208

Cimoszewicz - syn oficera stalinowskiej Informacji W październiku 1991 roku doszło do publicznego ujawnienia sprawy przeszłości ojca byłego  marszałka Sejmu i kandydata na prezydenta RP Włodzimierza Cimoszewicza, Premiera. Poseł OKP Jan Beszta-Borowski stwierdził wręcz, że ojciec Włodzimierza Cimoszewicza był członkiem "organizacji przestępczej" - Informacji Wojskowej.

"Według Beszty-Borowskiego: "Szef Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej o nazwisku Cimoszewicz miał zwyczaj rozmawiania z ludźmi, trzymając w ręku pistolet i obracając nim na palcu cynglowym. Znany jest fakt śmierci jednego z podwładnych w wyniku takich rozmów" (cyt. za "Gazetą Wyborczą" z 11 października 1991 r.). Oświadczenie posła Beszty-Borowskiego wywołało gwałtowną publiczną ripostę ze strony Włodzimierza Cimoszewicza. Nazwał Besztę Borowskiego "załganym łobuzem", a w innym tekście (w "Gazecie Współczesnej") stwierdził m.in.: "Rozumiem, że dla Borowskiego, jego szefów i was, nierozumnych dziennikarzy, babrzących się w takich prowokacjach, wybawcami byli naziści, skoro ci, którzy z nimi walczyli, zasługują na miano oprawców. Po wojnie mój ojciec przez 30 lat służył w Wojsku Polskim, w tym także w kontrwywiadzie, instytucji, jaka jest zawsze i w każdej armii. Wy, którzy opluwacie Go dzisiaj, możecie powołać się tylko na fakt służby w tej formacji. Nie przytaczacie, bo nie możecie przytoczyć żadnych prawdziwych zarzutów, dotyczących Jego postępowania. 'Dowody' Borowskiego są łgarstwem" (cyt. za: Piotr Jakucki "Pułkownik Cimoszewicz", "Gazeta Polska" z 4 listopada 1993 r.). Oburzony stwierdzeniami W. Cimoszewicza poseł Beszta-Borowski skierował przeciwko niemu skargę do sądu, przedstawiając dowody prawdziwości swych zarzutów pod adresem ojca Cimoszewicza. W osobnym liście do "Gazety Lokalnej" (por. nr 14-15 z 1992 roku) poseł Jan Beszta-Borowski przytoczył uzupełniające dane na temat życiorysu ojca Cimoszewicza jeszcze przed objęciem funkcji szefa Informacji Wojskowej na WAT. Pisał: "(...) Oto przyszły pułkownik Cimoszewicz w czasie wybuchu wojny w 1939 roku, mając lat 22, nie uczestniczy w obronie Polski, nie jest żołnierzem Armii Polskiej broniącej ojczyzny przed dwoma najeźdźcami. Przeciwnie - już w październiku 1939 r. jest poborcą dostaw obowiązkowych w wołkowyskim Rejnopolnamzakie. Czyli jest na służbie jednego z zaborców - bolszewików. Rekwirował płody rolne od polskich rolników na rzecz najeźdźcy". Jakucki w cytowanym wcześniej artykule powoływał się na zeznania świadka Romualda U., który zapamiętał M. Cimoszewicza jako "seksota" (tajnego agenta) komisarza kadr, ówczesnego naczelnika kadr w dziale technicznym parowozowni w Białymstoku. W 1943 roku Cimoszewicz skończył szkołę pracowników politycznych i do końca wojny był w aparacie politycznym. Od kwietnia 1945 roku robi błyskawiczną karierę w Informacji Wojskowej - w ciągu 3 lat zostaje komendantem w Głównym Zarządzie Informacji, kontrolowanym wówczas przez dwóch sowieckich zbrodniarzy, pułkowników NKWD w Polsce: Wozniesieńskiego i Skulbaszewskiego, a także szefem Informacji Wojskowej na WAT. Robert Mazurek, autor interesująco naszkicowanej sylwetki Włodzimierza Cimoszewicza ("Metamorfozy pana C.", "Życie Warszawy" z 31 marca 1997 r.) pisał, że ojciec Cimoszewicza "(...) w 1951 r. trafia do Wojskowej Akademii Technicznej. Tam aresztuje komendanta uczelni gen. Floriana Grabczyńskiego. Z jego rozkazu aresztowano też kilkunastu oficerów WAT, którzy wcześniej byli w AK". Dokonując tej bezwzględnej czystki na wyższej uczelni, major Marian Cimoszewicz był w tym czasie oficerem bez żadnego wykształcenia. Dopiero kilka lat później - w 1957 roku, skończył liceum i zdał maturę (!). Dodajmy do tego informacje o wcześniejszej roli Mariana Cimoszewicza w likwidowaniu oddziałów AK - sam się chwalił podczas spotkania z oficerami akademii, że w 1944 r. zlikwidował oddział AK. Według innych źródeł, w 1946 r. jako oficer IW kierował grupą likwidującą "bandę" Bohuna (za: P. Jakucki, op. cit.). Cimoszewiczowie zamieszkali w domu na Boernerowie (Bemowo), odebranym prawowitym właścicielom, których przymusowo wysiedlono z Boernerowa na początku lat 50. jako "element politycznie niepewny" ("Gazeta Lokalna" nr 2/104 z lutego 1996 r.). Żona majora M. Cimoszewicza zaczęła pracę w bibliotece WAT na miejscu poprzedniej pracowniczki tej biblioteki Ewy Cecetki-Cymerman, zwolnionej nagle bez uzasadnienia w sposób bardzo ordynarny przez M. Cimoszewicza ("Gazeta Lokalna" z 27 czerwca 1992 r., nr 12-13/42-43. Porównajmy opisane wyżej fakty z gwałtownym zarzucaniem Beszcie-Borowskiemu łgarstwa przez W. Cimoszewicza i pokrzykiwaniem o tym, że dla takich jak on "wybawcami byli naziści". Włodzimierz Cimoszewicz, występując z taką furią przeciw przypominaniu przeszłości ojca, jako motto do swej książki wybrał stwierdzenie Anny Uchlig: "Kto przekreśla PRL, ten przekreśla cały mój życiorys". Trzeba przyznać, że swoją publiczną identyfikację z PRL-em zaczął bardzo wcześnie. Już jako maturzysta w 1968 roku kategorycznie przeciwstawił się napiętnowaniu ówczesnych rządów gomułkowskich jako "dyktatury ciemniaków" i uzyskał wydrukowanie proreżimowego tekstu swego wypracowania maturalnego na łamach "Życia Warszawy" (por. W. Cimoszewicz "Czas odwetu", Białystok 1993 r., s. 40). Wielu jego rówieśników było w tym czasie "pałowanych" na rozkaz "ciemniaków". On w pełni utożsamiał się z totalitarną dyktaturą. Jakżeby mógł inaczej, wychowany pod "opiekuńczymi skrzydłami" pułkownika Cimoszewicza! Od jesieni 1968 roku studiuje na Wydziale Prawa w Warszawie i staje się działaczem uczelnianej organizacji Związku Młodzieży Socjalistycznej. W 1971 roku wstępuje do PZPR, a w 1972 r. zostaje przewodniczącym ZMS na Uniwersytecie Warszawskim. Wchodzi do władz Komitetu Uczelnianego PZPR. Nawet swą błyskawiczną karierę w ZMS tłumaczył później jako swoisty przykład niezależności, twierdząc, że: "Przynależność do ZMS mogła nawet przeszkadzać" (!!!) (W. Cimoszewicz "Czas odwetu", s. 43) - był bowiem dużo częściej odpytywany na zajęciach. Kiedy doszło do połączenia - pomimo protestu wielu studentów - trzech organizacji studenckich w jeden Socjalistyczny Związek Studentów Polskich (SZSP), należał do zdecydowanych zwolenników tego połączenia, narzuconego studentom przez partyjną biurokrację i został... komisarycznym szefem SZSP na UW. Józef Oleksy wspominał Cimoszewicza z owych czasów jako wręcz zwracającego uwagę swoją pryncypialnością. Pisał, że wionęło pryncypialnością, gdy tylko Cimoszewicz wchodził na trybunę. Miał zaledwie dwadzieścia kilka lat, gdy uzyskał kolejny błyskawiczny awans - został sekretarzem Komitetu Uczelnianego PZPR, akurat w czasie pogłębiającego się kryzysu politycznego późnego Gierka, w okresie aktywizacji opozycji. O dokonanej przez Gierka zmianie konstytucji serwilistycznie uzależniającej Polskę od ZSRS wspominał: "Wszyscy mieliśmy skłonność do usprawiedliwiania miękkiej postawy wobec Związku Radzieckiego, byliśmy przekonani, że inne zachowania mogłyby być groźne dla Polski". W sprawie innego posunięcia ówczesnych władz PZPR - zapisania w konstytucji kierowniczej roli PZPR - szczerze przyznawał: "Nas jako członków PZPR ani to ziębiło, ani grzało. Nie popadaliśmy przez to w jakiś konflikt sami ze sobą" (W. Cimoszewicz, op. cit., s. 53). Poczucie bycia członkiem kierowniczej siły, jak widać, wzmacniało dobre samopoczucie szybko awansującego działacza partyjnego. W 1980 roku został wysłany na 3 miesiące do pracy w konsulacie w Malmö. We wrześniu tego roku zaś wyjechał na stypendium Fulbrighta do USA dzięki decyzji władz PRL, że jego konkurent do stypendium, Lamentowicz, powinien się wycofać (op. cit., s. 55). Pozostał wierny PZPR-owi w czasach "Solidarności" i po ogłoszeniu stanu wojennego. Podczas pobytu na Uniwersytecie Columbia należał do organizacji PZPR przy konsulacie w Nowym Jorku. W lutym 1982 roku powrócił do pracy na warszawską uczelnię. Według informacji z listy Macierewicza, Cimoszewicz w 1980 roku pod pseudonimem "Carex" został współpracownikiem wywiadu. Ustosunkowując się do tej sprawy w swej biografii "Czas odwetu", stwierdzał m.in.: "Z wypowiedzi Czesława Kiszczaka wiedziałem, że w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych istniały możliwości preparowania dokumentów, mających cechy autentyczności dokumentów antydatowanych. Obawiałem się, że kierownictwo MSW może zdecydować się nawet na taką awanturę, jak fabrykowanie archiwaliów. Nie wykluczałem więc, że mogę znaleźć się na liście Macierewicza. Kiedy Olek Kwaśniewski przedstawił mi dokumenty, z dużym zaskoczeniem zauważyłem, że byłem odnotowany w aktach polskiego wywiadu (...). Byłem zaskoczony, ponieważ okazało się, że kontakt, jaki w 1980 roku nawiązał ze mną przed wyjazdem na stypendium Fundacji Fulbrighta przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, został w tych dokumentach przedstawiony jako kontakt z wywiadem (...)" (op. cit., s. 25-26).

Alergia na polskość Po likwidacji PZPR w styczniu 1990 roku Cimoszewicz nie wstąpił do SdRP. Fakt ten próbowano później częstokroć eksponować jako dowód niezależności Cimoszewicza i jego opowiedzenie się po stronie prawdziwie reformatorskiej lewicy. Rację mają jednak raczej ci, którzy sądzą, że Cimoszewicz nie doceniał wówczas prawdziwej siły postkomunistów z SdRP i nie chciał zostać wraz z nimi zmarginalizowany. W czasie kampanii prezydenckiej 1990 roku właśnie Cimoszewicz został kandydatem postkomunistów na prezydenta. Podobno dlatego, że sam Kwaśniewski obawiał się wówczas całkowitej kompromitacji wyborczej, jakichś trzech procent. W tej sytuacji wynik uzyskany przez Cimoszewicza był traktowany jako duże zaskoczenie - dostał 9 procent głosów, plasując się na czwartym miejscu za Wałęsą, Tymińskim i Mazowieckim. W latach 1991-1993 nadal przewodniczył Parlamentarnemu Klubowi Lewicy Demokratycznej. Po sukcesie wyborczym SLD w 1993 roku Cimoszewicz został wicepremierem i ministrem sprawiedliwości w rządzie Pawlaka. Jako minister sprawiedliwości zasłynął głównie akcją "Czyste ręce". W jej ramach ujawnił nazwiska wysokich urzędników państwowych, którzy biorą równocześnie pieniądze za zasiadanie w radach nadzorczych firm państwowych. Akcja w rzeczywistości nie zaszkodziła osobom skrytykowanym przez Cimoszewicza. Mógł jednak odtąd chodzić w nimbie nieprzekupnego tropiciela gospodarczych patologii. Resort Cimoszewicza nie mógł się pochwalić żadnymi większymi osiągnięciami; powszechnie narzekano na fatalne funkcjonowanie sądów i prokuratury. Cimoszewicz miał na to szczególne wytłumaczenie - twierdził, że podczas weryfikacji rzekomo wyrzucono najlepszych specjalistów. Po dymisji rządu Pawlaka nie wszedł do rządu Oleksego. Urażony, że nie zaproponowano mu wice-premierostwa, nie chciał przyjąć wyłącznie teki szefa resortu sprawiedliwości. Został wówczas wicemarszałkiem Sejmu.
W nowej sytuacji tym mocniej rozwijał stosunki z lewicowymi środowiskami z kręgu dawnej tzw. opozycji laickiej, zwłaszcza z Michnikiem, Geremkiem i Bujakiem. Nieprzypadkowo właśnie "różowi" tzw. Europejczycy stanowili najbliższych rozmówców Cimoszewicza spoza SLD i SdRP. Głównym efektem tych zacieśniających się kontaktów stał się głośny artykuł Cimoszewicza i Michnika, wspólnie apelujących o zakończenie wszelkich rozliczeń PRL-owskiej przeszłości. Cimoszewicz, podobnie jak Kwaśniewski i inni liczni politycy SLD, stanowi typ człowieka uodpornionego na takie pojęcia jak polskość, polski patriotyzm, poczucie polskiego interesu narodowego. Tym, którzy chcieliby polemizować z moimi tak kategorycznymi sądami w tej sprawie, polecam uważną lekturę "Czasu odwetu". W tej książce widać aż nadto wyraźnie, że Cimoszewicz nie mógł się przełamać do napisania jakichś cieplejszych słów o Ojczyźnie, patriotyzmie, uczuciach narodowych, nie mówiąc już o trosce z powodu występujących dziś zagrożeń dla Polski i polskości. Więcej tam za to ataków na wszystko, co się z polskimi uczuciami narodowymi kojarzy, czy gwałtownego piętnowania rzekomej siły antyżydowskości w Polsce. Na s. 39 "Czasu odwetu" pisze: "Nie będąc Żydem poznałem, co to znaczy być nim w Polsce". Na s. 192 insynuuje, iż: "Prawdą jest niestety, że w naszym społeczeństwie, i to od lewicy do prawicy, nieustannie można spotkać się z przejawami endemicznego antysemityzmu". W książce z pasją atakował "niepodległościowe slogany" (s. 13), "narodową tromtadrację", oczywiście idącą w parze z "zoologicznym antykomunizmem" (s. 270), "polską ksenofobię" (s. 273) etc. Po dojściu do władzy jak mógł dawał wyraz napadom skrajnego filosemityzmu. Wystąpienie Cimoszewicza jako premiera RP podczas uroczystości w Kielcach, w lipcu 1996 r., ku czci ofiar kieleckiej prowokacji z 1946 roku przyniosło jaskrawy dowód tego, jak bardzo nieważna dla niego jest prawda o historii i godność własnego kraju. W sprawach stosunków polsko-żydowskich, tak skomplikowanych i złożonych, po dziesięcioleciach przemilczeń i niedomówień, postkomunistyczny premier pozwolił sobie na publiczne, obelżywe dla Polaków stwierdzenia, jednostronnie obciążające ich winą za wszystkie problemy w stosunkach z Żydami." prof. J. R.N.

Holocaust to mit? Tekst z książki doktora Dariusza Ratajczaka z 1999 r., w którym zreferował poglądy rewizjonistów Holocaustu. Został za to wyrzucony z Uniwersytetu Opolskiego, stracił przyjaciół z uczelni, żona z dziećmi też od niego odeszła. Polecam alternatywne spojrzenie na “mit założycielski” religii poprawności politycznej. - portal Wolność i Kapitalizm

REWIZJONIZM HOLOCAUSTU Od polowy lat 70-tych Holocaust, traktowany jako religia, jako coś wyjątkowego, nie mającego precedensu w dziejach świata, zaczyna spotykać się z odporem ze strony historyków-rewizjonistów.

Krytykują oni nie tylko jego wyjątkowość, ale także rewidują dotychczasową wersję wydarzeń. Innymi słowy poddają rewizji oficjalnie podawaną liczbę Żydów zgładzonych podczas wojny, a także sposoby ich uśmiercania. Ludzie ci traktowani są przez wyznawców religii Holocaustu, a więc zwolenników cenzury i narzucania opinii światowej fałszywego, propagandowego obrazu przeszłości, jako szarlatani, neonaziści i skrajni antysemici. Argument to chyba chybiony, gdyż ruch historycznego rewizjonizmu, którego elementem (co prawda ważnym) jest nonkonformistyczne podejście do Holocaustu, nie jest jednorodny. Zaangażowani są w nim historycyzawodowcy, amatorzy, całe instytucje. Nie ma on jednego oblicza ideowo-politycznego. Występują w nim postawy rozciągające się od skrajnej prawicy po skrajną lewicę, a rewizjoniści to ludzie wszystkich ras i wielu narodowości, włącznie z Żydami. I jeszcze jedna uwaga porządkująca: rewizjonizm historyczny, zauważalny w USA i Europie Zachodniej, a ostatnio w jej środkowo-wschodniej części (może najmniej w Polsce), stara się zwalczać tzw. utarte prawdy nie podlegające z różnych – propagandowych, politycznych, “biznesowych” – względów krytyce. Problem jest więc bardzo szeroki. My skoncentrujemy się tylko na Holocauście. W rozwoju rewizjonizmu Holocaustu, po wcześniejszych wystąpieniach Paula Rassiniera (ten więzień Buchenwaldu i Dory zakwestionował jako pierwszy istnienie komór gazowych w obozach koncentracyjnych) i prof. Roberta Faurissona (za głoszenie poglądów, że oficjalna wersja eksterminacji Żydów jest nieprawdziwa “wyleciał” z pracy na Uniwersytecie w Lyonie. Potem miał sprawy sądowe i kłopoty z różnymi postępowymi “bombiarzami” – typowy to sposób rozprawiania się z rewizjonistami; doświadczył tego również autor “Wojny Hitlera” – David Irving), przełomem stała się sprawa kanadyjskiego rewizjonisty Emsta Zuendela. W 1985 roku postawiono go przed sądem za wydanie broszury autorstwa Richarda Verralla “Czy naprawdę zginęło 6 milionów (Żydów – DR)”. Na drugim procesie Kanadyjczyka, w roku 1988, wystąpił jako świadek obrony Fred Leuchter, jedyny w USA ekspert od budowy urządzeń do wykonywania kary śmierci – także komór gazowych, w których skazańcy uśmiercani są cyjanowodorem, a więc tym samym gazem, jakim mieli być zabijani Żydzi w Auschwitz-Birkenau. W tym samym roku Leuchter, fachowiec najwyższej jakości, człowiek pozbawiony jakichkolwiek “skłonności politycznych” (on zna się po prostu na komorach gazowych i substancjach zabijających – tyle i aż tyle) udał się wraz z ekipą do Polski, gdzie zbadał komory gazowe w Oświęcimiu, Brzezince i Majdanku. Tezy opracowanej przez niego po powrocie ekspertyzy okazały się zabójcze dla zwolenników oficjalnej wersji Holocaustu, a sprowadzały się do jednoznacznej konkluzji, iż pomieszczenia przedstawiane jako komory gazowe nie mogły służyć do masowego zabijania ludzi (o czym bardziej szczegółowo za chwilę). Raport Leuchtera stał się bardzo popularny w kołach rewizjonistycznych. Zainspirował on m.in. niemieckiego naukowca z Instytutu Maxa Plancka – dr Germara Rudolfa do wydania ekspertyzy o cyjanowodorze używanym w Oświęcimiu (godzi się wspomnieć, że w Niemczech ludzie rewidujący Holocaust są narażeni na prawne represje; podobne “przyjemności” niedługo staną się udziałem Polaków). Należałoby wreszcie skrótowo ująć tezy i argumenty, jakimi posługują się rewizjoniści Holocaustu. Dla niewtajemniczonych, lub takich, którzy bez zastrzeżeń aprobują oficjalną wersję wydarzeń, będą one zapewne rodzajem szoku. Ozdrowieńczego, czy wręcz przeciwnie – nie moje to zmartwienie.

Przede wszystkim należy stwierdzić, ze rewizjoniści, przynajmniej ci poważni, bo hochsztaplerów – jak wszędzie – nie brakuje, nie kwestionują antyżydowskiej polityki III Rzeszy, istnienia obozów koncentracyjnych, przymusowej pracy więźniów w tych obozach, deportacji Żydów do gett i obozów oraz śmierci wielu Żydów z różnych przyczyn – także w wyniku masowych egzekucji. Uważają natomiast, że nigdy nie istniał i nie był realizowany przez władze niemieckie plan systematycznego wymordowania Żydów europejskich, że nie istniały komory gazowe do masowego uśmiercania Żydow oraz że liczba Żydów, którzy ponieśli śmierć w okresie II wojny światowej jest o wiele niższa od podawanej i traktowanej bardzo rygorystycznie liczby 6 milionów. Ogólniej natomiast Holocaust jest dla rewizjonistów mitem opartym wprawdzie na prawdziwych i strasznych wydarzeniach, które jednakowoż należy widzieć w kontekście XX wiecznej wojny totalnej, prowadzonej bezwzględnie przez wszystkie strony konfliktu i które porównywalne są z innymi wydarzeniami tamtych lat (cierpienia milionów Polaków, masakry niemieckiej ludności cywilnej przez lotnictwo alianckie, śmierć kilku milionów jeńców rosyjskich – od siebie dodam: i niemieckich w czasie wojny i po wojnie w ZSRR – masakra wojsk japońskich na wyspach Pacyfiku oraz cywilów w macierzy itd.). Rozpatrzmy teraz te 3 główne założenia rewizjonizmu Holocaustu

1. Polityka III Rzeszy wobec Żydów Według rewizjonistów naziści chcieli rozwiązać tzw. kwestię żydowską przede wszystkim poprzez przesunięcie Żydów z Niemiec, a później z Europy, na Madagaskar lub do Palestyny, co zresztą miłe było syjonistom (fakt kontaktów nazistów z kołami syjonistycznymi przed i w czasie wojny jest bezsporny). Po roku 1941 kierownictwo III Rzeszy, mając do dyspozycji ogromne obszary ZSRR, postanowiło deportować Żydów z Europy na Wschód. Niemcy kierowali się tu względami ideologicznymi, bezpieczeństwa (Żydzi jako aktywnie walcząca mniejszość) oraz motywem praktycznym, mającym za podstawę włączenie Żydów dla potrzeb gospodarki wojennej. Była to polityka brutalna i często zbrodnicza, szczególnie za linią frontu wschodniego, gdzie działały “Einsatzgruppen”, ale nie można mówić o zaplanowanej eksterminacji narodu żydowskiego z motywów ideologicznych, przy użyciu specjalnych urządzeń do zabijania (ruchome komory gazowe itp.).

2. Problem komór gazowych Rewizjoniści uważają, iż mimo nagłaśniania od lat 40-tych istnienia w obozach koncentracyjnych komór gazowych do masowego uśmiercania ludzi (głównie, a w zasadzie wyłącznie Żydów i Cyganów), przez długie lata nie istniały żadne ekspertyzy techniczno-kryminalistyczne poświęcone tym szczególnym narzędziom mordu. Przełomem okazały się dopiero badania Leuchtera i Rudolfa. Ich wspólna konkluzja jest jednoznaczna: nie było możliwe uśmiercanie gazem milionów (a nawet setek tysięcy) ludzi w pomieszczeniach przedstawianych obecnie wycieczkom w Oświęcimiu, czy na Majdanku jako komory gazowe. Decydują względy techniczne, chemiczne i fizykalne. Pomieszczenia uznawane za komory gazowe nie miały stalowych drzwi, nie były uszczelnione, co groziło śmiercią wszystkim znajdujących się w pobliżu, także SS-manom. Ściany nie były pokryte odpowiednią warstwą izolacji, nie było urządzeń zapobiegających kondensacji gazu na ścianach, podłodze czy suficie. Komory posiadały zupełnie zwyczajną wentylację, całkowicie nieprzydatną do usuwania mieszaniny powietrza i gazu na zewnątrz budynku, tak, aby nie groziło to życiu obsługi i SS-manów. W ścianach tzw. komór gazowych nie ma prawie śladów cyjanowodoru. Ze sprawą komór wiąże się oczywiście użycie przez Niemców preparatu Cyklon B, czyli wspomnianego cyjanowodoru. Cyklon B był w czasie wojny stosowany przez Niemców jako środek zabijający wszy. Stosowano go w komorach do odwszawiania (ale nie gazowania ludzi!), w koszarach itd. Z wielu względów jego zastosowanie w technice mordowania ludzi było niemożliwe. Cyklon jest “mało inteligentny” (długi, 2 godziny czas wydzielania gazu z granulatu, jeszcze dłuższy bo 20 godzinny czas usuwania tegoż z pomieszczeń, a przecież Niemcy nic tylko gazowali i gazowali!). Poza tym byłaby to bardzo kosztowna (towar deficytowy) i niebezpieczna operacja, wymagająca od ekip więźniów wyciągających ciała użycia masek przeciwgazowych z filtrami i ubrania specjalnych uniformów ochronnych oraz rękawic (gaz działa przez skórę).

I jeszcze o usuwaniu zwłok, czyli krematoriach. Zbudowane w Oświęcimiu krematoria miały służyć do spalania zwłok zamordowanych (zagazowanych) Żydów. Aby to wykonać musiałyby jednak, przy podawanej oficjalnie liczbie zabitych przez Cyklon B, mieć przepustowość kilkanaście razy wyższą od najnowocześniejszych, sterowanych komputerowo krematoriów współczesnych! Takich obozy nie posiadały. Podsumowując ten wątek możemy więc stwierdzić bez popełniania większego błędu, że Cyklon B stosowano w obozach do dezynfekcji, nie zaś mordowania ludzi (tak więc słynna “selekcja do gazu” była zwykłym podziałem nowoprzybyłych według wieku, płci, stanu zdrowotnego); łaźnia służyła w obozie do kąpieli, nie była miejscem gdzie mordowano ludzi; opowiadania ocalałych więźniów jakoby widzieli gazowanie ludzi są bezwartościowe. Jest to dramatyzowanie i tak już dramatycznej sytuacji (podobnie rzecz się ma z zeznaniami oskarżonych po wojnie SS-manow – kajających się, ulegających presji i przesłuchujących, chcących odgrywać w obliczu szubienicy rolę “piekielnych facetów” – przypadek Rudolfa Hoessa). Wniosek ostateczny nasuwa się sam: w obozach ludzie głównie umierali na skutek chorób wynikających z niedożywienia, złych warunków higienicznych, morderczej pracy, a ciała palono w krematoriach by zapobiec epidemii.

3. Ilu Żydów zginęło podczas II wojny światowej na terenach okupowanych przez III Rzeszę? Dane dotyczące Żydów, którzy ponieśli śmierć na skutek polityki władz III Rzeszy w okupowanej Europie muszą dotyczyć następujących przypadków: choroby i epidemie wywołane “sztucznie” przez władze okupacyjne (zamykanie i zagęszczanie gett, głodowe racje żywnościowe dla przygniatającej większości ludzi), praca ponad siły (obozy koncentracyjne), brutalność deportacji do gett i obozów, uśmiercanie podczas walk Żydów – uczestników ruchu oporu oraz osób zupełnie nieaktywnych, mających jednak nieszczęście przebywać na terenach będących areną działania Einsatzgruppen. Dodajmy do tego ofiary zbrodniczych eksperymentów medycznych oraz Żydów zabitych przez kolaborancie szumowiny społeczne (aryjskie i żydowskie). Powyższe, tragiczne wyliczenie nie będzie więc obejmować ofiar sowieckiej polityki wobec polskich, litewskich, łotewskich, estońskich i rumuńskich (besarabskich) Żydów w latach 1939-1941 (a znacząca to liczba, nie wiedzieć czemu przypisywana Holocaustowi dokonanemu pracz Niemców), ludzi zmarłych z przyczyn naturalnych bez związku z okupacyjną rzeczywistością, czy wreszcie ofiar wypadków drogowych, utonięć, zatruć medykamentami itd. (do tej pory wszystkie te przypadki były włączane do hekatomby Holocaustu). Zsumowując poszczególne kategorie, uwzględniając żydowskie ofiary pacyfikacji, obozów koncentracyjnych, tragicznego, okupacyjnego bytu, wydaje się, że liczba 2,5 miliona Żydów – ofiar Holocaustu – nie będzie daleka od prawdy. Dariusz Ratajczak

Czy historyk może świadomie mówić nieprawdę? Ratajczak-martwy Media doniosły o znalezieniu ciała znanego historyka Dariusza Ratajczaka. Ta historia coś za bardzo przypomina rosyjskie doniesienia prasowe w których są opisy kolejnych niewygodnych dziennikarzy znajdowanych martwych lub pobitych przez nieznanych sprawców. Wydaje się, że po sukcesie operacji Smoleńsk 2010, również i te metody zaczną być szeroko stosowane w Polsce. Od wielu lat historyk był zaszczuty i prześladowany przez GW i środowiska z nią powiązane. Poniżej wywiad z  dr. Ratajczakiem z 2003 r. Wywiad (Radio Rodzina, Wrocław, A.D. 2003 r.)

Janusz Telejko: Dzisiejszym gościem w Radio Rodzina jest dr Dariusz Ratajczak. Serdecznie witam, szczęść Boże. Dariusz Ratajczak: Szczęść Boże.
J. Telejko: Panie Dariuszu, czy historyk może świadomie mówić nieprawdę? D. Ratajczak: Nie, absolutnie nie może. Jest to rzecz nie do zaakceptowania. Głównym celem działalności historyka jest zbliżanie się do prawdy, poszukiwanie prawdy. W istocie prawda jest jedynym przyjacielem historyka. Owszem, historyk może błądzić, może popełniać błędy i często tak się dzieje. Powiem szczerze: ja prawdopodobnie też bardzo często nie mam racji, popełniam błędy - cóż, jestem tylko człowiekiem - zawsze jednak pragnę zbliżać się do prawdy. Historyk i prawda to powinno być jedno. Historyk powinien być skażony prawdą, skażony dążeniem do prawdy. Historyk świadomie podający nieprawdę jest w istocie propagandystą. Niestety, zjawisko to obserwujemy również w dzisiejszych "demokratycznych czasach". Oczywiście nie tylko w Polsce, ale niech ona będzie podstawą naszej rozmowy, zgodnie z maksymą: "bliższa koszula ciału..." Dlaczego tak się dzieje? Otóż dlatego, iż ciągle - uwaga ta odnosi się przede wszystkim do "trzeciorzeczpospolitowych" historyków zajmujących się dziejami najnowszymi - historia przesiąknięta jest polityką. Podejrzewam nawet, że nadal pełni ona rolę nauki pomocniczej polityki, że, mówiąc wprost, zależna jest od bieżących interesów warstw rządzących. I to jest rzecz godna ubolewania, gdyż podobno żyjemy w wolnym Kraju. W jakiś sposób ma to związek z tą straszliwą socjalistyczno-postępową cenzurą (nazwijmy ją polityczną poprawnością), która zastąpiła po 1989 r. cenzurę realnego socjalizmu, komunizmu, marksizmu, czy jak go tam zwał. Po 1989 roku wielu historyków wpadło z "komunistycznego deszczu" pod "politycznie poprawną rynnę", ale to jest też cenzura. Inna sprawa, że przyszło im to z łatwością. Kłamali za "komuny", kłamią i teraz. To są ludzie o mentalności, nikogo nie obrażając, kelnera. Ja to nazywam dosadniej: " kundlizm". Oczywiście funkcjonują tylko dlatego, że po 1989 r. nie przeprowadzono zdrowej weryfikacji na wyższych uczelniach. A zresztą - gdzie ją tak naprawdę przeprowadzono?!

