Czy islam jest autentyczny? Poniższy artykuł jest opracowaniem z dziedziny krytyki historycznej. W swoich zasadniczych tezach podważa on autentyczność islamskiej tradycji, stanowiąc nowe, inspirujące spojrzenie na fenomen rzekomej religii Mahometa. Autor niniejszego studium, tradycyjny katolik i uczony, pragnął zachować anonimowość z powodów osobistych.
Wprowadzenie Czy islam jest autentyczny? Łatwo postawić podobne pytanie, lecz odpowiedź na nie jest daleko trudniejsza i to nie tylko dlatego, że zależy od osoby, która jej udziela. Będzie to rzecz jasna uderzające dla czytelnika, gdyż problem wydaje się analogiczny do tych dotyczących judaizmu i katolicyzmu i jako taki zdaje się wykraczać poza sferę zasadniczo subiektywnych odpowiedzi.
Jednakże pytanie o autentyczność islamu nie doczeka się obiektywnej odpowiedzi w poniższym artykule. Powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, że islam jest jednocześnie rzeczywistością i iluzją sprzecznością, która w trakcie niniejszego studium ukaże swój paradoksalny charakter o olbrzymich konsekwencjach nie tylko dla Kościoła katolickiego, lecz również dla każdego co szóstego mieszkańca ziemi, nazywającego siebie muzułmaninem. W ubiegłych wiekach niektórzy żydowscy teologowie uważali islam za judaistyczną herezję, podobnie jak wiarę w Jezusa Chrystusa. Trzeba jednak powiedzieć, że niejednokrotnie żydostwo uważało za możliwą współpracę z muzułmanami, nie dopuszczając jednocześnie możliwości współpracy z chrześcijaństwem. Pozostaje kwestią do dyskusji, czy wynikało to z historycznych okoliczności i wyobrażeń, czy też może z uwarunkowań czysto psychologicznych niemniej jednak istnieją podstawy do uznania a priori, że u samej istoty chrześcijaństwa znajduje się coś, czego strasznie obawiają się żydzi, a co nie występuje w islamie. Niektóre fakty przytoczone w niniejszym artykule mogą dodatkowo świadczyć na rzecz prawdziwości tego wyobrażenia.
W Kościele katolickim teologowie tacy jak św. Tomasz z Akwinu oraz pisarze świeccy, jak Hilaire Belloc, uważali islam za herezję chrześcijańską. Zaskoczy to wielu czytelników, którzy zostali wychowani myśląc, że islam jest czymś całkiem odmiennym od wiary katolickiej, jednak wbrew pozorom pogląd o islamie jako herezji chrześcijańskiej ma uzasadnienie. Przykładowo, Belloc pisze, że mahometanizm był herezją: należy zdać sobie sprawę z tej fundamentalnej prawdy zanim pójdzie się dalej w rozważaniach. Rozpoczął się jako herezja, nie jako nowa religia. Nie był pogańskim przeciwieństwem Kościoła, całkowicie obcym wrogiem. Był wypaczeniem doktryny chrześcijańskiej. Jego żywotność i długi okres trwania szybko nadały mu zewnętrzne pozory nowej religii, lecz jego współcześni, ci którzy byli świadkami jego pojawienia się, jasno widzieli czym był naprawdę nie zaprzeczeniem, lecz dostosowaniem i nadużyciem zasady chrześcijańskiej (Wielkie herezje, 1938). Ks. Sheehan, arcybiskup Germii, w swojej Apologetyce i doktrynie katolickiej (1944) napisał o islamie: Fragmenty objawionej prawdy zawarte w tej religii zostały zaczerpnięte z judaizmu i chrześcijaństwa. Innymi słowy, jeśli islam czerpie z obu tych doktryn, to jest pewna doza prawdy w stwierdzeniu, że jest on jednocześnie herezją żydowską i chrześcijańską.
Oficjalna wersja Popatrzmy na to, co świat w ogólności, a muzułmanie w szczególności rozumieją pod pojęciem autentycznego islamu. Dowiadujemy się, że jest to nowa religia założona przez proroka Mahometa, urodzonego w 570 r. w Mekce w zachodniej Arabii, dużym i ważnym centrum handlowym oraz miejscu pielgrzymek pogańskich religii. Pakistański autor Dilip Hiro mówi nam w swoim Islamskim fundamentalizmie (1988), że słowo islam oznacza poddanie się (woli Bożej przyp. red. Zawsze Wierni). Profesor Edward Hulmes z uniwersytetów w Durham i Princeton twierdzi w swojej wydanej w 1986 r. przez Towarzystwo Prawdy Katolickiej ulotce pt. Mahomet, że islam znaczy tyle, co pokój osiągany dzięki poddaniu się objawionej woli Bożej. Twierdzi się, że Mahomet inspirowany przez Archanioła Gabriela napisał świętą księgę islamu, Quran (Koran), a księga ta, pełna subtelności, mądrości i wnikliwości stanowi jasny dowód proroczych zdolności Mahometa, który jako człowiek niewykształcony, pasterz bądź kupiec, nie umiał czytać ani pisać. Fakt, że Koran jest napisany klasycznym arabskim i nie posiada żadnego wcześniejszego literackiego odpowiednika nadaje dodatkowej powagi stwierdzeniu, że Mahomet był natchniony przez Boga. Mówi się, że poświęcił się on głoszeniu islamskiej doktryny wśród pogan z Mekki, lecz został wygnany i zmuszony, aby szukać schronienia w Medynie (a właściwie w Jatribie, które to miasto nazwano później na jego cześć Madinat an-nabi czyli miastem proroka przyp. red. Zawsze Wierni); oba te miasta znajdują się w zachodniej części dzisiejszej Arabii Saudyjskiej. Jednakże nie ustawał, nawracając ludzi tu i tam dzięki sile swego słowa i przykładu. Z uwagi na gwałtowny charakter ówczesnych społeczeństw, popadł w konflikt z otaczającymi go siłami pogańskimi, a w roku 624 wygrał decydującą bitwę pod Badrem. Kilka lat później Mekka przyjęła prawdę islamu, a Kaba, dom do tej pory mieszczący w sobie kamienne pogańskie bałwany (był tam święty kamień czczony w całej Arabii, który rzekomo Abraham otrzymał od anioła Gabriela przyp. red. Zawsze Wierni), przekształcił się w Dom Boży. Kaba stała się centrum islamskiego świata, pierwszą świątynią, do której każdy muzułmanin musi udać się z pielgrzymką przynajmniej raz w życiu. Oto w skrócie odpowiedź na pytanie o autentyczność islamu. Jest to standardowa informacja, którą znajdujemy w książkach napisanych przez katolików, muzułmańskich duchownych, świeckich akademików i zachodnich islamologów. Jedyny problem związany z powyższym opisem da się zamknąć w jednym zdaniu: właściwie nic z tego nie jest prawdą! Dla wielu będzie to szokujące, ale to tylko dlatego, że przyjęli na wiarę przekazywane im niesprawdzone informacje. W tym przypadku sprawa ma się dokładnie tak samo, jak z przekonaniem wielu soborowych katolików, że abp Lefebvre został ekskomunikowany jako schizmatyk, nie jest to coś, o czym przekonali się poprzez lekturę, badania czy analizy, lecz coś, co po prostu wzięli za prawdę tylko dlatego, że powtarzano im to z każdej strony jednym chórem. Jednakże samo powtarzanie, czy to przez akademików, czy to przez ignorantów, nie jest probierzem prawdy. Dlatego też, aby dotrzeć do prawdy o islamie, aby odnaleźć prawdziwie obiektywny i historyczny klucz do islamu, zamierzamy zbadać to zagadnienie bardziej wnikliwie. Nie mamy przy tym intencji atakowania lub znieważania muzułmanów, oni również są stworzeniami Bożymi, uczynionymi na obraz i podobieństwo Boże towarzyszy nam jedynie ta intencja, aby przynieść światło, które rozproszy panujący mrok, tak aby prawda mogła zajaśnieć i uwolnić tych, którzy są usposobieni do przyjęcia Łaski Bożej.
Pycha i uprzedzenie We wczesnych latach osiemdziesiątych dr Maurice Bucaille opublikował książkę zatytułowaną Biblia, Koran i nauka: Święte Księgi w świetle współczesnej wiedzy (w wydawnictwie Seghers z Paryża). W swojej pracy Bucaille z naciskiem podkreśla, że porównując chrześcijańską Biblię z Koranem działa w sposób czysto obiektywny. Przyrównuje się do chirurga uformowanego w duchu zachodniego obiektywizmu naukowego, podkreślając jednocześnie, że nie miał sprecyzowanych wniosków już przed rozpoczęciem pracy. Niedługo po rozpoczęciu lektury czytelnik odkrywa, że jedynym celem książki jest ukazanie niższości Biblii w stosunku do Koranu, i to w imię badania naukowego. Na samym początku książki (s. 6) okazuje się, że obecnie niemożliwe jest zaprzeczanie twierdzeniu, iż Biblia zawiera błędy naukowe. Autor konkluduje, że Koran nie zawiera błędów naukowych i dlatego stanowi prawdziwe objawione Słowo Boże. Dla naszych rozważań równie istotne jest inne stwierdzenie autora: Na Zachodzie krytyczna analiza Pisma jest czymś stosunkowo nowym. Przez setki lat ludzie zadowalali się przyjmowaniem Biblii taką, jaką jest. Najmniejsza krytyka wysuwana pod jej adresem była traktowana jako grzech (ibidem, s. 16). Wyczuwa się lekko kpiący ton w tym naukowym spojrzeniu na masy wierzące w biblijne przesądy. Rozprawa Bucaille jest napisana w duchu XVIII i XIX-wiecznych racjonalistów podważających Biblię z tą różnicą, że ukazuje się w wieku XX. Rzecz jasna, ze wspomnianych wywodów wynika pośrednio, że inaczej ma się rzecz z Koranem – ten został zweryfikowany i sprawdzony zgodnie z wymogami nauki. Nie dajmy się zwieść. Naukowe podejście dr. Bucaille jest kłamstwem pierwszego rzędu, charakterystycznym dla tak wielu islamskich apologetów, czy to będących praktykującymi muzułmanami, czy to nazywających siebie świeckimi i agnostykami! Oczywiście jest prawdą, że systematyczne krytyczne studium Starego i Nowego Testamentu ze strony chrześcijan, znajdujące wyraz w wielu dyscyplinach takich jak krytyka tekstu, archeologia, epigrafia, historia, teologia, etc. rozpoczęło się na początku bieżącego stulecia (niestety, fałszywe i kierowane pychą studium krytyczne stało się bronią modernistów stosowaną dla podważania wiarygodności Biblii – przyp. red. Angelus). Natomiast pozostaje brutalną prawdą, że muzułmanie nawet nie rozpoczęli podobnych studiów w odniesieniu do swoich ksiąg religijnych! I tak u o. Calmela OP czytamy: Muzułmanie nigdy nie poddali krytyce swoich ksiąg religijnych. W ich mniemaniu uczyniwszy to, uczyniliby siebie winnymi profanacji i świętokradztwa. Od momentu, kiedy jedna z ich ksiąg została uznana za objawioną przez Boga, niedopuszczalnym stało się jej zgłębianie przez historyczną myśl człowieka. My ze swej strony nie zwykliśmy patrzeć na sprawy w taki sposób dla katolika niezrozumiałe jest założenie o rozdziale Bożej wiary od historycznego lub filozoficznego wnioskowania (Islam: przedsięwzięcie żydowskie, 1961).
Na wypadek gdyby ktoś pomyślał, że o. Calmel jest stronniczy, należy zwrócić uwagę, że wielu zachodnich islamologów, nie będących przyjaciółmi chrześcijaństwa, mówi dokładnie to samo. Powiedzieli to chociażby Régis Blachere i Denise Masson, autorzy (nieudanych) prób spójnego tłumaczenia Koranu. Masson pisze: Historyczna i tekstowa krytyka, oparta na epigrafii i archeologii wciąż nie została zastosowana w odniesieniu do Koranu z wykorzystaniem normalnych metod (wstęp do jej tłumaczenia Koranu, Pleiade 1967). Gdy Denise Masson usiłowała zasugerować, że niektóre wersy Koranu są niejasne, Najwyższa Rada Islamu, do której się zwróciła, zakazała jej rozpowszechniania podobnych sugestii. Gdy Jerozolimska Szkoła Biblijna rozpoczynała na początku obecnego stulecia krytyczne studium Starego i Nowego Testamentu, znalazło się również kilku uczonych, którzy podjęli badania nad tradycją islamską. Należy zdać sobie sprawę, że obok Koranu istnieją trzy inne dzieła, które składają się na tradycję islamską. Pierwszym z nich jest Hadith czyli Mowy proroka Mahometa, zebrane dwieście lat po jego śmierci, co do których uważa się, że zostały poświadczone przez towarzyszy i świadków proroka, którzy przekazali zawarte w nich informacje z pokolenia na pokolenie. Drugim jest Sunna, stanowiąca właściwe islamowi prawodawstwo, trzecim zaś Sira – Życie Mahometa (w islamie są jednak odłamy, które różnią się stosunkiem do tych źródeł przyp. red. Zawsze Wierni). Wszystkie trzy księgi miały być złożone rzekomo przez Ibn Hisâma żyjącego w dziewiątym wieku w znaną współcześnie jedną całość. O człowieku tym wiemy bardzo niewiele lub prawie nic, oprócz tego, że również utrzymywał, iż informacje zawarte w Sira są autentyczne jako przekazane z pokolenia na pokolenie przez towarzyszy i świadków proroka.
Odkrywanie prawdy Pierwszym człowiekiem, który zaczął odkrywać niepewny charakter źródeł islamu był o. Lammens, jezuita pracujący na Uniwersytecie Św. Józefa w Bejrucie (Liban) na początku obecnego stulecia. Wykorzystując opracowania wielu uczonych, w tym de Weila z 1843 r. i Caetaniego z 1905 r. wykazał on, że naoczni świadkowie gwarantujący autentyczność ksiąg Hadith i Sira to czysta fikcja, a wspomniane księgi są niczym więcej, jak tylko parafrazami i upiększeniami twierdzeń zawartych w Koranie. O. Lammens pisze: Twierdzenia zawarte w świętych pismach muzułmańskiej tradycji ani nie tworzą prawa, ani też nie są źródłem dalszych informacji, jak uważano do tej pory; są natomiast przedmiotem fantastycznej ewolucji. Na bazie koranicznego tekstu Hadith tworzy legendy, z zadowoleniem wymyśla imiona bohaterów wydarzeń i w ten sposób wypełnia treścią koraniczne schematy (Koran a Tradycja, 1910). Francuski mnich, br. Bruno Bonnet-Eymard, o którym wspomnimy jeszcze w dalszej części artykułu, w taki oto sposób streszcza stanowisko o. Lammensa: Tradycja wyjaśnia Koran, a sam Koran jest fundamentem tradycji. Innymi słowy jest to błędne koło, którego nie są w stanie zauważyć naukowe rozprawy w rodzaju tej autorstwa Bucaille. Czy o. Lammens nie był po prostu uprzedzonym księdzem? W odpowiedzi możemy zacytować prof. Goldzihera, Żyda, który w swoich Studiach mahometańskich (1989) pisze o głęboko tendencyjnym charakterze islamskiej Tradycji. Zaś w Kościelnym słowniku historii i geografii autorstwa René Aigraina (1924) pod hasłem Arabia czytamy: W takich okolicznościach nie można już badać życia Mahometa przyjmując za podstawowe źródło księgę Sira, jak czyniło to wielu biografów proroka. Caetani w swoim dziele Annali dellIslam pisze między innymi: W Tradycji nie odnajdujemy prawie niczego prawdziwego na temat Mahometa; wszystkie tradycyjne materiały jakie posiadamy możemy odrzucić jako apokryficzne. Maxime Robinson w książce pt. Mahomet (1974) donosi, że nie istnieje nic, co pozwalałoby nam chociażby na stwierdzenie: to i to pochodzi bez wątpienia z czasów Mahometa. Nawet ci autorzy, którzy nie są w stanie odsunąć dzieł Sira i Hadith jako fikcyjnych (m.in. Gaudefroy-Demombynes, Noldeke i inni) nie czynią tego ze względu na nieodparte dowody na historyczność tych ksiąg, lecz jedynie ze względu na alternatywę, którą jest powrót do punktu wyjścia. Przykładowo, Noldeke stwierdza po prostu, że pozostawia na boku tajemnice otaczające osobę Mahometa (cyt. za O. Lammens, Koran a Tradycja). Nie da się przecenić pracy Lammensa, gdyż obraca ona w ruinę islam, który znaliśmy do tej pory z chwilą, kiedy wyeliminujemy księgi Hadith i Sira nie ma ani jednego, pozytywnego źródła świadczącego o samym nawet istnieniu Mahometa! Nie do wiary, gdy weźmie się pod uwagę ogromne zbiory manuskryptów, pergaminów, pomników, rzeźb, grobowców i dedykacji pochodzących z antycznego świata, które przetrwały do dnia dzisiejszego. Dilip Hiro mógł opisać Mahometa następującymi słowami: Wyrósł na krzepkiego mężczyznę średniego wzrostu, o zakrzywionym nosie, dużych oczach, zmysłowych ustach i gęstych, lekko kręconych włosach. Jednakże bez księgi Sira nie ma niczego na poparcie tego skądinąd rozsądnego opisu. Rzadko się o tym słyszy, a czytelnik może sam wyrobić sobie zdanie na temat przyczyn takiego stanu rzeczy. W żaden sposób nie umniejsza to jednak istnienia faktu (braku wiarygodnych źródeł świadczących o autentyczności islamu przyp. tłum.).
Głębsze poszukiwania O. Lammens nie ukazał nam całej drogi do prawdy. Rozpoczął jedynie pewien proces, który miał być podjęty i kontynuowany 50 lat później przez dominikanina o. Thery, piszącego pod pseudonimem Hanna Zakarias. O. Thery był w swoich czasach słynnym mediewistą i cieszył się wielkim uznaniem w środowisku naukowym. Uważany jest za twórcę naukowej egzegezy Koranu, chociaż nie czytał po arabsku i hebrajsku, opierając się na różnych tłumaczeniach. Jego intuicja, która w dużym stopniu przyczyniła się do postępu w badaniach nad Koranem, wynikała ze zrozumienia tekstów i znajomości procesów ich powstawania. Podstawowy krytyczny wkład o. Thery w analizę Koranu stanowiła konkluzja jego dzieła pt. Ocena islamu (1957), wedle której Koran wcale nie powstał w Arabii, a jego autorem był erudyta spoza Arabii, twórca arabskiego języka religijnego. Jest to bardzo istotne, gdyż według irackich egzegetów z dziewiątego stulecia fakt, że Koran nie miał żadnych wcześniejszych literackich odpowiedników był sam w sobie cudem. O. Thery będąc dalekim od uznania Koranu za bezużyteczny stwierdza fakt, że dzieło to posiada samo w sobie pewną rzeczywistą wartość, której na próżno szukać w innych elementach islamskiej tradycji. W opracowaniu zatytułowanym Koran nie jest arabski (1957) o. Thery porównując tekst Koranu z księgą Sira dochodzi do wniosku, że ta ostatnia jest jedynie głupią dziecięcą paplaniną, której nierówny tekst w zadziwiający sposób zarówno w poszczególnych elementach jak i całościowej wymowie odznacza się niespójnością, nieprawdopodobieństwem i prymitywizmem legend z życia Proroka. Niech poniższy przykład zilustruje, co miał na myśli o. Thery. Otóż jak pokazał o. Lammens, wszystko co znajduje się w [islamskiej] tradycji zostało zaczerpnięte z Koranu i upiększone. I tak koraniczny tekst wysyłamy wam światło (będący w rzeczywistości niepoprawnym tłumaczeniem), został rozwinięty w księgach Sira i Hadith w taki sposób, że odnosi się tam bezpośrednio do samej postaci proroka. Dlatego według islamskiej tradycji Mahomet faktycznie wysyłał fale świetlne, będąc widocznym nawet w najgłębszej ciemności. Światło jakie dawał miało być tak intensywne, że pozwalało odnaleźć w ciemności zagubioną igłę! O. Thery porównując Koran z hebrajską Biblią i rabinackim Midraszem dochodzi do wniosku, że Koran był jedynie Biblią dostosowaną do mentalności Arabów. Wyodrębnia przy tym jednakże pewną część, która dzięki zawartym w niej aluzjom do wydarzeń współczesnych autorowi Koranu nie daje się wyjaśnić w podobny sposób. Tę pozostałość o. Thery nazywa Aktami islamu (nazwa ma być analogią do Akt Apostolskich), przedstawiając ją tym samym jako rodzaj dokumentacji rabinackich wysiłków podejmowanych w kierunku nawrócenia Arabów na judaizm. Chociaż o. Thery nie stworzył całkiem zamkniętej, satysfakcjonującej teorii, posunął jednak do przodu studia nad islamem stwierdzając, że kluczem do dalszych odkryć będzie systematyczne, naukowe tłumaczenie Koranu jako jedynego pewnego dokumentu. Sądził przy tym, że Koran będzie wyjaśniał się sam, podobnie jak Biblia. Jednakże językowe braki o. Thery uniemożliwiły mu podjęcie się tego zadania. Ogromne zaawansowanie tego dzieła w czasach nam współczesnych zawdzięczamy bratu Bruno Bonnet-Eymard. Jest on nie tylko zdolnym teologiem podejmującym głębokie studia nad chrześcijaństwem, judaizmem i islamem, lecz również utalentowanym językoznawcą władającym hebrajskim, aramejskim, greką, łaciną i arabskim. Należy przede wszystkim zdać sobie sprawę, że to systematyczne tłumaczenie Koranu jest tym bardziej konieczne, że nikt do tej pory nie zdołał go dokonać w sposób satysfakcjonujący. Powód jest taki, że tłumacze zamiast trzymać się rzeczywistego znaczenia tekstu brali pod uwagę przede wszystkim jego ogólnie przyjęty sens. W rzeczywistości nie istnieje zgodne tłumaczenie Koranu! Mogliśmy przyzwyczaić się do zmian w uwypukleniu poszczególnych zdań oraz do różnic frazeologicznych istniejących pomiędzy różnymi wydaniami Biblii, lecz nikt przy tym nie dyskutował o zasadniczym znaczeniu. W przypadku Koranu jest całkiem przeciwnie. Jeden pisarz będzie tłumaczył dane wyrażenie w jeden sposób, drugi zrobi to zupełnie inaczej, a jeden i drugi będzie mówił o lukach w znaczeniu, interpolacjach, poprawkach i adaptacjach w celu ukrycia zasadniczej bezużyteczności swego dzieła. O. de Nantes, przyjaciel br. Bruno, w następujący sposób podsumowuje podobne tłumaczenia: Nonsens, fantastyczne wymysły, sprzeczności, niespójność, nie wspominając już o niezliczonych opuszczeniach kłopotliwych słów i źle umiejscowionych dodatkach oto metoda tradycyjnego tłumaczenia od trzynastu stuleci. I tak kiedy koraniczny tekst (sura III, w. 14) mówi jasno o złocie i złocie oczyszczonym, tłumacze w rodzaju Blachere i Masson piszą o złocie i srebrze, gdyż nie rozumieją odniesienia. Tworzą słowo srebro, które nie występuje w tekście, chociaż odniesienie w oczywisty sposób zostało zaczerpnięte z Psalmów Cenniejsze niż złoto, niż złoto najczystsze, a słodsze od miodu płynącego z plastra (Ps 19, 11). Jest to przykład wymysłów, od których roi się w podobnych tłumaczeniach. Z kolei sprzeczności można wykazać na przykładzie słowa mitlayhim (sura III, w. 13). Według Blachere słowo to znaczy tyle co w równej liczbie, podczas gdy Masson podaje, że oznacza ono dwukrotnie większą liczbę. Które z tłumaczeń jest właściwe? Idąc dalej, istnieje problem dowolnego znaczenia, kiedy to temu samemu słowu przypisuje się całkowicie odmienne znaczenie w zależności od kontekstu, w którym jest używane. I tak tekst (sura III, w. 25) zawiera słowo wuffiyat, tłumaczone jako wiernie zachowywać przymierze, podczas gdy gdzie indziej (sura II) to samo słowo ma znaczyć tyle co otrzymać sprawiedliwą nagrodę. Ograniczone ramy niniejszego opracowania nie pozwalają w tej chwili na dalsze rozważania dość powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia ze swoistymi językowymi ruchomymi piaskami; z problemem który domaga się rozwiązania zanim będzie możliwa jakakolwiek poważna odpowiedź na pytanie o autentyczność islamu. Oto historyczne zadanie, które stało i stoi przed br. Bruno. Do tej pory opublikował on trzy tomy tłumaczenia (około 1000 stron drobnym drukiem) i bardzo dogłębnego wyjaśnienia pierwszych pięciu sur (rozdziałów) Koranu. Jego badania pokazują, że Koran nie tylko nie jest nielogiczną, pogmatwaną pracą teologiczną o wątpliwej wartości, jak można było sądzić na podstawie dotychczasowych tłumaczeń, lecz nawet można go uznać za kopalnię spójnych i interesujących informacji; dzieło prawdziwie uczonego człowieka. Chociaż do przetłumaczenia pozostało następne 109 sur, prace br. Bruno zrewolucjonizowały badania nad Koranem do tego stopnia, że można już powiedzieć, iż islam, jaki do tej pory znaliśmy, był fatalną pomyłką. Br. Bruno rozpoczyna od stwierdzenia: O ile pozostaje niepewność co do pochodzenia arabskiego rękopisu, o tyle jest niekwestionowanym faktem, że system alfabetyczny został ściśle ustalony dla osiągnięcia tylko jednego celu: opublikowania Koranu. Kontynuując, br. Bruno stwierdza: nasza egzegeza jasno wykaże, iż alfabet zastosowany w Koranie jest czystym i prostym przekształceniem alfabetu hebrajskiego w arabski (w istocie przyjmuje się, iż alfabet arabski powstał ok. V w. z alfabetu nabatejskiego, mającego z alfabetem hebrajskim wspólnego przodka: alfabet aramejski – przyp. red. Zawsze Wierni). Tak więc intuicja o. Thery, według której autor Koranu miał być rabinem, mimo że nie znalazła jeszcze absolutnego potwierdzenia, jednak w znaczący sposób nie chybiła celu. Jak przekonaliśmy się na początku niniejszego artykułu, słowo islam jest tradycyjnie tłumaczone jako poddanie się. Według br. Bruno takie tłumaczenie jest w oczywisty sposób błędne i całkowicie niezwiązane z tekstem. Hebrajski źródłosłów, slm, można również odnaleźć w aramejskim i oznacza po arabsku po prostu aslim, czyli doskonały po aramejsku, haweî selîm znaczy tyle co: Bądź doskonały!. W swoim czasie dowiemy się, dlaczego tak powinno wyglądać właściwe tłumaczenie.
Historia i geografia Podążanie w ślad za całym tłumaczeniem br. Bruno nie jest rzecz jasna celem niniejszego opracowania. Dlatego też musimy ograniczyć się do pobieżnego przeglądu tekstu, który ukaże prawdziwe znaczenie Koranu, jak również do spojrzenia na pewne słowa kluczowe. Zanim jednak to uczynimy, musimy dokonać krótkiej powtórki z historii, tak, aby czytelnik w pełni zrozumiał znaczenie dokonanych odkryć. Po zburzeniu świątyni jerozolimskiej w r. 70, Żydzi ulegli rozproszeniu. Dokąd się udali? Historycy tacy jak Torrey uważają, że wielu z nich poszło do Teimy, oazy w południowej Palestynie, wierząc i żywiąc nadzieję, że pewnego dnia dane im będzie powrócić. To, co nie podlega dyskusji, to fakt, że Półwysep Arabski ma niezwykle długą historię, która dopiero w dniu dzisiejszym jest odkrywana, a w której zasadniczą rolę odgrywali Żydzi. Dla tych, którzy wyobrażali sobie Arabię jedynie jako kilometry piasku, po których bez celu podróżowali na wielbłądach Arabowie, poniższe fakty będą zaskakujące. Otóż z zapisków pochodzących z 280 r. wiemy, ze mieszkańcy Sheby i Jemenu czcili Athâr, czyli boginię Venus, jednakże do 378 r. owo pogaństwo zanikło i zostało zastąpione monoteizmem, który wzywał Pana nieba i ziemi, określanego mianem miłosiernego. Od historyków takich jak Jamme i Danielou wiemy, że południowa Arabia odgrywała od końca czwartego wieku dominującą rolę w historii Półwyspu Arabskiego. Wiemy również, że Jemen był nie tylko krainą urodzajną i prosperującą, lecz również widownią rzeczywistych prób bezprecedensowej, całkowitej judaizacji. Naturalnie możemy zastanawiać się dlaczego i jak do tego doszło. Pierwszą rzeczą, z której należy zdać sobie sprawę to fakt, że dzisiejszy judaizm od dawna już aktywnie nie poszukuje konwertytów; byłoby jednak błędem sądzić, że tak było zawsze. U początków chrześcijaństwa żydostwo długo i zawzięcie walczyło przeciwko chrześcijańskim misjonarzom gdziekolwiek się oni pojawili, używając wszystkich dostępnych metod, a wśród nich prób pozyskiwania ludzi dla judaizmu. Po drugie należy pamiętać, że judaizm rozprzestrzenił się łatwo na Półwyspie Arabskim z uwagi na to, że wśród Arabów powszechne było obrzezanie. Po trzecie wreszcie należy wiedzieć, że na terenach Himarytów (dzisiejszego Jemenu) było wielu Żydów fakt ten został potwierdzony przez Filostorgiusza (greckiego historyka Kościoła, heretyka przyp. red. Zawsze Wierni), który donosi o napotkaniu w roku 356 ariańskiej misji kierowanej przez Teofila z Dibous. Od Filostorgiusza dowiadujemy się, że podczas gdy większość populacji w owym czasie była pogańska, Teofil dokonywał wielkich najazdów, nawracając króla i budując wszędzie kościoły. Tego rodzaju doniesienia pokazują skalę ekspansji rzymskiej i chrześcijańskiej, lecz ukazują również, że ekspansja ta napotykała na dobrze utwierdzoną na tych terenach społeczność żydowską. W 378 r. król Jemenu zwrócił się przeciwko Imperium Rzymskiemu, sprzymierzając się z Imperium Perskim. Zmiana ta została przeprowadzona przy udziale Żydów, którzy stanowili jedyną intelektualną i społeczną elitę w kraju. Oznaczało to głęboki kryzys rzymskich wysiłków podejmowanych w kierunku kolonizacji półwyspu, a również niekorzystną aurę dla misjonarskich wysiłków chrześcijan, gdyż Persowie byli dalecy od okazywania sympatii wobec religii ich imperialnego rywala. W ten sposób od piątego wieku region zaczął już na zawsze zyskiwać perspektywę hebrajską. Od Jana z Efezu wiemy, że na początku szóstego stulecia wybuchła wojna pomiędzy Aidogiem, księciem Etiopii a Dimionem, królem Jemenu. Ten ostatni był bardzo wyraźnie pro-żydowski do tego stopnia, że nakazał aresztować wszystkich rzymskich kupców, którzy przekroczyli granice Jemenu, z uwagi na rzymskie prześladowania Żydów. Niemniej jednak etiopski książę odniósł zwycięstwo, nawrócił się na chrześcijaństwo i wszędzie zbudował kościoły. Ta chrześcijańska ekspansja została uznana przez społeczność żydowską za prowokację. Simon de Beth Arshâm, perski biskup donosi, że Żydzi tyberiadzcy (główna ówczesna szkoła żydowska) wysyłali swych kapłanów z roku na rok i z sezonu na sezon, po to, aby prowokować kłopoty wśród chrześcijańskich Himarytów. Ruchem antyetiopskim i antychrześcijańskim kierował Żyd Du Nuwâs, który szybko sprzymierzył się z Persami. Również i on został pokonany przez siły chrześcijańskie. Z zapisków pochodzących z 618 r. dowiadujemy się, że król Jemenu był monofizyckim (ariańskim) chrześcijaninem imieniem Abramus, a jego dedykacja, napisana stylizowaną na pismo arabskie kursywą brzmiała: Z władzy, łaski i miłosierdzia Najmiłosierniejszego, jego Mesjasza i Ducha Świętego. W północnej Arabii rozwinęła się inna sytuacja. Imperialny konflikt między Bizancjum i Persją zmusił pewne arabskie plemiona do zjednoczenia niektóre z nich opowiedziały się za pierwszym, inne za drugim imperium. Wiadomo jednak, że Arabowie nawróceni na chrześcijaństwo nie pozostawali w Al-Hijaz, gdzie ma znajdować się współczesna Mekka, lecz emigrowali do Syrii, Palestyny i Egiptu. Negatywny wynik tego był taki, że do roku 582 Al-Hijaz jawiła się oczom całego świata już jako prowincja żydowska. Obfite literackie i epigraficzne dowody na żydowską obecność w Al-Hijaz w pierwszych wiekach chrześcijaństwa można znaleźć np. w artykule Josepha Horowitza zatytułowanym Arabia, opublikowanym w Encyclopedia Judaica w roku 1929. François Nau w swoim dziele pt. Chrześcijańscy Arabowie Mezopotamii i Syrii w siódmym i ósmym stuleciu (1933) pisze, że na początku siódmego wieku wszyscy Arabowie Mezopotamii i Syrii byli do pewnego stopnia chrześcijanami, przynajmniej jeśli chodzi o atmosferę życia. Wszędzie widziano jakichś pustelników i ascetów, wszyscy jadali w progach klasztorów, wszyscy byli obecni w sporach pomiędzy monofizytami i duofizytami. O. Henri Charles w swoim Chrześcijaństwie wśród koczowniczych Arabów z Limes i pustyni syryjsko-mezopotamskiej w regionie Hegira (Le Roux, 1936) twierdzi, że silna osobowość słynnego pustelnika św. Eutychesa naznaczyła początek bardzo owocnej misji, tak, że do roku 570 terytorium Gessanidów obfitowało w arabskie, monofizyckie klasztory. Tak więc Półwysep Arabski był przez wieki nie tylko terenem działań wojennych, lecz również sceną walki teologicznej: walki pomiędzy żydami i chrześcijanami oraz między rozmaitymi chrześcijańskimi, heretyckimi sektami a katolicyzmem. Wszystkimi tymi wpływami nasiąkały społeczności i, jak się przekonamy, to wzajemne przenikanie rożnych kultów przygotowało grunt pod pojawienie się Koranu. W czasie kiedy miały miejsce opisywane wydarzenia, następował stały rozwój i ciągłe zmiany w dziedzinie alfabetów stosowanych w regionie. Zmiany te są dzisiaj dobrze uwidocznione i wskazują, że Koran napisany w języku arabskim nie był żadnym cudem, lecz w rzeczywistości końcowym wynikiem dokonującego się przez wieki rozwoju. Istnieją dwujęzyczne zapisy z Umm-al-Jimâl, datowane na początek trzeciego stulecia, w odniesieniu do których Littman w swoim Florilegium Melchior de Vogüé (Paryż, 1909) stwierdza, że ich pismo jest już stadium pośrednim zmierzającym w stronę pisma arabskiego, podczas gdy zapisy z Namâra, pochodzące z 7 grudnia 328 r., są już od tej pory pismem proto-arabskim. Ostatecznym wynikiem tego rozwoju są dedykacje z Harrân oceniane na rok 568 oraz z Zabad w regionie Syryjsko-Mezopotamskim, oba napisane pismem, które dziś nazwalibyśmy właściwym pismem arabskim. Jest to odmiana aramejskiego, który był podówczas na starożytnym wschodzie językiem handlowym. To co jest nie tylko interesujące, lecz faktycznie istotne, to fakt, że zarówno zapisy z Harrân jak i z Zabad są zapisami chrześcijańskimi. Nau pisze, że to przede wszystkim chrześcijanie stworzyli alfabety dla ludów przez nich nawróconych oraz nauczyli je czytać i pisać. Tak zwany klasyczny arabski nie jest wyjątkiem. Jego alfabet należy przypisać chrześcijanom, gdyż to właśnie u chrześcijańskich Arabów z Syrii znaleziono najstarsze przykłady tego pisma.
Miejsce i czas powstania oraz autorstwo Koranu Naszkicowawszy historyczne tło powstania Koranu, możemy teraz umieścić to dzieło wraz z jego przesłaniem w odpowiednim kontekście. Koran nie jest dziełem spontanicznym, objawieniem spływającym z niebios; jest pracą o głębokich korzeniach, antycznym rodowodzie oraz zacięciu pasującym do tamtych czasów. Nawet po krótkim przejrzeniu Koranu można się przekonać, że postacią centralną dla islamu jest Abraham, a już w początkowej modlitwie można zauważyć wyraźny brak islamskiego kolorytu: W imię Boga Miłosiernego, Dawcy Miłosierdzia, chwała niech będzie Bogu, Panu Wszechświata, Miłosiernemu i Dawcy Miłosierdzia! Władco w dniu sądu! Ciebie czcimy i u Ciebie szukamy pomocy. Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, którym sprzyjasz, drogą tych, którzy nie są przyczyną Twego gniewu; tych, którzy nie idą na zatracenie (Koran w tłumaczeniu Thomasa Ballantine Irvinga, Islamic Foundation, Anglia, 1979). Można z łatwością zauważyć, że w modlitwie powyższej nie ma nic specyficznie islamskiego. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka mogłaby być modlitwą o rodowodzie zarówno żydowskim, jak i chrześcijańskim. Jeśli się nad tym zastanowić, to z pewnością okaże się to dziwnym zjawiskiem w przypadku islamu, rzekomo nowej religii. Jednakże br. Bruno wykazał, że w rzeczywistości modlitwa ta jest bardzo starą modlitwą żydowską o subtelnym nastawieniu anty-trynitarnym, a tłumaczenie Irvinga jest nieścisłe i nie oddaje całej subtelności oraz finezji koranicznego oryginału. W miarę jak br. Bruno postępował naprzód w tłumaczeniu pierwszych dwóch sur Koranu, jaśniejszym stawał się właściwy temat tego dzieła oraz pojawiły się wskazówki co do autora Koranu i jego formacji. Jest oczywistym, że autor Koranu, stanąwszy w obliczu gwałtownych, niekończących się konfliktów między żydami i chrześcijanami na terenie półwyspu, zmuszony był do refleksji nad przyczynami tak żałosnego końca owego sojuszu, jaki stanowiło przymierze z Bogiem. Zauważa, że znakiem przymierza z Bogiem jest obrzezanie, a przymierze zostało zawarte z Abrahamem. Jednak zwraca również uwagę na to, że pierwszym synem Abrahama poddanym obrzezaniu nie miał być Izaak, lecz Izmael, jego syn z niewolnicy Hagar. Przypomnijmy, że Bóg okazał swą moc wobec Abrahama dając syna Izaaka jego starej żonie, Sarze. Wiemy również, że wskutek nalegań Sary, Hagar i Izmael zostali odprawieni, a Izmael stał się ojcem narodu arabskiego. W ten sposób zostało zawarte przymierze z Abrahamem, który nie był ani żydem, ani chrześcijaninem, lecz poganinem który stał się doskonałym pierwszym muzułmaninem. Abraham i jego syn Izmael zostali uczynieni doskonałymi muslimayn. Mieli oni poświęcić Bogu swych następców w celu uczynienia ich narodem doskonałym muslimat. To wezwanie do doskonałości jest sprawiedliwością, która stała się udziałem Abrahama i Izmaela (albowiem Bóg, według autora Koranu nigdy nie przestał wysłuchiwać modlitw Hagar i jej syna), a również Izaaka, Jakuba oraz wszystkich proroków bez różnicy, nie wyłączając Mojżesza i Jezusa. Innymi słowy, nie ma różnicy między Starym a Nowym Testamentem, gdyż według autora Pięcioksiąg żydów i Ewangelie chrześcijan zostały źle wykorzystane dla wprowadzenia podziału wśród Narodów Księgi. Żydzi odpadli od Prawa, a chrześcijanie wykrzywili proroctwo Jezusa uczyniwszy Bogiem zwykłego człowieka i w ten sposób popadli w apostazję. Ostatecznie autor Koranu wzywa do ponownego zjednoczenia Narodów Księgi. Bazuje przy tym na rasowej linii Żydów, istniejącej dzięki obrzezaniu, i dodaje do tego wezwanie do doskonałości pochodzące z Ewangelii, przez cały czas podkreślając, że zerwanie przymierza z Bogiem przez żydów i chrześcijan nie unieważnia przymierza zawartego z Abrahamem i Izmaelem. Mamy tutaj do czynienia z inną wizją islamu, postrzeganego jako wezwanie do doskonałości. W pewnym sensie musimy zauważyć w tej teologicznej argumentacji odbłysk geniuszu autora Koranu; coś, co pasowało do burzliwej atmosfery teologicznej półwyspu. Br. Bruno stwierdza: Zamiarem autora Koranu nie było stworzenie trzeciej religii, lecz obalenie dwóch poprzednich żydowskiej i chrześcijańskiej poprzez przywrócenie tego, co w jego mniemaniu było jedyną «tradycją» (giblat), czyli prawdziwym dziedzictwem Abrahama. Podczas gdy pierwsza sura Koranu jest bardzo stara i czysto żydowska, sury druga i trzeca koncentrują się odpowiednio na przypomnieniu ludziom wymagań żydowskiej Tory i chrześcijańskich Ewangelii. Dlatego też sura II kończy się modlitwą stworzoną przez autora, Panie Nasz, Dawco Obrzezania, która sytuuje się pomiędzy Yahweh żydów i Pater Noster chrześcijan.
