienie z praw człowieka ruchu oporu i ludności palestyńskiej…. „Wyraźnie rozróżniaj Palestyńczyków od Hamasu. Istnieje bezpośrednie i jasne rozróżnienie między empatią Amerykanów do Palestyńczyków i pogardą, jaką czują bezpośrednio wobec palestyńskich przywódców. Hamas jest organizacją terrorystyczną – Amerykanie już to wiedzą. Ale jeśli to brzmi jakbyś atakował palestyński naród (nawet, jeśli wybrał Hamas), a nie jego przywódców, stracisz ich poparcie społeczne. W tej chwili wielu Amerykanów solidaryzuje się z losem Palestyńczyków, i to współczucie wzrośnie, jeśli nie uda ci się zróżnicować narodu od jego przywódców.”

Los Palestyńczyków pod okupacją Izraela wywoływał niepokój międzynarodowy dużo wcześniej zanim pojawił się Hamas. Ale już znamy to lekceważenie przywódców. My gardziliśmy Bushem i Blairem i musieliśmy rozróżniać ich od ich narodów. Teraz musimy zrobić to samo z Barackiem Obamą i Gordonem Brownem. Jesteśmy zmęczeni koniecznością takiego samego rozróżniania między Izraelczykami i ich strasznymi przywódcami, których produkują. „Izrael ma prawo do obrony granic: ponad trzy lata od historii przemocy i wycofania się Izraela z Gazy i części Zachodniego Brzegu, Amerykanie mieli czas na zrozumienie sytuacji i sformułowania opinii. Ogólny obraz: oni uważają, że kierownictwo Hamasu w Strefie Gazy uczyniło Izrael i region mniej bezpiecznymi, choć niektórzy są bardziej otwarci na to, co postrzegają, jako umiarkowane podejście do Zachodniego Brzegu przez Mahmuda Abbasa. Na podstawie tych doświadczeń, są skłonni przyznać Izraelowi większą swobodę w opieraniu się wezwaniu do nadawania większych terenów za większy pokój.”

Tutaj widzimy wyraźnie motyw demonizowania Hamasu …. Izrael chce więcej swobody w dalszej kradzieży ziemi i innych działaniach przestępczych. „Jeśli… Jeśli… Jeśli… to wtedy”: Zmuśmy Hamas, aby zrobił pierwszy krok na rzecz pokoju za pomocą Jeśli (i nie zapomnijmy zakończyć twardo, a następnie pokazać, że Izrael jest gotowym partnerem w układzie pokojowym). „Jeśli Hamas się zreformuje … Jeśli Hamas uzna nasze prawo do istnienia … Jeśli Hamas zrezygnuje z terroryzmu … Jeśli Hamas poprze międzynarodowe porozumienia pokojowe … to jesteśmy gotowi na pokój dzisiaj.” Jak nierozgarnięty możesz być? Zastąpmy Izrael Hamasem.

Wyrazy, które odnoszą skutek Podręcznik podaje liczne przykłady „skutecznych wyrazów” – rzekomo. „Wiemy, że Palestyńczycy zasługują na liderów, którzy zadbają o dobre samopoczucie swojego narodu, którzy nie wezmą setek milionów dolarów na pomoc z Ameryki i Europy, i ulokują je w szwajcarskich bankach, i wykorzystają je na wsparcie terroru zamiast pokoju.” Nie wspomina się tu o miliardach dolarów z amerykańskich podatków, które Izrael wydaje na amunicję w celu zniszczenia i wyparowania swoich sąsiadów. „Pokój jest osiągalny jedynie z przeciwnikami, którzy chcą go z tobą zawrzeć. Organizacje terrorystyczne takie jak wspierane przez Iran Hezbollah, Hamas islamski Dżihad, są z definicji przeciwne pokojowemu współistnieniu i zdecydowane nie dopuścić do pojednania. Więc pytam, jak można negocjować z tymi, którzy chcą cię zniszczyć?” Hamas i Hezbollah uważane są za terrorystów tylko przez Biały Dom i Tel Awiw i amerykańsko-izraelskie pionki powiewające flagą w Westminster i gdzie indziej. W Rozkazie Wykonawczym 13224 – blokującym własność i zakazującym transakcji z osobami, które dokonują, grożą popełnieniem lub wspierają terroryzm – Bush użył tego określenia: „Termin ‘terroryzm’ oznacza działalność, która – (i) obejmuje akt przemocy lub akt niebezpieczny dla życia ludzkiego, mienia lub infrastruktury oraz (ii) wydaje się być zamierzona – (A) do zastraszania czy zniewalania ludności cywilnej; (B) wpływu na politykę rządu poprzez zastraszenie lub wymuszenie, lub (C) wpływ na postępowanie rządu przez masowe niszczenie, zabójstwa, porwania lub branie zakładników.”

Definicja ta idealnie opisuje działania USA i Izraela. „Nigdy nie ma żadnego uzasadnienia dla zamierzonej rzezi niewinnych kobiet i dzieci. Nigdy.. jest jedna podstawowa zasada, z którą zgadzają się wszystkie narody we wszystkich częściach świata: cywilizowane narody nie kierują celownika na niewinne kobiety i dzieci z zamiarem zabicia ich.”

Mądre słowa, tylko jak się mają w odniesieniu do Izraela, który ostatnio zabił w Gazie 320 dzieci i 773 cywilów, w tym 109 kobiet? Od początku drugiej intifady (powstanie przeciwko izraelskiej okupacji) w 2000 roku do końca ubiegłego roku, Izrael zabił 4,936 Palestyńczyków w ich ojczyźnie, łącznie z 952 dziećmi, jak mówi izraelska organizacja praw człowieka B’Tselem. W tym samym okresie Palestyńczycy zabili 490 Izraelczyków, w tym 84 dzieci.

Więc współczynnik zgonów Izraela wynosi tu, co najmniej 10 do 1 i rośnie od blitzkrieg na Gazę. Palestyńczycy też mają prawo się bronić. Hamas był popularnym wyborem Palestyńczyków w ostatnich wyborach i na mocy prawa międzynarodowego ma uprawnienia do chwycenia za broń przeciwko nielegalnemu okupantowi i najeźdźcy. A jeśli jest wspierany przez Iran, to, co z tego? Izrael jest hojnie finansowany i zaopatrzony przez USA. Oto fragment jego „przemówienia o pomocy wojskowej”… „Izrael zwraca się z ​​wnioskiem o pomoc wojskową ze względu na samoobronę. Jako demokracja, mają prawo i obowiązek chronić naszych granic. Jako demokracja, mają prawo i obowiązek chronić swoich obywateli. Izrael nie prosi amerykańskich żołnierzy do swojej ochrony. Nie prosi o jednego amerykańskiego żołnierza w celu ochrony swoich granic. On tylko prosi o fundusze na swoją obronę. Potrzebuje sprzętu, by jego wojsko mogło zapewnić bezpieczeństwo ludności cywilnej w tym narastającym konflikcie z wrogami demokracji. Nie prosił o to, aby nasze państwo zostało ustanowione w zasięgu irańskich rakiet. Nie prosił o ty, by jego naród stał się punktem odniesienia dla religijnych ekstremistów, którzy wypowiedzieli wojnę Zachodowi i demokracji. Ale on jest i potrzebuje waszej pomocy.”

A oto uzasadnienie tego …. „Amerykanie uważają, że zasadniczo demokracja ma prawo do ochrony swoich obywateli i jej granic. I choć Amerykanie nie chcą zwiększenia pomocy zagranicznej w czasie znacznego deficytu budżetowego i bolesnych cięć w wydatkach, jest jeden i tylko jeden argument korzystny dla Izraela (w czterech prostych krokach):

1) Jako demokracja, Izrael ma prawo i obowiązek bronić swoich granic i swoich obywateli.
2) Grupy terrorystyczne, w tym wspierane przez Iran Hezbollah i Hamas, w dalszym ciągu stwarzają bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa Izraela i wielokrotnie odbierały życie niewinnym Izraelczykom.

3) Izrael jest jednym i jedynym prawdziwym sojusznikiem Ameryki w regionie. W tych szczególnie niestabilnych i niebezpiecznych czasach, Izrael nie powinien być zmuszony by robić to w pojedynkę.
4) Z pomocą finansową Ameryki, Izrael może bronić swoich granic, chronić ludność i zapewniać nieocenioną pomoc dla amerykańskiego wysiłku w wojnie z terroryzmem.”

To oczywiste, że Amerykanie nie wierzą w demokrację na tyle, by pozwolić się rozwijać palestyńskiej demokracji. „Kiedy skończy się terror, Izrael nie będzie już potrzebował kwestionowanych przejść do kontroli towarów i osób. Gdy skończy się terror nie będziemy już potrzebować muru bezpieczeństwa.”

Nie ma żadnych rakiet pochodzących z Zachodniego Brzegu, dlaczego więc mur bezpieczeństwa stoi nadal – i ciągle jest budowany? Dlaczego wojska okupacyjne są tam nadal? Dlaczego ciągle są tam setki punktów kontrolnych? Dlaczego Izrael nadal kradnie ziemię, demoluje palestyńskie domy i buduje żydowskie osiedla? „Przypominajcie ludziom – bez przerwy, – że Izrael chce pokoju. Powód pierwszy:, Jeśli Amerykanie nie widzą nadziei na pokój, jeśli widzą tylko kontynuację trwającego 2000 lat odcinka ‘Family Feud’ [Wojna rodzinna] – Amerykanie nie będą chcieli by rząd wydawał dolary z podatków czy prezydent używał swojej siły przebicia w pomocy dla Izraela. Powód drugi: mówca, który jest postrzegany, jako opowiadający się najbardziej za pokojem wygrywa debatę. Każdym razem kiedy ktoś broni pokoju, reakcja jest pozytywna. Jeśli chcesz odzyskać przewagę w PR, pokój powinien stanowić sedno każdego twojego przekazu.”

Izrael nie chce pokoju. Nigdy nie wypełnił swoich zobowiązań wynikających z porozumienia pokojowego. Każde działanie jest ukierunkowane na utrzymanie konfliktu dotąd, aż Izraelczycy przejmą tyle ziemi i ustanowią tyle „faktów na miejscu” – dla Żydów tylko osiedla, drogi, odłączone palestyńskie bantustany – by mogli wyrysować mapę odpowiadającą ich programowi ekspansji i okupację uczynić stałą. „Izraelczycy dokonali bolesnych wyrzeczeń i zaryzykowali szansę dla pokoju. Dobrowolnie usunęli ponad 9,000 osadników ze Strefy Gazy i części Zachodniego Brzegu, opuszczając domy, szkoły, firmy i miejsca kultu, w nadziei na odnowienie procesu pokojowego. Mimo dołożenia starań na rzecz pokoju poprzez wycofanie się z Gazy, Izrael nadal boryka się z atakami terrorystycznymi, w tym rakietowymi i rozstrzeliwaniem niewinnych Izraelczyków z przejeżdżających aut. Izrael wie, że dla trwałego pokoju, musi być wolny od terroryzmu i żyć wewnątrz nienaruszalnych granic.”

Izrael nigdy niczego nie opuścił. Nadal okupuje przestrzeń powietrzną Gazy, wody przybrzeżne i eter, oraz kontroluje wszystkie granice, z wyjątkiem Rafah, gdzie jednak stosuje weto. Izrael trzyma Strefę Gazy w imadle, co niszczy gospodarkę małej enklawy, głodzi jej 1.5 mln obywateli i stwarza ogromny kryzys humanitarny, usiłując rzucić wybrany rząd na kolana. „Przedstawiaj bezpośrednie analogie między Izraelem i USA – w tym konieczność obrony przed terroryzmem …. Im bardziej skupisz się na podobieństwach między Izraelem i USA, tym bardziej prawdopodobne jest, że zdobędziesz poparcie tych, którzy są neutralni. Istotnie, Izrael jest ważnym sojusznikiem Ameryki w wojnie z terroryzmem, i boryka się z wieloma takimi samymi wyzwaniami jak Ameryka w kwestii ochrony swoich obywateli.”

Zwróć uwagę na to, że strategia Izraela jest prawie całkowicie uzależniona od fałszywych idei, że są ofiarami terroru, a kraje zachodnie muszą solidaryzować się z Izraelem dla wzajemnej ochrony. Na szczęście, rozsądni ludzie zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, kim naprawdę są terroryści. Na pewno teraz jest oczywiste, że pokazywanie analogii między Izraelem i Ameryką służy jedynie zwiększeniu nienawiści świata do Ameryki. Obywatele USA muszą zdać sobie z tego sprawę, a obywatele brytyjscy powinni uniknąć wpadnięcia w tę samą pułapkę.