J. Telejko: Teraz wróćmy do historii dr Dariusza Ratajczaka, bo to też jest historia; był Pan znanym i lubianym wykładowcą na Uniwersytecie Opolskim. D. Ratajczak: ...byłem. Tak, byłem.
J. Telejko:...wybitnym naukowcem i znawcą Kresów Wschodnich, a obecnie pracuje Pan jako stróż nocny - dlaczego? D. Ratajczak: Z bardzo prostego powodu - w 1999 roku opublikowałem publicystyczną książeczkę pt. "Tematy niebezpieczne". W książce tej w jednym z podrozdziałów poruszyłem sprawę tzw. rewizjonizmu holokaustu, przytoczyłem tezy głoszone przez rewizjonistów holokaustu bez mojego komentarza autorskiego... i to się pewnym gremiom nie spodobało...
J. Telejko: Panie Dariuszu, kim są rewizjoniści holokaustu? D. Ratajczak: Rewizjoniści holokaustu są środowiskiem złożonym z naukowców , dziennikarzy, publicystów. Przede wszystkim to prawdziwie międzynarodowe grono uważa, że żydowski holokaust nie był wydarzeniem wyjątkowym w XX wieku, że ten straszliwy XX wiek, który na szczęście skończył się, dotykał także tragediami inne nacje, inne narody: a więc Polaków, Cyganów, Japończyków, Ormian, Rosjan, Ukraińców itd. Dlatego twierdzą, że właściwie żadna nacja, żaden naród nie ma monopolu na cierpienie, w tym ciężko doświadczony podczas ostatniej wojny naród żydowski. Tymczasem dzieje się tak, że niektóre środowiska żydowskie chcą wmówić światu, że holokaust był jakby osią martyrologiczną XX wieku. Co więcej, osią martyrologiczną historii całego świata. Oczywiście tą podstawową rewizjonistyczną tezę uzupełniają inne poglądy. Na przykład taki, że podczas II wojny światowej nie zginęło 6 mln Żydów, tylko mniej. Ta teza jest o tyle do obrony, że jeszcze 15 - 16 lat temu twierdzono, że w straszliwej mordowni hitlerowskiej w Auschwitz - Birkenau zginęło 4 - 4,5 mln ludzi. Dzisiaj oficjalnie władze Muzeum Oświęcimskiego twierdzą, że milion, milion sto... No więc mamy w tym jednym przypadku różnicę trzech milionów. To są rzeczy, które trzeba badać i sprawdzać. Na tym polega praca historyka. Tymczasem możni tego świata twierdzą, iż "prawdy uświęcone" dyskusji nie podlegają. Czy na tym polega wolność badań naukowych? Czy nie nazwiemy tego cenzurą? A ja po prostu mówię: dajcie spokój historykom, zapewnijcie historii autonomię. Dajcie jej żyć. Właśnie - dajcie jej żyć. Czy żądam zbyt wiele?
J. Telejko: Kogo dotknęła i obraziła Pana publikacja "Tematy niebezpieczne"? D. Ratajczak: Widzi Pan, to jest właśnie bardzo dziwne - chyba najmniej samych Żydów, dlatego, że głosów "anty-ratajczakowskich" w wydaniu środowisk ściśle żydowskich było stosunkowo mało i pojawiły się nieco później. Co więcej, chciałbym wymienić z nazwiska jednego polskiego Żyda, pana Jana Stopczyka- człowiek ten przeżył Auschwitz - który bardzo mocno mnie bronił. Wysłał nawet stosowny list na ręce opolskiej prokuratury z uwagą: "cenię Ratajczaka za odwagę, nie zamykajcie ust młodemu pokoleniu". Natomiast "centralą" walczącą z moją skromną osobą była forpoczta "postępu" w Polsce - "Gazeta Wyborcza", która całą sprawę nagłośniła i w ciągu 24 godzin ze znanego w Opolu i - tak jak Pan powiedział - lubianego wykładowcy stałem się banitą, czy ściganym infamusem. W ciągu kilkunastu godzin zostałem zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego, a potem, po neostalinowskim wewnętrznym śledztwie, wyrzucono mnie z uczelni. I oczywiście założono przeciwko mnie sprawę sądową, która ciągnęła się miesiącami.
J. Telejko: ...wiem, że się skończyła już ta sprawa. Jaki był werdykt sądu? D. Ratajczak: Sprawa zaczęła się w 1999 roku a zakończyła w 2001. Ostatecznie warunkowo umorzono ją ze względu na niską szkodliwość społeczną. Ja wprawdzie w sądzie cały czas tłumaczyłem, że przecież nie wyrażałem własnego zdania co do tez głoszonych przez rewizjonistów holokaustu, podkreślałem, że jedynie referowałem problem (a to wolno mi było robić), chciałem także powołać stosownych ekspertów w osobach pp. profesorów Rainy i Bendera, ale sąd pozostawał niewzruszony. Uznał, że sam jest władny określić, czy referowałem poglądy, czy też się z nimi zgadzałem. Widzi Pan, od samego początku sprawa była "szyta grubymi nićmi"... Nie miałem zbyt wielkich szans, bo proszę zdać sobie sprawę z jednej rzeczy : jednostka wobec systemu jest niczym, tak samo, jak błogo śpiący na ulicy człowiek wobec walca kierowanego przez szaleńca. Mogę powiedzieć tak: zachowałem twarz, walczyłem o nią, ale na wyrok uniewinniający w 100% oczywiście nie miałem szans. Raz jeszcze powtórzę: sprawa była od samego początku "kręcona z góry", szły dyrektywy z ministerstwa sprawiedliwości, że trzeba szybko "tego Ratajczaka załatwić". Jeżeli bowiem nie zrobimy tego teraz, za chwilę pojawią się następni, którzy zaczną drążyć "bardzo niebezpieczny temat" . Mój Boże, czegóż to "nasze elity" nie wypisywały w tamtych czasach o mnie. Wysyłano mnie do zakładów psychiatrycznych, twierdzono, że moja sprawa może wpłynąć na stosunki polsko-żydowskie. Istna paranoja, "dom wariatów". Taki to był cyrk i takie występujące w nim małpy. Doprawdy żyjemy w ciekawych czasach. I "ciekawi" ludzie nami rządzą.
J. Telejko: Panie Dariuszu, czy ukazały się już po Pana książce inne publikacje na ten temat, polskich autorów, czy naukowców ? D. Ratajczak: Nie. Owszem, były artykuły, a raczej stosowne fragmenty, opisujące mój przypadek, natomiast takie publikacje ukazały się wcześniej. Do roku 1999 publikował na ten temat pan Tomasz Gabiś w jego periodyku "Stańczyk", ale, jak mówię, do roku 1999, bo proszę pamiętać, że wtedy to wszedł w życie artykuł 55 Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej ,w którym jednoznacznie stwierdzono, iż tych rzeczy nie można pod groźbą kary więzienia poruszać. Po prostu nie można - i już. To oczywiście cenzura. Ja, jako historyk nie mogę się z tym zgodzić. Chociażby dlatego, że cenzura to grób dla historii. Jakież to upokorzenie dla historyka: ktoś decyduje za niego, czym ma się zajmować, wyznacza granice badań...
J. Telejko: Panie Doktorze, kilka słów o Pana rodzinnym domu, Pana karierze, pasjach? D. Ratajczak: Urodziłem się w Opolu w roku 1962, z tym, że jak większość mieszkańców tego miasta nie jestem autochtonem, czyli Ślązakiem. Ojciec pochodzi z Wielkopolski, ze Śremu, śp. moja mama z Chodorowa w byłym województwie lwowskim, czyli łączę w sobie tradycję wielkopolską z wpływami wschodnio-galicyjskimi, kresowymi. Pochodzę z patriotycznego domu; ojciec jest synem Powstańca Wielkopolskiego. Dziadek Michał uczestniczył również jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Kampanię zakończył w miejscowości Głębokie na Wileńszczyźnie. Natomiast w czasie I wojny światowej walczył pod kajzerem Wilhelmem. Brał udział w rzezi pod Verdun. Ja zawsze Bogu dziękuję, że pochodzę z normalnego polskiego domu nieskażonego jakimiś miazmatami lewicowości, marksizmu, czy innymi niemiłymi zdrowemu rozsądkowi rzeczami. To jest bardzo ważne, gdyż to kim jesteśmy w 80% zależy od wychowania rodzinnego. Może dlatego jestem przerażony tym, co się obecnie dzieje z młodym pokoleniem. Otóż młode pokolenie opuszcza rodzinny dom bez świadomości bycia Polakiem. W konsekwencji tak często otaczają nas dzisiaj ludzie, o których można tylko powiedzieć: "polskojęzyczny tłum". To jest przykre. Natomiast, jeśli chodzi o moje pasje... Historia jest moją pasją numer jeden, mam takie nawet szczególne hobby, a mianowicie dzieje klanów szkockich. Temat piękny, romantyczny i... bezpieczny. Poza tym lubię geografię polityczną oraz sport. Szczególnie piłkę nożną. Boleję, że w polskim futbolu na razie jest tak, jak jest. Ale to, co już przeżyłem, to przeżyłem. Myślę o mistrzostwach świata w piłce nożnej w 1974 i 1982 roku - tej radości nikt mi już nie odbierze.
J. Telejko: Jak Pan widzi swoją przyszłość naukową, Panie Doktorze? Sąd w zasadzie Pana uniewinnił, ale w opinii naukowców, historyków ciągle Pan jest oskarżany i "trędowaty". Jest Pan "persona non grata" na każdej wyższej uczelni. D. Ratajczak: Zgadza się. 20 października tego roku - czyli dosłownie za chwilę - kończy mi się okres karencji, bo zostałem zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego do 20 października 2003 roku. Już złożyłem stosowne aplikacje do różnych wyższych uczelni, tak państwowych, jak i prywatnych . Wszędzie odpowiedź jest jedna: nie! Oficjalnie brak miejsc, a nieoficjalnie, przy kawie, dowiaduję się: "Wie Pan, tak naprawdę, gdyby to od nas zależało, to dawno byśmy pana zatrudnili, ale nie chcemy mieć kłopotów". I to jest mocno podejrzane... co innego ludzie mówią prywatnie, a co innego oficjalnie. Kłopoty z odwagą cywilną, ot co! Ale faktem jest, że nie ma większych szans na zatrudnienie w instytucie naukowym, na uniwersytecie. Jestem realistą. Inna rzecz, że poglądów nie zmieniłem, do Canossy nie pójdę. A tego zapewne wymagałaby łaskawa zgoda na zatrudnienie mnie w instytucji związanej z wyuczonym przeze mnie zawodem.
J. Telejko: Porozmawiajmy teraz o naszej rzeczywistości. Sytuacja, która jest obecnie w Polsce przypomina troszeczkę sytuację tuż po "rewolucji" - rząd swoje, społeczeństwo swoje i ta przepaść między rządem a społeczeństwem pogłębia się. Mnoży się korupcja, afery. Jak Pan, jako historyk, ocenia obecną sytuację w Polsce? Czy nastąpi jakiś przełom i społeczeństwo dokona dobrego wyboru?
D. Ratajczak: Myślę, że ten przełom w końcu nastąpi. W historii Polski od co najmniej 200 lat mamy kłopoty z elitami politycznymi zaczynając od epoki saskiej, a kończąc na SLD. To musi się kiedyś skończyć . Ludzie wielkie nadzieje wiązali z AWS-em, ale jak Pan doskonale pamięta "nasi" zdradzili, stali się "onymi". Wielkie nadzieje wiązano z SLD - znowu zdradzono naiwną masę. Społeczeństwo musi wreszcie jasno określić, czego i kogo chce. Musimy w końcu wybrać narodowe polskie elity - takie elity, które nas nigdy nie zawiodą. Ludzie nie są tacy głupi, jak się niektórym przedstawicielom elit politycznych wydaje. Jeżeli Polacy głosowali np. za Unią Europejską (ponad 70 %) i dzisiaj dowiadują się, że warunki naszej akcesji są fatalne, to po raz kolejny przekonują się, że pewni ludzie po prostu kłamią, więcej - kłamstwo jest organiczną cechą ich osobowości. Zatem jest wielka potrzeba, aby Polacy uświadomili sobie, że są w tym narodzie naprawdę ludzie porządni, którzy mogą tworzyć narodowe elity. Trzeba tylko tych ludzi odnaleźć, trzeba tych ludzi zgrupować i trzeba na nich zagłosować. Taki jest m.in. cel działalności Stowarzyszenia Forum Polskie, którego mam zaszczyt być członkiem.
J. Telejko: Czy społeczeństwo polskie pójdzie jeszcze do wyborów? D. Ratajczak: Myślę, że tak - i do wyborów parlamentarnych w Polsce i do tych europejskich. Będzie głosowało chyba po raz pierwszy na ludzi, którzy dadzą temu społeczeństwu gwarancje, że o losach Polski będą decydować Polacy, to jest środowiska nie tylko mówiące, ale przede wszystkim czujące po polsku. Stoimy u progu walki o wszystko... o być albo nie być naszej Ojczyzny. Na szczęście coraz więcej Polaków zaczyna zdawać sobie z tego sprawę.
J. Telejko: Czy ta Europa, do której wchodzimy; w której będziemy uczestniczyć, nie chce nas "zakwalifikować" jako obywateli drugiej kategorii? D. Ratajczak: Drugiej albo nawet i trzeciej kategorii, Panie Redaktorze. Co więcej, Unia Europejska jest unią ponadnarodową, jest próbą stworzenia jakiegoś mega-europejskiego państwa. Ludzie kierujący Unią Europejską w ogóle nie myślą w kategoriach narodowych. Ich ideałem jest beznarodowe społeczeństwo manipulowane przez "jaśnie oświecone kręgi" polityczno-ekonomicznych "macherów". UE jest próbą realizacji starego masońskiego marzenia o "superpaństwie". W takim układzie nie mówmy, że będzie się rozwijała polska kultura narodowa i że pozostaniemy Polakami. Unia Europejska w jej obecnym kształcie jest śmiertelnym wrogiem idei państwa narodowego, względnie skrytą pod uniwersalnymi hasłami formą realizacji starych państwowo-narodowych celów Niemiec. I tak źle, i tak niedobrze. Dlatego naszą powinnością jest albo przekształcić ją w luźną konfederację państw narodowych, albo, jeżeli okaże się to niewykonalne, z tej Unii wystąpić z wielkim hukiem.
J. Telejko: Pana plany naukowe i autorskie - co Pan zamierza w najbliższym czasie opublikować? Może jakieś "tematy niebezpieczne"? D. Ratajczak: W jakiś sposób tak. Tu jedna uwaga: historyk co rusz napotyka na tematy nie opracowane - nierzadko "niebezpieczne". To nie jest tak, że Ratajczak znajduje "tematy niebezpieczne". One po prostu są, one człowieka otaczają, a lata komunizmu, i nawet lata III Rzeczypospolitej, którą ja nazywam "PRL-em Bis", spowodowały, że tych tematów jest coraz więcej. Powracając do Pana pytania... Zamierzam w najbliższym czasie wydać książkę poświęconą represjom komunistycznym czy stalinowskim na Opolszczyźnie, czyli w moim regionie, w latach 1945-55. Właściwie tekst już jest gotowy - 600 stron - i prawdopodobnie będę musiał go trochę skrócić, bo jak Pan doskonale wie współczesne oficyny nie chcą wydawać takich opasłych tomów. Teraz obowiązuje inna moda: krótko i na temat. Ale książka, od razu mówię, będzie bardzo ciekawa.
J. Telejko: Panie Doktorze, na Opolszczyźnie dużo ostatnio się mówi o mniejszości narodowej, o tworzeniu odrębnego państwa śląskiego - w zasadzie tworzy się taki mit, że Śląsk chce się oderwać od Polski. Dlatego ci, którzy przyszli na Śląsk tak, jak Pana rodzice ze Lwowa, zaczynają się tego Śląska bać. D. Ratajczak: Tak, zaczynają się bać i mają powody, żeby się bać. Nie załatwiono kwestii własnościowych. To tykająca bomba zegarowa w obliczu wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Proszę pamiętać, że prawo unijne będzie miało większą wagę od polskiego, czyli krajowego. Niemcy bezwzględnie wykorzystają tą sytuację, upomną się "o swoje". To jest poważne państwo, oni wiedzą, co robią... Jeżeli ktoś myśli, że zachodni sąsiedzi Polski zapomnieli o byłych ziemiach niemieckich na wschód od Odry - żyje w krainie latających niedźwiedzi. Jeśli chodzi o Śląsk i Ślązaków... Zawsze uważałem, że Śląsk jest polski - to jest rzecz bezdyskusyjna. Nie ma Polski bez Śląska. Polska bez Śląska jest krajem nawet już nie drugorzędnym, ale czwartorzędnym. Nie ma oczywiście czegoś takiego, jak "narodowość śląska" - jest to wymysł kilku spryciarzy zgrupowanych wokół pana Gorzelika i to jest oczywiście typowa, w istocie proniemiecka dywersja. Ci faceci napisali już nawet książkę o historii "narodu śląskiego". Zachodzę w głowę, jak można napisać książkę o czymś, czego nigdy nie było?! Na Opolszczyźnie istnieje mniejszość niemiecka - ja nie odbieram tym ludziom prawa do tego aby czuli się Niemcami, ale trzeba znać pewne proporcje... Nie można na przykład twierdzić, że Ślązacy są etniczną częścią narodu niemieckiego, a Śląsk polsko-niemieckim "landem". Zresztą zdecydowaną większość mieszkańców Opolszczyzny stanowią Polacy. Żyją wśród nas również Ślązacy o polskiej orientacji narodowej. Tych ludzi spotkała wielka niesprawiedliwość. Po 1945 r. byli prześladowani przez komunistów, wielu z nich wyjechało do Niemiec, ale ja do dnia dzisiejszego znam polsko-śląskie rodziny mieszkające pod Opolem, które dumne są z tego, że ich dziadkowie, czy pradziadowie walczyli w Powstaniu Śląskim po stronie polskiej. Oczywiście wielu opolskim Ślązakom zamącili w głowie liderzy niemieckiej mniejszości w rodzaju Heinricha Krolla. To są niebezpieczni ludzie, wilki w owczej skórze. Mają pieniądze, cieszą się poparciem ze strony bogatego "Vaterlandu" Jest to potencjalnie piąta kolumna. Na szczęście zauważam, że szeregi mniejszości niemieckiej na Opolszczyźnie rzedną. Chyba jest szansa, aby ponownie przyciągnąć śląskie masy do polskości. Trzeba to robić delikatnie szanując śląskie odrębności regionalne, śląską gwarę (naprawdę urokliwą), zwyczaje itd. Jedno jest wszak pewne: nie ma Polski bez Śląska. Generał de Gaulle miał rację. Najbardziej polskim z polskich miast jest... Zabrze! Dodam: i Opole... i Opole, historyczna stolica polskiego Górnego Śląska!
J. Telejko: Z "niepokornym" doktorem Dariuszem Ratajczakiem, historykiem, człowiekiem, który napisał książkę, która "poruszyła" całą Polskę, a obecnie jest nocnym stróżem, rozmawiałem dzisiaj w Radiu Rodzina. Serdecznie dziękuje za przybycie do studia i za rozmowę. D. Ratajczak: Dziękuję. Szczęść Boże.

Nazistowskie zbrodniarki wojenne: Jak stały się bestiami? Z młodych, pełnych wdzięku 20-letnich kobiet, zamieniały się w bestie. Prawie wszystkie były niewykształconymi, prostymi dziewczętami. Wybierały pracę w obozach koncentracyjnych, bo była lepiej płatna i zapewniała szybki awans. Angażowały się w swoje obowiązki, zyskując wśród zastraszanych więźniów przydomki takie jak "kobyła z Majdanka", "krwawa Brygida", "kobieta z psami" czy "suka z Buchenwaldu". Biły do krwi, szczuły psami, tratowały na śmierć, zabijały z zimną krwią. Gdy czyta się historie tych kobiet, można odnieść wrażenie, że charakter pracy, do której tak chętnie się zgłaszały, odgrywał rolę drugoplanową. Na pierwszym miejscu były wysokie zarobki. Być może ochotniczki nie zdawały sobie sprawy z tego, że oto przekwalifikowują się na kata. Ale nawet jeśli początkowo tak było, szybko, bez żadnych skrupułów, potrafiły wtopić się w obozową machinę zbrodni.

Irma Grese - "piękna bestia" Miała wykonany ze stali i plecionego celofanu, wysadzany perłami pejcz. W polowaniu na więźniów towarzyszyły jej tresowane i wygłodzone psy. "Miała niebieskie duże oczy, ciemne brwi, ładnie zarysowane w łuk, rzęsy ciemne, długie, cerę bardzo ładną, jasną, pięknie osadzoną szyję. Głos miły, niski, nogi śliczne, stopy drobne" - zeznała Stanisława Rachwałowa, więzień obozu Auschwitz-Birkenau nr 26281. Katowała ofiary bez opamiętania. Była jedną z najokrutniejszych strażniczek. Lesbijka. Lubiła młode, ładne dziewczęta. Szczególnie Polki. Praca w mleczarni, sklepie i sanatorium dla żołnierzy SS - tak zaczęła się kariera 14-letniej wówczas Irmy Grese, która po śmierci matki opuściła dom i zaczęła żyć na własny rachunek. Nie udało jej się zdobyć wykształcenia, nie zdała egzaminu dla pielęgniarek. Gdy skończyła 18 lat otrzymała skierowanie z urzędu pracy na szkolenie dla strażniczek obozu w Ravensbrück. Ten egzamin udało jej się zdać. Sama poprosiła o pracę w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. Najpierw na stanowisku telefonistki, później nadzorczyni karnej kompanii kobiecej, by wreszcie zdobyć wymarzony awans na SS-Oberaufseherin (zastępczyni głównej nadzorczyni obozu kobiecego w Brzezince). Towarzyszyła Josefowi Mengele w przeprowadzanych w obozie selekcjach. W obozie była nazywana "piękną bestią". Miała romans z Josefem Kramerem i Marią Mandl. Utrzymywała intymne stosunki z więźniarkami i więźniami. Podobno w jej mieszkaniu znaleziono abażury wykonane ze skóry trzech więźniarek.

Podczas procesu zeznała, że biła nagich Żydów idących do komór. Tych, którzy próbowali uciekać. Podobno nie wiedziała, dokąd idą, a jej zadaniem było jedynie pilnowanie porządku. "Szybciej, miejmy to już za sobą" - powiedziała do kata, który miał ją powiesić. Taką decyzję podjął sąd podczas procesu Bergen-Belsen. Nie przyznała się wtedy do winy. Chowano ją dwa razy - na cmentarzu więziennym i na cmentarzu miejskim. Później zlikwidowano jej grób, ponieważ interesowało się nim za dużo neonazistów. Kat Pierrepoint w swojej biografii opisuje, co wydarzyło się przed egzekucją. "Irma Grese wyszła z celi i szła w naszym kierunku, cały czas się śmiejąc. Wydawała się tak sympatyczną osobą, że każdy chciałby ją poznać. Odpowiedziała na pytania O'Neila, ale kiedy zapytał ją o wiek zamyśliła się i uśmiechnęła. Zorientowałem się, że obydwoje się do niej uśmiechamy. Pytanie o wiek zawsze wprawia kobiety w zakłopotanie. W końcu powiedziała, że 21. Odpowiedź była poprawna. O'Neil poprosił ją, żeby weszła na wagę". W brytyjskich więzieniach za ważenie skazanych przed egzekucją odpowiadają sanitariusze i strażnicy więzienni. Tym razem musiał to zrobić Pierrepoint i O'Neil.

Ilse Koch - "suka z Buchenwaldu" Wybierała więźniów z nietuzinkowymi tatuażami, a następnie nakazywała wykonywanie ze zdobionych w ten sposób fragmentów skóry galanterii: eleganckich rękawiczek, oryginalnych torebek i ozdobnych abażurów. Nazywano ją "suką (lub wiedźmą) z Buchenwaldu", "Ilsą-Abażur". Wiodła sielankowe życie u boku swojego męża - oficera SS Karla Kocha, z którym mieszkała w obozie KZ Buchenwald. Wieczerzali przy stole zdobionym spreparowanymi czaszkami ludzkimi. Tam, w obozie, urodziły się ich dzieci: Artwin, Gisela i Gudrun. Najmłodsze dziecko zmarło po trzech miesiącach na skutek nieprawidłowego odżywiania. Sielanka nie trwała długo. Żona miała romans z naczelnym obozowym lekarzem - Waldemarem Hovenem, a później z Hermannem Florstedtem. W 1941 roku przydzielono jej zaszczytną funkcję SS-Oberaufseherin - głównej nadzorczyni obozu kobiecego. W okrutny sposób torturowała więźniów. Zmuszała ich między innymi do gwałtów na współwięźniarkach. Dwa lata później małżeństwo Kochów wpadło w ręce SS. Zarzut: korupcja i potrójne morderstwo. Nie było dowodów na to, że Ilse pomagała w defraudacji kosztowności należących do więźniów. Wyszła z tego cało, mąż zapłacił życiem. Na dożywocie została skazana dopiero w 1947 roku w procesie buchenwaldzkim w Dachau. Okazało się jednak, że w więzieniu zaszła w ciążę, dzięki której skrócono jej dożywocie do 4 lat. Synowi nigdy nie pozwolono zobaczyć matki. W 1949 roku - dzięki licznym protestom - została oskarżona o morderstwa i znęcanie się nad więźniami. Nie udowodniono jej wyrobu galanterii z ludzkiej skóry. W 1951 roku została ponownie skazana na dożywocie. Cały czas odwoływała się od wyroku. Bezskutecznie. Wyręczyła wymiar sprawiedliwości i powiesiła się w swojej celi na prześcieradle w 1967 roku.

Hermine Braunsteiner - kobyła z Majdanka Po ukończeniu szkoły wyemigrowała w celach zarobkowych do Holandii i Anglii. Po powrocie do Niemiec nie udało jej się dostać do szkoły pielęgniarskiej, więc została skierowana do fabryki amunicji w Berlinie. Zarabiała mało i to skłoniło ją do zgłoszenia się na stanowisko SS-Aufseherin (nadzorczyni) do obozu Ravensbrück. Pracę dostała w 1939 roku, a później nastąpił szybki awans. Już dwa lata później kierowała magazynem z odzieżą. Gdy w 1942 roku przeniesiono ją do obozu w Majdanku, ujawniły się jej sadystyczne skłonności. Nazywana przez więźniarki "kobyłą" lub "tratującą klaczą", zadeptała na śmierć wiele kobiet. Budziła przerażenie wśród więźniów. W Majdanku awansowała ze stanowiska kierowniczki kancelarii obozu i asystentki SS-Lagerführerin na raportową (Raportführerin), a później zastępczynię starszej nadzorczyni. Za zaangażowanie w pracę otrzymała Wojenny Krzyż Zasługi Drugiej Klasy. Gdy zlikwidowano obóz na Majdanku wróciła do Ravensbrück - na stanowisko kierowniczki podobozu w Genthin. W maju 1945 roku uciekła przed nadciągającą Armią Czerwoną do Austrii. Rok później aresztowano ją i po dwóch latach internowania skazano na trzy lata więzienia o zaostrzonym rygorze. Ale z więzienia wyszła po roku, ponieważ zaliczono jej dwa lata aresztu tymczasowego. Minęło osiem lat i wyjechała do USA z amerykańskim żołnierzem, swoim przyszłym mężem. Nigdy nie opowiadała mu o pracy w obozach. Żyła spokojnie w Nowym Jorku. Zdobyła obywatelstwo w 1963 roku, ale rok później wyśledził ją Szymon Wiesenthal. Dopiero w 1971 roku udało się odebrać jej obywatelstwo USA. Została bezpaństwowcem. Dwa lata później została aresztowana, a amerykańskie władze wydały ją Republice Federalnej Niemiec. Gdy w czasie trzeciego procesu załogi Majdanka oskarżano ją o współudział w morderstwie 1181 osób i pomoc przy mordowaniu 705 osób, nie wykazała skruchy. Tłumaczyła się, że była jedynie "małym trybem w gigantycznej machinie". Plotka głosi, że w czasie procesu rozwiązywała krzyżówkę.

W 1976 roku wyszła z więzienia za kaucją, ale dwa lata później ponownie tam wróciła, ponieważ zastraszała świadka. Nie przyznała się do winy, mówiąc: "Nie zabiłam żadnego człowieka". Sąd stwierdził inaczej. Dostała dożywocie za współudział w zamordowaniu 1000 więźniów, selekcję i zamordowanie 80 więźniów, pomoc w zamordowaniu 102 osób i Akcję Dzieci ( Kinderaktion - przebywanie dzieci w obozie miało charakter czasowy; między majem a sierpniem 1943 r. zorganizowano trzy akcje mordowania dzieci w komorach gazowych). Sąd uznał jej winę jedynie w trzech z dziewięciu przypadków. Na udowodnienie pozostałych zabrakło dowodów. Nie udało się doprowadzić kary do końca. Skazana zachorowała na cukrzycę, która dała jej wolność. Zmarła dopiero w 1999 roku. Przypuszczano, że Braunsteiner mogła być była pierwowzorem bohaterki powieści Bernharda Schlinka "Lektor", na podstawie której nakręcono później film z Kate Winslet w roli byłej nazistowskiej strażniczki. Autor stanowczo zaprzeczył, jakoby postać Hanny wzorowana była na osobie nadzorczyni z Majdanka.

Johanna Bormann - "kobieta z psami" Sama zgłosiła się do SS. Skusiły ją wyższe zarobki. "Karierę" kata zaczęła od Lichtenburga w Saksonii, pod skrzydłami Oberaufseherin Jane Bernigau. Później na trzy lata trafiła do obozu kobiecego w Ravensbrück, a w marcu 1942 roku do Auschwitz I. Wszędzie, gdzie szła, towarzyszyły jej psy. Stąd przydomek "kobieta z psami". Szczuła nimi więźniów. Po ośmiu miesiącach awansowała na stanowisko nadzorczyni w obozie zagłady Birkenau. Tam swoje umiejętności rozwijała pod czujnym okiem trzech żelaznych dam: Margot Drechsel, Marii Mandel i Irmy Grese. Później trafiła jeszcze do podobozu Hindenburg, Ravensbrück i obozu Bergen-Belsen. Tam została pojmana przez Brytyjczyków. Za zbrodnie spotkała ja zasłużona kara. Powiesił ją 13 grudnia 1945 roku brytyjski kat - Albert Pierrepoint, który tego samego dnia miał zakładał jeszcze pętle na szyjach Irmy Grese i Elisabeth Volkenrath.

Gerda Ganzer - bezwzględna "położna" Jej historia zaczyna się jakby od końca. Najpierw sama zostaje uwięziona w żeńskim obozie Ravensbrück. Ratuje ją zawód pielęgniarki, dzięki któremu zostaje mianowana więźniarką funkcyjną. Była także główną asystentką zbrodniczego lekarza - Rolfa Rosenthala. I jego kochanką. Wspólnie eksperymentowali na więźniarkach obozu. Także niemowlęta trafiały w jej ręce. Wszystkie dusiła. Brytyjski Trybunał Wojskowy w Hamburgu skazał ją w 1948 roku (czwarty proces załogi Ravensbrück) na karę śmierci. Później - jak to było w przypadku wielu zbrodniarek - karę zamieniono na dożywocie. A dożywocie trwało do 1955 roku, kiedy po siedmiu latach opuściła więzienie.

Ruth Elfriede Hildner - postrach więźniarek Po szkoleniu w 1944 roku, które przeszła w obozie Ravensbrück, trafiła jako Aufseherin do obozu Dachau. W swojej "karierze" zaliczyła podobozy Munich Agfa Camera-Werke, Hennigsdorf, Wittenberg i Haselhorst. W tym samym roku trafiła jeszcze do podobozu Flossenbürga w Helmbrechts, gdzie budziła przerażenie wśród więźniarek. Słynęła z nieludzkiego maltretowania kobiet. Skatowała na śmierć kilka więźniarek podczas marszu śmierci do Flossenbürga w Zwodau (Czechosłowacja). Podczas ewakuacji obozu, którą zarządzono w związku ze zbliżaniem się wojsk amerykańskich, udało jej się uciec - razem z innymi strażniczkami wmieszała się w tłum. W 1947 roku została złapana i skazana przez sąd w Pradze na karę śmierci. Wyrok wykonano.

Hildegard Martha Lächert - "krwawa Brygida" Zawód: pielęgniarka. Po przeszkoleniu, w wieku 21 lat, rozpoczęła swoją "karierę" obozową. Najpierw Ravensbrück, później Majdanek, Płaszów i Auschwitz-Birkenau. Ale to na Majdanku budziła grozę wśród więźniów. Biła do momentu, aż zobaczyła, że leje się krew. Stąd przydomek "krwawa Brygida". Szczuła psami bezbronne osoby, wybierała najsłabszych do komór gazowych. W Auschwitz także nie oszczędzała więźniów, choć wszystko zależało od jej humoru. Podobno bywała normalną strażniczką. O ile da się w tym kontekście użyć takiego słowa. W Pierwszym Procesie Oświęcimskim została skazana tylko na 15 lat. Trybunał wziął pod uwagę działalność w Auschwitz. A to na Majdanku popełniła najwięcej zbrodni. Odsiedziała tylko 10 lat. W 1975 r. ponownie stanęła przed sądem. Tym razem w Düsseldorfie. Na procesie zbrodniarzy z Majdanka. Dostała 12 lat.