Przywrócenie prawdy po islamsku W jaki sposób, według autora Koranu, można odbudować prawdziwą religię Abrahama? Po prostu poprzez powrót do Jerozolimy, przez powrót do miejsca, gdzie stoi dom Abrahama oraz przez zjednoczenie z prawdziwymi wyznawcami, potomstwem Izmaela. Tradycja mówi nam, że dom Abrahama ma się znajdować w ruinach Świątyni Jerozolimskiej, to zaś ze względu na to, że według przekazów świątynia miała być położona w tym miejscu na górze Moria, gdzie Abraham został wezwany do złożenia ofiary z Izaaka. Dom nosi nazwę Bakka, a najczystszą formą wierności przymierzu jest pielgrzymka do domu (hiju lbayti) Bakka. Pielgrzymka przedstawiana jest jako nieograniczone błogosławieństwo i droga do Boga. Autor Koranu silnie podkreślając jej konieczność atakuje tym samym żydów, którzy przed wiekami przerwali swą pielgrzymkę do ruin świątyni, a także chrześcijan, którzy zabronili jej w imię Ewangelii, gdyż to nie prawo lecz duch jest tym, który zbawia. Jednocześnie widzimy, że autor Koranu, mając nastawienie antychrześcijańskie, nie postrzega wszystkich chrześcijan w jednakowym świetle, ale czyni rozróżnienia. W surze III (w. 113) mówi o tych chrześcijanach, którzy stoją recytując słowa Boże pośród nocy, zaś w innym miejscu tej samej sury (w. 114) stwierdza: mówią z łagodnością i pozostają cisi, są dalecy wobec tego co poboczne i dobrowolnie oddają samych siebie. Są wśród tych, którzy cieszą się szczęściem. Są to jasne odniesienia do mnichów-pustelników, a Airgrain pod hasłem Arabia w Kościelnym słowniku historii i geografii (1924) wspomina, że mnisi, ze swoją siłą nawracania cieszyli się wysokim prestiżem wśród Arabów. Tak więc nie powinno nikogo zaskakiwać, że autor Koranu, człowiek wielkiego intelektu i subtelności, również podziwiał chrześcijański fenomen, który bezpośrednio znał. Co więcej, br. Bruno wykazuje, że autor dysponował imponującą wiedzą na temat kultury chrześcijańskiej, głęboko analizował Ewangelie i inne księgi chrześcijańskiego Objawienia. Wszystko to znalazło swój wyraz w odniesieniach i precyzji koranicznego tekstu. Autor Koranu był erudytą pierwszej klasy. Celem autora i wiernych jest więc pielgrzymka i powrót do domu Abrahama (Bakka). IV i V sura Koranu koncentruje się na środkach wiodących do tego celu. Historia mówi nam, że Jerozolima upadła w 614 r., kiedy to armie cesarza Herakliusza z Bizancjum zostały zmiażdżone przez Persów. Krauss w swojej Historii żydowskiej donosi, że Żydzi z południowej Palestyny sprzymierzyli się z Persami, być może byli to Żydzi ze wspominanej przez Torreya oazy Teima; mogły to być również bandy arabskie. Po przybyciu do Jerozolimy Żydzi z wściekłością zwrócili się przeciwko ludowi chrześcijańskiemu i jego świątyniom, w tym naturalnie przeciwko Grobowi Pańskiemu. Zanotowano jednak, że z największą furią Żydzi uderzyli w kościół Matki Bożej, Nea, którego znaczenie podkreślimy jeszcze w dalszej części artykułu. Według Kraussa w 617 r. Żydzi zażądali określonych praw do autonomii w Świętym Mieście. Persowie już od trzech lat żyli w obecności chrześcijan z Jerozolimy i postrzegali ich jako ze wszech miar przychylnych i kompromisowych, toteż po pojawieniu się żydowskich żądań autonomii doszli do wniosku, że miara się przebrała. Postanowili wygnać Żydów do Persji. Z pism historyków takich jak Krauss i Graetz wynika, że jeszcze przedtem arabskie bandy zostały rozbite (przez Persów przyp. tłum.) na skutek zdrady Żydów, a sura III Koranu w tłumaczeniu br. Bruno (w. 118-119, 122) zawiera skargi na zdradę i perfidię fałszywych braci, synów Izraela. Sura III Koranu traktuje o tej porażce Arabów; autor mówi tam o swojej kalwarii, lecz ostatecznie doprowadza własne rozważania Ewangelii do pozytywnego wniosku stwierdzając, że porażka ta nie jest klęska absolutną, lecz tylko oczyszczeniem. W tym miejscu pojawia się wspominany wcześniej historyczny mit o bitwie pod Badrem. Badr jest obecnie małym miasteczkiem położonym na południowy zachód od Medyny, jednakże żadna z map starożytności nic nie mówi o jego istnieniu. Co więcej, słowo badr nie występuje w żadnym miejscu w Koranie ani w surze VIII, w którym wszyscy poprzedni tłumacze uparcie wspominają o bitwie pod Badrem, ani w surze III, gdzie słowo bi-badrin jest nieprawidłowo przetłumaczone jako pod Badrem. W surze IV (w. 6) pokrewne słowo bidâran jest właściwie przetłumaczone przez Blachere i Masson jako rozszczepienie lub rozproszenie i jest prostym zapożyczeniem z rabinistycznego, hebrajskiego słowa biddér, tzn. rozpraszać. Tak więc bi-badrin oznacza przez rozproszenie albo dzięki rozproszeniu. Islamolodzy tłumaczą to słowo jako Badr, gdyż nie biorą pod uwagę ani całościowego, ani też częściowego znaczenia tekstu. Z drugiej strony, tłumaczenie br. Bruno tworzy logiczną całość. Autor Koranu mówi o cudzie ocalenia owych arabskich band poprzez rozproszenie spowodowane przez Persów w 617 r. Jest to jeden z wielu przykładów, kiedy to tekst zachowuje jasny sens lingwistyczny i historyczny, podczas gdy tłumacze wprowadzają jedynie zamieszanie i sprzeczności.
Czy prawdziwy Mahomet zechce ukazać swoje oblicze? Do tej pory ciągle mówiliśmy o autorze Koranu zamiast o Mahomecie, któremu wszędzie przypisywane jest autorstwo tego dzieła. Dlaczego? Z prostego powodu: człowiek zwany Mahometem nie napisał Koranu. Wspomnieliśmy powyżej, że jeśli odłożyć na bok fantastyczne mity ksiąg Hadith i Sira, nie ma niezbitego dowodu na istnienie Mahometa. Jednakże historycznie muzułmanie twierdzą, że w koranicznym tekście autor sam nazywa siebie Mahometem, toteż nie może być żadnych wątpliwości co do jego tożsamości. Czy tak jest naprawdę? Oczywiście jest prawdą, że w Koranie autor czyni szereg odniesień do samego siebie, nie mniej jednak daje się poznać jako człowiek oszczędny, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące swej własnej osoby. W surze III (w. 144) nazywa siebie muhammadun, a określenie to zostało wzięte przez wspomnianego wcześniej Ibn Hisâma za rzeczywiste imię założyciela islamu. Br. Bruno twierdzi, że zabieg taki nie ma uzasadnienia i podaje szczegółowe dowody. Ciekawe, że twierdzenie o nieistnieniu Mahometa nie spotkało się z prostym odparciem ze strony ks. Michela Lagarde, który nie tylko sam jest ekspertem w tej dziedzinie, lecz również głęboko poświęcił się dla dialogu islamsko-chrześcijańskiego. Br. Bruno tłumaczy słowo muhammadun jako umiłowany. Twierdzi, że jako takie słowo to nie jest imieniem, lecz tytułem nadawanym jakiejś osobie trochę tak, jakby powiedzieć np. o własnym dziecku światło mego życia, co rzecz jasna nie może być interpretowane jako właściwe imię dziecka. Według br. Bruno słowo muhammadun pochodzi od słowa źródłowego hmd, które jest arabskim zapożyczeniem biblijnego, źródłowego słowa hâmad, czyli pożądać lub pragnąć. W surze I (w. 2) br. Bruno wykazał, że pokrewne słowo al hamdu oznacza miłość, jaką każdy powinien żywić wobec Boga, Pana wieków. Z kolei południowo-arabskie zapisy z Jamme zawierają słowo mhmd, używane na określenie Boga żydów, tak więc oczywisty sens wyrażenia muhammadun sprowadza się do znaczenia ten, który jest przedmiotem miłości umiłowany najwyższe imię Boże. To zaś powinno wywołać w pamięci czytelnika słowa Ewangelii: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie (Mt 17, 5). Nie jest to jedyny raz, kiedy Jezus jest nazywany umiłowanym (muhammadun) Boga. W relacji ze spotkania Naszego Pana ze św. Janem Chrzcicielem nad rzeką Jordan czytamy: A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: «Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie» (Mt 3, 16-17). Koraniczny tekst nie wskazuje na to, jakoby autor przedstawiał się lub myślał o sobie jako o Bogu. W pierwszym rozdziale przedstawia raczej siebie i Naszego Pana Jezusa Chrystusa jako rasulun, czyli wyrocznie, proroków; w obu przypadkach chodzi tu o ludzi, o umiłowanych Boga. W Księdze Proroka Daniela prorok nazywany jest człowiekiem upodobanym, czyli îs hamudôt. Rzeczownik îs znaczy człowiek i jest w biblijnym wyrażeniu zastąpiony arabskim przedrostkiem m czyli mhamudôt, mahomet. Dla tych z nas, którzy nie są uczonymi- lingwistami może się to wydać nieco skomplikowane, lecz dzięki odrobinie wytrwałości przekonamy się, że jest do doskonale zrozumiałe w określonym kontekście. Z tekstu Koranu w sposób oczywisty wynika, że autor znał pisma św. Pawła i wykorzystał je do osiągnięcia pożądanego przez siebie celu, to jest do przypisania Bożego przymierza synom Izmaela, ludowi doskonałemu, musliymat. Ks. de Nantes, kolega br. Bruno, idzie dalej uważa on, że w całej I surze Koranu podobieństwa do Ewangelii są tak bliskie i liczne, iż należy sądzić, że intencją autora było nie tylko naśladowanie podejścia św. Pawła, lecz postawienie siebie w miejsce Chrystusa. Ten ostatni wniosek może nie być tak daleko idący, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Porażka Chrystusa prowadząca na Kalwarię porównywana jest do niepowodzenia autora Koranu polegającego na niemożności dotarcia do domu Bakka w Jerozolimie w 614 r. Jego wierni zostali rozproszeni oto jego kalwaria. Używa przy tym terminu qarhun, oznaczającego kalwarię, specjalnie dla podkreślenia paraleli. Daje jednak do zrozumienia, że porażka nie zdołała go zmusić do zaniechania realizacji wytyczonego celu. Spójrzmy teraz na słowo Mekka, o którym mówi się, że jest tłumaczeniem wyrazu Bakka. Od Hiro dowiadujemy się, że Mekka była miejscem urodzin Mahometa, centrum handlowym skupiającym około 5000 ludzi i miejscem, w którym Mahomet rozpoczął swój apostolat. Pojawiają się tutaj dwa problemy: po pierwsze, słowo Mekka wcale nie występuje w Koranie. To raczej słowo Bakka pojawia się raz i jest błędnie tłumaczone jako Mekka. Po drugie, wszystkie mapy starożytności dowodzą ponad wszelka wątpliwość, że miasto Mekka nie istniało w siódmym stuleciu. Znakomity kartograf XIX wieku, Vidal de la Blanche był ekspertem w dziedzinie wielkich szlaków handlowych starożytności. Wykorzystując Geografię Ptolemeusza wykazał on, że Mekka nie istniała (w siódmym stuleciu przyp. tłum.). Nie kwestionują tego ani ks. Lagarde, który w 1990 r. w publikacji Islamo Christiana dokonał przeglądu pierwszego tomu tłumaczenia Koranu autorstwa br. Bruno, ani nawet Blachere. Rzeczywiście, biorąc pod uwagę dążenie Blachere do promocji islamu kosztem chrześcijaństwa, jego świadectwo nabiera tu jeszcze większej wartości: Bez wątpienia bizantyjscy pisarze dostarczyli nam cennych informacji na temat arabskich emirów panujących na stepach Syrii za przyzwoleniem cesarza. Dzięki tym autorom dysponujemy rozsądnymi danymi na temat konfliktów wspomnianych emirów z ich babilońskimi odpowiednikami pozostającymi w służbie perskich Sasanidów. Możemy również ustalić religijną przynależność zarówno koczowniczych, jak i osiadłych arabskich plemion w Jordanii i ze stepów na zachód od Eufratu. Nawet tajemniczy Jemen dostarcza nam strzępów informacji o swej przeszłości i pozwala nam zrozumieć obce trendy; niektóre z nich zawędrowały tu z Etiopii współistniejąc z jej prastarym pogaństwem. Lecz o kołysce islamu Al-Hijaz i o Mekce, jego świętym mieście, nie mamy nic ponad przykłady islamskich «kartografów» (Problem Mahometa, 1952). Innymi słowy, nie istnieje przed-islamska mapa świata, która wskazywałaby na istnienie Mekki. Próby wykazania, że Mekka istniała pod inną nazwą, Macoraba, zawsze były czystymi spekulacjami, a na ich poparcie nie istniały poważne dowody. Tak więc jeśli nie istnieje Mekka, jakie jest znaczenie słowa Bakka? Słowo to pojawia się tylko raz w całym tekście Koranu (sura III, w. 96), w tym samym rozdziale, który mówi o powrocie wiernych do Jerozolimy. W surze II (w. 125 i 127) autor mówi o domu al bayt i przypisuje jego założenie Abrahamowi. Dlatego też jest absolutnie oczywiste, że dom znajduje się w Jerozolimie, a dokładnie wśród ruin Świątyni. Właśnie tak się składa, że słowo Bakka użyte jest w rozdziale w związku z domem, a może być jedynie odniesieniem do doliny Baka, która znajduje się na północ od doliny Hinnom i na zachód od Jerozolimy. W rzeczywistości znaczenie tego słowa jest tak jasne, że aż dziw bierze, dlaczego żaden z naukowych informatorów nie zasugerował go nawet jako jednej z możliwości. Ale to nie wszystko. Koran nie daje nam żadnego pojęcia co do położenia i układu Mekki, dostarcza za to szczegółowych informacji o Jerozolimie, co dodatkowo świadczy na korzyść faktu, że do tej pory zasadniczy temat Koranu koncentruje się wokół powrotu do Jerozolimy, do tej kolebki przymierza zawartego przez Boga z Abrahamem i jego synem, Izmaelem. W surze II, w. 158, autor używa terminu as-safâ, który jest hebrajskim zapożyczeniem słowa ha- sôphîm, oznaczającego wartownię. Tak się składa, że na północ od Jerozolimy znajduje się wzgórze połączone z Górą Oliwną, określane po grecku jako skopos. Można znaleźć o nim wzmianki w literaturze rabinistycznej; jest to punkt, z którego można obserwować Jerozolimę niczym z wartowni. Skopos oznacza po grecku wartownię. Następnie, autor Koranu obiecując wiernym w surze IV w. 13 i gdzie indziej, że wejdą do ogrodów janna, gdzie płyną podziemne rzeki min tahtihâ, nie stosuje wcale figur literackich. Przeciwnie, dokładnie opisuje system nawadniania ówczesnej Jerozolimy! W okresie bizantyjskim, obszar położony na północny zachód od murów Jerozolimy był znany jako Ogrody. Chrześcijanie mówiący po aramejsku określali je słowem Pordesaya. Grecy nazywali je Phordesa, a Żydzi Pardesaya. Wszystkie te słowa oznaczają raj. Nietrudno dostrzec uzasadnienie dla takiej nazwy. Jerozolima, położona na trudnym terenie, zawsze narzekała na suszę trwającą od maja aż do października. Sytuację pogarszał wiatr, przeważnie wschodni. W celu zapobieżenia tym problemom zbudowano podziemny system zbiorników, który łączył się z powierzchnią poprzez wąski wylot. Zbiorniki te napełniały się w okresie od listopada do marca dzięki ciągłym opadom deszczu i w ten sposób umożliwiały pomyślne zbiory. J. T. Milik w swojej książce Św. Tomasz z Phordesa pisze, że był to kompletny, złożony system irygacyjny. Oto wasze podziemne rzeki! Jeszcze inny przykład. Słowo Gehenna pojawia się jednokrotnie w surze II, trzykrotnie w surze III i siedmiokrotnie w surze IV. W języku arabskim słowo to brzmi jahannam i jest używane na określenie doliny gniewu. Gehenna jest doliną położoną na południe od Jerozolimy, wychodzącą na zachód z doliny Baka. Było to opustoszałe publiczne miejsce, w którym nieustannie płonął ogień spalający śmieci. Ognie Gehenny są symbolem wiecznego potępienia, lub, jeśli ktoś woli, wiecznego gniewu. Tekst jest szczególnie poruszający, gdyż przemieszczając się z doliny Baka w kierunku doliny Gehenna podróżujemy z raju do piekła; fizyczna rzeczywistość ze składową teologiczną.
Kaba, Kawaiba, Kubos Zajmijmy się w końcu problemem kamiennej świątyni lub Domu Bożego zwanego Kaba, mającego znajdować się w środku meczetu w Mekce, a będącego najważniejszym sanktuarium islamskiego świata. Ponieważ Mekka nie istniała w siódmym stuleciu, musimy zadać sobie pytanie co znaczyło słowo Kaba dla autora Koranu. Po raz pierwszy słowo to zostało użyte w surze IV, w. 6. Oznacza ono sześcian (kostkę) po grecku kubos i odnosi się do fundamentu kamiennego domu. Ks. Jomier w swoim artykule Kaba twierdzi, że wyraz ten pochodzi od mniej więcej «sześciennej» formy tego sanktuarium. Jego zdaniem słowo to było już wcześniej używane na określenie specyficznych sanktuariów o tym samym kształcie. Br. Bruno zdołał zidentyfikować dwa takie sanktuaria: pierwsze w Petrze, skąd autor Koranu wraz ze swymi wiernymi wyruszyli w drogę powrotną do Jerozolimy, drugie zaś u wrót samej Jerozolimy. Ważne jest, aby zwrócić uwagę, iż słowo Kaba pojawia się po raz czwarty i ostatni w surze LXXVIII, w. 33 w całkiem innym znaczeniu: dziewice kawâiba. Te dwa znaczenia są tak radykalnie odmienne, że uzasadnionym będzie pytanie: czy Kaba to określenie domu, czy też dziewicy? Wiemy, że określenie Kaba było zwykle powiązane (w tekście Koranu przyp. tłum.) z promenadą (maqâm) Abrahama, a zarówno jedno jak i drugie było związane z domem al bayta. Dom jest Świątynią Jerozolimską, a maqâm to dziedziniec świątyni czyli, można powiedzieć, święta Skała Góry Moria. Dlatego też, jeśli chcemy znaleźć rzeczywiste źródło określenia Kaba, musimy znów zwrócić nasze spojrzenie w stronę Jerozolimy. Z homilii św. Germana z Konstantynopola (634-733), poświęconej zaśnięciu Matki Bożej i przeniesieniu Jej ciała z domu w Świętym Syjonie do grobowca w Gethsemani dowiadujemy się, że po drodze znajduje się monument znany w języku greckim jako Kubos. Św. German mówi: Na szlaku orszaku pogrzebowego prowadzącego w dół doliny Jozafata ma znajdować się monument w kształcie sześcianu… W centrum tego pomnika znajduje się czcigodna kolumna wzniesiona na pamiątkę cudu uleczenia bezbożnego żyda. Wiemy również o mnichu imieniem Epifaniusz, który odbywając w siódmym stuleciu pielgrzymkę do Ziemi Świętej opisuje ten monument słowem tetrakiinin. Epifaniusz stwierdza, że była to sześcienna budowla z czterema kolumnami zwieńczona kopułą. O. Daniel (1099- 1185) jest nawet bardziej precyzyjny: 100 jardów od wrót miasta (Jerozolimy) znajduje się miejsce, w którym Jofoniasz (najwyższy kapłan) próbował zrzucić ciało Matki Bożej niesionej przez apostołów na noszach do Getsemani. Pojawił się anioł i mieczem odciął obie ręce Jofoniasza, które pozostały przytwierdzone do noszy. O. Daniel dodaje: Od tego miejsca do grobowca Matki Bożej pozostaje 200 jardów. Pozwala to precyzyjnie usytuować monument położony u wschodnich wrót świętego miasta. Cud wspomniany przez św. Germana polegał na tym, że bezbożny żyd Jofoniasz odzyskał swe ręce i nawrócił się do Kościoła katolickiego. W tej chwili zagadka jest już łatwa do rozwiązania. W celu zadośćuczynienia za atak na Matkę Bożą, chrześcijanie Jerozolimy wznieśli pomnik ku Jej czci. Najwyższy kapłan Jofoniasz przybył tam i został cudownie uzdrowiony. Jest prawdopodobne, że w siódmym stuleciu, w czasach Epifaniusza, muzułmanie ciągle żywili szacunek i cześć wobec tego świętego miejsca (kubos) poświęconego Dziewicy (kaba) i splamionego bezbożnym działaniem Jofoniasza. W ten sposób widzimy, jak łatwo (na poziomie lingwistycznym przyp. tłum.) sześcian mógł stać się dziewicą. Na obecnym etapie badań hipoteza dobrego mnicha br. Bruno sprowadza się do tego, że muzułmanie wzięli Kubos za symbol domu Abrahama i przenieśli go (lub tylko jego podstawę) w inne miejsce z nieznanych powodów. Oczywiście jest możliwe, że Kaba w Mekce ma zupełnie inne pochodzenie, nie mające związku z czymkolwiek, co występuje w Koranie. Jedynym celem tego artykułu była próba przekazania niektórych spektakularnych odkryć dokonanych przede wszystkim przez br. Bruno z nadzieją, że zachęcą one zainteresowanych do głębszych poszukiwań. Badania są dalekie od ukończenia. Pozostaje do przetłumaczenia dalsze 109 sur, z których każda niesie ze sobą istotne, odkrywcze informacje na temat początków i rozwoju islamu naszkicowanych przez autora Koranu. Z pewnością istotnych informacji dostarczą również eksperci zaangażowani w prace archeologiczne nad rozległym chrześcijańskim opactwem odkrytym w piaskach Al Oosour (1990) datowanym aż na koniec szóstego, a być może na siódmy wiek. To wszystko w przyszłości. Dzięki poważnej, autentycznej naukowej analizie, prawdziwość islamskiej tradycji spod znaku ksiąg Hadith i Sira została zakwestionowana. Można wykazać, że ani Mekka, ani Badr nie istniały w owych czasach, a wraz z tym wszystkie historie o proroctwach i militarnych zwycięstwach Mahometa są jedynie jednym wielkim wymysłem. W rzeczywistości można wykazać, że postać taka nigdy nie istniała. Dzięki systematycznemu tłumaczeniu Koranu okazało się, że nawet samo znaczenie słowa islam zostało przekręcone. Tłumaczenie ukazało za to podłoże teologiczne i historyczne, dzięki któremu możliwe było pojawienie się Koranu. Istotna rola, którą odegrała w tym teologiczno-historycznym rozwoju społeczność żydowska, skierowała badaczy ku poszukiwaniom prawdziwej tożsamości autora Koranu, człowieka niewątpliwie o wyjątkowym talencie, energii i przenikliwości. W rzeczywistości badania br. Bruno to inspirujące dzieło wskazujące na to, że islam jest faktem gdyż islam wyłaniający się z Koranu rzeczywiście jest faktem. Jednocześnie jednak staje się coraz bardziej oczywistym, że islam dnia dzisiejszego jest iluzją, która tak naprawdę z wybitnym geniuszem autora Koranu ma wspólną jedynie nazwę religii, bo nawet nie jego potężną księgę, którą rozumie opacznie. Oto sprzeczność stająca się paradoksem, o której wspomniano na początku artykułu. Marucha
Stenogramy uprawdopodobniły zamach Stenogramy rozmów z kokpitu Tu-154, które miały wykluczyć hipotezę celowego spowodowania katastrofy pod Smoleńskiem, w rzeczywistości ją uprawdopodobniły. Eksperci, z którymi rozmawiała „Gazeta Polska”, potwierdzają możliwość zakłócenia nawigacji samolotu, celowo wywołanej awarii lub podania fałszywych danych z wieży „Zdecydowałem o ujawnieniu materiału, nie aby ten komuś coś wyjaśniał, tylko aby przerwać spekulacje i rozwiać dwuznaczną atmosferę tajemnicy” – mówił premier Donald Tusk, komentując fakt opublikowania zapisów rozmów z kokpitu prezydenckiego Tu-154. Niestety – stenogramy, pełne luk, nieścisłości i miejsc „niezrozumiałych” – „dwuznaczną atmosferę tajemnicy” wokół tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego i 95 pasażerów tylko zagęściły. Co do jednego większość komentatorów jest zgodna: najbardziej zagadkowe jest ostatnie 15 sekund lotu, gdy po komendzie drugiego pilota Roberta Grzywny: „odchodzimy”, Tu-154 gwałtownie zaczął tracić wysokość. Wcześniej lot przebiegał – jak się wydaje – bez komplikacji. Piloci byli spokojni, mieli świadomość pogarszającej się pogody, wiedzieli o trudnościach z lądowaniem rosyjskiego Iła-76. O 10.26, kwadrans przed katastrofą, kpt. Arkadiusz Protasiuk mówił: „W tej chwili, w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść. Spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie”. Sześć minut później dowódca samolotu oznajmił: „Podchodzimy do lądowania. W przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w automacie [czyli na automatycznym pilocie – przyp. „GP”]”.
Dlaczego nie odeszli Wysokość decyzyjna – czyli poziom, na którym załoga musi ostatecznie zdecydować o lądowaniu – wynosi dla lotniska Smoleńsk-Siewiernyj 70 m. Polscy piloci, nie łamiąc procedur, zeszli na 100 m, potem na 90. Chcieli zapewne dla formalności sprawdzić warunki do lądowania. Na wysokości 80 m – a więc przed wysokością decyzji – mjr Robert Grzywna powiedział: „odchodzimy”, dając sygnał do przerwania manewru lądowania. Tymczasem samolot z ogromną prędkością pionową (ok. 14 m/s) zaczął się obniżać. Dlaczego? – Trzeba by sprawdzić w innych rejestratorach lotu, co w tym momencie zrobił pierwszy pilot. Zakładam dwie wersje: pierwszą, że zignorował rozkaz, mimo że to jego kolega był za to odpowiedzialny i do niego należała decyzja. Taką wersję obecnie często podaje się w mediach. Ja uważam, że było inaczej, że w tym momencie Arkadiusz Protasiuk podjął próbę odejścia z lotniska. Bez danych z rejestratorów parametrów lotu możemy jednak tylko spekulować – mówi „GP” Krzysztof Zalewski z branżowego miesięcznika „Lotnictwo”. Zdaniem emerytowanego pilota, kpt. Janusza Więckowskiego, jeżeli faktycznie piloci próbowali poderwać samolot, to w kluczowym momencie mogło dojść do awarii lub częściowego rozpadnięcia się silnika. Taka usterka tłumaczyłaby utratę kontroli nad Tu-154 i szybkie opadanie samolotu. Jeśli doszło do awarii, zarejestrować musiał to rejestrator parametrów lotu, którego zapisów dotychczas nie ujawniono. Tak czy inaczej, niemożliwe wydaje się, by załoga po komendzie „odchodzimy” zdecydowała się na lądowanie. Po pierwsze: nie miała wówczas wystarczającej widoczności, po drugie: w zapisach rozmów zachowałaby się jakakolwiek reakcja na samobójcze obniżanie przez dowódcę maszyny wbrew komendzie drugiego pilota. Po trzecie wreszcie: według karty podejścia, na 70 m Tu-154 powinien odebrać sygnał bliższej radiolatarni, znajdującej się 1,1 km od pasa lotniska (dalsza radiolatarnia ulokowana jest w odległości 6,1 km od pasa). Tymczasem sygnał ten został odebrany, ale – uwaga – poniżej 20 m, trzy sekundy przed pierwszym uderzeniem w drzewa! Nawet niedoświadczeni piloci nie kontynuowaliby lądowania, nie otrzymawszy sygnału bliższej radiolatarni informującego ich, że są na odpowiednim pułapie i we właściwej odległości od pasa.
FSB/GRU na wieży Lektura stenogramów skłania również do pytań o zachowanie rosyjskich pracowników wieży lotów. – Moim zdaniem decyzje wieży były mocno spóźnione w stosunku do tego, co następowało. Już po przekroczeniu 100 m operator na wieży powinien reagować, podawać załodze samolotu komendę „horyzont”, by leciał po prostej, bez zniżania – mówi „GP” Krzysztof Zalewski. Według redaktora miesięcznika „Lotnictwo”, w ostatnich kilkudziesięciu sekundach lotu załogę pozostawiono samej sobie: kontrolerzy nie odradzali lądowania w Smoleńsku – jak twierdziły media – w żaden sposób nie ułatwiali też polskim pilotom schodzenia. Co więcej, niemal do końca wieża informowała, że Tu-154 jest „na ścieżce i kursie”. Kontroler smoleńskiego lotniska przekazał załodze komendę zaprzestania zniżania „101 horyzont” dopiero trzynaście sekund przed katastrofą (na wysokości 50 m!), a gdy maszyna była na 20 m i zbliżała się do drzew, padł komunikat nakazujący… odejście na drugi krąg. – Jeżeli samolot schodzi poniżej ścieżki podejścia, operator na wieży powinien zareagować: „jesteś poniżej ścieżki zniżania”. Takiej reakcji nie było. Pytanie: dlaczego? – dziwi się Zalewski. Jak poinformował „Dziennik”, podobne zastrzeżenia do pracy Rosjan ma polska prokuratura wojskowa. O tym, że na rosyjskiej wieży działy się dziwne rzeczy, świadczy kilka tajemniczych wydarzeń: zeznania rzekomego pracownika wieży kłamliwie oskarżającego Polaków o nieznajomość rosyjskiego, zniknięcie szefa kontrolerów na lotnisku i szefa zmiany (jeden z nich odszedł na emeryturę trzy dni po katastrofie, drugi rozpłynął się w powietrzu po zabraniu go przez nieokreślonego bliżej „mundurowego”), brak zgody Rosjan na przesłuchanie obsługi lotniska przez polskich prokuratorów, a wreszcie ujawniona przez „Fakt” obecność na wieży agenta rosyjskich służb specjalnych. To właśnie zagadkowy oficer – prawdopodobnie FSB lub GRU (Smoleńsk-Siewiernyj to lotnisko wojskowe) – towarzyszył dwóm kontrolerom, którzy – przypomnijmy – zniknęli. Polska prokuratura wojskowa potwierdziła co prawda, iż „bada ten wątek”, ale biorąc pod uwagę, że po dwóch miesiącach od katastrofy Polakom nie udało się nawet przesłuchać ludzi naprowadzających Tu-154 na pas, nie należy spodziewać się ustalenia roli agenta FSB (GRU?) w tragicznym lądowaniu samolotu. Zastanawiające, że pomocnik kontrolera wieży, Ryżenko, jak dowiedziała się „GP”, został oddelegowany na lotnisko Smoleńsk–Siewiernyj „do czasu zakończenia lotów 10 kwietnia”. Tak jest w protokołach zeznań. Nawiasem mówiąc, w całej sprawie nie mniej od zamieszania związanego z wieżą lotów zastanawia dysproporcja między fatalną organizacją lądowania od strony rosyjskiej (brak oświetlenia, skromna obsada wieży i płyty lotniska) a ogromną liczbą funkcjonariuszy służb mundurowych i specjalnych będących rankiem 10 kwietnia w okolicach lotniska. Z raportu rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) wynika, że już po 13 minutach od katastrofy (czyli o 8.54) teren wypadku został otoczony przez 180 (!) członków służby zarządu spraw wewnętrznych obwodu Smoleńskiego i Federalnej Służby Ochrony. Tuż po katastrofie na miejscu byli też funkcjonariusze OMON – paramilitarnych sił specjalnych rosyjskiej milicji (w uzbrojeniu m.in. karabiny szturmowe, pistolety maszynowe i granatniki). Wiemy to stąd, że już godzinę po tragedii w Smoleńsku jeden z nich miał – według rzecznika rządu Pawła Grasia – ukraść parę tysięcy złotych z karty kredytowej zmarłego w samolocie Andrzeja Przewoźnika.
Putin zagra stenogramami W ujawnionych stenogramach dziwi wysoki stopień zaszumienia taśm. Na niektórych stronach dokumentu wyrażenia „niezrozumiałe” stanowią 20–30 proc. zapisu. To bardzo dużo w porównaniu z innymi nagraniami z rejestratorów lotu. Dla przykładu: rozmowy prowadzone w kokpicie Iła-62, który rozbił się w 1987 r. w Lesie Kabackim, zachowały się niemal w 100 proc. Czy zaszumienie to wynik ingerencji w czarne skrzynki, czy może miejsca „niezrozumiałe” zostaną odszumione przed wyborami? A może jedno i drugie? – W stenogramach są momenty, w których nie wiadomo, kto wypowiada daną kwestię, nie wiemy, co jest treścią wypowiedzi, są całe sekwencje, pod które można podłożyć wiele różnych elementów – mówi Krzysztof Zalewski z miesięcznika „Lotnictwo”. – Z zaprezentowanego stenogramu na dobrą sprawę nic nie wynika. Nie wynika, że był jakiś nacisk, ale też, że go nie było. Powoduje to, że sytuacja jest otwarta. Napis na stronie tytułowej, że jest to wariant nr 1, przygotowuje nas, że prawdopodobnie będą inne warianty. Według Zalewskiego, może to zmierzać do tego, że w określonym momencie pojawią się określone informacje, które będą rozszerzały naszą wiedzę nabytą z wariantu nr 1. Wiemy, że obecnie toczy się kampania wyborcza. Daje to możliwość ingerencji w wewnętrzne sprawy Polski. Umiejętnie manipulując przeciekami, można będzie sterować opinią publiczną. Nagle pojawią się treści, które będzie można włożyć w miejsca wykropkowane, zostaną zidentyfikowane osoby wypowiadające dane kwestie. Zgodność z prawdą zaprezentowanych przez rząd stenogramów także budzi poważne wątpliwości. Przede wszystkim autentyczności dokumentów nie potwierdzili… sami Rosjanie. Poza tym na opublikowanych stenogramach brakuje podpisów Bartosza Stroińskiego – polskiego pilota wojskowego, który identyfikował w Moskwie głosy swoich nieżyjących kolegów z pułku. Jakby tego było mało, głos należący według Rosjan do szefa protokołu MSZ Mariusza Kazany (który na wiadomość o mgle miał powiedzieć m.in. „no to mamy problem”) mógł być głosem zupełnie innej osoby. „To, że głos nienależący do załogi, który zarejestrowała czarna skrzynka Tu-154, należał do szefa protokołu dyplomatycznego MSZ, Mariusza Kazany, jest tylko sugestią. Nie potwierdzili tego polscy eksperci” – poinformowała rzeczniczka MSWiA Małgorzata Woźniak. Krzysztof Zalewski nie ma złudzeń: – Co jakiś czas pojawiał się artykuł w rosyjskiej prasie, wypowiadali się rosyjscy fachowcy, którzy podając po kawałku fragmenty stenogramów, tworzyli obraz błędu pilota i nacisków. Potem wykorzystywała to prasa polska, gdzie też wypowiadali się różni eksperci, którzy budowali podobny obraz. Potem rosyjskie media cytowały te fragmenty, twierdząc, że Polacy już stwierdzili, iż przyczyną był błąd pilota. Możemy sądzić, że podobne działania będą podejmowane nadal.
Procedura pisana krwią Z wyliczeń naszych ekspertów, dokonanych na podstawie czasów przelotu i wysokości ze stenogramów i raportu MAK, wynika, że tor lotu był zakłócony. Podobne zdanie ma mjr Waldemar Łubowski, pilot: – Nie ma w stenogramach prośby załogi o sposób zajścia do lądowania, oni zostali wyprowadzeni na styczną do kręgu o promieniu 19 km. Przy takich warunkach to jest zdecydowanie za blisko. Wyprowadza się samoloty dalej, na około 30 km i ustawia w osi pasa po to, by załoga mogła zgrać wszystkie parametry i dokładnie się w niej utrzymywać. Oni tu weszli w oś pasa na 10 km, mając niewiele czasu, by się precyzyjnie w niej ustawić. Być może lecieli według GPS, który im fałszywie pokazywał odległość do pasa. Gdybyśmy wszystko, co się działo, przesunęli do przodu, samolot znalazłby się przecież w osi. Marek Strassenburg Kleciak, specjalista od systemów trójwymiarowej nawigacji, mówi: – Albo piloci byli samobójcami, albo na 80–90 m wydarzyło się coś, o czym jeszcze nie wiemy. Z moich wyliczeń wynika, że samolot leciał powyżej prawidłowej ścieżki podejścia, a poniżej punktu decyzji leciał poniżej tej ścieżki. Wytłumaczeniem sugerowanym przez stenogram, jeśli mu w ogóle wierzyć, jest to, że nawigator zaczął podawać pilotowi jako wysokości wskazania wysokościomierza radiowego zamiast wysokościomierza barometrycznego. Jest to kompletny absurd, ale z gatunku tych wytłumaczeń, które można przedstawić laikowi jako przyczynę katastrofy. Nawet początkujący nawigator nie popełni takiego błędu. Nie było żadnego powodu, by załoga miała złamać procedurę. Jest ona pisana krwią.
Zastanawiająca utrata sterowności Za pomocą meaconingu piloci mogli zostać sprowadzeni nad jar (rozległą dolinę) zamiast na smoleńskie lotnisko, natomiast bezpośrednią przyczyną katastrofy mogła być awaria lub inne zdarzenie, które spowodowało, że piloci utracili wpływ na sterowność maszyny. Jedna z teorii utraty sterowności po minięciu dalszej radiolatarni (6,1 km od pasa) mówi, że mogło to być np. uszkodzenie serwozaworu hydraulicznego steru samolotu. Mgła, jeśli była na poziomie 500 m, mogła utrzymywać zawieszone cząstki (opary) substancji olejowej lub innej, która (podobnie jak pył wulkaniczny), gdy dostanie się do powolnego serwozaworu hydraulicznego steru, zatyka go, powodując jego dezorganizację funkcyjną, czyli odwrócenie działania. Problem sterowności samolotu mógł zacząć się już na wysokości poniżej 400 m. Być może to było przyczyną obecności gen. Błasika w kabinie pilotów i czytanie na głos instrukcji. Tuż przed katastrofą w Smoleńsku pojawiła się w tej okolicy gęsta mgła, która wpłynęła na to, że piloci z opóźnieniem zorientowali się, iż znajdują się obok ścieżki podejścia i tuż nad ziemią. Kolejnym dziwnym trafem polskie służby, które o godz. 8.25 otrzymały informację o mgle w rejonie Smoleńska, zapomniały przekazać tę wiadomość na pokład prezydenckiego samolotu.
Meaconing i dziwna awaria? Jeśli w przypadku prezydenckiego Tu-154M miało miejsce celowe zakłócenie sygnału GPS, tzw. meaconing, to aby (teoretyczny) zamach był skuteczny, musiałyby być zakłócone również dane wysokości i odległości od pasa, lub wydarzyć się awaria. Pilot korzysta ze wskazań GPS, lecz jeśli sygnał GPS został zakłócony bez zastosowania fałszywych radiolatarni, to w odległości 6,1 km, na wysokości dalszej radiolatarni, pilot zorientowałby się, że znajduje się w złym położeniu. Zdążyłby wyprowadzić maszynę na drugi krąg. W przypadku zastosowania fałszywych radiolatarni szanse na uratowanie się maleją niemal do zera.