Wprowadzaj „podstawowe wartości” i powtarzaj je w kółko … „Język Izraela jest językiem Ameryki: „demokracja,” „wolność,” ” bezpieczeństwo” i „pokój.” Te cztery słowa stanowią podstawę amerykańskiego systemu politycznego, gospodarczego, społecznego i kulturowego, i to one powinny być powtarzane tak często, jak to możliwe, gdyż brzmią znajomo dla praktycznie każdego Amerykanina.” Skoro są tak biegli w tym języku, to, dlaczego Izrael nie uznaje prawa swych sąsiadów do demokracji, wolności, bezpieczeństwa i pokoju i zakończenia militarnej opresji?

„Prosto mówiąc, gdy dojdziesz do punktu powtarzania tego samego przekazu w kółko tyle razy, że myślisz, że ​​robi ci się niedobrze, to właśnie wtedy społeczeństwo będzie się obudzić i powie ‘Hej, ten człowiek może mówić mi coś interesującego!’ Ale nie pomyl przekazu z faktami …. „

Nigdy nie pozwól, by fakty były przeszkodą dobrego przekazu! „Jak może obecne przywództwo palestyńskie szczerze powiedzieć, że będzie dążyć do pokoju, skoro poprzednie odrzuciło ofertę utworzenia państwa palestyńskiego zaledwie kilka lat temu, a teraz odmawia wywiązania się ze swoich obowiązków określonych w „mapie drogowej”?

To musi być odniesienie do tzw. „hojnej oferty” Baraka, kolejnego z mitów, który Izraelczycy kochają sprzedawać. Zachodni Brzeg i Strefa Gazy, zajęte przez Izrael w 1967 roku i od tego czasu okupowane, zawierają tylko 22% przedrozbiorowej Palestyny. Kiedy Palestyńczycy podpisali porozumienie w Oslo w 1993 r., zgodzili się przyjąć 22% i uznać Izrael w granicach „zielonej linii” (tj. linii zawieszenia broni z 1949 r., ustanowionej po wojnie arabsko-izraelskiej). Przyznanie 78% ziemi, która była pierwotnie ich, było zadziwiającym kompromisem ze strony Palestyńczyków. Ale to nie wystarczyło chciwemu Barakowi. Jego „hojna oferta” wymagała włączenia 69 izraelskich osiedli w pozostałej 22% reszcie. Było to wyraźnie widać na mapie, że te blokowiska stanowiły niemożliwe granice i już poważnie zakłócały życie Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu. Barak zażądał także, by terytoria palestyńskie zostały objęte „tymczasową kontrolą Izraela, „co oznaczało izraelskie wojsko i kontrolę administracyjną na czas nieokreślony. „Hojna oferta” dawała również Izraelowi kontrolę wszystkich przejść granicznych nowego państwa palestyńskiego. Które państwo na świecie zgodziłoby się na to? Nie do zaakceptowania oferta Baraka, wykazana na mapie, została ukryta przez sieć propagandy. Słuchaj Później, w Tabie, Barak pokazał zmienioną mapę, ale wycofał ją po porażce wyborczej. Nie wierz mojemu słowu – fakty są dobrze udokumentowane i wyjaśnione przez organizacje takie jak Gush Shalom. „Dlaczego świat milczy o napisanych, głośnych celach określonych przez Hamas?” Dlaczego świat milczy o napisanych, określonych celach rasistowskiego reżimu i jego partii politycznych? Przeczytaj ich manifest. „W dobrej komunikacji nie chodzi o umiejętność wyrecytowania każdego faktu z długiej historii konfliktu arabsko-izraelskiego. Chodzi tu o wskazanie kilku podstawowych zasad wspólnych wartości, takich jak demokracja i wolność, i powtarzanie ich w kółko …. Musisz zacząć, z empatią dla obu stron, przypominać słuchaczom, że Izrael chce pokoju, a następnie powtarzać przekaz o demokracji, wolności i pokoju w kółko …. musimy powtarzać ten przekaz, średnio, dziesięć razy by był skuteczny.”

Czy demokracja jest wspólną wartością? Izrael jest technokracją. Czy wolność jest wspólną wartością? Świat nadal czeka by Izrael pozwolił Palestyńczykom na wolność. „Sytuacja na Bliskim Wschodzie może być skomplikowana, ale wszystkie strony powinny przyjąć podstawową zasadę: najpierw pokój, potem granice polityczne.”

Wyrzec się oporu będąc nadal pod butem izraelskiego okupanta? Prawidłowym podejściem dla społeczności międzynarodowej jest najpierw naciskanie, by Izrael przestrzegał prawo międzynarodowe i liczne rezolucje ONZ, które lekceważąco ignorował. Granice są już określone. Niezależnie od kwestii pozostałych do rozstrzygnięcia, Palestyńczycy nie powinni negocjować pod okupacją lub przymusem.

Rakiety, bomby i okropności językiem pokoju „Najważniejsze: Co się stanie jeśli nie uda nam się przekonać świata, by zależało mu na tym, żeby izraelscy rodzice na południu kraju musieli dosłownie chować się przed rakietami, kiedy rano odwożą dzieci do przedszkola? Co się stanie, gdy świat pozwoli Iranowi, największemu na świecie państwowemu sponsorowi terroryzmu, uzyskać broń jądrową? Co się stanie, gdy zła prasa o Izraelu spowoduje, że obywatele amerykańscy poproszą [ich] rząd by odwrócił się od Izraela? Dlaczego tak bardzo zależy mi na powodzeniu waszych wysiłków w komunikacji? Zależy mi, bo nigdy nie chcę żeby nasze dzieci przeżyły to, co moja rodzina i twoja przeżyła w czasie holokaustu.” Tylko jedna z 500 prowizorycznych rakiet Qassam powoduje ofiary śmiertelne, małe piwo w porównaniu ze zniszczeniami i rzezią spowodowanymi najnowszymi rakietami Izraela wycelowanymi na Gazę. Jak to wygląda, gdy Palestyńczycy są zmuszeni płacić wysoką cenę za holocaust w Europie? A jak bardzo Izrael dba o dokonywany przez siebie palestyński holokaust? Podręcznik podaje długi słowniczek terminów. Oto przykład… „Celowe odpalanie rakiet w ludność cywilną”: Połącz terrorystyczny motyw z cywilną wizualizacją i masz doskonały przykład tego, z czym miał do czynienia Izrael w Strefie Gazy i Libanie. Szczególnie w odniesieniu do ataków rakietowych, ale przydatny dla każdego rodzaju ataków terrorystycznych, celowe jest właściwym słowem do wykorzystania w połączeniu z motywem stojącym za atakami. Jest to dużo lepsze niż opisywanie ataków, jako „przypadkowe.” Izraelczycy wiedzą wszystko o bombardowaniu celów cywilnych. I są ostrożni, aby nie wspomnieć, że Sderot, do niedawna jedyne izraelskie miasto w zasięgu rakiet z Gazy, jest zbudowane na ruinach wyczyszczonych etnicznie palestyńskich wsi, których mieszkańców żydowscy terroryści zmusili do opuszczenia domów. Podręcznik propagandowy, liczący 116 stron, jest nieprzyjemnym dziełem, które omawia wiele kompromitujących technik stosowanych przez przemysł reklamowy, zanim w celu ochrony społeczeństwa wprowadzono standardy uczciwości, przyzwoitości i rzetelności. I służy do podważenia mądrych słów o niezbywalnych prawach gwarantowanych przez ONZ i cywilizowane państwa świata wszystkim narodom, w tym Palestyńczykom. Kiedy musisz zginać się tak nisko, po prostu nie masz sprawy. Każdy powinien pamiętać następujące słowa, napisane prawie 61 lat temu: „Przeto Zgromadzenie Ogólne ogłasza uroczyście niniejszą Powszechną Deklarację Praw Człowieka jako wspólny najwyższy cel wszystkich ludów i wszystkich narodów, aby wszyscy ludzie i wszystkie organy społeczeństwa – mając stale w pamięci niniejszą Deklarację – dążyły w drodze nauczania i wychowywania do rozwijania poszanowania tych praw i wolności i aby zapewniły za pomocą postępowych środków o zasięgu krajowym i międzynarodowym powszechne i skuteczne uznanie i stosowanie tej Deklaracji zarówno wśród narodów Państw Członkowskich, jak i wśród narodów zamieszkujących obszary podległe ich władzy.” Wydaje się, że Izrael nie przeczytał lub nie zrozumiał zasad zawartych w Powszechnej Deklaracji, podpisanej przez wszystkie państwa. Nie może być żadnego usprawiedliwienia. Próby wymazania praw ludzi, którym przytrafiło się stanąć na drodze syjonistycznej wizji „Wielkiego Izraela” nie zasługują na żadne wsparcie. Tymczasem strona palestyńska musi obalić ten syjonistyczny podręcznik i opisać sytuację na Ziemi Świętej w języku prawdy. Jeśli nie zrobią tego PA i OWP, to kto?

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Tłumaczenie Ola Gordon

Rabin, który stał na czele mafii FBI rozbiła organizację mafijną złożoną z chasydów. Prali brudne pieniądze i przemycali organy z Izraela. 79-letni „czcigodny” rabin Saul Kassin był przywódcą duchowym społeczności syryjskich Żydów mieszkających na nowojorskim Brooklynie. Drobny staruszek z patriarchalną siwą brodą, w czarnym kapeluszu i z Torą pod pachą wzbudzał powszechny szacunek wiernych. Okazało się jednak, że wiódł podwójne życie. Oprócz odprawiania modłów i pisania książek o zasadach Talmudu stał na czele mafii. Wykorzystując rodzinne powiązania sefardyjskich Żydów, stworzył potężną organizację przestępczą, która oplotła mackami żydowskie dzielnice Nowego Jorku i New Jersey. Wśród jej członków znaleźli się inni rabini, uczniowie Saula Kassina, biznesmeni, lokalni urzędnicy i inni ważni członkowie żydowskiej społeczności. 44 z nich już w 2009 roku znalazło się za kratkami. Rabin, który początkowo zaprzeczał wszelkim zarzutom, dopiero teraz przyznał się do winy. Podobno poszedł na układ z prokuraturą. W zamian za ujawnienie szczegółów działalności swojej i swoich ludzi nie pójdzie do więzienia. Zapłaci tylko ćwierć miliona dolarów grzywny. Skonfiskowana zostanie również gotówka, którą miał przy sobie podczas aresztowania… 367 tys. dolarów. FBI udało się rozpracować grupę przestępczą Kassina dzięki zeznaniom świadka koronnego Solomona Dweka. To również syryjski Żyd, który teraz znajduje się w niewiadomym miejscu pod ścisła ochroną FBI. Śledczy ustalili, że Kassin poprzez żydowskie organizacje charytatywne kierowane przez wiernych mu rabinów wyprał dziesiątki milionów dolarów. Między innymi 3 miliony, które wręczył mu Dwek. Za transakcje pobierał od 5 do 10 procent wypranej sumy. Organizacja Kassina szmuglowała również do Ameryki rozmaite nielegalne towary: od podróbek markowych damskich torebek po ludzkie organy. Te ostatnie pochodziły od dawców z Izraela. W przypadku nerek rabini namawiali dawców, żeby oddali jedną za 10 tysięcy dolarów (część sumy szła dla chirurga, który ją wycinał).

Po przemyceniu nerki do Ameryki rabini sprzedawali ją chorym za ok. 150 tysięcy dolarów. Jeden ze współpracowników rabina Levy-Izhak Rosenbaum wpadł, gdy próbował sprzedać nerkę tajnemu agentowi FBI. Afera wywołała szok wśród członków żydowskiej społeczności Nowego Jorku (2 miliony ludzi). Do tej pory niezwykle szanowana społeczność syryjskich Sefardyjczyków (tylko na Brooklynie jest ich 75 tysięcy) została skompromitowana. Najpierw jej członkowie bronili swoich rabinów i dopiero, gdy na jaw wyszły szokujące szczegóły ich działań, zdecydowanie się od nich odcięli. Sefardyjscy Żydzi – w odróżnieniu od pochodzących z Europy Środkowo-Wschodniej Żydów aszkenazyjskich – wywodzą się z Hiszpanii, Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, m.in. Maroka, Turcji, Iranu, Jemenu i Iraku. Większość Żydów syryjskich przyjechała do USA po 1948 roku, gdy spadły na nich arabskie represje wywołane powstaniem Izraela.

Źródło: http://www.rp.pl/

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Nie usiłujemy nawet wyobrazić sobie zsynchronizowanego, ogólnoświatowego oburzenia i nawałnicy gnoju, jaka przewaliła by się przez „międzynarodowe” media, gdyby szefem mafii okazał się ksiądz katolicki – admin.