Therese Brandl - specjalistka od selekcji Zawód: kelnerka. Przekwalifikowana na kata. Jest rok 1940. Szkolenie w obozie Ravensbrück pod czujnym okiem Marii Mandel. Niedługo potem pozycja Rapportaufseherin. Zakres obowiązków: liczenie kobiet w czasie raportu i rozdzielanie kar. Później szybki awans. W Auschwitz SS-Aufseherin w Bekleidungskammer i SS-Rapportführerin. W październiku 1942 roku przeniesiono ją do nowego obozu KZ Auschwitz II - Birkenau. Oddelegowano tam również Marię Mandel. I znowu awans - na stanowisko Erstaufseherin. Awans "zasłużony". Zauważono jej "oddanie się" pracy. Maltretowała podległe więźniarki i brała udział w selekcjach do komór gazowych. Za swoje "osiągnięcia" została odznaczona przez niemieckie władze krzyżem zasługi wojennej (Kriegsverdienstmedaille). Kariera została nagle przerwana. W jednym z podobozów Dachau, do którego trafiła wraz z Marią Mandel, została zdegradowana do funkcji SS-Aufseherin. Nie wiadomo, z jakiego powodu. Pod koniec kwietnia w 1945 roku uciekła, ale w sierpniu trafiła w ręce Amerykanów. Przesłuchanie w obozie internowania, a później proces w Polsce. Na ławie oskarżonych w Pierwszym Procesie Oświęcimskim zasiadła obok swojej wieloletniej przełożonej - Marii Mandel, a także Alice Orlowski, Luise Helene Elisabeth Danz i Hildegard Lächert. W więzieniu spotkała swoją ofiarę z obozu w Auschwitz - Stanisławę Rachwałową, która siedziała w sąsiedniej celi za powojenną działalność opozycyjną. Oprawca i ofiara musiały korzystać z jednej łazienki. Za nieludzkie traktowanie więźniarek i przeprowadzanie selekcji Brandl została w grudniu 1947 roku skazana na karę śmierci. Therese Brandl stracono razem z Marią Mandel w styczniu 1948 roku. Ciała 21 skazanych zostały przekazane Instytutowi Anatomii Uniwersytetu w Krakowie jako materiał poglądowy.

Else Lieschen Frida Ehrich - Cruella z Majdanka Najpierw pracowała w rzeźni. W 1940 r. zgłosiła się na ochotnika do KZ Ravensbrück. Na stanowisko SS-Aufseherin, potem SS-Rapportführerin. W 1942 r. została przeniesiona do Majdanka, gdzie z funkcji SS-Aufseherin awansowała na SS-Oberaufseherin. Kilkadziesiąt zamordowanych kobiet i dzieci. To wynik pracy najokrutniejszej nadzorczyni Majdanka, która była obecna przy wszystkich selekcjach do komór gazowych i egzekucjach. W maltretowaniu więźniarek i ich dzieci pomagała jej Hermine Braunsteiner.Później "pracowała" jeszcze w KZ Kraków-Płaszów i KZ Neuengamme. Po wojnie trafiła do jednej celi z Marią Mandel w obozie dla przestępców wojennych w Dachau. Wydano ją władzom polskim. W 1948 r. została skazana na karę śmierci. Prosiła Bolesława Bieruta - ówczesnego prezydenta Polski - o ułaskawienie. Argumentowała, że ma małego syna. Bierut odrzucił prośbę.

Erika Flocken - pani doktor śmierć Jedna z niewielu wykształconych zbrodniarek nazistowskich - doktor medycyny. W latach 1944-45 pełniła funkcję naczelnej lekarki obozowej podobozu Mühldorf (część Dachau). Zakazała podawania leków więźniom. Do obozowych szpitali dopuszczała tylko niektórych chorych. Te zaległości nadrabiała selekcją więźniów. Wskazywała tych, którzy później byli zagazowywani w Auschwitz-Birkenau. Za wojenne zbrodnie i zbrodnie przeciw ludzkości amerykański Trybunał Wojskowy w Dachau skazał ją na śmierć przez powieszenie. W akcie łaski karę tę zamieniono na dożywocie. A w drugim "akcie łaski" została wypuszczona z więzienia w 1957 roku.

Elisabeth Lupka - sadystka z biczem Po dość nieudanym rozdziale w życiu prywatnym, który zakończył się rozwodem, pracowała w berlińskiej fabryce samolotów. W 1942 r. zgłosiła się na szkolenie do obozu Ravensbrück. Dostała tam posadę SS-Aufseherin. Rok później przeniesiono ją do Auschwitz-Birkenau, dokładnie do Brzezinki. Słynęła z okrucieństwa. Maltretowała więźniarki biczem. Często brała udział w selekcjach do komór gazowych. Była strażniczką podczas marszu śmierci do Wodzisławia Śląskiego. Później wróciła do Ravensbrück, gdzie mogła dać upust swoim sadystycznym upodobaniom. W czerwcu 1945 r. została aresztowana i przekazana władzom polskim. Po długim śledztwie, w 1948 r., rozpoczął się jej proces przed krakowskim sądem. Za swoje zbrodnie została skazana na karę śmieci. Powieszono ją w więzieniu przy ul. Montelupich. A ciało dostał Uniwersytet Jagielloński dla celów naukowych.

Herta Oberheuser - pani od aborcji Należała do grupy nielicznych wykształconych strażniczek obozowych. Studiowała medycynę w Bonn i Düsseldorfie. Po zdaniu egzaminów końcowych pracowała w Instytucie Fizjologii w Bonn, a później Klinice Dermatologicznej w Dusseldorfie. Ze względu na chorobę ojca, musiała poszukać lepiej płatnej pracy. SS szukało wtedy lekarki do obozu koło Berlina. Skierowano ją do Ravensbrück na stanowisko lekarza obozowego. Tam w brutalny sposób eksperymentowała na więźniarkach. Razem z lekarzami: Walterem Sonntagiem, Gerhardem Schiedlauskym, Karlem Gebhardtem. Na wyczerpanych kobietach badano funkcje życiowe w ekstremalnych warunkach. Zadawano im rany różnymi przedmiotami. Wprowadzano do ran szkło, drzazgi i inne ciała obce. Dawano dożylne zastrzyki z benzyny. Wywoływano przymusowe poronienia w ósmym miesiącu ciąży. Praktykowano też aborcję przez bicie. Oberheuser broniła się później przed sądem, że udział więźniów eksperymentach dawał im szansę na przeżycie obozu. "Jako kobieta zrobiłam wszystko, co mogłam w mym trudnym położeniu" - zeznała. Przez ostatnie dwa lata wojny pracowała w sanatorium SS jako asystentka. W pierwszym procesie norymberskim, w 1947 r., została skazana na 20 lat pozbawienia wolności. Trzy lata później karę zmniejszono o połowę, a rok później wypuszczono ją na wolność za "dobre sprawowanie". Wtedy rozpoczęła pracę jako pediatra w Stocksee i lekarz w katolickim sanatorium w Plön. Ale została rozpoznana przez byłe więźniarki z Ravensbrück. Po tej aferze straciła pracę w sanatorium i rozpoczęto starania o pozbawienie jej prawa do wykonywania zawodu. Straciła je dopiero pod koniec 1960 roku. Zmarła w 1978 roku.

Ewa Paradies - królowa śniegu W 1944 r. trafiła do obozu koncentracyjnego SK-III Stutthof jako strażniczka. Później do podobozu Bromberg-Ost i od stycznia 1945 do SK-III Stutthof. Polewała zimną wodą rozebrane do naga kobiety, które musiały stać na śniegu przy bardzo niskich temperaturach. Zamordowała wielu więźniów podczas ewakuacji do Lauenburga. Po wojnie trafiła jej się ciepła posada na poczcie. Ale niedługo potem została aresztowana i w 1946 roku skazana na śmierć. Została publicznie powieszona.

Erna Wallisch - zbrodnia z happy Endem Zmarła niedawno, w 2008 r. Od 1941 r. pracowała jako strażniczka w obozach Ravensbrück i Majdanku. Więźniarki określiły ją jako jedną z najbardziej sadystycznych strażniczek. A mimo to po zakończeniu wojny spokojnie wyprowadziła się do Wiednia. Była objęta programem pomocy dla nazistowskich przestępców. Dzięki legalnej niemieckiej organizacji Cicha Pomoc. Gdyby nie śledztwo Centrum Szymona Wiesenthala, jej przeszłość zostałaby zapewne zapomniana. Dopiero w 1973 roku sprawa Wallish trafiła do austriackiej prokuratury. Ta jednak umorzyła postępowanie, ponieważ zbrodnie nazistowskie objęto przedawnieniem, a dowodów morderstw nie znaleziono. Po 33 latach sprawa wróciła na wokandę. Tym razem w Polsce. Te działania zmusiły austriacką prokuraturę do wszczęcia kolejnego śledztwa. Wallish wyprzedziła wymiar sprawiedliwości. Zmarła w 2008 roku, przerywając tym samym opieszałe działania austriackiej prokuratury. Wallish nie jest ostatnim nazwiskiem na liście nazistowskich zbrodniarek wojennych. Za nią jest jeszcze sznur kobiet. Z "uboższymi" życiorysami, mniej makabrycznymi detalami i niższymi wyrokami. I nie wynika to z tego, że były bardziej ludzkie wobec więźniów. Wiele z nich ma również na koncie morderstwa. Erice Bergmann (strażniczce z Ravensbrück i Flossenbürg) udowodniono zabicie sześciu osób. Wyszła na wolność w 1991 roku. Ilse Forster (KZ Bergen-Belsen) miała w swoim dorobku "jedynie" bicie, maltretowanie i poniżanie więźniów. Krótko należała do SS, więc za zbrodnie popełnione w obozie dostała tylko 10 lat. Wyszła z więzienia przed terminem. Jej dalsze losy są nieznane. Margarete Mewes mieszkała w domku nad jeziorem. Z widokiem na obóz koncentracyjny Ravensbrück. Tam znalazła pracę. Na noc wracała do domu. Za maltretowanie więźniarek została skazana na 10 lat. Wyszła już po 5 latach. Ida Schreiter jest jedną ze strażniczek, na temat której zachowało się niewiele informacji. Wiadomo, że za zbrodnie popełnione w obozie kobiecym w Ravensbrück została skazana na karę śmierci. Powieszono ją w 1948 roku. Eugenia von Skene trafiła do obozu Ravensbrück jako więźniarka. Za rzekome szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii. Potem została wybrana na kapo. Nadużywała swojej władzy w brutalny sposób. Po wojnie została skazana na 10 lat więzienia. Wyszła na wolność w 1951 roku. Elisabeth Volkenrath pracowała w obozach Auschwitz-Birkenau i Bergen-Belsen. Biła i poniżała więźniów, uczestniczyła w selekcjach. Nadzorowała egzekucje. Za popełnione zbrodnie została skazana na śmierć. Została powieszona w tym samym dniu co Johanna Bormann i Irma Gresa. 20 historii kobiet, które dla lepszych zarobków, wysłały swoje sumienia do komór gazowych. Razem z tysiącami więźniów obozów koncentracyjnych. Ewelina Karpińska-Morek

15 czerwca 2010 Prawo Równej Wolności… Trwa budowa „Drugiej Norwegii”. Takiego określenia użył pan Jarosław Kaczyński w niedzielnej debacie telewizji państwowej, gdzie pogadali sobie starzy przyjaciele zza Okrągłego Stołu. Obaj, zarówno Bronisław Komorowski jak i Jarosław Kaczyński kiedyś związani byli z Komitetem Obrony Robotników, o którym to Komitecie  prymas  Stefan Wyszyński mawiał:” Strzeżcie się KOR-u”(???) Współcześnie można powiedzieć, że należy się strzec władzy, która  udaje  Greków,  przynoszących  obiecujące dary.. Obywatel Gierek zbudował „Drugą Polskę”,  obywatel Lech Wałęsa zbudował „ Drugą Japonię”, obywatel Donald Tusk ”Drugą Irlandię”, a obywatel Jarosław Kaczyński marzy o „ Drugiej Norwegii”. Jak na razie mieliśmy :” Drugą Wenecję”, a być może wkrótce będziemy mieli Drugą Grecję, jak sprawy będą postępować w kierunku- jak do tej pory. Rośnie przedterminowe zadłużenie naszych rodaków. Obecnie wynosi ono ponad 19 mld złotych, co oznacza wzrost zadłużenia o 2,3 mld niż przed trzema miesiącami. W ciągu roku zadłużenie przeterminowane- czyli takie którego termin spłaty minął co najmniej dwa miesiące wcześniej- wzrosło o 9,2 mld złotych. O tym wszystkim poinformowało biuro informacji gospodarczej InfoMonitor. Jak to powiedział swojego czasu  pierwszy obywatel Lech Wałęsa:” A jak się nie wie co się buduje, to nawet szałasu nie można rozbierać, bo deszcz na głowę będzie padał”(???)  Konia z rzędem temu obywatelowi, który rozszyfruje  co    obywatel Lech Wałęsa miał na myśli. „To są ostatnie godziny  naszych pięciu minut” – dodawał pierwszy  obywatel  Lech Wałęsa. Być może są to ostatnie miesiące naszych dwudziestu lat tzw. III Rzeczpospolitej, bo IV Rzeczpospolita została odwołana, której zresztą nigdy nie było, a pojawiała się w poprzedniej  i demokratycznej kampanii wyborczej. Tym bardziej, że jak wynika z Krajowego Rejestru Sądowego, w Polsce jest – uwaga!- ponad 7000 związków zawodowych, które- jak to mają w zwyczaju – bronią ludzi bardzo zapracowanych i zrzeszonych. Związki zawodowe mają w swojej naturze to, że zawsze działają przeciwko konsumentowi, kreując koszty, a tym samym podnosząc ceny wytworzonych towarów. .Związek zawodowy jest tak naprawdę wrogiem człowieka pracującego, ale działacze związkowi sprytnie udają jak to związki dobrze i na rękę robią pracownikom.. Z tego żyją. A tak naprawdę, wszystkie związki powinny trafić na Powązki.. Bo kto komu zabrania się zrzeszania się w organizacje i stowarzyszenia, ale poza zakładami pracy.. Do OPZZ należy 850  tysięcy ludzi,(!!!!) a do Solidarności 690 tysięcy(!!!). Nie mam danych , ile  osób należy w ogóle do związków.. Ale i te dwie liczby- są to liczby przerażające.. Takie masy ludzi wymuszają nierynkowe warunki naszego  życia.. Gość hotelowy pyta w hotelowej recepcji: - Czy to za moim oknem, to wielkie akwarium? - Nie, to oszklony balkon, tylko ostatnio cieknie do niego z dachu… To tak, jak w naszym państwie, gdzie nienormalność na każdym kroku cieknie , a kandydaci na prezydentów prześcigają się jakby tu jeszcze tę nienormalność pogłębić.. Wyjątkiem jest pan Janusz Korwin – Mikke, który jako jedyny prawicowy kandydat, bez żadnych Mistewiczów, wymyślających  nieprawdziwe wizerunki kandydatów i chcących oszukać  obywateli- wyborców, stara się przy okazji  wystąpień wyborczych powiedzieć ludziom całą prawdę. I tylko prawdę. Bo tego wymaga niepisany kodeks prawicowca.. I zwykła ludzka poczciwość.. Człowiek powinien być prawdomówny, nawet w demokracji.. która oparta jest na kłamstwie i większości  równie bezprawdomównej.  I ta większość bezprawdomówna decyduje potem o naszych losach w demokratycznym Sejmie.. Z fundamentu kłamstwa nie może się nigdy wyłonić prawda. Z kłamstwa powstaje kolejne kłamstwo, a potem kolejne, i jeszcze jedno.. Aż taplamy się w  bagnie kłamstwa. I nikt o tym nie chce słyszeć, chyba, że jak twierdził Mark Twain:” Istnieją ludzie, którzy dopiero wtedy słyszą, kiedy im się uszy obetnie”. Tak jak nie chce słyszeć co dzieje się w prokuraturach i sądach, w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady  społecznej niesprawiedliwości.. Ciekawe jak skończy się sprawa kibiców zatrzymanych przed meczem Polonia-Legia we wrześniu 2008 roku. Zostali oni oskarżeni  o udział w zbiegowisku.(????) W sześćdziesięciu procesach ma odpowiadać kilkaset osób, a w  każdym  z nich prokurator chce przesłuchać ponad 1300 świadków i do każdej sprawy skopiowano całe akta które stanowią 115 tomów(!!!!). Łącznie do sądu prokuratura wysłała około 1,5 miliona kartek papieru.(!!!) I czy na pewno następny potop nie będzie z papieru? Wenecja nie tonie w papierach, lecz osuwa się w wodzie, jeśli wierzyć tym wszystkim .,którzy  żyją z ratowania Wenecji..

Dlaczego prokurator oskarżył kibiców o udział w zbiegowisku? Czy bycie na jakimkolwiek meczu nie jest ze swej natury zbiegowiskiem? Tak jak udział w koncercie i przedstawieniu teatralno muzycznym, na przykład w Teatrze Studio Buffo.. To też jest zbiegowisko! To jest jakiś kompletny nonsens! Jeśli ktoś zrobił coś złego to należy go za to ukarać i prowadzić normalne śledztwo, a nie kolektywizować zajście.. Każdego popełniającego przestępstwo należy traktować indywidualnie, a nie mieszać go zbiorowo.. I wyszło szydło z kolektywistycznego worka… Sterty papierów! Półtora miliona kartek! Czy i  w tym szaleństwie jest również metoda? Czy ONI nam to robią specjalnie? Zapętlają, zasupłują, zamulają.. Czy my się kiedyś wygrzebiemy spod tej sterty papierów? I to dopiero narasta.. Sierżant zwraca się do rekruta: - W boju nigdy nie wolno tracić głowy. Dlaczego? - Bo na czym byśmy nosili hełm.. I czy obowiązuje Prawo Równej Wolności? WJR

Lech Wałęsa zdradza, dlaczego nie kandyduje na urząd prezydenta Nareszcie dowiemy się, dlaczego euromędrzec Lech Wałęsa podjął – oby nie tragiczną dla Polski – decyzję nie kandydowania na urząd prezydenta, choć miałby przecież zapewnione co najmniej 0.2% głosów. – admin. Lech Wałęsa powiedział włoskiemu tygodnikowi “Panorama”, dlaczego nie wystartował w wyborach prezydenckich. - Niektórzy wystąpili przeciwko mnie, także w Kościele; począwszy od dyrektora Radia Maryja ojca Tadeusza Rydzyka – ujawnił były prezydent. - Postanowiłem więc nie kandydować, bo straciłbym czas i energię na spory z tymi osobami, zamiast pracować dla dobra ludzi. Wolałem zaangażować się w inny sposób, wspierając politykę, którą uważam za właściwą – oświadczył Wałęsa. [Jesteśmy głęboko wdzięczni p. Wałęsie za pracę dla dobra jakichś ludzi. Chętnie poznamy ich nazwiska. - admin] Lech Wałęsa dodał, że metamorfoza Jarosława Kaczyńskiego jest “niemal nieprawdopodobna”. - Wydaje się inną osobą – oświadczył były prezydent. – Ale trzeba uważać – dodał. – Jestem katolikiem i muszę wierzyć w każde nawrócenie, ale wiem też, że wielu zmienia się pozornie, a potem wraca do swych starych idei i poprzednich przyzwyczajeń – oświadczył Wałęsa. Wyraził także opinię, że po katastrofie smoleńskiej i powodzi w Polsce wszyscy zrozumieli, że potrzebne jest “większe poczucie odpowiedzialności, równowagi, więcej refleksji”. [Prócz tego wszyscy zrozumieli, że jest lepiej, gdy jest dobrze, niż gdy jest źle - i że potrzebny  jest rozsądek, trzeźwość, współpraca itd. itp. - admin] - Niepotrzebna jest agresja i przemoc wobec adwersarzy, musimy pomóc wszyscy razem podnieść się krajowi. Życie toczy się dalej – podkreślił były prezydent w rozmowie z tygodnikiem. [Pan Wałęsa niejedno wie o agresji przeciwko adwersarzom, których z pełnym szacunkiem nazwał "psycholami". - admin] - Uważam, że w Polsce nigdy nie pójdziemy naprzód, jeśli pozostaniemy niewolnikami przeszłości, jeżeli dalej będziemy ją wykorzystywać, by zniszczyć teraźniejszość, jeśli nie znajdziemy siły, by przewrócić stronę – powiedział Wałęsa, odnosząc się do stawianych mu w przeszłości zarzutów dotyczących współpracy z SB. [Słusznie, niewolnikiem przeszłości nie jest dobrze być, zwłaszcza gdy owa przeszłość jest mało chlubna. - admin] Były prezydent jest przekonany, że Polska powinna wejść do strefy euro. - Wprowadzenie wspólnej waluty w naszym kraju będzie pozytywną rewolucją. Chcę towarzyszyć memu krajowi w drodze do tego celu w 2012 roku, a potem mogę umrzeć w pokoju – powiedział Wałęsa. [A my mamy pewną nadzieję, iż Lech Wałęsa, zanim przeniesie się na łono Abrahama, doczeka upadku waluty euro. - admin] Marucha

Komoruski Pozew złożony w trybie wyborczym przez Bronisława Komorowskiego, oskarżający Jarosława Kaczyńskiego o nieprawdziwe stwierdzenia, co do polityki Platformy Obywatelskiej i jej kandydata na prezydenta w kwestii prywatyzacji szpitali to propagandowy humbug. Komorowski, w odróżnieniu od Kaczyńskiego, nie ma programu, więc skacze do gardła tym, którzy go mają. Ze służbą zdrowia jest tak, że PO w swoim programie z 2006 roku zapowiadała prywatyzację szpitali, stwierdzając m.in., że „konkurencja ma znaczenie fundamentalne dla funkcjonowania każdego rynku, w tym medycznego, ważnym krokiem do jej zwiększenia jest prywatyzacja służby zdrowia”. Koordynatorem prac nad tym programem był Bronisław Komorowski. A o czym mówiła była posłanka PO Sawicka, przyłapana przez CBA, jak nie o „kręceniu lodów”? Wystarczy też sięgnąć do zawetowanej skutecznie przez Lecha Kaczyńskiego ustawy o prywatyzacji szpitali z ubiegłego roku, czy stenogramów sejmowej komisji zdrowia, by przekonać się kto ma rację. Niestety, z polskiej praktyki politycznej wynika, że fakty faktami, a sądy sądami.

Towarzysz Wiesław na bis Brak programu Komorowski wypełnia pozwem sądowym, „palikotówkami”, wreszcie – kłótniami o debaty telewizyjne. Językiem konfrontacji, którego powrót krytykuje nawet „Gazeta Wyborcza”. Sztab Bronisława Komorowskiego zaproponował Jarosławowi Kaczyńskiemu odbycie debaty wyborczej w telewizji TVN i TVN 24, rekomendując studia tych stacji, jako grunt neutralny. W istocie TVN jest stacją jawnie wspierającą Komorowskiego, m.in. poprzez grę sondażami. 11 czerwca w głównym wydaniu „Faktów” przedstawiono po raz kolejny korzystne dla Komorowskiego wyniki sondażu MillwardBrown SMG/KRC, mające świadczyć o wyraźnej przewadze kandydata PO nad Kaczyńskim. Milczeniem pominięto jednocześnie sondaż TNS OBOP, w którym przewaga Komorowskiego nad Kaczyńskim stopniała do 2 punktów. W tym samym wydaniu „Faktów” przedstawiono, chyba ku rozweseleniu widowni, wyniki ankiety, w której respondenci oceniali kampanie poszczególnych kandydatów. Jakżeby inaczej, okazało się, że najlepiej wypada jałowa kampania nudnego do bólu i przemawiającego jak Gomułka Bronisława Komorowskiego, rekordzisty w popełnianiu gaf i brylowania ignorancją. Zachwalany przez sztabowców marszałka sejmu obiektywizm i niezależność TVN24 wychodzi też w audycji „Szkło Kontaktowe”, której przesłanie jest mniej więcej takie, że zwolennicy PiS to ciemnogród, a PO to jaśnie oświecona inteligencja, nowa zbawcza „przewodnia siła narodu” z gensekiem Tuskiem na czele.

Lis i Żakowski w drużynie PiS W myśl tej zasady z ramówki wycina się ludzi o innych poglądach, tak jak 4 czerwca gdy bez żadnej informacji z anteny usunięto program Konrada Piaseckiego „Piaskiem po oczach” w TVN24, którego gościem miała być prof. Jadwiga Staniszkis. Pani profesor jest „nieprawomyślna” – nie dość, że popiera w wyborach Jarosława Kaczyńskiego, to jeszcze krytykuje Komorowskiego za brak programu. Taki „pluralizm poglądów” prezentuje telewizja Waltera rekomendowana przez marszałka sejmu i jego sztabowców. Szef sztabu Komorowskiego Sławomir Nowak, który w „Kontrwywiadzie” w stacji RMF FM przyznał, że polityczny układ Platformy z lewicą w drugiej turze ma zatrzymać lidera PiS, gdyż „będzie potrzebna wielka mobilizacja jasnej części Polski, żeby obronić kraj przed recydywą Kaczyńskiego”. Komorowski zaś – jak zapowiadał Nowak - 13 czerwca miał nie wziąć udziału w debacie w TVP, bo siedziba telewizji na Woronicza w Warszawie, to rzekomo drugi sztab wyborczy Kaczyńskiego. Ciekawe spostrzeżenie, zważywszy że w telewizji publicznej z jednej strony znalazło się miejsce dla Jana Pospieszalskiego, a z drugiej dla Tomasza Lisa, czy Jacka Żakowskiego, którzy nie kryją swojej niechęci do PiS i Jarosława Kaczyńskiego. W stacji Waltera podobna sytuacja byłaby nie do pomyślenia - wśród gospodarzy głównych programów nie ma osób o poglądach innych niż linia stacji.

Tusku, musisz! Podczas żadnej z dotychczasowych kampanii wyborczych nie było polityka, który wykazywałby się taką ignorancją w najważniejszych dziedzinach życia publicznego. Komorowski pobija tu wszystkie rekordy i zyskał już przydomek „Gafa”. Popełnia średnio dwie dziennie. Gubi się nawet w tak podstawowych sprawach jak zawartość artykułów konstytucji RP. 14 czerwca marszałek sejmu (!) stwierdził np., że o tym, iż podstawowym systemem zabezpieczenia zdrowotnego musi być publiczna służba zdrowia mówi art. 70 ustawy zasadniczej. Tymczasem jest to art. 68. 13 czerwca też był pechowy. Przed kamerami marszałek sejmu ujawnił, że… jest „przygotowywana strategia wyjścia z NATO. Całkiem zwyczajnie, jestem po rozmowie z panem premierem na ten temat właśnie”. Chodziło rzecz jasna o Afganistan, ale co tam… U Platformy wszystkie pomyłki dozwolone… Nerwy, strach… Miało być na luzie, Kaczyński miał się nie liczyć, a tu Komorowskiemu usuwa się grunt spod nóg. Tusk się wścieka, traci panowanie nad mową ciała. Twarz jak chmura gradowa, gdy stoi obok swojego partyjnego kumpla i słucha jego wiecowania, nie pozostawia wątpliwości. Premier doskonale zdaje sobie sprawę, że kolejne obsuwy topią także Platformę i grożą kolejnym, jawnym już buntem, przeprowadzanym tym razem nie przez Palikota, a przez Schetynę. A w konsekwencji klęską parlamentarną. Najchętniej więc Tusk posłałby Komorowskiego na urlop, by się już nie odzywał i nie straszył ludzi swoim peerelowskim slangiem. Ale skoro się powiedziało „a”… Sztabowcy kandydata PO jak ognia pragną uniknąć jego starcia w debacie z najpoważniejszym konkurentem i dania plamy przez marszałka sejmu na oczach milionów ludzi. Stąd te zagrywki ze „sztabem PiS na Woronicza”, „neutralną telewizją” Waltera, czy „ubitą ziemią” w Teatrze Polskim.

Kaszaloty i gniazdo os Ludzie kandydata PO do końca nie mogli zdecydować się co będzie gorsze dla ich kandydata: puste krzesło w studiu telewizyjnym, czy ryzyko kolejnej kompromitacji. O tym, że Komorowski ostatecznie na debacie się pojawił zadecydowały spadające słupki poparcia, nie może jednak być inaczej skoro konkretnemu programowi zrównoważonego rozwoju Polski na wzór bawarski proponowanemu przez Kaczyńskiego może przeciwstawić jedynie pustosłowie, agresję i demagogię. Na Woronicza rozpoczął od obrażenia gospodarzy studia słynnym już „gniazdem os”, a potem w swoim stylu palnął gafę mówiąc, że PiS wprowadził „sądy 48-godzinne”. W rzeczywistości były to sądy 24-godzinne, ale co znaczy taka drobnostka dla marszałka Sejmu jak długość doby, podobnie jak pomylenie NATO z ZOMO, przy nieudolnym cytowaniu prezesa PiS… Katalog gaf, lapsusów, wpadek to zbiór nieskończony. W Kaniowie, gdzie ludzie bohatersko walczyli z falą powodziową Komorowski błysnął czarnym humorem: „W zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem”. Zapachniało Cimoszewiczem z 1997 r. Inne „odkrycie” to stwierdzenie, iż woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku.” Potem jeszcze było m.in. określenie Dunek mianem „kaszalotów” (tu brawa biły pewnie feministki i żona kandydata ), członkostwo Norwegii w UE, pomylenie deficytu budżetowego z długiem publicznym, czy stwierdzenie że niepotrzebne są starania o zniesienie amerykańskich wiz.

„Pamiętaj głupku o gazie z łupków!” W Londynie Komorowski zasłynął ze stwierdzenia, że gaz łupkowy wydobywa się metodą odkrywkową i dlatego, ze względu na zagrożenie dla środowiska naturalnego, nie należy go eksploatować w Polsce. W uznaniu „znawstwa” metod wydobywania surowca „Naszość” w Poznaniu powitała p.o. prezydenta transparentem o treści: „Pamiętaj głupku o gazie z łupków”, a także prezentami: m.in. pluszowym kaszalotem oraz trzema psami myśliwskimi, wabiącymi się KGB, FSB i WSI. Ten happening przypomina o rzeczy podstawowej dla naszej suwerenności gospodarczej – potrzebie złamania gazowego dyktatu rosyjskiego. Gaz łupkowy, wydobywany – by najprościej to ująć - za pomocą odwiertów stwarza taką możliwość. Jednak w stolicy Anglii marszałek sejmu, nazywany już „hrabia Komoruski” - używał argumentów podobnych do tych artykułowanych przez rosyjski Gazprom, dla którego wydobycie przez Polskę gazu łupkowego jest równoznaczne z osłabieniem pozycji koncernu m.in. poprzez uniezależnienie się Polski od dostaw surowca z Rosji. Umizgi wobec Rosji nie są nowością u Komorowskiego i Platformy. Rząd Tuska zabiegał o wizytę Putina na Westerplatte 1 września 2009 r., mimo antypolskiej propagandy w rosyjskich mediach. Wcześniej były jeszcze skandaliczne z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa narodowego wypowiedzi członków rządu Tuska w kwestii tarczy antyrakietowej, której elementy, rakiety Patriot, ostatecznie w Polsce się znalazły. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski pod koniec czerwca 2009 r. w wywiadzie dla „Russia Today” powtórzył już wcześniej deklarowaną zgodę na dokonywanie przez Rosjan inspekcji w bazie amerykańskiej, a w skrajnych rozwiązaniach mówiło się też o specjalnym systemie kamer przemysłowych, które umożliwiłyby Rosjanom obserwację działalności bazy. Cóż to byłaby za gratka dla neosowieckich specsłużb.