Tajemnica radiolatarni – Gdy pilot nastroi odpowiednio urządzenia w kabinie, samolot sam leci, tak jak mu się wytyczy ścieżkę. Leci, kierując się na anteny. Gdy samolot jest nastrojony na dalszą i bliższą radiolatarnię, pilot wie, że wyjdzie idealnie na pas startowy. Gdyby przeleciał na właściwej wysokości nad drugą, bliższą radiolatarnią, to wyleciałby równo na pas startowy. Nie ma innej możliwości. Sygnał, jaki wysyła radiolatarnia do samolotu, jest emitowany w linii pionowej. Teoretycznie istnieje możliwość odbicia sygnału radiowego poza linię pionową, tzw. listek, ale to mało prawdopodobne. Samolot musi przejść nad radiolatarnią na odpowiedniej wysokości, wtedy pilot wie, że wchodzi dokładnie w wiązkę radarów stojących na początku pasa startowego, które pomagają mu usiąść na płycie lotniska. To wszystko dowodzi, że samolot był na fałszywym kursie – mówi rozmówca „GP”, który obsługiwał urządzenia nawigacyjne na lotniskach wojskowych. Przy nalocie na radiolatarnię pilot obserwuje radiokompas. Lot obok linii osi pasa powoduje wychylenie wskaźnika tego urządzenia. Pilot zna wysokość położenia każdej radiolatarni i jej odległość od pasa, wie też, na jakiej wysokości powinien przelecieć nad każdą z nich. Piloci już przed startem przygotowują parametry ścieżki podejścia. – Wiemy, że bliższa radiolatarnia przerywała [co potwierdziła załoga jaka, który wcześniej lądował – przyp. red.]. Ale zarówno dalsza, jak i bliższa radiolatarnia zostały przez urządzenia pokładowe wykryte. Podejrzewam, że radiolatarnie miały znaczenie pomocnicze, bo on mógł się kierować wskazaniami GPS, wykorzystując możliwości, jakie miał samolot – mówi „GP” Krzysztof Zalewski z magazynu „Lotnictwo”. „Rzeczpospolita” ujawniła, że przed lotem do Smoleńska piloci 36. pułku transportowego bezskutecznie prosili Rosjan i polski MSZ o przydzielenie im – zgodnie z procedurami – rosyjskiego nawigatora. Pytanie, dlaczego tak się stało, brzmi dziś szczególnie mocno. Czy jednak sprowadzenie prezydenckiego Tu-154 z właściwej ścieżki podejścia w dolinę obok pasa poprzez sygnał z fałszywej bliższej radiolatarni było w przypadku tej katastrofy prawdopodobne? Samolot odebrał go, będąc poniżej 20 m nad ziemią. Zastosowanie fałszywej radiolatarni miałoby uzasadnienie, gdyby została umieszczona wcześniej. Odebranie jej sygnału tuż nad ziemią, czyli zaledwie 9 sekund przed katastrofą i poniżej 20 m od ziemi, a nie 70, jak nakazują procedury, nie ma sensu. Chyba że odebrany sygnał, odnotowany w stenogramach, dotarł z prawdziwej radiolatarni, która w tym momencie znajdowała się w odległości około 40 m z prawej strony, a około półtora kilometra wcześniej na fałszywą ścieżkę skierował samolot marker fałszywej radiolatarni (np. w momencie, gdy prawdziwa przerywała nadawanie – to, że przerywała wysyłanie sygnału, stwierdził pilot jaka). Może więc była to awaria. Same stenogramy, duża liczba tzw. szumów, bez podania parametrów lotu, które minister Miller także przywiózł z Moskwy, nie ucinają spekulacji – przeciwnie, potęgują je. Jeszcze bardziej zwiększałyby powodzenie ewentualnego zamachu ustawienie przesuniętych fałszywych APM-ów, czyli specjalnego oświetlenia naprowadzającego samolot na pas, a zarazem wygaszenie lub usunięcie prawdziwych świateł (znane są zdjęcia rosyjskich służb, które po katastrofie wkręcały żarówki do lamp). Są one ustawiane na progu pasa. Jeśli pilot zobaczyłby te światła, byłby przekonany, że widzi pas startowy. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Reżimowych dziennikarzy nie interesują najbardziej istotne fragmenty stenogramu moskiewskiego MAK Całe szczęście, że w poniedziałkowym programie Tomasza Lisa Waldemar Kuczyński wystąpił w jakiejś migocącej brokatem czy rozświetlonej dziesiątkami mini żaróweczek marynarce. Podkreślił tym dosadnie, że w telewizyjnym studio znalazł się w roli showmana i komedianta. No, bo jak inaczej można potraktować wypowiedziane z udawaną powagą słowa: „Załamał się formalny system dowodzenia statkiem powietrznym. Dowódcą statku został prezydent Lech Kaczyński, a dowódcą operacyjnym gen. Błasik” Wcześniej redaktor Tomasz Lis analizował w gronie ekspertów ciągle ten sam fragment stenogramów, który wzięły na tapetę wszystkie „wiodące” media.
Ale nawet gdyby potraktować opublikowane stenogramy ze śmiertelną powagą, to prawdziwy dziennikarz zaprosiłby ekspertów i spróbował wyjaśnić inny, bardziej zagadkowy fragment. Wygląda na to, że około 8: 29 piloci zauważyli jakiś tajemniczy latający obiekt, co bardzo ich zdziwiło i zaniepokoiło. W pewnym momencie dowódca załogi Arkadiusz Protasiuk zwraca się do drugiego pilota: 08:29:29 KBC Spytaj, czy Rosjanie już przylecieli. Wszyscy interpretują to pytanie, jako zwykłą chęć sprawdzenia czy jednak da się wylądować w istniejących warunkach. Drugi pilot spełnia życzenie dowódcy i mówi do załogi jaka:
08:29:34 2P A Rosjanie już przylecieli? I słyszy:
08:29:40 044 Ił dwa razy odchodził i chyba gdzieś odlecieli. Odpowiada:
08:29:44 2P No, rozumiem, dzięki. I teraz drugi pilot mówi do Arkadiusza Protasiuka:
08:29:46 2P Słyszałeś? Odpowiedź:
08:29:46 KBC Fajnie. I teraz padają tajemnicze zdania, z których można wywnioskować, że pytanie o rosyjskiego iła miało na celu upewnienie się czy aby to, co nagle zauważyli to ten właśnie samolot gdyż nic innego nie powinno znajdować się w tym momencie w pobliżu polskiego samolotu. Słyszymy następnie wymianę zdań między dowódcą i drugim pilotem. Arkadiusz Protasiuk pyta:
08:29:47 KBC Kto tam jest? Drugi pilot odpowiada:
08:29:51 2P U ciebie też? Warto w tym miejscu przypomnieć, że całą tę sekwencję poprzedzają takie dziwne komunikaty
08:27:58 Bort (niezr.) Zakończyłem zrzut, zniżanie na wschód.
08:28:04 Bort Pozwolili. Czy któryś dziennikarz zaprosi do studia jakiś „ekspertów”, z wyjątkiem Waldemara Kuczyńskiego i spróbuje dowiedzieć się, o co chodzi? Co takiego dziwnego i zaskakującego ujrzał kpt. Arkadiusz Protasiuk i mjr. Robert Grzywna?
Mirosław Kokoszkiewicz
Czy rosyjscy kontrolerzy lotów byli pijani? Problem alkoholu w Rosji jest znaczący. Rosjanie piją zdecydowanie za dużo alkoholu – jest to w ich przypadku choroba narodowa. W kraju, którego obywatele spożywają nadmierne jego ilości przekłada się to na duże spożycie w miejscu pracy – szczególnie dotknięta jest tym robotnicza część społeczeństwa: pracownicy fizyczni, kolejarze, urzędnicy niższego szczebla administracji publicznej, wojskowi , itp. W tego rodzaju branżach jest mała kontrola zwierzchników, przymykanie oka na zjawisko, którego rzekomo nie da się wyplenić, a także pogląd, że dobry pracownik lubi wypić. Zjawisko iście patologiczne. Polska także ma w tej materii niemałe osiągnięcia. Przyjrzymy się wieży kontroli lotów Smoleńsk-Siewiernyj: jest to zwykły barak, chyba już go widzieliście na zdjęciach. Idealne miejsce by się napić gorzkiej żołądkowej – pewnie jest tam dość nudno, a sama obsługa naziemna nie należy do elity wsparcia naziemnego lotniska (to moje podejrzenia) Nie wiem czy Rosjanie byli niedysponowani. Nie wiem czy upili się tego dnia, czy nie wytrzeźwieli jeszcze z poprzedniego. To jest niestety prawdopodobne. Domysły mec. Rogalskiego (pełnomocnika rodzin ofiar) mogą iść w dobrym kierunku. Jeżeli upojenie alkoholowe nie pozwoliło kontrolerom na prowadzenie rzetelnej rozmowy z wieżą, jest to wątek w śledztwie o charakterze priorytetowym. Wypadków pod wpływem alkoholu jest cała masa – wystarczy spojrzeć na statystyki drogowe. Wprawdzie tam chodzi o kierujących, ale na lotnisku współdziałanie służb ma duże znaczenie – inaczej kontrolerzy byliby zbędni. Bardzo nie martwi, że wątek ten nie jest podnoszony przez media tak mocno, jak upadlanie pilotów, którzy mieli kozaczyć. Bez dwóch zdań – pijany kontroler lotu to potencjalny zabójca. Na tym powinny się teraz skoncentrować polskie media. Ale odzew słyszę mizerny. Natomiast agentura komentująca na portalach internetowych już “przykrywa” sprawę – a co wam się nie zdarzyło wypić szampana w pracy? Zdarzyło się. Ale lampka szampana na urodzinach szefa, to nie sterowanie najważniejszą delegacją jednego z krajów sąsiadujących. tu154.eu
Analiza wypowiedzi min. J. Millera: gafa, brak doradców, zaniedbanie Po nagłym wylocie do Moskwy, w związku z problemami z odczytem taśmy minister Jerzy Miller w krótkiej konferencji stwierdził co następuje : “Ten rejestrator to stara technologia, taśma magnetofonu szpulowego. Gdy zapis doszedł do końca szpuli i miał nastąpić revers, przez moment taśma zaczęła biec w nieco innym tempie i nie byliśmy pewni, czy nagranie jest dokładne” “Ponownie komisyjnie otworzyliśmy sejf z oryginałem czarnej skrzynki i dokonaliśmy ponownej kopii” - za: Superexpress [link).
Fakty : Rejestrator głosowy w Tupolewie to model MARS BM. Rejestrator pracuje w systemie pętli bez końca (endless loop) i nagrywa zawsze tyle, ile ma taśma. Jest to jedna rolka taśmy, która się jednocześnie nawija i odwija. Opis konstrukcji znajduje się tutaj: [link - wikipedia]. Konstrukcja posiada ograniczenie-taśmy nie można przewijać. Z racji konstrukcji powstaje często zjawisko, że w miarę użytkowania urządzenia następuje nadmierne zaciśnięcie taśmy na rolce, co skutkuje nierównomiernością przesuwu.
Minister Miller chciał więc powiedzieć : Z racji konstrukcji nastąpiło nadmierne zaciśnięcie sie taśmy na rolce, co spowodowało nierównomierność przesuwu (odtwarzania). Zdarzenie jak najbardziej prawdopodobne i nie należy doszukiwać się żadnej sensacji. Wypowiedź Min. Millera “na gorąco” jest pozbawiona sensu. Nie musi się on jednak znać na wszystkim i jedynie powtórzył prawdopodobnie, to, co powiedzieli mu jego doradcy. Jedyny zarzut to taki, że w MSWiA, które zatrudnia kilka tysięcy ludzi powinien się znaleźć choć jeden człowiek, który powinien wiedzieć, że przy tego rodzaju konstrukcji zjawisko nieregularności przesuwu jest nader częste i jakość kopii powinna zostać sprawdzona już za pierwszym razem. Wystawia to niestety nie najlepszą notę profesjonalizmowi doradców J. Millera. Provoc
Komorowski – kandydat postkomunistycznych służb WSI Żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami, ale Komorowski ma mój głos i środowiska WSI, bo kategorycznie był przeciwny likwidacji WSI. Otworzę szampana, gdy wygra – powiedział w wywiadzie dla „Polski. The Times” Marek Dukaczewski, były szef Wojskowych Służb Informacyjnych, szkolony przez GRU w Moskwie. Ta deklaracja nie dziwi – kandydat na prezydenta PO Bronisław Komorowski był związany z wojskowymi służbami specjalnymi od początku swojej publicznej działalności po 1989 r. Wspomniany wywiad udzielony przez Marka Dukaczewskiego jest deklaracją poparcia Komorowskiego przez całe środowisko Wojskowych Służb Informacyjnych. Nie jest to poparcie bezinteresowne – ludzie związani z tą formacją chcą wrócić. Wprawdzie nie do czynnej służby, ale jako szeroko rozumiane zaplecze eksperckie prezydenta Bronisława Komorowskiego. – Gdyby ktokolwiek chciał skorzystać z naszej rady, z naszych opinii czy ekspertyz, absolutnie jesteśmy otwarci, żeby taką wiedzą służyć – stwierdził Marek Dukaczewski. Jego zdaniem miłość Komorowskiego do WSI bierze się z pragmatyzmu, ponieważ poznał te służby. Dukaczewski nie powiedział natomiast, że WSI pomogły Komorowskiemu i wybawiły go z kłopotów.
Lokata w para banku W 2007 r. w Aneksie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych ukazała się informacja o pieniądzach ulokowanych przez Bronisława Komorowskiego i aktora Macieja Rayzachera (jest obecnie w komitecie poparcia Komorowskiego na prezydenta) w parabanku. „Służby interesowały się również kontaktami finansowymi Komorowskiego i Rayzachera z Januszem Paluchem, który prowadził tzw. działalność parabankową. Komorowski, Rayzacher i Benedyk mieli zainwestować w przedsięwzięcie Palucha 260 tys. DEM. (…) W notatce WSI stwierdzono, że Rayzacher i Komorowski nie mieli »możliwości żądania zwrotu pieniędzy drogą prawną«. W.S. Tomaszewski dowiedział się, że »generałom udało się odzyskać pieniądze przy pomocy kontrwywiadu wojskowego«. Próbą odzyskania pieniędzy zajął się w imieniu Komorowskiego i Rayzachera WS [tajny współpracownik WSI – red.] »Tomaszewski«”. – czytamy w Aneksie. Sprawę szeroko komentowały zarówno media, jak i Bronisław Komorowski i Maciej Rayzacher, który w latach 1991–1993 był zastępcą dyrektora departamentu oświatowo-kulturalnego w Ministerstwie Obrony Narodowej w czasie, gdy Komorowski był wiceministrem obrony narodowej ds. wychowawczo-społecznych. „Wymienianie mojego nazwiska w kontekście nadużyć dokonanych przez niejakiego Janusza Palucha to kolejny przykład opowiadania w stylu: »On ukradł albo jemu ukradli, dość, że zamieszany w kradzież«. Otóż to mnie ukradziono wówczas pieniądze, które pożyczyłem od rodziny i powierzyłem p. Rayzacherowi, który je umieścił w jakiejś piramidzie. To nie miało nic wspólnego z WSI. Tyle że WSI rozpracowywały aferę, w której pieniądze utracili też niektórzy oficerowie” – stwierdził na łamach „Gazety Wyborczej” w lutym 2007 r. Bronisław Komorowski. Maciej Rayzacher nie chce mówić o szczegółach transakcji. – Niewiele pamiętam, a w tej sprawie już się wypowiadałem na łamach „Rzeczpospolitej”, która opublikowała mój list – mówi „Gazecie Polskiej”. „W „Rzeczpospolitej” z 19 lutego 2007 r. ukazał się artykuł „Politycy toczą wojnę o raport WSI”. Gazeta streściła część raportu w ramce pt. „Komorowski, oskarżony i ofiara”. „Jestem w niej wymieniony wraz z ówczesnym moim przełożonym, wiceszefem MON Bronisławem Komorowskim jako powiązani rzekomo interesami z panem Paluchem. Pragnę wyjaśnić, że w trakcie internowania w obozie w Jaworzu, podczas wizyt u stomatologa nawiązałem kontakt z wojskowym lekarzem Michałem Benedykiem, który podjął się przekazać naszą korespondencję do rodzin, a następnie także do Ojca Świętego oraz prymasa Józefa Glempa. Benedyk ryzykował wtedy wiele. Dlatego, kiedy odezwał się do mnie w 1991 r., potraktowałem go z sympatią. Zaproponował mi »zainwestowanie« oszczędności w parabank prowadzony przez pana Palucha. Kwoty, które przekazałem przez Benedyka, były wielokrotnie niższe od wymienionej w ramce, gdyż cały stan posiadania naszej rodziny nie sięgał tej sumy. Po kilkakrotnych wpłatach (zawsze przez Benedyka) z prasy dowiedziałem się o aferze. Bronisław Komorowski udzielił mi kilkutysięcznej pożyczki na rzecz mej »inwestycji« i na tym polega jego udział w sprawie. Informacje zawarte w raporcie o WSI są równie »wiarygodne«, jak notka o moim rzekomym senatorowaniu” – napisał w marcu 2007 r. Maciej Rayzacher w liście do „Rz”. Dziś nikt nie chce mówić o szczegółach odzyskania pieniędzy, podobnie jak i o tym, jaki był udział Wojskowych Służb Informacyjnych w całym przedsięwzięciu. Jedno jest pewne: to nie WSI rozpracowały całą aferę – jak stwierdził Bronisław Komorowski, a dowodem na to są akta śledztwa, które aktualnie znajdują się w Sądzie Rejonowym w Bydgoszczy.
Rzeczywistość jak scenariusz Kilkanaście tomów akt śledztwa prokuratorskiego nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kto faktycznie stał za parabankiem Janusza Palucha. W archiwach prasowych zarówno z początku lat 90., jak i z 2009 r., gdy zapadł wyrok, można poznać jedynie parę szczegółów dotyczących Janusza Palucha, bydgoskiego biznesmena i sponsora. Prokuratorskie akta tej sprawy mogłyby się z powodzeniem stać kanwą do scenariusza filmowego. Janusz Paluch, operator ruchu PKP ze średnim wykształceniem, na początku lat 90. był właścicielem firmy Nedpol. Po Bydgoszczy jeździły taksówki z logo jego firmy. Na stadionie Zawiszy Bydgoszcz, klubu sponsorowanego przez Palucha, zawisły firmowe flagi. W gazetach i radiu pojawiły się wywiady z Januszem Paluchem. W 1992 r. najpierw Bydgoszcz, a później całą Polskę obiegła informacja, że Janusz Paluch prowadził działalność parabankową, na której setki ludzi straciło pieniądze – jak się później okazało – do parabanku trafiło 9 mln marek. Prokuraturę zawiadomili poszkodowani klienci Nedpolu, których było co najmniej 800. Janusz Paluch po wybuchu afery przez pewien czas się ukrywał. Ścigany listem gończym do aresztu trafił w kwietniu 1992 r. W mediach na początku lat 90. pełno było informacji o Januszu Paluchu, parabanku i śledztwie. Artykuły prasowe ukazywały się również w trakcie trwania procesu, który zakończył się wiosną 2009 r. Na próżno jednak szukać w nich ważnych informacji, które znajdują się w aktach śledztwa. Już na początku wybuchu afery zginął jeden z wiceprezesów Nedpolu. Ciało Adama G. znaleziono w jego domu – prokuratura stwierdziła samobójstwo. W sumie prokuratura oskarżyła cztery osoby i, co ciekawe, ze sprawy wyłączono działalność Janusza Palucha. Media zajęły się wyłącznie nim – na próżno szukać w archiwach wiedzy o pozostałych osobach. Nie ma informacji, że wiceprezesem firmy Nedpol, w której ramach funkcjonował parabank, był Hieronim I., były żołnierz Pomorskiego Okręgu Wojskowego, w czasach PRL-u, uczestnik misji ONZ w Syrii. „Oprócz generałów POW, tj. Zalewskiego i Dysarza, I. (Hieronim I. – przyp. red.) powiedział mi, że do dzikiego banku (tak o swoim przedsięwzięciu mówił w prokuraturze Paluch – przyp. red.) wszedł wiceminister Komorowski (…)” – zeznał 19 maja 1992 r. podczas przesłuchania w prokuraturze Janusz Paluch. Z akt śledztwa wynika, że klientami parabanku było wielu wojskowych, także tych wysokich rangą, m.in. wspomniany Roman Dysarz, szef POM, członek rady wychowania fizycznego i sportu MON, Zdzisław Czerwiński, specjalista MON, Lechosław Konieczyński, szef sztabu JW 4795 WP. Nedpol sponsorował także wojskowy klub sportowy „Zawisza” – na procesie Paluch zeznał, że na szczeblu ministrów, generalicji i PZPN kontakty mieli pułkownicy z zarządu jego kasy: Janusz R. i Piotr B. Wojskowa prokuratura w Bydgoszczy prowadziła śledztwo w sprawie płk B. – sekretarza generalnego wojskowego klubu sportowego „Zawisza”. Płk B. miał przyjmować pieniądze od firmy Nedpol, a część z nich miała być wydana na korumpowanie sędziów piłkarskich. Ostatecznie sprawa została umorzona. W aktach śledztwa Nedpolu oprócz nazwiska Bronisława Komorowskiego pojawiają się inne osoby, m.in. wspomniany w raporcie z weryfikacji WSI płk Janusz R. To płk R., lekarz wojskowy z bydgoskiego szpitala, miał być – według zeznań Janusza Palucha – jedną z ważniejszych osób w parabanku. W aktach śledztwa pojawia się również nazwisko satyryka Tadeusza Drozdy, który miał być związany z parabankiem. – Coś jak przez mgłę mi się kojarzy z Bydgoszczą i jakimiś pieniędzmi. Ale o co dokładnie chodziło – nie pamiętam. Ktoś mnie namawiał do zainwestowania pieniędzy na duży procent, ale kto to był i czy rzeczywiście zainwestowałem, teraz sobie nie przypomnę – mówi nam Tadeusz Drozda. Prowadzący śledztwo prokurator nie przesłuchał ani Bronisława Komorowskiego ani Tadeusza Drozdy, ani też innych znanych osób, których nazwiska pojawiają się w aktach sprawy i które miały zainwestować pieniądze w parabanku. Sprawa ostatecznie zakończyła się w kwietniu 2009 r. – Janusz Paluch został skazany na trzy lata więzienia i 5 tys. zł grzywny. Nigdy nie została wyjaśniona rola funkcjonariuszy WSI, którzy pomogli niektórym osobom odzyskać zainwestowane fundusze.
Wzajemna pomoc W wywiadzie dla „Polski. The Times” na pytanie, czy Bronisław Komorowski miał bliskie związki z WSI, Marek Dukaczewski odpowiedział: „Nie. Na początku lat 90. jako były wiceminister obrony. Ale nie miał żadnego wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą”. Wspomniane związki Bronisława Komorowskiego z WSI na początku lat 90. dotyczyły m.in. wskazywania do pracy w tej formacji ludzi, którzy trafiali tam jako eksperci lub wręcz starali się o zatrudnienie w WSI, czego przykładem jest Andrzej Grajewski. Problem polega jednak na tym, że Bronisław Komorowski był wówczas wiceministrem obrony narodowej ds. wychowawczo-społecznych, czyli nie powinien mieć żadnych związków z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Ale było inaczej. Komorowski – jak sam wspomina – po mianowaniu przez premiera Tadeusza Mazowieckiego na stanowiska wiceministra obrony narodowej dostał nadzór nad reformą Wojskowej Służby Wewnętrznej. Pierwszym zadaniem było uporządkowanie sprawy palenia akt WSW. Komorowski nie tylko temu nie zapobiegł, ale swoim opieszałym działaniem doprowadził do tego, że poza gen. Edmundem Bułą nikt nie poniósł odpowiedzialności za te skandaliczne działania. Nawet ówczesny Sejm był tak wzburzony powolnością Komorowskiego wobec służb, że powołano specjalną podkomisję Komisji Obrony Narodowej, kierowaną przez posła Janusza Okrzesika, w celu zanalizowania sytuacji w WSW. Raport tej podkomisji był dla Komorowskiego kompromitujący: wykazano, że utrzymał w WSW ludzi związanych z służbami PRL i służbami radzieckimi oraz że nie dokonał żadnych istotnych zmian. Przykładem był szef zarządu I szefostwa WSW płk Aleksander Lichocki, który odszedł ze służby dopiero z końcem 1991 r., i to z etatem i pensją generalską, którą otrzymał właśnie od Komorowskiego. Wcześniej Komorowski po ustaleniu tego z gen. Siwickim mianował szefem kontrwywiadu WSI płk. Lucjana Jaworskiego, przypadkowo byłego żołnierza Pomorskiego Okręgu Wojskowego, gdzie mieścił się obóz internowanych i na którego „kontakcie” był współpracownik WSW Benedyk posługujący się pseudonimem „Tomaszewski”. Ten sam, który później pośredniczył w operacji w parabanku Janusza Palucha. Nie jest również prawdą stwierdzenie gen. Dukaczewskiego, że Komorowski nie miał żadnego wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą. Według ustawy z 1995 r. o ministrze obrony narodowej ten ostatni był „w szczególności odpowiedzialny za działalność operacyjno-rozpoznawczą WSI”. A to oznacza, że musiał nie tylko wiedzieć o wszystkich operacjach podejmowanych przez te służby i je zatwierdzać (przede wszystkim decyzje dotyczące techniki operacyjnej), lecz także miał obowiązek kontrolowania działań operacyjno-rozpoznawczych. Romuald Szeremietiew publicznie stwierdził, że te uprawnienia Komorowski wykorzystał. „Bronisław Komorowski wysłał na mnie WSI. Wojskowe służby zaczęły inwigilowanie mnie, byłem śledzony i dziś wiem, że szukano na mnie haków. Na polecenie Komorowskiego. Bronisław Komorowski nie ma moralnego prawa, żeby kandydować na prezydenta” – stwierdził Romuald Szeremietiew, wiceminister obrony narodowej w czasie, gdy resortem kierował Komorowski. To właśnie wtedy Szeremietiew został odwołany w atmosferze korupcyjnego skandalu – zarzuty stawiane w wyniku operacji prowadzonej przeciwko niemu przez WSI i prokuraturę nie znalazły potwierdzenia i Romuald Szeremietiew został po latach uniewinniony prawomocnie przez sąd. Dorota Kania
Szef BOR odmawia posłom spotkania z oficerami, którzy byli na lotnisku w Smoleńsku – Boi się ujawnienia prawdy?
Generał Marian Janicki, szef BOR, odmawia posłom spotkania z oficerami, którzy 10 kwietnia pracowali na lotnisku w Smoleńsku i w Katyniu. Gmach Sejmu, piątek, godz. 10.00 rano. Rozpoczyna się wspólne posiedzenie dwóch sejmowych komisji: Administracji i Spraw Wewnętrznych oraz Spraw Zagranicznych. Sala pęka w szwach. Posłowie przygotowali całą listę pytań do szefa MSWiA Jerzego Millera. Nic dziwnego, minister ma referować sposób przygotowania wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia. Srodze się jednak zawiedli. Zamiast rzeczowych odpowiedzi usłyszeli zarzut, że “upolityczniają” dyskusję. Rozczarowany postawą szefa resortu Karol Karski powiedział po posiedzeniu komisji “prawda się od nas oddala”. Posłowie w pierwszej turze dosłownie zarzucili ministra pytaniami i chociaż parlamentarzyści PiS proponowali dalszą dyskusję, prowadzący posiedzenie poseł Andrzej Halicki (PO) zakończył je. Serię pytań rozpoczął poseł Jarosław Zieliński. – Wokół katastrofy narosło wiele dezinformacji, komisja jest okazją dla rządu, który powinien ten chaos uporządkować – zaznaczył poseł, dodając, że komisja spodziewa się konkretnych danych od ministrów spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych. Poseł chciał usłyszeć m.in., czy lotniska zapasowe były prawidłowo przygotowane, jakie były obowiązki Biura Ochrony Rządu w czasie pobytu na lotnisku w Smoleńsku oraz jakie czynności podejmowało ono na miejscu, szczególnie w pierwszych minutach. Poseł pytał także, czy był sporządzony plan działań ochronnych, jakie czynności zawierał, kto go ostatecznie zatwierdził w BOR i czy możliwe byłoby spotkanie komisji z funkcjonariuszami BOR, którzy byli obecni na lotnisku. Z odpowiedzi szefa BOR, gen. Mariana Janickiego wynikało, że do spotkania nie dojdzie. – Nie będziemy mogli rozmawiać o naszych działaniach w Smoleńsku przed katastrofą i po niej, bo oficerowie BOR są obecnie przesłuchiwani przez prokuraturę – wyjaśniał szef BOR. Minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller już na początku posiedzenia rozczarował posłów i zaznaczył, że spotkanie odbywa się z udziałem osób niedopuszczonych do informacji niejawnej, w związku z czym będzie ograniczone do ogólnej wypowiedzi. Dodał, że komisja, na czele której stoi, nie udziela informacji, dopóki nie wypracuje stanowiska końcowego. Może natomiast podzielić się raportami cząstkowymi, ale tylko w zakresie zagadnień zbadanych do końca. Kwestia omawiana wczoraj nie jest jednak zbadana, więc i informacja nie będzie pełna. – Również postępowanie prokuratorskie jest na wstępnym etapie. Nasza informacja nie zadowoli wszystkich – tłumaczył. Poseł Karol Karski (PiS), zwracając się do członków rządu, po wstępnych i ogólnikowych uwagach z ich strony zaznaczył: “Rozumiem, że panowie zorganizowaliście konferencję prasową, a nie posiedzenie komisji”. - Czy strona polska konsultowała się w zakresie warunków bezpieczeństwa na lotnisku w Smoleńsku? Czy warunki te były uzgadniane? – pytał poseł Karol Karski, mając nadzieję na wyczerpującą odpowiedź. Poseł Artur Górski zadał pytanie, czy są inne procedury bezpieczeństwa dotyczące wizyt głowy państwa na terytorium państw NATO i pozostałych państw i czy sprawdzono sprawność urządzeń tego lotniska. Zieliński dziwił się, dlaczego przedstawiciele MSWiA i BOR zastrzegali się od początku, że nie udzielą informacji, a odnosząc się do słów wiceministra spraw zagranicznych Jacka Najdera, który mówił o dezinformacji w tej sprawie w mediach, powiedział, że dezinformacja nie bierze się znikąd. – Media informują o tym, co mówią przedstawiciele różnych instytucji państwowych, i to oni, nie wykluczając premiera, przekazują informacje, które potem okazują się inne, nie wspominając już o wypowiedziach pana Edmunda Klicha, który w tym celuje. Dezinformacja wynika z tego, że przekaz jest niespójny, nieuporządkowany – tłumaczył poseł PiS. Odpowiadając na pytania, Najder mówił, że na lotniskach zapasowych nie lokalizuje się dodatkowych zabezpieczeń, bo nie jest to praktykowane. Z kolei zdaniem gen. Janickiego, pobytu funkcjonariuszy w wieży kontroli lotów procedury nie przewidują i nie jest to w kompetencji BOR. Informował także, że oficerowie BOR zrobili kilka zdjęć z miejsca tragedii i znajdują się one w rękach prokuratury, a na miejscu obecnych było sześciu funkcjonariuszy Biura. Według gen. Janickiego, przygotowania do wizyt premiera i prezydenta w Katyniu rozpoczęły się już w styczniu, a wszystkie działania prowadzone były zgodnie z instrukcją, która ma charakter poufny. Miller dodawał, że nie jest w interesie Polski ujawnienie wszystkich procedur bezpieczeństwa i ochrony najważniejszych osób w państwie i na żadnym posiedzeniu nie zostaną ujawnione procedury bezpieczeństwa, a obie wizyty, premiera i prezydenta – zdaniem Najdera – były przygotowywane tak samo. Z zaskakującym wnioskiem wystąpił poseł Marek Borowski (SdPl), który zwrócił się do Millera z prośbą o nieujawnianie dźwiękowej wersji zapisów z czarnych skrzynek. Według niego, w stenogramach zostało zawarte to, co opinia publiczna powinna wiedzieć.
Po odpowiedziach posłowie czuli niedosyt informacyjny i Karski wspierany przez kolegów prosił o dodatkową rundę pytań, jednak prowadzący posiedzenie poseł Andrzej Halicki, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych, zamknął spotkanie i podziękował zebranym za przybycie. Paweł Tunia
Palikot puścił farbę? Janusz Palikot w rozmowie z Janiną Paradowską w Superstacji powiedział, że Bronisławowi Komorowskiemu będzie bardzo trudno wygrać z Jarosławem Kaczyńskim. Deklaracja politycznego ojca chrzestnego pana Bronka jest o tyle ciekawa, że pośrednio podważa wiarygodność sondaży SMG/KRC, CBOS, TNS OBOP, Gfk Polonia, wskazujących wciąż dużą przewagę faworyta PO. Skoro prezentowane w „Gazecie Wyborczej”, TVN, etc. wyniki sugerujące, że Komorowski to pewniak wygrywający wyścig do Pałacu Prezydenckiego, jeśli nie w pierwszej turze, to już „na pewno” w drugiej, miałyby nie odzwierciedlać preferencji wyborczych, to jaki nasuwa się wniosek? Może taki, że sonda przeprowadzona przez portal Interia.pl, esemesowa sonda Telegazety TVP, głosowanie na stronie internetowej dziennika „Fakt”, czy badania robione przez Społeczną Inicjatywę Sondażową, w których większość respondentów jako swojego kandydata wskazuje Jarosława Kaczyńskiego są bliższe prawdy. W badaniu Interii z 30 maja, z oddanych 266 351 głosów poparcie dla Kaczyńskiego zadeklarowało 50 proc. uczestników, dla Komorowskiego – 25 proc. Podobne wyniki przynosi badanie Społecznej Inicjatywy Sondażowej, prof. Rafała Brody, przeprowadzone pomiędzy 12 a 26 maja na 1928 osobach. Tu Kaczyński otrzymuje 52, 7 proc., a Komorowski – 27, 3 proc. W sondzie na stronie internetowej dziennika „Fakt” trwającej od 4 maja przewaga Kaczyńskiego nad Komorowskim jest niezmiennie wyraźna. W szczytowym momencie kandydata PiS popierało nawet 71 proc., a Komorowskiego 29 proc., zaś 9 czerwca było to 58:42 na korzyść lidera PiS. Z kolei w esemesowej sondzie Telegazety TVP (sposób głosowania na str.888) Kaczyński cieszy się obecnie poparciem prawie 70 proc. uczestników, a Komorowski zaledwie ponad 12 proc. Wszystkie te wyniki wskazują na prawdopodobieństwo rozstrzygnięcia wyborów w pierwszej turze na niekorzyść Komorowskiego. Być może dlatego nawet największe sondażownie zmieniają trend, by uwiarygodnić się w przypadku wzięcia puli przez Kaczyńskiego, i pokazują coraz częściej zadyszkę kandydata PO. O ile jeszcze kilka tygodni temu w większości z nich pan Bronek wygrywał w cuglach już w pierwszej turze, to teraz coraz częściej prezentowane wyniki wskazują na odrabianie strat przez Kaczyńskiego, określane – co symptomatyczne – jako „szalona pogoń”. 7 czerwca „Gazeta Wyborcza” ogłosiła wyniki sondażu przygotowanego dla niej przez PBS DGA. „GW” pisze - mimo utrzymującego się pięćdziesięcioprocentowego poparcia dla Komorowskiego – że to „Kaczyński rośnie w siłę” osiągając 38 punktów poparcia, to jest 5 proc. więcej niż w końcu maja. A przecież jeszcze w czasie żałoby narodowej ta sama „Wyborcza” przytaczała wyniki badań, w których Jarosław Kaczyński mógł liczyć w wyborach prezydenckich jedynie na 4 proc. głosów. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni dlaczego „GW” w komentarzu z 7 czerwca poświęca więcej uwagi kandydatowi PiS, a nie jego głównemu konkurentowi, który ma ponoć bezpieczną przewagę nad konkurentem i cieszy się poparciem połowy badanych. Dlaczego „GW zmienia ton i nie pisze, że Komorowski wraz z Tuskiem, Palikotem, Bartoszewskim, Wajdą, Niesiołowskim mogą już chłodzić rosyjskiego szampana. Być może dlatego, że jak wskazuje prof. Andrzej Rychard, Komorowski jest „przeszacowany”, a Kaczyński – „niedoszacowany”. Oznaczałoby to, że poparcie dla Kaczyńskiego może być znacznie większe niż pokazują to sondaże. A Palikot faktycznie puścił farbę u Paradowskiej. Na spadek notowań Komorowskiego, oprócz tego że jest on zwyczajnie nudny i niestrawny dla wyborcy, może mieć kompletny brak pomysłu na kampanię, o czym świadczą np. ostatnie występy Janusza Palikota w Lublinie stylizowane na działania ORMO z roku 1968 (Mariusz Błaszczak). Palikot, wracający coraz częściej do dawnych metod politycznej walki spod budki z piwem, bardziej szkodzi Komorowskiemu niż Kaczyńskiemu – wynika z sondażu Millward Brown SMG/KRC dla TVN24. Na pytanie, czy wg Pana(i) zachowania Janusza Palikota i wypowiedzi typu „jestem strasznie zaniepokojony stanem psychicznym Jarosława Kaczyńskiego” zaszkodzą w wyborach prezydenckich Bronisławowi Komorowskiemu, twierdząco odpowiedziało 42 procent badanych. W skuteczność takich metod w szkodzeniu prezesowi PiS wierzy 25 procent ankietowanych. Partia miłości z mową nienawiści… Sztab Komorowskiego ze strachu przez przegraną traci panowanie nad kampanią? Julia M. Jaskólska
Piotr Jakucki
1. Karierę polityczną zawdzięczał Lechowi Wałęsie, jednak po wygraniu przez Lecha Wałęsę wyborów prezydenckich w 1990 roku była zdrada – wkrótce oskarży Lecha Wałęsę o agenturalność (czerwiec 1991). Zaistniał w polityce jako symbol nielojalności. Całe 20 lat w polityce „pali kukłę Wałęsy”.
2. Po jesiennych wyborach do Sejmu (X.1991 – pierwsze wolne) przeforsował kandydaturę Jana Olszewskiego na premiera, a następnie po głosowaniu nad tą kandydaturą zerwał powołaną w tym celu prawicową koalicję, która miała wspierać rząd, wykluczając m.in. z koalicji KPN, czym spowodował słabość tego mniejszościowego rządu – przetrwał 6 miesięcy.
3. Nakazał głosować Porozumieniu Centrum przeciwko ustawie o restytucji niepodległości (pierwszej ustawie zgłoszonej w Sejmie I kadencji) – zawierającej określenie stosunku do prawa PRL-u, rozwiązanie dekomunizacyjne i lustracyjne! Tym samym do dzisiaj dzięki jego obstrukcji obowiązujące są dekrety PKWN z 1944 roku!
4. W 1993 roku pomimo istnienia ordynacji wyborczej dającej koalicji partii prawicowych pełnię władzy - rozbił tą koalicję i spowodował, że 46% wyborców głosującej na partie prawicowe w tych wyborach nie miało swoich przedstawicieli w Sejmie, a władzę przejął SLD, który miał niewielkie poparcie.
5. W 1997 roku nie zgodził się wejść do AWS i mimo próśb Solidarności wraz z Janem Olszewskim startował z innego komitetu wyborczego, rozłamując zjednoczony front centroprawicy – spowodowało to, że AWS nie miał większości i musiał zawrzeć koalicję z UW.
6. W latach 1997-2001 krytykował rządy AWS wspomagając tym wzrost poparcia dla lidera esldowskiej opozycji Leszka Millera, de facto zapewniając mu sukces w wyborach w 2001.
7. W 2001 roku to jego brat Lech Kaczyński stworzył PiS i został jego pierwszym Przewodniczącym. Jarosław Kaczyński czekał czy ten projekt polityczny warto poprzeć czy też nie.
8. W 2001 roku i w 2005 roku uniemożliwił powstanie wielkiej koalicji propaństwowej PO i PiS-u.
9. W 2005 roku oszukał wyborców oświadczając, że nigdy bracia bliźniacy nie powinni pełnić jednocześnie funkcji prezydenta i premiera (stąd kandydatura Kazimierza Marcinkiewicza). Mimo tych słów objął funkcję premiera.
10. W latach 2005-2007 zdradził swoich najbliższych współpracowników Marka Jurka, Ludwika Dorna, Kazimierza Michała Ujazdowskiego, Bronisława Wildsteina, - w zamian pozyskuje Nelly Rokitę. Renaty Beger pozyskać się nie udaje.