Jak zginął dyrektor kancelarii Tuska? Choć prokuratura umorzyła dochodzenia w sprawie śmierci Grzegorza Michniewicza, dyrektora generalnego kancelarii premiera Tuska, okoliczności jego zgonu trudno uznać za wyjaśnione - piszą Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski w książce "Smoleńsk. Kulisy katastrofy" opublikowanej jako specjalne wydanie miesięcznika "Nowe Państwo". Tu-154M 101 wrócił z Samary do Polski 23 grudnia 2009 r. Tego samego dnia w podwarszawskiej wsi Głosków-Letnisko (pow. piaseczyński) znaleziono ciało Grzegorza Michniewicza - od 4 stycznia 2008 r. do śmierci dyrektora generalnego kancelarii Donalda Tuska. Zaczynał on swoją urzędniczą karierę w Kancelarii Senatu, od końca lat 90. pracował w kancelarii premiera. Był tam kolejno dyrektorem Biura Dyrektora Generalnego, dyrektorem Biura Ochrony, pełnomocnikiem ds. ochrony informacji niejawnych i administratorem danych. Ponadto w latach 2000-2001 był pełnomocnikiem ds. ochrony informacji niejawnych w Rządowym Centrum Legislacji, do śmierci pełnił też funkcję członka rady nadzorczej PKN Orlen. Miał najwyższe poświadczenia bezpieczeństwa, zarówno krajowe, jak i NATO oraz Unii Europejskiej. Przez jego ręce przechodziły niemal wszystkie dokumenty kancelarii premiera, także tajne. Dlatego mogło dziwić, że wokół zagadkowej śmierci Michniewicza - jednego z najważniejszych podwładnych Donalda Tuska - szybko zapadło niewyjaśnione milczenie. Prokuratura po kilkunastu miesiącach śledztwa umorzyła zresztą śledztwo, przyjmując, że Grzegorz Michniewicz popełnił samobójstwo. Wśród dziennikarzy i w internecie krążyły plotki o problemach rodzinnych dyrektora kancelarii, a także o nieuleczalnej chorobie, która miała doprowadzić go do targnięcia się na własne życie.

Samobójstwo "pod wpływem impulsu" Autorzy książki dotarli do akt prokuratorskich w sprawie Grzegorza Michniewicza. Wynika z nich, że jego zwłoki znalazł rankiem 23 grudnia kierowca Edmund A. - Pracownik Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Mężczyzna był zaniepojony, że zawsze punktualny urzędnik nie czekał na niego przed domem. Po konsultacji telefonicznej z bratem Michniewicza (też pracownikiem kancelarii premiera) poprosił o zapasowy klucz do domu mieszkającą na tej samej ulicy kobietę. Sprzątała ona, co jakiś czas u Michniewicza. Edmund A. wszedł do środka. „Za drzwiami pomieszczenia zobaczyłem przewrócony odkurzacz. Po lewej stronie odkurzacza zobaczyłem Grzegorza Michniewicza w dziwnej pozycji, niby klęczącego, siedzącego jednocześnie na piętach. Wokół szyi Grzegorza Michniewicza widziałem zaciśniętą pętlę ze sznura odkurzacza, który zawiązany był na ukośnej belce w przejściu z kuchni do pokoju” - zeznał kierowca. Ciało, już zimne i sztywne („stężenie pośmiertne w pełni rozwinięte” - zanotowali policjanci), ubrane było w spodnie od piżamy i pantofle domowe. Według późniejszej opinii prokuratury, na ciele denata ani w domu nie znaleziono żadnych śladów obecności lub ingerencji innych osób. We krwi Michniewicza wykryto 1,5 proc. alkoholu. Uzasadnienie umorzenia śledztwa przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie brzmi kuriozalnie: „Z zeznań szeregu świadków jednoznacznie wynika, iż Grzegorz Michniewicz miał najbliższe dni dokładnie zaplanowane. W dniu 23 grudnia 2009 r. planował, bowiem pojechać do Białogardu, aby z żoną i jej rodziną spędzić święta. Wszystkie jego zachowania podejmowane nie tylko w ostatnich dniach, ale także i godzinach życia, wskazywały, iż plan ten chce wypełnić. Wskazuje na to choćby sporządzony przez niego wniosek urlopowy, zakup prezentów czy też podejmowanie jeszcze późnym wieczorem 22 grudnia przygotowania do wyjazdu. Niewątpliwie, więc decyzja o popełnieniu samobójstwa podjęta została nagle pod wpływem impulsu [podkr. - Niezależna.pl] „ - podsumował prokurator Tomasz Szredzki. Jakiego rodzaju impuls mógł sprawić, że urzędnik z kilkunastoletnim doświadczeniem, o ustabilizowanej sytuacji rodzinnej, nagle - w trakcie przygotowań do świątecznego wyjazdu - bez żadnego pożegnania powiesił się na kablu od odkurzacza? Choroba? Ani lekarze, do których chodził Michniewicz, ani jego koledzy z pracy nic nie słyszeli o żadnej chorobie. Między 11 a 13 grudnia dyrektor generalny kancelarii Tuska był na spotkaniu w Łańsku. Wszyscy pracownicy, którzy tam przebywali, stwierdzili, że był rozluźniony, wesoły i nic nie wspominał o kłopotach ze zdrowiem. To samo w prokuraturze powiedziała żona Michniewicza. „Według żony mąż nie chorował na ciężkie, nieuleczalne schorzenia. Nie leczył się także psychiatrycznie ani nie korzystał z pomocy psychologa” - wyczytali autorzy w aktach śledztwa. Prokuratorzy przejrzeli domowy komputer Michniewicza. W pliku pt. „Moje plany” zmarły dokładnie zaplanował dzień 23 grudnia; wypisał nawet, z kim ma się spotkać i co zrobić o konkretnych godzinach. Jedna z pracownik Kancelarii Premiera, Monika B., zeznała, że Michniewicz mówił jej, iż ma już kupiony bilet na świąteczny wyjazd do teściów. Paulina T., pracowniczka biura denata, potwierdziła to w prokuraturze: „22 grudnia Grzegorz Michniewicz mówił, że następnego dnia będzie tylko do godz. 14, bo jedzie na święta [....] Według mnie nic kompletnie nie wskazywało na to, że on może pozbawić się życia”. I dodała: „Chcę na zakończenie dodać, że ja nie wierzę, aby on popełnił samobójstwo”.
Rozmowa z Arabskim Ostatnie godziny życia Michniewicza nierozerwalnie łączą się z osobą Tomasza Arabskiego - szefa kancelarii premiera Tuska, późniejszego organizatora lotu prezydenta RP do Smoleńska. Arabski był prawdopodobnie ostatnią osobą z pracy (oprócz kierowcy Edmunda A., który zawiózł Michniewicza z Warszawy do Głoskowa), z którą rozmawiał Michniewicz. „Był czymś zasmucony [...] W końcu powiedział, że odbył bardzo przykrą rozmowę z ministrem Arabskim [...] bał się, że zostanie zwolniony” - zeznała w prokuraturze matka Grzegorza Michniewicza, która rozmawiała z nim telefonicznie o godz. 21:26. Syn powiedział jej także, że następnego dnia jedzie do żony do Białogardu. Małżonka Michniewicza potwierdziła słowa o rozmowie z Arabskim. „Świadek dodała, iż od męża dowiedziała się, że miał on nieprzyjemną rozmowę ze swoim przełożonym, ministrem Tomaszem Arabskim. [...] Twierdził, iż na pewno zostanie zwolniony z pracy”. Czego dotyczyła „nieprzyjemna” rozmowa między Arabskim a Michniewiczem? Wie o tym jedynie sam Arabski, który w prokuraturze zeznał, iż chodziło o propozycję Michniewicza w zakresie wynagrodzeń dla dyrektorów zatrudnionych w Kancelarii Premiera. Co ciekawe - to właśnie Arabski był ostatnią osobą, z którą Michniewicz kontaktował się telefonicznie przed śmiercią. O godz. 23:08 wysłał mu wiadomość tekstową następującej treści: „Panie Ministrze - wieczorem skontaktował się ze mną Andrzej Papierz, polski ambasador w Bułgarii, informując, że cofnięto mu potwierdzenie bezpieczeństwa. Znam go od czasów premiera Buzka (był wtedy z-cą dyrektora CIR). Czasem się kontaktujemy (jego obecna zastępczyni pracowała długo w KPRM). Informuję o tym, bo pewnie zaraz dowie się Pan (od służb), że kontaktuję się z wrogim elementem2. W razie pytań jestem do dyspozycji”. Kilka minut wcześniej - o godz. 22:56 - Michniewicz otrzymał osobistego SMS-a od żony (treść wiadomości nie zawierała nic niepokojącego), z którą przedtem rozmawiał przez telefon. Wcześniej dyrektor generalny Kancelarii Premiera kontaktował się też z córką. „Wieczorem dostałam od niego SMS-a z podziękowaniem za książkę [...]. Po mojej odpowiedzi SMS-em, że się cieszę z trafionego pomysłu, odpisał mi, że bardzo lubi podróże, że nic innego mu w życiu nie pozostało, chyba że ktoś mu to życie odbierze. Po tym SMS-ie zadzwoniłam do niego. To było ok. godz. 22. [...] w trakcie rozmowy ze mną tata był radosny. Ta rozmowa trwała kilka minut i nic w jego głosie nie wskazywało na to, co się później stało”. Około godz. 22:40 Michniewicz rozmawiał przez internetowy komunikator Skype z mieszkającym w Wielkiej Brytanii przyjacielem Pawłem Gutowskim. Urzędnik kancelarii miał właśnie wrócić ze spaceru z psem, był „w fatalnym stanie”, nie chciał jednak powiedzieć, o co chodzi. Śmierć Michniewicza wzbudziła w Gutowskim „dużo niepokoju”. „Pewnie zabrzmi to głupio, ale przez niego przechodziło wiele tajnych informacji. Może po prostu wiedział o jedną rzecz za dużo” - powiedział w styczniu 2010 r. tygodnikowi „Wprost”3. W marcu 2011 r. autorzy książki skontaktowali się z Pawłem Gutowskim. "W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, że Grzegorz popełnił samobójstwo. Dziwi mnie też, że choć byłem prawdopodobnie ostatnią osobą, która z nim rozmawiała, zostałem wezwany na przesłuchanie dopiero pod koniec lutego 2010 r. Policjanci tłumaczyli, że o mojej rozmowie z Grzegorzem dowiedzieli się z prasy" - powiedział Gutowski. Jak wynika z akt śledztwa w sprawie śmierci Grzegorza Michniewicza, prokuratura i policja zbadały tylko komputer domowy zmarłego. 20 stycznia 2010 r. zdecydowano, że należy powołać biegłego, który zbada także laptop zabezpieczony w gabinecie Michniewicza w Kancelarii Premiera.14 lipca 2010 r. prowadzący śledztwo Tomasz Szredzki uchylił jednak to postanowienie. Zawartości służbowego laptopa urzędnika ostatecznie nie sprawdzono. Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski

O nienakręconym odcinku serialu Czterej pancerni i pies oraz dwóch filmach Andrzeja Wajdy, czyli zdań kilka na temat PRL-owskiej szkoły filmowej O NIENAKRĘCONYM ODCINKU SERIALU CZTEREJ PANCERNI I PIES ORAZ DWÓCH FILMACH ANDRZEJA WAJDY, CZYLI ZDAŃ KILKA NA TEMAT PEERELOWSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ

Serial przez duże „S" ciągle z nami Kto z wychowanych w PRL-u nie zna serialu Czterej pancerni i pies? Tylko wyjątki. Trzeba przyznać, że zarówno pułkownik Ludowego Wojska Polskiego Janusz Przymanowski - twórca postaci Janka Kosa i jego towarzyszy broni, jak i Konrad Nałęcki – reżyser serialu, spisali się znakomicie. Obaj panowie wykonali kawał dobrej, propagandowej roboty. Tak dobrej, że w „podziwie" dla niej, o serialu Czterej pancerni i pies będę pisał dalej z odpowiednią dystynkcją, używając w wyrazie serial dużej litery „S". Przez długie lata kolejne pokolenia Polaków zastygały przed odbiornikami telewizorów, śledząc w napięciu losy załogi czołgu „Rudy". Wśród nich i ja. Ba, dużo młodsi ode mnie - ci, którzy z racji wieku zasiedli przed telewizorami już po upadku rządów partii komunistycznej, także nie uniknęli kontaktu z Serialem. Stacje telewizyjne cały czas dbają, aby gościł on na ekranach telewizorów, czyli w naszych domach, nie rzadziej niż dwa - trzy razy w roku. Wspólna to troska nie tylko kanałów komercyjnych. Także TVP, realizując misję właściwą telewizji publicznej, przez cały czas pozostaje w awangardzie ambasadorów Serialu. Zdaje się, że tylko w czasie prezesury Pana Bronisława Wildsteina obowiązywał na Woronicza zapis na „Pancernych". Na szczęście jednak dla tego dzieła i jego wiernych fanów, ponury  ten czas nie trwał zbyt długo, i wielki skarb filmoteki narodowej, jakim bez wątpienia jest Serial, został zdjęty z półki, na którą niezasłużenie, z powodów  czysto politycznych, trafił. Aktualnie jest on emitowany w stacji prywatnej TVN 7, ale wakacje już niedaleko i zapewne gdzieś około sierpnia będziemy mogli usłyszeć ponownie w TVP, jak Edmund Fetting  uroczym głosem  pięknie wyśpiewuje strofy znanej, chwytającej  za serce piosenki z Serialu.