Szampan od Dukaczewskiego Komorowski – podobnie jak Tusk - tak w przypadku wyjaśnienia przyczyn katastrofy w Smoleńsku, jak w kwestii suwerenności energetycznej mówi jednym głosem z Kremlem. Stanowisko Gazpromu jest zrozumiałe z punktu widzenia jego interesów, ale w przypadku kandydata na prezydenta Rzeczpospolitej, który powinien kierować się naszą racją stanu, co najmniej zdumiewa. „Bronek, tyś najpiękniejszy z całej WSI” – komplementowała w Poznaniu „Naszość” faworyta PO. Czy jednak deklaracja poparcia dla Komorowskiego ze strony gen. Marka Dukaczewskiego nie jest symptomatyczna? Były szef Wojskowych Służb Informacyjnych, czyli WSI, szkolony przez GRU w Moskwie, powiedział „Polsce The Times”, że „żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami, ale Komorowski ma mój głos i środowiska WSI, bo kategorycznie był przeciwny likwidacji WSI. Otworzę szampana, gdy wygra”. Wbrew temu, co mówi „salon”, „sieroty po WSI”, czy Tusk Vision Network, większość Polaków jakoś nie chłodzi szampana na wypadek wygranej hrabiego - myśliwego. Sondaże przeprowadzane m.in. w internecie pokazują całkiem inny obraz preferencji wyborczych, niż te robione na zamówienie TVN, o czym pisaliśmy już w tekście „Palikot puścił farbę?”. Oczywiście, przedstawiciele dużych sondażowni podają w wątpliwość wartość metod, czy reprezentatywność tych badań, ale z drugiej strony - co to za sondaże rzekomo poważnych ośrodków badania opinii publicznej, którym 60 proc. odmawia udzielenia odpowiedzi na pytania, co potwierdził m.in. specjalista od marketingu politycznego Eryk Mistewicz. Potem widać efekty takie, jak w 2005 r., gdy jedna z poważnych sondażowni wskazała Tuska jako zwycięzcę pierwszej tury wyborów prezydenckich. Sondy internetowe, czy esemesowe mają przynajmniej walor anonimowości, który ośmiela do wyrażania preferencji wyśmiewanych przez tzw. opiniotwórcze media.

Pomożecie? Sytuacja Komorowskiego nie wygląda tak różowo, jak na ekranie TVN i TVN24. Rzeczywistość skrzeczy i nie jest to tylko kwestia wyborczych sondaży. Zgrzyta w samej PO i w sztabie marszałka. Co prawda media roztrąbiły wyruszenie w teren autokaru z wolontariuszami Komorowskiego, ale brakuje już np. chętnych do rozprowadzania jego „propagitek”. „Gazeta Wyborcza”, przychylna przecież kandydatowi Platformy, ujawniła że jego kampanii szkodzi słaba mobilizacja struktur w niektórych regionach: „Gdy w weekend w Polskę wyruszyły tiry z ulotkami marszałka, w kilku województwach nie miał kto ich rozładować”. Opuszczonemu w potrzebie Komorowskiemu musi pomagać... rodzina: „W Warszawie syn Komorowskiego musiał sam przyjechać w nocy, żeby rozpakować ulotki. Z Wrocławia dostaliśmy maila, że mają weekend - mówi jeden ze sztabowców Komorowskiego. - Jeśli nasi ludzie nie angażują się w kampanię, to jak mamy wygrać?” Ano właśnie. Tym bardziej, że materiały Kaczyńskiego są wręcz rozchwytywane, o czym mogliśmy się naocznie przekonać 11 czerwca. Sondaże internetowe, wpadki kandydata, kłótnie w sztabie, zniechęcenie wśród lokalnych działaczy PO, nie wróżą dobrze Komorowskiemu, a nieciekawą całość dopełniają jeszcze (kto by pomyślał!) tuzy partyjne i rządowe. Minister finansów w rządzie Donalda Tuska, Jacek Rostowski, spytany przez RMF FM, czy nie wierzy w zwycięstwo Komorowskiego odparł wprost, że „jest poważne ryzyko, że może wygrać Jarosław Kaczyński.” A Janusz Palikot - polityczny ojciec chrzestny Bronisława Komorowskiego - mówi, że zwycięstwo z Kaczyńskim nie będzie łatwe. Skąd taki pesymizm? Przecież prezydentura to - jak mawiał Tusk - tylko „prestiż, żyrandol i pałac”, a pan Bronek to murowany zwycięzca. Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki

Prezydent czy rzeźnik Opis polowań we okolicach wsi Władysławów, w lasach janowskich ("Komorowski-noc myśliwego" - Rzeczpospolita z 11 czerwca 2010 roku) W zasadzie powinienem napisać - opis rzezi... Jak wyglądały przygotowania do polowań? – Kiedy jesienią przez wieś jechały do leśniczówki przyczepy ze spadami jabłek z sadów, było jasne, że szykuje się polowanie z gośćmi – mówi jeden z mieszkańców Władysławowa. Co wspólnego mają jabłka z myślistwem, tłumaczy nam Ryszard Hys. – Spadów z sadów używa się, by urządzić tzw. nęcisko. Przez kilka dni rozsypuje się spady w określonym miejscu, najczęściej na polanie. Zwierzyna się przyzwyczaja, że w tym miejscu można się najeść. Jak się już przyzwyczai, przyjeżdża myśliwy, wchodzi na ambonę. Przy optyce współczesnej broni zwierzyna nie ma żadnych szans. Nie trafić w takich okolicznościach, to spudłować w stodołę..

Janusz Wojciechowski

Nowa, jeszcze wspanialsza prywatyzacja Zdaję sobie sprawę, że kolekcjonowanie przejawów propagandowego oddania „Gazety Wyborczej” rządzącej ekipie, nawet tych najbardziej jaskrawo negliżujących jej obłudę i „kalizm”, jest czynnością nużącą. Dlatego od czasu do czasu staram się Państwa w tym wyręczać. A dziś w internetowym wydaniu trybuny salonu uderzył tytuł doprawdy słodki: „Prywatyzacja: Koniec z wyprzedażą narodowych sreber” Że Dominika Wielowieyska i Agata Nowakowska chwalą zapowiadaną przez PO nową strategię prywatyzacyjną, to oczywiście nie dziwota. Chwalą wszystko, cokolwiek rząd zapowie. Ale sposób, w jaki dają upust swemu entuzjazmowi, doprawdy poraża. Nowa strategia prywatyzacji, przygotowana przez najlepszy z rządów, wreszcie położy kres wyprzedaży majątku narodowego! Zaraz. To znaczy, że dotychczasowa prywatyzacja była niedoskonała? Że polegała na wyprzedaży majątku narodowego? Doprawdy, gdybym jak „inteligenci” z gatunku „wytnij-wklej” jedyną swoją wiedzę o świecie czerpał z „Gazety Wyborczej” i mediów spowinowaconych, byłbym nielicho zdumiony. Do wczoraj prywatyzowano w sposób najlepszy z możliwych. I wcześniej, z krótkimi przerwami na rządy Olszewskiego i Kaczyńskiego, też przez dwadzieścia lat prywatyzacja była najlepsza z możliwych. A te dwa wspomniane rządy (no, może jeszcze i Pawlaka) krytykowano za to, że wyprzedają za wolno, za mało, że plotą coś o szukaniu inwestorów krajowych, o zachowywaniu „w polskich rękach”, podczas gdy nie trzeba się bać kapitału zagranicznego! Nie wolno się bać kapitału zagranicznego! Kapitał zagraniczny to kapitalizm, to nowoczesność, to nowe technologie, postęp! Rząd tym lepszy, im więcej i szybciej sprzedaje. Nawet, jeśli sprzedaje monopole firmom państwowym należącym do rządów obcych krajów. A kim byli ludzie krytykujący taką politykę? Oszołomami, szkodnikami, nieukami, populistami − szkoda gadać. A teraz dwie dziennikarki gazety znanej ze swej rzetelności i obiektywizmu idą do Jana Krzysztofa Bieleckiego, z łaski miłościwie nam panującego Tuska naczelnego stratega gospodarczego III RP, i dowiadują się od niego, że źle jest prywatyzować za szybko i za dużo, że będziemy konsolidować te resztki banków, które nam zostały… Dziennikarki notują pilnie i transmitują do mas: „Prywatyzacja z udziałem inwestora zagranicznego? Nie, szkodliwa dla gospodarki. Odzyskiwanie banków dla polskiego kapitału? Tak. To nie poglądy PiS czy LPR. Taki kurs obierze PO”! I czy przyjdzie im do głowy, żeby się zdziwić? Żeby zapytać − zaraz, to albo my w tej naszej gazecie głupoty wypisywaliśmy przez dwadzieścia lat, albo ten Bielecki z Tuskiem przeszli na ciemną stronę mocy, ulegli prawicowo-nacjonalistycznemu odchyleniu, sięgnęli po populistyczne chwyty! A gdzie tam. Oceania jest w wojnie ze Wschód-Azją? Oceania zawsze była w wojnie ze Wschód-Azją! Partia w swej mądrości wyznacza niezmiennie doskonałe cele, rozpoczynając realizację drugiego etapu reformy. I nie znaczy to wcale, że wrogowie mieli rację, kiedy mówili to, co mówili, bo na tamtym etapie nie było to obiektywnie słuszne, dopiero teraz staje się słuszne. Jak to się mówiło w czasach mej młodości: czy komunista może odejść od leninowskiej linii partii? Tak, ale tylko razem z całą partią. Skończywszy niniejszy tekst zajrzałem jeszcze raz na portal wyborcza.pl aby podać Państwu link. I, okazuje się − tekst „Koniec z wyprzedażą narodowych sreber” zniknął! Został tylko ten – (Prywatyzacja po polsku Prywatyzacja z udziałem inwestora zagranicznego? Nie, szkodliwa dla gospodarki. Odzyskiwanie banków dla polskiego kapitału? Tak. To nie poglądy PiS czy LPR. Taki kurs obierze zapewne PO Jeszcze kilka lat temu politycy Platformy zapewniali, że chcą dokończyć prywatyzację z udziałem PKO BP, PZU, KGHM i PKN Orlen. Opozycja nazywała takie pomysły "wyprzedażą narodowych sreber". Teraz Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze, mówi w wywiadzie dla "Gazety", że czasy się zmieniły, bo kryzys pokazał nowe zagrożenia. Owszem, po 1989 r. sprzedaż spółek inwestorom zagranicznym była korzystna dla gospodarki. Nie mieliśmy ani know-how, ani polskiego kapitału zdolnego wyłożyć spore pieniądze na zakup i inwestycje. Ale światowy kryzys pokazał, że dziś ta strategia nie jest już dobra, zwłaszcza w bankach. - W niektórych krajach potrzebne były interwencje rządów, by ratować banki. W rezultacie rządy zaczęły wpływać na strukturę właścicielską instytucji finansowych. I stanęły przed taką alternatywą: czy pompować w banki pieniądze podatników, czy może nakazać tym bankom drenowanie gotówki z oddziałów w innych krajach. Jest oczywiste, że wolą ten drugi wariant. Zaczęły więc naciskać na Komisję Europejska, aby im to ułatwiła - mówi Bielecki. W Brukseli omawiany jest projekt dyrektywy o zarządzaniu kryzysowym w sektorze bankowym. Dopuszcza ona transfer aktywów ze spółek-córek np. w Polsce do spółki-matki i całej grupy transgranicznej. Spółka macierzysta będzie miała o wiele większą swobodę w dysponowaniu pieniędzmi oddziałów.- To propozycja, która - mam nadzieję - nie zostanie zrealizowana. Jednak my nie powinniśmy być tylko obserwatorem tej dyskusji, ale również kreować podmioty, które będą aktywne na naszym rynku, niezależnie od tego, co im powie centrala zagraniczna. Sektor bankowy powinien być bardziej zrównoważony, jeśli chodzi o udział w nim inwestorów zagranicznych i krajowych - przekonuje Bielecki. Zmianę kursu już widać. "Gazeta" jako pierwsza napisała, że rząd chce zmontować z pomocą PKO BP konsorcjum, które odkupi Bank Zachodni WBK z rąk irlandzkich właścicieli. W energetyce PGE chce kupić Energę, a więc jedna spółka państwowa przejęłaby drugą państwową. O dokończeniu prywatyzacji PKN Orlen, PKO BP nie ma mowy. Priorytetem rządu jest wysyłanie spółek na giełdę, ale przy zachowaniu znaczącego pakietu akcji w rękach skarbu państwa. Ale jeśli spółki są kontrolowane przez polityków, to często oznacza to chaos spowodowany ciągłymi zmianami prezesów, partyjne nominacje, nepotyzm i nieracjonalne decyzje. W największych firmach państwowych w ciągu ostatnich 10 lat prezesi utrzymywali się na stanowisku średnio przez rok. Jak tu realizować jakąkolwiek długofalową strategię? Bielecki uważa, że da się to zmienić. Rada Gospodarcza przygotowała Narodowy Program Nadzoru Właścicielskiego. Chodzi o wprowadzenie procedur, które ułatwiłyby odpolitycznienie państwowych spółek. Ich władze byłyby wskazywane przez komitet nominacyjny powoływany na określoną kadencję. Komitet składałby się z uznanych ekspertów gospodarczych. Nowe zasady trzymałyby apetyty polityków na wodzy niezależnie od tego, jaka ekipa byłaby akurat u władzy. I gwarantowałyby wybór menedżerów z najwyższej półki, których zarobków nie krępowałaby ustawa kominowa. Agata Nowakowska, Dominika Wielowieyska) − oczyszczony z najbardziej kompromitujących fraz. Winston Smith zadziałał szybko i jakby się kto pytał, wszystko to się mi przywidziało. Mimo wszystko dzielę się z państwem tym przywidzeniem, bo nawet z przywidzenia wniosek płynie prosty: jak PO mówić, że białe, to tylko godne pogardy oszołomy mówią, że czarne, a jak PO mówić, że czarne, to, po pierwsze, zawsze tak mówiła, po drugie, teraz rzeczywiście się zrobiło czarne, a po trzecie, wszyscy ludzie na poziomie wiedzą, że pisowcom śmierdzi z ust. PS. Czy jest już przygotowany pozew przeciwko kłamcom twierdzącym, że PO chciała cokolwiek kiedykolwiek prywatyzować na rzecz inwestorów zagranicznych? Kłamców trzeba wszak podawać do sądu! Rafał A. Ziemkiewicz

„Nasz Dziennik” zrobił swoje, “ND” może odejść? „Czytelnicy konserwatywnej gazety, jaką jest “Nasz Dziennik”, są szczególnie zainteresowani szerokim spektrum poglądów Jarosława Kaczyńskiego, o którym chcieliby z pełnym przekonaniem powiedzieć: “nasz kandydat”. Wielu tak mówi. Kierowane przez nas od kilku tygodni prośby o udzielenie wywiadu przez prezesa PiS nie spotkały się jednak z pozytywną odpowiedzią. Rozumiemy, że czas kandydata jest bardzo cenny, jednak nie zabrakło go dla wielu innych redakcji. Rozumiemy, że nie wszystkie zagadnienia mogą być poruszone w toku kampanii, która ze swej natury dąży do skrótowości, jednak są pewne fundamentalne kwestie, o które mamy obowiązek pytać. Wymaga tego elementarna uczciwość wobec Czytelników.” – napisał „Nasz Dziennik”, przytaczając pytania, na które oczekiwał odpowiedzi. Jarosław Kaczyński przyjął w stosunku do „Naszego Dziennika” politykę do bólu przewidywalną. Wie, że po prawej stronie, także niestety dzięki „Naszemu Dziennikowi”, nie pojawił się na tyle silny kandydat prawicy, który mógłby rzucić wyzwanie Jarosławowi Kaczyńskiemu. Bezalternatywne i szerokie oddanie łamów Jarosławowi Kaczyńskiemu z wielu powodów było błędem. Stąd obserwowana teraz postawa prezesa PiS-u, który zyskawszy poczucie siły, postanowił nie odpowiadać na niewygodne dla siebie pytania, jakie sformułował „Nasz Dziennik”. Przyjął w tej kampanii, podobnie jak konkurenci, strategię unikania trudnych pytań, które mogłyby spowodować odpływ głosów. Każda odpowiedź niesie bowiem ryzyko ich utraty, zwłaszcza przy tematach, na których niejeden polityk połamał sobie zęby. Lider PiS-u doskonale zdaje sobie sprawę, że „Nasz Dziennik” reprezentuje tę część elektoratu, która jest szczególnie wyczulona na głos Kościoła. Głos, który nie zawsze jest kompatybilny z wizją partyjnych strategów. Prąc do prezydentury, a następnie odbicia rządów z rąk Platformy, Kaczyński dokonuje pragmatycznej dywersyfikacji głosów i rozpoczyna ich eksplorację na obszarach, po których się dotychczas nie poruszał. Przeliczył, że bardziej mu się opłacają ciche dni z „Naszym Dziennikiem”, niż utrata okazji do poszerzenia elektoratu i uzyskania zdolności koalicyjnej na kierunku PSL i SLD. Kalkuluje jak polityk. Zarządza ryzykiem, tak jak potrafi najlepiej. Założył, że sukces to głosy, więc musi ich mieć jak najwięcej. Uznał, że może zacząć szeroko obejmować, gdyż nic, co by nie było kontrolowane przez PiS, po prawej stronie już się nie wydarzy. „Solidarność” nosi Jarosława na rękach, LPR nie istnieje, Samoobrona dogorywa, Polska Plus pokuliła ogon i na tylnych łapkach skamle u pisowskich drzwi. Walczy Marek Jurek, który na przekór okolicznościom stanął w szranki wyborcze po prawej stronie, choć sondaże spychają go w granice błędu statystycznego. To może napawać Jarosława Kaczyńskiego poczuciem siły na tyle dużej, że postanowił zlekceważyć środowisko, które dotąd dawało mu siłę i tlen. Być może uznał to środowisko za trwale podbite i skazane na alians z PiS-em. Jeśli tak, to popełnia błąd, który może go sporo kosztować. Być może jednak się zreflektuje i przed wyborami dowiemy się z łam „Naszego Dziennika”, jakie są poglądy Jarosława Kaczyńskiego. Poza gospodarczym interwencjonizmem, prymatem państwa nad obywatelem i licytacją, kto da więcej na powodzian, trudno doszukać się u Jarosława Kaczyńskiego zwartej propozycji dla Polski i Polaków, choć jego hasło „Polska jest najważniejsza”, bije mocno po oczach. Nie wiemy jednak, jaka ma to być Polska, choć to ona stała się osnową kampanii kandydata PiS-u. Nikt przecież nie wierzy, że będzie to Polska, gdzie obok siebie, niczym lew i jagnię w broszurach Świadków Jehowy, siedzieć będą Jarosław Kaczyński i Donald Tusk, wachlowani przez przepojonych wzajemną miłością Janusza Palikota i Jacka Kurskiego. A taką sielankową wizję kraju nad Wisłą proponuje nam szef PiS-u. Już nie ryczący Jarosław Kaczyński, zwołujący hufce na bój, ale Sai Baba i Mahatma Ghandi w jednym. Nic dziwnego, że Jarosław Kaczyński unika „Naszego Dziennika”, bo tam nie ma zapotrzebowania na infantylną politykę miłości. To nie ten target. Tam się ceni tych, którzy mają wyraziste poglądy i jasno wykładają kawę na ławę, szczególnie, jeśli sieje to popłoch na salonach. A tego Jarosław Kaczyński wolałby uniknąć, tym bardziej, iż zapowiedział kontynuację misji swojego brata, który – przyznajmy to szczerze – ikoną „Naszego Dziennika” nie był. Choć to tam właśnie ukazywały się sążniste artykuły, wprost sugerujące zamach na samolot prezydenta. Gazeta ta niepotrzebnie weszła w tego typu retorykę, bo przyczyniając się do rozkwitu „kultu” śp. Lecha Kaczyńskiego i rozpalając emocje z tym związane, siłą rzeczy mocniej zacieśniła więzy z Jarosławem Kaczyńskim, co ten uznał za akt oddania. Dzisiaj być może mamy pierwsze symptomy refleksji. To dobrze. Konserwatywna gazeta, jak o sobie pisze „Nasz Dziennik”, to jednak zobowiązanie. Konserwatyzm w klasycznym ujęciu kojarzy się z rozwagą, namysłem, chłodną analizą i nieuleganiem emocjom. Od jakiegoś czasu brakuje mi w „Naszym Dzienniku” owej konserwatywnej stateczności i roztropności. Za dużo w nim „rewolucyjnego” wrzenia i oddawania pola „autorytetom”, którzy w swoich poglądach na państwo i politykę wschodnią, bardziej pasują do „Gazety Polskiej” i programu „Misja specjalna”, niż do dziennika odwołującego się m.in. do dziedzictwa Prymasa Tysiąclecia, który jak wiemy, do każdego rodzaju rewolucyjnych ciągot, nawet tych szlachetnych w intencjach, miał stosunek chłodny i zdystansowany. Odnoszę wrażenie, że Jarosław Kaczyński dokonuje chytrego manewru. Pozostawia „Naszemu Dziennikowi” cały front walki ze wszystkimi dookoła (Rosja, Smoleńsk, Gazprom, UE, Niemcy, lustracja, itp.), a sam, niczym Feniks z popiołów, oczyszczony i odświeżony, wyrusza na podbój nowych światów, bardziej otwarty na drugiego człowieka, wsłuchany w jego potrzeby, miłosierny i wyrozumiały. To „Nasz Dziennik” ma się teraz kopać z koniem i robić za piorunochron. Prezes PiS-u jest już w innym miejscu, bo tego wymaga mądrość etapu. Dlatego nie wolno mu już zadawać niewygodnych pytań. Przynajmniej nie teraz. A był taki czas, że to Jarosław Kaczyński zabiegał o wywiady w „Naszym Dzienniku”. Ale nic straconego. Przed nami druga tura wyborów. Kto wie, czy nie trzeba będzie szarpnąć konserwatywno-narodowymi cuglami? Maciej Eckardt

Pojednanie, normalizacja czy krótka odwilż? Przeglądając tytuły i zawartość wielu periodyków nie trudno zauważyć, że tematem nr 1 jest kwestia stosunków polsko-rosyjskich, tak w wymiarze historycznym, jak i współczesnym. To ożywienie intelektualne jest zrozumiałe, zważywszy na tragiczne wydarzenia z kwietnia 2010 r. Już wcześniej, od chwili wizyty premiera Władimira Putina na Westerplatte, było jasne, że nastąpiło coś bardzo ważnego. Teraz jest jasne, że mamy do czynienia z mini przewrotem geopolitycznym, w skali europejskiej i światowej. Polska ponownie stanęła przed wyborem. Co prawda nie jest to wybór o znaczeniu epokowym, ale trudno też nie doceniać jego znaczenia. Terminem, który robi w tej chwili największą popularność to „pojednanie”. Głośno mówią o tym hierarchowie Kościoła katolickiego w Polsce i Kościoła prawosławnego w Rosji. Widać wyraźnie, że obie strony są zdeterminowane, zwłaszcza strona rosyjska w osobie nowego patriarchy Cyryla. U nas ważne słowa padły podczas uroczystości pogrzebowych po katastrofie smoleńskiej, np. w Kościele Mariackim w Krakowie, gdzie kard. Stanisław Dziwisz zwrócił się bezpośrednio z apelem o pojednanie do prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa. Także inni hierarchowie podnosili ten problem. To co może dziwić i niepokoić to milczenie hierarchów zaliczanych do tzw. skrzydła konserwatywno-narodowego. Ta kwestia nie może być polem do uprawiania podziałów. Ma ona bowiem wymiar moralny.

W cieniu Fatimy Tymczasem odnosi się wrażenie, że temat podjęły przede wszystkim środowiska związane z „Tygodnikiem Powszechnym”, „Znakiem” czy w mniejszym stopniu „Gościem Niedzielnym”. Postawa mediów „toruńskich” jest w tej sprawie diametralnie inna, co moim zdaniem jest błędem, poważnym błędem. W tej sprawie nie wolno oddawać pola „katolewicy”, nie można ustawiać się na pozycjach negacji, w chwili, kiedy jesteśmy w przededniu wielkiego przełomu w dialogu katolicko-prawosławnym, w chwili, kiedy przesłanie fatimskie, jak twierdzą znawcy, ma szanse na realizację. Rosja jest w tej chwili jednym niewielu państw, gdzie wartości chrześcijańskie uznano za fundament odrodzenia narodowego, gdzie państwo oficjalnie i obficie dotuje odbudowę starych cerkwi i monastyrów i budowę nowych, gdzie kręci się najbardziej chrześcijańskie filmy, gdzie wreszcie doktryna państwa sprzeciwia się, pod wpływem Cerkwi, libertynizmowi zachodniemu. Jeśli w takiej sytuacji ze strony części mediów katolickich i ludzi uznających się za ich przedstawicieli kreśli się obraz Rosji jako niemal nowego wcielenia sowieckiej Rosji, jak wiadomo skrajnie ateistycznej i materialistycznej, to powstaje pytanie – w imię jakich interesów się to robi? I to teraz, kiedy Stolica Apostolska zaczyna dostrzegać w Rosji i w Kościele prawosławnym sojusznika w walce z siłami zła. Temat ten trzeba głośno podnosić, bo w powodzi szaleńczych i głupich opinii wypisywanych i wypowiadanych – ginie istota sprawy.

Zamieszanie w obozie prometejskim Jeszcze do niedawna w Polsce prawie wszystkie media, ośrodki opiniotwórcze, politycy i instytucje zajmujące się analizą polskiej polityki zagranicznej – grały te sama melodię. Że Polska ma do odegrania na wschodzi wielką misję, że ma szansę być wielkim centrum geopolitycznym przyciągającym do „świata zachodniego” dawne republiki sowieckie, głównie zaś Ukrainę, że mamy szansę wyprzeć Rosję z Europy. Czytając obecnie te same periodyki, które dwa-trzy lata temu zachłystywały się polską polityką wschodnią (która tak naprawdę tylko częściowo była polską) – przecieramy oczy ze zdumienia. Jakaż nagła zmiana tonu, jaki powrót na ziemię! Jako najbardziej charakterystyczny wymieniłbym na pierwszym miejscu artykuł Bartłomieja Sienkiewicza pod znamiennym tytułem „Pożegnanie z Giedroyciem” („Rzeczpospolita” – Plus Minus, nr 19 (900), 29-30 maja 2010). Autor z odcieniem szyderstwa opisuje dyskusję w Ośrodku Studiów Wschodnich „Koniec epoki Giedroycia?”. Co ciekawe, podczas dyskusji ani razu nie wymieniono nazwiska „mędrca z Maison Laffitte”. Autor dokonuje przeglądu klęsk polskiej polityki wschodniej: Ukraina, Litwa, Białoruś, Gruzja… Ostatnim rycerzem tej przegranej sprawy był Lech Kaczyński, który – co ciekawe – nigdy publicznie nie przyznał, że przegrał na całej linii (vide: ostatni wywiad dla miesięcznika „Arcana”). Sienkiewicz pisze, że z reguły próby powtarzania historii kończą się tragifarsą (chodzi o próbę kopiowania prometejskiej polityki J. Piłsudskiego) i konkluduje: „Giedroyciowskopiłsudczykowska koncepcja polityki wschodniej poniosła klęskę. Stanęliśmy więc wobec nowego wzywania, na które nie mamy jasnej recepty”. Autor też nie bardzo wie, co robić, ale zwraca uwagę, że w nowych relacjach z Rosją nie można powtarzać starych błędów i przywiązywać nadmiernego znaczenia do kwestii symbolicznych (Katyń). Z tym akurat można się zgodzić. Podobne akcenty widać w publikacjach miarodajnego dla opcji „giedroyciowskiej” pisma „Nowa Europa Wschodnia” (NES), wydawanego przez Kolegium EuropWschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Gwoli informacji, w Radzie Redakcyjnej tego pisma zasiadają takie osoby, jak: Bogumiła Berdychowska, Piotr Tyma, czy Adolf Juzwenko. W zamierzeniu jest to pismo nastawione na realizację projektu polsko-ukraińskiego „partnerstwa strategicznego”. A mimo to, w najnowszym numerze notujemy nowe akcenty. Widać to w tekstach Bartosza Cichockiego („Rosyjska szansa i wyzwanie”, „NES”, nr 3-4, maj-sierpień 2010), Dmitrja Babicza („Otworzyły nam się oczy”, tamże), prof. Andrzeja de Lazari („Od współcierpienia do pojednania”, tamże), czy Witalija Portnikowa („Wielka wschodnia iluzja”, tamże), będącego miażdżącym rozliczeniem się z polską polityką wobec Ukrainy.

Prawda jest brutalna Takie same sygnały płyną z innego znaczącego ośrodka – z magazynu „Europa” (niegdyś dodatku do „Dziennika”, teraz miesięcznika wydawanego jako magazyn przez Fundację im. Immanuela Kanta). W ostatnim numerze (nr 2, maj 2010) prezentowany jest cały blok materiałów poświęconych Polsce i Rosji. We „wstępniaku” Robert Krasowski dokuje rozprawy z polską polityką historyczną (głównie tą w wydaniu Lecha Kaczyńskiego). Kluczowy jest wywiad z prof. Siergiejem Markowem, deputowanym Dumy i bardzo zbliżonym do Władimira Putina). Nie pozostawia on żadnych złudzeń – twierdząc, że decyzja o odblokowaniu stosunków z Polską zapadła w Rosji na długo przed Smoleńskiem. Rozmówca jest brutalnie szczery. Mówi, że to nieprawda, że w Rosji nagle „odkryto” Katyń i że dopiero teraz przywódcy Rosji potępili Stalina: „Putin i Miedwiediew nigdy nie zmieniali swojej oceny Stalina. Zawsze była ona bardzo krytyczna. Z jednej strony widzieli w nim wybitnego polityka, który przyczynił się do umocnienia państwa. Z drugiej jednak – uważali go za przestępcę, który ma na sumieniu śmierć milionów niewinnych ludzi. Tutaj nie ma mowy o jakiejś rewizji”. Przypomina, że w sprawie Katynia od 20 lat oficjalna Rosja stoi na gruncie prawdy – głosy kwestionujące odpowiedzialność Stalina nie pochodzą z ośrodków miarodajnych. Dlatego nieprawdą jest, że w sprawie Katynia w Rosji nastąpił jakiś przełom, po prostu głośno przypomniano oficjalne stanowisko państwa. Dalej Markow poddaje ostrej krytyce politykę Lecha Kaczyńskiego, uznając ją za doktrynalnie rusofobiczną. Kaczyński bronił bowiem zawsze przywódców państw (Estonia, Ukraina, Gruzja), tylko dlatego, że byli oni przeciwko Rosji, tolerował jednak szowinistyczną politykę Juszczenki: „Jeśli giną Rosjanie, to osoba odpowiedzialna za ich wyniszczenie jest bohaterem, jeśli, odpowiednio, śmierć ponoszą Polacy, to wtedy mamy do czynienia ze złoczyńcą”. Dalej mówi: „Po zwycięstwie Platformy Obywatelskiej nikt nie chciał mieć do czynienia z Lechem Kaczyńskim. Ignorowaliśmy go. Moskwa nie była w tym zresztą odosobniona. Podobnie postępowały Paryż, Rzym i Berlin”. Jednak mimo to Markow twierdzi, że po śmierci Kaczyńskiego Rosjanie dostrzegli też jego zalety. I tu zaskoczenie: „Wysoko cenimy jego przywiązanie do wartości chrześcijańskich” oraz podkreślanie znaczenia państwa narodowego. Generalnie jednak Markow uważa, że Polska totalnie przegrała i ma na Zachodzie opinię kraju obsesyjnie rusofobicznego. „Przedstawiciele państw członkowskich UE nie chcą już nawet słuchać tego, co na temat Rosji mają do powiedzenia przedstawiciele Polski i krajów bałtyckich” – dodaje. Mimo tego tonu, wiadomo wszakże, że Rosji zależy na normalizacji stosunków z Polską, gdyż lepiej mieć sąsiada przyjaznego niż permanentnie skonfliktowanego. I to jest w tym wszystkim najważniejsze.