11. W 2010 roku zdradza ostatecznie samego siebie wyrzekając się programu Polski solidarnej i idei IV RP.
12. Jeżeli mieszka na Saskiej Kępie przy ul. Egipskiej – to także zdradził Żoliborz. Palikot
Apogeum kampanii nienawiści Nie istnieją już żadne hamulce. Nie tylko zasady, prawda, kultura, ale nawet żywotne interesy Polski nic nie znaczą dla jej demiurgów. Dziś przedostatnia część znakomitego opracowania pewnego blogera z innego forum* podpisującego się "filozof grecki". Zainteresowanym polecam od razu całość, do której link podany jest na końcu tego wpisu. (Ostatnie tygodnie pokazują, że "filozofa greckiego" czeka dalsza wytężona praca w tym temacie. Rafał Ziemkiewicz ledwie dotknął (I lżyli długo i szczęśliwie… „Sondaże przynoszą niepokojące wieści, rośnie poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego… eee, to znaczy, niepokojące dla kandydata Platformy wieści…” − tymi słowami powitał mnie przy śniadaniu dziennikarz pewnej komercyjnej całodobowej stacji informacyjnej, relacjonującej wybory obiektywnie i rzetelnie, bez angażowania się po żadnej ze stron. Wieści zaiste niepokojące: sondażowa przewaga Bronisława Komorowskiego nad Jarosławem Kaczyńskim stopniała do zaledwie sześciu procent! Wstaję i już wiem, że zaraz się zacznie. Na salonach, oczywiście, nie wolno kwestionować sondaży, bo to oszołomstwo, ale jeśli sondaże przyznają ich kandydatowi zwycięstwo z przewagą mniejszą niż dziesięć procent, to zaczyna się histeria. Przy sześciu procentach możemy spodziewać się początków amoku. I faktycznie. Znajduję w sieci wypowiedź Zbigniewa Hołdysa. Znany artysta, aby pokazać, że świat kultury stoi murem za partią reprezentującą wyższe wartości, nazywa Kaczyńskiego „ponurym ch…”. I dodaje „parszywego posr…a”, który „narobił gnoju w relacjach między Polakami” i należy go „wystrzelić w kosmos”. Poznać kandydata po autorytetach, które go wspierają. „Inteligentna ironia” Bartoszewskiego i Wajdy najwyraźniej okazała się dla wyborców, o których walczy kandydat „Polski jasnej” zbyt inteligentna, więc do boju ruszają autorytety młodsze, posługujące się językiem bardziej zrozumiałym dla młodzieży. Kuba Wojewódzki również porzuca cięte, intelektualne riposty w rodzaju „w Krakowie przybywa miejsc, wartych omijania szerokim łukiem”. Wyzwania naszych czasów każą się wypowiadać prosto, jak to mówiły autorytety stalinowskie (czyli te same, tylko znacznie młodsze) − „po robociarsku”. „Nie głosuj na buraka!” − wzywa szołmen, na co dzień pozujący na ziomala, co to cznia politykę jako taką i polityków w ogólności, choć zdaniem Grzegorza Schetyny mający jako współpracownik sztabu wyborczego swój udział w wielkim sukcesie PO w roku 2007. Ciekawe, kogo może mieć Wojewódzki na myśli? Gdyby traktować poważnie jego bełkoty, to za buraka musi uważać wąsatego dziadka z dwururką i piątką dzieci, plotącego o patriotyzmie, sarmackich przodkach, kresach i innych obciachach. Skądinąd można jednak sądzić, że to właśnie ów dziadek obu wyliniałym rockmanom imponuje. To szczególna cecha kampanii PO. Na tuskowy awatar wybrano człowieka, który ma się kojarzyć z dawną Polską, dworkiem, tradycją, rodziną etc. Ale zajadle wspierają go ludzie, którzy bynajmniej się z tym zestawem wartości nie kojarzą, wręcz przeciwnie, zwykli po nich jeździć jak po przysłowiowej burej suce. Są tylko dwa możliwe wyjaśnienia: albo ich liberalno-lewicowy imidż jest zwykłym picem, modą, w istocie zaś są zwykłymi konformistami, czapkującymi władzy, bo władza rozdaje miejsca w ramówce gwarantujące wielką oglądalność, pieniądze z PiSF czy inne granty, a dobrze przez nią widziani ludzie kultury mogą liczyć na niemieckie stypendia i nagrody − albo też wiedzą doskonale, iż obce im wartości są w wypadku Drogiego Bronisława II propagandowym kitem, zwykłym mamieniem ciemnego ludu, który jest u nas katolicki, patriotyczny i prorodzinny, i żeby wydrwić jego głosy trzeba ściemniać. Trzeciej możliwości nie ma. Na deser mogliśmy sobie tego dnia obejrzeć po raz kolejny Palikota, mimo wszelkich montażowych sztuczek komercyjnej i niezaangażowanej telewizji po raz kolejny dostrzegając jego świńską twarz (lepiej widoczną w obszerniej cytujących „Wiadomościach”) oraz szalonego marszałka Niesiołowskiego u Moniki Olejnik, którą swą furią ustawił w nietypowej dla niej pozycji obrończyni PiS. Niesiołowski powtarzał w kółko swą mantrę, że „Pospieszalscy, Wildsteiny i Ziemkiewicze” to „szczekacze pisu”, którzy są znacznie bardziej agresywni, właściwie tylko oni są agresywni, bo po stronie PO żadnej agresji nie ma, przeciwnie, jest ręka wyciągana do zgody. Nie odniósł się w żaden sposób do uwag pani redaktor, iż na Wildsteina, Ziemkiewicza i Pospieszalskiego PiS wpływu nie ma, natomiast Palikot jest wiceprzewodniczącym klubu poselskiego PO i szefem jej regionalnej struktury. Można by dodać Kutza, Nowaka, członków komitetu honorowego i samego kandydata, jak również zwrócić uwagę na fakt, że żaden z polityków PiS nie próbował obciążyć Komorowskiego odpowiedzialnością za osoby takie, jak panie z Krakowa, które demolowały wieńce i znicze żałobne „ze złości” że Kaczyńskich pochowano na Wawelu, czy inni tego rodzaju wandali, którzy podobnych ekscesów się dopuścili. Że salony, które takiego wstrząsu doznały słysząc wypowiedzi przypadkowych osób o krwi na rękach Tuska, nie protestują, gdy znani politycy, z nazwiskami, powtarzają, jakoby Kaczyński miał na rękach krew Barbary Blidy. Można by też spytać, kiedy i gdzie, na przykład, „Pospieszalscy, Ziemkiewicze i Wildsteiny” nazwały p. o. kandydata „ponurym ch…” albo nawet znacznie, znacznie łagodniej, powiedzmy, mordercą zwierząt futerkowych? Można by, ale z dawna już wiadomo, że „na Putramenta szkoda atramenta”, a na Niesiołowskiego żal by było nawet substancji znacznie tańszych.
Wybory się zbliżają, wyniki sondaży ulegają korekcie do przewidywanego wyniku rzeczywistego głosowania, można się więc spodziewać, że amok platformersów i wspierających ich celebrytów intelektu będzie narastał. Ciekawe, jakiej to jeszcze − mówiąc językiem profesor Janion − „transgresji” dokonają oni, gdy „trumienny upiór polskiego patriotyzmu” (copyright by Paweł Huelle, krytykapolityczna.pl 2010) wzrośnie w siłę jeszcze bardziej? Miało być jak w bajce: wygrali, przez poparcie, słusznych kandydatów, obie izby parlamentu i prezydenturę, i pławiąc się w grantach, nagrodach i laudacjach lżyli długo i szczęśliwie pokonanych oszołomów… A tu coraz bardziej prawdopodobne się staje, że z tego snu spełnią się tylko obelgi, i to bynajmniej nie jako radosne opluwanie prawych Polaków, gnojonych i rugowanych z życia publicznego, jak w ostatnich latach, tylko jako bezsilne zgrzytanie zębów pseudoelity kopniętej przez naród w de. Ziemkiewicz), a spadło tyle dojrzałych, czerwonych z wściekłości i nienawiści patogenów, że starczyłoby na wyeliminowanie z życia publicznego PO i LiDu w całości i na zawsze, gdyby w Polsce istniało normalne dziennikarstwo.)
Już wszystko jasne! „Ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby” – pisał Tadeusz Boy-Żeleński w „Litanii ku czci P.T. Matrony Krakowskiej”. W ogóle ten autor musiał zainspirować tubylcze gwiazdy telewizyjnego dziennikarstwa, bo swoje chałtury trzaskają według identycznego schematu: „Bierze się do tego celu tęgiego starego pryka, sadza się go na fotelu...” – no a pryk albo z wdzięczności za przysługę, albo wykonując zadanie zlecone przez oficera prowadzącego, albo wreszcie – z poczciwej głupoty powie wszystko, na co go redaktor naprowadzi. Kto zaś naprowadza redaktorów – te wszystkie „Stokrotki” i inne pseuda operacyjne – o tym sza! Jeszcze pani generał Tatiana Anodina nie zdecydowała, czy prawomocna będzie „wersja nr 1” stenogramów nagrań z czarnych skrzynek, czy któraś z wersji kolejnych, jeszcze minister Miller odbywa tajemnicze pielgrzymki do Moskwy, jeszcze nasza niezależna prokuratura czeka na pozwolenie ruszenia z suwerennym śledztwem słowem – jeszcze światło nie zostało oddzielone od ciemności - ale znany na całym świecie, a w każdym razie w powiecie warszawskim z żarliwego obiektywizmu pan red. Tomasz Lis już 9 czerwca spenetrował prawdę o przyczynach katastrofy 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Ponieważ żarliwy obiektywizm, modestia, a także przezorność mocodawców nie pozwalają mu podać jej do wierzenia ex cathedra, zaprosił do programu „Tomasz Lis na żywo” ekspertów lotniczych i posadził ich na fotelach w nadziei, że dzięki umiejętnemu naprowadzaniu potwierdzą, iż przyczyną katastrofy była presja, jaką na pilotów wywierał zwierzchnik Sił Zbrojnych. Jeden z ekspertów nawet nie był od tego, ale dwaj pozostali zorientowali się, jaka rolę pan redaktor im przeznaczył i udzielali mu odpowiedzi wymijających. Najwyraźniej mocodawcom znanego z żarliwego obiektywizmu pana redaktora Tomasza Lisa dlaczegoś zależy, by właśnie ta wersja została podana do wierzenia. Pewne światło na te zagadkowe przyczyny rzucił były prezydent naszego państwa, a obecnie - „mędrzec Europy” – że mianowicie kluczowym dowodem wskazującym na przyczynę katastrofy będzie rozmowa telefoniczna Jarosława Kaczyńskiego z prezydentem Lechem Kaczyńskim, odbyta w trakcie lotu do Smoleńska. Wygląda na to, że wersja - kto wie, czy nie ustalona jeszcze przed katastrofą – jaka będzie podana do wierzenia wygląda tak, że Jarosław Kaczyński surowo przykazał prezydentu lądować w Smoleńsku, następnie prezydent wywarł na pilotów taką presję, że ci, pragnąc za wszelką cenę położyć jej kres, dopuścili się błędu, doprowadzając do katastrofy. Pan red. Tomasz Lis „na żywo” próbuje wszystkich z tą wersją wydarzeń oswoić, natomiast śledztwo, zarówno to rosyjskie, jak i późniejsze nasze, ma na celu stworzenie faktów dokonanych, które by to uprawdopodobniły. SM
Dziękuję – nie! Coraz mniej jest stałych punktów we wszechświecie. Jeszcze do niedawna panowało przekonanie, że skoro Pan Bóg definitywnie przekonał się o bezskuteczności pierwszego potopu, to nie będzie zsyłał na ziemię drugiego. Na tej właśnie podstawie – jak wynika z raportu NIK – kolejne rządy w Polsce przez ostatnie 13 lat nie naprawiały, ani nie umacniały wałów przeciwpowodziowych, bo po co zajmować się wałami przeciwpowodziowymi, skoro po powodzi tysiąclecia Pan Bóg żadnego potopu już nie ześle? W takiej sytuacji lepiej zajmować się własnymi, a w braku własnych – niechby nawet lateksowymi wałami – co zademonstrował w swoim czasie pan poseł Janusz Palikot, a co jakiś emigrant przypomniał panu marszałku Komorowskiemu w londyńskim POSK-u, gdzie pan marszałek stręczył się wyborcom. Nawiasem mówiąc okazuje się, że pan marszałek nie tylko ma w środku diament – co wykrył premier Tusk – ale w dodatku ma też kręgosłup. Taką recenzję wystawił panu marszałku sam pan generał Marek Dukaczewski, szef Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, już „nie ma” – a który nie może się pana marszałka nachwalić za życzliwość dla razwiedki. Tymczasem Pan Bóg sprawił naszym dygnitarzom siurpryzę i nie tylko sprokurował w maju kolejną powódź – tym razem już nie drugiego, tylko trzeciego tysiąclecia – a teraz właśnie urządza poprawiny. W takiej sytuacji nie tylko zwykli ludzie, ale nawet strażacy zrozumieli, że próżno wierzgać przeciwko ościeniowi i wycofują się znad rzek, które powoli zalewają okoliczne pola, wsie i miasta. Ma to wszelkie znamiona zasłużonej kary – z jednej strony dla dygnitarzy, za grzech przeciwko Duchowi Świętemu (jak wiadomo, polega on na zuchwałym grzeszeniu w przekonaniu, że Pan Bóg tak czy owak będzie musiał wszystko puścić płazem – „Dieu me pardonnera; c’est son metier” powiedział na łożu śmierci Heine), a z drugiej strony dla ludzi za głupotę, której najlepszym dowodem jest fakt, że akurat takich dygnitarzy sobie wybierają. Inna rzecz, że wybierają spośród podsuniętych im i stręczonych przez razwiedkę, której 30-letnie rządy ponownie postawiły nasze państwo na progu rozpadu, a właściwie – kolejnego rozbioru. Tymczasem razwiedce po kolejnych przepoczwarzeniach najwyraźniej przewróciło się we łbie, bo nie tylko nie spodziewa się żadnej kary, ale w zuchwałości swojej posunęła się tak daleko, że jakimści tajemniczym sposobem zainspirowała Jego Ekscelencję abpa Kazimierza Nycza do proklamowania w roku 2008 nowego, dziwacznego święta w postaci Dnia Dziękczynienia. Dziwacznego – bo pod pozorem religijnym święto to ma wszelkie znamiona komercyjnego przedsięwzięcia przemysłu rozrywkowego – z pozyskiwaniem środków na budowę piramidy pod nazwą Świątyni Opatrzności Bożej inclus. Osobiście – o ile to możliwe – staram się nie uznawać, ani nie obchodzić świąt ustanowionych po Rewolucji Francuskiej, a w rezerwie do Dnia Dziękczynienia dodatkowo utwierdza mnie okoliczność, że w charakterze jego „współorganizatora” (!) prezentuje się Grupa Onet.pl. Już mniejsza o to, że w charakterze „współorganizatora” niby religijnego święta występuje działająca w branży rozrywkowej spółka prawa handlowego, bo ważniejsze, iż spółkę tę podejrzewam o powiązania z razwiedką. Umacnia mnie w tych podejrzeniach okoliczność, iż jej prezesem jest pan Jan Łukasz Wejhert, przewodniczącym rady nadzorczej pan Piotr Walter, który koleguje tam z panem Markusem Tellenbachem, prezesem zarządu TVN i Dyrektorem Generalnym Grupy TVN oraz z panem Grzegorzem Kostrzewą, Wunderkindem, który, jak to się mówi – z niejednego komina wygartywał. Zgodnie z deklaracją Grupy Onet.pl, „celem organizacji Dnia Dziękczynienia jest kształtowanie pozytywnych zachowań Polaków oraz zachęta, aby częściej wypowiadać słowo: dziękuję”. Najwyraźniej razwiedczykom we łbach miesza się od wódki; już im nie wystarcza, że roznoszą Polskę na ryjach, więc jeszcze pragną, żeby „Polacy” ich za to chwalili i rozpływali się w podziękowaniach. Nieomylny to znak, że Pan Bóg zaczął już odbierać im rozum, co byłoby nawet sygnałem pozytywnym, gdyby nie to, że udało im się wciągnąć do tej pedagogiki Kościół katolicki. Czyżby zakon Ojców Konfidencjałów, co to „bez swojej wiedzy i zgody”, okazał się aż tak potężny i wpływowy? Wszystko to być może, bo przecież WSI, których, jak wiadomo, już „nie ma”, musiały werbować sobie agenturę przede wszystkim w środowiskach opiniotwórczych. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak i „Przystanek Woodstock” pana „Jurka” Owsiaka zacznie nabierać bliżej nieokreślonego charakteru sakralnego, a „sie ma” zastąpi obecne ekumeniczne i ostrożne „szczęść Boże!”, które po II Soborze Watykańskim zastąpiło dawne „laudetur Iesus Christus”. Oczywiście nawet i teraz obok triumfujących sił postępu pojawiają się jeszcze tu i ówdzie przejawy wstecznictwa – błyskawicznie zresztą demaskowane i pryncypialnie karcone. Ostatnio coraz śmielej w demaskowaniu i karceniu poczyna sobie niejaki pan redaktor Grzegorz Sroczyński, który właśnie w „Gazecie Wyborczej” skarcił JE abpa Józefa Michalika za sprośne błędy Niebu obrzydłe, jakich dopuścił się wygłaszając kazanie na Boże Ciało. Chodzi o krytykę wyroku strasburskiego Trybunału w sprawie krzyży w miejscach publicznych, na jaką pozwolił sobie Ekscelencja. Pan red. Sroczyński poucza abpa Michalika, że Trybunał słusznie przyczepił się do dekretu włoskiego króla, nakazującego, by w każdej sali lekcyjnej był wizerunek krzyża i portret króla. Strasburg – powiada pan red. Sroczyński – nie mógł ścierpieć, że taki „zaśmierdły” przepis obowiązuje. „Man kann singen, man kann tanzen, aber niemals mit Zasrancen”. Rzeczywiście na fotografii pan red. Sroczyński wygląda raczej młodo i z tego powodu („a młody – głupie to, płoche…”) może nie doceniać dawności. Gdyby był starszy – no i oczywiście – mądrzejszy, to z pewnością zwróciłby uwagę, że obowiązujące przepisy religii mojżeszowej na przykład na temat rytualnej czystości i koszerności są jeszcze bardziej „zaśmierdłe” niż dekret włoskiego króla, wydany – bagatela – zaledwie w 1924 roku! „Stąd dla żuka jest nauka”, żeby nie przesadzać z tym całym postępactwem zwłaszcza gdy się pracuje w żydowskiej gazecie dla Polaków – nawet jeśli są akurat tresowani przez razwiedczyków i postępaków do częstszego wypowiadania słowa: dziękuję. SM
Dziadostwo Przemawiając 3 maja pan marszałek Bronisław Komorowski powiedział, że powinniśmy być dumni z naszego państwa. Chodziło mu o to, że nie czekając na urzędowe potwierdzenie zgonu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jedynie na podstawie informacji telewizyjnych, rozpoczął, jak to się mówi, „przejmowanie władzy”. Jak mówią na mieście, istotnym elementem tego „przejmowania władzy”, było poszukiwanie Aneksu do Raportu o rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Podobno okazało się, iż znajduje się on w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, więc nie można wykluczyć, że to właśnie była przyczyna błyskawicznego obsadzenia przez pana marszałka stanowiska szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego po ministrze Aleksandrze Szczygło, który zginął w katastrofie. Jeśli te pogłoski są prawdziwe, to znaczy, że razwiedka już się zapoznała jakie przekręty udało się wykryć ministrowi Macierewiczowi. Rzeczywiście – sprawnie się wokół tego uwinęli dzięki panu marszałkowi, ale czy to naprawdę powód, byśmy zaczęli odczuwać dumę z naszego państwa? Obawiam się, że pan marszałek Komorowski jak zwykle się myli. To, że okupująca Polskę razwiedka, przy niejakiej jego pomocy dowiaduje się, jakie jej grzechy zostały wykryte, żadnym powodem do dumy nie jest. Przeciwnie – oznacza to, że rozkład państwa postępuje nadal, że instytucje państwowe stanowią tylko parawan, za którym mafia tajnych służb zasoby państwa rozkrada, a w najlepszym razie – bezinteresownie marnotrawi. Państwo staje się żerowiskiem dla mafii, która niestety nie zachowuje się jak typowy pies ogrodnika. Pies ogrodnika, jak wiadomo, sam nie zje i drugiemu nie da, tymczasem razwiedka chciałaby wszystko zeżreć sama i w tym celu, posługując się pajacami wykreowanymi na „elity polityczne”, jak oka w głowie pilnuje swoich przywilejów, które zagwarantowała sobie przy „okrągłym stole”. W rezultacie pogłębia się proces zawłaszczania państwa, kosztem rzeczywistych interesów państwowych, o które nikt nie dba, no i oczywiście – interesów obywateli. Ponieważ Rzeczpospolita musi brać na swoje utrzymanie coraz to nowych darmozjadów, mnożą się urzędy, a nawet całe struktury biurokratyczne. Tak było zarówno za rządów koalicji SLD-PSL, jak i koalicji AWS-UW i tak jest teraz. Weźmy sprawę powodzi. Jak wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli, po tzw. „powodzi tysiąclecia” w roku 1997, NIK zaleciła „zahamowanie procesu dekapitalizacji istniejących budowli i urządzeń przeciwpowodziowych”, czyli – w przełożeniu na język ludzki – naprawianie urządzeń i wałów, zbudowanych jeszcze w czasach rozbiorów. Raport z roku 2000 stwierdza, że „nie poprawił się stan zabezpieczenia przeciwpowodziowego kraju”. W roku 2004 NIK stwierdza, że przygotowywane programy są chaotyczne, wycinkowe, a przede wszystkim – że pozostają na papierze. Obcinane są środki na inwestycje gospodarki wodnej, a te, które nawet są, nie są w pełni wykorzystywane. Raport kontroli „Programu dla Odry 2006”, przygotowany w roku 2007 stwierdza, że pełnomocnik rządu do spraw tego programu, którym był wojewoda dolnośląski, wywiązywał się ze swoich obowiązków nierzetelnie, co znalazło wyraz między innymi w tym, że wykorzystanych zostało zaledwie 41 procent planowanych środków. Ale to jeszcze nic w porównaniu z raportem oceniającym wykorzystanie środków pozyskanych na podstawie umowy z Międzynarodowym Bankiem Odbudowy i Rozwoju oraz z Unii Europejskiej. Ogółem postawiono do dyspozycji Polski około 500 mln euro, od których państwo nasze musi płacić 3,5 mln procentów. Ale w okresie od 11 maja 2007 roku do 31 grudnia 2008 roku wykorzystano zaledwie 0,7 proc. tych środków. Między innymi dlatego, że chociaż ustawa nakłada na prezesa Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej obowiązek sporządzenia planu ochrony przeciwpowodziowej, plan taki – do marca 2010 roku, kiedy odbyła się ta kontrola – nie został sporządzony. Na tym tle warto zapoznać się z urzędami, które – w różnym zresztą stopniu – odpowiedzialne są za gospodarkę wodną. Na początek idą ministerstwa: Ministerstwo Środowiska, Ministerstwo Rolnictwa, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oraz Ministerstwo Infrastruktury. Ministerstwu Środowiska podlega prezes Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej, którym od 23 marca 2009 roku jest pan Leszek Karwowski. Z panem Karwowskim związana jest interesująca historia. Otóż w styczniu 2007 roku został on odwołany ze stanowiska wiceprezesa wrocławskiego portu lotniczego, ponieważ nie radził sobie - jak uzasadniono – z inwestycjami w tak dużej skali. Ale już 1 lutego 2008 roku został powołany na to stanowisko ponownie, no a rok później pan premier Tusk powołał go na stanowisko prezesa Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej. Temu Krajowemu Zarządowi podlegają Regionalne Zarządy Gospodarki Wodnej, a niezależnie od nich działają Wojewódzkie Zarządy Melioracji i Urządzeń Wodnych, podległe Ministerstwu Rolnictwa. W rezultacie – jak stwierdza pewien dokument – „trudno jednoznacznie wskazać instytucję odpowiedzialną za gospodarkę wodną”, a więc – i za tegoroczną powódź. Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść – a tu samych ministerstw jest aż cztery, nie mówiąc o urzędach niższej rangi. Powie ktoś, że to bałagan. Może i bałagan, ale w tym bałaganie jest metoda – żeby w razie czego nie można było znaleźć nikogo odpowiedzialnego. Tak właśnie okupująca Polskę mafia zadbała o swoje interesy i po staremu za wszystko odpowiedzialny jest podatnik. Nie jest to żaden powód do dumy z naszego państwa. Przeciwnie – takiego dziadostwa można i nawet należy się wstydzić. Niestety ci, którzy za to dziadostwo są odpowiedzialni, jako piastujący zewnętrzne znamiona władzy, niczego się nie wstydzą i właśnie szykują się do objęcia najwyższej godności. Czy przypadkiem nie za bardzo się rozdokazywali? SM
Dziennikarze na podsłuchu Odgrzana przez Gazetę Wyborczą sprawa podsłuchu założonego na telefon Agory używany przez Wojciecha Czuchnowskiego jest dobrym punktem wyjścia do przyjrzenia się jak Kaczmarek rozkręcił temat podsłuchiwania dziennikarzy, a ci weszli w to jak w masło i siedzą w nim do dzisiaj.
2005 - 2007 - Kaczmarek jest siepaczem Ziobry A w każdym razie wszyscy tak o nim myślą. Najpierw jako prokurator krajowy, a po dymisji Ludwika Dorna minister spraw wewnętrznych, wiernie służy kaczyzmowi.
8 sierpnia 2007 - Kaczyński dymisjonuje Kaczmarka Jarosław Kaczyński dymisjonuje Janusza Kaczmarka (od kilku miesięcy ministra spraw wewnętrznych), a także Jarosława Marca (szefa CBŚ) i Konrada Kornatowskiego (Komendanta Głównego Policji). Powodem były poważne podejrzenia, że Kaczmarek mógł być odpowiedzialny za przeciek do Leppera i storpedowanie śledztwa ws. "afery gruntowej". Wywalony z rządu Kaczmarek błyskawicznie przechodzi do kontrofensywy, korzystając z gościnnych łam bezkrytycznych wobec niego mediów, gdzie staje się najbardziej pożądanym gościem, którego wiarygodność rośnie z każdym nowym oskarżeniem rzuconym w kierunku Ziobry. Szkoda miejsca, żeby przytaczać wszystkie artykuły pisane w oparciu o opowieści "skruszonego" Kaczmarka, po 8 sierpnia stał się głównym świadkiem oskarżenia, którego wiarygodności media nie miały interesu podważać, jego kolejne rewelacje zapełniały więc gazetowe "jedynki", a był moment, że o mały włos nie zapewniłyby mu stołka premiera.
23 sierpnia 2007 - Kaczmarek szokuje opinię publiczną Gazeta Wybiorcza: Słuchałem tego jak opowieści o funkcjonowaniu Stasi w NRD lub Securitate w czasach Ceaus´escu - mówił o wczorajszych zeznaniach b. szefa MSWiA Janusza Kaczmarka przewodniczący komisji ds. służb specjalnych Paweł Graś (PO). (...) Kaczmarek oskarżał też Ziobrę przed komisją o nadużywanie technik operacyjnych wobec polityków opozycji i ludzi mediów. Wymienił nazwiska dwóch dziennikarzy, którym założono podsłuchy: Macieja Dudy z "Rzeczpospolitej" i Wojciecha Czuchnowskiego z "Gazety Wyborczej".
24 sierpnia 2007 - Czuchnowski pisze do Ziobry Wojciech Czuchnowski (Gazeta Wyborcza): Panie Ministrze. Z wypowiedzi posłów z komisji ds. służb specjalnych, którzy wysłuchali zeznań Pana byłego zastępcy, prokuratora Janusza Kaczmarka, wynika, że telefon, którego używam, był podsłuchiwany przez CBŚ. Gdy policja zorientowała się, że podsłuchuje dziennikarza, chciała przerwać tę czynność, czemu Pan - według relacji Kaczmarka - sprzeciwił się, chcąc wykorzystać okazję do zdobycia informacji o mojej pracy i o tym, co dzieje się w redakcji "Gazety". Doszło do sporu, po którym podsłuch jednak zdjęto. (...) Czy chciał Pan, by CBŚ kontynuowało podsłuchiwanie mojego telefonu? Ilu dziennikarzy i właścicieli mediów było w okresie sprawowania przez Pana funkcji ministra podsłuchiwanych przez policję lub służby specjalne? (...) Brak szczegółowej odpowiedzi będzie oznaczał, że przyznaje się Pan do winy.
25 sierpnia 2007 - Dziennikarze bez Granic apelują Gazeta Wyborcza: Trzeba wyjaśnić doniesienia o podsłuchiwaniu polskich dziennikarzy - apeluje międzynarodowa organizacja obrony wolności prasy Reporterzy bez Granic. Chodzi o informacje byłego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka, że to minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro chciał, by służby podsłuchiwały dziennikarzy. Ziobro wszystkiemu zaprzecza. Ale Reporterzy bez Granic uważają, że sprawę powinna wyjaśnić odpowiednia komisja parlamentarna. "Nie można zaakceptować takich praktyk w kraju będącym członkiem Unii Europejskiej" - piszą. Zdaniem organizacji zezwolenie na użycie służb specjalnych w celu manipulowania wydawcami mediów powinno stać się przedmiotem "gruntownego, niezależnego śledztwa obejmującego najwyższe szczeble państwa".
27 sierpnia 2007 - Kaczmarek wstrząsnął Sejmem Gazeta Wyborcza: Kaczmarek opowiadał, że gdy ukazywał się niekorzystny dla Ziobry materiał w mediach, minister domagał się sprawdzania billingów dziennikarzy. Wykorzystywał też fakt, że dziennikarze telefonowali do osób, które były podsłuchiwane przez CBŚ i ABW, do tego, by podsłuchiwać tych dziennikarzy (Dorn nie odczytał nazwisk inwigilowanych dziennikarzy, które były w stenogramie). Kaczmarek mówił o szukaniu przez Ziobrę haków na Polsat, TVN, Agorę (wydawcę "Gazety").
27 sierpnia 2007 - Rusza wewnętrzna kontrola w CBŚ "Kontrola doraźna w sprawie nieprawidłowości i zasadności stosowania kontroli operacyjnej przez komórki organizacyjne Centralnego Biura Śledczego Komendy Głównej Policji" była zainspirowana donosami jakie za pośrednictwem mediów kierował pod adresem kolegów Janusz Kaczmarek, według protokołu podstawą kontroli były bowiem "pojawiające się w drugiej połowie sierpnia 2007 artykuły prasowe w Gazecie Wyborczej, Dzienniku, Polityce, Rzeczpospolitej, dotyczące włączania nielegalnych podsłuchów znanym dziennikarzom oraz politykom". Kontrola zaczęła się co prawda w końcówce rządów PiSu, ale jej kontynuacja przypada na rządy Platformy, a w przypadku samego CBŚ - na rządy Pawła Wojtunika, który po wyborach został szefem CBŚ. Wiedząc jak skrupulatny i wytrwały jest Paweł Wojtunik w tropieniu swoich poprzedników, można przyjąć, że kontrola w CBŚ pod jego rządami wykryła absolutnie wszystko co dało się wykryć. Łącznie skontrolowano 2782 zarządzone w CBŚ kontrole operacyjne. Ustalenia kontroli nie są imponujące, choć niewątpliwie to co znalazła to nieprawidłowości jakie nie powinny mieć miejsca. Ich skala i powaga jednak nie poraża, zwłaszcza jeśli ktoś naiwnie uwierzył w kolportowane przez media i PO-SLD rewelacje Kaczmarka. Jedynym podsłuchiwanym przez CBŚ z naruszeniem prawa dziennikarzem był Wojciech Czuchnowski, który przez kilkanaście dni miał podsłuch na służbowym, zarejestrowanym na Agorę, telefonie komórkowym bo aspirant o dwumiesięcznym stażu w CBŚ nie zweryfikował odpowiednio starannie informacji od niesprawdzonego źródła, a przed skierowaniem wniosku o podsłuch niewystarczająco sprawdził do kogo należy telefon. Aspirant tłumaczył się kontrolującym, że nie wiedział, że telefon należy do Agory, bo nie miał wglądu w całość materiałów. a przełożony aspiranta utrzymywał, że podsłuch przerwano natychmiast, gdy przy analizie nagranego materiału zorientowano się, że nagrane rozmowy są prowadzone przez dziennikarza i nie mają związku z przestępstwem.
Grudzień 2007 - Wojtunik zleca kolejną kontrolę Aby upewnić się, że żadne uchybienie poprzedników nie pozostanie nieukarane, po wyborach nowy szef CBŚ Paweł Wojtunik zlecił kolejną kontrolę, a po jej zakończeniu wiosną 2008 złożył zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa w sprawie podsłuchu Wojciecha Czuchnowskiego, wskazując, że wnioskując o podsłuch dla NN, wiedziano, że chodzi o dziennikarza Gazety Wyborczej. W protokole z pierwszej kontroli nie ma o tym mowy. Kontrola wykazała co prawda, że w momencie zakładania podsłuchu w CBŚ były informacje, że telefon należy do Agory (ale niekoniecznie było wiadomo, że używa go dziennikarza, a jego nazwisko jest znane) ale nie dowiodła, że wiedzieli o tym funkcjonariusze odpowiedzialni za wniosek. Być może coś więcej ustaliła kontrola druga, ta zlecona już przez samego Wojtunika. Jeśli tak, wkrótce powinniśmy poznać jej efekty, bo Gazeta zazwyczaj umie szybko dotrzeć do tego, co Wojtunik znajduje na poprzedników. Jeśli jeszcze tego nie przeczytaliśmy, to można chyba przyjąć, że nic sensacyjnego tam nie było, ale może na dniach dowiemy się coś więcej, bo przy zgodnym braku zainteresowania większości mediów odgrzewaniem tematu, czymś trzeba będzie ogień podtrzymać, zwłaszcza gdy się ma nadzieje, że prokuratura zmieni zdanie w sprawie umorzenia.
Wiosna 2010 - Prokuratura umarza śledztwo Pod dwóch latach intensywnego śledztwa, odziobrzona i odpolityczniona prokuratura, dysponująca wszystkimi dowodami jakie był jej w stanie dostarczyć Paweł Wojtunik, umorzyła sprawę podsłuchiwania Wojciecha Czuchnowskiego.
Czuchnowski składa zażalenie na postanowienie? Daję znak zapytania, bo nie jestem pewna czy ostatecznie się zdecydował, ale wiem, że miał (ma?) taki pomysł. Jeśli tak, to sprawa będzie miała dalszy ciąg, ale nie robiłabym sobie większych nadziei. Jeśli Paweł Wojtunik przez kilka miesięcy nie znalazł niczego co odziobrzona prokuratura mogłaby przez dwa lata przełożyć na zarzuty, to pewnie i teraz podtrzyma decyzję o umorzeniu. Czy jednak nie jest trochę tak, że dziennikarz dał się wkręcić walczącemu o życie Kaczmarkowi i za bardzo uwierzył w narrację, której miał być tylko akwizytorem? Po tym wszystkim czym karmił nas Kaczmarek i media w sierpniu 2007, protokół pokontrolny wygląda mizernie, a przecież gdy kontrola się zakończyła szefem CBŚ był już Paweł Wojtunik. Co jak co, ale w jego determinację chyba nikt nie wątpi.
Podsumowując. Jarosław Marzec był szefem CBŚ gdy Czuchnowskiemu zakładano podsłuch, szefem Policji Konrad Kornatowski, a nadzorującym ich ministrem spraw wewnętrznych Janusz Kaczmarek. Po dymisji całej trójki, Janusz Kaczmarek rozpoczął desperacką walkę o życie, a rzucane przez niego na prawo i lewo oskarżenia miały zdyskredytować jego przeciwników i zrobić z niego personę przydatną w rozgrywkach z nimi. Oba cele zostały osiągnięte, sensacje Kaczmarka przyczyniły się do klęski PiSu, a sam Kaczmarek przez chwilę był nawet kandydatem na premiera, tyle, że od sierpnia 2007 wiarygodność Kaczmarka i jego oskarżeń zweryfikował czas. Więcej też dzisiaj wiemy o roli jego i jego dwóch kolegów w przecieku, który stał się powodem dymisji, i trudno się chyba nie zgodzić, że Kaczyński go wtedy nie skrzywdził. Kaczmarek i grający nim politycy i dziennikarze rozkręcili taką awanturę wokół podsłuchów dziennikarzy, że w CBŚ przeprowadzono dwie bardzo dokładne kontrole, a ich ustalenia firmował nazwiskiem sam Paweł Wojtunik, podobnie jak doniesienie do prokuratury, którego nie docenił prokurator, choć dwa lata sprawę badał. To zrozumiałe, że obaj - Wojtunik i Czuchnowski - są rozczarowani decyzją prokuratora, ale czy naprawdę są merytoryczne podstawy by sprawę wałkować? I pytanie ważniejsze. Czy w sierpniu 2007 były podstawy, żeby powtarzać za Kaczmarkiem to co z siebie wyrzucał, gdy po zasłużonej dymisji porzucił kaczyzm i postanowił "dać świadectwo prawdzie"? Kataryna
Do zobaczenia w sądzie Donald Tusk: Nie może być tak, że ktoś jest ofiarą powtarzanego ciągle kłamstwa i że będzie taką bezradną ofiarą. Kłamstwo i insynuacja jest jedną z głównych metod postępowania obozu Jarosława Kaczyńskiego. Nie ma innej metody, ponieważ do tej pory byli bezkarni, trzeba kłamcę podać do sądu. Mowa oczywiście o wypowiedzi Kaczyńskiego na temat prywatyzacji szpitali, za którą sztab Komorowskiego chce go pozwać do sądu. I bardzo liczę, że pozwie, bo zgadzam się z Tuskiem, że na kłamców czasami nie ma innej metody jak sąd. A jeśli ktoś ma wątpliwości kto kłamie, obszerny cytat z Aleksandra Grada, ministra odpowiadającego w rządzie Tuska za prywatyzację właśnie. Stary wywiad pozwoli nie tylko poznać zamiary Platformy względem służby zdrowia, ale także powody, dla których ze względu na kampanię nie chce się do tego przyznać. Bo to wszystko już było.
Konrad Piasecki: „Rząd otwiera drogę do prywatyzacji szpitali” – tak piszą „Dziennik” i „Rzeczpospolita”. Pełnej i nieograniczonej prywatyzacji, panie ministrze? Aleksander Grad: Ta sprawa nie stawała na posiedzeniu rządu.
Konrad Piasecki: Ale stawała podobno wczoraj na spotkaniu Donalda Tuska z przedstawicielami klubu parlamentarnego. Aleksander Grad: Ja nie brałem udziału w tym spotkaniu, więc trudno mi się do tego odnosić.
Konrad Piasecki: Ale pan uważa, że to dobry pomysł? Aleksander Grad: Samorządy muszą działać rozważnie. Muszą zawierać określone umowy prywatyzacyjne, w których muszą być długoterminowe gwarancje, ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa zdrowotnego mieszkańców tych terenów. Wierzę w odpowiedzialność i rozsądek samorządów.Osobiście uważam, że należy dać większą swobodę samorządom w dysponowaniu majątkiem, ale również ustalaniu, jak mają funkcjonować szpitale na ich terenie. (...) (...) Samorząd, jeśli jest odpowiedzialną władzą publiczną, a musimy zakładać, że jest - jest rozliczany przez opinię publiczną, czuje oddech swoich wyborców na plecach - musi zawierać umowy prywatyzacyjne w taki sposób, aby zagwarantować swoim obywatelom, mieszkańcom dostęp do świadczeń medycznych. W związku z tym, jeśli byśmy zakładali z góry, że jakiś prezydent, wójt, burmistrz, starosta, marszałek, to są nieodpowiedzialni ludzie, to byłoby błędne założenie. (...) Uważam, że samorządy powinny mieć prawo do prywatyzacji szpitali. Są bardzo pozytywne przykłady w Polsce prywatyzacji szpitali. Samorządy muszą ustalić reguły gry dla tych szpitali i nowych inwestorów.
Konrad Piasecki: Panie ministrze, ale przysięgaliście, że tego nie będzie. W kampanii wyborczej – pamięta pan – był to bardzo ważki temat i wtedy Platforma mówiła nie. Aleksander Grad: Nie wiem, kto przysięgał, a kto nie. Uważam, że należy się kierować zdrowym rozsądkiem, a dziś zdrowy rozsądek nakazuje, żeby również w całej gamie publicznej opieki zdrowotnej była niepubliczna, prywatna, która dobrze też funkcjonuje, która ma kontrakty.
Konrad Piasecki: Ale marszałek Sejmu Bronisław Komorowski mówił, że oskarżenia Platformy o chęć prywatyzacji to skandal i faryzeizm. Aleksander Grad: To nie jest tak, że Platforma prywatyzuje. Prywatyzują samorządy, lokalna władza.
Konrad Piasecki: Ale wy mówiliście, że dacie temu tamę; że na to nie będziecie pozwalać; że będzie musiał być jakiś bezpiecznik, który spowoduje, że samorząd będzie musiał zachować 51 proc. udziałów. Aleksander Grad: Moim zdaniem najlepszych bezpieczników jest odpowiedzialność rady powiatu, sejmiku województwa, rady gminy, która ustali ostatecznie, jaki będzie kształt umowy prywatyzacyjnej. W tej umowie musi być wszystko – muszą być gwarancje, kary, zabezpieczenia.
Konrad Piasecki: To dlaczego nie przyznawaliście tego w kampanii wyborczej? Aleksander Grad: Kampania rządzi się różnymi prawami.
Konrad Piasecki: Ale nie rządzi się prawami oszukiwania wyborców. Aleksander Grad: To nie jest oszukiwanie wyborców.