O  poczuciu zubożenia i dwóch filmach Andrzeja Wajdy Dzieło to ma jednak pewien feler. Jest, bowiem niedokończone. Koniec filmowej epopei „Pancernych" następuje za szybko, nie pozwala poznać całej ich historii (marginalnie zasygnalizowałem tę kwestię w tekście Paweł Jasienica a 5 Brygada Wileńska AK mjra „Łupaszki" (...). A przecież chodzi o sprawę ważną. O dobro kultury narodowej. Na Serialu wychowały się wszak miliony rodaków. Sądzę, że nie można pozwolić, aby taki stan rzeczy trwał nadal. Bo przezeń wszyscy jesteśmy jakby  zubożeni. Zanim jednak rozwinę ten wątek, muszę odreagować takie właśnie odczucie – zubożenia, które towarzyszyło mi, gdy niedawno czytałem na wPolityce felieton Pana Krzysztofa Kłopotowskiego pt. Orzeł Biały dla Wajdy. Autor, uznany krytyk filmowy, dokonał w swym tekście krótkiej retrospekcji twórczości filmowej Andrzeja Wajdy, wykazując niezbicie, że Order Orła Białego należy się Mistrzowi jak mało komu. Co racja, to racja, ale nie w tym rzecz. Felieton, jak już zaznaczyłem, zawiera krótkie omówienie najważniejszych dokonań reżysera. Przy wspomnieniu niektórych obrazów filmowych Mistrza powstałych w okresie PRL-u autor poczynił godne uwagi zastrzeżenie. Napisał mianowicie, że: Nawet, jeśli były to filmy zakłamane wobec faktów historycznych, to przecież nie tylko pożyteczne, ale także piękne. Jednocześnie dziwnym trafem  pominął w swym tekście, co wywołało u mnie wspomniane poczucie zubożenia, pierwsze bodaj pełnometrażowe dzieło filmowe Mistrza, czyli Pokolenie, z Tadeuszem Janczarem i Tadeuszem Łomnickim w rolach głównych. Film, wyprodukowany w roku 1954, opowiada o bojowcach PPR-u i Gwardii Ludowej, czyli członkach organizacji dyspozycyjnych wobec centrali partii komunistycznej w Moskwie, dążących, niestety skutecznie, do skomunizowania Polski. Czyżby Pan Kłopotowski uznał, że ten obraz Mistrza wykracza jednak poza ramy pożyteczności i piękna? Wybaczcie Państwo dygresję, ale warto zauważyć, że weryfikacji przez kryterium prawda/fałsz podlega w zacytowanym zdaniu z tekstu Pana Kłopotowskiego tylko teza opuszczająca zakłamanie niektórych filmów Andrzeja Wajdy wobec faktów historycznych. I trudno z nią polemizować. Natomiast twierdzenie, że coś jest pożyteczne lub piękne jest w istocie jedynie oceną, o tyle dowolną, że nie weryfikowalną za pomocą kryterium prawdziwości. Ujmując rzecz innymi słowy, wyrażony przez Pana Kłopotowskiego pogląd na temat pożyteczności oraz piękna filmów Andrzeja Wajdy, także tych, które  niekoniecznie  zachowały lojalność wobec faktów historycznych, oddaje jedynie emocje autora tekstu wobec komentowanych przez niego dzieł filmowych Mistrza, natomiast nie mówi nic obiektywnego na ich temat. Dodam, że jeżeli Pan Kłopotowski pominął film Pokolenie powodowany względami wobec piękna lub pożyteczności, to, w moim odczuciu, postąpił zupełnie niesłusznie. Uważam, że scena, w której bojowiec Gwardii Ludowej, grany przez Tadeusza Janczara, zostaje osaczony przez niemieckich żandarmów i po wystrzeleniu amunicji rzuca się na w dół klatki schodowej z czwartego bodaj piętra kamienicy jest warsztatowo znakomita, a przy tym piękna obrazowo (zastrzegam, że nie dlatego jest piękna, jak niektórzy mogą w swej zaciekłości sądzić,  że śmierć uzbrojonego komunisty po prostu cieszy oko ludzi poważnie traktujących idee wolnościowe, lecz z powodu świetnej dynamiki ujęć i poetyki obrazu w jej finałowych sekwencjach). Jest prawie tak samo piękna, jak scena z Popiołu i diamentu, w której podziurawiony jak sito kulami z pistoletu maszynowego Maćka Chełmickiego, bogu ducha winny robotnik umiera przed świętą figurą w przydrożnej kapliczce (dodajmy dla precyzji opisu- nie on był celem egzekucji, zginął wskutek pomyłki jej wykonawców), czy też jak finałowa sekwencja śmierci bohatera na gigantycznym śmietnisku. Zakładam też, że dla wielu miłośników kina wszystkie ww. sceny z obrazów Mistrza są nie tylko piękne, są również pożyteczne, bo dlaczego mają nie być? Szkoła filmowa - polska czy peerelowska? (z dorobku Józefa Mackiewicza zaczerpnięte) Jak na mój niewyrobiony gust, sceny te, tak jak filmy, z których pochodzą, są wręcz kultowe dla peerelowskiej szkoły filmowej. Nie polskiej, ale właśnie peerelowskiej. Tak jak dla peerelowskiej szkoły filmowej kultowy jest również Serial Czterej pancerni i pies. Oczywiście, nie śmiem porównywać ogromu walorów artystycznych Pokolenia, czy Popiołu i Diamentu do wartości artystycznych Serialu. Tu Mistrz bez wątpienia wygrywa na całej linii. I artyzmem, i pięknem. Tym bardziej, że Serial był obliczony na dotarcie do mas, a te zawsze są mierne (prosta zasada arytmetyki: im większy wspólny mianownik, tym mniejsza wartość ułamka), zaś Mistrz adresował swoje dzieła zawsze raczej do elit. Masa ładunku pożyteczności natomiast wydaje mi się być w przypadku tych trzech obrazów filmowych na zbliżonym poziomie, ale to, jak prawie każda ocena, kwestia smaku. Temat wart jest jednak głębszej refleksji - polska czy peerelowska była to szkoła filmowa? Jest to zagadnienie zbyt poważne, abym pozwolił sobie na wynurzenia własne. Pozwolę sobie natomiast przypomnieć, że swego czasu – w 1967 r. –  podobną kwestię podjął, w znakomitym artykule Droga Pani, Józef Mackiewicz. Artykuł jest  wprawdzie  poświęcony rozważaniom na temat literatury z okresu PRLu, ale gdyby zamienić w nim wyraz literatura na film (a zwroty adresowane przez Pisarza do pojęcia literatura zastąpić przystającymi do terminu film), to wydaje się on  idealnie pasować do wywołanego przeze mnie tematu.

Mackiewicz napisał: jestem osobiście jedynym bodaj wyjątkiem, który nie uważa literatury PRLu w jej całości, za literaturę, i w tradycyjnym, i w ścisłym znaczeniu: polską. Podobnie jak nikomu nie przyszłoby nawet do głowy przed wojną literaturę sowiecką - nawet tę z okresu leninowskiego NEPu, która cieszyła się o wiele większą swobodą, niż dzisiejsza „peerelowska" w komunistycznej Polsce - nazywać „rosyjską". Termin byłby wówczas zgoła niezrozumiały. Literatura rosyjska, to była ta sprzed rewolucji bolszewickiej, plus jej kontynuatorka na emigracji. Pod Sowietami zaś powstała: sowiecka, jako całość; choćby poszczególne książki traktowały o dziecinnych zabawach, czy zawiedzionej miłości. I tak to cały świat rozumiał. Po ostatniej wojnie, od czasu „ewolucyjnego" konkursu rozpisanego w świecie zachodnim: kto niżej w pas pokłoni się komunistom(...), to już się dawno zmieniło. Osobiście jednak zachowałem przedrewolucyjny pogląd, i tak też patrzę na całość literatury peerelowskiej. Sprawdzianem każdej literatury jest, moim zdaniem, jej szczerość. Komunista piszący w wolnym świecie, jeżeli nie jest wyjątkowo funkcjonariuszem, lecz, załóżmy, szczerze wypowiada swe komunistyczne poglądy, należy niewątpliwie do całości literatury narodowej swego kraju. Natomiast nie tylko komunista, ale i nie- komunista piszący w państwach komunistycznych, tzn. podlegający i fizycznej, i psychicznej reglamentacji, ustanowionej przez ustrój komunistyczny, nie należy już do literatury swego kraju, lecz do literackiego typu temu krajowi narzuconego. (Mówię tu ciągle o całości literatury jako takiej, a nie o poszczególnych dziełach). Sprawdzianem tego typu przestaje być indywidualna szczerość twórcy, lecz nadrzędny postulat obowiązujący (stale, i w jakimś stopniu) każdą indywidualność literacką. (Wiadomości 1967 nr 10, za: Józef Mackiewicz Barbara Toporska Droga Pani... Kontra. Londyn 1993 r.) Mam nadzieje, że choć część z Państwa uzna, że to interesująca perspektywa spojrzenia na znakomitą większość dorobku literackiego, a też filmowego z okresu PRLu. Polecam również przyłożenie tej perspektywy do takich dzieł Mistrza jak właśnie pominięty przez Pana Kłopotowskiego, w jego tekście pt. Order Orła Białego dla Wajdy, film Pokolenie, czy chwalony przez niego Popiół i diament. I liczę na Państwa opinie w tej sprawie.

„Do domu wrócimy, w piecu napalimy, nakarmimy psa" Wróćmy jednak do Serialu. Wspomniałem, że ma on pewien defekt. Tak jak tekst Pana Kłopotowskiego poświęcony twórczości Andrzeja Wajdy pomija Pokolenie, pozostawiając czytelnika w błędzie poznawczym, jeśli chodzi o całokształt twórczości Mistrza, tak i wielbiciele Serialu pozbawieni są obrazu końcowych akordów działalności jego zbiorowego bohatera, czyli  1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. To trochę niesprawiedliwe. Człowiek się utożsamia, otwiera swą wrażliwość, a czegoś, nie ze swojej winy, zostaje pozbawiony. Czegoś ważnego dla całokształtu zjawiska, któremu poświęcił swą uwagę i oddał część emocji. Przypomnijmy sobie, że ostatni strzał, który pada w Serialu, zostaje oddany przez niemieckiego wyrostka i przecina życie sowieckiego oficera. Serial, jeśli dobrze pamiętam, kończy się scenami weselnymi. Jego główni bohaterowie biorą za żony piękne i uczciwe dziewczyny- żołnierki. Wszystko to dzieje się w maju 1945 r. Wspomniany  Edmund Fetting śpiewa, i to jak (łza się w oku kręci): do domu wrócimy/ w piecu napalimy/ nakarmimy psa (słowa: Agnieszka Osiecka). Serial nie pokazuje powrotu „Pancernych" do domu; ostatnie kadry - te z wesela - zapowiadają jednak to, co przed nimi, a co, głosem Fettinga, solennie obiecali nam w piosence- dom ogrzany ciepłem rozpalonego pieca, nakarmiony pies. Wyobraźnia dopowiada resztę, czyli obraz powojennej sielanki. Tymczasem „Pancerni" po powrocie na polskie ziemie do domu powrócili nie tak od razu. Tu, bowiem łeb wysoko trzymała jeszcze reakcyjna Hydra. I należało jej ten łeb urwać.