Wielka Europa? O co w tej wielkiej grze tak naprawdę chodzi? Gdyby odpowiedzieć bardzo ogólnie – to chodzi o budowę tzw. Wielkiej Europy – od Atlantyku po Ocean Spokojny. To powrót po latach koncepcji gen. Charlesa de Gaulle`a. Taka Europa byłaby oczywiście nie jednolitym organizmem, tylko wspólnotą z podmiotową rolą państw narodowych. Rosjanie dostrzegają kryzys budowy UE jako takiego właśnie organizmu – widzą i stawiają na renacjonalizację polityki europejskiej. Tak naprawdę zresztą, ma to już miejsce. Rosja od lat realizowała swoją politykę w kontaktach bilateralnych – z Niemcami, Francją i Włochami. Cierpliwość opłaciła się – Ameryka po zmianie ekipy rządzącej zrezygnowała z czynnej polityki odpychania Rosji od Europy, co było realizowane rękami Polaków, Ukraińców i Gruzinów. Teraz cała przestrzeń wschodnio-europejska wydaje się „porzucona” przez Amerykę. Waszyngton nie ma już siły ani ochoty na trzymanie w szachu całego świata – ma poważniejsze problemy, wewnętrzne i zagraniczne (Afganistan, Iran, Chiny, Izrael). Jak wobec tej zasadniczej zmiany zachować ma się Polska? Jedno jest pewne – nie można kontynuować dotychczasowej polityki, bo byłoby to zabójcze. Problem polega na tym, jak realizować polskie interesy na gruzach prometejskiej polityki wschodniej? Nikt na to nie jest przygotowany, mówię tu przede wszystkim o agendach państwa polskiego, o Ośrodku Studiów Wschodnich, BBN, różnych instytutach nastawionych od lat na pracę przeciwko Moskalom. Linię tę traktowano jako bezalternatywną, stąd kompletne zaskoczenie. Tymczasem Rosja sypie propozycje, na które jakoś musimy odpowiedzieć. Po pierwsze, musimy zrealizować jakiś wielki projekt energetyczny (np. elektrownia atomowa w obwodzie kaliningradzkim), po drugie Polska powinna starać się nadrobić straty, jakie poniosła w sferze tranzytu (tu będzie trudno), po trzecie Polska powinna zaprzestać polityki antyrosyjskiej na forum agend europejskich (siłą inercji nasi euro deputowani nadal walczą, nie wiadomo o co), po czwarte, Polska powinna dogadać się z Rosją na temat obecności polskiego kapitału w Rosji i rosyjskiego w Polsce (na równorzędnych zasadach), po piąte, Polska powinna grać na wciąganie Rosji do współpracy z Europą na polu wojskowym (Afganistan!). Można też pomyśleć o nadbudowie – wspólne przedsięwzięcia na polu kultury, np., wielka produkcja filmowa czy szukanie w historii naszych stosunków przykładów pozytywnym, a nie tylko tragicznych.

Obrona okopów nie świętej Trójcy Doktrynalny obóz rusofobiczny reaguje na te geopolityczne zmiany wręcz histerycznie. Przykładów jest multum. Publicystyka Bronisława Wildsteina, Rafała Ziemkiewicza, Józefa Szaniawskiego czy Tomasza Sakiewicza – ocieka wręcz furią. Ponieważ rzeczywistość jest zbyt jednoznaczna, by nadal twierdzić, że wszystko jest OK, atak koncentruje się na tragedii smoleńskiej i śledztwie na temat jej przyczyn. W hard publicystce „Gazety Polskiej” pisze się na poziomie histerycznej agitki, w dodatku sugerując przerażonym czytelnikom, że sytuacja Polski obecnej niczym nie różni się od sytuacji Polski w końcu XVIII w. Jest Katarzyna II (Putin) i zgraja sprzedawczyków w rodzaju Branickiego, Ponińskiego no i Stanisława Augusta Poniatowskiego (Tusk, Komorowski, rzadziej Pawlak). Moskwa kręci nami jak chce, a następnym krokiem będzie rozbiór. Na okładce „Nowego Państwa”, niegdyś pisma na wysokim poziomie, obecnie zaś prymitywnej propagandówki w stylu „Trybuny Ludu” z lat 50. – kontur Polski rozłupywany przez sierp i młot. A na deser tego numeru wybitnie analityczny i finezyjny tekst Sakiewicza, w którym czytamy, że pierwsze co mamy zrozumieć, to „wyzbycie się jakichkolwiek złudzeń i nadziei, co do intencji Moskwy”. Dlaczego? Bo: „Sąsiad tego państwa musi, podobnie jak mieszkaniec ciemnego boru, żyć w nieustannej gotowości do przyjścia dzikiego zwierza. Może zwierze nie przyjdzie, bo jest ranne albo nażarło się gdzie indziej. Jeżeli jednak przyjdzie, pożre kogo zechce. Okna i drzwi powinny być strzeżone, a w domu trzeba mieć nabitą dubeltówkę”. Oto próbka „myśli politycznej” środowiska „Gazety Polskiej”. Tego typu mentalność nie jest jednak tak odosobniona, jakby mogło się wydawać. I na tym polega problem – takie myślenie (mniejsza czy jako prowokacja zewnętrzna czy jako przejaw swego rodzaju choroby) jest niczym chwast na polskiej glebie politycznej. No bo jak to pogodzić? W tym samy czasie, kiedy Sakiewicz radzi nam ryglować drzwi i nabijać dubeltówkę – Jarosław Kaczyński wygłasza przesłanie do Rosjan, a następnie pisze dla niemieckiego tygodnika “Die Welt” (”Welt am Sonntag”) o zniesienie wiz do UE dla krajów Europy Wschodniej, w tym Rosji i Ukrainy. I dalej mówi: „Polacy i Niemcy chcieliby, aby zmiany, do jakich dochodzi w Rosji, okazały się autentyczne. Wyzwaniem pozostaje europejska droga Ukrainy. W obu kwestiach w minionych latach wiele się zmieniło. Nie mam wątpliwości, że właśnie teraz powinien wypłynąć nowy impuls na rzecz realizacji Partnerstwa Wschodniego, ale też adresowanego do Rosji Partnerstwa dla Modernizacji”. Jak to więc pogodzić? Obsesyjne zaklęcia z poważną analizą? A może mamy do czynienia z sytuacją „złapał kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma”? Zdemoralizowano elektorat, któremu teraz trudno ot tak powiedzieć: „Słuchajcie, nasze poprzednie hasła i straszenie Rosją są już nieaktualne, bo sytuacja się zmieniła. W imię odpowiedzialności z Polskę, musimy zmienić retorykę, nie da się żyć z takim bagażem emocji i fobii z sąsiadem. Teraz czas na realizm”. Kiedy tylko Lech Kaczyński oznajmił, że jedzie do Moskwy na paradę zwycięstwa i może zabrać Wojciecha Jaruzelskiego – w „Rzeczpospolitej” i „Gazecie Polskiej” ukazały się nieprzychylne komentarze, pomruki i satyryczne rysuneczki. Czyli co? Ogon macha psem? Polityk prawicy może być szantażowany przez obsesjonatów mających w rękach media? Jak się okazuje może – albo jest to tylko gra na wielu fortepianach. Obojętnie jak jest – to sytuacja chora i niemoralna. A czas szybko umyka. Jan Engelgard

Tajemnicze zniknięcie przepisu III Rzeczpospolita jest wspaniałym krajem: licznie odnotowano w nim przypadki, gdy nie wiadomo kto podpisał jakąś ustawę, kto ją zmodyfikował, a kto ją w ogóle usunął w niebyt. – admin Przepis, który mógłby zapobiec tak zwanej reaktywacji przedwojennych spółek, zniknął w 2000 roku w niejasnych okolicznościach. Do dziś nie wiadomo kto i dlaczego go usunął – ujawniają reporterzy “Superwizjera” TVN. Reaktywowanie przedwojennych spółek polega na wskrzeszaniu do życia firm, które istnieją już tylko na papierze. Może to jednak grozić ogromnymi roszczeniami wobec Skarbu Państwa. Jak szacuje Ministerstwo Gospodarki, potencjalne zagrożenie to roszczenia przewyższające 100 miliardów złotych, czyli około jednej trzeciej budżetu Polski.

Mechanizm Reaktywowanie przedwojennych spółek przez osoby, które z dawnymi właścicielami nie mają nic wspólnego, jest możliwe dzięki prostemu mechanizmowi. Polega on na skupieniu dawnych akcji na okaziciela i zarejestrowaniu nowych organów spółki. Wówczas otwiera się droga do żądania od państwa zwrotu majątków i odszkodowań za mienie, które przed wojną należało do spółki, a po wojnie zostało przejęte przez komunistyczne państwo. Najsłynniejszym przypadkiem reaktywacji jest spółka “Giesche S.A.” z przedwojenną siedzibą w Katowicach. Prokuratura prowadzi obecnie śledztwo przeciwko osobom, które reaktywowały spółkę.

RHB i KRS Przed wojną wszystkie spółki były wpisywane do rejestru RHB. W 1997 roku Sejm uchwalił ustawę o nowym, elektronicznym rejestrze spółek, czyli o Krajowym Rejestrze Sądowym (KRS). Przy tej okazji pojawił się także przepis, z którego wynikało, że spółki działające na podstawie RHB mają czas do końca 2003 roku na wpisanie się do nowego rejestru KRS. Po tym czasie wpisy w RHB byłyby już nieaktualne, co znacznie utrudniłoby reaktywację przedwojennych spółek. Jednak ten przepis zniknął, zanim zaczął obowiązywać. Został zmieniony w 2000 roku przez wykreślenie daty “2003″. Dawne wpisy nadal są aktualne, przedwojenne spółki wciąż formalnie istnieją i dlatego tak łatwo można je reaktywować.

Niewidzialna ręka Reporterzy “Superwizjera” dokładnie prześledzili prace legislacyjne nad tą zmianą. Z dokumentów wynika, że projekt poprawki usuwającej datę został opracowany przez rząd kierowany przez Jerzego Buzka. Powstał w Departamencie Legislacyjno–Prawnym Ministerstwa Sprawiedliwości. Efektem nowelizacji był szereg zmian w ustawach regulujących prowadzenie działalności gospodarczej. Były one szeroko omawiane. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na to, że podczas prac z jednego z przepisów zniknęła kluczowa data. Z lektury dostępnej dokumentacji nie sposób ustalić, kto i dlaczego zmienił przepis. Na temat tej zmiany nie toczyła się żadna dyskusja, nie została ona także uzasadniona na piśmie. Zmiana przepisu została pominięta milczeniem podczas całego procesu legislacyjnego.- Teraz nie potrafię sobie przypomnieć, kto zaproponował wykreślenie tej daty – mówi Marek Sadowski, wówczas wicedyrektor Departamentu Legislacyjno–Prawnego w Ministerstwie Sprawiedliwości, który brał udział w pracach nad ustawą. Poproszeni o pomoc w rozwiązaniu zagadki znikającego przepisu obecni urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości także rozkładają ręce. - Przejrzałem dokumenty i rzeczywiście wynika z nich, że nikt wówczas nie zwrócił uwagi na problem reaktywacji spółek – przyznaje Maciej Kujawski z biura prasowego resortu. W jaki sposób zniknął przepis wart ponad 100 miliardów złotych? Marucha

Kazanie ks. Jenkinsa na 3 Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego Ta niedziela, następująca po święcie Najświętszego Serca Jezusa, jest jak gdyby wyjaśnieniem miłosierdzia Boga wcielonego w Najświętszym Sercu. Pan Jezus w swojej dobroci wyjaśnia nam wielkie miłosierdzie Boga dla grzeszników i dzisiaj otwiera nam Serce Boga, pełne tego, czego Bóg pragnie dla grzeszników, czyli ich nawrócenia. Grzesznicy przyszli do Pana Jezusa, jak mówi Ewangelia “Zbliżali się też do niego celnicy i grzesznicy, aby go słuchać”. Przychodzili, żeby słuchać Jezusa, to znaczy że nie byli zbyt zajęci sprawami tego świata ani własnymi fałszywymi przekonaniami, po prostu przyszli go posłuchać. Przyszli, może z ciekawości, może szukając uzdrowienia, a być może dlatego, że ktoś z przyjaciół im to zasugerował. Są to być może ludzie, którzy przyjęliby z radością Słowo Boże, ale potem przygniotą ich troski tego świata. Są może jednak tacy, którzy wytrwają. Ale najistotniejsze jest to, że – jak mówi Ewangelia – przystąpili do Pana Jezusa. To wydarzenie z życia Pana Jezusa powtarza się w całej historii Kościoła, chociaż niektóre szczegóły są różne, tak, jak różnią się między sobą poszczególne dusze. Jest wielu ludzi, którzy mogli słyszeć o Tradycyjnej Mszy, którzy być może mają przyjaciela, który zaprosił ich na niedzielną Mszę Świętą Wszechczasów, lub którzy po prostu zauważają, że na świecie pewne rzeczy nie wyglądają tak jak powinny. Przychodzą więc do Pana Jezusa, przychodzą na Mszę. Przystępują do Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Są oni jednak wciąż dalecy o doskonałości. Ewangelia wymienia dwie grupy ludzi: celników i grzeszników. Celnicy byli więcej niż tylko złodziejami. Często byli zdrajcami własnego narodu, jawnogrzesznikami, którzy nie tylko popełniali grzechy, ale poprzez swoją pracę mieli okazję do wielu nadużyć, wyłudzając pieniądze od własnych rodaków. Ale nawet takie dusze mogą uzyskać łaskę widzenia Pana Jezusa. Byli tam także inni grzesznicy. Grzesznicy, którzy doświadczyli najgorszego i pragnęli łaski zerwania z przeszłością i rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Często i my, drodzy wierni, spotykamy na Mszy ludzi dalekich od doskonałości i nierozumiejących, na czym w ogóle polega Msza Święta. W Ewangelii czytamy, że przychodzą oni słuchać Pana Jezusa, ale nie wiemy nic o tym, czy Go rozumieją. Istnieją dusze, które przychodzą po uzdrowienie, nawet jeśli nie wiedzą co im właściwie dolega. W rzeczywistości każdy z nas, uczęszczających na Mszę, jest grzesznikiem, niektórzy bardziej od innych, tak samo jak każdy kto chodzi do lekarza jest w jakiś sposób chory. W tym życiu Pan Jezus jest bardziej lekarzem dusz niż sędzią. Teraz jest czas miłosierdzia, czas pokuty, czas zdążania do doskonałości – jeśli nie jej osiągnięcia. Niestety są także i oburzeni. To ci, którzy nie zrozumieli miłosierdzia Pana Jezusa, lub nie chcieli zrozumieć. To właśnie są ci, którzy odrzucą miłosierdzie ofiarowane przez Pana Jezusa, a nawet Jego samego i domagać się będą Jego ukrzyżowania. Są to faryzeusze. Uważają się za wzór doskonałości, mimo, że przez swoje uczynki są jak najdalsi od Pana Jezusa. Ewangelia nie wspomina o faryzeuszach słuchających Pana Jezusa, ale mówi, że szemrali, sprzeciwiali się Jemu. W rzeczywistości, szukali oni tylko okazji do wykazania swojej wyższości nad Nim: ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Nie tylko nie rozumieli Pana Jezusa, ale też nie chcieli Go zrozumieć. Jedynym ich pragnieniem było pokazanie, że są ważniejsi, że są lepsi niż ich bliźni, że – inaczej niż inni – zachowują przykazania. To są ci, którzy skorzy będą do krytykowania najdrobniejszego szczegółu życia swoich bliźnich, którzy wyobrażają sobie, że są policją parafii, którzy po Mszy sprawdzać będą, czy wszyscy mają ubrania odpowiedniej długości, którzy jako pierwsi poinformują wszystkich o najnowszej teorii spiskowej, lub czymkolwiek, co nie wygląda tak, jak powinno. Mają oni nadzieję, że wszyscy będą pod wrażeniem ich doskonałości, tego, że – inaczej niż inni – wiedzą o tym, o czym nikt nie ma pojęcia i nie nawrócą innych, dopóki ci nie dostosują się do ich standardów. Ale nawet w stosunku do tych złośliwych faryzeuszy Pan Jezus nie traci nadziei. Jego miłosierdzie jest tak wielkie, że pragnie On zbawienia dla tych biednych dusz zaślepionych pychą. Specjalnie dla nich Pan Jezus daje przypowieść, że mogą być nawróceni do jedności z myśleniem Pana Jezusa, do sądzenia, nie skazywania, ale do ocalenia i nawrócenia. Dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, które są bezpieczne, to te dusze, które pozostają w niewiedzy. Są często sprowadzane na złą drogę przez zły przykład lub złych przywódców. Zagubione są nie przez złą wolę, ale raczej słabość. Pasterz pójdzie więc, i będzie ich szukał w puszczy – czyli w świecie – żeby tylko je znaleźć. Tak samo prawdziwy apostoł, dusza prawdziwie oddana Kościołowi, nie będzie siedzieć w domu aby prowadzić krucjatę na każdym forum internetowym krytykując i obrażając każdą pojawiającą się osobę. Przeciwnie, dusza gorliwa pójdzie do swoich przyjaciół i sąsiadów, jak człowiek z przypowieści o zgubionej owcy, mówiąc aby radowali się z nim, bo odnalazł to, czego szukał: a więc łaskę od Boga, łaskę nawrócenia. Prawdziwie gorliwa dusza będzie tą, która chce dzielić się cudem Mszy ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi, z kolegami z pracy, aby pokazać im łaskę czystego sumienia. Z kolei faryzeusz, jak mówi Pan Jezus, nakładać będzie brzemię na swojego bliźniego, składając na jego barki problemy i troski, w sprawie których sam nie ma zamiaru kiwnąć palcem. Zagubiona drachma to grzesznik, który świadomy jest tego, co zrobił. Moneta nosi na sobie wizerunek władcy, który ją wybił, tak jak dusza która nosi na sobie obraz Boga ze zrozumieniem i wolną wolą. Dusze takie wiedzą, co czynią i dobrowolnie popadają w grzech. Spędzali oni czas i energię na rzeczach nie wartych ich godności, marnowali ten pieniądz, za który otrzymać mogli wieczność – swoją wiedzę i miłość. Złamali Dziesięć Przykazań, bo, jak mówi Święty Jakub, kto w jednym by upadł, stał się winnym wszystkiego – nie ma dziesięciu drachm, gdy jedna jest zgubiona. I tak jak niewiasta z Ewangelii, Kościół zapala światło doktryny, aby pokazać duszom ich błędy, oraz wymiata dom przez sakrament pokuty, znajdując dla tych dusz nieocenioną łaskę Boga. W obu przypadkach wielka jest radość w niebie, bo dzięki łasce Boga, dusze odwracają się od zła i przyjmują dobro. Mimo że są niedoskonali, mimo że muszą jeszcze wiele zrobić aby umocnić się w dobru, i nawet jeśli ich złe nawyki wymagają jeszcze dużo czasu aby je wykorzenić, jeśli tylko otrzymali łaskę od Boga, mają szansę osiągnąć wieczną szczęśliwość. I tak, w całkowitym przeciwieństwie do faryzeuszy i sekciarzy, którzy podążają ich śladem, my także powinniśmy cieszyć się z każdej duszy, która zbliży się do prawdy. Powinniśmy radować się i pomagać tym, którzy przychodzą na Mszę, nawet jeśli pozostają w niewiedzy, lub nawet grzechu.

Przyjdzie czas, w którym Pan Jezus oczyści świątynie z tych, którzy ją plamią. Są czasy, w których bicz musi ochronić niewinnych, którzy mogliby zostać zepsuci lub splamieni, ale dzieje się to wtedy, gdy zakwestionowany jest autorytet Pana Jezusa, lub Jego świątynia jest w niebezpieczeństwie, kiedy z miejsca modlitwy i miłosierdzia staje się jaskinią zbójców. Nie czytamy o nawróceniu tych zbójców. Nie czytamy o ich skrusze ani radości. W rzeczywistości tymi wyrzuconymi ze świątyni będą faryzeusze, którzy nie modlili się o nawrócenie grzeszników, ale wymieniali się krytyką innych. Przyjdzie czas, jak mówi Pan Jezus, w którym osądzeni będą tą samą miarą, którą sądzili innych. I tak, Drodzy Wierni, uczmy się z przypowieści danych nam przez Pana Jezusa oraz jego przykładu, jak najlepiej zwyciężać dusze dla prawdy. Czytamy w Ewangelii, że Pan Jezus począł czynić i uczyć, co znaczy, że uczył najpierw przez przykład, a potem przez wskazówki. Powinniśmy być więc skorzy nie do wypowiedzenia słowa potępienia, ale raczej zachęty, aby prowadzić i uczyć raczej naszym przykładem niż krytyką. Powinniśmy móc mówić za Świętym Pawłem “Bądźcie naśladowcami moimi, jak i ja Chrystusa”. Większość dusz, moi Drodzy Wierni, potrzebuje raczej słowa zachęty i rady, niż potępienia. Większość dusz jest podobnych Samarytance, która doszła do łaski, którą jest Msza. A jak Pan Jezus przyciąga tę kobietę, tak daleką od łaski Boga? Nie przybywa, aby ją potępić, ale czyni się nawet jej dłużnikiem mówiąc: Daj mi pić. Ten, który jest Panem życia i śmierci, jej Sędzią na sądzie ostatecznym, prosi o wodę. Prosi, zaciąga dług u kobiety, z którą, wedle jej własnych słów, Żydzi nie chcieli obcować. Ale Pan Jezus, widząc w niej te słowa pokory, słowa potwierdzające jej niski status, ofiaruje jej w zamian żywą wodę łaski tryskającej ku życiu wiecznemu. Pan Nasz Jezus Chrystus stopniowo będzie pokazywał jej różnicę pomiędzy wodą ziemską, która może jedynie czasowo zaspokoić nasze pragnienie, a wodą życia, która napoić może na wieczność. I, być może niedokładnie rozumiejąc wszystkiego, co Pan Jezus mówił, kobieta ta pragnęła tego, co jej oferował. Wtedy, i tylko wtedy, Pan Jezus wspomina o wielkiej przeszkodzie stojącej na drodze tej łasce. Idź, i zawołaj męża twego. Z zakłopotaniem i fałszywym wstydem odpowiada ona, że nie ma męża. Z jaką delikatnością Pan Jezus pokazuje jej jak daleko jest ona od Boga! Dobrześ powiedziała, że nie masz męża. Albowiem ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. I zobaczyć możemy owoce delikatności, taktu i cierpliwości Pana Jezusa. Niewiasta spowiada się Panu Jezusowi, i to wyznanie grzechów obraca ją w apostoła. Apostoła dla całego miasta, które otrzyma Pana Jezusa przez jej świadectwo. Drodzy Wierni, naśladujmy Pana Jezusa szczególnie w naszym stosunku do innych. Jest tyle dusz, które cierpią niewolę grzechu i niewiedzy, które mogły przez specjalną łaskę usłyszeć o Tradycji, dowiedzieć się o Mszy Świętej. Które, dzięki łasce Pana Jezusa, przychodzą aby Go zobaczyć i usłyszeć w jego Świętym Kościele. Przychodzą, być może pierwszy raz, i prośmy Pana Boga, aby nie był to też ostatni raz. Dusze te są jak dzieci, młode i być może jeszcze nie narodzone dla wiary – i biada temu, kto będzie dla nich zgorszeniem, kto zahamuje, albo nawet zniszczy łaskę, którą inni wywalczyli dla tych dusz. W dniu sądu odpowiedzieć będą musieli za to, że przeszkodzili w powrocie zagubionych owiec do owczarni, że pilnowali, aby drachma się nie odnalazła. I tak, z posłuszeństwa Matce Bożej, Matce Bożej Fatimskiej, która prosiła o modlitwy w intencji nawrócenia grzeszników, módlmy się za nich, pracujmy dla ich nawrócenia przez naśladowanie miłosierdzia Pana Jezusa, abyśmy mogli radować się z powrotu zagubionego i odnalezienia brakującego. Radości w której udział biorą niebiosa, na wieki wieków, Amen

Między nogamiWersja numer 1” stenogramów oraz kopii nagrań, jakie pani generalina Tatiana Anodina przekazała tubylczemu panu ministru Milleru nie tylko nie rozwiała poprzednich, ale jeszcze nasunęła nowe wątpliwości w stosunku do wersji o „błędzie pilota”, podanej ustnie zaraz po katastrofie, a być może nawet ustalonej już 7 kwietnia. Trzeba w związku z tym uzbroić się w cierpliwość, bo skoro jest „wersja numer 1”, to mogą być i następne, które, w zależności od potrzeb aktualnego etapu, mogą przedstawiać wydarzenia z innym rozłożeniem akcentów. Ot na przykład po bluźnierczych oskarżeniach, jakie pan minister Graś wysunął pod adresem rosyjskich milicjantów, „wersja numer 2” mogłaby zostać wzbogacona o fragmenty stenogramów z wypowiedziami premiera Tuska z 7 kwietnia, a „wersja numer 3” – nawet o słynną deklarację ministra Radosława Sikorskiego o konieczności „dorżnięcia watahy”, która – co tu ukrywać – w kontekście katastrofy pod Smoleńskiem brzmi nie tylko proroczo, ale wręcz instruktażowo. Oczywiście pan minister Sikorski wymówił te słowa bez żadnej złej intencji. Raczej w intencji dobrej, to znaczy – zadeklarowania lojalności wobec watahy, do której właśnie doszlusował – oraz posłuszeństwa wobec jej pogromców, którzy jeszcze niedawno traktowali go jak „szpaka” – ale – si duo dicunt idem, non est idem, co się wykłada, że gdy dwóch mówi to samo, to nie jest to samo - bo Rosjanie mogli takie deklaracje rozumieć po swojemu. Rosja bowiem – w odróżnieniu od Polski - jest państwem poważnym, które tworzy fakty dokonane, to znaczy - prawdziwą politykę, a nie tylko dobre wrażenia na użytek telewizji, i gdzie w związku z tym słowa mają swój ciężar gatunkowy. Uświadomienie sobie tego nieporozumienia mogłoby nawet wyjaśniać przyczynę, dla której pan premier Tusk na wieść o katastrofie rozpłakał się jak dziecko, a od spotkania z panem premierem Putinem 10 kwietnia, ma taki przerażony wzrok. Nawiasem mówiąc, pan minister Sikorski też otrzymał pierwsze poważne ostrzeżenie, kiedy samolot, którym miał lecieć w jakąś podróż zepsuł się jeszcze na lotnisku. Gdyby tak zepsuł się dopiero na wysokości przelotowej, sprawa wyglądałaby znacznie groźniej, ale nie można wykluczyć, że i tak pan minister Sikorski będzie odtąd wsiadał do samolotów raczej niechętnie. Czyżby wataha, a zwłaszcza pogromcy mieli jednak jakieś wątpliwości co do jego lojalności? Wykluczyć tego nie można, bo przecież w trakcie tzw. „prawyborów” w PO, które przyniosły zdecydowane zwycięstwo marszałku Komorowskiemu, poseł Janusz Palikot wyraźnie dawał do zrozumienia, że w odróżnieniu od pana marszałka Komorowskiego, ten cały pan minister Sikorski jest jakiś taki nie nasz. Jeśli tak, to sytuacja nie jest dobra; ani w tej watasze, ani w tamtej – coś jak pan Lech Wałęsa, który raz wspierał prawą, a raz lewą nogę, by w końcu zostać między nogami. Czyżby z tego właśnie powodu pan minister Sikorski zachowuje się tak, jakby go w ogóle nie było? A przecież – jak poucza poeta – „nie jest światło, by pod korcem stało, ani sól ziemi do przypraw kuchennych” – dlatego warto przypomnieć rolę pana ministra Sikorskiego zarówno po to, by cnota nie pozostała bez nagrody, jak i gwoli przestrogi, czym grozi niepohamowany pęd do kariery, zwłaszcza przedwczesnej. Wygląda bowiem na to, że wataha, do której pan Radosław Sikorski doszlusował, potraktowała go instrumentalnie. Niby został nagrodzony prestiżowym stanowiskiem ministra spraw zagranicznych, ale „Gazeta Wyborcza” 26 października 2007 roku pisała, że nowy szef dyplomacji na dzień dobry dostanie plan „defotygizacji MSZ”, to znaczy – plan przeprowadzenia tam czystek etnicznych. Przygotowali go ludzie tzw. korporacji Geremka i Bartoszewskiego, związani z dyplomacją od 1989 roku. Z obfitości serca usta mówią, więc tym razem „GW” napisała prawdę – ale z tego wynika, że pan Sikorski został wzięty nie na żadnego ministra, tylko na listek figowy, za którym ministerstwem spraw zagranicznych miała kierować mafia „drogiego Bronisława” – bo wpływy i potęgę pana Bartoszewskiego możemy śmiało włożyć między bajki. Mafia „drogiego Bronisława” działa wbrew polskiemu interesowi państwowemu, czego najjaskrawszym przykładem jest zainspirowana przez MSZ w Warszawie akcja dyskredytowania na gruncie amerykańskim prezesa największej polskiej organizacji w USA – Kongresu Polonii Amerykańskiej - Edwarda Moskala. Kiedy Edward Moskal w 1998 roku zgromadził 9 mln podpisów pod petycją do Kongresu USA w sprawie przyjęcia Polski do NATO, mafia „drogiego Bronisława” zrozumiała, że grozi to pojawieniem się silnego polskiego lobby w USA, które może, przynajmniej częściowo, równoważyć wpływy lobby żydowskiego. Stąd też kampania dyskredytowania oraz inspirowane przez razwiedkę i zagraniczne placówki warszawskiego MSZ blokowanie każdej próby politycznej konsolidacji Polonii, zwłaszcza w USA i Kanadzie – tak samo, jak za komuny. Czy aby nie z inspiracji, albo nawet rozkazu tej samej mafii pan minister Sikorski przekazał polskim placówkom w Kanadzie i USA listy Polaków, z którymi nie powinny one współpracować? Z polskim interesem państwowym nie ma to absolutnie nic wspólnego, natomiast z interesem państw trzecich, które nie życzą sobie wzmocnienia międzynarodowej pozycji Polski, no i z interesem lobby żydowskiego, które Polskę i Polaków traktuje jako swoje żerowisko – jak najbardziej. W tym kontekście nikogo nie powinna dziwić akcja sabotażowa – bo tak chyba trzeba nazwać działania rządu, a zwłaszcza – Ministerstwa Obrony Narodowej, ministra Bogdana Klicha, Ministerstwa Spraw Zagranicznych i ministra Radosława Sikorskiego w sprawie uroczystości 70 rocznicy zbrodni katyńskiej, zaplanowanej na 10 kwietnia. Ministerstwo Spraw Zagranicznych to znaczy – kręcąca nim mafia „drogiego Bronisława”, zmobilizowała całą swoją perfidię, całą pomysłowość i energię do walki z prezydentem polskiego państwa, w dodatku prawdopodobnie współdziałając w tym zakresie z państwami trzecimi. Najjaskrawszym rezultatem tego sabotażu było nadanie pobytowi prezydenta Rzeczypospolitej na uroczystościach 70-lecia zbrodni katyńskiej, których gospodarzem było Państwo Polskie, charakteru prywatnej wycieczki, żeby nie powiedzieć – majówki. I niezależnie od tego, który numer „wersji” poda w końcu do wierzenia tubylczemu rządu, a za jego pośrednictwem – nam wszystkim pani generalina Tatiana Anodina, to sprawców tego sabotażu, którego finałem stała się smoleńska katastrofa, iustitia może dosięgnąć od strony zupełnie nieoczekiwanej – bo przecież zniknięcie niewygodnych wspólników, czy świadków może być na rękę również Rosjanom. A Rosja, to państwo poważne. SM

Prywatyzacja szpitali - merytorycznie Kaczyński już wygrał… Spór o stanowisko Bronisława Komorowskiego dotyczące prywatyzacji służby zdrowia nabiera temperatury. Dlatego przytaczam kilka informacji, które może są części internautów znane, ale może nie wszystkie. Poza tym według mnie niezależnie od wyroku sądu to w oczach większości wyborców Komorowski i PO ten spór przegrała - bo jeśli na stronie internetowej PO jest zamieszczony program w którym się mówi o prywatyzacji i który współtworzył kandydat to mówienie, że program Bronisława Komorowskiego na wybory prezydenckie jest zupełnie inny obraża inteligencję wyborców. W dodatku ci wyborcy PO, którzy uważają, że służba zdrowia powinna być sprywatyzowana nerwową reakcję PO przyjmują z rosnącym niesmakiem. Donald Tusk na pytanie dziennikarza o skierowanie pozwu w trybie wyborczym przeciwko kandydatowi PiS stwierdził: „nie ma innej metody tylko kłamcę trzeba oddać do sądu”. Chodziło o wcześniejszą wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który stwierdził ,że Komorowski opowiada się za prywatyzacją szpitali. Kaczyński nie powiedział tego bezpodstawnie, program Platformy z 2007 r. w kilku miejscach zawiera rozważania, które jednoznacznie wskazują, że taki kierunek reformy ochrony zdrowia ta partia wybrała. Potwierdzają to także rozwiązania, które przyjął rząd Donalda Tuska i skierował do Parlamentu, gdzie koalicja PO-PSL je zdecydowanie poparła. Kluczowym z nich było to dotyczące obligatoryjnego przekształcania szpitali w spółki prawa handlowego bez obowiązku posiadania przez samorządy pakietu kontrolnego w tych spółkach. Każdy, kto choć trochę zna się na ekonomii i zna niedobory finansowe w systemie ochrony zdrowia w Polsce, doskonale wie, że taka komercjalizacja była zaproszeniem do prywatyzacji szpitali i to bez żadnych ograniczeń. Bardzo wyraziście przedstawiła to ówczesna posłanka PO Beata Sawicka, która właśnie w kampanii wyborczej 2007 r. mówiła o „kręceniu lodów” na majątku szpitali. Tusk to doskonale pamięta, bo pierwsze spotkanie klubu parlamentarnego Platformy po wyborach 2007 r. rozpoczął od zaprezentowania filmu nakręconego przez CBA z udziałem posłanki Sawickiej, chcąc przestrzec posłów przed takim postępowaniem. http://niezalezna.pl/article/show/id/35309