Konrad Piasecki: No nie? Jak się mówi, że nie będzie prywatyzacji szpitali, a potem czytamy, że będzie, to jest oszukiwanie wyborców. Aleksander Grad: Prywatyzacja szpitali będzie domeną samorządów lokalnych, które są organami nadzorującymi szpitale. Jeśli się zdecydują i uznają, że to jest dobre dla tej społeczności lokalnej, niech to zrobią. Myślę, że ten wywiad Grada - przypomnijmy, ministra zajmującego się prywatyzacją w rządzie Tuska - ostatecznie rozstrzyga sprawę tego, kto kłamie. Liczę na to, że sztab Komorowskiego dotrzyma słowa i w poniedziałek pozew w trybie wyborczym, bo bardzo jestem ciekawa jak przekona sąd, że podłością jest branie serio publicznych deklaracji ministra skarbu i traktowanie ich jako wiarygodnych informacji na temat prywatyzacyjnych planów rządu. Jeśli sztab Komorowskiego wycofa się z zapowiedzi i nie pójdzie do sądu, powinien go wyręczyć sztab Kaczyńskiego i pozwać - w trybie wyborczym, rzecz jasna - za wyzywanie od kłamców, gdy się tylko wiernie streszczało plany Grada. Trudno będzie Platformie wybronić to co powiedziała o Kaczyńskim, w świetle tego co powiedział Grad. Jedyną linią obrony pozostanie jej chyba przekonanie sądu, że to, że Platforma coś zapowiada bynajmniej nie oznacza, że zamierza to zrobić. I niestety, niewykluczone, że sąd na podstawie obserwacji blisko trzyletnich rządów Tuska będzie musiał taką linię obrony uznać. Kataryna
Już wszystko jasne! „Ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby” – pisał Tadeusz Boy-Żeleński w „Litanii ku czci P.T. Matrony Krakowskiej”. W ogóle ten autor musiał zainspirować tubylcze gwiazdy telewizyjnego dziennikarstwa, bo swoje chałtury trzaskają według identycznego schematu: „Bierze się do tego celu tęgiego starego pryka, sadza się go na fotelu...” – no a pryk albo z wdzięczności za przysługę, albo wykonując zadanie zlecone przez oficera prowadzącego, albo wreszcie – z poczciwej głupoty powie wszystko, na co go redaktor naprowadzi. Kto zaś naprowadza redaktorów – te wszystkie „Stokrotki” i inne pseuda operacyjne – o tym sza! Jeszcze pani generał Tatiana Anodina nie zdecydowała, czy prawomocna będzie „wersja nr 1” stenogramów nagrań z czarnych skrzynek, czy któraś z wersji kolejnych, jeszcze minister Miller odbywa tajemnicze pielgrzymki do Moskwy, jeszcze nasza niezależna prokuratura czeka na pozwolenie ruszenia z suwerennym śledztwem słowem – jeszcze światło nie zostało oddzielone od ciemności - ale znany na całym świecie, a w każdym razie w powiecie warszawskim z żarliwego obiektywizmu pan red. Tomasz Lis już 9 czerwca spenetrował prawdę o przyczynach katastrofy 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Ponieważ żarliwy obiektywizm, modestia, a także przezorność mocodawców nie pozwalają mu podać jej do wierzenia ex cathedra, zaprosił do programu „Tomasz Lis na żywo” ekspertów lotniczych i posadził ich na fotelach w nadziei, że dzięki umiejętnemu naprowadzaniu potwierdzą, iż przyczyną katastrofy była presja, jaką na pilotów wywierał zwierzchnik Sił Zbrojnych. Jeden z ekspertów nawet nie był od tego, ale dwaj pozostali zorientowali się, jaka rolę pan redaktor im przeznaczył i udzielali mu odpowiedzi wymijających. Najwyraźniej mocodawcom znanego z żarliwego obiektywizmu pana redaktora Tomasza Lisa dlaczegoś zależy, by właśnie ta wersja została podana do wierzenia. Pewne światło na te zagadkowe przyczyny rzucił były prezydent naszego państwa, a obecnie - „mędrzec Europy” – że mianowicie kluczowym dowodem wskazującym na przyczynę katastrofy będzie rozmowa telefoniczna Jarosława Kaczyńskiego z prezydentem Lechem Kaczyńskim, odbyta w trakcie lotu do Smoleńska. Wygląda na to, że wersja - kto wie, czy nie ustalona jeszcze przed katastrofą – jaka będzie podana do wierzenia wygląda tak, że Jarosław Kaczyński surowo przykazał prezydentu lądować w Smoleńsku, następnie prezydent wywarł na pilotów taką presję, że ci, pragnąc za wszelką cenę położyć jej kres, dopuścili się błędu, doprowadzając do katastrofy. Pan red. Tomasz Lis „na żywo” próbuje wszystkich z tą wersją wydarzeń oswoić, natomiast śledztwo, zarówno to rosyjskie, jak i późniejsze nasze, ma na celu stworzenie faktów dokonanych, które by to uprawdopodobniły. SM
Matematyczne zagadki MAK W protokole rosyjskiego MAK występuje matematyczny błąd dyskredytujący ten dokument: samolot lecący z prędkością 300 km/h w 7,8 s nie mógł przeciąć elipsy sygnału radiolatarni. Przedłożony przez Rosjan stenogram rozmów z pokładu prezydenckiego Tu-154M nie jest spójny z punktu widzenia reguł matematyki. Jego bliższa analiza pozwala także stwierdzić małą precyzję smoleńskich kontrolerów lotu. Do takich wniosków doszła grupa internautów analizujących dostępne dane techniczne na temat działania radiolatarni NDB z lotniska Smoleńsk Siewiernyj. Na jakiej podstawie internauci formułują zarzut podważający wiarygodność dokumentu rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK)? Do swoich obliczeń założyli - na podstawie komunikatów załogi - że samolot nad dalszą radiolatarnią leciał z prędkością 300 km/h na wysokości 400 metrów. Jak wynika z dokumentu MAK, samolot znalazł się w polu sygnału elipsy emitowanego przez dalszą radiolatarnię na czas 7,8 s (dane o szerokości wiązki emitowanej przez radiolatarnie zostały przyjęte na podstawie informacji publikowanych w sieci). Obliczenia wykonane dla takich założeń dały zaskakujące wnioski: w protokole występuje matematyczny błąd dyskredytujący ten dokument, bo samolot lecący z prędkością 300 km/h w 7,8 s nie mógł przeciąć elipsy sygnału radiolatarni. W tym przypadku można rozważać trzy wersje zdarzeń. Jeśli bowiem stenogram zawiera właściwą prędkość (300 km/h komunikowane przez drugiego pilota) i czas sygnału (7,8 s), to samolot przeleciał 650 metrów. Korzystając z funkcji trygonometrycznych, można łatwo obliczyć, że w tym przypadku samolot musiałby znajdować się na wysokości 250 m, a nie 400 metrów. Można także przyjąć, że właściwa jest prędkość samolotu (300 km/h) i jego wysokość (400 m). W tym przypadku samolot powinien pokonać dystans 1040 metrów. Jednak przy założonej prędkości czas przelotu przez wiązkę musiałby wynieść 12,5 s, a nie 7,8 sekundy. Trzecia możliwość to założenie prawidłowości podanego czasu (7,8 s) i wysokości (400 m) maszyny. Wówczas by pokonać 1040 m, samolot musiałby lecieć z prędkością 480 km/h, a to znacznie więcej niż 300 km/h. Jak ocenili internauci, te nieścisłości dyskredytują dokument MAK. Korzystając z obliczeń internautów, można dokonać także analizy końcowej fazy lotu - już nad bliższą radiolatarnią. Ze stenogramów wynika, że spadający samolot przecinał wiązkę radiolatarni na wysokości około 20 m - a jeśli tak, to jego prędkość przy kontakcie z ziemią mogła przekraczać 350 km/h. Te wyliczenia korelują ze spostrzeżeniami ekspertów, którzy zauważyli, że stopień wysunięcia podwozia Tu-154M sugeruje, iż leciał on z prędkością 360-380 km/h. Idąc tym śladem, dokonaliśmy próby weryfikacji prędkości Tu-154M na poszczególnych odcinkach (jednak na podstawie informacji z wieży i sygnałów radiolatarni). Tu stenogramy zawierają pewne niedokładności wynikające z opóźnień podawanych komunikatów. Można jednak wyliczyć, że pomiędzy 10. a 8. kilometrem samolot poruszał się z prędkością ok. 325 km/h. Na 6. kilometrze (według czasu trwania sygnału NDB) maszyna miała prędkość od ok. 330 km/h (jeśli samolot był na 300 m, musiał w 7,8 s pokonać 730 m) do nawet 480 km/h (jeśli był na wysokości 400 m w 7,8 s musiał przebyć 1040 m). Na tym odcinku z kolejnych komunikatów kontrolera wynika prędkość ok. 380 km/h. Kolejne obliczenia wskazują, że na 4. kilometrze samolot miałby poruszać się z prędkością ok. 440 km/h. Takie duże różnice prędkości zastanawiają, szczególnie że już od 3 km od pasa samolot - według komunikatów z wieży - mógł lecieć z prędkością ok. 270-290 km/h. Rozmowy załogi - co pominęli internauci - także wskazują na zmniejszanie prędkości do ok. 280-300 km/h już od ok. 10. kilometra przed lotniskiem, a w stenogramach nie ma informacji o jej zwiększaniu. Załoga nie informuje też o aktualnej prędkości maszyny w okolicach dalszej radiolatarni. Zapewne piloci - jeśli mieli zejść do wysokości 100 m i wówczas podjąć decyzję o lądowaniu lub odejściu na drugi krąg - nie zwiększaliby prędkości lotu. W ocenie doświadczonych lotników, na ostatnich kilometrach lotu prezydencki samolot powinien poruszać się z prędkością ok. 260-280 km/h. Potwierdza to prędkość średnia Tu-154M wyliczona na podstawie czasów wystąpienia sygnałów radiolatarni (dalszej i bliższej), która oscyluje wokół wartości 270 km/h. Dlaczego komunikaty kontrolera lotu sugerują znacznie szybsze pokonanie tego dystansu (szczególnie między 6. i 3. kilometrem)? Jak wytłumaczyć te rozbieżności? Czy kontrolerzy rzeczywiście działali tak nieprecyzyjnie, a jeśli tak, to czy ich postępowanie miało wpływ na katastrofę?
Marcin Austyn
O prawie i przyzwoitości Szef sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego, Sławomir Nowak, Rudolf Valentino PO dzielił się ze swoimi wyborcami lękiem przed nadmierną wyborczą frekwencją: “(…) elektorat taki skrajnie prawicowy, taki uwiedziony tymi wszystkimi emocjami, czy niesiony tymi emocjami, a jednocześnie elektorat, który wspiera formacje polityczne, które wypowiadają się za taką Polską zamkniętą, ksenofobiczną, nienowoczesną, może pójść na te wybory i to w dużej ilości.” A jeśli taki “elektorat”, gdyż tak w języku Nowaka nazywają się obywatele, do wyborów pójdzie, to na prezydenta może zostać wybrany nie ten co trzeba. Wybrany zostanie “ten co dzieli”, a nie “ten co łączy”, czego tak piękny wyraz dał szef jego sztabu wyborczego. Wybrany zostanie kandydat “nienawiści i pogardy”, a nie “miłości”, którą Valentino PO tak ujmująco ogarnia “nienowoczesny elektorat”. Należy więc zminimalizować błędy elektoratu czyli Polaków. W tym celu PO musi wykorzystać szansę, którą dała jej smoleńska tragedia. Chodzi o to, aby błyskawicznie obsadzić stanowiska zwolnione przez tych, którzy zginęli w katastrofie. Należy wykorzystać do końca okazję, którą stworzyła śmierć prezydenta, czyli czasowe przejęcie jego obowiązków przez marszałka z nadania PO. Podpisze on więc ustawę o IPN, która spowoduje, że instytucja ta w nowym kształcie nie będzie już grzebać tam gdzie nie powinna; mianuje szefa NBP, mimo że nic go w tej sprawie nie pili, tak jak i w kwestii nominacji swojego kandydata na Rzecznika Praw Obywatelskich. W tempie ekspresowym, jakiego nie wykazała rządząca partia w żadnej dotąd sprawie, odrzuci sprawozdanie KRRiT, co doprowadzi do przejęcia przez rząd kontroli nad mediami publicznymi. Ponieważ jednak samo odwołanie KRRiT nie będzie skutkować bezpośrednią zmianą rad nadzorczych, które odwołać mogą zarządy TVP i publicznego radia, PO przygotowuje w fascynującym tempie nową ustawę, która to umożliwi. Najprawdopodobniej zostanie ona przegłosowana pomiędzy dwoma turami wyborczymi. Przecież chodzi o to, aby położyć kres skandalowi, jakim jest różnica między TVP a “zaprzyjaźnionymi telewizjami”. Miłość do rządu powinna jednoczyć wszystkich, a fakt, że ktoś się z niej wyłamuje wywołuje słuszne oburzenie (nie tylko) Andrzeja Wajdy. W ten sposób TVP zostanie “odpolityczniona” czyli przekazana narodowi za pośrednictwem rządu. Swoją drogą, w obecnej, “pisowskiej TVP” w programie III czyli Info trwa nieustająca kampania wyborcza Grzegorza Napieralskiego. Nie tylko transmitowane są tam wszystkie jego możliwe wystąpienia, ale nawet ich brak. Ponieważ “elektorat” Napieralskiego jest łakomym kąskiem w drugiej turze wyborczej, nikt sprawy nie dostrzega. To główne przegięcie partyjne obecnej TVP nie licząc ziejących anykaczyńskim resentymentem publicystów (?) w rodzaju Jacka Żakowskiego czy Tomasza Lisa. Bronisław Komorowski nie łamie prawa wykorzystując swoje prerogatywy jako p.o. prezydenta. A przyzwoitość? III RP przyzwyczaiła nas do deklaracji jej autorytetów oburzonych tym, że można mieć zastrzeżenia do kogoś “nie skazanego prawomocnym wyrokiem”. Nie przypuszczam, aby głoszący to zastanawiali się nad konsekwencjami tego typu zastąpienia moralności przez prawo. W efekcie oznacza to nie tylko śmierć moralności, ale i wydrążenie prawa z jakiekolwiek treści i sprowadzenie go do paragrafu. Oczywiście, w życiu prywatnym do zasad moralnych odwoływał się będzie każdy z tych, który zapomina o nich w życiu publicznym. Potem narzekał będzie nad upadkiem współczesnej polityki. Bronisław Wildstein
12 czerwca 2010 Socjalizm państwowy… rozwija się systematycznie i nieubłaganie, tym bardziej, że ma za pomocnika demokrację, której cechą charakterystyczną jest możliwość przegłosowywania wszystkiego nie oglądając się na prawo naturalne, to znaczy nasze naturalne prawo do wolności, własności i życia. Wiąże się to także z naszym naturalnym indywidualizmem, który przy pomocy kolektywistycznych ustaw demokratycznych jest gwałcony na wszystkie możliwe strony. Jak słusznie zauważył Mark Twain, wielki prześmiewca i człowiek o wysokim ilorazie inteligencji :” Istnieją ludzie, którzy dopiero wtedy słyszą, kiedy im się uszy obetnie”. Coś w tym jest- zwłaszcza, że nadchodzi epoka lodowcowa, jak twierdził podczas IV Międzynarodowej Konferencji w sprawie Zmian Klimatu , która odbyło się w Chicago niedawno- pan profesor Chabibullo Abdusamatow z Rosyjskiej Akademii Nauk. W każdym razie zastanawiające jest, że od jakiegoś czasu lewicowi ekolodzy nie mówią nachalnie o Globalnym Ociepleniu, ale raczej o Zmianach Klimatu.. Gdyby dajmy na to przyszło zamiast Globalnego Ocieplenia, Globalne Oziębienie – nikt nie posądziłby ich o pomyłkę.. Jak to się mówi- na dwoje babka wróżyła. A , że człowiek ani na ocieplenie , ani na oziębienie nie ma żadnego wpływu- bo jest za mały pikuś wobec sił przyrody i samego Pana Boga- to co im szkodzi wygadywać równe głupstwa, tym bardziej, że chodzi o miliardy dolarów, które są do wyciągnięcia z budżetów socjalistyczno- demokratycznych państw, przy pomocy swoich demokratycznych pomocników, którzy zarządzają kieszeniami zniewolonych demokracją ludzi. Życzę im, żeby podczas Globalnego Oziębienia przynajmniej odmrozili sobie uszy… Nie przypadkowo J.J. Bachofen twierdził, że: „Nienawidzę demokracji, ponieważ kocham wolność”(!!!!), a wtórował mu H.L.Mencken, twierdząc, że „ Demokracja to kult szakali wyznawany przez osły”(!!!)- co też jest dosadnym podkreśleniem” zalet” demokracji, współczesnym bożku , współczesnych i wszelkich socjalistów. Większość zawsze jest tyranem bo nie obchodzi jej zdanie mniejszości, a tym bardziej zdanie każdej indywidualności z osobna..” Jednostka niczym, jednostka zerem”- twierdził poeta proletariacki Majakowski, przed zamierzonym samobójstwem. Demokracja będąca prostym zaprzeczeniem wolności jednostki daje demokratycznemu człowiekowi władzę, a tak jak wiadomo- w demokracji- bez nadużyć traci swój smak. Dlatego nadużycia muszą być, żeby demokracja została zachowana i uratowana, ku zmartwieniu naszym, a radości demokratów, z demokracji żyjących. Bo jak twierdził z kolei konserwatysta kolumbijski, Nicolas Gomez Davila:” Idea polityczna, która w demokracji nie prowadzi do katastrofy, nigdy nie jest popularna”. I święta jego niedemokratyczna racja.. Bo trzeba znać fakty, zanim się je zniekształci … demokratycznie, przy pomocy większości. I nawet czyste sumienie w demokracji nie zastąpi broni zdrowego rozsądku.. Bo zdrowy rozsądek- jako kategoria cywilizacyjna- w demokracji nie istnieje. W demokracji liczy się Liczba, a nie Racja. Zresztą demokracja nie jest elementem naszej cywilizacji!!!! Właśnie Gazeta Wyborcza donosi, że spółka Asseco, która przez trzynaście lat informatyzowała państwowy Zakład Upokorzeń Społecznych i zarobiła przez owych trzynaście lat blisko 3 miliardy złotych(!!!!)- otrzymała przedłużenie umowy w trybie „ z wolnej ręki” na kolejne trzy lata. Spółka Asseco to dawny Prokom. .A jej właścicielem jest .. No może nie wymieniajmy nazwiska, bo samo nazwisko nie jest ważne, ale system przymusu państwowych ubezpieczeń, system państwowego socjalizmu, który umożliwia wyciąganie takiej fury pieniędzy z kont przyszłych i obecnych upaństwowionych emerytów, a szczególnie ich pieniędzy. Niewidzialna ręka rynku działa – jak widać- nader skutecznie, to znaczy niewidzialna ręka rynku w ogóle.. Ręce mają to do siebie, że mogą zarówno czyste jak i brudne.. I często służą do wyciągania brudnymi rękoma czystych pieniędzy. Czystych bo zawłaszczonych przymusowo przez państwo, w zamian za obietnicę szczęścia na starość- na państwowej emeryturze... W systemie rynkowych ubezpieczeń dobrowolnych nie jest możliwe napełnianie kabzy jakiekolwiek firmie, bo prywatna firma ubezpieczeniowa musi liczyć cię na wolnym rynku z konkurencją, a tym samym dbać o swoje koszty i pieniądze przyszłych emerytów, tym bardziej, że dostaje je dobrowolnie i bez przymusu i żyje z obsługi i pomnażania pieniędzy ubezpieczonych, a nie z dotacji państwowych.. Państwowy ZUS dostaje oprócz pieniędzy zabranych przymusowo od potencjalnych upaństwowionych emerytów- również pieniądze z budżetu państwa, czy znowu z kieszeni potencjalnych emerytów. Emeryci okradani są przez państwo z dwóch stron: w postaci tzw. składki emerytalnej i przymusowego płacenia w postaci dotacji, czyli dofinansowania corocznego bankruta, jakim jest ZUS.. Wystarczy , że jakaś firma ma dobre układy z prezesem i może ZUS informatyzować do końca świata i o jeden dzień dłużej, tak jak to robi pan Jurek Owsiak z państwową służbą zdrowia, z której zawałowej sytuacji pożytki czerpie.. ale tam przynajmniej- żeby ratować państwowo- socjalistyczną służbę zdrowia- „ obywatele” pieniądze dają dobrowolnie, chociaż w atmosferze zmasowanej propagandy.. Jak pisał Lysander Spooner:” Całe prawo stanowione na świecie jest pochodną programu jednej grupy ludzi, którzy chcą rabować i niewolić innych oraz utrzymać ich jako swoją własność”(???0 To było sto lat temu- i od tego czasu nic się nie zmieniło! Zmieniała się jedynie skala złodziejstwa, państwo rabuje więcej, ma większe biurokratyczne potrzeby, a wszyscy zaprzyjaźnieni z nim, wyciągają wielkie góry pieniędzy, kosztem tych, którzy na swoje pieniądze nie mają żadnego wpływu.. I taki model’ gospodarczy” obowiązuje i obowiązywał będzie dopóty, dopóki… To wszystko nie zbankrutuje! Innej możliwości rozwiązania problemu nie widzę, bo niby jak? Przy pomocy demokracji kierowanej, w której wszyscy kierujący zainteresowani są w utrzymaniu istniejącego stanu rzeczy? Nie wiadomo, ile spółka zarobi na tej umowie i podobno nikt poza spółką nie wie jak zarządzać ZUS-owskim systemem informatycznym. To jest dodatkowy plus zawartej umowy. Żeby nikt inny nie mógł posiąść tajemnicy zarządzania.. Wtedy ma się wyłączność do końca świata i o jeden dzień dłużej... Socjalizm państwowy święci trumfy. Mieliśmy mieć Drugą Japonię, n razie mamy Drugą Wenecję.. ale wszystko przed nami, przynajmniej w budowie kapitalizmu państwowego z domieszką prywatnej przedsiębiorczości przenikającej się z niczyją, czyli państwową własnością.. No i zbliża się glosowanie… ”Głosowanie to instrument i symbol władzy wolnego człowieka, dzięki któremu robi on z siebie głupca, a ze swego kraju ruinę”- uważał Ambrowe Bierce. I czy nie miał racji? WJR
Wszystkie furie Donalda Tuska Subotnik Ziemkiewicza Jeśli by wierzyć anonimowo udzielanym mediom wypowiedziom posłów PO, to w codziennej pracy Donald Tusk musi zachowywać się jak nie przymierzając Hitler w sławnej scenie z „Upadku”. Wystarczy przeguglać publikacje z paru miesięcy z zastosowaniem jako klucza np. słów „Donald był wściekły”. Ilekroć się przydarzy Platformie jakaś obsuwa, ilekroć padną na nią jakieś podejrzenia albo ktoś powie coś haniebnego, tylekroć po gazetach krąży: „Donald był wściekły, mówią jego pragnący zachować anonimowość współpracownicy”. A że obsuwy takie zdarzają się coraz częściej, dziś, po prawie trzech latach wręcz trudno mi wyobrazić sobie Tuska inaczej, niż jako wiecznie się miotającego furiata. Gazety ujawniły, że nie będzie żadnych autostrad na Euro 2012?! Aghhh, dawać mi tu Grabarczyka, Czarek, ty… ja cię… Komorowski znowu powiedział coś od rzeczy? Nowak, ty… twoja… ciebie… Ja ci! Ja wam wszystkim! I tak dalej. Oczywiście, ani przez chwilę nie wierzę, żeby Tusk, którego przecież wszyscy znamy z telewizji jako człowieka wszystkim przyjaznego, otwartego, w typie „serce na dłoni”, miał się naprawdę bezustannie wściekać na swoich ludzi. Sam ich przecież mianował na odpowiedzialne stanowiska i konsekwentnie na nich utrzymuje − a jeśli nawet czasem zapowie, że któregoś dymisjonuje, czy nawet ogłosi dymisję niczym fakt, to, jak z panami Gradem czy Grasiem, okazuje się potem, że tylko tak mówił, by zmobilizować podwładnego do jeszcze lepszej pracy. Jak w takim razie wytłumaczyć ten sączony uparcie, od wielu miesięcy do podświadomości czytelników obraz premiera jako nieudacznika, potrafiącego się tylko bezsilnie wściekać na nieudolnych współpracowników, których sam sobie dobrał pod takim kątem, aby go przypadkiem nie przerośli? Przyznam, że z początku, gdy wzmianki że jakoby „Donald się wściekł” i temu czy owemu nagadał do słuchu pojawiały się jeszcze rzadko, uważałem to za kontrolowane przecieki platformerskich piarowców, jeden z elementów w kampanii zdejmowania z premiera odpowiedzialności za cokolwiek. Wiadomo, car dobry, tylko ma złych ministrów, on zrobił co mógł, ochrzanił winnych, nie można mieć do niego pretensji. Ale teraz, gdy frazy o wściekłości premiera powtarzają się tak natrętnie, ba, gdy wizerunek rozwrzeszczanych histeryków przenosi się z szefa na kapciowych („Niemal codziennie praca w sztabie zaczyna się od wybuchu złości Sławomira Nowaka” − cytuje „Dziennik. Gazeta Prawna” „osobę związaną ze sztabem”) nie można mieć wątpliwości. To celowa robota pisowców. Pisowcy, jak wiadomo z wystąpień nieocenionego Stefana Niesiołowskiego, są wszędzie. Pełne są ich media, nie tylko publiczne. Pisowski jest, wbrew naiwnemu zaufaniu Wajdy także i TVN, skoro pokazuje kandydata Platformy jako jegomościa wystarczająco rozgarniętego, by wygłosić toast, ale nic ponadto, a spotkanie w Pałacu na Wodzie jako nienawistny sabat, a nie elitarną imprezę pełną intelektualistów z najwyższej półki. Pisowskie okazują się struktury międzynarodowe − Europejski Bank Centralny, który stanowczo przeciwstawił się próbie podłatania budżetu pieniędzmi zabranymi z NBP czy Komisja Europejska, która wylicza nam dług publiczny na poziomie 57 proc. PKB zupełnie ignorując wysiłki ministra Rostowskiego, który wyprowadzając na papierze kolejne zobowiązania poza budżet wciąż trzyma je pod konstytucyjnym progiem 50 procent. Co najgorsze, pisowcy zalęgli się też w samej Platformie. Chyba tylko ich krecią robotą można wytłumaczyć postawienie przez PO na kandydata, który do jej utrwalonego wizerunku pasuje mniej więcej tak, jak Kazimiera Szczuka na kandydatkę „Samoobrony”. Nie wiadomo tylko, która połowa działaczy PO okazała się agentami PiS − ta, która wzięła udział w „prawyborach”, czy ta, która uchyleniem się od partyjnego obowiązku taki wybór umożliwiła. Tymczasem Niesiołowski, co zapewne czyni dźwigane przez niego brzemię czyni jeszcze cięższym, może pomstować tylko na „Pospieszalskich, Ziemkiewiczów, Gmyzów”, ale nie może powiedzieć nic o tych naprawdę groźnych, wewnętrznych agentach. Na czele z Palikotem, z którym, najniesłuszniej, często bywa wicemarszałek Sejmu stawiany na jednym poziomie. Najniesłuszniej, bo Niesiołowski jest szczerym, autentycznym maniakiem i nienawistnikiem, Palikot zaś ćwiczy po prostu przebrania. Swego czasu usiłował zrobić karierę jako chrześcijański konserwatysta, nauczający w „Tygodniku Powszechnym” jak kierować się w biznesie ewangelią i wydający arcychrześcijański „Ozon”, potem uznał, że to nie jest dobra droga do sukcesu i przekształcił się w Urbana PO. Coraz więcej komentatorów, mówię o tych życzliwych Platformie, przestrzega, że chamskie błazenady polityka-intelektualisty z Biłgoraja mogą zaszkodzić kampanii Komorowskiego i całej partii. Problem Tuska polega na tym, że, nawet jeśli uzna tak jak ci przestrzegający, że czasy się zmieniły, nastroje się zmieniły i to, co się opłacało, teraz się nie opłaca − to i tak już nic nie może Palikotowi zrobić. Bo niepostrzeżenie stał się on sercem platformerskiego, jeśli tak to można nazwać, mitu założycielskiego. Uosobieniem konstytuującego popularność partii sojuszu zeskleroziałego profesora z chamowatym gówniarzem, czy, mówiąc bardziej poprawnie, inteligencji „starej” − tak starej, że zdążyła jeszcze w młodości pisać ody na cześć Lenina i Stalina − z młodą „inteligencją” z gatunku „wytnij-wklej”. Palikot, łączący w sobie harmonijnie Bartoszewskiego z Wojewódzkim stał się dla partii postacią niezbędną. Bez niego i emocji, którymi zarządza, do kogo się Platforma − popatrzmy − zwraca? Do tradycjonalistów zapatrzonych we wzorce zachodnie, oczekujących otworzenia młodym szerokich możliwości awansu i zagwarantowania grupom uprzywilejowanym zachowania przywilejów, oczekujących od rządu, że zreformuje Polskę, ale bez podejmowania jakichkolwiek wielkich planów, ograniczając się do dostarczania „ciepłej wody” do kranów? Palikot z gumowym sobowtórem w dłoni, przykrywając ten jakże spójny przekaz emocjami dla obu wspomnianych filarów „elitarnego” elektoratu bardziej zrozumiałymi, jest w tej sytuacji na dłuższą metę niezastąpiony. Na krótszą zresztą też, bo odciąga uwagę wyborców od kandydata, co wobec okazanych przez niego przymiotów wydaje się ostatnią szansą na szczęśliwą elekcję. I choć wszystko nadal się udaje, IPN rozwalony, NBP nasze, RPO z właściwym rodowodem, „odpolityczniona” prokuratura znowu upolityczniona, to na miejscu Tuska każdy by się zirytował. A on nawet tego nie może, bo zaraz jacyś pisowscy agenci lecą do gazet i kablują: „Donald był wściekły”. Jak tu nie życzyć udręczonemu przywódcy, żeby tropionych przez Niesiołowskiego „pisowskich lizusów” okazało się tak wielu, iż większością głosów uwolnią steraną rządzeniem Platformę od konieczności kontrolowania absolutnie już wszystkiego w zdemolowanym państwie? RAZ
PRZYJACIELE MOSKALI Premier Donald Tusk i jego ministrowie oraz marszałek Bronisław Komorowski swoją wrogość wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego prezentowali publicznie od lat. Robili to nie tylko wobec Polaków, ale i wobec zagranicy, co szkodziło interesom państwa polskiego. W pierwszych dniach po katastrofie smoleńskiej wydawało się, że po śmierci przeciwnika powściągną emocje i może nawet zrewidują swe stanowisko. Szybko okazało się jednak, że źródłem tej wrogości nie był spór kompetencyjny czy walka o wpływy polityczne, lecz fundamentalna nienawiść do człowieka, który bronił polskiej racji stanu. Ich strach jest tym większy, że zmarły prezydent był nie tylko wielkim Polakiem, ale i wiernym Europejczykiem. Domagał się prawdy nie z powodu polskiego egoizmu narodowego, lecz w imię humanizmu, wolności i demokracji - „walka z kłamstwem katyńskim to część historii całej Europy, świata. To przesłanie dotyczące każdego człowieka i wszystkich narodów. Dotyczące i przeszłości, i przyszłości ludzkiej cywilizacji." Co Tusk z Komorowskim są w stanie takiemu stanowisku przeciwstawić? Zgodę Putina na zwiększenie importu polskiego mięsa? Obniżkę ceny gazu w zamian za bazę dla rosyjskiej floty na Helu? Właśnie to stanowisko wobec Rosji, które Lech Kaczyński zawarł w swoim niewygłoszonym przemówieniu katyńskim - „Droga do pojednania wymaga czytelnych znaków. Na tej drodze trzeba partnerstwa, dialogu równych z równymi, a nie imperialnych tęsknot. Trzeba myślenia o wspólnych wartościach: o demokracji, wolności, pluralizmie, a nie o strefach wpływów" - jest dla premiera i marszałka tak ciężkim oskarżeniem, że ich nienawiść nie zgasła i przeżyła swoją ofiarę. Tusk i Komorowski, widząc, że Lech Kaczyński zza grobu daje Polakom znaki, uznali, że muszą rozkopać świeżą mogiłę i dobić go rosyjskim kołkiem, aby już na zawsze przestał ich straszyć swym patriotyzmem. To dlatego stracili panowanie nad sobą i wpadli w histerię. Poprosili Putina o stenograficzny piasek i sypnęli nim Polaków po oczach. A gdy wydało im się, że już nikt nic nie widzi, Waldemar Kuczyński ogłosił: „W tym samolocie dowódcą nie był pilot, lecz prezydent (...) Piloci wiedzieli, że wolą prezydenta jest, by lądować. Czyli trzeba lądować!! I żeby tę potrzebę podkreślić, w kabinie zjawił się Błasik (...) Miał swoją obecnością zmobilizować chłopaków, by nie okazali 'tchórzostwa', jak ten pilot z lotu do Tbilisi! (...) Ja rozumiem, że Kaczyński chciał być na czas w Katyniu, żeby uroczystość przyćmiła tę z Tuskiem i Putinem, ale przez to pragnienie, namiętne, straszne, pełne pychy i niedostrzegania wszystkiego innego poza czekającymi w Katyniu i politycznym efektem, do ziemi poszło 96 osób, a Kaczyński na Wawel." To szaleństwo przekracza już wszelkie, nawet najpodlejsze, metody walki o wiarygodność w oczach społeczeństwa, bo przekracza lojalność wobec polskiego interesu narodowego. 7 kwietnia 2010 r. Tusk do walki z Lechem Kaczyńskim użył Rosji, i to w jej kagiebowskim wydaniu. Ale już po śmierci prezydenta pretendent Komorowski nadal używa Rosji do walki o władzę: „Polacy nie zapomnieli o jego rusofobicznej postawie oraz o tym, jak wiele złego zrobił dla stosunków polsko-rosyjskich Jarosław Kaczyński." Takie oskarżenie rzuca człowiek, który na groby katyńskie i pole śmierci w Smoleńsku wybrał się z enkawudystą Jaruzelskim. To jeszcze nie jest prawdziwa targowica, jeszcze Rosja nie dyktuje prasie europejskiej depesz, że spokój panuje w Warszawie, ale wzywanie pomocy Moskali do walki o władzę w Polsce jest prostą drogą do zdrady. Wzywanie na pomoc sąsiada, który otwarcie deklaruje, że chce sobie Polskę podporządkować, który grozi zbrojnym atakiem, a Polakom zagładą, świadczy o zatraceniu woli suwerenności, świadczy o pierwszeństwie pragnienia władzy i kariery przed obowiązkiem służby ojczyźnie. Najważniejsze pytanie, jakie obecnie stoi przed Polską, brzmi: czy Tusk i Komorowski mogą z tej drogi zejść? Czy nie uwikłali się już tak bardzo, że Kreml ich ze swego uścisku nie wypuści? Dokonane ostatnio przez KGB oskarżenie Tuska, że jego dziadek poszedł do Wehrmachtu na ochotnika, mogłoby świadczyć, że jest nie całkiem posłuszny. Komorowski, który chwali się nadanym przez zaborcę tytułem hrabiowskim i pozostaje człowiekiem Dukaczewskiego, wydaje się nie mieć już żadnych szans. Krzysztof Wyszkowski
Nietrudno zgadnąć, co zrobi Marek Belka Obejmując stanowisko prezesa NBP, Marek Belka zadeklarował, że będzie bronił stabilności złotego, umacniał niezależność banku centralnego oraz wspierał politykę rządu. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Nowy prezes opowiedział się za wystąpieniem do Międzynarodowego Funduszu Walutowego o przedłużenie elastycznej linii kredytowej [Admin pyta bezczelnie, ile i kogo kosztowało podjęcie tej szkodliwej decyzji]
Dać mu pasek i szelki Jak będzie wyglądał “nowy etap stabilizacji NBP” w wykonaniu Marka Belki, następcy Sławomira Skrzypka w fotelu prezesa banku centralnego? Czy Polska zadłuży się w Międzynarodowym Funduszu Walutowym? Czy NBP zamieni się w maszynkę do produkcji wirtualnych pieniędzy dla budżetu? – Wkrótce pożałujecie tego wyboru! – te zagadkowe słowa padły z ust wicepremiera Waldemara Pawlaka pod adresem lewicowo-liberalnej koalicji, która przeforsowała kandydaturę Belki. Marek Belka, były doradca ekonomiczny prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, premier w latach 2004-2005 i minister finansów w rządach Włodzimierza Cimoszewicza i Leszka Millera, współpracownik wielu zagranicznych i międzynarodowych instytucji finansowych (ONZ, MFW, banku ABN Amro – który doradzał ministrowi Emilowi Wąsaczowi przy prywatyzacji PZU), objął stanowisko Prezesa Narodowego Banku Polskiego. Wczoraj rano złożył przysięgę w Sejmie. Jego kandydaturę wysunął marszałek Bronisław Komorowski, a wybór dokonany został głosami nieformalnej koalicji Platformy z lewicą przy sprzeciwie PiS, PSL i koła Polska Plus. – Ci, którzy udzielili poparcia Belce, wkrótce tego pożałują! – ostrzegł wicepremier Waldemar Pawlak, szef PSL.
W nowej roli obrońcy złotego - Będę bronił stabilności złotego, umacniał niezależność NBP, wspierał politykę rządu tak dalece, jak nie będzie to kolidowało z podstawowym zadaniem NBP, jakim jest zapewnienie stabilności cen – powiedział nowy prezes NBP. Zadeklarował wolę współpracy z wszystkimi instytucjami państwa, zwłaszcza z Radą Ministrów i Komisją Nadzoru Finansowego. - Jestem dumny, że udało mi się ustabilizować NBP – powiedział Komorowski. W rzeczywistości żadnej destabilizacji w banku centralnym nie było, ponieważ na mocy ustawy funkcje Skrzypka przejął płynnie jego pierwszy zastępca Piotr Wiesiołek, a jedyna destabilizacja spowodowana została przez samego marszałka, który obawiając się rozstrzygnięcia wyborów prezydenckich, postanowił zastąpić go swoim człowiekiem. Formalnie kandydata na prezesa NBP (jego kadencja trwa 6 lat) wysuwa prezydent, a zatwierdza Sejm. Według wicepremiera Pawlaka, wybranie prezesa NBP z pominięciem przyszłego prezydenta oznacza, że nowy szef państwa będzie miał związane ręce.
Rząd potrzebuje kredytu Belka zadeklarował się jako zwolennik wystąpienia Polski do Międzynarodowego Funduszu Walutowego o przedłużenie elastycznej linii kredytowej na ponad 20 mld USD. – Figlarnie mówiąc – w niepewnej sytuacji trzeba mieć pasek, ale dobrze mieć i szelki – mówił Belka. Powiedział, że bez znaczenia jest, kto będzie subskrybentem tej linii – rząd czy NBP. Tymczasem subskrybent to ten, kto ponosi koszty utrzymywania linii w gotowości, a w razie potrzeby jej rzeczywistego wykorzystania – spłaca kapitał wraz z odsetkami. Jeśli subskrybentem linii z MFW będzie rząd – i on wykorzysta te środki – nasz dług publiczny skoczy o kolejne kilkadziesiąt miliardów, na co rząd nie może sobie pozwolić. Jeśli zaś kredytobiorcą będzie NBP – i to on użyje pieniędzy z MFW – zadłużenie publiczne nie wzrośnie, spadnie za to poziom rezerw walutowych banku centralnego. Prezes Skrzypek twierdził, że pieniądze z MFW na podtrzymanie kursu walutowego nie są NBP potrzebne, ponieważ bank posiada dość własnych rezerw walutowych oraz ma bezpłatny dostęp do rezerw Europejskiego Banku Centralnego. Dlatego Skrzypek chciał, aby rząd jasno zadeklarował, że to jemu potrzebna jest pożyczka. Jeden z członków Rady Polityki Pieniężnej wyraził obawę, że Platforma gotowa jest jeszcze bardziej zapożyczyć kraj, byle wygrać wybory. Dług publiczny Polski w walutach obcych sięga obecnie blisko 200 mld zł, a cały dług publiczny – prawie 700 mld złotych. W ciągu dwóch lat rządów Platformy Obywatelskiej wzrósł on aż o 200 mld złotych (o 80 mld zł w 2009 r. i o 120 mld zł w tym roku). - W takim tempie jak obecnie dług nigdy nie przyrastał. To rekord w historii - ocenia Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. – Jeśli jest się tak zadłużonym, trzeba dalej pożyczać, żeby rolować stare długi. W ten sposób Polska stała się zakładnikiem własnych potrzeb pożyczkowych i kapitału spekulacyjnego, tracąc kontrolę nad własną walutą. Tak naprawdę decydujący wpływ na wartość złotego ma dzisiaj Londyńskie City oraz banki inwestycyjne i fundusze Wall Street – twierdzi Szewczak.