„Pancerni"  w natarciu. Podlasie, lipiec 1945 r Niektóre tereny, np. Podlasie, były wręcz opanowane przez bandy reakcyjnego podziemia. Dlatego też partia komunistyczna wysłała tam najlepsze, najbardziej sprawdzone siły, w tym zaprawione w bojach z hitlerowcami jednostki frontowe: 1 Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki i właśnie 1 Brygadę Pancerną im. Bohaterów Westerplatte. „Pancerni" i tym razem nie zawiedli - wnieśli realny wkład w przechylenie szali zwycięstwa na froncie wewnętrznym na stronę partii komunistycznej. Tak więc to nie sukcesy wojenne w Berlinie w maju 1945 r., lecz oczyszczenie terenu Podlasia z szeregu band reakcyjnych było ostatnim wyczynem bojowym „Pancernych", nie wiedzieć czemu pominiętym w Serialu. I to na Podlasiu właśnie, nie w Berlinie, zakończyli oni szlak bojowy. Spójrzmy przez chwilę na dokumentację ostatniego sukcesu „Pancernych", wytworzoną przez dowództwo 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte (zachowałem oryginalną pisownię): Zgodnie z rozkazem Dowódcy 1 Dywizji Piechoty 1 polska Brygada Pancerna dnia 23 VII 1945 r. przeprowadzała operację w celu likwidacji band „Tura" i „Młota" pod kierownictwem „Szumnego". Dnia 24 VII 1945 r. Brygada Pancerna zajęła podstawowe pozycje wyjściowe w celu rozwinięcia natarcia wyłącznie na Sokołów Podlaski, Zaniecyn Bielany, Kowiesy, Podnieśno włącznie Suchożebry(...) W ukazanym kierunku posuwał się Baon Zmotoryzowanych Fizylierów i 1 Batalion Czołgów (...) 25 VII 1945 r. resztki bandy wykryto w m. Korczew, które próbowały jeszcze się utrzymać prowadząc ogień, gdzie w końcu zostały wzięte z bronią i amunicją. Przedłużając wykonanie zadania kompania przeciwczołgowa spotkała się z bandą „Szumnego" w rejonie półn.- zach. skraj Drożniew. W wyniku zawiązanego boju został zabity komendant okręgu „Szumny", bandyta „Jesion" (nazwisko nieznane), ranny adiutant „Szumnego" „Zdzisiek" (Jabłoński), bandyta „Deoniza" ( Cykjan) uczestnik bandy(...).W dalszym ciągu przedłużając wykonanie zadania, dnia 26 VII 1945 r. zatrzymano 53 osoby podejrzane, z których 18 po ściśle dokonanym zbadaniu ich dokumentów okazało się jawnymi członkami bandy AK.

Za okres operacji Brygada Pancerna wzięła: 70 bandytów AK z bandy „Tura" i „Szumnego" oraz „Młota", 67 osób podejrzanych, których po dokładnym przejrzeniu dokumentów puszczono. Tyle meldunek specjalny nr 05 Sztabu 1 Polskiej Warszawskiej Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte z dnia 28 VII 1945 r., pod którym swój podpis złożył m.in. Dowódca 1 Brygady Pancernej - pułkownik, o czysto polskim nazwisku, Malutin.

Dodam jeszcze, że w nie było to pierwsze wystąpienie „Pancernych" na froncie walki  z rodzimą reakcją. Tylko podczas przeprowadzonych przez tę jednostkę w dniu 8 VII 1945 r. działań w rejonie Latowicza (nieopodal Stoczka Łukowskiego) zatrzymano 185 osób  zakwalifikowanych przez „Pancernych”, jako podejrzane, z których 68 przekazano do dalszego śledztwa. W tej sytuacji akcja ostatniego, nienakręconego do dziś odcinka Serialu chyba powinna ogniskować się wokół przeprowadzonego w końcu lipca 1945 r. natarcia jednostek 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte w kierunku na Sokołów Podlaski, Bielany, Kowiesy i kilka jeszcze innych podlaskich wsi, a  ostatnimi akordami Serialu  powinny być sceny, w których od kul „Pancernych" ginie „Szumny" i jego trzech podkomendnych. A może powinny być nimi sekwencje, w których rodziny „Szumnego" „Pirata", „Jesiona" i czwartego z wówczas poległych partyzantów rozpaczliwie poszukują ciał swoich bliskich?

Bez grobu. Czy z naszą pamięcią? Miałem zaszczyt znać syna „Szumnego", Pana Bogdana Śmiałowskiego. Do końca swych dni (zmarł w 2007 roku) wierzył, że odnajdzie miejsce pogrzebania swego ojca - ppor. Teodora Śmiałowskiego, uczestnika wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r., komendanta ośrodka Drohiczyn - Siemiatycze w Obwodzie AK - AKO Bielsk Podlaski, dowódcy oddziału partyzanckiego, odznaczonego dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Niestety. Tak się nie stało. Miejsce pogrzebania zwłok „Szumnego" pozostaje do dziś nieznane. W ostatnich latach życia Pan Bogdan Śmiałowski, wskutek choroby, był mocno ograniczony ruchowo. Z tego powodu nie mógł wziąć udziału w uroczystości odsłonięcia pomnika poświęconego Jego ojcu i poległym 25 VII 1945 r. podkomendnym „Szumnego", który wysiłkiem Fundacji „Pamiętamy" stanął w 2005 r. na cmentarzu w Drohiczynie ( patrz: www. fundacjapamietamy.pl, zakładka pomniki, a w niej Drohiczyn). Po ceremonii, bardzo podniosłej, na której byli obecni jego bliscy, zadzwonił do mnie, znając już z ich relacji jej przebieg. Łamiącym się ze wzruszenia głosem wyraził swą wielką radość z faktu, że pomnik ten, będący wyrazem naszej pamięci m.in. o Jego ojcu, został wzniesiony. Nie wspominam tego zdarzenia, aby się przed Państwem chwalić, wspominam je dla uświadomienia niektórym jak wielka jest przepaść między „wrażliwością" historyczną tłumów ukształtowaną m.in. na Serialu, a doświadczeniem rodziny „Szumnego", rodziny „Pirata" i innych żołnierzy sprawy polskiej wolności, którzy padli ofiarą działań 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte z lata 1945 r. I nieśmiało apeluję: ilekroć natkniemy się na tym czy innym kanale telewizyjnym na odcinek Serialu , a natkniemy się jeszcze wielokrotnie, to, niestety, pewne, wspomnijmy „Szumnego" i Jego żołnierzy zabitych przez „Pancernych". Jeżeli mamy aspiracje utrzymania więzów wspólnotowych na poziomie narodowym, to nie powinniśmy zapomnieć o Ich ofierze. A może ten odruch pamięci skłoni nas do skorzystania z prawa wyłączenia telewizora? Grzegorz Wąsowski

"Czarny czwartek", czyli "Gdzie jest generał?" Kino to najważniejsza ze sztuk - W.I.Lenin Wiele jest dat w naszej historii, które mógłbym uznać za czas swoich narodzin. 22 stycznia 1863 r., 1 i 17 września 1939 r., 1 sierpnia 1944. Ale w tym pochodzie tragicznych wydarzeń, 17 grudnia 1970 r. stanowi datę szczególną. Mimo, że jeszcze wtedy nie istniałem pozwalam sobie z całą odpowiedzialnością pisać i mówić o moim Grudniu. Tego dnia Gdynia została wydana na pastwę bandytów w niebieskich mundurach udających po 1944 r. służby porządkowe oraz ogłupionych przez propagandę żołnierzy służących w sowieckiej atrapie polskiego wojska. Miasto i jego mieszkańcy stali się dla nich zwierzyną łowną, a wszystko po to, aby grupa spiskowców namaszczonych przez kremlowskiego suwerena mogła odsunąć od władzy stetryczałego, zaściankowego Gomułkę oraz jego świtę i zastąpić ich „nowoczesną”, otwartą na świat, nowe technologie i dolary ekipę Edwarda Gierka. Aby operacja się powiodła trzeba było, jak to w systemie sowieckim pozabijać trochę ludzi. Udało się – trupy padły, dziadek Gomułka odszedł na emeryturę, sowieci zainstalowali sobie nowych namiestników. Nad całością operacji czuwał pewien generał, predestynowany przez towarzyszy „radzieckich” do roli komunistycznego anioła stróża nad polską masą jeszcze od lat 40.Temat tzw. „wydarzeń grudniowych” czekał na swój film długo. I niestety jeszcze będzie musiał poczekać. Bowiem z filmu Antoniego Krauzego pt.

„Czarny czwartek” o kulisach grudniowej zbrodni niestety nic się nie dowiemy. Film ten jest ważny, ale tylko z jednego powodu. Jest kolejną przesłanką wskazującą, że nadal tkwimy w systemie sowieckim, w którym od czasu do czasu władza zezwoli na skorzystanie z wentylu bezpieczeństwa, aby społeczeństwo (przynajmniej ta jego część spragniona prawdy) mogło się „wyszumieć”. Ale proces wyszumienia musi być pod kontrolą. Wolno zatem powiedzieć „A”, można półgębkiem wymamrotać „B”, ale od wypowiedzenia „C” – wara! Taki właśnie jest najnowszy film o Janku Wiśniewskim i innych ofiarach Towarzysza Generała. Zbrodnia grudniowa bardzo przypomina zbrodnię katyńską. W ogóle mechanizm zbrodni dokonywanych przez komunistów jest taki sam. Morduje się nie tylko prawdziwych lub wyimaginowanych wrogów ludu, ale także zabija się pamięć o nich. Pluje na ich godność i prześladuje całe rodziny ofiar. Zamordowany „wróg” nie ma prawa do uroczystego pogrzebu, własnego grobu, rodzinie odbiera się prawo do uczczenia jego pamięci. Tak było w Katyniu, tak też było w grudniu 1970 r. Ale system sowiecki charakteryzuje się jeszcze innymi ciekawymi elementami. Co jakiś czas zmienia się mądrość etapu, trzeba oszukać zachodnią tzw. burżuazyjną opinię publiczną a i własną też można przy okazji wywieźć po raz kolejny w pole. Wtedy urządza się szopkę, która ma pokazać, jaka to władza jest wspaniałomyślna. Taką szopkę urządzono w Katyniu, gdy spędzono tam żołnierzy rodzącego się LWP i w asyście dilera opium dla ludu urządzono uroczystości ku czci pomordowanych przez faszystów polskich oficerów. Takie szopki urządzono w czasie, tzw. karnawału Solidarności w 1980 r., gdy władza wspaniałomyślnie zezwoliła na odsłonięcie w Gdańsku pomnika Trzech Krzyży, pozwoliła Danielowi Olbrychskiemu na recytację patriotycznych wierszyków, a Andrzejowi Wajdzie na ekranizację „Człowieka z żelaza”, gdzie po raz pierwszy pokazano przystanek Gdynia Stocznia, na którym grudniowym porankiem polała się krew. Ale na tym mądrości etapu się kończą. Wentyl popracuje i zostaje na nowo zatkany, a społeczeństwo znowu się dusi. W systemie sowieckim trzeba cały czas lawirować. W okresie „zatykania trąby” siedzieć cichutko. Gdy nastaje odwilż, wtedy można wyjść z nory i zrobić coś konstruktywnego. Np. film o krwawych wydarzeniach. Ale cały czas trzeba się kontrolować. Dawniej robiła to z urzędu cenzura. Teraz, po 1989 r. jesteśmy tak dobrze wytresowani, że nie potrzebujemy urzędu, sami potrafimy się cenzurować. Ugryźć się w język, gdy za bardzo nam buszuje w jamie ustnej. Kopnąć w kostkę, gdy za bardzo fryga. Tak właśni postąpili twórcy „Czarnego czwartku”. Zaserwowali nam oficjalną, podręcznikową, telewizyjną wersję tzw. wydarzeń grudniowych. Oto władza urządza znękanemu społeczeństwu podwyżki cen na artykuły spożywcze, społeczeństwo się burzy, urządza manifestacje, po czym władza, trzęsąca portkami przed towarzyszami „radzieckimi” pacyfikuje krnąbrnych demonstrantów, wciskając milicji i wojsku kłamstwa o faszystowskiej kontrrewolucji na Wybrzeżu. Bezradne biuro polityczne z tow. Wiesławem coraz mniej panuje nad sytuacją, ale kto nad nią naprawdę panuje tego na filmie nie widzimy. Ani śladu generała Jaruzelskiego, ministra obrony narodowej, bez którego żaden wystrzał nie mógłby 17 grudnia w Gdyni paść. Nie dowiadujemy się, dlaczego społeczeństwo zbuntowało się przeciw władzy akurat na Wybrzeżu, a nie dajmy na to w Biłgoraju? Dlaczego na ulicę wyszli pracownicy przemysłu stoczniowego a nie np. listonosze? Ich podwyżki nie dotknęły? Film kończy się przejmującymi scenami pochówku głównego bohatera zamordowanego rankiem na Gdyni Stoczni i ta gra na emocjach ma nam, widzom, zastąpić poznanie prawdy o tym, kto i dlaczego zorganizował w 1970 r. tę masakrę. Dlaczego o tym wszystkim z filmu „Czarny czwartek” i innych, które kręcone będą w obecnych czasach się nie dowiemy? Odpowie nam porucznik MO Lech Ryś, „sprawujący społecznie dyskretną opiekę nad garstką urwisów”, czyli słynny Wujek Dobra Rada: - Przecież to dziecinnie proste. Jeśli chcesz aby Twój film dotarł pod neosowieckie strzechy każdego polskiego domu, wzruszając do łez widzów i wzbudzając ich sympatię do Ciebie – Twórcy,  a jednocześnie mógł brylować na salonach tzw. III RP, zdobyć patronat prezydenta Bieruta… znaczy się pardon! – Komorowskiego, umożliwić Tobie – Twórcy, dalszą owocną, artystyczną pracę dla dobra wspólnego i Orła Białego na Twej klapie, nie wolno Ci pokazywać Prawdy. Jako wentyl, możesz uchylić jej rąbka i schluss! Gryź się w język! Kop w kostkę, wypij szklankę zimnej wody. Ochłoń! Prawda jest ciekawa tylko dla psycholi i oszołomów! Ofiary grudniowe czekają dalej na film o kulisach ich śmierci. Polska nadal czeka na Wolność i Niepodległość. Bez ich odzyskania, nie będziemy oglądać filmów, których twórcy dążą do poznania i ukazania nam Prawdy.
Łukasz Kołak