Szefowa sztabu Jarosława Kaczyńskiego Joanna Kluzik Rostkowska przytoczyła fragment programu Platformy Obywatelskiej z 2007 roku pt. "Polska Obywatelska"." Szpitale rządzą się takimi samymi zasadami rachunku ekonomicznego jak inne podmioty gospodarcze. Efektywne zarządzanie na poziomie szpitala jest niezwykle istotne zarówno z punktu widzenia pacjentów, jak i personelu medycznego. Niestety, podobnie jak w przypadku na przykład przedsiębiorstw państwowych, nadzór właścicielski sprawowany przez podmioty państwowe nie sprzyja efektywnemu zarządzaniu w służbie zdrowia. Prywatyzacja będzie służyła poprawie efektywności, a więc podniesieniu jakości usług oraz obniżeniu ich kosztu. Nie ma powodów, aby szpitale nie były normalnymi przedsiębiorstwami, nadzorowanymi przez właścicieli za pośrednictwem rad nadzorczych, które – w trosce o zapewnienie wysokiej rentowności – zatrudniałyby najlepszych, dostępnych menedżerów. Dzięki prywatyzacji w Polsce powstałaby grupa wysokiej jakości menedżerów służby zdrowia, którzy są bardzo potrzebni z punktu widzenia obsługi całego systemu" - brzmiał przytoczony przez Kluzik-Rostkowska fragment .Przypomniała przy okazji, że Komorowski nieraz deklarował, że jest dumny, iż był koordynatorem powstawania programu PO. Program ten do czerwca 2010 był zamieszczony na stronie internetowej PO.

http://www.tvn24.pl/0,1660394,0,1,boj-sztabow-po-stawia-ultimatum--pis-ale-mamy-racje,wiadomosc.html

Platforma Obywatelska poważnie rozpoczęła poszukiwania sposobów na przeprowadzenie swoich projektów bez potrzeby zmiany ustaw. Jak dowiedział się DZIENNIK, politycy partii Donalda Tuska trzymają już w zanadrzu pomysł, jak doprowadzić do prywatyzacji szpitali bez zgody Sejmu i prezydenta. Pomóc ma jedno rozporządzenie Ministerstwa Finansów.

http://dziennik.pl/polityka/article214825/Plan_PO_Prywatyzacja_szpitali_bez_zgody_Sejmu.html

Bardzo liczę, że PO pozwie Kaczyńskiego, bo zgadzam się z Tuskiem, że na kłamców czasami nie ma innej metody jak sąd. A jeśli ktoś ma wątpliwości kto kłamie, obszerny cytat z Aleksandra Grada, ministra odpowiadającego w rządzie Tuska za prywatyzację właśnie. Wywiad z maja 2008 pozwoli nie tylko poznać zamiary Platformy względem służby zdrowia, ale także powody, dla których ze względu na kampanię nie chce się do tego przyznać. Jak PO przekona sąd, że podłością jest branie serio publicznych deklaracji ministra skarbu i traktowanie ich jako wiarygodnych informacji na temat prywatyzacyjnych planów rządu. Jeśli sztab Komorowskiego wycofa się z zapowiedzi i nie pójdzie do sądu, powinien go wyręczyć sztab Kaczyńskiego i pozwać - w trybie wyborczym, rzecz jasna - za wyzywanie od kłamców, gdy się tylko wiernie streszczało plany Grada. Trudno będzie Platformie wybronić to co powiedziała o Kaczyńskim, w świetle tego co powiedział Grad. Jedyną linią obrony pozostanie jej chyba przekonanie sądu, że to, że Platforma coś zapowiada bynajmniej nie oznacza, że zamierza to zrobić. I niestety, niewykluczone, że sąd na podstawie obserwacji blisko trzyletnich nieudolnych rządów Tuska taką linię obrony uzna.

http://kataryna.salon24.pl/193393,do-zobaczenia-w-sadzie Filip Stankiewicz

Komorowski jest łącznikiem PO z ludźmi WSI

* Środowisko byłych funkcjonariuszy WSI, szkolonych głównie w Moskwie, jest "przejrzyste" dla rosyjskich służb specjalnych i może być przez nie wykorzystywane do osiągania różnych celów
* Właśnie takie osoby mogą znaleźć się w otoczeniu Bronisława Komorowskiego w Pałacu Prezydenckim, gdyby wygrał on wybory.
Z Dr. Krzysztofem Pietrowiczem, adiunktem w Zakładzie Interesów Grupowych Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, rozmawia Mariusz Bober Były szef Wojskowych Służb Informacyjnych gen. Marek Dukaczewski zapowiedział, że uczci szampanem wygraną Bronisława Komorowskiego. Byli funkcjonariusze WSI wyraźnie upatrują w kandydacie PO na urząd prezydenta swojego opiekuna... - Nie wiem, czy opiekuna, czy raczej osobę sympatyzującą z ludźmi służb specjalnych, która może działać na rzecz tego środowiska, sprawując urząd szefa państwa. Bronisław Komorowski nie wygląda w tym wypadku na lidera. Znaczące jest, że jest to jedyny polityk PO, wprost przyznający się do związków i deklarujący sympatię wobec środowiska oficerów WSI.
Związki ze środowiskiem służb specjalnych wypomina się także samej Platformie. Jakie to może mieć znaczenie w tych wyborach? - Platformie do pewnego momentu było nie po drodze ze środowiskiem WSI. Przypomnę, że spośród posłów tej partii tylko Bronisław Komorowski głosował przeciwko rozwiązaniu tej formacji. Tak było mniej więcej do momentu, gdy inny generał - Gromosław Czempiński, były szef UOP, czyli cywilnej służby specjalnej, przyznał się, że przyczynił się do utworzenia PO. Można zatem założyć, że Bronisław Komorowski odgrywa szczególną rolę łącznika między Platformą a środowiskiem byłych funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych. Być może między innymi dlatego został wybrany na kandydata tej formacji na prezydenta.
Teza, że PO jest swoistą ekspozyturą cywilnych, jak i wojskowych służb nie jest więc political-fiction? - Nie można tego wykluczyć. Takie hipotezy należy badać i otwarcie o nich mówić. Byli oficerowie służb specjalnych dysponują dużymi zasobami, dzięki którym mogą odgrywać istotną rolę w polityce. Powstanie PO miało związek z ludźmi służb specjalnych, nawet jeśli później ich rola była marginalna. Był to na pewno niezwykle ważny czynnik w powstaniu partii, która obecnie zdominowała życie polityczne w Polsce.
Jak silne są obecnie związki Platformy ze środowiskiem służb specjalnych? Wywiad Gromosława Czempińskiego sprzed roku, w którym uznał się za współzałożyciela PO, odebrano jako ostrzeżenie dla tej formacji, by bardziej liczyła się z interesami ludzi służb specjalnych... - Były to pewne sygnały wysyłane może nie tyle do polityków PO, ile do odbiorców przekazów medialnych, że jest jakaś wiedza, którą ludzie służb mogą wykorzystać. Nie jest to jednak porównywalne z poprzednimi wyborami z 2005 r., gdy Konstanty Miodowicz przyczynił się do wybuchu afery z udziałem Anny Jaruckiej, w wyniku czego z kandydowania zrezygnował Włodzimierz Cimoszewicz, uważany wtedy za najpoważniejszego rywala Donalda Tuska. Wówczas ludzie służb byli bardzo widoczni w środowisku Platformy. Ale od momentu objęcia rządu przez tę partię sytuacja przestała być jasna. Z jednej strony symboliczne jest przejęcie kontroli nad Centralnym Biurem Antykorupcyjnym, jedyną służbą niekontrolowaną do niedawna przez PO. Ponadto cały czas największą służbą cywilną w Polsce - ABW - zarządza Krzysztof Bondaryk [były szef delegatury UOP - red.], choć pojawiły się głosy, że działa on w sytuacji konfliktu interesów, ponieważ przez pewien czas pracował w firmach uzależnionych od Zygmunta Solorza. Z drugiej strony, wspomniany wywiad Gromosława Czempińskiego pokazał, że niektórym ludziom służb nie jest już być może po drodze z Platformą.
Czego - w zamian za poparcie - środowisko służb oczekuje od PO? - W związku z tym, że Platforma znajduje się u władzy, odpowiedź jest prosta: chodzi o to, by nikt nie przeszkadzał w załatwianiu interesów. Wspomniany Gromosław Czempiński od lat działa w biznesie, podobnie jak wielu innych byłych wysokich funkcjonariuszy służb specjalnych. Kontakty z partią władzy niewątpliwie ułatwiają prowadzenie interesów, a środowisko to niewątpliwie umie o nie zadbać.
Czy to właśnie umocowanie ludzi służb specjalnych w biznesie decyduje o ich znaczeniu dla PO i poparciu dla tej formacji, czy może jakieś inne powody? - W tym przypadku nakłada się na siebie kilka czynników. Znaczenie mają wszystkie zasoby byłych funkcjonariuszy służb specjalnych. Ci ludzie zostali wyszkoleni do działania w ukryciu. Dla nich "spiskowanie" nie stanowi problemu etycznego. Jeżeli dołożymy do tego powiązania ze światem biznesu w III RP, ich znaczenie jest dużo większe, i trudno te dwie sprawy oddzielić.
Jak często to "załatwianie interesów" odbywało się kosztem polskiej racji stanu, i czy realizując je politycy PO, nie dążyli świadomie do osłabienia państwa? - Dobrym przykładem jest tu przejęcie CBA przez PO. Pojawiły się mianowicie opinie, że miało to sprawić, by nie powtórzyła się sytuacja, w której państwowa służba przeszkadza w załatwianiu prywatnych interesów, i to za pomocą prominentnych polityków partii rządzącej. Bo przecież np. Zbigniew Chlebowski nie był jakimś tam szeregowym politykiem.
Jakie konsekwencje dla naszego kraju miałaby w tym kontekście wygrana Bronisława Komorowskiego w najbliższych wyborach? - Wygrana Komorowskiego będzie niewątpliwie oznaczała wzmocnienie środowiska byłych służb specjalnych. Warto dodać, że - jak pokazał raport z likwidacji WSI - środowisko ich byłych funkcjonariuszy, szkolone głównie w Moskwie, było "przejrzyste" dla rosyjskich służb specjalnych, i może być przez nie wykorzystywane do osiągania różnych celów. A przecież takie osoby mogą znaleźć się w Pałacu Prezydenckim w otoczeniu Bronisława Komorowskiego, gdyby wygrał on wybory.
Czy w takim razie można uznać, że te wybory prezydenckie będą miały przełomowe znaczenie dla Polski? - Tak, ponieważ jedna partia przejęłaby praktycznie pełnię władzy nad Polską, choć - na razie - w koalicji z PSL. Dlatego można się spodziewać, że w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych PO będzie chciała wygrać znaczącą większością i całkowicie zmonopolizować polską scenę polityczną. Gdyby zaś Platforma przegrała przyszłoroczną elekcję, mając Komorowskiego w Pałacu Prezydenckim, zyskałaby zaplecze na kolejne lata, co ułatwiłoby tej partii przetrwanie. Dziękuję za rozmowę.

Nie zdradzajmy samych siebie Nawet małe partie uwzględniające założenia katolickiej nauki społecznej spełniają doniosłą rolę - ich obecność na scenie politycznej jest potrzebna do formowania sumień katolików w życiu społecznym, a także, by przypominać innym o wartościach, które stoją na straży życia człowieka i rodziny Z ks. prof. Andrzejem Maryniarczykiem, kierownikiem Zakładu Metafizyki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Istnieje blok tematów arcyważnych dla każdego katolika, które są eliminowane z debaty politycznej, m.in. pełna obrona życia, walka z zagrożeniami rodziny. Jaką rolę odgrywają na scenie politycznej partie w pełni uwzględniające w programach te zagadnienia w duchu zgodnym z nauczaniem Kościoła? Przykładem jest Prawica Rzeczypospolitej.
- Na pewno fakt, że przypominają o pewnych prawdach niezbywalnych, które nie mogą być wykluczone z dyskursu społecznego, jest tutaj bardzo ważny. Pamiętajmy, że toczy się społeczna debata na temat zasad organizacji życia społecznego i biorą w niej udział różne grupy. W związku z tym środowiska, które reprezentują katolików, nastawione na propagowanie wartości chrześcijańskich, są niezbędne. Nawet jeśli nie wygrywają w wyborach, ich obecność na scenie politycznej jest potrzebna do formacji sumień katolików w życiu społecznym, a także po to, by innym przypominać o wartościach, które stoją na straży życia człowieka i rodziny.
Czy katolik w imię pragmatyki władzy może zrezygnować z domagania się od partii politycznych uwzględniania nauki Kościoła? Czy katolicki polityk może odchodzić od zasad nauczania Kościoła? - Tu odpowiedź jest jednoznaczna - nie może zrezygnować, ponieważ nie wymagając od partii politycznych uwzględniania nauki Kościoła, sam współuczestniczy w tym, co te partie złego robią czy popierają. Nie ma także możliwości, by ugrupowanie, które odwołuje się do wartości chrześcijańskich, nie uwzględniało w swoim programie tego, co stanowi istotę nauki chrześcijańskiej. Gdy tak się dzieje, nie może nazywać się partią chrześcijańską.
Jak rozpoznać, kiedy kończy się roztropność, która usprawiedliwia głosowanie na "mniejsze zło", a zaczyna polityczny cynizm i wyrachowanie? Gdzie przebiega ta granica? - Tam, gdzie są zasady, ochrona życia i rodziny, prawda - tam nie ma żadnych kompromisów i nie jest możliwy żaden pragmatyzm. W przeciwnym razie zdradzamy samych siebie. Tam, gdzie trzeba czynić dobro, musimy szukać roztropnego sposobu, żeby to dobro zrealizować. Tylko tu możemy szukać kompromisów, "układów".
Czym w dłuższej perspektywie grozi sytuacja przejmowania głosów katolików przez partie programowo sprzeczne z zasadami wypływającymi z nauki Kościoła? - Może to grozić laicyzacją życia społecznego albo co więcej - wyrugowaniem z dyskursu społecznego głosu przedstawicieli ugrupowań katolickich. Widzimy to po części na Zachodzie, gdzie są chrześcijanie, ale właściwie nie odgrywają oni ważnej roli w debacie społecznej. Byłoby bardzo niebezpieczne, gdyby rzeczywiście nie było autentycznych partii chrześcijańskich w społeczeństwie.
Typowym przykładem partii, które zrezygnowały z obrony "wartości" w imię władzy, są ugrupowania chadeckie. Co powinniśmy wszyscy czynić, aby uniknąć takiej sytuacji w Polsce? - Myślę, że to, co po części się czyni - przypominać tym chadeckim partiom, na jakim fundamencie stoją. Jeśli chcą pozostać rzeczywiście ugrupowaniami odwołującymi się do chrześcijaństwa, to fundamentem dla nich musi być Dekalog i nauczanie Kościoła. Wszelkie odchodzenie od tego jest zaprzepaszczeniem albo sprzeniewierzeniem tego, co nazywamy chadecją czy chrześcijańską reprezentacją.
Jaką rolę ma do spełnienia w takiej sytuacji "Nasz Dziennik", media konserwatywne? Czy powinniśmy zdecydowanie stawiać kwestię wymagań wobec prawicowych polityków? - Bezwzględnie. W tej chwili jest tyle półprawd, tyle niedomówień, że katolicki dziennik powinien jasno wskazywać: takie są zasady, takie są chrześcijańskie wymagania dla polityka i takie są również wymagania dla chrześcijanina. Każdy bowiem chrześcijanin ma obowiązek uczestniczyć w życiu społecznym, gdyż jest istotą społeczną, ale równocześnie ma też obowiązek kierować się pewnymi kryteriami.
Prezydent jest reprezentantem Narodu. Jak właściwie rozumieć te słowa? - Prezydent RP uosabia wszystko to, co składa się na Naród Polski, czyli jego historię, religię chrześcijańską związaną z nim nieodłącznie, na dobre i na złe, kulturę, która w przewadze jest kulturą humanistyczną i chrześcijańską (a mniej techniczną) oraz ojczysty język. Po trzecie, prezydent RP reprezentuje interesy Narodu, w odróżnieniu od rządu, który w pierwszym rzędzie reprezentuje przede wszystkim interesy i program partii, która wygrała wybory. To wszystko sprawia, że wybory na urząd prezydenta RP są wydarzeniem szczególnym i tak też przez społeczeństwo winny być traktowane.
Prezydent stoi na straży dobra wspólnego. To pojęcie często jest rozumiane jako wspólnota dóbr, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Kandydaci, także ci konserwatywni, starają się więc mieć ofertę zarówno dla katolików, jak i dla ich adwersarzy. - Nie możemy pojmować dobra wspólnego, tak jak proponuje to współczesny liberalizm, jako zbioru wszelkiego rodzaju dóbr składowanych w sklepie-państwie, w którym każdy znajdzie coś dla siebie: człowiek pobożny - obrazek, potrzebujący - chleb i ubranie, osoba chcąca dokonać aborcji pigułki, inny pisma porno, jeszcze inny materiał wybuchowy itd. Dobro wspólne właściwie rozumiane gwarantuje i zabezpiecza rozwój osoby, tak w wymiarze jej życia biologicznego, jak i duchowego.
Takim podstawowym dobrem jest ochrona życia... - Tak. Pierwszym i podstawowym dobrem wspólnym jest to wszystko, co stanowi ochronę życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Dobrem wspólnym jest to, co umożliwia godne warunki życia ludzkiego i jego rozwoju. Dalej dobrem wspólnym jest to, co gwarantuje rozwój człowieka jako osoby, a więc gwarancja prawa do prawdy, do wolności, do miłości oraz do religii. Dobrem wspólnym jest też kultura (nauka, etyka, sztuka i technika, religia). Zauważmy, że tego typu dobro wspólne jest właściwe każdemu obywatelowi jako człowiekowi. Obojętnie do jakiej formacji politycznej należy, jaką religię wyznaje i jakim światopoglądem się kieruje. To wszystko przysługuje mu jako człowiekowi, gdyż to gwarantuje jego osobowy rozwój.
W przeciwieństwie do tzw. prawa do aborcji, legalizacji związków jednopłciowych itd. - Oczywiście. Czy to jest jakaś forma ostracyzmu i nietolerancji dla tych, którzy takich "dóbr" potrzebują? Żadną miarą! Zadaniem zdrowego społeczeństwa, a z nim prezydenta, jest taka organizacja owego życia, by ułatwić wszystkim obywatelom realizowanie dobra, a utrudnić realizowanie zła. Czyż normalny rodzic w zestawie dóbr dla swojego dziecka w imię liberalizmu zaoferuje mu - obok chleba i ubrania oraz wykształcenia - narkotyki, pisma pornograficzne, związki homoseksualne itp.? Analogicznie sprawa wygląda z prezydentem. Kandydat na prezydenta, który chce być tym, który w imię źle pojętego dobra wspólnego i tolerancji utrudnia dostęp do dobra, a ułatwia dostęp do zła lub stawia na jednej płaszczyźnie dobro wspólne i zło, nie może być dobrym prezydentem, tak jak nie może być dobry rodzic, który stawia przed dzieckiem narkotyki i materiały porno.
Co to znaczy kierować się w wyborach politycznych sumieniem? - Na temat sumienia napisano wiele traktatów teologicznych i filozoficznych. Ciągle jednak pozostaje nie do końca zrozumiały apel do sumienia. Co to znaczy, kiedy wzywa się, by w wyborach głosować zgodnie z sumieniem? Czy to znaczy, że zgodnie z tym, w jaki sposób ktoś intuicyjnie przeczuwa albo ma jakieś własne na ten temat zdanie? Albo jakieś bliżej nieokreślone natchnienie? "Zgodnie z sumieniem" nie oznacza całkowitej subiektywizacji decyzji wyboru, czyli "widzimisię". Sumienie dobrze rozumiane jest aktem poznawczym, jest osądem rozumu. Zatem "zgodnie z sumieniem" oznacza, że wiem, jakie wartości kandydat na prezydenta RP reprezentuje, jak traktuje życie nienarodzonych, eutanazję, przykazania Boże itd. Również jak podchodzi do wrodzonej mi zasady, że zawsze należy czynić dobro, a przeszkadzać w czynieniu zła, przenoszę na rozeznane konkretne działania kandydata na prezydenta. I wówczas sumienie albo przynagla mnie do wyboru, albo przestrzega. Wtedy moje głosowanie jest zgodne z moim sumieniem.
A kiedy jest odwrotnie?... - Jeśli głosuję na kandydata, bo podoba mi się jego uczesanie, wygląd, sposób wysławiania się, ubiór itd., to wybieram niezgodnie z sumieniem. Takie głosowanie jest gwałtem na moim sumieniu. Co więcej, poprzez swój akt decyzji współuczestniczę w tym, co będzie czynił dla dobra wspólnego przyszły prezydent. Innymi słowy: współodpowiadam za dobro, które przez niego będzie dokonane, ale i za zło, które się będzie działo. W tak ważnym wyborze nie może być miejsca na kompromis. Wybierać można, trzeba i należy tylko to, co jest prawdą i dobrem. Dziękuję za rozmowę.

W nagraniu z czarnych skrzynek Tu-154 brakowało 16 sekund Ustalili to polscy eksperci porównując nagrania zapisu rozmów z kabiny prezydenckiego Tupolewa, które dostali od Rosjan, z otrzymanymi później stenogramami. Okazało się, że brakuje pierwszych sekund nagrania. Eksperci z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie, którzy przesłuchali udostępnione na CD nagranie ustalili, że w ujawnionych stenogramach znajduje się więcej zapisów, niż na dostarczonych przez stronę rosyjską nagraniach. Śledczy podejrzewali, że nagrania były montowane, a przekazana nam kopia nie jest zgodna z oryginałem – informuje radio RMF FM. - Ujawniony stenogram był pełny. To na CD brakowało 16 sekund, które były zapisane w stenogramie – mówił w rozmowie z dziennikarzem radia rzecznik wojskowej prokuratury Zbigniew Rzepa. Podobno właśnie po te brakujące informacje poleciał do Moskwy w ubiegłym tygodniu szef MSWiA Jerzy Miller – ustalili reporterzy radia RMF FM. Miller miał ponownie skopiować zawartość taśmy z rejestratora na płytę kompaktową. Tym razem skopiowany został już cały zapis, łącznie z brakującymi 16 sekundami. Polscy prokuratorzy twierdzą teraz, że nie ma już obawy, aby Rosjanie dokonali jakichkolwiek cięć. Przecież już wszystko się zgadza. Rejestrator, który był zamontowany w prezydenckim samolocie Tu-154, zapisuje rozmowy prowadzone w kokpicie na zwykłej taśmie analogowej. To z niej zgrano zawartość na płytę CD. AJ/Rmf24.pl

Chcę żeby wybory ujawniły trzecią siłę w Polsce: prawicę chrześcijańsko-konserwatywną – Wywiad z Markiem Jurkiem, kandydatem na Prezydenta RP PAP: Do I tury wyborów prezydenckich pozostało kilka dni. Sondaże opinii publicznej nie dają Panu najmniejszych szans na zwycięstwo. Marek Jurek: Wybory niosą niespodzianki, a sondaże bardzo często się mylą, co pokazały niejednokrotnie wybory. Wszystkie badania do tej pory pokazują, że ostatni okres kampanii wyborczej jest decydujący dla podejmowania decyzji przez ludzi.

PAP: Polityk musi być jednak realistą. Jak oceniłby Pan swoje szanse na zwycięstwo? M.J.: Szanse w wyborach prezydenckich dla wszystkich nigdy nie są równe. Szansami niech zajmą się komentatorzy, a kandydat musi przede wszystkim pracować. Dla mnie najważniejsze jest, że ludzie którzy wspierają moją kampanię bardzo ciężko pracują i jest to dla mnie ogromne zobowiązanie. Mówiono, że nie mamy szans zebrać 100 tys. podpisów wymaganych do rejestracji mojej kandydatury, zebraliśmy ćwierć miliona. Po prostu trzeba spokojnie pracować.

PAP: Więc wierzy Pan w swoje zwycięstwo? M.J.: Dziś wszystko wskazuje na to, że pierwsza tura wyborów będzie jak przedostatni mecz na mundialu, kiedy już wiadomo kto wystąpi w ostatnim, ale decyduje się trzecie miejsce. Z sondaży wynika dziś, że nastąpiła koncentracja poparcia społecznego wokół dwóch kandydatów – Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Ich przewaga nad pozostałymi jest tak duża, że prawdziwą stawką wyborów w pierwszej turze 20 czerwca nie będzie kto wejdzie do drugiej, ale kto z wyborów wyjdzie jako trzecia siła w Polsce. I chcę, żeby to była prawica chrześcijańsko-konserwatywna. Nie chcę, żeby była to radykalna lewica SLD reprezentowana przez pana Grzegorza Napieralskiego. Mogę w wyborach zająć trzecie miejsce i będę o nie walczył. Apeluję do wahających się wyborców, którzy chcieliby głosować na mnie – ale mają pragmatyczne opory ze względu na dominację dwóch kandydatów. Między nimi rozstrzygniemy 4 lipca. 20 czerwca wybieramy trzecią siłę w Polsce i jestem jedynym kandydatem prawicy, który może o tę pozycję walczyć.

PAP: Jaki jest cel Pańskiej kampanii? M.J.: Głównym motywem mojej kampanii jest reprezentacja prawicy konserwatywnej, obok PO, PiS, SLD i PSL. Każdy z kandydatów reprezentujących ważną grupę społeczną ma obowiązek kandydować, a uchylanie się od startu w wyborach byłoby moim zdaniem pozostawieniem ludzi bez reprezentacji. Walczę przede wszystkim o oto, aby otrzymać mandat dla polityki, której chcę dla państwa.

PAP: Kogo Pan reprezentuje? M.J.: Polaków, dla których wartości cywilizacji chrześcijańskiej, prawa rodziny, obrona waluty narodowej oraz aktywna polityka Polski w Europie to ważne kwestie. Zależy mi na Europie prawdziwie solidarnej i naprawie instytucji życia publicznego, by w polityce było mniej agresji, a więcej przekonań.

PAP: Inaugurując kampanię wyborczą mówił Pan, że jest zwolennikiem aktywnej prezydentury. Czy jest ona możliwa, przy tych kompetencjach, które posiada prezydent w Polsce? M.J.: Prezydent ma wiele instrumentów prowadzenia polityki państwa. Reprezentuje Polskę na zewnątrz, ma inicjatywę ustawodawczą i kontrolę nad całym procesem ustawodawczym, łącznie z prawem weta. Ale mając to prawo, może tak oddziaływać na proces ustawodawczy, by nie musiał go stosować, by jego głos był brany pod uwagę w trakcie tworzenia ustaw. Prezydent deleguje także członków do ważnych urzędów władzy państwowej, jak Rada Polityki Pieniężnej czy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz może przedstawiać swe stanowisko rządowi podczas Rady Gabinetowej. W sytuacji, którą obecnie mamy w kraju, zwalczania się obozów politycznych, to właśnie prezydent może być czynnikiem stabilności państwa. Ja o taką prezydenturę właśnie walczę.

PAP: Czy jest Pan zadowolony z tego, jak wygląda tegoroczna kampania wyborcza. Jakie kwestie Pana zdaniem powinny zdominować ostatnie dni kampanii? M.J.: Obecna kampania rozpoczęła się w cieniu katastrofy smoleńskiej, a potem została wyhamowana przez klęskę powodzi. Jest to więc kampania bardzo szczególna. Do wyborów pozostało już niewiele czasu i kandydaci powinni zacząć rozmawiać między sobą o programie i przedstawiać wyborcom konkretne zobowiązania. Podczas tej kampanii wszyscy kandydaci powinni odpowiedzieć na wielkie pytania narodowe: jak wesprzeć rodzinę, aby przełamać kryzys demograficzny; co powinniśmy zrobić w Europie, aby ta sprzyjała interesom Polski; czy zachować złotego, czy wprowadzić euro? W tych wyborach powinniśmy rozstrzygać te kwestie, a nie wychodzić z założenia, że rozstrzygnie je popularny polityk, który wygra wybory. Wybory powszechne to przede wszystkim wybór polityki państwa, a nie zaspokojenie ambicji polityka. Nie powinniśmy w wyborach tracić głosu oddając go w ciemno politykowi, tylko dlatego że jest popularny, albo dlatego że boimy się drugiego kandydata.

PAP: Mówił Pan, że należy wspierać rodzinę, aby przełamać kryzys demograficzny. W jaki sposób? M.J.: Przez solidarność państwa z rodzinami, które mają dzieci: niższe podatki dla rodzin wychowujących dzieci (na początek – podwojenie ulgi PIT na każde dziecko), dłuższe urlopy macierzyńskie na każde dziecko (dziewięć miesięcy na drugie dziecko, natychmiast – a nie w perspektywie, rok urlopu na trzecie dziecko), zaliczanie matce opieki nad dziećmi w domu do czasu pracy przy naliczaniu emerytury. Poza tym prezydent powinien objąć patronatem wszystkie środowiska społeczne pracujące na rzecz rodziny.

PAP: Gdy mówimy o rodzinie, nie sposób pominąć kwestii, która budzi wielkie emocje społeczne, tj. zapłodnienie in vitro. Jeśli zostanie Pan prezydentem, czy podpisze Pan ustawę dotyczącą in vitro? M.J.: Nie podpiszę ustawy zezwalającej na zapłodnienia in vitro – ponieważ jest to praktyka niosąca zawsze najwyższe zagrożenie dla ludzkiego życia. Natomiast uważam, że każde dziecko poczęte in vitro (jak również in ventre – w łonie matki), tam gdzie doszło do takiej praktyki, ma prawo się urodzić. Jest to prawo gwarantowane przez art. 157a kodeksu karnego i dziś najważniejsze jest zaprzestanie niszczenia życia w fazie embrionalnej w laboratoriach in vitro.

PAP: Jako polityk, wielokrotnie opowiadał się Pan na rzecz ochrony życia poczętego. Czy Pana zdaniem ta sprawa wymaga jeszcze uściślenia w polskim ustawodawstwie? Jakie działania podjąłby Pan w tej kwestii będąc prezydentem? M.J.: Przede wszystkim prawo do życia od poczęcia należy traktować jako pierwsze z praw człowieka, a nie partykularny postulat światopoglądowy. Uważam za bardzo ważny dorobek polskiego Sejmu sprawozdanie komisji Franciszka Stefaniuka (PSL) proponujący potwierdzenie tego w Konstytucji RP. Jeżeli ta sprawa zostanie ponownie podjęta w Sejmie – będę ją wspierał, podobnie jak wszystkie działania wzmacniające ochronę życia, które zostaną podjęte w parlamencie.

PAP: Czego spodziewa się Pan po I turze wyborów? M.J.: Po 20 czerwca poznamy poglądy Polaków. Spodziewam się przede wszystkim, że będzie II tura wyborów, bo to jest dużo lepsze dla demokracji. I tura wyborów służy do tego, aby nie sondaże, a wyborcy określili szanse kandydatów.
PAP: Nie ma Pan poczucia, że blokuje ewentualną wygraną kandydata, który jest najbliżej Pańskich poglądów? M.J.: Wyborcom konserwatywnym stwarzam możliwość wyrażenia ich głosu przez poparcie polityki, której dla Polski chcą i bronię ich, by nie musieli głosować na kandydata, z którym się nie zgadzają – albo rezygnować z głosu. Według wszystkich sondaży jedynie Bronisław Komorowski ma szanse na wygraną w I turze. Mam od niego zdecydowanie różną wizję polityki państwa. Jeśli blokuję jego wybór w pierwszej turze, to już jest sukces tej kampanii.
PAP: Dlaczego wyborcy mieliby głosować właśnie na Pana, a nie na Jarosława Kaczyńskiego czy Bronisława Komorowskiego? M.J.: Wybory to czas odpowiedzialności. Każdy prezydent będzie reprezentował Polskę ze słabszym mandatem po Traktacie Lizbońskim, ale nie musimy wybierać polityków, którzy za tę sytuację ponoszą odpowiedzialność, jak marszałek Komorowski i prezes Kaczyński. Moja polityka to zdecydowane obniżenie podatków dla rodzin i lepsza opieka nad macierzyństwem, to aktywna obecność w Europie, w tym budowanie silnej opinii chrześcijańskiej, to obrona 227 art. konstytucji, czyli zachowanie złotego. W polityce najważniejsza jest wiarygodność, bo politykę wybieramy wybierając człowieka, któremu powierzamy jej wykonanie, więc wiarygodność powinna być motywem decydującym. Wybierajmy przede wszystkim politykę, a następnie, kierując się wiarygodnością, wybierajmy konkretnych polityków, którzy dają gwarancję, że ją zrealizują.
PAP: Komu udzieli Pan poparcia 4 lipca, w II turze wyborów prezydenckich? M.J.: Mimo różnic w II turze powinniśmy na prawicy głosować razem. PAP: Dziękuję za rozmowę.