Złoty się umacnia - Rozpoczyna się “nowy etap” pełnej stabilności banku centralnego – powiedział marszałek Komorowski. Co to może oznaczać? Po zaprzysiężeniu Belki złoty gwałtownie umocnił się do euro, co może stanowić prognozę wejścia naszej waluty ponownie w silny trend aprecjacyjny, podobnie jak przed katastrofą smoleńską. Wtedy jednak, na dzień przed katastrofą, prezes Skrzypek przeprowadził interwencję na rynku walutowym – pierwszą od 10 lat – w celu powstrzymania spekulacyjnego umocnienia złotego. Zadowolenia z wyboru Belki na prezesa nie kryje również minister finansów Jacek Rostowski. Być może liczy na wypłatę z NBP wyższego zysku na rzecz przyszłorocznego budżetu. Belka już zapowiedział, że przyjrzy się metodzie naliczania zysku z banku centralnego. - W czerwcu rząd rozpoczyna prace nad przyszłorocznym budżetem, który bez dodatkowych środków się nie domknie. To wtedy zobaczymy, jak swoją rolę spełnia prezes Marek Belka – uważa Szewczak. Małgorzata Goss
Antysemityzm w Europie: agent Mossadu zatrzymany na Okęciu Do zatrzymania doszło na początku czerwca na lotnisku Okęcie we Warszawie – ujawnił dziś na stronie internetowej niemiecki “Der Spiegel”. Izraelczyk został zatrzymany na podstawie Europejskiego Nakazu Aresztowania na wniosek prokuratury niemieckiej – potwierdził w sobotę rzecznik prokuratury. Zatrzymany Uri Brodsky, prawdopodobnie logistyk wywiadu izraelskiego Mossad w Niemczech, jest podejrzany o udzielenie pomocy grupie agentów Mossadu, która dokonała 18 stycznia zabójstwa w Dubaju Mahmouda al-Mabhouha, jednego z założycieli zbrojnego ramienia Hamasu. – Został zatrzymany w Warszawie pod zarzutem posługiwania się fałszywym paszportem – potwierdził rzecznik prokuratury niemieckiej. – Teraz do Polski należy decyzja, czy wyda go Niemcom – dodał. [Albo, co bardziej prawdopodobne, czy Polska przeprosi Izrael, dorzuci jakiś miliard dolarów do płaconych cichaczem odszkodowań i odeśle agenta do kraju pochodzenia. - admin] Według “Der Spiegel” (artykuł ma się ukazać w poniedziałkowym wydaniu), mężczyzna przedstawiający się jako Uri Brodsky, został zatrzymany na początku czerwca gdy przyleciał na lotnisko w Warszawie. Śledczy z Dubaju twierdzą, że za zamachem stoi Izrael, policja w Dubaju opublikowała listę 26 podejrzanych (12 Brytyjczyków, 6 Irlandczyków, 4 Francuzów, 3 Australijczyków i jednego Niemca) wraz z fotografiami, wskazując, że ich paszporty były autentyczne, ale podejrzani posłużyli się nimi udając właścicieli tych dokumentów. Uri Brodsky – według Spiegla – pomógł jednemu z członków grupy Mossadu uzyskać w 2009 r. paszport niemiecki. Niemieckie służby od kilku miesięcy badały w jaki sposób ten paszport trafił do agenta Mossadu, który posłużył się nim wjeżdżając do Dubaju. Izraelski wywiad – pisze Spiegel- był pewien, że Niemcy nie rozwikłają kombinacji z paszportem. Paszport został wydany 18 czerwca 2009 r. w Kolonii mężczyźnie, który podał, że nazywa się Michael Bodenheimer, i który wylegitymował się paszportem izraelskim wydanym pod koniec 2008 r. Twierdził, że mieszka w Kolonii i przedstawił wyciąg z aktu małżeństwa swoich rodziców, których rodzina była prześladowana przez nazistów. Jaki związek ma z tym zatrzymany w Warszawie Uri Brodsky nie jest jeszcze do końca jasne. Jak pisze “Der Spiegel”, izraelska ambasada w Warszawie interweniowała już u władz polskich, by wstrzymać ekstradycję agenta do Niemiec. Pismo nie informuje, co agent Mossadu robił w Polsce. Za: gazeta.pl
Jak utrzymać apanaże – “Wyborcza” instruuje zabójcę księdza Popiełuszki “Gazeta Wyborcza” postanowiła doradzić komunistycznym oprawcom, jak uniknąć obniżenia emerytury. Osoby represjonowane przez reżim są zbulwersowane. Zastanawiają się, czy gazeta, która wyrosła na “Solidarności”, opublikuje poradnik, jak katowani i prześladowani przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa mogą uzyskać odszkodowania. Gazeta o tzw. solidarnościowym rodowodzie przeciera nowe szlaki. We wczorajszym numerze zamieściła artykuł pt. “Emerytury byłych funkcjonariuszy specsłużb”. Dzięki niemu komunistyczni oprawcy mogą dowiedzieć się, co muszą zrobić, aby ich skandalicznie wysokie emerytury nie zostały obniżone na mocy ustawy z 2009 roku. Dokument ma być pewną formą oddania sprawiedliwości tym, którzy byli represjonowani za czasów komunistycznych, a teraz niestety żyją zazwyczaj w gorszej sytuacji materialnej i bytowej od swoich prześladowców. Na zakończenie poradnika “Gazeta Wyborcza” pociesza czytelników, że ustawa znajduje się w Trybunale Konstytucyjnym i jego negatywne orzeczenie względem jej konstytucyjności “stanowi podstawę do wznowienia postępowania, uchylenia decyzji lub innego rozstrzygnięcia”. Artykułem zbulwersowani są członkowie Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Internowanych i Represjonowanych (OSIR). Janusz Olewiński, przewodniczący zarządu OSIR z Siedlec, nie kryje wzburzenia. – Trudno coś takiego komentować. Jeśli chodzi o tę ustawę, to generałom, którzy pobierali emerytury miesięcznie średnio w wysokości 9570 zł, obniżono je do 8590 złotych. W innym przypadku morderca ks. Jerzego Popiełuszki Adam Pietruszka ma zmniejszone świadczenie z 4500 do 3900 złotych. Są to więc naprawdę śmieszne kwoty – zauważa Olewiński. Podkreśla, że nie wydano jeszcze żadnego poradnika dla osób represjonowanych, które mają głodowe świadczenia emerytalne. – Jeżeli nasz kolega pobiera emeryturę 590 zł, to coś tu jest nie tak. Ja mam natomiast przyznaną rentę z ZUS po wyjściu z więzienia z Kwidzyna, a następnie pobycie w szpitalu, w wysokości 550 złotych. W związku z tym nie wiem, gdzie wystąpić i kto by mógł nam pomóc, bo jesteśmy dyskryminowani materialnie w porównaniu z innymi ludźmi – dodaje. W jego opinii, publikacje “Wyborczej” pouczające esbeków, jak uniknąć obniżki emerytury, to rzecz haniebna. – To właśnie nasze środowisko oczekuje porady: co robić? A tymczasem oni radzą esbekom. Niech “Gazeta Wyborcza” opublikuje, jak więzieni przez komunistów i represjonowani mogą dochodzić jakiegoś zadośćuczynienia i wsparcia – konstatuje prezes siedleckiego OSIR. Jacek Dytkowski
Działacz KPN – najgroźniejszym agentem wokół ks. Popiełuszki Tadeusz Stachnik, działacz mazowieckiej „Solidarności” oraz KPN, to najgroźniejszy agent w otoczeniu ks. Jerzego Popiełuszki – ujawnia w rozmowie z portalem tvp.info prof. Jan Żaryn, szef pionu edukacyjnego Instytutu Pamięci Narodowej. Ujawnienie nazwiska tajnego współpracownika ma związek z opublikowaniem przez IPN pracy pt. „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982–1984”. - Stachnik był wyjątkowo pracowity, trochę jak Maleszka. Dlatego używał aż czterech pseudonimów: „Miecz”, „Tarcza”, „Tarnowski” „Radwański”. Zostawił po sobie 16 tomów raportów. Ostatni donos dotyczący ks. Popiełuszki pochodzi bodaj z 21 października 1984 roku, a więc dwa dni po porwaniu kapłana – mówi portalowi tvp.info prof. Żaryn. Według Żaryna, Stachnik z całą pewnością należał do bliskiego otoczenia księdza, jednak raczej nie był jego przyjacielem. – Bo „Miecz”, choć bardzo często bywał u niego w domu, był nałogowym alkoholikiem, co zapewne stanowiło pewną barierę w rozwoju potencjalnej zażyłości. Zresztą ten alkoholizm stanowił także dla bezpieki, pewien dyskomfort. SB wiedziała, że jak „Miecz” wpadał w ciąg, nie można się z nim było skontaktować. Nie zgłaszał się na spotkania. Po prostu, chory człowiek…. Stachnik, jak sądzę, to w pewnym sensie największa, tragiczna ofiara komunistów i SB. Z tego, co wiem, zmarł na początku 1992 r. – dodaje prof. Żaryn. Jak ustalił portal tvp.info, w kręgach warszawskiej opozycji Stachnik pojawił się jeszcze w latach siedemdziesiątych, po powstaniu Komitetu Obrony Robotników. – Podawał się za żołnierza AK represjonowanego w czasach stalinowskich – mówi Mirosław Chojecki, działacz KOR, na którego także donosił „Tarnowski”. – Jego działalność szybko zaczęła jednak budzić wątpliwości, podobnie jak szczegóły akowskiej przeszłości. Dlatego bardzo na niego uważaliśmy, nie dopuszczając do bardziej odpowiedzialnych zadań – wyjaśnia Chojecki. – Kilkakrotnie chciał, żebym go zabrał do tajnej drukarni. Na szczęście, nie dałem się namówić – dodaje.
Także dla Leszka Moczulskiego, założyciela i pierwszego przewodniczącego KPN, agenturalna działalność Stachnika nie jest zaskoczeniem. – Wpraszał się do nas do mieszkania, ale szybko się zorientowaliśmy, że jest podejrzany, że może donosić. Dlatego w KPN był marginalizowany, dostawał jakieś fikcyjne zadania – wspomina Moczulski. – Opowiadał, że wyleciał z armii, bo po pijanemu zgubił należącego do wojska konia. Potem zresztą też miał kłopoty alkoholowe. Ja i moja żona ostrzegaliśmy wszystkich przed nim – dodaje. – W latach osiemdziesiątych wszyscy stracili go z oczu. Krążyła opowieść, że zapił się gdzieś na śmierć – dodaje Moczulski. Zaskoczenia rolą Stachnika nie kryje natomiast Seweryn Jaworski, bliski współpracownik ks. Jerzego Popiełuszki. – Wiem o działalności Stachnika w kręgach KPN, nie podejrzewałem o bliskie kontakty z ks. Jerzym. Widocznie musiał się uaktywnić, kiedy byłem internowany, a potem aresztowany – tłumaczy. Marcin Dzierżanowski, Wiktor Ferfecki
Big Brother w domu rodzinnym mordercy ks Popiełuszki Nakładem wydawnictwa Fronda ukazała się książka znanego publicysty Wojciecha Sumińskiego „Teresa Trawa Robot”. Tytuł książki nawiązuje do kryptonimów spraw rozpoznania operacyjnego Służby Bezpieczeństwa. Celem działań SB była inwigilacja rodziny mordercy księdza Jerzego Popiełuszki. Operacje te przeprowadzone były przez SB od 1985 do 1990 roku. W inwigilacje rodziny mordercy zaangażowanych było kilkuset funkcjonariuszy SB i kilkuset tajnych współpracowników. Stenogramy podsłuchów trafiały do Kiszczaka i Jaruzelskiego. Operacje prowadził zespół Zbigniewa Chwalińskiego (który kontynuował swoja karierę w policji III RP). Książka składa się z stenogramów z podsłuchów (ocalało 1600 godzin) z domu rodzinnego Adama Pietruszki (przebywającego wówczas w więzieniu mordercy księdza Jerzego Popiełuszki) poprzedzonych wstępem o realiach PRL. Książka Sumińskiego jest kolejną pozycją pokazującą zaplecze państwa totalitarnego, PRL przyzwoitym ludziom jawił się jako wrogi zorganizowany monolit. W rzeczywistości za wykreowaną fasadą PRL krył się chory organizm, przeżarty nepotyzmem, bezmyślnością, frustracją, egoizmem i nihilizmem beneficjantów reżimu. PRL był tak wewnętrznie słaby ze miał problem z Pietruszką i jego rodziną. Bezpośrednimi (według oficjalnej wersji) zabójcami księdza Jerzego Popiełuszki byli Adam Pietruszka, Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala, Waldemar Chmielewski. Skazany za nakłanianie do zabójstwa magister prawa i pułkownik Służby Bezpieczeństwa Adam Pietruszka rozpoczął swoja karierę zawodową w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Szczecinie. Kontynuował ją od 1875 roku w Warszawie jako zastępca naczelnika Wydziału I Departamentu VI, od 1981 zastępca dyrektora Departamentu. Był oficerem prowadzącym księdza Czajkowskiego TW Jankowskiego. Według włoskiej prokuratury był obecny na placu Świętego Piotra podczas zamachu na Jana Pawła II. Jego kariera zawodowa zakończyła się zwolnieniem w 1984 z powodu braku kontroli nad podległymi funkcjonariuszami którzy zabili księdza Jerzego i utrudniali śledztwo. Skazany w procesie toruńskim (procesie zabójców księdza Jerzego) na 25 lat, po skróceniu do lat 10 wyroku, wyszedł na wolność w 1995 roku. W więzieniu manifestował swoją głęboką nienawiść do Kiszczaka i Jaruzelskiego. Kolejny bezpośredni (według oficjalnej wersji) zabójca funkcjonariusz SB Leszek Pękala był z wykształcenia elektronikiem. Karierę w resorcie rozpoczął w Komendzie Wojewódzkiej MO w Tarnowie. W 1979 po skończeniu Studium Podyplomowego WSO w Legionowie przeniesiony został do Warszawy do Departamentu VI. Po zabójstwie księdza Jerzego został skazany na 15 lat, siedział 6 lat i wyszedł z wiezienia w 1990 roku. Zmienił nazwisko na Paweł Nowak. Trzeci z zabójców magister matematyki i funkcjonariusz SB Grzegorz Piotrowski karierę zawodową rozpoczął w Komendzie Wojewódzkiej MO w Łodzi. W 1979 ukończył studium podyplomowe Akademii Spraw Wewnętrznych w Warszawie. W 1981 został funkcjonariuszem grupy D IV Departamentu zajmującej się popełnianiem przestępstw kryminalnych wymierzonych w polskich patriotów. Kiedy został kierownikiem grupy D wielokrotnie spotykał się służbowo z funkcjonariuszami KGB. Zlecił też swoim podwładnym porwanie i zamordowanie (za pomocą oblania kwasem) opozycjonisty Janusza Krupskiego. Skazany na 25 lat, wyszedł po 15 w 2001 roku i pisuje podobno pod pseudonimem w antyklerykalnym lewicowym piśmie „Fakty i Mity”. Czwarty z zabójców Waldemar Chmielewski skazany na lat 16 wyszedł po skróceniu wyroku po 4,5 roku. W lecie 1984 roku Jaruzelski zarządzał od Kiszczaka uciszenia księdza Jerzego Popiełuszki. W kilkanaście dni po oficjalnej dacie zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki (19 października 2010) Adam Pietruszka w trakcie rozmowy z ministrem spraw wewnętrznych Czesławem Kiszczakiem usłyszał obietnice awansu za zostanie kozłem ofiarnym w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Pietruszka przed zabójstwem księdza Jerzego wiele miesięcy w ramach swoich obowiązków służbowych zajmował się prześladowaniem księdza Popiełuszki. Przed procesem i w jego czasie Pietruszka był utwierdzany przez władze resortu że jego pobyt w zakładzie karnym był tymczasowy. Pomimo że przewożeni nie wywiązali się ze swoich obietnic, milczał, pozostał lojalny wobec resortu, i nie zdradził że został kozłem ofiarnym. MSW zastraszyło Pietruszkę i jego żonę grożąc im konsekwencjami w razie ujawnienia tajemnicy państwowej. Kiszczak bał się że Pietruszka i jego żona ukryli dokumenty wskazujące udział władz w mordzie (Pietruszka miał dysponować programem prześladowania księdza Jerzego Popiełuszki z odręcznymi uwagami Ciastonia i Jaruzelskiego). W ramach poszukiwania dokumentów wielokrotnie SB dokonywała tajnych przeszukań domu Pietruszki. Z podsłuchów dokonanych na przełomie ponad 5 lat przez SB w domu rodziny więzionego Pietruszki dowiadujemy się że rodzina Pietruszki pozostała wierna ideałom komunizmu, wroga wobec Solidarności i kościoła, przeświadczona o słuszności terroru komunistycznego (pomimo że była świadoma tego że z ojca rodziny przełożeni zrobili kozła ofiarnego – rodzina Pietruszki chciała by partia rehabilitowała Pietruszkę). Żona Pietruszki wielokrotnie deklarowała swoją pogardę dla księdza Jerzego, uważała ze władze powinny siłą zwalczać reakcjonizm, oskarżała Jaruzelskiego o odchylenia prawicowo klerykalne bo zbyt długo tolerował księdza Popiełuszkę i księdza Jankowskiego. Rodzina Pietruszki była silnie zakorzeniona w strukturach władzy i terroru komunistycznego, żyła wiadomościami o przetasowaniach w aparacie władzy (gdyż establishment komunistyczny to byli bliscy znajomi Pietruszków). Czuła że ma poparcie partyjniaków i esbeków. W rozmowach o zabójstwie o sprawstwo kierownicze nad zbrodnią oskarżała władze MSW, jednego ze sprawców Pękale określała mianem niezrównoważonego emocjonalnie pedała. Manifestem ideowym rodziny Pietruszków była wypowiedź żony zabójcy w której deklarowała że „ Trzeba odciąć się od tego kraju, od tego narodu, trzeba dbać o własną dupę. Nie można dbać o naród i kraj. Niech państwo w gruzy się wali tylko żeby nam było dobrze” i że trzeba brać przykład z Rakowskiego który zarabia kasę na szwindlach. Żonę Pietruszki dziwiło że nie ujęli się za nim Rosjanie chociaż „ciągle siedział w ambasadzie”. Ta patologiczna akceptacja zbrodni reżimu nie przeszkadzała rodzinie Pietruszki być kochającą rodziną, mówiącą do się pieszczotliwym językiem. W kilka lat po zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki najwięcej w sprawie zabójstwa odkrył w III RP prokurator Andrzej Witkowski. Witkowski podważył wersje procesu toruńskiego, akta jego śledztwa utajniono. „Czterej skazani oficerowie SB nie byli wyłącznymi uczestnikami zbrodni, lecz działali na zlecenie (…) osób zajmujących najwyższe stanowiska w państwie”. Z śledztwa prokuratora Witkowskiego wynikało że ksiądz Jerzy Popiełuszko zginął w innym czasie i miejscu niż te które ustalono w procesie toruńskim. Okazało się też że śledztwo Witkowskiego było sprzeczne z interesami establishmentu III RP. W kluczowych momentach dla śledztwa śledztwo to odbierano prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu. Witkowski unikną losu innych osób które były związane ze sprawą. W kilka dni po zabójstwie zginęło w podejrzanym wypadku dwu funkcjonariuszy Biura Śledczego SB badających sprawę zabójstwa księdza Jerzego, w niewyjaśnionych okolicznościach zginęło kilku świadków ważnych dla sprawy. Nawet w 2009 zastraszano policjantów i prokuratorów by nie angażowali się w tą sprawę. Jedną z najbardziej szokujących informacji ze śledztwa Witkowskiego była informacja o tym że WSW (bezpieka wojskowa PRL przekształcona w III RP w WSI) śledziła wiele miesięcy przed zabójstwem i w czasie zabójstwa funkcjonariuszy SB zabójców ks Jerzego. 19 października 1984 roku w oficjalnym dniu zabójstwa 6 funkcjonariuszy WSW (5 mężczyzn i 1 kobieta) śledziła zabójców. Prokuratorowi Witkowskiemu po jednym dniu przesłuchań tych funkcjonariuszy sprawę odebrano. (świadkowie ci do dnia dzisiejszego nie zostali przesłuchani). Po odebraniu sprawy Witkowskiego kreowano na wariata. W 2002 roku Witkowski w ramach IPN powtórnie rozpoczął swoje śledztwo. W 2004 na dzień przed planowanym oskarżeniem Kiszczaka i Chrostowskiego (kierowcy księdza Jerzego) sprawę odebrał Witkowskiemu ówczesny prezes IPN Kulesza. Kłopoty za pisanie o sprawie księdza Jerzego spotkały też autora książki (znanego już ze swej poprzedniej publikacji o sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki).W 2007 skradziono mu rękopis książki. W 2008 roku ABW zatrzymała go pod absurdalnym zarzutem, zarekwirował odtworzony rękopis i wszelkie materiały dotyczące sprawy księdza Jerzego Popiełuszki (oraz materiały do innej publikacji o WSI). Jan Bodakowski
Kto stoi za śmiercią księdza? To najbardziej tragiczna i tajemnicza zbrodnia PRL, mówią ci, którzy od lat szukają zabójców ks. Jerzego Popiełuszki. Zbrodnia, której o krok od wyjaśnienia był lubelski prokurator IPN, Andrzej Witkowski. Dwukrotnie odsuwany od śledztwa wskazywał winnych, stawiał zarzuty. Postawił wiele trudnych pytań. Ale odpowiedzi na nie nikomu nie są na rękę. 19 października 1984 roku. Ksiądz Jerzy Popiełuszko wyjeżdża odprawić mszę w Bydgoszczy. Wieczorem wraz ze swoim kierowcą, Waldemarem Chrostowskim, wraca do Warszawy. Nie docierają do celu. Na trasie między Bydgoszczą a Toruniem ich samochód zostaje zatrzymany, a oni uprowadzeni. Kierowcy udaje się uciec z pędzącego samochodu. Ksiądz po bestialskich torturach zostaje zamordowany. Oprawcy wrzucają ciało do Wisły.
Same kłamstwa Wkrótce na ławie oskarżonych siada 3 funkcjonariuszy SB: Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski. Wskazuje ich Chrostowski. W tzw. procesie toruńskim zostają osądzeni i skazani na wieloletnie więzienie. Sprawa wydaje się być zamknięta. - Ta sprawa nie jest i długo jeszcze nie będzie zamknięta! - mówi kategorycznie Wojciech Sumliński, autor książki "Kto naprawdę Go zabił?”, który od lat zbiera materiały w tej sprawie. - Pewne są w niej tylko dwa fakty: data i miejsce uprowadzenia księdza. Reszta jest kłamstwem. Reszta na pewno stoi pod wielkim znakiem zapytania. Coraz więcej wskazuje na to, że prawda o tej zbrodni jest duża bardziej przerażająca niż to wynika z oficjalnej wersji przyjętej w procesie toruńskim. A winni jej nie zostali ukarani, choć były i wciąż są ku temu podstawy, które ujawnił lubelski Instytut Pamięci Narodowej.
Niewygodne śledztwo Rok 1991. Śledztwo w sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki od roku prowadzi prokurator Andrzej Witkowski. Skuteczny, bezkompromisowy, uczciwy, jak oceniają go jego przełożeni. Witkowski dociera do nowych świadków zbrodni na księdzu. Ich zeznania mogą okazać się przełomowe dla śledztwa. Być może pozwolą postawić zarzuty najwyżej postawionym osobom w państwie. - Okazuje się, że kilku członków Wojskowych Służb Informacyjnych już miesiąc przed zabójstwem księdza obserwowało Piotrowskiego, Pękalę i Chmielewskiego - zdradza Sumliński. Dlaczego? Czyżby zabójcy, oficjalnie skazani w procesie toruńskim byli sterowani i świadomie szykowani na oprawców? Jeżeli tak, to przez kogo? Po pierwszym przesłuchaniu w Bydgoszczy 3 świadków jest bliskich "pęknięcia”. Prokurator chce ich ponownie przesłuchać w Warszawie. Uważa, że to klucz do prawdy. Ale do drugiego przesłuchania nie dochodzi. Tego samego dnia, kiedy Witkowski ujawnia swoje zamiary związane ze świadkami, zostaje nagle wezwany do Ministerstwa Sprawiedliwości. Dowiaduje się, że jego rola w tej sprawie jest zakończona.
Robi się niebezpiecznie - To wezwanie poprzedziła pewna rozmowa telefoniczna - ujawnia Wojciech Sumliński. - Dzień przed planowanym drugim przesłuchaniem generał Jaruzelski zadzwonił do generała Kiszczaka mówiąc, że robi się niebezpiecznie i że trzeba coś zrobić z Witkowskim. To, zdaniem Sumlińskiego, cała tajemnica odsunięcia prokuratora Witkowskiego od śledztwa. Sam prokurator nie może dziś tego potwierdzić ze względu na obowiązującą go tajemnicę śledztwa. - Mogę tylko powiedzieć, że rzeczywiście dotarliśmy do świadków z WSI i że wiem o pewnych rozmowach prowadzonych w związku z moim odsunięciem. W mojej ocenie te rozmowy stanowią tajemnicę państwową - mówi oględnie prokurator Andrzej Witkowski.
Desperat Rok 2001. Powstaje Instytut Pamięci Narodowej. Do prokuratora Witkowskiego, w lubelskim oddziale Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, wraca sprawa zabójstwa księdza Jerzego. Kolejne miesiące tytanicznej pracy. Przesłuchania świadków, opinie biegłych, nowe fakty i okoliczności. Drobiazgowe, niezwykle skrupulatne śledztwo prowadzi do zaskakującego odkrycia: kierowca księdza, Waldemar Chrostowski, uznany za przyjaciela i powiernika księdza, a po jego śmierci za bohatera, któremu cudem udało się uniknąć śmierci i który wskazał oprawców, miał też zupełnie inną twarz. - Pod pseudonimem "Desperat” został zarejestrowany 2 lutego 1984 roku w kartotece SB jako zabezpieczenie operacyjne. Rejestracja była związana ze sprawą operacyjnego rozpracowania o kryptonimie "Popiel”, której głównym i jedynym figurantem był ks. Popiełuszko - mówi Leszek Pietrzak, biegły IPN, który na wniosek prokuratora Witkowskiego przeglądał archiwum IPN. Dokumenty wskazujące na związki kierowcy księdza z SB zostały zniszczone 14 grudnia 1989 roku "z uwagi na znikomą wartość operacyjną”. - A to wskazuje, że te akta, z punktu widzenia MSW były ważne dla sprawy - uważa Pietrzak . - Zarejestrowanie tak bliskiej, zaufanej księdzu osoby było przecież tutaj kluczowe.
Misja zakończona Śledztwo Witkowskiego ujawnia kolejne niewiadome: wątpliwa jest data zabójstwa i faktycznego wyłowienia zwłok księdza. Pod ogromnym znakiem zapytania stoją zeznania Chrostowskiego złożone w procesie toruńskim. Ze śledztwa wyłania się jednak coraz bardziej klarowny obraz tych, którzy zbrodnię zaplanowali, kierowali nią i brali w niej udział. Na początku października 2004 roku prokurator Witkowski informuje swoich przełożonych o rezultatach śledztwa. Chce jak najszybciej przesłuchać tych, którzy jego zdaniem stoją za tą zbrodnią. Szykuje obszerny komunikat prasowy, który zamierza przekazać mediom w 20 rocznicę zamordowania księdza Popiełuszki. Wśród nazwisk osób podejrzanych pojawia się nazwisko generała Kiszczaka i Waldemara Chrostowskiego. - Planowałem postawić zarzuty kilku osobom - przyznaje Witkowski. 14 października, kilka dni po rozmowie ze zwierzchnikami, prokurator po raz drugi zostaje odsunięty od śledztwa. Witold Kulesza, ówczesny wiceprezes IPN, ogłasza publicznie, że misja prokuratora Witkowskiego w tej sprawie zostaje zakończona. Sprawa zostaje przekazana oddziałowi IPN w Katowicach. - Uznaliśmy, że żaden z prokuratorów lubelskiego oddziału IPN nie mógł wesprzeć prokuratora Witkowskiego w tej sprawie. Zaś sam Witkowski nie mógł prowadzić czynności ze względu na to, że w 1993 roku był świadkiem w sprawie dotyczącej zbrodni księdza Popiełuszki; w procesie generałów Władysławia Ciastonia i Zenona Płatka - tłumaczy Kulesza.
Na pewno go zdejmą - To wielka granda! - ocenia Sumliński. - Dlaczego wcześniej nikomu to nie przeszkadzało? Tylko ktoś naiwny mógłby sądzić, że taka interpretacja pojawiła się przypadkowo akurat w tym momencie, gdy Witkowski chciał stawiać zarzuty.
Sumliński nie jest odosobniony w swoich opiniach. - W tę sprawę zaangażowanych jest wiele środowisk, nie tylko kościelnych, opozycyjnych, ale też dawnych służb specjalnych - przyznaje prof. Mirosław Piotrowski, kierownik Katedry Historii Najnowszej KUL. - Gdy dwa lata temu rozmawiałem w pewnych decydujących gremiach o tym, że prokurator Witkowski zamierza stawiać zarzuty, to prywatnie mi powiedziano: Na pewno go zdejmą. Witkowski mówi dziś niewiele. Tylko to, o czym wszyscy doskonale wiedzą: Ja nie pracowałem sam. Za mną stoi sztab fachowców. Ludzi, którzy mają na swoim koncie zawodowe sukcesy; policjanci, prokuratorzy, pracownicy UOP. Nasze ustalenia były spójne. Nie wymyśliłem sobie tego wszystkiego.
Komu można wierzyć? W Katowicach, dokąd przeniesiono sprawę, śledztwo zamarło. Przesłuchano 3 świadków, w tym jednego historyka. Potem było przeniesienie do Warszawy i... nic. - W tej sprawie do jednej bramki grają mordercy i ci, którzy brali udział w tuszowaniu tej zbrodni. Ujawnienie prawdy nie jest też - paradoksalnie - na rękę wielu hierarchom kościelnym - uważa Sumliński.
Piotrowski mówi, że obserwując wypadki z 1984 roku i tworzoną oficjalną wersję wydarzeń nabierał coraz więcej wątpliwości. Natomiast akta lubelskiego IPN i argumenty prokuratora Witkowskiego, a w szczególności dokumenty ze śledztwa ujawnione w książce "Kto naprawdę Go zabił?” zdecydowanie rozstrzygają tę sprawę na korzyść wersji prokuratora Witkowskiego - twierdzi prof. Piotrowski.
Ziemia się zatrzęsie Witkowski zapłacił niemałą cenę za to, co udało mu się ustalić. - Mówi się, że Witkowski jest mitomanem; że nie można mu wierzyć. I uważam, że to celowa gra operacyjna dawnych służb specjalnych PRL, mająca zdeprecjonować prokuratora - twierdzi Piotrowski. - Jeśli nie można podważyć argumentów, to atakuje się osobę. - Uczciwy szaleniec - dodaje Sumliński. - Taką opinię wyrobiono prokuratorowi, który doprowadził do oskarżenia i skazania we wszystkich prowadzonych przez siebie sprawach. Który był o krok od kolejnego zawodowego sukcesu. Sukcesu, który byłby czyjąś wielką porażką. Andrzej Witkowski nie pracuje już w IPN. Od miesiąca jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie. Nie ukrywa, że sprawa ks. Popiełuszki jest dla niego wciąż ważna. Ale nie może już nic zrobić. Nie może nawet o niej oficjalnie rozmawiać. - Gdybym tylko mógł pracować normalnie... zamyśla się. - Wszystko, co najważniejsze i najciekawsze w tej sprawie, jest jeszcze przed nami. Żyją świadkowie, są dokumenty, dowody, wystarczy tylko tego dotknąć - uważa Wojciech Sumliński. - Kiedy śledztwo znowu naprawdę ruszy, to ziemia zatrzęsie się bardziej, niż w sprawie śmierci generała Papały. Tacy stoją za tym ludzie. MAGDALENA BOŻKO, Współpraca Wojciech Sumliński
Rozkaz przyszedł z góry W 1984 roku najbliżsi współpracownicy generała Jaruzelskiego zastanawiali się, kto mógł być inspiratorem mordu ks. Jerzego Popiełuszki. Wyszło im, że to musiał być Mirosław Milewski, ówczesny sekretarz KC PZPR. Dokument w tej sprawie ujawnił wczoraj historyk Andrzej Paczkowski. Profesor powołał się na sensacyjną notatkę, która znajduje się w prywatnych rękach. "NTO" skontaktowała się z profesorem Paczkowskim, który opowiedział nam więcej o tajemniczym dokumencie. Jest to notatka, jaką sporządził 25 października 1984 roku płk Wiesław Górnicki, publicysta wojskowy, pisarz, adiutant prasowy gen. Wojciecha Jaruzelskiego i jego "ghostwriter", czyli autor przemówień. Notatkę napisał po spotkaniu trzech wysokiej rangi funkcjonariuszy wojskowych - generała Wojciecha Jaruzelskiego, który był wtedy premierem i szefem armii, gen. Janiszewskiego, szefa URM-u, i płk. Kołodziejczyka, najbliższego doradcy generała Jaruzelskiego. Górnicki był na spotkaniu jako czwarty. Zebrani zastanawiali się, kto mógł być politycznym zleceniodawcą mordu na księdzu i co oznaczał fragment zeznań podejrzanego wtedy o to zabójstwo kapitana Grzegorza Piotrowskiego, który stwierdził, że miał mocodawców w aparacie państwowym. Janiszewski i Kołodziejczyk przeprowadzili selekcję podejrzanych funkcjonariuszy z Komitetu Centralnego PZPR (wówczas najwyższej władzy w Polsce) i wyszło im, że zabójstwo musiał zlecić generał Mirosław Milewski, sekretarz KC, poprzednik gen. Czesława Kiszczaka na stanowisku ministra spraw wewnętrznych. Przekonywali Jaruzelskiego, aby wyrzucił Milewskiego z KC bez podania przyczyn, lecz ten postanowił się wstrzymać z decyzją i przed zbliżającym się plenum PZPR nie psuć partii wizerunku społecznego. Notatka płk. Wiesława Górnickiego spoczywała w jego prywatnym archiwum i według jego woli miała być ujawniona dopiero 20 lat po jego śmierci. Górnicki zmarł w 1990 roku, w ostatnich miesiącach życia pracował jako felietonista w "Nie" Jerzego Urbana. - Wszedłem w jej posiadanie i zdecydowałem, że w związku z przypadającą w tym roku 20. rocznicą męczeńskiej śmierci księdza trzeba ją upublicznić - powiedział nam wczoraj wieczorem prof. Paczkowski. Ujawnił dokument na warszawskiej promocji książki pt. "Ksiądz Jerzy Popiełuszko" autorstwa Ewy Czaczkowskiej i Tomasza Wiścickiego. Profesor Paczkowski zajmuje się zapisywaniem białych plam w historii PRL, kilka lat temu zasłynął też jako współautor wydanej we Francji "Czarnej księgi komunizmu", która rozsierdziła kawiorową lewicę Europy zachodniej, gdyż zrównywała zbrodnie komunistów ze zbrodniami hitlerowców. Profesor powiedział nam, że to nie on opatrzył dokument Górnickiego przymiotnikiem "sensacyjny". Notatka pułkownika potwierdza tylko lansowaną przez generała Jaruzelskiego tezę, że śmierć księdza Jerzego Popiełuszki mogła być efektem konfliktu wewnętrznego w kierownictwie KC PZPR. Przełom polega jednak na tym, że choć nazwisko Milewskiego pojawiało się wcześniej w sprawie, to po raz pierwszy wymienione zostało z taką mocą i w tak ważnych ustach jako tego, który mógł rozkazać zabić księdza. - Ta notatka tylko potwierdza wersję Jaruzelskiego i jeżeli może być w jakiś sposób odkrywcza, to tylko w ten sposób, że tę wersję uwiarygodnia - powiedział "NTO" profesor. Szef pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej, profesor Witold Kulesza, uważa, że notatka może mieć zasadnicze znaczenie dla toczącego się wciąż śledztwa w sprawie zabójstwa kapelana "Solidarności". Jak poinformował wczoraj wieczorem Onet.pl, Kulesza zapowiedział, że zwróci się do prof. Paczkowskiego o udostępnienie ujawnionego dokumentu. Szef pionu śledczego IPN zapowiedział też, że profesor Andrzej Paczkowski zostanie powołany na świadka w śledztwie. Przy okazji ujawnienia nazwiska Milewskiego nową interpretację zyskuje fakt ujawnienia przez polskie władze w 1985 roku szczegółów tzw. afery "Żelazo", która leżała przyschnięta w archiwach służb specjalnych przez kilkanaście lat. Czarnym bohaterem afery był Mirosław Milewski, który jako szef wywiadu ochraniał grupę kryminalistów, która w latach 60. i 70. dokonywała na zachodzie Europy włamań, oszustw i rozbojów. W 1985 roku, kiedy wszystkie media były kontrolowane przez PZPR, takie ujawnienie afery musiało być sterowane przez partię i miało na celu zemstę na Milewskim. Istotnie, wskutek afery "Żelazo" został on usunięty z kierownictwa PZPR. Obecnie jest emerytem. Męczennik wolności
Ksiądz Jerzy Popiełuszko urodził się 14 września 1947 r. w rodzinie chłopskiej we wsi Okopy w parafii Suchowola. W 1965 r. zdał maturę i wstąpił do Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego św. Jana Chrzciciela w Warszawie. 28 maja 1972 r. przyjął święcenia kapłańskie. W 1980 roku trafił do parafii św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. Wkrótce powstała "Solidarność", której stał się wielkim zwolennikiem, a z czasem jednym z jej duchowych filarów. Po wprowadzeniu stanu wojennego w każdą ostatnią niedzielę miesiąca odprawiał msze za Ojczyznę, na których zbierały się tłumy wiernych. Brał także udział w protestach "Solidarności". Reakcja władz reżymowych na wystąpienia ks. Jerzego była skrajnie negatywna. Nagonki na niego urządzał na swych konferencjach prasowych rzecznik rządu Jerzy Urban. Służba Bezpieczeństwa podjęła próbę zastraszenia ks. Jerzego. W nocy z 13 na 14 grudnia 1982 roku przeprowadzono na jego życie pierwszy zamach. Około godziny drugiej w nocy wrzucono mu do mieszkania cegłę z materiałem wybuchowym. Wybuch nie był silny i nie zranił księdza. 12 grudnia 1983 r. został aresztowany. Dzięki wstawiennictwu Episkopatu wypuszczono go. Regularnie wzywano go na przesłuchania, był pod stałą obserwacją SB. Śledzono wszystkie kroki księdza, podsłuchiwano jego rozmowy telefoniczne, na adres plebanii nadchodziły stale obrażające go anonimy. Jednak nie dał się zastraszyć. W piątek 19 października 1984 roku ksiądz Jerzy pojechał do Bydgoszczy, by wziąć udział w nabożeństwie różańcowym, towarzyszył mu kierowca - Waldemar Chrostowski. Na drugi dzień w głównym wydaniu dziennika telewizyjnego podano komunikat o uprowadzeniu księdza. Wiadomość ta wstrząsnęła społeczeństwem. Przez dziesięć dni opinia publiczna nie wiedziała, jaki los spotkał księdza Jerzego. 30 października odkryto zwłoki ks. Jerzego w zalewie pod Włocławkiem. Morderstwo księdza Jerzego było niezwykle brutalne, wożono go między innymi w bagażniku, potem wrzucono do Wisły. Gdyby nie naoczny świadek tego wydarzenia, prawdopodobnie do dziś nie poznalibyśmy jego sprawców. Byli to oficerowie SB - Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala, Waldemar Chmielewski, Adam Pietruszka. Pierwsi trzej zostali uznani za winnych zabójstwa księdza Jerzego, a ostatni - podjudzania do tego czynu i utrudniania śledztwa. Wszyscy zabójcy księdza są już na wolności. Na pogrzeb księdza przyszło milion osób. Watykan przeprowadził proces beatyfikacyjny Jerzego Popiełuszki.
Kim jest Milewski W 1984 roku gen. Mirosław Milewski był sekretarzem KC i członkiem Biura Politycznego. Choć w rządzie nie pełnił żadnych funkcji, z ramienia PZPR nadzorował peerelowskie służby specjalne. Przez lata pracy w resorcie spraw wewnętrznych wyrobił tam sobie odpowiednią pozycję. - Różne rzeczy można mi zarzucić, ale do tej akurat się nie przyznaję - stwierdził na korytarzu Sądu Rejonowego w Giżycku parę lat temu. Milewski został oskarżony o bezprawne aresztowanie w 1947 żołnierza Armii Krajowej i przekazanie go Rosjanom. Jako młody ubek pracował najpierw w powiatowym urzędzie w Augustowie, potem został przeniesiony do białostockiego WUBP. Z opinii ówczesnego szefa augustowskiego UB wynika, że awans związany był z udziałem Milewskiego w obławie na Suwalszczyźnie w lipcu 1945 roku. "Po wyzwoleniu terenów współpracował z sowieckim wojskowym wywiadem "Smiersz". Po jego doniesieniach Sowieci aresztowali wielu akowców" - można było przeczytać w dokumencie. Los kilkuset zatrzymanych wówczas osób nie jest znany do dziś. Sąd rejonowy uniewinnił go od zarzutu bezprawnego aresztowania żołnierza AK w 1947 roku. Nie było bowiem bezpośrednich dowodów. Po odwołaniu prokuratora sprawa zlecona została Instytutowi Pamięci Narodowej. Ponowny proces miał się rozpocząć w ubiegłym tygodniu. Nie rozpoczął się, bo nie stawił się oskarżony. Jak stwierdził obrońca, jego klient cierpi na wiele różnych chorób, w tym zaniki pamięci. - Sam mam problemy, aby z nim się porozumieć - przekonywał. Sąd zgodził się na poddanie Milewskiego gruntownym badaniom medycznym. Proces został odroczony bezterminowo. 78-letni Milewski mieszka w Warszawie. Utrzymuje się z generalskiej emerytury, która dwa lata temu wynosiła około 4 tys. zł miesięcznie. W rodzinnym Lipsku traktowany jest jak bohater. W izbie pamięci w miejscowej szkole podstawowej poświęcono mu specjalny kącik. To dzięki staraniom ówczesnego członka Biura Politycznego wieś Lipsk uzyskała prawa miejskie, a państwo sypnęło sporymi kwotami na szkołę, dom kultury i drogi. Tomasz Kubaszewski Zbigniew Górniak
Dudek: Nie mam złudzeń. Popiełuszko zginął 19 października Gdyby komuniści chcieli zwerbować księdza Jerzego Popiełuszkę, nie podejmowaliby prób jego zabicia - uważa historyk Antoni Dudek.