Graś, Lotos dla Rosjan, nie widzę przeszkód

1. Mimo wniosku o wotum nieufności dla Ministra Skarbu, którego zasadniczym powodem było rozpoczęcie przez niego procesu sprzedaży pakietu większościowego akcji Lotos S.A. Najprawdopodobniej inwestorom rosyjskim, członkowie rządu w najlepsze popierają tę transakcję. Wczoraj rzecznik rządu, Minister Paweł Graś tak uzasadnił tą sprzedaż „wykluczenie Rosjan z prywatyzacji Lotosu, byłoby bardzo szkodliwe, bo to oznacza obniżenie ceny, a to jest działanie na szkodę spółki i na szkodę państwa” Graś jak zwykle minął się z prawdą, bo wykluczenie Rosjan z tej transakcji to niemożliwość jej przeprowadzenia, bo w zasadzie wyłącznie rosyjskie firmy są zainteresowane Lotosem.
2. Jakiś czas temu ogłoszony został zamiar sprzedaży większościowego pakietu akcji należących do Skarbu Państwa koncernu Lotos S.A i do końca kwietnia zainteresowane firmy mogą składać oferty na ich zakup. Już w tej chwili wiadomo, że to zainteresowanie wyraziły tylko i wyłącznie 3 rosyjskie koncerny naftowe. Zamiar sprzedaży tej firmy ogłoszono, mimo, że ciągle obowiązuje decyzja Rady Ministrów z 2008 roku o zachowaniu pakietów większościowych Skarbu Państwa w spółkach paliwowych. Premier Tusk na uroczystości oddania nowych instalacji do przerobu ropy w Lotosie nie omieszkał odnieść się do tej prywatyzacji i zrobił to w sposób następujący „nie ma ideologicznych przesłanek by mówić „nie” inwestorom z jakiegokolwiek kraju, ale ze względu na pozycję surowcową Rosji i nasze uzależnienie od dostaw ropy wskazana jest ostrożność i powściągliwość”. Na czym miałaby polegać ta ostrożność i powściągliwość w stosunku do przedsiębiorstw rosyjskich skoro tylko one są zainteresowane kupnem Lotosu, a minister finansów potrzebuje 3 mld zł przychodów z tej transakcji wręcz jak powietrza, Premier nie wyjaśnił. Swoją drogą oczekiwanie uzyskania z transakcji 3 mld wpływów za 53% akcji w sytuacji, kiedy właśnie zakończone inwestycje w Lotosie kosztowały przynajmniej 6 mld zł, jest, co najmniej zastanawiające.

3. Ta przychylność rządu Tuska dla Rosjan jest tym bardziej dziwna, w sytuacji, kiedy wiodąca polska firma petrochemiczna Orlen, będąca właścicielem rafinerii w Możejkach na Litwie jest wręcz szykanowana przez Rosjan i to od kilku lat. Jak doniósł jakiś czas temu słynny portal Wikileaks wicepremier rosyjskiego rządu Igor Sieczyn, zakazał jednej z rosyjskich firm naftowych, dostarczania ropy naftowej, ropociągiem do rafinerii w Możejkach. Możejki i tak kupują rosyjska ropę, która jest dostarczana najpierw statkami, a później dowożona koleją, ale to tak podraża koszty rafinerii, że już kolejny rok swojej działalności kończy ona stratą. Orlen parę lat temu wydał na zakup tej rafinerii i jej modernizację blisko 3,5 mld USD i wszystko wskazuje na to, że zabiegi o charakterze politycznym wykonywane przez rosyjski rząd, zmuszą tę firmę do wycofania się z tej inwestycji ze sporymi stratami. Rząd Tuska w sprawie Możejek nie interweniował nawet wtedy, kiedy informacje na portalu Wikileaks, pochodzące z depesz z amerykańskiej ambasady w Moskwie, stały się publiczną tajemnicą.

4. To, co najmniej zastanawiające, że Premier Tusk w sprawie wpuszczenia firm rosyjskich do strategicznej dziedziny polskiej gospodarki, zachowuje się inaczej niż wszystkie dotychczasowe rządy od prawa do lewa w ostatnim 20-leciu.

Z kolei gdyby sprawa nie była tak poważna, wypowiedź Ministra Grasia w sprawie Lotosu można by porównać do wypowiedzi ślepego konia, którego gdy zapytano o to czy wystartuje w Wielkiej Pardubickiej, odpowiedział, że nie widzi przeszkód. Zbigniew Kuźmiuk

RAPORT PiS, czyli: Sto stron bełkotu (Jestem lekko chory; gdyby ktoś zrobił korektę...) „Wielbłąd jest to koń zaprojektowany przez komisję”. Partia „Prawo i Sprawiedliwość” wysmażyła kolektywnie „Raport o stanie Rzeczypospolitej”. Zajmuje on w .pdf 116 stron (!!) i można go przeczytać (otwiera się błyskawicznie!!) Klikając u dołu strony z jego streszczeniem:

http://www.pis.org.pl/article.php?id=18568

Nie wiem, czy można go cytować, bo PiS pisze u góry, że wykupiło na to arcydzieło copyright (!!!). Zakładam jednak, że to tylko taki ozdobnik – by wyglądało poważnie. Niestety: nie jest poważne. Oczywiście: PO doprowadziła III Rzeczpospolita i Polskę do takiego stanu, że jakby zarzuty wysuwać losowo, to znajdzie się 16 stron prawdziwych. Pozostałe 100 stron – to czysty bełkot. Potwierdza przy tym moja tezę, że po Katastrofie Jarosławowi Kaczyńskiemu cos się pomieszało w głowie, – bo obszerne fragmenty wskazują nieomylnie na autorstwo samego Prezesa. Jednak nawet trafne Jego uwagi podawane są w stylu nie do przyjęcia. Z jednej strony tytuły rozdziałów skomponowane są pod publiczkę (np. „Zdradzony projekt IV RP”, „Wstydliwy Naród Polski” czy „Cool kontra obciach”) z drugiej strony prezentowane tam treści brzmią np.:

2. Zwiększenie zasobu kulturowego Narodu – zarówno poprzez rozwój edukacji i jej uporządkowanie, przez wsparcie rozwoju nauki i sztuki, jak i poprzez wzmacnianie i intensyfikację postaw patriotycznych, traktowanych, jako podstawowy czynnik integracji narodowej, budowy solidarności międzygrupowej i międzyregionalnej oraz wielki zasób motywacji dla różnego rodzaju aktywności, począwszy od obywatelskiej, przez kulturalną, charytatywną, sportową, po ekonomiczną.

„3. Zwiększenie bogactwa wspólnoty i indywidualnej zasobności Polaków – przede wszystkim przez zapewnienie wzrostu PKB w tempie odpowiadającym potrzebie szybkiego nadrabiania różnicy między Polską a bogatymi państwami Unii Europejskiej (a także innymi bogatymi państwami), przy jednoczesnym zachowaniu zasad solidarności społecznej i narodowej w jej ekonomicznym wymiarze i z perspektywy rozwoju demograficznego. Co zabawne: PiSmeni nie umieją liczyć. Piszą np.: „W sprawie dotyczącej stadionu Legii, Rada Warszawy zaakceptowała wydanie na ten cel 456 mln zł, a miasto wydzierżawiło obiekt na 20 lat właścicielowi Legii, czyli grupie ITI. Roczna suma dzierżawy (3,74 mln zł) jest taka, że koszty budowy zwróciłyby się po 123 latach.” W rzeczywistości nawet 3% o takiej pożyczki to 15,3 mln zł rocznie, – czyli ITI spłaca 1/5 i zaległość rośnie. Nic nie jest odzyskiwane. Taka prezentacja jest znacznie gorsza dla PO, – ale PiS po prostu liczy jak buchalter, a nie jak ekonomista. Ogólnie „Raport” jest kompletnym chaosem. Zawiera opis działania PiSu będącego u władzy, plany PiSu będącego u władzy, niekompetentną krytykę rozmaitych afer PO, mętne plany tego, co PiS zamierza zrobić – i pouczania, jak PO powinna rządzić. Styl Prezesa i gonitwa Jego myśli są widoczne jak na dłoni: Wizje Grzegorza Schetyny, (gdy był jeszcze szefem MSWiA) o wojewodzie wspieranym tylko przez kilkanaście osób, co oznaczało wprost likwidację ogólnej administracji państwowej na terenie województw, podważały w istocie unitarny charakter państwa, wyraźnie zagwarantowany w konstytucji. Z drugiej strony administracja ogólna i samorządowa rozrosły się o prawie 60 tys. etatów, a koszt utrzymania armii urzędników wynosi już ok. 3 mld zł. Na poziomie administracji wojewódzkiej nie wcielono w życie pomysłu jednego okienka, nie zrealizowano też, choć to akurat zwycięstwo zdrowego rozsądku, planu praktycznej likwidacji urzędów wojewódzkich. Czasem „Raport” traktuje PO łagodnie – zupełnie bez powodu: Kwestią bardzo istotną są wysokie koszty budowy autostrad. Nawet, jeśli przyjmiemy, że trudno jest przeciwdziałać zmowom cenowym, można mieć ogromne wątpliwości, czy zrobiono cokolwiek, żeby tym zmowom przeciwdziałać. Osobna sprawą jest Katastrofa. Winien jej jest Donald Tusk, bo rozdzielił wizytę „premierowską” od „prezydenckiej” („Raport” nie precyzuje, czy byłoby lepiej, gdyby zabił się sam premier lub gdyby zabili się i prezydent i premier...) a p. Premier wykazuje serwilizm wobec Moskwy godząc się na to, by opublikowano, ile promille miał we krwi śp. gen. Andrzej Błasik. Rosjanie mogli też dojść do wniosku, że oskarżenie

o spowodowanie katastrofy strony polskiej, pilotów, gen. Błasika, a w ostatecznym rachunku Prezydenta, jest przez polski rząd akceptowane. Przesłanką takiego rozumowania może być także to, że charakterystyczna dla rosyjskiego sposobu uprawiania polityki kampania upokarzania (źródłem tego modus operandi są metody stosowane jeszcze przez władców mongolskich, a później tatarskich wobec starających się o władzę książąt ruskich) przynosiła obiecujące rezultaty. Zarzuty w/s polityki zagranicznej, zamiast być poważne, po prostu śmieszą: „Bezsensowne było ogłoszenie negatywnej decyzji Polski w sprawie tarczy antyrakietowej w dniu święta narodowego USA, co spowodowało, trzeba przyznać, że małostkowy, odwet Amerykanów, którzy swoją negatywną decyzję przekazali 17 września.” Zupełnie jakby przekazanie jej 18 września cokolwiek zmieniało. Jest przy tym oczywiste dla każdego, kto odrobine zna Departament Stanu USA, że nikt tam nie miał pojęcia, co akurat zdarzyło się 17 września – i którego roku. Reasumując: mysz urodziła pokraczna górę nonsensów, w której tu i ówdzie znajduje się jakiś konkretny i prawdziwy zarzut. Polecam to do czytania na zajęciach z psychopatologii politycznej. JKM

Tsunami czy stuxnet…epilog. Od ponad trzech tygodni obserwujemy w mediach walkę prowadzoną przez „atomowych samurajów” w elektrowni Fukushima1. W międzyczasie jedno jest pewne – została ona kompletnie zniszczona, a skutki promieniowania radioaktywnego z uszkodzonych reaktorów i basenów z wypalonymi i wysoko radioaktywnymi prętami paliwowymi mogą jeszcze dziesiątki czy setki lat zatruwać środowisko naturalne wyspy Honsiu i Pacyfiku. Nawet, jeśli reaktory zalane zostaną na wzór Czarnobyla betonem, nadal zatruwane będą przez nie radioaktywnym skażeniem wody gruntowe i ocean. Już w pierwszych dniach po kataklizmie z 11/3 zrodziły się we mnie podejrzenia, że do katastrofalnej awarii Fukushimy 1 nie doszło na skutek trzęsienia ziemi czy tsunami.