Krasnale, wybory i demokracja I cała ziemia z podziwem patrzyła na bestię. Obj 13, 3. Będziecie jak Bóg, powiedział kusiciel do Adama i Ewy. Co było dalej – wiemy. Ale człowiek i przed szkodą i po szkodzie głupi. Pokusa trwa – mity bajki i legendy również. Będziecie jak Bóg… W końcu opowiadanie bajek jest podstawową taktyką kusiciela. Przedstawianie rzeczywistości w krzywym zwierciadle, dezinformacja i zamieszanie, kłamstwo i iluzja, znieczulenie i wynaturzenie, powierzchowność i plotka, zagłuszanie i sprzeczność. Wszystko to po to, aby człowiek minął się z rzeczywistością, aby nie ujrzał światła aby rzeczywiście nie dostąpił bóstwa w sposób jaki Pan Bóg to przewidział. Starcie między bajkami a rzeczywistością trwa od początku jednak aktualnie, za każdym razem, rozgrywa się ono w nas samych. I choć nie dziwi, że kusiciel rozgrywa jako mitoman, dziwi, że zazwyczaj wygrywają w nas tylko igrzyska i chleb. Zresztą mundial już się zaczął… Czasem bajka jest komedią, jednakże kiedy próbuje się ją urzeczywistnić staje się ona dramatem. Pokusa to jedynie scenariusz, reżyseria to już szaleństwo. Na naszych oczach od dwóch wieków odgrywany jest Lewiatan, oficjalnie zwany demokracją, biblijnie zaś znany jako potwór, bestia krępująca narody. Choć pan Hobbes, jeden ze scenarzystów Lewiatana, przyznał, iż człowiek dla dobra ogółu powinien zrzec się swej wolności na rzecz tyranii i innych podobnych jej króli, reżyseria uwspółcześnionej wersji bajki o wróżce demokracji zakłada, że wolność przyszła wraz z rewolucją. Nie ma już krasnali, nie ma już królestw, są teraz republiki i gilotyny dla opornych karłów reakcji. Nareszcie sami decydujemy o nas samych, o naszej społeczności, jednak nikt z nas jeszcze nie obniżył naszych podatków do koniecznego, sprawiedliwego minimum; nikt nie zniósł mafijnego VATU, nikt nie wyrzucił do kosza masy zbędnych ustaw czy nie zlikwidował korupcji. Choć rządzi lud, nikt jednak nie uzdrowił służby zdrowia, nie usprawnił sądownictwa czy polskich dróg. Są więc dwie możliwości: albo naród jest tak głupi, że posiadając władzę nie korzysta z niej dla własnego dobra (nawiasem demokracja jest zabójczym prezentem dla głupców), albo naród władzy nie ma, a nasza demokracja to chimera. Gdybyśmy przynajmniej mogli zabierać głos w sprawach na których się znamy, w naszym zakresie, z naszej codzienności. Gdybyśmy chociaż w tej właśnie dziedzinie naszego podwórka mogli być reprezentowani przez kogoś kogo znamy, z kim mamy styczność, kogo można rzeczywiście pociągnąć do odpowiedzialności a w najgorszym wypadku publicznie zlinczować albo przynajmniej – bo w ostateczności to moralne – wsadzić na taczki. Wszak rzeczywista demokracja zakłada wpływ na to, co nas otacza, na czym się znamy, w dziedzinie gdzie rzeczywiście powinniśmy mieć coś do powiedzenia gdyż mamy już w niej coś do zrobienia. A tak to głos z Podhala, jeśli w ogóle w demokracji ma się wpływ na cokolwiek, decyduje o tym, co będzie na Bałtyku, głos nieuka wpływa na oświatę, głos lekarza na kopalnie, głos górnika na medycynę. Wszystko to według scenariusza kolejnej bajki wedle której każdy jest kompetentny we wszystkim. Jest to tylko grubsze, nienaukowe, ale wystarczające przybliżenie absurdów, sprzeczności i kłamstwa naszego ustroju. Czy w związku z tym należy w ogóle nie głosować? Miałem okazję oglądać sytuację Polski po tragedii smoleńskiej poprzez pryzmat zachodnich mediów. Choć Lech Kaczyński podpisał traktat lizboński przedstawiono go jako niebezpieczeństwo dla unii europejskiej. Choć z jarmułką na głowie wraz ze wspólnotą żydowską zapalał menorę w pałacu prezydenckim, określono go jako antysemitę. Mimo że nie podważył obecnego w Polsce status quo, uważano go za zagorzałego przeciwnika aborcji. Ogólnie przedstawiono go jako człowieka epoki obskurantyzmu i inkwizycji. Oczywiście nie tak wprost. Ale tak w rękawiczkach, pośrednio, niuansami, czyli jednym słowem: skutecznie. A przecież wielu zarzucało mu, że zaprzedaje kraj Unii Europejskiej, że obchodzi żydowskie święta choć jest katolikiem, że nie likwiduje aborcji w Polsce choć podobno jest jej przeciwny, że bliżej mu do konserwatywnych uczuć niż do samego konserwatyzmu. Co się wróży za tą kolejną dezinformacją i czemu ma służyć ten kolejny mit? W takim kontekście tym bardziej podejrzana wydała się nagła sympatia do opozycji byłego prezydenta. No bo Państwo wiecie, tam w Polsce jednak jest oświecona opozycja, jest wyważony Pan Tusk i jest dyplomatyczny Pan Komorowski. Nie mają nic wspólnego z ciemnotą prezentowaną przez Pana Kaczyńskiego, i Polacy z pewnością nie popełnią błędu z 2005 roku i tym razem wybiorą różową europejską przyszłość. No właśnie, dlaczego te same media korzystające z pierwszego lepszego skandalu, aby zaatakować Kościół Katolicki, dlaczego media podważające na co dzień porządek moralny, dlaczego media malujące polską zachowawczość jako średniowieczny ciemnogród, dlaczego te media szybko i niesławnie pogrzebały pamięć po p. Kaczyńskim a popierają dziś, tak mimochodem, w rękawiczkach – czyli skutecznie – p. Komorowskiego? I dlatego właśnie, choć wiem, że polska demokracja jak i inne demokracje są nonsensem i etymologicznym kłamstwem, choć identyfikuje się najwyżej częściowo z poglądami p. Jarosława Kaczyńskiego, jednak zamierzam poprzeć go w najbliższych wyborach moim głosem, aby nie został wybrany kandydat liberalnych mediów. Można to nazwać roztropnością, mniejszym złem, oporem. Myślę, że jest to przede wszystkim patriotyczny obowiązek wobec zarazy, która rozsadziła na dobre europejskie korzenie, która coraz bardziej podmywa i polski fundament. Mam nadzieję, że będzie nas wielu, choć tu w Paryżu z niewiadomych przyczyn nie będzie głosowania w pięknej ambasadzie, ale w jakimś mało znanym domu kultury polskiej. Czy nasze głosy komuś przeszkadzają? Wojciech Golonka

16 czerwca 2010 Niektórzy widzą niezgodność, niektórzy widzą harmonię... jak to w demokracji, którą taki na przykład pisarz J. L. Borges określał jako „kuriozalne nadużycie statystyki”(???). Prawda, że niezłe określenie tego bałaganu jaki panuje wokół nas? A jeden z największych konserwatystów XX wieku Erik von Kuehnelt-Leddihn pisał: ”W demokracji liberalnej występuje nieuchronna sprzeczność między wolnością a równością, które wykluczają się wzajemnie, bowiem możemy być albo wolni, albo równi”(!!!!). Co nie przeszkadza nam funkcjonować w demokratycznym modelu sprzeczności jaki kreuje demokracja. No i jest bardzo śmiesznie.. Do czasu - ma się rozumieć.. Tym bardziej, że demokratyczny lud ma w demokracji bardzo słabą pamięć, co pozwala nie pamiętać o wszystkim co demokraci zrobili demokratycznie i wprowadza niezapomnianą korzyść, że kilkanaście razy można się cieszyć tą samą sprawą po raz pierwszy. Bo ile razy można się cieszyć z faktu,  jak demokratyczni kandydaci powtarzają z uporem maniaka demokratycznego, że państwowa służba zdrowia musi być państwowa i  zdrowia, bo bez niej byśmy umierali na ulica demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady upaństwowionej niesprawiedliwości? To trochę jak w tym dowcipie o blondynce, która skarży się koleżance, niekoniecznie o włosach blond: - Wyobraź sobie, moja siostra urodziła dziecko i nie napisała mi, czy dziewczynkę, czy chłopczyka. Teraz nie wiem, czy jestem ciocią, czy wujkiem.. No właśnie, ale taki kandydat na prezydenta pan Grzegorza Napieralski z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, któremu rośnie jak na drożdżach w demokratycznych sondażach, robionych uczciwie  i w tempie demokratycznej kampanii wyborczej, nie ma się czym martwić. Zresztą widać po jego notorycznym uśmiechu przyklejonym jakby na stałe do czerwonych ust. To ugrupowanie ma korzystny sondaż, które ma korzystny układ z tymi, którzy te demokratyczne sondaże robią.. Trzeba dobrze i demokratycznie żyć z sondażowniami, a wynik będzie jak ta lala.. Pan Grzegorz, wstając rano z demokratycznego i czerwonego łóżka, zadał sobie trud kandydata na prezydenta i udał się rano o piątej, przed hutę krakowską , żeby podzielić się z tamtejszymi pracownikami radosną nowiną w sprawie swojej kandydatury na prezydenta III Rzeczpospolitej i opowiedzieć im o swoich planach wobec nich, i opowiedzieć o „dialogu” i „porozumieniu”  jako dwóch fundamentach demokracji. Bo w głównej debacie zainscenizowanej w niedzielę pomiędzy takimi samymi czterema kandydatami, prześcigał się z innymi w powtarzaniu tych dwóch słów:” „dialog” i „porozumienie”(????). Jakby te dwa słowa mogły obniżyć podatki, rozpędzić pasożytującą demokrację, pardon - biurokrację demokratyczną, przestać wikłać nas w tysiące przepisów uchwalanych demokratycznie i rozporządzanych demokratycznie.. Pan Grzegorz Napieralski zabrał ze sobą pod hutę setki czerwonych jabłek, które z wielkim oddaniem rozdawał idącym do pożytecznej pracy, którzy wielkim czerwonym łukiem omijali go, nie chcą zapewne słuchać powtarzanych do granic demokratycznego uporu wyświechtanych słów. Bo ileż można? „Kiedy uderzający z góry jastrząb razi swą zdobycz, to dzięki temu, że dokładnie wymierzył”- twierdzi mędrzec sprzed tysięcy lat. Pan Grzegorz jest raczej potulnym barankiem, a nie jastrzębiem, choć kto wie, co kryje się w skórze owcy.. Tym bardziej, że w obozie demokratycznej  Lewicy nastąpiła zdrada, i pan Włodzimierz Cimoszewicz, herbu „Carex”, tak przynajmniej był zainscenizowany na liście tzw. Macierewicza - poparł w demokratycznych wyborach pana Bronisława Komorowskiego, który nie miał nic wspólnego z Wojskowymi Służbami Wojskowymi i niedemokratycznymi, ale już kilka godzin po katastrofie smoleńskiej jego zaufani ludzie wynieśli z kancelarii zmarłego prezydenta, raport  o WSI, szczególnie chodziło o zasób zastrzeżony, którego pan prezydent Kaczyński nie ujawnił, mimo, że ustawa mu nakazywała. Też chciał mieć przy sobie tajemnice tych sześciuset agentów WSI, który nadal pracują nad wizerunkiem  III Najjaśniejszej Rzeczpospolitej i kształtują naszą świadomość w mediach i innych miejscach kultu demokracji.. Każdy by chciał, bo kto ma ten zasób zastrzeżony ten de facto rządzi Polską demokracją, a ta  jak wiadomo nie jest sterowana, tylko działa spontanicznie.. Bo nie ma porządku zadekretowanego- jest porządek  spontaniczny! I musi być wiarygodnie aż do demokratycznego bólu i demokracja musi być zawsze uratowana. W tym czasie gdy pan Grzegorz trudził się nad nawracaniem hutników na czerwona drogę pan Bronisław Komorowski rozwiązał Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, bo razem z kolegami z Platformy Obywatelskiej chce przejąć” media  publiczne”, krzewiące w społeczeństwie obywatelskim i demokratycznym określone misje obywatelskie polegające z grubsza na tym, że ONI nam mówią co mamy myśleć, a my mamy tylko tak myśleć, jak oni nam w telewizji misyjnej mówią... Bo gdyby zlikwidował ostatecznie  ten rodzaj cenzury.. I każda demokratyczna banda, pardon - partia polityczna będąca emanacją demokracji zorganizowanej i kierowanej, chce nam robić swoją wodę z  naszych mózgów, przy pomocy swoich ludzi w mediach misyjnych, tak misyjnych, że aż strach pomyśleć, co ta „misja” może spowodować.. Pana Bronisława Komorowskiego popiera nawet pan Krzysztof Materna, ale tym razem   bez pana Mana, który na razie nie popiera nikogo.. Może nie dostał propozycji  nie do odrzucenia Bo takiego pana  Leppera nie popiera już prawie nikt, oprócz niego samego.. Tm bardziej,  że głosi nadal – popularną w gremiach proletariackich- teorię równych żołądków, która uświadamia wszystkim , że wszyscy mamy takie same żołądki.. I każdemu należy się  mniej więcej to samo.. Każdemu według socjalistycznych potrzeb.. Ale pan Lepper ma wielu konkurentów w tym gadaniu o równości wszystkich żołądków, więc ma dużą konkurencję.. Inni mówią to  samo , ale trochę innym językiem, żeby nie mieć złych skojarzeń z przeszłości.. Pragnienie, usiłowanie, zaspokojenie.. Akurat wczoraj lewica międzynarodowa obchodziła Międzynarodowy Dzień Wiatru(???) co mogło spowodować, że pan Andrzej Olechowski, również kandydat na prezydenta, wietrzył i rozpowiadał na cztery wiatry  o swojej teorii  parytetów, której jest wierny i do której jest przekonany jak mało kto.. Chodzi mu o to, żeby kobiet było wszędzie równo i pełno na zasadzie administracyjnego parytetu, wtedy będzie sprawiedliwie i parytetowo no – i ma się rozumieć- nareszcie kobiety będą szczęśliwe.. Bo szczęście – to dobrze ustanowiony parytet od góry, administracyjnie, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.. I do tego twierdzi, że on jest jedynym, który chce wprowadzić euro jak najszybciej, może być i jutro.. Będziemy bogatsi, szczęśliwsi i ustabilizowani. Szczególnie przedsiębiorcy, którzy nie będą musieli przeliczać jeszcze rynkowego złotego na polityczną walutę euro. O jabłkach, o Pinokio, o żołądkach… To jest demokratyczna kampania!. Tak wygląda stek wypowiadanych bzdur, bełkot bez ładu i składu, głupawy zgiełk.. „Demokracja jest sztuką kierowania cyrkiem z klatki dla małp” - twierdził Henry Mencken. Czy jesteśmy w cyrku, czy w klatce dla małp.. I nie ma tak, że to nie nasz cyrk i nie nasze małpy.. Właśnie to jest nasz cyrk - i nasze małpy. W niektórych przypadkach demokracji patologicznej sprawdza się teoria Darwina, który też pochodził od małpy.. Ale chyba nie wszyscy? WJR

FSB TRZYMA ŁAPĘ NA ŚLEDZTWIE Rosyjskie służby specjalne od pierwszych minut po katastrofie uniemożliwiały polskim służbom dostęp do miejsca tragedii, od początku sterowały śledztwem i nadal to czynią. – Oficerów ABW, żandarmerii, którzy przyjechali m.in. zabezpieczyć ocalałe nośniki tajnych danych, zgromadzono w hangarze, oznajmiając, że „nie mają tu nic do roboty”. Kilka godzin potem Tusk przytulał się z Putinem – mówi informator „Gazety Polskiej”, który był na miejscu 10 kwietnia. Polskie służby posiadają bardzo ważny dowód w śledztwie – trzecią czarną skrzynkę. Jak dowiedziała się „GP”, nie przekazały Rosji jej oryginału, choć tego żądała strona rosyjska. Rejestrator jest dobrze zabezpieczony, znajduje się w sejfie. Trzecia skrzynka to cyfrowy rejestrator szybkiego dostępu, produkcji warszawskiej firmy ATM PP, typu ATM-QAR/R128ENC. Ocalał on z katastrofy i został przewieziony do Polski, ponieważ jest to polski patent. Strona rosyjska nie posiadała software (dostępu do oprogramowania), by odczytać jego zapisy. Okazało się jednak, że zarejestrował on o wiele więcej parametrów, niż pierwotnie sądziła rosyjska komisja śledcza. Stanowił niezależną kopię głównego rejestratora pokładowego MŁP 14-5. Bloger „stary wiarus” na Salonie24.pl zwrócił uwagę, że „da się z niego odczytać wszystko to, co z rejestratora MŁP-14-5, ponieważ QAR jest wpięty równolegle w instalacje MSRP-64 (czyli system rejestracji parametrów lotu). Pochylenie, przechylenie, kurs, przyspieszenia we wszystkich osiach itp., a także tzw. pojedyncze zdarzenia, czyli nas interesujące, np. wysokość decyzji, naciśnięcie przycisku »Uchod« -2 krąg. Wysokość z RW i baro”. A więc informacje zarejestrowane w polskiej skrzynce zawierają odpowiedź: czy mjr Arkadiusz Protasiuk po komendzie drugiego pilota Roberta Grzywny „odchodzimy” pociągnął wolant, próbując odlecieć. Komisja gen. Anodiny wystąpiła o przekazanie polskiego rejestratora Rosji. Z jakich powodów, skoro mają już własne zapisy dotyczące parametrów lotu? Upublicznienie zapisów trzeciej polskiej skrzynki – po tym, jak Rosjanie przekażą nam ostateczną „odszumioną” wersję stenogramów rozmów w kokpicie – może obalić lansowane tezy o winie pilotów, a inne uprawdopodobnić.

Namiestnik Komorowskiego działał 29 kwietnia sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych Jacek Cichocki (w rządzie PiS stanowisko to należało do śp. Zbigniewa Wassermanna) zapewnił w Sejmie, że przy zabezpieczaniu przedmiotów osobistych ofiar katastrofy pod Smoleńskiem obecni byli przedstawiciele Żandarmerii Wojskowej oraz funkcjonariusze ABW. Polskich służb nie dopuszczono jednak do wykonywania ich obowiązków – wszystkie tajne dane przejęła FSB. Polskich służb Federalna Służba Bezpieczeństwa nie dopuściła, a najwyższemu żyjącemu urzędnikowi Kancelarii Prezydenta nie pozwoliła odlecieć ze Smoleńska do Polski. Piotr Ferenc-Chudy, dziennikarz „GP”, który był wśród dziennikarzy na cmentarzy katyńskim, tak relacjonuje zachowanie rosyjskich służb po katastrofie: – Dowiadujemy się, że z polecenia rosyjskich władz mamy wracać do Polski. Nasz przewodnik i oficer FSB wprowadzają nas do autobusu. Okazuje się, że jednak nie wolno nam odjechać. Oficer zabronił. Rosjanie dostają sprzeczne rozkazy. W końcu zbieramy się w autobusie i jedziemy pod bramę lotniska. Stoją tam limuzyny oficjeli, karetki, samochody wojskowe i milicyjne. Rosyjskie służby próbują odebrać dziennikarzom nośniki z nagraniami, karty pamięci ze zdjęciami "Brama jest zamknięta. W samolocie czeka minister Jacek Sasin, który chciał zaraz po katastrofie wracać do Polski. Rosjanie nie pozwalają mu jednak ani odlecieć, ani wyjść na zewnątrz. Tłumaczą, że Jak-40 nie może wystartować, ponieważ na wieży nie ma kontrolera, bo jest właśnie przesłuchiwany. Dziwne, bo widzimy, że na lotnisku wciąż lądują rosyjskie samoloty i śmigłowce. Jak opowiadał potem minister Sasin, ambasador Polski w Moskwie Jerzy Bahr usilnie namawiał go, by został, ale minister zdecydowanie odmawiał. Potem dowiedzieliśmy się, że w czasie, gdy przetrzymywano ministra Sasina, najwyższego żyjącego urzędnika Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w Polsce już znajdował się w opustoszałej Kancelarii nowy jej szef, mianowany przez p.o. prezydenta, Bronisława Komorowskiego. Rosjanie pozwolili wystartować Jakowi-40 z ministrem Sasinem dopiero po interwencji polskich konsulów. Wylądowaliśmy w Warszawie po godz. 17. Obecność rosyjskich specsłużb i niedopuszczenie do zabezpieczenia terenu oraz ocalałych nośników tajnych danych przez polskie służby są znamienne. W dzienniku „Washington Times” w artykule Billa Gertza z 13 maja br. (Zagrożone kody NATO) autor, powołując się na źródła w wywiadzie NATO, pisał, że „najbardziej znaczące jest to, że Rosjanie prawdopodobnie uzyskali ultratajne kody używane przez armie NATO do komunikacji satelitarnej”. Zdaniem Gertza, „jeśli rosyjskie służby specjalne były w stanie odzyskać karty kodowe telefonów satelitarnych, będą w stanie rozkodować teraz całą natowską komunikację sprzed katastrofy. To przełom dla rosyjskich służb. Niemal na pewno natychmiast po katastrofie wydano wojskom państw NATO nowe kody”. Rosjanie mogli uzyskać informacje z ostatnich miesięcy, a nawet lat, dotyczące planów obronnych, ponadto mogli poznać tożsamość agentów lub źródeł podsłuchu NATO. FSB w sprawie katastrofy pojawia się od początku. Oficer tej służby znajdował się na wieży kontrolnej w chwili, gdy polski samolot z prezydencką delegacją zbliżał się do lotniska Smoleńsk-Siewiernyj (sprawę ujawnił „Fakt”). Polakom nie udało się ze stuprocentową pewnością ustalić jego nazwiska (być może brzmi ono Krasnokuckij). Ciekawe, że nie udało się go przesłuchać nawet rosyjskim prokuratorom. Agent towarzyszył dwóm kontrolerom, z których jeden po tragedii przeszedł w trybie ekspresowym na emeryturę i zniknął, a drugi rozpłynął się w powietrzu po tym, jak przyszedł po niego jakiś rosyjski mundurowy. Jeden z tych dwóch pracowników wieży, niejaki Ryżkow – pomocnik kontrolera – został wydelegowany do pracy na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj „do czasu zakończenia lotów, 10 kwietnia” – jak napisano w materiałach prokuratorskich. Zbieżność tej daty z katastrofą jest zastanawiająca. Polska prokuratura wojskowa potwierdziła, że bada wątek tajemniczej obecności oficera rosyjskich służb w wieży, ale dotychczas nie udało się jej przesłuchać ani oficera, ani kontrolerów. Także pojawienie się przed terminem lądowania prezydenckiego Tu-154 rosyjskiego Iła-76, który wykonał karkołomny manewr tuż nad płytą lotniska, jest do dziś niewyjaśnione. Rosjanie tłumaczyli, że iłem lecieli funkcjonariusze FSB mający chronić prezydenta RP. To jednak za wielki samolot do tego celu. Przy tym Ił-76 nie wylądował, a funkcjonariusze FSB mimo wszystko w Smoleńsku byli.

Pod parasolem rosyjskiej agentury – FSB steruje przebiegiem śledztwa rosyjskiej prokuratury, decyduje, jakie dokumenty i kiedy śledczy mogą przekazać Polsce, a także kieruje „przeciekami” o rzekomej winie polskich pilotów, które podwładni Putina wrzucają do polskich mediów, wykorzystując byłych agentów WSI. Pracami rosyjskiej komisji steruje gen. Tatiana Anodina, która została szefową Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego dzięki poparciu wiceszefa KGB Jewgienija Primakowa. Chodzi o zagmatwanie śledztwa i zrzucenie winy na załogę Tu-154 – mówi „GP” jeden z polskich śledczych. Nic dziwnego, że postępy rosyjskiego śledztwa pod „opieką” FSB są prawie zerowe, a polscy prokuratorzy wojskowi, którzy są uzależnieni od materiałów uzyskanych z Rosji, nie mogą rozwinąć śledztwa. Choć na linii rządowej – jak podkreśla premier Tusk i p.o. prezydenta Bronisław Komorowski – współpraca polskiej i rosyjskiej prokuratury „układa się wzorowo”, napięcie między prokuraturą rosyjską i komisją Anodiny a polską prokuraturą wydaje się powoli rosnąć. Wynikiem tego była wizyta ministra Jerzego Millera w Moskwie, który pojechał odebrać nową wersję zapisów czarnej skrzynki, ponieważ polscy śledczy wykryli w niej wady techniczne (ślady ingerencji?). Polscy śledczy nie mogą przeprowadzić własnej analizy fonoskopijnej oryginalnej czarnej skrzynki, która jest w rękach rosyjskich, ponieważ gen. Anodina kategorycznie stwierdziła, że Rosja nie zwróci ich Polsce. Dlaczego FSB tak pilnie strzeże tajemnic katastrofy smoleńskiej? Jeśli za katastrofę odpowiedzialni byliby piloci albo prezydent lub ktoś z jego otoczenia, Putin w świetle kamer od razu przekazałby Tuskowi czarne skrzynki, co miałoby oznaczać: „patrzcie, nie mamy nic do ukrycia”, a nawet z własnej woli przysłał do Polski na przesłuchania kontrolerów z wieży, którzy by to potwierdzili. Tymczasem Rosjanie przetrzymują ponad dwa miesiące dwie skrzynki, w dodatku chcieli, abyśmy oddali im własną, polską. Kłamstwa, matactwa, zacieranie śladów wskazują na winę Rosji.

Tajemnica zdjęć z satelity Niedługo po katastrofie „Rzeczpospolita” podała, że polska Służba Kontrwywiadu Wojskowego na bieżąco otrzymywała informacje o położeniu prezydenckiego Tu-154 w drodze do Smoleńska. Informacje, które wpływały do SKW, były zbliżone do tych przesyłanych przez zwykłe urządzenia GPS. Były to dane m.in. o położeniu maszyny, jej wysokości i prędkości. Z ustaleń „Rzeczpospolitej” wynikało, że SKW najprawdopodobniej już w momencie katastrofy posiadała też nagrania m.in. rozmów pilotów samolotu z wieżą kontroli lotów. Wojskowe służby mają bowiem tajną stację nasłuchową. SKW nie chciała jednak oficjalnie komentować sprawy. Jeszcze bardziej zastanawiające jest milczenie wokół zdjęć satelitarnych, jakie polski rząd otrzymał od National Security Agency (NSA) – amerykańskiej agencji wywiadowczej zajmującej się zdobywaniem, przetwarzaniem i szyfrowaniem tajnych danych. Fotografie te, pochodzące z jednego z satelitów szpiegowskich USA, trafiły do Polski pod koniec kwietnia. Kilka dni później znalazły się w polskiej prokuraturze wojskowej. Śledczy mieli określić je jako „bardzo ważne materiały dowodowe”, choć wcześniej minister obrony narodowej Bogdan Klich twierdził, że nie wie, do czego takie fotografie miałyby służyć... Wagi tych materiałów nie docenia chyba także Jacek Cichocki – który w rozmowie z RMF FM przyznał, że zdjęć, które uzyskał od Amerykanów, nawet... nie widział. O amerykańskich zdjęciach wiadomo jedynie, że pochodzą z dnia katastrofy i są kilka razy dokładniejsze niż fotografie satelitarne Smoleńska dostępne w internecie. W jaki sposób mogłyby przydać się w śledztwie? Przede wszystkich można by było dzięki nim zweryfikować hipotezy dotyczące eksplozji samolotu w powietrzu lub po uderzeniu w ziemię, a także obejrzeć dokładnie miejsce katastrofy po upadku samolotu oraz – co może jest jeszcze bardziej istotne – tuż przed tym zdarzeniem. Zdjęcia z najlepszych amerykańskich komercyjnych satelitów (GeoEye, DigitalGlobe) pozwalają rozróżnić obiekty, które oddalone są od siebie na ziemi o 40–50 cm. NSA – jak można przypuszczać – dysponuje dostępem do jeszcze lepszych materiałów.

Eksperci czy agenci wpływu? Całkowity brak w dyskusji na temat Smoleńska materiałów źródłowych – a więc zdjęć satelitarnych, rzetelnych informacji o przesłuchaniach, wreszcie wiarygodnych stenogramów rozmów z kokpitu Tu-154 (przypomnijmy, że Rosjanie nie potwierdzili autentyczności publikowanych przez polskie MSW dokumentów) – zmusza dziennikarzy i opinię publiczną do posiłkowania się opiniami przeróżnych ekspertów. Jednak do niektórych osób określanych tym mianem należy zachować duży dystans.

Pisaliśmy już w „GP” o Andrzeju Kińskim z „Nowej Techniki Wojskowej” i Tomaszu Hypkim ze „Skrzydlatej Polski”. Pierwszy („mnie hipotezy dotyczące zamachu, ataku elektromagnetycznego, nie interesują”) jest wymieniony w Aneksie nr 16 raportu o WSI wśród osób „współpracujących niejawnie z żołnierzami WSI w zakresie działań wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych RP” jako współpracownik o pseudonimie „Skryba”. Drugi – lansujący w mediach tezę o winie polskich pilotów – pisał kilka lat temu: „Niewiele brakowało, by rząd PiS zniszczył Bumar, delegując do jego władz niekompetentne osoby z klucza partyjnego i niszcząc jego otoczenie, w tym struktury MON i służby specjalne”. Do kompetencji jednego z najpopularniejszych „specjalistów” w sprawie katastrofy – Siergieja Amielina, autora doskonale znanych w Polsce symulacji ostatnich minut lotu Tu-154 (promowane m.in. w „Gazecie Wyborczej” fotografie ściętych drzew, analizy itd.) – zastrzeżenia mają sami Rosjanie. Na internetowym forum mieszkańców Smoleńska aż kipi od podejrzeń o współpracę Amielina z FSB, wielu internautów udowadnia też, że ten „niezależny ekspert” to w najlepszym przypadku tylko fotograf-amator, o którym przed 10 kwietnia trudno było znaleźć jakąkolwiek wzmiankę w internecie. Doszło do tego, że Amielin – od początku aktywnie udzielający się na forum Smoleńska – próbował obrócić zarzuty pod swoim adresem w żart, publikując w internecie... fotografię podrobionej legitymacji CIA z własnym zdjęciem, nazwiskiem i stopniem.

Równie ciekawą postacią jest niejaki 27-letni mechanik spod Smoleńska Władimir Iwanow, którego 40 dni po katastrofie postanowiono przedstawić jako autora słynnego filmiku nagranego kilkanaście minut po wypadku. Film ten zbadała Okręgowa Prokuratura Wojskowa w Warszawie, stwierdzając, że słychać na nim strzały i głosy po polsku. Tymczasem Iwanow – do którego, jak pisał „Fakt”, „dotarli rosyjscy dziennikarze” – utrzymuje, że nie słyszał żadnych polskich głosów, a huki wystrzałów pochodziły z amunicji funkcjonariuszy BOR (choć jak ustaliła „GP”, zachowała się ona w całości). Czy polska prokuratura wojskowa wystąpiła o przesłuchanie Iwanowa, by ustalić, czy faktycznie jest autorem nagrania? Czy kiedykolwiek będziemy mieli możliwość porównania głosu z filmu i głosu Iwanowa? Jak wyjaśnić rozbieżności między ustaleniami polskich prokuratorów a wersją odnalezionego przez „rosyjskich dziennikarzy” mechanika? Ale nie zawsze to dziennikarze „docierają” do informatorów; czasem ci drudzy docierają do redakcji. Tuż po publikacji „Gazety Polskiej” pt. Smoleńskie kłamstwa WSI w siedzibie naszego tygodnika zjawił się mjr pil. Andrzej W., wymieniony w raporcie o WSI, próbując w długiej rozmowie przekonać nas, że przyczyną katastrofy było zagapienie się pilotów na reflektory podstawione obok płyty lotniska, tzw. APM-y. Za zamachem mieli stać – według niego – powiązani ze służbami Polacy. Na koniec mjr W. zapytał nas: „Panowie, nie boicie się tak pisać? Na pewno się nie boicie?” Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Jak wygrać w toto-lotka? Jak wygrać w totka jakieś głupie 10 milionów – to wie każdy. Ja o tym, jak wygrać parę miliardów...