"Super Express": - W jaki dzień powinniśmy obchodzić rocznicę śmierci księdza Jerzego Popiełuszki? Antoni Dudek: - Myślę, że w ten, który dotąd obchodzimy, czyli 19 października.
- Pojawiają się informacje, że 19 października 1984 r. ksiądz Popiełuszko jeszcze żył... - Nie są one na tyle spójne i przekonujące, abyśmy musieli tę datę zmieniać. Oczywiście nie oznacza to, że w dotychczas przyjmowanym przebiegu wydarzeń wszystko jest jasne. Są punkty wątpliwe, ale budowanie na nich alternatywnej wersji wydarzeń jest na pograniczu fantastyki naukowej.
- Przypomnijmy wersję oficjalną... - Ksiądz Jerzy Popiełuszko po odprawieniu mszy w Bydgoszczy jechał do Warszawy. W okolicach miejscowości Górsk kierowca wiozący księdza został zatrzymany pod pretekstem kontroli przez trzech funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, z których jeden był przebrany w mundur milicyjny. Następnie ksiądz został wywleczony z samochodu i wsadzony do bagażnika samochodu porywaczy. Z kolei kierowca księdza został skuty kajdankami i posadzony na tylnym siedzeniu tego samego samochodu. Auto, którym podróżował ksiądz, zostało porzucone. W trakcie jazdy - i to jest pierwsza rzecz, która budzi ogromne wątpliwości - skutemu kajdankami kierowcy księdza udało się oswobodzić i wyskoczył z samochodu jadącego z prędkością blisko 100 km/h, przy czym nie odniósł on poważniejszych obrażeń. Ksiądz był dalej wieziony - zatrzymano się i bardzo mocno go pobito; próbował wówczas uciekać - w końcu, po kilku godzinach, skatowanego, wrzucono go do Wisły przy włocławskiej tamie.
- To jest wersja, którą wykazał proces toruński... - Tak. I ona wydaje się najbardziej prawdopodobna.
- A jeżeli kierowca księdza był w zmowie z porywaczami? Czy to coś zmienia? - Nie, przecież to nie daje żadnych dowodów na to, że porywacze nie byli mordercami księdza.
- Alternatywna wersja zakłada, że ksiądz jeszcze żył, gdy jego porywacze - pod wodzą Grzegorza Piotrowskiego - zostali ujęci. Pojawia się hipoteza, że Popiełuszko był przesłuchiwany nie przez tych ludzi, którzy go porwali. Być może miało to miejsce w bazie KGB... - Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Po pierwsze, uczestnicy tego porwania są już od lat na wolności. Noszą w sobie piętno udziału w najgłośniejszym mordzie politycznym w historii komunizmu w Polsce po 1956 roku. Nigdy nie twierdzili, że to nie oni zabili księdza. Po drugie, z zeznań składanych w procesie toruńskim wynika, że kilka dni przed porwaniem Piotrowski próbował po raz pierwszy dokonać zamachu na księdza, rzucając kamienie w jadący samochód - licząc, że spowoduje wypadek ze skutkiem śmiertelnym.
- Czemu więc służy alternatywna wersja zdarzeń? - Służy próbie udowodnienia tezy, że księdza chciano zwerbować jako współpracownika.
- Czy nie podejmowano takich prób wobec księży? - Owszem, podejmowano. Ale jeżeli chce się kogoś zwerbować, to nie próbuje się go zabić. Pierwsza próba zabicia księdza podważa sens operacji werbunkowej.
- Załóżmy jednak, że czeka na odkrycie element układanki, który pokaże, że kto inny porwał, a kto inny zamordował... - Inna jest kara za porwanie, a inna za zamordowanie. Piotrowski i jego ludzie musieliby dostać jakieś odszkodowanie, bo mieli wyrok za zabójstwo. Ale w takim razie, gdzie są ci, którzy mogli tej zbrodni dokonać? Przyjęcie wersji alternatywnej powoduje, że wiemy jeszcze mniej niż teraz. Bo w takim przypadku twierdzimy, że to nie Piotrowski - choć się do tego przyznał i swoich zeznań nigdy nie odwołał - ale był ktoś inny, ale nie wiemy, kto. Dla mnie z alternatywnej koncepcji nie wynika nic spójnego. Oto bowiem kilka dni później widziano jakiś pakunek przypominający zwłoki wrzucane do Zalewu Włocławskiego. Ale czy to musiały być zwłoki księdza Popiełuszki - niekoniecznie. Prócz tego zwłoki rzekomo wyłowiono, a później wrzucono z powrotem. To się nie trzyma kupy.
- Co pan sądzi o podejrzeniach wobec gen. Kiszczaka? Czy on wiedział o porwaniu, monitorował je? - Takie założenie - a jest ono integralną częścią alternatywnej wersji wydarzeń - utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że wersja alternatywna jest błędna. Ja twierdzę, że zbrodnia dokonana na księdzu Popiełuszce była wymierzona również w Kiszczaka i Jaruzelskiego.
- Dlaczego? - Świadczą o tym dwie rzeczy. Po pierwsze to, że doszło do procesu toruńskiego. W PRL-u mieliśmy do czynienia z wieloma zabójstwami, które były dziełem funkcjonariuszy bezpieki i zawsze te sprawy tuszowano. W sprawie Grzegorza Przemyka nawet sfingowano proces załogi karetki pogotowia. Dlaczego w sprawie Popiełuszki nie próbowano twierdzić, że coś takiego nie miało miejsca albo że dokonali tego inni ludzie? Przecież Kiszczak zdecydował się na krok, który był całkowitą kompromitacją jego resortu - na proces funkcjonariuszy. Fakt, że zmanipulowany, ale jednak proces. Zrobił to dlatego, że uważał, iż zabójstwo księdza Popiełuszki jest ciosem w niego i w jego pryncypała gen. Jaruzelskiego.
- Czego mieliby się obawiać? - Konsekwencji niepokojów społecznych - tego, że pogrzeb przerodzi się w gigantyczną manifestację. Tak się zresztą stało.
- Tylko że była ona pokojowa... - Ale oni tego nie mogli być pewni.
- A zatem kto zadecydował o tym, że ksiądz ma zginąć? - Podam moją hipotezę: gen. Mirosław Milewski. W odróżnieniu od Kiszczaka i Jaruzelskiego on miał motyw.
- Co nim było? - Kilkanaście tygodni wcześniej do świadomości Kiszczaka i Jaruzelskiego doszły informacje o tzw. aferze Żelazo, której organizatorem był gen. Milewski. Wiele przemawia za tym, że Milewski miał świadomość, że z tego powodu niedługo zostanie odwołany z kierownictwa partii, co zresztą nastąpiło, ale dopiero w połowie 1985 r.
- Ale do czego byłoby mu potrzebne zabójstwo kapelana Solidarności? - Mógł rozumować w ten sposób, że tylko wielkie niepokoje społeczne mogą uratować jego obecność na stanowisku. Na to jest jeszcze jeden dowód - notatka pochodząca z niepublikowanych pamiętników Wiesława Górnickiego, jednego z głównych doradców gen. Jaruzelskiego. Kilka lat temu odkrył ją prof. Paczkowski. Górnicki pisze w niej - a miało to miejsce kilka dni po zniknięciu księdza - że jest przekonany, że za tą sprawą stoi gen. Milewski. A była to notatka poufna. Antoni Dudek
PRZEGLĄD MEDIÓW 7 październik 2004 r.
1.Dokument wskazujący na gen. Mirosława Milewskiego jako politycznego inspiratora zabójstwa ks. Popiełuszki może powiększyć grono świadków w tej sprawie - uważa IPN. Ujawnienie notatki przez prof. Paczkowskiego wywołało burzę medialną. TVN 24 w co półgodzinnych serwisach podawało informacje na ten temat. Informacja ta stała się również pierwszą w „Informacjach” Polsatu, „Faktach” TVN, „Wiadomościach” TVP 1, „Panoramie” TVP 2. Prok. Andrzej Witkowski z IPN w Lublinie był gościem Justyny Pochanke w „Studio 24” w TVN24. natomiast w dniu dzisiejszym prok. Witkowski był gościem porannej rozmowy w Radiu Zet.
2.IPN oświadczył w środę, że notatka z narady w URM posłuży m.in. do zbadania, dlaczego uczestnicy tego spotkania nie mówili o tym organom ścigania w latach 80. W specjalnym komunikacie IPN podaje, że ujawniona we wtorek przez prof. Andrzeja Paczkowskiego notatka nie była dotąd znana prokuratorowi IPN prowadzącemu śledztwo w sprawie okoliczności zbrodni. Prof. Paczkowski został przez prokuratora poproszony o wskazanie miejsca przechowywania oryginału tego dokumentu, który sporządził Wiesław Górnicki (dziennikarz, później doradca gen. Wojciecha Jaruzelskiego, zmarł w 1996 r. - PAP). Paczkowski ujawniając treść dokumentu, dysponował jego kserokopią. Serwis PAP 06.10.2004 r.
3."Jestem przekonany, że dokument w sposób istotny może uzupełnić informacje, którymi dysponuje prokurator. On jest gospodarzem tego śledztwa. Nie mam wątpliwości; spodziewam się poszerzenia kręgu świadków, którzy będą poproszeni do pionu śledczego IPN w celu ustosunkowania się do informacji zawartych we wspomnieniach Wiesława Górnickiego" - powiedział w Gdańsku prezes IPN prof. Leon Kieres. "Oczywiście mam na myśli osoby wymienione w dokumencie. Na razie tego dokumentu nie widziałem, więc nie będę się wypowiadał. O jednej z tych osób publicznie jest w tej chwili mowa, nazwisko tej osoby podał pan profesor Paczkowski" - zaznaczył szef IPN. Serwis PAP 06.10.2004 r.
4.W opinii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego notatka mjr. Wiesława Górnickiego dotyczącą porwania księdza Popiełuszki "jest zapisem stanu ducha, a nie faktów, które mają dziś wagę historyczną". Radzę dużą ostrożność - powiedział prezydent. W opinii Lecha Wałęsy, w dokumentach z tamtych czasów nie będzie śladu bezpośredniego zlecenia zabójstwa ks. Popiełuszki. "Jak znam tamten system, tamten system w takich sprawach się trochę inaczej zachowywał. W gruncie rzeczy duże sprawy podejmowano w inny sposób. Tamten system nie zostawiał śladów, czasami gdzieś tam." - dodał. Minister sprawiedliwości zadeklarował, że organy sprawiedliwości wnikliwie zbadają sprawę informacji przekazanej przez historyka profesora Andrzeja Paczkowskiego. Serwis PAP 06.10.2004 r.
5.Nie ma dowodów na to, by stwierdzić, że zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki było inspirowane z Moskwy - w tym zgodzili się gen. Wojciech Jaruzelski i prof. Andrzej Paczkowski, występujący w środę w programie "Prosto w oczy" w TVP. Ich rozmowa dotyczyła zaprezentowanej we wtorek przez Paczkowskiego kserokopii notatki - zapisu dyskusji z 25 października 1984 r. Według Paczkowskiego, ujawniony przez niego dokument "dla postępowania procesowego nie ma większego znaczenia". Profesor, który jest członkiem kolegium IPN, zastanawia się czy przekazać tę notatkę prokuratorowi IPN, który zwrócił się już do niego na piśmie o wskazanie, gdzie jest przechowywany jej oryginał. Paczkowski twierdzi, że "nie ma obowiązku prawnego" udostępnić śledczym z IPN tej notatki, bo - jak ujawnił - jej oryginał jest w rękach prywatnych. Odpowiadając na pytanie, kto mógł być inspiratorem uprowadzenia i zabójstwa kapelana podziemnej "Solidarności" Jaruzelski odpowiedział: "ja po dziś dzień nie wiem czy był inspirator i kto nim był". „Prosto w oczy” TVP 1, 06.10.2004 r.
6.Opublikuje pan cały dokumentω - Nie mam ani takiego obowiązku, ani powodów ku temu. Kontekst notatki dotyczy historii wewnątrzpartyjnej, a nie zabójstwa ks. Popiełuszki. - Prokurator IPN zwrócił się już do pana o udostępnienie dokumentu. - Zastanowię się, co mu odpowiedzieć... Nie przekaże go panω - Kopię mogę przekazać, ale nie wiem, czy wskażę miejsce przechowywania oryginału. W „Rzeczpospolitej” rozmowa z prof. Paczkowskim. RZ 07.10.2004 r.
7.Metropolita gdański abp Tadeusz Gocłowski oceniając wartość dokumentu dotyczącego kulisów zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki, ujawnionego przez prof. Andrzeja Paczkowskiego, powiedział w środę, że najważniejsza jest kwestia autentyczności tego dokumentu. "Każdy dokument, który mógłby ukazać prawdę, będzie dokumentem pożądanym, ale z drugiej strony trzeba uważać, żeby nie robić mistyfikacji. Więc jeśli to będzie dokument autentyczny i wniesie jakieś nowe szczegóły, które ukażą nie samą zbrodnię, bo ona jest faktem, ale tych, którzy się za nią kryją, to wówczas mamy prawo do prawdy" - powiedział dziennikarzom w Gdańsku abp Gocłowski. Serwis PAP 06.10.2004 r.
8."Mogę absolutnie powiedzieć, bez cienia wątpliwości, że nigdy nikogo nie zabiłem, tym bardziej księdza jakiegoś. Mówię uczciwie i szczerze - ja nigdy nikogo nie zabiłem, nigdy. Mimo że były nawet ciężkie sytuacje, że trzeba było strzelać" - oświadczył w środę w radiu Zet Milewski. Radio Zet 06.10.2004 r.
9.W opinii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego notatka mjr. Wiesława Górnickiego dotyczącą porwania księdza Popiełuszki "jest zapisem stanu ducha, a nie faktów, które mają dziś wagę historyczną". Radzę dużą ostrożność - powiedział prezydent. W opinii Lecha Wałęsy, w dokumentach z tamtych czasów nie będzie śladu bezpośredniego zlecenia zabójstwa ks. Popiełuszki. "Jak znam tamten system, tamten system w takich sprawach się trochę inaczej zachowywał. W gruncie rzeczy duże sprawy podejmowano w inny sposób. Tamten system nie zostawiał śladów, czasami gdzieś tam. I trzeba o tym pamiętać. To system go zamordował, a ręka mogła być różna" - dodał. Serwis PAP, IAR 06.10.2004 r.
10.Niewykluczone, że Archiwum Akt Nowych przechowuje diariusz Górnickiego, z którego prawdopodobnie pochodzi ujawniona przez Paczkowskiego notatka z narady w URM - wynika z nieoficjalnych informacji PAP ze źródeł zbliżonych do IPN. Pytana o to w środę przez PAP Naczelna Dyrektor Archiwów Państwowych prof. Daria Nałęcz nie wykluczyła, że diariusz Górnickiego może się znajdować w zasobach Archiwów Akt Nowych. Potwierdziła, że Górnicki prowadził takie zapiski. Serwis PAP 06.10.2004 r.
11.Dopiero po otrzymaniu od prof. Paczkowskiego oryginału notatki sporządzonej przez płk. Wiesława Górnickiego prokurator będzie mógł ustalić, czy czyny, za które gen. Mirosław Milewski miałby ponieść wówczas odpowiedzialność polityczną, mogą być uznane za przestępstwa - powiedział "Rz" Witold Kulesza, szef pionu śledczego IPN. Kodeks nie zna bowiem pojęcia sprawstwa politycznego przestępstwa. Antoni Dudek, historyk z IPN twierdzi, że dokument nie przesądza "w sposób definitywny", kto inspirował zabójców księdza Popiełuszki. -- Ten dokument jest ciekawy dlatego, gdyż wzmacnia jedną z hipotez. Tę, według której za bezpośrednimi sprawcami zabójstwa stał gen. Milewski. Ale nie ma w niej żadnego na to dowodu. Rzeczpospolita 07.10.2004 r.
12.Paweł Machcewicz, historyk z IPN komentuje w „Gazecie Wyborzczej”: Teraz mamy poszlakę - ten czyn inspirował gen. Milewski. Może gen. Jaruzelski powie coś więcejω Może czytał jakieś zeznania Piotrowskiego, do których nikt inny nie dotarłω Wprawdzie Jaruzelski usunął w 1985 r. gen. Milewskiego ze stanowisk państwowych i partyjnych, ale nie powiedział publicznie za co. Druga nowość: w tym dokumencie mowa jest o zeznaniach Grzegorza Piotrowskiego, zabójcy księdza. Piotrowski sugeruje, że miał poparcie służb spoza polski - z ZSRR i Bułgarii. Wspomina o spotkaniu we Lwowie. Wiem z analizy innych dokumentów, że we Lwowie SB spotykała się z KGB, bo do Lwowa z Polski było blisko i tak im było wygodniej. Gazeta Wyborcza 07.10.2004 r.
13.Zdaniem dr Jana Żaryna, historyka z IPN, zbrodnia na kapelanie "Solidarności" była częścią polityki władz po zakończeniu stanu wojennego. We władzach panowało wówczas przekonanie, że "Solidarność" i podziemie zostały spacyfikowane i w związku z tym głównym wrogiem ideologicznym znowu jest Kościół. Stworzono wówczas listę kilkudziesięciu księży, których próbowano "zdyscyplinować". Byli na niej m.in. ks. Stanisław Małkowski, ks. Henryk Jankowski, ks. Kazimierz Jancarz i ks. Jerzy Popiełuszko. Nasz Dziennik 07.10.2004 r.
14.Profesor Andrzej Paczkowski - historyk, który ujawnił istnienie nowego dokumentu dotyczącego okoliczności śmierci księdza Jerzego Popiełuszki - oskarża media o nadinterpretację jego wypowiedzi. Zarzuca też mediom, niepotrzebne rozpętanie burzy wokół tego dokumentu. Profesor Paczkowski powiedział, że nie może przekazać dokumentu prokuratorowi IPN, ale ujawni jego treść podczas ewentualnego przesłuchania. Historyk nie chce też ujawnić, kto jest posiadaczem oryginału notatki. IAR 06.10.2004 r.
15.Gen. Jaruzelski ma na sumieniu śmierć wielu ludzi ze względu na zajmowane stanowiska, by przypomnieć tylko zabitych w grudniu 1970 r., w grudniu 1981 r., ofiary stanu wojennego, a wcześniej Praskiej Wiosny. Trudno zatem przypuszczać, że dla niego śmierć pojedynczej osoby, która stanęła po drugiej strony barykady, miała jakiekolwiek znaczenie, niezależnie od tego, czy zamordowany był księdzem czy cywilem. - Na pewno Kiszczak znał jej kulisy i szczegóły od dawna, podobnie jak Jaruzelski. W „Dzienniku Polskim” rozmowa z płk. dr. Lechem Kowalskim, biografem Wojciecha Jaruzelskiego. Dziennik Polski 07.10.2004 r.
16.Szef IPN prof. Leon Kieres oraz specjalista w dziedzinie budowy okrętów prof. Lech Kobyliński zostali uhonorowani tytułami doktora honoris causa Politechniki Gdańskiej. Wręczenie tytułów nastąpiło w trakcie uroczystego posiedzenia Senatu Politechniki Gdańskiej z okazji setnej rocznicy powołania tej uczelni. Prof. Leon Kieres jest pierwszym przedstawicielem nauk humanistycznych, którego Politechnika Gdańska - uczelnia techniczna - uhonorowała najwyższym tytułem akademickim. Prezes IPN jest prawnikiem, absolwentem Uniwersytetu Wrocławskiego. Serwis PAP, Radio Gdańsk, Gazeta Wyborcza Gdańsk, Telewizja Gdańsk 06.10.2004 r.
17.Gratuluję doktorom Honoris Causa uczelni, których za chwilę będziemy czcić. Kłaniam się panu profesorowi Kieresowi, który jest wśród uhonorowanych, a z którym mam wielki zaszczyt współpracować przez ostatnie lata skutecznie i z wielką odpowiedzialnością za sprawy historii i państwa polskiego. Raz jeszcze jako człowiek z Gdańskiem związany, student Uniwersytetu Gdańskiego jak najniżej kłaniam się wielkiej Gdańskiej Politechnice – mówił prezydent RP Aleksander Kwaśniewski. Serwis PAP 06.10.2004 r.
18.Gdyby pan Romanowski zajrzał do akt po byłej bezpiece, zrozumiałby, ile zła kryło się w gmachach Powiatowych i Wojewódzkich UBP, a następnie MSW – pisze Jan Żaryn w „Gościu Niedzielnym” o artykule A. Romanowskiego z „GW”. To „GW” brała w „dzikiej lustracji” najżywszy udział; to przecież naczelny „GW” przeglądał na początku lat 90. tajne akta, dziwnym trafem zaraz po funkcjonariuszach SB. Lektura tych akt tak poraziła redaktora Michnika, że żąda, by inni nie zostali narażeni na porażenia. Gość Niedzielny nr 41/2004 r.
19.Były stalinowski oficer śledczy Mieczysław W., nazywany przez media "katem Zamojszczyzny", popełnił zbrodnie przeciwko ludzkości - uznał zamojski sąd. Sąd Rejonowy w Zamościu w czerwcu skazał go na sześć lat więzienia za zbrodnie przeciwko działaczom AK i niepodległościowego podziemia w 1946 roku. Od wyroku odwołała się prokuratura, która domagała się zakwalifikowania przestępstw W. jako zbrodni przeciwko ludzkości. Wczoraj zamojski Sąd Okręgowy przyznał jej rację. Gazeta Wyborcza Lublin 07.10.2004 r.
20.Przedstawiciele IPN jadą do Moskwy po dokumenty dotyczące sprawy katyńskiej – pisze dziennik „Życie”. Oprócz pytań dotyczących spojrzenia Rosjan na tę sprawę i ich kwalifikacji prawnych, IPN chciałby ustalić niektóre nieznane dotąd fakty. Prof. Kulesza podkreślił, że zacznie lekturę tych dokumentów od końca, gdyż chce ustalić, czy w postanowieniu końcowym zostały wskazane osoby, którym Rosjanie przyznali status pokrzywdzonych. Ks. Zdzisław Peszkowski powiedział „Życiu”: - Instytut musi zbadać tę sprawę bardzo skrupulatnie. Panuje złowroga cisza, a my jako naród nie potrafiliśmy nic zrobić. Prezes Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich w Warszawie Grzegorz Hoffman uważa natomiast, że podstawowe zaniechania w sprawie katyńskiej są w prokuraturze. Twierdzi on, że IPN nie miał dostatecznych danych, żeby tę sprawę prowadzić. Życie 07.10.2004 r.
Kapuściński CZTERY I JESZCZE PÓŁ TWARZY IDOLA Upadek mitu "Cesarza reportażu" groził upadkiem całemu biznesowi i pokrewnym biznesom zorganizowanym na bazie równie sztucznych mitów. Groził upadkiem samych mitów! Wydawało się, że nie będzie innych recenzji niż entuzjastyczne. Książka Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction została bowiem wyposażona w liczne mechanizmy zabezpieczające: w podziękowania, przedmowy, a nawet w magiczne zaklęcia.
Zabezpieczenia zawiodły
1. Autor do perfekcji opanował sztukę podziękowań. Najtłustsze otrzymała oczywiście Anna Bikont. Domosławski uznał ją za Ducha, który natchnął go arcydziełem. Nie napisał: „Na początku było słowo”, tylko: „Na początku był e-mail od Ani Bikont. Może byśmy napisali wspólną biografię Ryśka…” „Ania – zaklina się Domosławski - wciągnęła mnie w przygotowania do podróży po jego życiu”. Autor zakadził też drobniejszemu zwierzchnictwu (ale miał za co!): „Jarosław Kurski i Marek Beylin, moi szefowie w »Gazecie Wyborczej«, udzielili mi urlopu, dzięki czemu przez blisko rok mogłem poświęcić sto procent swojego czasu na pisanie książki”. Stosowne wyrazy otrzymała też Wdowa: „Pani Alicji Kapuścińskiej dziękuję za wszystko, co służyło powstaniu tej książki. Jestem wdzięczny za troskę, za udostępnienie archiwum”.
2. Biografię poprzedziły aż cztery buforowe przedmowy. Eksmarksistowski socjolog Zygmunt Bauman oznajmił, iż jest to „wielka książka o wielkim człowieku”, pisarz Andrzej Stasiuk podkreślił, że autor uchwycił „wielkość” Mistrza i „nie uczynił z niego eunucha” (czyżby chodziło o romanse?); dziennikarka Teresa Torańska w tonie reklamy („nie dla idiotów”) stwierdziła, że dzieło Domosławskiego jest nie dla tych, którzy najlepiej czują się w uproszczonym świecie. Na koniec historyk Marcin Kula pochwalił autora za całokształt.
3. W książce rozmieszczone zostały ochronne zaklęcia magiczne - nie zawsze na temat, ale jakże poprawne! Przy okazji poznawania perypetii małżeńsko-politycznych Kapuścińskiego czytelnik musi usłyszeć „o zbrodni Polaków na żydowskich sąsiadach w Jedwabnem” i o tym, że Adam Michnik to „legendarny opozycjonista wobec reżimu Polski Ludowej”. W sztuce demonstrowania swej poprawności Domosławski wykazuje czasami niezwykłą pomysłowość. Przykładowo: pech chciał, że w Pińsku, w którym urodził się Kapuściński, nie było przed wojną pogromów. Ale autor i z tego potrafił wybrnąć, pisząc: „W Pińsku – inaczej niż w miastach na Białostocczyźnie, także w Wilnie i Lwowie – nie dochodzi w latach trzydziestych do pogromów ludności żydowskiej”... I na koniec (też w ramach zabezpieczeń): autor informuje, iż książkę czytało i niejako ukoszerniało kilku Wielkich Szamanów: Zygmunt Bauman, Daniel Passent, Marian Turski etc. A jednak książka została skopana i to przez takie Autorytety, jak profesor przez zasiedzenie Bartoszewski i prezes honorowy Bratkowski. Prezes nawet dał do zrozumienia, że Domosławski jest hieną. Nieskazitelny abp. Życiński uznał twórczość Domosławskiego za „działalność na poziomie magla”, tłumacz Martin Pollack skojarzył książkę o Kapuścińskim z ojcobójstwem i oświadczył, że jej nie przełoży. Nawet macierzysta „GW” dołożyła swemu autorowi! Szef Beylin nie zrewanżował się Domosławskiemu czułością, tylko stwierdził, że Kapuściński został przez niego spłaszczony i pomniejszony. Nawet Wdowa zarzuciła biografowi naruszanie dobrego imienia jej Męża, zażądała wstrzymania druku i 50 tys. na Fundację im. Kapuścińskiego. No cóż: z dobrym imieniem jest jak z pasztetem z zająca: żeby go zrobić, trzeba najpierw mieć zająca... Jeśli jakieś rodziny osiągały przez lata korzyści z tego, że ktoś postępował haniebnie – powinny teraz wytrzymać parę dni potępień. Polacy nie są mściwi, wygadają się i zapomną! Dobytku po przestępcach nie odbiorą. Wdowie zaś trzeba zadedykować myśl Schopenhauera: ktoś, kto prostuje kłamstwo, niczego nam nie odbiera, wręcz przeciwnie. Walka o „dobrą pamięć” kogoś, kto pisał donosy i był karierowiczem, jest walką o prawo do oszukiwania siebie i innych. Walką o mit – i to podejrzany. Nieoczekiwanie wylazł na wierzch materialny podtekst afery. Szef „Znaku” Woźniakowski, który pierwotnie miał wydać Kapuścińskiego, zamiast książki wydał oświadczenie, dlaczego odstąpił od druku. Mówił mętnie o hermeneutyce podejrzeń, a nawet o moralności, co w przypadku wydawnictwa, które jak gdyby nigdy nic wznawia peerelowską książkę TW „Docenta” Garlickiego o Piłsudskim, brzmiało jak kpiny. Bardziej przekonująco brzmiały zaprzeczenia, że nie chodziło mu o sprawy materialne – jeśli wiedzieć, jak zaprzeczenia czytać. W kapitalizmie powstają najdziwniejsze przedsiębiorstwa: Schindler-biznes, Geremek-biznes, Kuroń-biznes etc. Od paru lat działa także Kapuściński-biznes, zarabia w nim kupa ludzi. Upadek mitu „Cesarza reportażu” groził upadkiem całemu biznesowi i pokrewnym biznesom zorganizowanym w oparciu o równie sztuczne mity. Groził upadkiem samych mitów! Ponieważ słowo mit pada po raz kolejny – czas nim się zająć.
Twarz 1. Poeta Kapuściński - cudowne dziecko socrealizmu Mit Mistrza Kapuścińskiego tworzony był w naszej kulturze kilkakroć. Budowali go propagandziści PRL, budowały specsłużby, najsprawniej zaś budował sam Mistrz. Nie od razu. Najpierw była ucieczka z rodzicami z sowieckiego raju, kilkuletnia tułaczka wojenna, która uczyniła Kapuścińskiego dzieckiem nad wiek dojrzałym, mądrzejszym i bardziej wyrachowanym od rówieśników. To był warunek przeżycia. W jednym z ładniejszych fragmentów książki Domosławski rozwodzi się nad uśmiechem Kapuścińskiego - podkreśla, że Mistrz miał go dla wszystkich, jakby ze wszystkimi chciał się zgodzić. Uchodził za wspaniałego dyskutanta – każdemu przytakiwał - też z uśmiechem. Myślę, że ten uśmiech zachował nasz idol z dzieciństwa i że ten uśmiech dorastał razem z nim. Świadome budowanie kariery rozpoczął przyszły autor Cesarza w szkole średniej - w prestiżowym gimnazjum im. Staszica. Domosławski ustala: „Rysiek wysyła wiersze do tygodnika kulturalnego »Odrodzenie« i »Dziś i Jutro«, pisma koncesjonowanego przez partię stowarzyszenia katolików PAX. To ostatnie publikuje w sierpniu 1949 dwa wiersze »Pisane szybkością« i »Uzdrowienie«”. Zacytowany fragment Uzdrowienia zręcznie łączy wiarę w Chrystusa z wiarą w odbudowę kraju: W miasto, gdzie uśmiech zasypały cegły, Ze smutkiem w ciernie wbitym przyszedł Człowiek. Jego oczy na gruzach umęczonych legły, Ręce bólem przetkane zwiastowały – Nowe A dzisiaj pośród drzew dachówki kwitną I słońce brukuje ulice radośnie. Nocą gwiazdy wędrują w ciemność płytką, Ludzie wyżsi niż domy. Bo Prawda w nich rośnie.
PAX pozornie współpracował z partią, w istocie miał umocowanie aż w Moskwie, znalazło w nim przystań wielu przedwojennych, autentycznie prorosyjskich endeków, ale i antysowieckich akowców. Przez partię był więc postrzegany jako konkurent do łask Kremla - druk w PAX-ie nie ułatwiał kariery. Ale przecież nie tylko w „Dziś i jutro” próbował startu Kapuściński. Do każdego z odbiorców wysłał wiersz – jakby list miłosny napisany w bliższym mu języku. Wydrukowane w propartyjnym „Odrodzeniu” bardziej awangardowe Różowe jabłka posługują się frazeologią zbliżoną do oficjalnej propagandy: „Różowe jabłka – /radosne twarzyczki dzieci /…/ I są to synowie i córki/ Górników z Zabrza. /…/ Świat jest biały jak gołąb pokoju,/ który unosi w dziobie skrawek czerwonego płótna. Te dzieci wciągają na maszt/czerwoną flagę/ rączkami ciepłymi od ufności”. Trudno powiedzieć, czy Kapuściński na zimno postawił na mocniejszego, bo partyjnego konia, czy partyjni propagandziści zwietrzyli łup w postaci uzdolnionego prymusa, który potrafi pisać wiersze na każdy (zadany) temat. Faktem jest, że „Odrodzenie” z 5 marca 1950 r. zamieściło nie tylko wiersz, zamieściło cały reklamiarski tekst Dyskusja o poezji w gimn. im Staszica w Warszawie. Bohaterem był 18-letni uczeń – właśnie nasz Ryszard Kapuściński. W reżyserowanej dyskusji porównywano jego wiersze do Majakowskiego: Krzysztof Dębowski: Wiersze Majakowskiego i Kapuścińskiego zawierają określoną ideologię: ideologię marksistowsko-leninowską […] zagmatwana zaś burżuazyjna ideologia wyciska piętno na poezji dwudziestolecia. Eugeniusz Czapliński: Na poezji dwudziestolecia ciąży chaos świata kapitalistycznego Utwory pozornie mówiące o życiu są negacją życia. Inaczej w przytoczonych wierszach W. Majakowskiego i R. Kapuścińskiego. […] zwracają się one ku sprawom robotnika, wychowania młodzieży socjalistycznej… etc. Na zakończenie dyskusji Kapuściński odczytał swój nowy wiersz „bliższy właściwych tradycji” pt. „W sprawie zobowiązań”: „Cóż, towarzysze poeci/ dajcie i mnie słów parę powiedzieć. A sprawa jest dla nas ważna:/ żółwia trzeba i w wierszach wyprzedzić /.../ Jesteśmy daleko w tyle./ Ale rozpocznijmy za górnikami pościg Chyba się domyślacie/ Co by tu rzekł Majakowski // Wiem: niejeden mnie weźmie zdrowo/ Przebłyśnie talentu latarką Nie dla sławy śpiew liry/ wymieniam na pracy warkot. Egzaminują: Markiewka,/ Poręcki, Michałek, Markow. Egzaminują robociarze/ na czele z Partią”. Mit młodocianych ideowców pojawiał się w kulturze sowieckiej czasem w formach heroicznych (Młoda Gwardia), czasem w potworkowatych (Pawka Morozow); dla elit preparowano mit Majakowskiego. Kapuściński nie był Morozowem, nie został też – choć chciał bardzo – Majakowskim. Na ten pomnik wdrapywał się szybciej Woroszylski, który pisywał nawet wiersze ku czci bezpieki, także Mandalian. W decydującym momencie obu ich wyprzedził stary cwaniak – Ważyk, który podchwycił sugestię Bermana, machnął Poemat dla dorosłych. Kapuściński nie został „polskim Majakowskim”, znalazł jednak dla siebie niemniej eksponowane miejsce - liczące się w skali obozu.
Twarz 2. Młody inkwizytor Już w szkole Kapuściński wstąpił do ZMP. Do tej partyjnej młodzieżówki zapisywano całe klasy, uczniowie, jeśli przychodzili na zebrania, traktowali je jak godziny do odsiedzenia. Jednakże Kapusciński potraktował rzecz „pryncypialnie”. Został przewodniczącym koła, zdyscyplinował organizację – zagroził usunięciem tym, którzy opuszczali zebrania albo odrabiali na nich lekcje. Były ministrant stał się fanatykiem komunizmu. Dzięki temu zyskał poparcie na studia - co dla dzieci przedwojennej inteligencji, do tego nauczycieli, było prawie niemożliwością. Na studiach Kapuściński został przewodniczącym ZMP na historii, pisywał do „Sztandaru Młodych”, jeździł w teren, tropiąc „niedociągnięcia”. W pamięci znajomych, do których dotarł Domosławski, zapisał się jako młody inkwizytor: publicznie wybijał koleżankom z głów chodzenie do kościoła i w ogóle religijne wstecznictwo, zmuszał mniej prawomyślnych do samokrytyki itp. Swą postawę potwierdzał wierszami, takimi jak Zetempowcy, Zaciągu pionierskiego ochotnicy, II Światowy Kongres Pokoju itp. W sierpniu 1951 r. pojechał na Festiwal Młodzieży do Berlina – był jednym z najmłodszych, był gwiazdą! W 1952 r. wstąpił do PZPR. Jako student II roku Kapuściński został asystentem prof. Jabłońskiego (przyszłego Przewodniczącego Rady Państwa) i prowadził zajęcia dla… III roku filozofii. Został także przewodniczącym Koła Młodych Pisarzy przy Klubie Pisarzy PZPR oraz zapisał się do TPRR… Wtedy właśnie otarł się o Morozowa. „Różnice w poglądach politycznych doprowadziły mnie do tego, że utrzymuję luźny kontakt z rodziną i jestem na własnym utrzymaniu” – pisał w jednej z wersji życiorysu. W rzeczywistości – jak sprawdził Domosławski – Kapuściński mieszkał wtedy z rodzicami. Usłuszniając swą biografię, Kapuściński sugerował także, że pochodził niemal z dołów społecznych, że w dzieciństwie brakowało mu książek – choć jako dziecko nauczycieli miał i książek, i podręczników aż w nadmiarze. Kapuściński dokonał jakby symbolicznej korekty życiorysu, pisząc w artykule W 8. rocznicę śmierci Janka Krasickiego: „W Polsce szalał faszyzm […] Kiedy wybuchła [wojna], rząd faszystowski zdradził Polskę, porzucił naród, uciekł. Janek przedostał się do Lwowa. Znalazł się w ojczyźnie Stalina, w wolnym państwie, które pierwsze w dziejach zbudowało socjalizm”. Gdyby stalinizm potrwał dłużej, młody reporter wmówiłby innym i sobie, że to fragment jego życiorysu… Że Kapuścińscy uciekli nie z Pińska do Generalnej Guberni, lecz odwrotnie.
Twarz 3. Naprawiacz, czyli młody Szaweł partyjny Wydawało się, że tak mocno związany ze stalinizmem, nielubiany za nadgorliwość propagandzista padnie razem ze stalinizmem. Po śmierci Stalina partia przeżywała odnowę, to znaczy - wahała się między terrorem a obłudą. Kapuściński załapał się na tę odnowę. Domosławski trochę przecenia odwagę Kapuścińskiego. Przed nim były wiersze Drozdowskiego, m.in. O 16-letniej ukarminowanej, wcześniej był też – pisany na polecenie samego Bermana – Poemat dla dorosłych Ważyka. Niemniej, gdy większość propagandzistów zajmowała jeszcze postawę wyczekującą, Kapuściński zaryzykował. We wrześniu 1955 r. zaślepiony dotychczas młody propagandzista jakby nagle przewidział i napisał reportaż To też jest prawda o Nowej Hucie. Odważnie: o braku mieszkań, o bezdomnych małżeństwach, o dziewczynie, która mieszka w hotelu robotniczym z 6 koleżankami, rodzi dziecko, ale ponieważ nie przynosi jakiegoś papierka - hotelowy zabiera jej pościel i dziewczyna zostaje z dzieckiem na gołych deskach. Artykuł był tak „odwilżowy”, że redakcja „Sztandaru Młodych” bała się go puścić. A gdy puściła – 30 września 1955 r. – szefostwo niemal wyleciało na bruk . Niemal – bo wszystko dobrze się skończyło. Kapuściński zdobył poparcie Jerzego Morawskiego, jednego z liderów „puławian”; reportaż o Nowej Hucie okazał się słuszny, podobnie jak Poemat dla dorosłych Ważyka, podobnie jak nowa linia partii. Redaktorzy zostali przywróceni do pracy, Kapuściński – to swoisty rekord - dostał za swój reportaż Złoty Krzyż Zasługi. Miał 23 lata.