Medialna dezinformacja w związku z 11/3. W dniu 11/3 media poinformowały o silnym trzęsieniu ziemi (8,8 w skali Richtera) u wybrzeży Japonii. Poinformowały też o falach tsunami, które uderzyły we wschodnie wybrzeża wyspy Honsiu. Wiele kanałów informacyjnych przerwało ich bieżące programy pokazując jedynie docierające powoli z Japonii zdjęcia i filmy. Krótko po samym „naturalnym” kataklizmie media poinformowały o kłopotach z awaryjnym chłodzeniem w japońskich elektrowniach atomowych. Zgodnie z komunikatami uszkodzona została trzęsieniem ziemi sieć energetyczna doprowadzająca do Fukushimy na wypadek awarii prąd elektryczny z sieci zewnętrznej.  Ponadto komunikaty informowały o unieruchomieniu wszystkich awaryjnych generatorów prądu w elektrowni Fukushima 1. Zgodnie z tymi informacjami chłodzenie wyłączonych reaktorów odbywało się tam przy pomocy baterii, które gwarantowały chłodzenie przez następne ok. 8 godzin. W tamtym momencie nikt nie przywidywał jeszcze katastrofalnego rozwoju sytuacji, jaki znamy już obecnie. Wydawało się, że 8 godzin to wystarczająco dużo czasu, aby uruchomić generatory do awaryjnego chłodzenia reaktorów. Zastanawiające są rozbieżności, kolportowane w mediach, a dotyczące rzekomej przyczyny unieruchomienia awaryjnych generatorów prądu. I tak jedne media podawały wersję, że po automatycznym zatrzymaniu pracy reaktorów z powodu trzęsienia ziemi włączyły się awaryjne generatory prądu, które jednak około godzinę później uległy uszkodzeniu przez falę tsunami.

http://www.nytimes.com/2011/03/14/world/asia/japan-fukushima-nuclear-reactor.html?pagewanted=2

Ale podawane były też inne wersje awarii. Znajomy z Teksasu poinformował mnie, że:

To ciekawe, bo w Tivi amerykańskiej nie podają, że elektrownia została zalana tsunami.. Owszem podają, że wstrząsy uszkodziły zasilanie elektrowni i nie mogli zastartować generatorów na disel…przez pewien czas pędzili pompy na bateriach… Skąd te różnice w informowaniu Europy i u USA?? Rozbieżności  w mediach było więcej. Jedne podawały, że generatory prądu uszkodzone zostały, ponieważ znajdowały się one na nabrzeżu elektrowni, blisko oceanu. Inne media informowały, że porwane przez tsunami zostały zbiorniki z paliwem do generatorów i dlatego generatory nie mogły wytwarzać prądu. Do dzisiaj media podają różne usytuowanie awaryjnych generatorów prądu w Fukushimie. Raz miały być one położone nisko na nabrzeżu, raz są w budynkach turbinowni (15 metrów npm.), a jeszcze innym razem są one w budynkach u stóp reaktorów, po przeciwnej stronie niż turbinownie i ocean (na poziomie 17 metrów npm.). Tylko – jak wobec tylu sprzecznych informacji znaleźć można prawdę? Zacznijmy po kolei… Najpierw, zgodnie z komunikatami uszkodzona została przez trzęsienie ziemi sieć elektryczna mogąca zasilać chłodzenie reaktorów z zewnątrz. Wydawało się to wiarygodne. Siłę trzęsienia ziemi podwyższono z 8,8 na 9,0 w skali Richtera. Zgodnie z komunikatami tak silnego trzęsienia ziemi nie zanotowano w Japonii nigdy w przeszłości. Siła trzęsienia ziemi miała uwiarygodnić hipotezę przerwania dopływu prądu z zewnętrznej sieci energetycznej, co miało pozbawić Fukushimę 1 pierwszego awaryjnego zabezpieczenia chłodzenia reaktorów. W rzeczywistości wstrząsy o sile 8,8, czy nawet 9,0 miały miejsce w odległości ok 130 kilometrów od wybrzeży Japonii. Siła wstrząsów przy każdym trzęsieniu ziemi zmniejsza się wraz z odległością od epicentrum. Na lądzie w Japonii siła wstrząsów nie przekraczała w dniu11/3 siły 6,5, być może 6,8 w skali Richtera. Dane pomiarowe są dostępne pod tym linkiem.

http://www.przeklej.pl/plik/earthquakesy-zip-0028ms4uc2mv?err=referr

Aby je otworzyć, należy wpisać hasło „poliszynel”.

Na poniższym zdjęciu widać maszty przesyłowe prądu w pobliżu Fukushimy już po zalaniu jej falami tsunami, ale jeszcze przed eksplozjami reaktorów. Widać także przejezdną drogę prowadzącą do elektrowni – to ważne!!!

http://files.myopera.com/karolkuich/hosting/Fukushima/110022143.jpg

Nie widać na tym zdjęciu powalonych czy uszkodzonych masztów energetycznych. Więcej… Na tym zdjęciu nie widać absolutnie żadnych szkód wywołanych trzęsieniem ziemi. Ani jeden budynek na terenie elektrowni i poza nią (poza domniemanymi uszkodzeniami spowodowanymi tsunami na nabrzeżu elektrowni) nie jest uszkodzony. Wygląda, więc na to, że w obrębie Fukushimy trzęsienie nie było na tyle niszczące, aby mogło uszkodzić linie przesyłowe prądu.

Z kolei na tym zdjęciu

http://files.myopera.com/karolkuich/hosting/Fukushima/456987655.jpg

Wykonanym jeszcze przed kataklizmem widać wychodzące z elektrowni na wysokości reaktora oznaczonego literą A przewody elektryczne. Białe ukośne linie w okolicy reaktora C są to idące po ziemi rurociągi o niewyjaśnionym przeznaczeniu. Być może i w nich znajdują się przewody elektryczne. Innego połączenia Fukushimy 1 z energetyczną siecią zewnętrzną na zdjęciach nie widać. Na zamieszczonych w poniższym linku zdjęciach z Fukushimy, wykonanych już po eksplozjach reaktorów na zdjęciu na samej górze i na samym dole wyraźnie widać jest nieuszkodzone kable elektryczne łączące elektrownię z siecią zewnętrzną.

http://cryptome.org/eyeball/daiichi-npp/daiichi-photos.htm

Nasuwa się w związku z powyższym pytanie – czy Fukushima 1 została pozbawiona prądu z zewnętrznej sieci na skutek uszkodzenia linii energetycznych łączących ją z zasilaniem zewnętrznym? Czy też może zasilanie z zewnątrz zostało przerwane np. atakiem komputerowym przy pomocy wirusa podobnego do stuxnetu?

http://www.bbc.co.uk/news/technology-12465688

http://www.bbc.co.uk/news/technology-11809827

Załóżmy w tym miejscu, że zasilanie zewnętrzne rzeczywiście uszkodzone zostało przez trzęsienie ziemi. W tym momencie powinne włączyć się awaryjne generatory prądu. Według jednych doniesień od razu odmówiły one posłuszeństwa. Według innych doniesień zaczęły one wytwarzać prąd, ale po ok. godzinie wszystkie generatory  jednocześnie przerwały pracę. Rzekomo uszkodzone zostały, bowiem przez falę tsunami. W internecie krótko po katastrofie pojawiać się zaczęły zdjęcia mające obrazować ogrom zniszczeń w elektrowni Fukushima 1 spowodowanych przez tsunami. Było to konieczne, aby wykazać, że awarię generatorów prądu spowodował ten naturalny kataklizm.

http://fakty.interia.pl/raport/kataklizm-w-japonii/news/rzad-japonii-czarnobyla-2-nie-bedzie-to-znaczy-nie-powinno,1609630

http://www.abc.net.au/news/events/japan-quake-2011/beforeafter.htm

http://web.de/magazine/nachrichten/bildergalerien/bilder/12374704-was-der-tsunami-anrichtete.html#/cid12374704/1

Początkowo zdjęcia te miały małą rozdzielność i zmienioną kolorystykę, co utrudniało obiektywną ocenę rzeczywistych zniszczeń spowodowanych falą tsunami. Dziwił dodatkowo fakt, że stacje telewizyjne przez pierwszy tydzień pokazywały Fukushimę z jednego ujęcia z odległości kilku kilometrów. Wyglądało to tak, jakby żadnej stacji telewizyjnej nie było stać na wynajęcie helikoptera, aby nakręcić z bliska, z powietrza, obraz tego, co dzieje się na terenie elektrowni. Telewizje pokazywały niszczące tsunami z wielu miast i miasteczek, ale nie pokazywały fali zalewającej elektrownię atomową w Fukushimie. A przecież rzekomo posiadano takie nagranie zrobione już w dniu katastrofy. Film taki, pokazujący Fukushimę 1 zalaną wodą tsunami, nagle po dwóch tygodniach zwłoki, wyemitowało wiele stacji telewizyjnych jednocześnie. Nie będę w tym miejscu zajmował się drobiazgową analizą porównawczą zdjęć „sprzed” i „po” tsunami z kilku zasadniczych względów. Po pierwsze, – aby taką analizę móc przeprowadzić, należy dysponować zdjęciami zrobionymi z tego samego ujęcia i w tej samej kolorystyce. Ponadto trzeba mieć pewność, że zdjęcie „sprzed” pochodzi z dnia przed katastrofą, a nie sprzed – powiedzmy – pięciu lat. W międzyczasie wiele urządzeń „brakujących” na zdjęciach „po” tsunami mogło zostać po prostu zdemontowanych i/lub przeniesionych w inne miejsce. Jeśli więc jakieś urządzenia brakują na zdjęciach „po” tsunami , nie oznacza to wcale, że koniecznie były one w tych miejscach dzień przed tsunami. Podam konkretny przykład. Widzimy poniżej dwa zdjęcia „porównawcze”.

http://web.de/magazine/nachrichten/bildergalerien/bilder/12374704-was-der-tsunami-anrichtete.html#/cid12374704/1

Na dolnym zdjęciu na nabrzeżu po prawej stronie brakuje dwóch cylindrycznych zbiorników, rzekomo porwanych przez tsunami. Na górnym zdjęciu „porównawczym” zbiorniki te jeszcze stoją. Jednak na górnym zdjęciu brakuje z prawej strony budynku turbinowni białego cylindrycznego zbiornika, widocznego na zdjęciu dolnym. Jeszcze lepiej widać ten pojedynczy zbiornik na tym zdjęciu:

http://fakty.interia.pl/raport/kataklizm-w-japonii/news/rzad-japonii-czarnobyla-2-nie-bedzie-to-znaczy-nie-powinno,1609630

Przy czym nie wygląda on na zbiornik porwany z nabrzeża, uszkodzony i porzucony przez tsunami obok turbinowni. Jest b. prawdopodobne, że jeszcze przed tsunami zbiorniki z nabrzeża zostały przeniesione w inne miejsca. Jeden z nich umieszczono właśnie obok turbinowni. Mimo to stare zdjęcia sprzed lat, ze zbiornikami na nabrzeżu, serwuje się jako zdjęcia „porównawcze”. Chodzi naturalnie o wywołanie wrażenia potężnych zniszczeń spowodowanych przez tsunami, co uwiarygodniłoby hipotezę, że awaria generatorów prądu spowodowana została przez niszczącą falę.

Wystarczy jednak obejrzeć poniższe zdjęcie

http://files.myopera.com/karolkuich/hosting/Fukushima/110022143.jpg

aby stwierdzić, że w naturalnym „lejku”, jaki tworzy droga dojazdowa do elektrowni nie widać żadnych śladów po tsunami. A w takie właśnie „lejki” fale tsunami wciskać potrafią się na odległości kilometrów w głąb lądu. Zdjęcie to wykonane jest już po tsunami, ale jeszcze przed eksplozjami reaktorów. Nie przypuszczam, więc, że mając przed oczami grożącą katastrofę atomową pracownicy, zamiast walczyć o uruchomienie generatorów myli ulicę.