Twarz 4. Przyjaciel Lumumby - ikona postępowego dziennikarstwa Berlin, który mógł zostać szczytem i końcem międzynarodowej kariery Kapuścińskiego, okazał się ledwie jej początkiem. Jako gwiazda partyjnego dziennikarstwa Kapuściński pojechał do Indii i Chin, potem zaliczył Afrykę z Ameryką Łacińską. Zewsząd nadsyłał reportaże, niezbyt liczne, lecz barwne; coraz częściej bywały przekładane na obce języki. Sam Kapuściński początkowo nie znał nawet angielskiego – stąd zasadne wydają się pytania, kto dostarczał mu materiały i co naprawdę robił Kapuś-ciński (przepraszam za freudowski przerywnik), skoro pisał relatywnie mało. Niemniej wszystko, co nadsyłał, było politycznie słuszne, a do tego ładnie napisane. Bez względu na to, czy zdawał sobie z tego sprawę – stał się czołowym agentem wpływu. Jego teksty to hasła radzieckiej propagandy – lecz przełożone na jakże żywy język! Tam, gdzie kto inny byłby nachalny albo łopatologiczny – on był liryczny, znajdował jakiś wzruszający szczegół, który ustawiał uczucia czytelników po słusznej stronie. Opowiadał się za krajami walczącymi o wolność – przeciw kolonialistom, po stronie biednych - przeciw bogatym i oczywiście po stronie popierającego tych nieszczęśników Kraju Rad. Reportaże okraszał dowcipem, iluminował światełkami poezji, a przede wszystkim: znakomicie opowiadał. Wiele z tekstów do dziś już zwietrzało, na pewno jednak pozostaną w literaturze książki, które wtedy uznano za szczyty literatury faktu: Cesarz i Szachinszach. Pierwsza z tych książek zdobyła dla Kapuścińskiego sławę światową. Cesarz Abisynii Hajle Sellasje I opisany jest tak, jak opisuje się dziwacznych władców w baśniach. Nie jest zły, jest anachroniczny, prymitywny. Miał nauczyciela jezuitę (!), który ledwo nauczył go czytać (podpisu cesarza nikt nie widział, zapewniał autor…); jego pasją były małe pieski. Piesek – cóż - stworzenie sikające. Stąd na dworze specjalny urzędnik, który wycierał obsikane buty gości. Tyle zapamiętuje czytelnik na temat cesarza - i o to chodzi. Warto przypomnieć, że książka o cesarzu powstała już po jego obaleniu. W rzeczywistości Hajle Sellasje I był człowiekiem światłym, miał kilku nauczycieli, w tym dwóch kapucynów (i ani jednego jezuity!), czytał po amharsku, francusku, angielsku, sam pisywał przemówienia – chyba że improwizował. Jednak cesarz-prymityw potrzebny był propagandzie komunistycznej; Związek Radziecki poparł reżim płk. Mengistu Hajle Mariama, pomógł mu cesarza obalić – trzeba więc było ekswładcę przedstawić w czarnych barwach. A przecież (co wytknął Kapuścińskiemu jego biograf) w 1963 r., gdy Kraj Rad przyjaźnił się z Krajem cesarza, również i w PRL uważano cesarza Abisynii za postępowca! Sam Kapuściński pisał wtedy na kolanach: „Mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat Hajle Sellasje jest człowiekiem niespożytej energii, bystrego umysłu i głębokiej wrażliwości… Jako człowiek jest ogromnie sympatyczny, pogodny i urzekający… Cesarz jest niewątpliwie najwybitniejszym umysłem politycznym tego kraju”. Kapuściński kreował nie tylko propagandową rzeczywistość, także siebie. Jako nieustraszonego reportera, który, gdy trzeba, walczy z kałaszem w dłoni. Na okładkach jego książek pojawiały się reklamowe informacje, że zna Che Guevarę, Fidela Castro, Lumumbę. W rzeczywistości nigdy z nimi się nie spotkał. Nawet jeśli sam nie pisał tych reklamówek, to przecież ich nie prostował. Nie są to jedyne przypadki, gdy minął się z prawdą. W jednym z wywiadów opowiadał, jak chcieli go rozstrzelać belgijscy spadochroniarze: „Miałem wyrok śmierci, cudem uniknąłem rozstrzelania”. Ta wiadomość też była fikcją, choć nie całkiem. Belgowie rzeczywiście byli, tyle że żartowali. Kapuściński zaś uznał, że taki element przedstawiony już poważnie - ubarwi reportaż. W ogóle ubarwiał dość często. Opisywał nieistniejące plemię Lugabra i równie nieistniejącą miejscowość Haragwe i gigantyczne plantacje kauczuku w Sudanie i jeszcze większe okonie w jeziorze Wiktorii. Podobno siepacze dyktatora Ugandy Amina wrzucali do wody trupy opozycjonistów. To na nich upasły się te ryby. W rzeczywistości jeszcze za rządów kolonialnych Anglicy wrzucili do jeziora okonia nilowego, który jako drapieżnik wytrzebił inne gatunki ryb i osiągnął niewiarygodne rozmiary... Ale nawet jeśli te reportaże nie są prawdziwe, to są dobrze zmyślone. A kogo dziś obchodzi Idi Amin? komu nie zwisa Lumumba? Obrońcy prawa do podbarwiania rzekomych reportaży przywołują efektowne pytanie, które postawił Gabriel Garcia Maarquez: czy można dopisać łzę na twarzy zrozpaczonej kobiety? Pisarz odpowiedział twierdząco – i jesteśmy w stanie z nim się zgodzić. Ale świadczy to jednocześnie o tym, że ów dopisujący łzy reportażysta nie potrafi inaczej, prawdziwiej oddać ludzkiej rozpaczy.
Towarzysze-parasole W Indiach Kapuściński poznał Ryszarda Frelka, który stał się jego politycznym sponsorem, potem znalazł kolejnych: Trepczyńskiego (kierownik sekretariatu KC, ), Starewicza (Szef Biura Prasy KC), Sobieskiego (o którym będzie jeszcze mowa), nawet Werblana (Kierownik Wydziału nauki KC), dla którego pisywał raporty. Podobnie jak wcześniej Morawski, byli to dla reportera ludzie-parasole, a raczej towarzysze-parasole. Frelek awansował z biegiem lat na szczebel szefa Wydziału Zagranicznego KC; Sobieski najpierw poszedł w ambasadory, potem wylądował u Frelka. Kapuściński wraz z żoną utrzymywali wręcz serdeczne stosunki i z Sobieskimi, i z Frelkiem – oczywiście do czasu, gdy było to korzystne. Parasolami były także instytucje. „Słuszne” redakcje, organizacja partyjna, MSZ i nie tylko... Kapuściński z młodzieżowego „Sztandaru” awansował do „Polityki”, czyli był w „bandzie Rakowskiego”. „Polityka” została powołana jako „anty – Po Prostu”, jednak po zamknięciu niesfornego pisma młodych nie została zlikwidowana. Stała się natomiast obiektem ataku moczarowców, których liderami byli opiekunowie Kapuścińskiego, zwłaszcza Frelek. Kapuściński wycofał się więc z „Polityki” (lecz bez palenia mostów!) i przeszedł z polecenia Frelka do „Kultury”, której naczelnym został akurat partyjniak, ale przedwojenny falangista Dominik Horodyński - uczestnik powstania, adiutant „Radosława”, a także zaufany TW! Domosławski nie neguje koneksji Kapuścińskiego z moczarowcami, zwraca jednak uwagę, że „moczaryzm” przed antysemickimi ekscesami ‘68 roku, dla młodych działaczy był nadzieją odnowy. Redaktor Maciej Wierzyński w rozmowie z Domosławskim mówił nawet, że „Kultura” była pismem „oświeconego moczaryzmu”. Szefem pisma był Janusz Wilhelmi (sam o sobie mówił : „jestem polskim nacjonalistą”), potem jego następca Horodyński. Z pisarzy „przychylali się” do moczaryzmu prozaik Roman Bratny i poeta Stanisław Grochowiak. Do pisma dołączyła też grupa „młodych”, do których Domosławski zalicza Łopieńską, Ziomeckiego, Głowackiego, Łubieńskiego i paru innych dziennikarzy – w tym Kapuścińskiego. Podkreśla jednak, że Kapuściński niczego wspólnego z partyjnym antysemityzmem nie miał, marzec 1968 r. przetrwał w Chile, a to, że kogoś kiedyś nazwał wstrętnym Żydłakiem, było wyrazem personalnej niechęci, a nie światopoglądu... Jest faktem, że to serdeczny przyjaciel Kapuścińskiego, Frelek, napisał słynny żydożerczy artykuł wydrukowany w „Słowie Powszechnym” 11 marca 1968 r., jednak artykuł nie był podpisany i nie jest prawdą, że Kapuściński wiedział, iż autorem jest jego przyjaciel. Po klęsce moczarowców Kapuściński wymiksował się z niewygodnych układów, podobnie postąpił po 1989 r. – po klęsce partii. Dlatego dawni przyjaciele zarzucali mu zdradę albo cynizm – tak Starewicz, jak Sobieski i Frelek. Ten ostatni notował w rozżaleniu, że „człowiek, z którym spędził w bliskiej przyjaźni trzydzieści lat i którego przez cały ten czas wspierał i chronił, odwraca się do niego plecami”.
Niewidzialny superparasol Kapuściński mógł działać w miarę swobodnie dzięki temu, że miał zarówno układy na szczytach partii, jak i w MSZ. Ale układy te by nie starczyły, gdyby nie był pod ochroną służb specjalnych. Kapuściński figuruje w aktach MSW w 1965 r. jako kontakt informacyjny „Poeta” (zawsze chciał być poetą…), jednak służby specjalne interesowały się nim co najmniej od 1963 r. Pamiętać musimy, że w stosunku do członków partii służby nie przeprowadzały rekrutacji na TW, lecz bardziej elegancką – nazywając ich „kontaktami” czy „konsultantami”. Kontakt składał donosy ustne, konsultant pisemne – wtedy jednak otrzymywał gratyfikację. Podczas pobytu w Ameryce Kapuścińskii pisywał raporty jako „Vera Cruz”. Dotyczyły zarówno obywateli krajów, w których przebywał, jak i Polaków przebywających w tych krajach. Przejechał się nawet po „syjonistce” Marii Sten, która z falą żydowskiej emigracji wyjechała w 1968 r. z Polski do Meksyku. Domosławski cytuje i jednocześnie bagatelizuje dokumenty, w których „cesarz reportażu” przyjmuje „do wiadomości i wykonania” jakieś kolejne zlecenie czy potwierdza odbiór pieniędzy (350 pesos = 35 dolarów). Z notatek oficerów prowadzących wynika, że reporter był „zadaniowany” na naprowadzanie na dziennikarzy, którzy mieli dostęp do obcych tajnych służb, opracowywał niektóre zagadnienia związane z działalnością „syjonizmu” oraz instytucji amerykańskich mogących być przykrywką wywiadu. Trudno powiedzieć, czy informacje te komuś zaszkodziły – bo nigdy nie wiadomo, czy zaszkodzi informacja, że ktoś jest w finansowych kłopotach, czy poszukuje mieszkania albo że sypia z Murzynami. Taką informację przekazał Mistrz w 1975 r. w Angoli na temat Alice B. domniemanej agentki angielskich służb, „grającej rolę ultralewacką”. Wiadomo, że niektóre informacje zostały przekazane do towarzyszy kubańskich, niektóre – to więcej niż pewne – zawędrowały do Moskwy. W 1972 r. materiały przekazano do archiwum, potem współpracę agenturalną z Kapuścińskim wznowiono – nie jest pewne, na jak długo. Oficerami prowadzącymi Kapuścińskiego byli m.in. Eugeniusz Spyra „Grzegorz” i Henryk Sobieski „Benito”, z tym ostatnim Mistrz nawiązał długoletnią przyjaźń – zerwaną dopiero po 1989 r., co „Benito” podobno przeżywał. Do tego roku Kapuściński był lojalnym członkiem partii, pokazywał się wprawdzie na mszach za ojczyznę, ale do podziemnego „Tygodnika Mazowsze” nie chciał pisać. Odmawiał też - według świadectwa Skalskiego - pisania do podziemnego „Przeglądu Wiadomości Agencyjnych”. Władze doceniały lojalność „cesarza reportażu”, przez moment błysnęła nawet możliwość Nobla. W stanie wojennym zaufany Jaruzelskiego, członek Politbiura Józef Czyrek, sugerował generałowi zgłoszenie przez Polskę Kapuścińskiego do literackiej Nagrody Nobla. „Generał miał odrzec »tak«, potem jednak polityczne trzęsienie ziemi, wielka zmiana ustrojowa wypchnęły sprawę z porządku dnia i pamięci pomysłodawcy”.
Gdyby rządy junty trwały dłużej – może dostałby Nobla. Był popularny na Zachodzie, jako wzorcowy humanista i liberał. Tak wzorcowy, że nie chciano wierzyć, iż był członkiem kompartii.
Twarz 5. Niedokończona Po upadku komuny Kapuściński próbował dokonać jeszcze jednej korekty swego mitu. Oddajmy głos Domosławskiemu: „Kapuściński opowiada o »ucieczce ojca z transportu do Katynia« w jednym z wywiadów, niespełna cztery lata przed śmiercią. Wcześniej wspominał o tym w rozmowie z Wilhelminą Skulską, w jej tekście Reporter”. Skulska była eksgwiazdą stalinowskiego reportażu, prywatnie – matką wspomnianej na początku Anny Bikont. Wszyscy chcieli coś tym Katyniem ugrać. Domosławski sprawdza: „Pytam siostrę Kapuścińskiego Barbarę, czy zna szczegóły ucieczki ojca z niewoli radzieckiej. Jest zaskoczona pytaniem. Mówi stanowczo, że ojciec nigdy nie był w radzieckiej niewoli. […] Wrócił, kiedy ustały walki, przebrany w cywilne ciuchy i krótko potem przeprawił się z kolegą Olkiem Onichowskim, też nauczycielem, do Generalnego Gubernatorstwa. Musiał uciekać, bo pod okupacją radziecką, jako nauczycielowi, groziła mu wywózka”. Słowo „Katyń” zamykało usta potencjalnym krytykom naszego idola, było świętością – to znaczy nowym parasolem Kapuścińskiego. Nowym superparasolem stała się dla niego „Gazeta Wyborcza”. Potęga tej organizacji (jest to coś więcej, niż redakcja!) bierze się między innymi stąd, że gardłując przeciw lustracji – zwabia pod swe sztandary tych, którzy po prostu się jej boją – czyli większość naszych Autorytetów. Życie polskie zaczyna kontrolować lobby dawnych TW i ich obrońców (o ile kiedykolwiek przestało…). Domosławski wspomina, iż Kapuściński zjawił się demonstracyjnie na promocji książki Toeplitza oskarżanego o współpracę z SB. Drugim „zlustrowanym” był wówczas Daniel Passent, który też się tam zjawił. Razem z Kapuścińskim trzy gracje-cichodajki... „Pojawienie się Ryśka odebraliśmy jako gest solidarności – mówią obaj Toeplitz i Passent. […] Przyszedł, żeby pokazać, że jest z nami, że nie godzi się na takie polowanie na ludzi, jakie uprawia prawica” - cytuje Passenta Domosławski . Biograf Kapuścińskiego nie zauważa, że mamy do czynienia z bezczelnym odwróceniem pojęć: oto ci, którzy donosami wspomagali prześladowców – mianują siebie ofiarami! Promocja książki Passenta była tyleż pokazem siły, co wyrazem przestrachu. Kapuściński jako sławniejszy od Toeplitza i Passenta razem wziętych, bał się kompromitacji na skalę międzynarodową. Domosławski odnotowuje jego histeryczne wypowiedzi: „Idzie na faszyzm […] Zobaczycie, Kaczory nas załatwią”. To nowomowa i kpiny z moralności: były współpracownik tajnych służb totalitarnego reżimu nazywa „faszyzmem” ujawnienie faktu tej współpracy. Kapuściński niepotrzebnie bał się, że doścignie go skrywana latami prawda. Dzięki blokadzie lustracji – urzędowej i towarzyskiej - prawda nigdy go nie dogoniła. Ujawniono ją dopiero po jego śmierci.
Elita prostytutek i przedsiębiorstwa-burdele „Z ostatniej chwili: zmarł śp. Ryszard Kapuściński. Na 100 proc. agent bezpieki” – tak na swym blogu doniósł 24 stycznia 2007 r. Janusz Korwin-Mikke o śmierci Kapuścińskiego. „Newsweek Polska” z kolei zamieścił wspomnieniowo rozliczeniowy felieton Mariusza Cieślika pt. Trafiony teczką. Cieślik nie tylko twierdził, że reporter nasz bał się lustracji, ale dodawał, że miał on teczkę także w Moskwie. Stąd „Odpowiedź na pytanie, czy zabiła go teczka, zapewne jest twierdząca”. W imieniu „salonu” odpowiedział mu w „Dzienniku” Jerzy Pilch: (Szaleństwo wokół Kapuścińskiego): „Ma się wrażenie, że autor nad grobem Kapuścińskiego kucnął, pierdnął w głąb, następnie wstał i z mocą oświadczył, że jeśli nieboszczyka zabiła lustracja, to on, autor, jest przeciw”. Książka Domosławskiego oczywiście stoi o klasę wyżej od Pilcha. Właściwie miała być rozbrojeniem miny, uprzedzeniem ataków, czymś w rodzaju dalszego ciągu wybielającej stalinowskich literatów książki Lawina i kamienie spółki Bikont - Szczęsna. Domosławski popełnił jednak błąd: za bardzo uwierzył w wartość prawdy. Nie tylko rozgrzeszył Kapuścińskiego, ale dokładnie opisał, z jakich grzechów i z kim jego bohater grzeszył. Przy okazji pokazał, jak wyglądały naprawdę kariery – nie tylko Kapuścińskiego, ale także Horodyńskiego, Toeplitza, Passenta, Geremka i wielu, wielu innych „Autorytetów”. Większość miała protektorów w KC i w SB, większość należała do partii, podlizywała się raz „chamom” raz „Żydom”; za możliwość wyjazdu czy za talon na samochód wypierali się przyjaciół, rodzin, a przede wszystkim etyki. Z jego książki wynika po prostu, że polską kulturą rządzą ludzie, którzy są byłymi agentami, przyjaciółmi agentów, pociotkami agentów – w szerokim rozumieniu tego słowa, obejmującym także aparatczyków i propagandzistów, także ich kochanki płci obojga, współzłodziei, współkłamcówi etc. Umówili się, że wszyscy byli prześladowani i bohaterscy, stworzyli nowy mit - Domosławski ten mit obnażył, pokazał, że król jest nie tylko nagi, ale wstrętny i że to wcale nie jest król. Media, wydawnictwa i inne instytucje kultury opanowane są w większości przez stare prostytutki - z wyjątkiem tych, które opanowane są przez młode, ale przyuczone do zawodu. Nie jest prawdą, że „wszyscy byli umoczeni”, że kolaboracja była ceną sukcesu. Jest prawdą, że ci, którzy kolaborowali ze specsłużbami, wspięli się do sukcesu, depcząc po ciałach tych uczciwszych, często zresztą zdolniejszych. Nie jest też prawdą, że gdyby Kapuściński nie pisał donosów, nie mógłby pisać arcydzieł. Może tylko zamiast zakłamanych „reportaży” o Abisynii, powstałyby prawdziwe o Polsce – na miarę Hubalczyków Wańkowicza czy Przemarszu przez piekło Podlewskiego.
Za co kochać Kapuścińskiego Odpowiedzmy od razu: kochać nie, ale za co podziwiać. Domosławski nie zdaje sobie sprawy z tego, jak przewartościował mit Kapuścińskiego. Trudno utrzymać twierdzenie, że Kapuściński był mistrzem literatury faktu, skoro te fakty przeinaczał. Ale jest godzien podziwu, jako mistrz kariery. Mimo trudnych warunków startowych. Syn akowca, nauczyciela, który wybrał Generalną Gubernię ponad Kraj Rad, był – tak się wydawało - na straconej pozycji. Ale swoją życiową partię rozegrał z mistrzostwem godnym Wielkiego Szu. Rodziców wyparł się pozornie, z religią chyba nigdy nie zerwał, flirtował z antysemitami, ale i dla semitów miał swój rozbrajający uśmiech. A pamiętajmy, że to były czasy, które Bąka przyprawiły o szaleństwo, Zawieyskiego doprowadziły do samobójstwa - o ile nie został wyrzucony przez oknem przez SB! Kariera Kapuścińskiego porównywalna jest tylko z karierą Jaruzelskiego, który mimo ziemiańskiego pochodzenia został głównym namiestnikiem PRL. Też za cenę współpracy, też dzięki układom ze służbami, dzięki przyjaźni z Moczarem i z Kiszczakiem. I też niewiele brakowało, by dawny stalinowski nadzorca filozofii, Schaff, wylansował Jaruzelskiego do Nobla. Czy można jednak skreślić dorobek literacki Kapuścińskiego? W żadnym wypadku. Trzeba go tylko przewartościować. Kapuściński nie był mistrzem reportażu, bo uprawiał inny gatunek: kontynuował szlachecką gawędę, sztukę pięknego łgarstwa - trochę w stylu Księcia Panie Kochanku, trochę w stylu Kaczkowskiego czy Rzewuskiego. I to też jest nader symboliczne! Bo Kaczkowski prócz gawęd również pisywał raporty dla służb, a Rzewuski był urzędnikiem do specjalnych poruczeń namiestnika gen. Paskiewicza. Podziw dla gawęd Kapuścińskiego nie ma jednak wymiaru etycznego. Podziwiać można połykacza ognia, brzuchomówcę i szulera – w grę wchodzi wówczas podziw dla sprawności. Nie dla cnót serca i charakteru. Przypadek Kapuścińskiego przypomina parę innych przypadków naszych eliciarzy. Brzechwy, który pisał dla dzieci, i Odojewskiego, który pisał dla dorosłych, i Dejmka, który nie pisał, ale też był politycznym szulerem. Każdy wart jest podziwu, żaden – pomnika.
Bohdan Urbankowski
Mister Wpadka Festiwal kompromitujących błędów i pomyłek Bronisława Komorowskiego trwa w najlepsze. Politycy PO: Oby do wyborów. Nawet tak sprzyjające zawsze politykom Platformy Obywatelskiej przedwyborcze rankingi wskazują, że kandydat tej partii na prezydenta Bronisław Komorowski z każdym dniem coraz bardziej trwoni swoją sondażową popularność i traci przewagę nad największym kontrkandydatem. Popularność wykonującego obowiązki prezydenta marszałka Sejmu maleje tym bardziej, im częściej on występuje i zabiera publicznie głos. Kolejne "mądrości" wygłaszane przez Komorowskiego sprawiają, że nawet dotychczasowi zwolennicy marszałka Sejmu przestają mieć wątpliwości co do tego, czy nadaje się on do sprawowania urzędu prezydenta. Bronisław Komorowski nie jest osobą, która dopiero co zadebiutowała swoimi publicznymi występami. Ale dopiero teraz, gdy marszałek Sejmu ubiega się o prezydenturę, zaczęto bardziej przywiązywać wagę do tego, co mówi. Marszałkowi daleko do jego partyjnego kolegi, premiera Donalda Tuska, który doskonale opanował sztukę odnajdywania się w różnych sytuacjach. W odpowiedzi na trudne pytania premier zwykł wypowiadać okrągłe zdania, z których niewiele wynikało. Ale z punktu widzenia propagandy, nawet jeżeli nie miał nic sensownego do powiedzenia, to przynajmniej wyborcom zbytnio nie podpadał. Komorowski natomiast, nawet gdy nie ma nic merytorycznego do powiedzenia, stara się dodać coś od siebie. Na swoje nieszczęście.
In vitro nie dla 80-latków Prawdziwy festiwal wpadek Bronisława Komorowskiego rozpoczął się, gdy marszałek Sejmu wymarzył sobie start w wyborach prezydenckich. Podczas prawyborczej debaty partyjnej z Radosławem Sikorskim stwierdził, że procedura zapłodnienia pozaustrojowego powinna być finansowana przez państwo, ale "państwo ma prawo traktować wydatek z budżetu jako swoistą inwestycję, więc na pewno nie w stosunku do wszystkich, tylko w stosunku do tych, gdzie jest szansa, że się urodzą dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane". Marszałek Komorowski nie wyjaśnił wtedy, jak chciałby prowadzić selekcję i oceniać, czy dane dziecko jest wystarczająco zdrowe, aby się urodzić. Później mętnie się tłumaczył, że chodzi o to, aby nie finansować in vitro 80-latków.
Owczy pęd do władzy Marszałek Sejmu nie zdał egzaminu po tragedii pod Smoleńskiem. Szczególnie ze strony politycznej konkurencji mogliśmy usłyszeć, że brakuje mu empatii. Komorowski zapracował sobie jednak na taką ocenę. Niepotrzebny pośpiech przy obsadzaniu stanowiska szefa Kancelarii Prezydenta, czy też szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, jak również próba wszczynania dyskusji w sprawie organizacji przyspieszonych wyborów prezydenckich, zanim pochowaliśmy parę prezydencką - czego nie tłumaczyły nawet napięte terminy konstytucyjne odnoszące się do organizacji wyborów - spowodowały, że w Bronisławie Komorowskim zobaczyliśmy człowieka bezwzględnie dążącego do przejęcia stanowisk i władzy po tych, którzy tragicznie zginęli. Nie był w stanie zareagować, gdy jego zwolennicy zrzeszeni w komitecie honorowym Bronisława Komorowskiego w obecności samego kandydata próbowali szydzić z głównego kontrkandydata marszałka Sejmu bądź - tak jak reżyser Andrzej Wajda - ogłaszać, że te wybory to taka nasza "wojna domowa" i "walka o wszystko". Żeby było zabawniej, cała impreza odbywała się pod hasłem, które rzekomo ma przyświecać kampanii kandydata Platformy - "Zgoda buduje". Tego samego dnia marszałek zdążył narazić się również mieszkańcom Poznania i Krakowa. Gdy premier Tusk podarował kandydatowi PO biało-czerwony szalik z napisem "Polska", którym szef PO świętował zwycięstwo Platformy w wyborach w 2007 r., marszałek Sejmu, chcąc podziękować, stwierdził: "Widać, że nie jesteś z Poznania ani z Krakowa, ani tym bardziej ze Szkocji, skoro zrobiłeś taki wielki, wspaniały dar".
Duńskie kaszaloty Dopiero przy okazji kampanii wyborczej przypomniano wypowiedź marszałka Sejmu, który w ubiegłym roku opowiadał studentom rzeszowskiej uczelni swoje wrażenia ze spotkania z kobietami służącymi w duńskiej marynarce. Marszałek nazwał je - co miało być żartem - "kaszalotami".
Przyjemność wizytowania powodzian By poprawić spadającą popularność Bronisława Komorowskiego w sondażach, z pomocą ruszył mu Donald Tusk. Marszałek zaczął więc biegać za premierem po wałach powodziowych. A z ust Komorowskiego wałęsającego się wśród ludzi, którzy niejednokrotnie stracili w wyniku powodzi dorobek całego życia, mogliśmy usłyszeć kolejne zdumiewające stwierdzenia: "Miałem dziś przyjemność wizytowania terenów powodziowych". "Warte uwagi" są też złote myśli marszałka Sejmu na temat wielkiej wody i powodzi: "W zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem", czy też: "Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do Bałtyku".
Belka w ONZ Jako wykonujący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski miał wpływ na wiele decyzji personalnych, w tym na obsadę fotela szefa naszego banku centralnego. Marszałek Sejmu podobno nie konsultował z nikim, że na szefa NBP zaproponuje Marka Belkę. Ale podobno nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia, gdyż Belkę wybrali do spółki Donald Tusk i Aleksander Kwaśniewski. Ta druga wersja jest tym bardziej możliwa, że Komorowski nie wiedział nawet, kim jest ten Belka. Przedstawiając "swojego" kandydata na prezesa NBP, zaprezentował byłego premiera jako zastępcę sekretarza generalnego ONZ. Marek Belka co prawda pracował w ONZ, ale było to przed kilkoma latami, a ponadto zaszczytnego stanowiska zastępcy sekretarza generalnego tej organizacji nigdy nie pełnił.
Dwie prędkości euro Marszałek dzielił się również wiedzą o gospodarce. Stwierdził, że przystąpienie Polski do strefy euro powinno nastąpić, gdy gospodarka strefy euro będzie się rozwijać szybciej niż polska gospodarka. Jeżeli Bronisław Komorowski rzeczywiście chciał powiedzieć to, co powiedział, przeciwnicy wprowadzenia w naszym kraju wspólnej waluty mogliby odetchnąć z ulgą. Polska gospodarka jako wciąż rozwijająca się jeszcze długo będzie notować wyższy wzrost gospodarczy niż rozwinięte państwa strefy euro. Kandydat PO okazał się również "znawcą" górnictwa gazowego. Aby uzasadnić swój sceptycyzm wobec wydobywania gazu łupkowego w naszym kraju, wymyślił i ogłosił, że wiązałoby się to z zastosowaniem metod odkrywkowych, a to powodowałoby dewastację środowiska. Na nieszczęście dla marszałka gazu łupkowego metodą odkrywkową się nie wydobywa.
Chce się umówić na "solówkę" Wczoraj natomiast, podtrzymując swoją niechęć do debatowania na antenie telewizji publicznej z trzema innymi kandydatami popieranymi przez ugrupowania parlamentarne, rzucił w zamian pomysł debaty "jeden na jeden na neutralnym gruncie" z Jarosławem Kaczyńskim: "U mnie na podwórku to się nazywało solówą" - mówił kandydat PO. Marszałek Komorowski miał zapewne na myśli znaczenie tego słowa w takim sensie jak podają słowniki synonimów: burda, mordobicie, jatka. Marszałek chyba jednak zbyt długo przestawał ze swoim przyjacielem Januszem Palikotem. Artur Kowalski
Lans na wałach Przygnębiający obraz politycznego marketingu Już miesiąc Polska walczy z powodzią. Prognozy przewidują kolejne opady, a nawet gradobicie. Ludzie tracą cierpliwość, bo nie zawsze mogą liczyć na szybką pomoc, jaką publicznie deklaruje rząd z premierem, który tak chętnie pokazuje się na wałach. Wystarczyło kilka minut, by nawałnica i wiatr dochodzący do 100 km/h spowodowały dotkliwe zniszczenia w Gryfinie. Drzewa łamały się jak zapałki. Uszkodzone są budynki, samochody. W jednej chwili kilka tysięcy ludzi zostało pozbawionych prądu. Synoptycy ostrzegają przed kolejnymi gwałtownymi burzami oraz deszczem, który może spowodować gwałtowny wzrost stanu rzek. Wezbrana fala Wisły przeszła wczoraj przez Włocławek, nie wyrządziła na szczęście większych strat ani mieszkańcom samego Włocławka, ani okolicznych miejscowości, bo tama spłaszczyła falę kulminacyjną. Wczoraj po południu wprawdzie poziom Wisły przekraczał tam o metr stan alarmowy, ale woda już nie przybierała i utrzymywała się na stałym poziomie ok. 730 cm, tj. o metr niżej niż podczas majowej powodzi. Zrzuty utrzymują się na poziomie 5,2 tys. m sześc. na sekundę. Żywioł nie zagraża mieszkańcom, ale spiętrzona woda i prawdopodobnie konar drzewa uszkodził barierę na tamie i tablicę upamiętniającą śmierć bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Powoli stabilizuje się sytuacja w Warszawie i województwie mazowieckim, gdzie woda systematycznie się obniża. W niedzielę bądź poniedziałek fala dotrze do Bałtyku.
Bez dowodów i bez butów Tymczasem ze skutkami powodzi wciąż walczy południowa i południowo-wschodnia Polska. Trudna sytuacja jest w zalanej przez dwie powodzie gminie Wilków na Lubelszczyźnie. Tragicznie jest także w Sandomierzu i gminie Dwikozy w województwie świętokrzyskim. Ludzi denerwuje wybiórczy sposób przekazywania informacji o powodzi przez niektóre media, ponadto mieszkańcy nie zawsze są zadowoleni z pomocy i działań władz. - Ostatnio zatopiło miejscowość moich rodziców. Zrobiło się wielkie larum i to wszystko. Żadnego autobusu do ewakuacji nikt nie zorganizował. Pierwszą noc ludzie spędzili pod gołym niebem. Moja siostra z dziećmi spała w samochodzie. Tak było z większością ludzi. Dopiero na drugi dzień zorganizowano szkołę, w której nie było żadnych posłań, koców, dosłownie nic. Ludzie spali na dywanach. Niektórzy nie mieli nawet butów - mówi "Naszemu Dziennikowi" rozmówca pragnący zachować anonimowość. Taka sytuacja była m.in. w miejscowościach Mściów, Szczytniki i Bożydar. - Tego, co faktycznie jest, telewizja nie pokazuje nawet w 30 procentach. Nie pokazują ludzkiej tragedii. Interesuje ich tylko sensacja, nie mówią o tym, że ludzie nie mają dowodów osobistych, a to utrudnia załatwienie np. odszkodowań. Mało tego, nie mogą zobaczyć nawet swojego dobytku, bo bez dowodu tożsamości nikt nikogo nie chce wpuścić na teren rozlewiska. Tymczasem media trąbią o udogodnieniach dla powodzian. Jakich, pytam? - bulwersuje się rozmówca "Naszego Dziennika". Podkreśla jednak ofiarność policji, straży pożarnej i wojska. Jego zdaniem, małe samorządy gminne stanęły na wysokości zadania, jak chociażby wójt gminy Dwikozy Marek Łukaszek, który zakasał rękawy i razem z ludźmi ratował co się da, a w kilka dni po kataklizmie zorganizował dla dzieci kolonie szkolne nad morzem.
Komu pomogły wizyty premiera? Natomiast wiele do życzenia pozostawia postawa najwyższych władz. Część sandomierzan jest zbulwersowana wizytami premiera Tuska, które - ich zdaniem - wprowadziły tylko nerwowość w poczynania ratowników walczących o wały w okolicach huty szkła i w zalanych innych częściach prawobrzeżnego Sandomierza. "Nasz Dziennik" dotarł do Andrzeja Składowskiego, który przez cztery dni był odcięty od świata w zalanym budynku przy ul. Lwowskiej obok dworca PKP w Sandomierzu. Jak podkreśla, w jego dzielnicy utonęło pięć osób. - Jeżeli chodzi o żywność, to do nas docierała i nie było z tym większych problemów. Barierę stanowi natomiast brak informacji, jak starać się o zapomogi czy tzw. wsparcie rządowe. Nikt kompletnie nic nie wie. Ludzie są zdezorientowani także co do tej wyższej pomocy - do 20 tys. zł, przynajmniej ci, których znam, i nie wiedzą w ogóle, jak do tego podejść - skarży się powodzianin z Sandomierza. Podkreśla, że główny ciężar pomocy dla powodzian wzięła na siebie Caritas. Po kilku dniach pobytu w zalanym do pierwszego piętra budynku pan Andrzej trafił do internatu, gdzie mieszka do dzisiaj. - Nie narzekam na spartańskie warunki, bo cóż powodzianin może wymagać? Nie mamy nawet swoich rzeczy, a jedynie te, które wybraliśmy sobie z tzw. ciuchlandu. Tymczasem są ludzie, np. w Trześni, którzy zostali odcięci od świata, oni i ich zwierzęta nie mają nawet po dwa dni co jeść. To ogromna tragedia - relacjonuje Andrzej Składowski. W tej sytuacji na sandomierskich wałach pojawia się premier Donald Tusk. W podkoszulce wtapia się w grupę ludzi, którzy pracowali przy umacnianiu wałów przy hucie szkła. Ludzie tego nie lubią, i ogólnie są zawiedzeni. - Nam potrzebna jest pomoc, a jak ktoś chce, to premiera może oglądać w telewizji. Tymczasem mieliśmy do czynienia z czystym marketingiem politycznym w wykonaniu szefa rządu. Przecież to samo powiedział w Warszawie, bez ruszania się z miejsca. Natomiast przyjeżdżając tu, zobaczył ludzką tragedię, której tak naprawdę wcale nie zaradził. To jest nie tylko moje zdanie, ale bardzo wielu mieszkańców Sandomierza - bulwersuje się Składowski. Dodaje, że nie rozumie, dlaczego za pełnymi troski słowami premiera nie idzie żadna konkretna pomoc, którą odczułby osobiście. - Zamiast przyjeżdżać, sam mógł wysłać np. sztab rzeczoznawców, którzy przyśpieszyliby prace przy ocenie zniszczeń, a co za tym idzie - szybszą pomoc dla poszkodowanych - ocenia powodzianin. Sandomierzanie są zbulwersowani także tym, że powodzian ewakuowanych z terenów zalewowych umieszczano np. w akademiku "Figaro" mieszczącym się na cyplu w pobliżu huty szkła, której w każdej chwili grozi zalanie, a nie pomyślano, by zakwaterować tych ludzi np. w opustoszałej jednostce wojskowej poza terenem zalewowym. - Czy pan premier, który gościł w Sandomierzu, nie mógł uruchomić parę stołków w Warszawie i załatwić problem, a nie bez potrzeby narażać ludzi na zalanie? - pyta retorycznie powodzianin. Działania najwyższych władz wobec Sandomierza, jednego z najbardziej poszkodowanych w wyniku powodzi polskich miast, odsłaniają niemoc, którą próbuje się przykryć PR. To także kolejny dowód na to, że słowa nie zawsze idą w parze z czynami, a społeczeństwo dość łatwo demaskuje marketing polityczny. Mariusz Kamieniecki
Tylko w kuluarach Kanadyjska Polonia skarży się na Bogdana Borusewicza Winnipeg, Kanada. Trzystu polonusów czeka na marszałka Senatu Bogdana Borusewicza. Część z nich pokonała niejednokrotnie kilkaset kilometrów, by móc uczestniczyć w spotkaniu. Chcieli pytać o katastrofę prezydenckiego tupolewa i sytuację polityczną Polski po 10 kwietnia. Srodze się zawiedli. Poczynania Borusewicza nie dziwią senatorów opozycji, którzy mieli niejednokrotnie okazję się przekonać, że tematu śledztwa dotyczącego przyczyn wypadku pod Katyniem polityk PO unika jak ognia. Borusewicz złożył oficjalną wizytę w Kanadzie na zaproszenie NoĎla Kinselli, przewodniczącego kanadyjskiego Senatu. Jego delegacja spotkała się z przedstawicielami kanadyjskich władz oraz Polonii w ramach obchodzonego po raz dziewiąty Dnia Polonii i Polaków za Granicą. W trakcie wizyty, 4 maja, Borusewicz został przyjęty w Ottawie przez Stephena Harpera, premiera Kanady. Marszałek otrzymał od niego księgę kondolencyjną, do której - po smoleńskiej katastrofie - wpisali się m.in. członkowie parlamentu oraz premier. W kolejnym dniu pobytu, 5 maja, Borusewicz przybył do Winnipeg, gdzie w sali przy parafii Świętego Ducha zgromadziła się około 300-osobowa grupa społeczności polskiej. Przyjechali z różnych stron Kanady, niejednokrotnie musieli pokonać kilkaset kilometrów. Chcieli porozmawiać z Borusewiczem na temat aktualnej sytuacji polityczno-gospodarczej Polski oraz katastrofy pod Smoleńskiem. Srodze się zawiedli. Jak relacjonuje Maria Kuraszko uczestnicząca w spotkaniu w Winnipeg, Borusewicz w kilkunastu chaotycznych słowach wspomniał o odległości między Ottawą a Winnipeg, wtrącając, "że tutaj jest chłodno". Zapewnił, że "w Polsce... w Polsce będzie dobrze, wszystko jest pod kontrolą". Po czym oświadczył, że nie będzie żadnej publicznej dyskusji, a uczestnicy delegacji rozejdą się po sali i będzie można porozmawiać z nimi indywidualnie, co wywołało zdziwienie przedstawicieli Polonii kanadyjskiej. "Pan marszałek nie zgodził się na publiczną dyskusję" - pisze pani Kuraszko w liście otwartym skierowanym m.in. do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, pod którym podpisało się kilkadziesiąt osób, świadków incydentu. Senatora Ryszarda Bendera z Komisji Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą nie dziwi takie postępowanie Borusewicza. Przypomina batalię, jaką musiał stoczyć w Senacie, by doszło do debaty na temat śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. - Dopiero upór nas wszystkich i stwierdzenie, że będziemy nieustannie składać wniosek w tej sprawie spowodował, że ustąpił - informuje Bender. Borusewicz nie odpuścił jednak w innej kwestii - nie zgodził się na propozycję senatora Bendera, by powołać grupę obserwacyjną monitorującą śledztwo, "która mogłaby łagodzić kontrowersje, jakie rodzą się wokół katastrofy". - Dzisiaj bowiem mamy do czynienia z sięganiem po coraz bardziej urozmaicone - ale nie znaczy, że nierealne - supozycje. Wszystkie one aż się kłębią, więc chodziłoby o ich uporządkowanie. I myślę, że taka grupa obserwacyjna mogłaby tego dokonać - zauważa senator. Niestety, nie otrzymaliśmy stanowiska marszałka na temat jego spotkania w Winnipeg z Polonią kanadyjską. - Nie ma pana marszałka, będzie w przyszłym tygodniu - usłyszeliśmy w sekretariacie Borusewicza. W jego obronie staje natomiast senator Łukasz Abgarowicz (PO), wiceprzewodniczący Komisji Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą. Jego zdaniem, wizyta w Kanadzie składała się z szeregu spotkań i były to właściwie "dwie wizyty w jednym". - Po pierwsze - parlamentarna, zatem obowiązywał nas sztywny kalendarz narzucony przez Kanadyjczyków w przypadku spotkań o charakterze międzypaństwowym, czyli z parlamentarzystami i ministrami kanadyjskimi. W efekcie dysponowaliśmy ograniczonym czasem podczas niektórych spotkań - tłumaczy Abgarowicz. Dodaje jednocześnie, że w parafii Świętego Ducha, "o ile pamięta, doszło do krótkiej dyskusji". Senator przyznaje, że znakomita większość zgromadzonych "chciała tego rodzaju rozmów". - Natomiast było kilka osób, które nie tyle oczekiwały dyskusji i pytań, ile zamierzały przeprowadzić spektakl. Na ileś pytań marszałek odpowiedział - ocenia Abgarowicz. Wiceprzewodniczący nie potrafi jednak sobie przypomnieć, czego konkretnie dotyczyły kwestie poruszone przez kanadyjską Polonię. Jacek Dytkowski