Ważne jest także zdjęcie nr 7 na poniższym linku.

http://cryptome.org/eyeball/daiichi-npp/daiichi-photos.htm

Widać na nim białą metalową konstrukcję stojącą na samym nabrzeżu. Konstrukcja ta przed falą tsunami osłonięta była jedynie falochronem zewnętrznym. A nie jak wiele zniszczonych, widocznych poniżej na tym samym zdjęciu obiektów, chronionych dodatkowo falochronem wewnętrznym.  Gdyby Fukushima 1 zalana została niszczącą falą tsunami, konstrukcja metalowa widoczna na zdjęciu powinna ulec także zniszczeniu. A teraz podam przykład na zniszczenia niewywołane uderzeniem tsunami.

http://my.opera.com/karolkuich/blog/2011/03/20/elektrownia-atomowa-fukushima-dlaczego-nie-stuxnet

Zaznaczone są „wygięte” przez tsunami bramy wjazdowe do turbinowni (widać je lepiej, jeśli fotografię się powiększy). Ale  już całkiem inaczej wygląda jedna z wygiętych bram do turbinowni na tymże zdjęciu (ostatnie zdjęcie na dole):

http://cryptome.org/eyeball/daiichi-npp/daiichi-photos.htm

Oba zdjęcia wykonane zostały już po przejściu tsunami. Co więc spowodowało, że brama na drugim zdjęciu jest inaczej wygięta niż ta sama brama na pierwszym zdjęciu, zrobionym wcześniej, choć też już po domniemanym przejściu tsunami? Odpowiedź na to pytanie jest dla nas w tym momencie w sumie nieistotna. Ważne jest jedynie w tym miejscu stwierdzenie, że uszkodzenie tej bramy niewywołane zostało przez tsunami. Nie stawiam tym samym stwierdzenia, że fala tsunami nie uderzyła w ogóle w Fukushimę 1Zastanawia mnie tylko, czy była ona wystarczająco potężna, aby uszkodzić równocześnie wszystkie generatory prądu? Istotną informacją, do której nie potrafię wciąż dotrzeć jest – gdzie umieszczone były generatory prądu w Fukushimie 1? Na nabrzeżu, w turbinowni, czy po drugiej stronie reaktorów, w budynkach u ich stóp? Kolejne pytanie – czy generatory były tak zabezpieczone, że nawet zalanie wodą terenu całej elektrowni nie było w stanie ich uszkodzić? Wystarczyło przecież, że byłyby one osłonięte wodoszczelną przegrodą/barierą/obudową. Konstruktorzy elektrowni znali zagrożenie ze strony tsunami, czy tajfunów z towarzyszącymi im ulewami. Przypuszczam, więc, że generatory prądu były zabezpieczone przed zalaniem ich wodą. A jednak wszystkie dziwnie równocześnie nawaliły. Dlaczego natomiast nie nawaliły baterie? Nie przypuszczam, aby były one lepiej zabezpieczone niż generatory. W sumie generatory są o wiele ważniejsze dla bezpieczeństwa elektrowni, gdyż gwarantują dłuższy okres chłodzenia, niż baterie. Woda morska, która rzekomo zalała elektrownię i uszkodziła wszystkie generatory prądu, powinna w bateriach wywołać spięcie i w efekcie doprowadzić i do ich uszkodzenia. A jednak baterie działały bez zarzutu. Mam też wątpliwości, co do tego, czy sama akcja ratunkowa nie była prowadzona przez kierownictwo TEPCO celowo tak, aby elektrownia mimo pozorowanej akcji ratunkowej uległa zniszczeniu. W momencie stwierdzenia awarii zewnętrznej sieci zasilania, jak i awarii wszystkich generatorów prądu najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby dostarczenie do elektrowni przewoźnych generatorów prądu. W Japonii takie generatory są dostępne.

http://www3.nhk.or.jp/daily/english/30_27.html

Drogi dojazdowe do elektrowni po domniemanym tsunami były przejezdne.

http://files.myopera.com/karolkuich/hosting/Fukushima/110022143.jpg

W sytuacji, gdy reaktory nie były jeszcze uszkodzone eksplozjami, podłączenie układu chłodzenia pod przewoźne generatory nie powinno być zbyt problematyczne. A przynajmniej powinno się było w ten sposób próbować zapobiec atomowej katastrofie. Takich działań jednak nie podjęto. Ponadto, już po wybuchach reaktorów, – dlaczego wbrew opinii wielu ekspertów chłodzono reaktory wodą morską? A dopiero, gdy były one już całkiem uszkodzone, u wybrzeży Fukushimy pojawiły się statki z wodą odsoloną. Dlaczego też po eksplozjach ścian zewnętrznych nie kontynuowano chłodzenia reaktorów z zewnątrz bez przerwy przy użyciu zdalnie sterowanych automatów? Robili to natomiast pracownicy, co trochę przerywając chłodzenie z powodu zbyt wysokiego natężenia promieniowania. Czyżby w Japonii brak było automatów i robotów mogących zastąpić ludzi? Dlaczego też dopiero po tygodniu od początku awarii władze Japonii zwróciły się do niemieckiej firmy z prośbą o wypożyczenie automatycznego urządzenia (50-metrowej wysokości, zdalnie sterowanego  wysięgnika) do polewania reaktora wodą? Czyżby Japonia nie miała podobnych urządzeń?

Czy do atomowej apokalipsy musiało w Japonii dojść? I czy została ona wywołana kataklizmem „naturalnym”? A może trzęsienie ziemi wywołano HAARP-em? Trzęsienie ziemi z kolei wywołało tsunami i obie te katastrofy „naturalne” okazały się wygodną zasłoną dymną dla cyberataku na Fukushimę. Znany jest fakt, że: „Wirus o nazwie Stuxnet został opracowany wspólnie przez specjalistów izraelskich i amerykańskich. Był poddawany próbom przez 2 lata w pilnie strzeżonym izraelskim kompleksie nuklearnym Dimona, na pustyni Negev.”

http://www.rp.pl/artykul/594724.html

Wiadome jest, że Izrael przy użyciu stuxnetu sabotował irański program atomowy.

http://www.bbc.co.uk/news/technology-11388018

Wiadome jest też, że izraelska firma ochroniarska obsługiwała japońskie instalacje nuklearne przed katastrofą.

http://theuglytruth.wordpress.com/2011/03/18/israeli-security-firm-in-charge-at-japanese-nuke-facilities-prior-to-disaster/

Media nagłaśniają zarówno siłę trzęsienia ziemi, jak i siłę tsunami (w innych regionach wybrzeża było ono rzeczywiście niszczycielskie), aby uwiarygodnić wersję o wywołaniu awarii systemu chłodzenia tymi właśnie katastrofami naturalnymi. Nagłaśniały media też karygodne zaniedbania władz TEPCO w przeprowadzaniu okresowych kontroli w podległych  im elektrowniach. Takie zaniedbania są naturalnie karygodne. Nie oznacza to jednak, że generatory prądu działają niezawodnie tylko wtedy, gdy są one zgodnie z harmonogramem kontrolowane przez nadzór. Nawet przy całkowitym zaniechaniu kontroli ze strony kierownictwa TEPCO generatory zapewne na bieżąco były kontrolowane i utrzymywane w stanie gotowości przez pracowników elektrowni. Ostatecznie to oni – „zwykli” Japończycy, co roku obchodzą rocznicę atomowego zniszczenia Hiroszimy i Nagasaki. Wiedzą, więc, jaką siłę ma reakcja atomowa. Co spowodowało, więc kataklizm „naturalny” i atomową katastrofę Fukushimy? Przypomnę w tym miejscu wydane w 1995/6 roku karty iluminatów.

http://davidicke.pl/forum/karty-iluminatow-t77.html

Przypomnę też jedną z tych kart: Na jednej z kart iluminatów widnieje napis „Combined Disasters”. Ważnym elementem tej karty jest wieża z zegarem. Wieża ta dziwnie przypomina wieżę tokijskiego domu towarowego Ginza Wako. Nawet z czasem pomylili się zamachowcy ledwie o 6-7 minut. Trzęsienie ziemi miało miejsce ok 14:46. „Kombinowane katastrofy” to naturalnie trzęsienie ziemi, tsunami i katastrofa atomowa, która przynajmniej dla Japonii zaczyna nabierać wymiary apokaliptyczne. Już samo trzęsienie ziemi i tsunami były wystarczająco dużymi katastrofami, które przyniosły śmierć tysiącom ludzi, a setki tysięcy uczyniły bezdomnymi. Jednak ich rozmiar wobec sytuacji w elektrowni Fukushima I powoli schodzi na drugi plan.

http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com/2011/03/26/znaki-czasu/

Można by takie domysły potraktować, jako niepoważną teorię spiskową. Jednak na kartach iluminatów widzimy też dokonane 11/9 zamachy na WTC i Pentagon. A przecież karty te powstały lata przed zamachami z 11 września 2001. Nie są to jednak karty „prorocze”. One, co najwyżej opisują kolejne kroki scenariusza podboju świata, realizowane na naszych oczach przez ideologów NWO. „Combined Disasters” to karta opisująca 11/3 w Japonii. Kataklizmy, jakie dotknęły Japonię nie były, więc klęskami „naturalnymi”. Zostały sztucznie wywołane HAARP-em i były w rzeczywistości kolejnym etapem realizowanego scenariusza podboju świata. Są także wśród kart iluminatów i takie, które opisują skażenia radioaktywne. Są też i takie, które opisują ataki wirusami komputerowymi. Za „kombinacyjne katastrofy”, jakie dotknęły Japonię, odpowiedzialne są HAARP i stuxnet (ściślej mówiąc jedna z jego najnowszych wersji). HAARP-em zrobiono trzęsienie ziemi i tsunami. Stuxnetem wywołano awarię chłodzenia Fukushimy. Za kataklizmem „naturalnym” z 11/3 i za zniszczeniem Fukushimy stoją ci sami zbrodniarze, którzy odpowiadają za 11/9. Nie mam tutaj na myśli ekipy Busha juniora. On był tylko wykonawcą poleceń jego rzeczywistych, zakulisowych zwierzchników i mocodawców. Poliszynel

PS. Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Jestem pracownikiem elektrowni Fukushima 1. Oprócz mnie jest jeszcze kilkuset innych pracowników na zmianie. O godzinie 14:46 zaczyna się trzęsienie ziemi. Reaktory automatycznie zostają zatrzymane. Z powodu zerwania linii energetycznych włączają się agregaty prądowe. Z komunikatów radiowych wiem, że ogłoszono alarm tsunami i że trzęsienie ziemi było bardzo silne. Co robię ja i kilkuset kolegów z pracy do czasu, aż o godzinie 15:41 tsunami uderza w brzeg. Gramy w karty? Piszemy testament? Czy po prostu przy pomocy wszystkich dostępnych metod zabezpieczamy przed zalaniem generatory prądu wiedząc, że od tego zależy bezpieczeństwo elektrowni. Zakładam, że każdy reaktor miał własny generator. Zapewne nie stały one też na dworze. Czy po kilkudziesięciu ludzi przeznaczonych do zabezpieczenia każdego z poszczególnych generatorów jest w stanie w ciągu powiedzmy 30-40 minut jako tako uszczelnić pomieszczenia z generatorami, które i tak zapewne z powodu ich znaczenia dla bezpieczeństwa elektrowni już jako tako szczelne i zabezpieczone są? Czyżby Japończycy byli tacy niedorobieni i nieudolni, że nie uratowaliby przed zalaniem choćby jednego generatora prądu?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
27 407 pol ed02 2005
406 407
137 407 pol ed02 2005
28 407 pol ed02 2005
407 B1HG7QK1 Demontaz montaz Pokrywka wlewu paliwa Obudowa pokrywy wlewu paliwa Nieznany
44 47 407 pol ed02 2005
407 B3EF0104P0 Regulacja Popychacz ukladu kierowniczego ( ) Nieznany
407 B2GB0103P0 Momenty dokrecania Kola Nieznany
407 B2FB04K1 Identyfikacja Dane techniczne Momenty dokrecania Osie napedowe Nieznany
56 407 pol ed02 2005
407 wymiana ozrzadu benzynowe
407 B3EG2KK1 Demontaz montaz Mechanizm kierowniczy Nieznany
108 407 pol ed02 2005
67 68 407 pol ed02 2005
65 407 pol ed02 2005
62 63 407 pol ed02 2005
407 B1HG7MK1 Demontaz montaz Wtryskiwacz diesel Nieznany
arkusz fizyka poziom r rok 2007 407 MODEL
407 B3DG1KK1 Demontaz Montaz Tylne zawieszenie Nieznany
407

więcej podobnych podstron