Toto-lotek to monopol państwowy – więc jasne, że da się na tym wyjeść trochę konfitur. Metoda tradycyjna, PRL-owska, to poobsadzać setkę krewnych-i-znajomych na dobrze płatnych posadach. Mamy jednak już III RP i XXI wiek – więc trzeba nowocześnie. Europa – a nawet Ameryka! By zapobiec PRL-owskim szwindelkom postanowiono do zarządzania tym monopolem powołać firmę prywatną. I bardzo słusznie. Tyle, że „zapomniano” o jednym drobiazgu: ogłosić licytację, a choćby i przetarg na tę obsługę. Obsługą Totka zajęła się amerykańska GTech. Dlaczego ona? Hmmmm... Po to, by otrzymać ten kontrakt, zapłaciła niejakiemu Józefowi Blassdowi, ongiś polskiemu obywatelowi, $20 mln. Za doradztwo. I p. Blass tak dobrze doradzał, że firmie Gtech to „przyznano”. Przypominam, że według „grupy trzymającej władzę” właściwa łapówka to $17 milionów. Wiemy to z afery Michnik-Rywin. Z czego wynikałoby – mogę się mylić – że p. Blass zarobił na czysto $3 mln. Ile zarobił na tym GTech? Cóż – wedle prasy są to sumy rzędu $300 milionów. I tak od 2001 roku. Obecnie „Rząd” wszczął „rozmowy” w tej sprawie z kilkoma innymi firmami. I, proszę sobie wyobrazić, GTech natychmiast zaproponował dalsze zajmowanie się Totkiem za... ćwierć tej sumy! To ile pieniędzy wyciekło? GTech nie ma obowiązku wiedzieć, jak się takie sprawy załatwia. Ja nie obwiniam ani GTech, ani p. Józefa Blassa (co nie oznacza, że nie powinien się tym zająć prokurator – tyle, że to już chyba przedawnione...). Ja obwiniam brak licytacji. Twierdzę, że jeśli państwo cokolwiek sprzedaje, kupuje lub dzierżawi – i nie ogłosi LICYTACJI – to prezydent powinien automatycznie kierować sprawę pod Trybunał Stanu... Przypominam, że Senat i Sejm przyjęły ustawę, że wszystkie operacje związane z EURO 2012 będą przeprowadzane BEZ przetargu. Wiecie Państwo jak ONI się na TYM nakradną? JKM

Po owocach poznamy Od 1989 r. obserwujemy w Polsce rządy swoistych niepartyjnych partii - różnią się one między sobą nazwami, a nawet w kwestiach ważnych, ale drugorzędnych. Bo przecież nie w sprawie międzynarodowego statusu Polski i nie w sprawie realizacji postulatów prawa naturalnego. Na progu wyborów liczne osoby usiłują z większą niż zwykle energią dociec, kto spośród kandydatów jest kim i czego można się po nim spodziewać. Lepiej późno niż wcale. Tak działając, narażają się jednak na powierzchowność sądów i błędy w ocenie rzeczywistości. Zwłaszcza gdy swe dociekania opierają na pojęciach wdrukowanych przez propagandę. Jednym z takich zwodniczych sposobów rozumowania w sprawach publicznych jest uzależnienie rozważań od podziału na prawicę i lewicę. Po raz pierwszy zastosowany został on we francuskiej konstytuancie pod koniec XVIII wieku. Po prawej ręce przewodniczącego zasiadała "prawica", po lewej "lewica", a w środku "bagno" (w późniejszych czasach bardziej elegancko nazwane "centrum"). Używanie tych terminów jest dowodem czystej umowności podziału politycznego. Są one użyteczne do opisu działania wielobiegunowego systemu politycznego. Wielobiegunowość ujawniana jest w wyborach i w wieloosobowych instytucjach, takich jak parlamenty. Wyborcy mają odnaleźć swoich reprezentantów w tym systemie i popierać. Takie "prawice", "lewice" i "centra" oraz różne ich odcienie zaopatrzone w przeróżne nazwy odnaleźć można wszędzie tam, gdzie upowszechniła się demokracja. Wzajemna opozycja i próby utrzymania zmiennej w czasie równowagi pomiędzy przeciwstawnymi "partiami" należą do istoty współczesnych demokracji. Powstaje jednak pytanie, czy istnieją jakiekolwiek wyróżniki czy to prawicowości, czy to lewicowości? - oczywiście poza tymi wynikającymi z umownego podziału na opozycyjne strony. Owszem, tworzone są różne doktryny w tej sprawie. Niektórzy dopatrują się na przykład związku pomiędzy "prawicowością" a prawością moralną albo pomiędzy "lewicowością" a "lewizną" czy działaniem "na lewo". Niektórzy poszukują nawet odniesień dla "prawicy" w Piśmie Świętym - wszak tam nikt nie był wzywany (ani też nie ubiegał się), aby "zasiąść po lewicy", za to "zasiąść po prawicy" to i owszem.

Prawica prawicy nierówna W czasach nowożytnych mamy jednak do czynienia - nie tylko w Polsce, ale w Europie i świecie - z dominacją różnych doktryn głęboko sprzecznych z Ewangelią. Tak się złożyło, że im bardziej sprzeczne z Ewangelią doktryny wyznają poszczególne środowiska, tym bardziej skłonne są identyfikować same siebie jako "lewice". Wierność doktrynie Kościoła bywa zatem postrzegana przez postępowe "lewice" jako przejaw "konserwatywnego" czy "wstecznego", a zatem "prawicowego" nastawienia. Tu zapewne tkwi też powód skłonności wielu katolików do opowiadania się przeciwko "lewicy", a zatem za "prawicą". Po prostu jest to zdrowy odruch obronny. W granicach wierności Ewangelii możliwe są jednak różne rozwiązania dotyczące dobra wspólnego, a zatem i tu możliwy jest spór polityczny. Ewangelia stawia jednak bardzo wysoką poprzeczkę wobec tego sporu. Jego kryterium ma być dobro wspólne rozeznane w świetle prawdy, a celem miłość społeczna. W koniecznym - jedność, w niekoniecznym - wolność, we wszystkim miłość. Opowiedzenie się za "prawicą" nie zawsze jest więc gwarancją opowiedzenia się przeciwko "lewicy"? Zdarzyło się przecież - przykładowo - że wybory wygrała "prawicowa" AWS, która przekazała swe aktywa polityczne na realizację bynajmniej nie "prawicowego" programu politycznego Unii Wolności. A czy opowiedzenie się za "prawicą" zawsze jest afirmacją nauki Kościoła? To także zależy. Bywa - przykładowo - że ludzi deklarujących się jako katolicy, chodzących do Kościoła i przystępujących do sakramentów, zabiegających też o solidarne poparcie katolików ogarniają nagle wątpliwości, gdy powinni poprzeć zmianę Konstytucji tak, by zagwarantować prawo człowieka do życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Jako istotny wyróżnik "prawicowości" bywa traktowany stosunek do własnego państwa. W warunkach polskich ma to szczególne znaczenie, ponieważ to marksistowska "lewica" była agenturą komunistycznej Moskwy. Przez kilkadziesiąt lat uczestniczyła ona w równej mierze w zniewalaniu Polski, jak w zwalczaniu Kościoła i jego nauki. Kto w tamtym czasie mówił o uniezależnieniu od Moskwy czy krytykował rządy PZPR (ustrój socjalistyczny), ten bywał postrzegany jako "prawica", w domyśle siła "niepodległościowa" opowiadająca się za suwerennością państwa. Stąd w czasach "Solidarności" bywało, że niejeden zbuntowany wobec Moskwy i KC były członek PZPR za dopustem władz kościelnych stawał na ambonie, by publicznie zaznaczyć wspólnotę ogólnonarodowych dążeń do wolności. Któż zaprzeczy, że wolność należy do katalogu celów "prawicy"?

W gąszczu zaszłości i powiązań W czasie politycznego uniezależniania się Polski od Moskwy także potwierdzone zostało miejsce pogrobowców PRL na "lewicy", choć wielu z nich niezwłocznie przyodziało szaty "liberałów" i kapitalistów. A przecież "liberalizm", tak jak "kapitalizm", jest podobno "prawicowy". Okazało się wtedy, że wielu dawnym, rzekomo "prawicowym" opozycjonistom ideowo o wiele bliżej jest do dawnych towarzyszy z PZPR niż do Kościoła. Mało tego - liczni starzy przedstawiciele kapitalizmu z Ameryki czy Europy zaczęli teraz postrzegać swoich dawnych, marksistowskich przeciwników jako głównych sojuszników w budowaniu rynkowej gospodarki w Europie Środkowej i Wschodniej. A przecież postulat gospodarki rynkowej podobno ma być typowym celem "prawicy". Musiało minąć kilka lat, zanim nie tylko środowiska polityczne, ale i Naród zdołały się zorientować, że w nowych warunkach zmieniły się kryteria "prawicowości" i "lewicowości". W międzyczasie środowisko dawnych "rewizjonistów" z PZPR miało nie tylko swoją gazetę, ale i mandaty w parlamencie i ministerstwa w rządzie. Kierowało polityką realizowaną przez rząd "solidarnościowy", czyli popierany przez "prawicowych" (czytaj: katolickich i niepodległościowo zorientowanych) wyborców. Przynajmniej na początku wyborcy postrzegali ten rząd jako rząd "prawicowy", bo opozycyjny wobec pokomunistycznej "lewicy". Dopiero potem łuski spadły z oczu.

Jaka niepodległość? W pogoni za świetlaną przyszłością (bo pociąg odjedzie!) zagubiono też tradycyjne rozumienie niepodległości i suwerenności. Kiedyś niepodległość znaczyła, że obcy (Moskal) nie powinien decydować, co w Polsce jest dopuszczalne, a co nie. Dziś wprawdzie prawo wspólnotowe też ustala, co w Polsce dopuszczalne, a co nie, ale niepodległość mamy, bo możemy w tym ustalaniu prawa wspólnotowego uczestniczyć. Mniejsza o to, że jeżeli nie zagłosujemy zgodnie z dążeniami głównych sił Unii, to będziemy przegłosowani albo odstawieni karnie do "drugiej prędkości". Lubimy wzniosłe słowa o niepodległości - bywają też użyteczne, bo im są wznioślejsze, tym mniej konkretne i tym mniej przeszkadzają realizować niepodległość Polski przez podległość Unii Europejskiej. Kiedy tylko znaleźliśmy się w Unii, zaraz postawiono nam żądania dalszych rezygnacji z kolejnych atrybutów suwerenności. Niektórzy politycy, podobno "prawicowi", wołali: "Nicea albo śmierć!". Inni, wytrwale popierani przez "prawicowy" elektorat, za Niceę umierać nie chcieli i dobrowolnie (?) zgodzili się na ograniczenie korzystnych dla nas zapisów z traktatu ateńskiego w imię "bardziej sprawiedliwego" podziału głosów w Unii. Potem jeszcze trochę ustąpili i ostatecznie zawarli "kompromis" w sprawie częściowego odłożenia w czasie żądań potęg unijnych. Tych samych żądań, które nam na wstępie przedłożono do akceptacji. W ferworze sporów o liczbę głosów nie dopatrzono się, że oto właśnie Unia Europejska stopniowo przekształcana jest z organizacji międzynarodowej (a w istocie ponadnarodowej) w kontynentalne superpaństwo, wobec którego Polska staje się podległą prowincją. Ze względu na wynik wyborów podpisanie traktatu lizbońskiego wypadło pozostawić opozycji. Ratyfikacji dokonała jednak niewątpliwie "niepodległościowa" ręka. Czy "prawicowa"? Na pewno popierana przez "prawicowy" elektorat. Miło mi dziś słyszeć, że wprowadzenie euro byłoby niekorzystne, zanim polskie kieszenie nie będą tak zasobne, jak kieszenie w starej Unii, a poza tym, że gdybyśmy byli dziś w strefie euro, to groziłby nam scenariusz grecki. Prawda. Chcę wierzyć, że to deklaracje polityka zdeterminowanego do stanowczego działania, który wie, po co ubiega się o głosy "prawicowego" elektoratu, czyli takiego, który chce zachowania polskiego złotego. Chcę wierzyć, ale trawi mnie niepokój? Przecież wielokrotnie byłem świadkiem (jak wszyscy) bicia "prawicowej" piany. W cieniu tragedii smoleńskiej praktycznie bez echa przeszły deklaracje ministrów spraw zagranicznych Francji, Niemiec i Polski o potrzebie wzmocnienia polityki obronnej Unii oraz o zamiarze powołania do 2012 roku "weimarskiej grupy bojowej". Ze strony polskiej żyrantem był minister umocowany przez Platformę Obywatelską, przedstawianą (przynajmniej w prasie niemieckiej) jako siła "konserwatywna" i "zachowawcza", w odróżnieniu od "radykalnego" PiS. To jednak nie politycy z PO jako pierwsi głosili potrzebę przekształcenia Unii Europejskiej w potęgę militarną równą Stanom Zjednoczonym Ameryki. Jedno jest pewne - im większa siła militarna UE, tym mniejsze znaczenie polskiego premiera czy prezydenta, ktokolwiek by nim był. I tym mniejsze znaczenie Polski w niemieckiej Unii. Czy "weimarska grupa bojowa" okaże się bardziej niemiecka, niż okazałaby się cała Unia jako jednolita grupa bojowa? Czy ja wiem? Politykę wschodnią Unii i tak ustalą Niemcy, niewykluczone, że w porozumieniu z Rosją. Włoch, Hiszpan czy Anglik miałby nas przed tą perspektywą zabezpieczyć? Wolne żarty.

Ukryte sprężyny Ostatnio ktoś napisał do mnie, że "partie pojawiają się i gasną jak meteory, z właściwą sobie naturą". Miał rację. Po to właśnie wprowadzono te wynalazki, aby stanowiły fasadę dla działania ukrytych sprężyn życia publicznego. Mechanizmy wynoszenia do aktywności parlamentarnej są nader kosztowne i nader złożone. Powiązane z polityką gospodarczą, medialną, z działaniami różnych służb. W tym procesie wynoszenia różni sponsorzy, doradcy czy wspierający, jawni i poufni, stawiają politykom wymagania. Na dodatek mechanizmy tego wynoszenia, także w Polsce, nabrały charakteru międzynarodowego i coraz trudniej w ich ramach określać, co jest dobrem Polski, a co nie. Podobnie było w czasach podległości Moskwie - w granicach oczekiwań towarzyszy sowieckich też przecież wolno było dbać o dobro Polski, a wtajemniczeni członkowie KC PZPR, jeżeli by tylko chcieli, to wiedzieliby nawet jak. W warunkach takich uzależnień demokratyczni politycy i ich partie tym częściej zużywają się, im bardziej niegodziwe rozwiązania przychodzi im firmować. Stąd częste ich zmiany. Zużyte (czyli zbyt przejrzyste dla wyborców) instrumenty partyjne należy zastąpić nowymi i wpisać ich wizerunek medialny w stan oczekiwań wielkich grup wyborców. Najpierw obiecywać, potem robić swoje. Działanie "przeciw" przedstawić jako działanie "za" lub odwrotnie, w zależności od tego, do kogo kierujemy przekaz - do tego służy popularny PR. Wtedy, niezależnie czy rządzić będzie "lewica", czy "prawica" polityka instytucji państwowych będzie niezmiennie taka sama i takie same przyniesie skutki, jak od 1989 roku. Konsekwencją tego zjawiska są rządy swoistych niepartyjnych partii. Cóż z tego, że różnią się one nazwami i odprawiają rytualną bijatykę wyborczą, skoro różnią się między sobą w kwestiach czasem nawet ważnych, ale drugorzędnych? Bo przecież nie w sprawie międzynarodowego statusu Polski i nie w sprawie realizacji postulatów prawa naturalnego. I jak tu się nie pogubić, będąc wyborcą? Cóż, pozbądźmy się naiwności. Pozostaje rada, że po owocach poznamy. To wymaga wysiłku i wytrwałości, wymaga stałego skupienia uwagi na sprawach publicznych i używania pamięci. Kto nie uważa, nie pamięta i nie rozważa, temu pozostaje poddać się propagandzie. Sam nie zauważy kiedy, ale za to nerwów sobie oszczędzi.

Głos przeciw, nie za Co ma jednak uczynić ten, który - po uważnym zbadaniu i spokojnym rozważeniu okoliczności - po raz kolejny nie odnajduje swej właściwej reprezentacji w sztucznym tłoku prezentowanych propozycji wyborczych? Pozostaje mu wybieranie w tym, co dostępne. Przecież nie zostawi Polski w potrzebie i nie zaniedba udziału w wyborach. Niejeden zatem w nadchodzących wyborach będzie głosował według zasady minimalizowania strat polskich. Będzie głosował nie za, lecz przeciw. Przeciw najgorszemu. Przeciw przyspieszaniu rozkładu państwowości polskiej. Z nadzieją, że może za chwilę pojawi się realna szansa na budowę od fundamentów znaczącej siły politycznej, istotnie i w pełni zasługującej na miano polskiej. Jan Łopuszański

Kandydat PO zniechęca wyborców kolejnymi gafami Nie ma końca kompromitujących wypowiedzi marszałka Sejmu. Prezes PiS utrwala swój nowy wizerunek i sięga po centrowy elektorat. Z dr. Bartłomiejem Biskupem, politologiem z Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Mariusz Bober Czego nowego dowiedzieliśmy się z debaty czołowych kandydatów? - Debata była nudnawa. Poza pewnymi uszczypliwościami kandydaci zaprezentowali się w sposób stonowany. To, że Bronisław Komorowski wbrew zapowiedziom przyszedł jednak na debatę, było słuszną decyzją. Dziwne byłoby, gdyby obrażał się na telewizję, która ma dużą oglądalność. Przedstawiane wcześniej powody, dla których nie chciał wziąć udziału w spotkaniu, były niezrozumiałe dla opinii publicznej. Wynikało to pewnie z chęci narzucenia warunków prowadzenia debaty. Oryginalne było to, że nagle wszyscy chcieli wycofania polskich wojsk z Afganistanu, nawet prezes Jarosław Kaczyński stwierdził, że trzeba rozpocząć dyskusję na ten temat. Z kolei Grzegorz Napieralski próbował wykorzystać jeden z głównych przekazów komunikacyjnych Bronisława Komorowskiego, deklarując, że również jest przeciwko IV RP, a nie miał tak wielu wpadek jak kandydat PO na prezydenta.

Jarosław Kaczyński podtrzymuje swój nowy wizerunek. Podczas debaty jeszcze bardziej niż wcześniej unikał stanowczych wypowiedzi, także w oczywistych dla konserwatywnego elektoratu kwestiach światopoglądowych... - Ta zmiana wizerunku, widoczna już od pewnego czasu, jest zasadniczo spójna z tym, co prezes PiS prezentuje od połowy kwietnia br. Uwagę zwraca zwłaszcza to, że nie reagował na ataki, szczególnie marszałka Komorowskiego. Jarosław Kaczyński chce w ten sposób przejąć od kandydata PO elektorat "centrowy". Stąd też jego wypowiedzi o gotowości do rozpoczęcia debaty na temat wyjścia naszych wojsk z Afganistanu czy też odniesienie do sprawy zapłodnienia in vitro w taki sposób, że z jednej strony - zadeklarował, że osobiście zachowuje tutaj swoje stanowisko jako katolik, a z drugiej strony - trzeba zrobić wszystko, by pomóc małżeństwom mieć dzieci.

Nie boi się utraty konserwatywnego elektoratu? - Nie, bo zdaje sobie sprawę z tego, że druga tura wyborów rozstrzygnie się pomiędzy dwoma kandydatami - nim i marszałkiem Komorowskim...

...który znów nie ugryzł się na czas w język i zapowiedział wycofanie naszych wojsk z Afganistanu, a nawet wyjście z NATO. Kolejna gafa czy przejaw konkretnej wizji politycznej? - Na pewno nie jest to poważne zachowanie, tym bardziej że takie działania muszą być uzgodnione z naszymi sojusznikami z NATO. Mam nadzieję, że w kategorii gafy należy też ocenić zapowiedź Komorowskiego na temat wyjścia Polski z NATO. Wypowiedź o Afganistanie sprawia wrażenie, jakby politycy zajmowali stanowisko pod wpływem informacji o zabiciu polskiego żołnierza. Jest to jednak reakcja mieszcząca się w nowych metodach komunikacji społecznej, sprowadzającej się do szybkiej reakcji na bieżące wydarzenie. Nawet gdy z zapowiedzi politycznych nic nie wyjdzie, a zazwyczaj tak bywa, polityk sprawia wrażenie skutecznego.

Jednak w przypadku kompromitujących uwag o wydobywaniu gazu z łupków metodą odkrywkową marszałek pokazał, że jest przeciwny wykorzystaniu polskich zasobów gazu. - W tym wypadku rzeczywiście mieliśmy do czynienia z przekazem konkretnego stanowiska Bronisława Komorowskiego, które ma ogromne konsekwencje. Chodzi tu bowiem o bezpieczeństwo energetyczne Polski. Obiekcje marszałka co do metod eksploatacji złóż gazu można odczytać jako stanowisko, by nie wykorzystywać tych zasobów, co jest zapewne wpisane w jego politykę poprawy relacji z Rosją. Jednak w ten sposób wchodzimy na teren rozważań o polskiej racji stanu, dlatego Bronisław Komorowski powinien bardzo uważać na słowa, bo to, co powiedział w tej sprawie, nie leży w interesie Polski.

To z kolei rodzi pytanie: kogo naprawdę reprezentuje Bronisław Komorowski? - Na pewno jest reprezentantem poglądów swej partii i zapewne uzgadnia je z kierownictwem PO, zwłaszcza z premierem Donaldem Tuskiem.

W ostatnich sondażach doszło do poważnego "tąpnięcia" poparcia dla Komorowskiego, na czym skorzystali jego rywale... - Jest to przejaw stałego w Polsce od lat problemu niedoszacowania w sondażach pewnych formacji.

A może to przejaw "urealniania" prognoz tuż przed wyborami? - Zazwyczaj w miarę zbliżania się terminu elekcji zmieniają się słupki notowań, stają się bardziej podobne do wyników wyborczych, bo pracownie badania opinii publicznej nie powinny sobie pozwolić na dużą wpadkę, prezentując sondaże niemające później pokrycia w głosowaniu. Trzeba jednak też wziąć pod uwagę, że spadek poparcia dla Bronisława Komorowskiego może również wynikać z rzeczywistej zmiany nastrojów społecznych. Poza tym w ostatnim czasie kandydat PO zaliczył wiele wpadek. Warto jednak podkreślić, że ostatecznie to wyborcy decydują o realnym poparciu, więc nie ma co tak bardzo sugerować się sondażami, bo byłoby to zaprzeczeniem demokracji.

Seria kompromitujących wypowiedzi Komorowskiego może mieć znaczący wpływ na poparcie jego osoby? - Niewątpliwie ma to wpływ na opinię publiczną. Wcześniej wyśmiewano wpadki śp. Lecha Kaczyńskiego, których wcale nie było dużo, tymczasem teraz mamy do czynienia z serią gaf, i to jeszcze w trakcie kampanii wyborczej.
Rosną słupki poparcia dla Grzegorza Napieralskiego. Czy to oznacza odpływ elektoratu Platformy w kierunku lewicy? - Może to tak wyglądać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że w dotychczasowych sondażach notowania lewicy były, moim zdaniem, niedoszacowane. Zaś sam Napieralski do tej pory miał poparcie jeszcze niższe niż lewica. Widać jednak, że jego notowania coraz bardziej zbliżają się do tych, które ma SLD.

Może to oznaczać początek erozji dwubiegunowego - PO kontra PiS - układu na polskiej scenie politycznej? - Na razie nic o tym nie świadczy. Lewica nadal jest podzielona, a w dodatku SLD fatalnie rozgrywa toczącą się kampanię prezydencką. Dlatego, moim zdaniem, nic nie świadczy o tym, by znacząco wzrosło poparcie dla lewicy.

W kampanii dominują głównie hasła, brakuje merytorycznych dyskusji. Jeżeli kandydaci poruszają jakiś ważny temat, to zwykle taki, o którym nie mogliby rozstrzygać jako głowa państwa. - Owszem, ale wynika to częściowo z charakteru wyborów prezydenckich, ponieważ w polskim systemie politycznym uprawnienia głowy państwa nie są duże. Tymczasem wielu wyborców nie zdaje sobie z tego sprawy. Dlatego też pojawia się tyle obietnic bez pokrycia, bo dotyczących spraw, na które prezydent nie ma decydującego wpływu.

Sztab Komorowskiego wypiera się własnych poglądów i pozywa do sądu Jarosława Kaczyńskiego za wypowiedzi wskazujące, że marszałek jest zwolennikiem prywatyzacji szpitali. Gdzie są granice politycznej schizofrenii? - PO zdaje sobie sprawę, że sformułowanie "prywatyzacja szpitali" źle się kojarzy polskiemu społeczeństwu. Tymczasem Bronisław Komorowski jako członek Platformy, która od dawna deklarowała poparcie dla takiej czy innej formy prywatyzacji szpitali, w pewnym sensie padł ofiarą poglądów własnego ugrupowania. Dlatego dziś ma do wyboru: albo wycofać się z tego pomysłu, albo próbować to jakoś wytłumaczyć. Jednak w związku z tym, że kampania zmierza ku końcowi, grożenie PiS procesem przyniesie odwrotny skutek do zamierzonego, bo raczej utrwali w świadomości społecznej obraz PO jako zwolennika prywatyzacji szpitali. Dziękuję za rozmowę.

PO jak powódź Kto wygra wybory prezydenckie? Odpowiedź na to pytanie będzie możliwa dopiero 4 lipca wieczorem. Nie wcześniej, chociaż jeszcze zupełnie niedawno politycy PO oraz związani z nimi dyżurni od sondaży zapewniali, że zwycięzcą może być tylko Bronisław Komorowski, i to w pierwszej turze. Premier Donald Tusk i politycy Platformy do spreparowanych sondaży dopasowywali zmanipulowany wizerunek Komorowskiego oraz przekonanie, że prezydentura należy mu się za wysługę lat i poprawne sprawowanie w III RP. W przeciwieństwie do sondaży w Ameryce, jestem nieufny wobec sondaży w Polsce, które nieraz się myliły. I to tak bardzo, jak w czasie wyborów 2005 roku. Opieram się raczej na elementach psychologii polityki, zweryfikowanych zachowaniami z przeszłości. Z badań z poprzednich lat wynika, że zazwyczaj ci, którzy rządzą, są przeszacowani, a opozycja - zwłaszcza ta postrzegana jako agresywna - niedoszacowana. To oznacza, że sondaże najprawdopodobniej dają zbyt wiele procent poparcia Komorowskiemu, a za mało Kaczyńskiemu. Ponadto część ankietowanych - coraz więcej - odmawia wzięcia udziału w badaniach. Zazwyczaj są to ci, którzy ostatecznie głosują na opozycję. Na obecną sytuację ma wpływ powódź. To normalne, że tego typu okoliczności działają na niekorzyść rządzących. Tak może być i teraz, tym bardziej że politycy zachowują się sztampowo i sztucznie próbują zbliżać się do powodzian. Określenie obecnych wyborów przymiotnikiem "przedterminowe" nie jest adekwatne do okoliczności politycznych. To są wybory wymuszone! Splot niesłychanych, niewyobrażalnych okoliczności spowodował, że te wybory są dużo, dużo ważniejsze, niż mogłoby to wynikać z kampanii wyborczej. Kampania była zupełnie bezproduktywna, niemerytoryczna, kompletnie nudna, być może nawet niepotrzebna, ponieważ Polacy niewiele dowiedzieli się z banalnych wypowiedzi wszystkich kandydatów. Nie było żadnych strategicznych planów politycznych dla Narodu, państwa, zwykłych obywateli. Były za to ogólniki, frazesy oraz wyjątkowa bufonada Bronisława Komorowskiego i manipulacja jego sztabu wyborczego. Wolno mieć jedynie nadzieję, iż w okresie między pierwszą a drugą turą wyborów dwaj czołowi pretendenci będą zmuszeni do zaprezentowania swego programu politycznego i wizji prezydentury. W tych okolicznościach głównym wydarzeniem kampanii wyborczej jest oświadczenie Bronisława Komorowskiego, że jest już po rozmowie z premierem Tuskiem w kwestii wycofania Polski z NATO. Przynależność Polski do NATO stanowi polityczno-militarny fundament naszego bezpieczeństwa narodowego, na tym opiera się nasz sojusz z Ameryką. Dlatego oświadczenie Komorowskiego trudno uznać za zwykłą gafę. Co więcej - w kontekście oświadczeń marszałka Sejmu w kwestii pojednania z Rosją jego wypowiedź o wycofaniu się Polski z NATO budzi jak najgorsze obawy. Ma absolutną rację Antoni Macierewicz, kiedy przypomina: "Pan marszałek Komorowski, gdy rozpoczynał swoją rządową karierę polityczną, związany był z formacją, która bardzo ostro krytykowała stanowisko rządu Jana Olszewskiego dążące do wejścia do NATO na początku lat 90. (...) w tym przypadku zastanawiam się, czy pan marszałek nie powiedział jednak tego, co naprawdę myśli. Być może było to niezręczne z punktu widzenia zewnętrznej kampanii, jaką prowadzi PO, która nie chce skonfliktować się otwarcie z NATO. Być może jednak jest taka część PO związana z różnymi środowiskami postkomunistycznymi, która tak naprawdę chciałaby się wycofać z NATO, i pan marszałek trafnie oddał jej intencje. Ja bym bardzo poważnie traktował tę wypowiedź w sprawie NATO, dlatego że są takie środowiska postkomunistyczne, które bardzo zdecydowanie są przeciwne NATO i specjalnie tego nie ukrywają". Istotnie - powinno być w szczególności wyjaśnione, dlaczego akurat kandydat PO na urząd prezydenta RP jako jedyny (!) w klubie PO głosował przeciwko rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Nawet Donald Tusk był za rozwiązaniem WSI, a Bronisław Komorowski - nie! A przecież powiązania WSI z osławionym zbrodniczym sowieckim GRU były oczywiste. Jak w tym kontekście oceniać liczne wypowiedzi Komorowskiego na rzecz jednostronnego pojednania Polski z Rosją? A teraz ta rzekoma gafa o wycofaniu Polski z Sojuszu Północnoatlantyckiego... "Bronek - tyś najpiękniejszy z całej WSI" - taki napis wywiesili studenci w czasie wyborczego wiecu Komorowskiego w Poznaniu. Usiłowali również podarować mu szalik kibiców piłkarskich - Rosji. Okazuje się również, że akurat Bronisław Komorowski pod pretekstem polowań wyjeżdżał do Rosji. Tu też pojawia się wielki znak zapytania. Nawet jeśli ktoś tak jak Komorowski lubi namiętnie zabijać sarny, jelonki, zające i inną bezbronną zwierzynę, to czy nie dość jej na terytorium Polski, czy musiał polować aż w Rosji? A jeżeli tak, to kto organizował mu te polowania, z kim się spotykał ze strony rosyjskiej? Tam nie ma przypadków, że akurat ten polski polityk jest zapraszany na polowania w rosyjskich lasach, a prezydent Lech Kaczyński zostaje przez premiera Władimira Putina uznany faktycznie za persona non grata nad grobami polskich oficerów wymordowanych przez Rosję sowiecką. To nie jest przypadek! Nie jest też przypadkiem, że poparcia Komorowskiemu udziela Włodzimierz Cimoszewicz, a nie SLD! Przypadkiem jest powódź, a właściwie dwie powodzie jedna po drugiej w odstępie pół miesiąca. Kataklizm spustoszył znaczną część naszego kraju. Wszyscy widzieli kompletną bezradność i słabość rządu, premiera, marszałka Komorowskiego. Skuteczni byli jedynie do ustawienia się na wałach wiślanych, aby mieć dobre medialne tło do telewizyjnych ujęć. Wybory prezydenckie 2010 z powodzią w tle wcale nie są malownicze. Wybory przeminą za kilka tygodni tak samo jak powódź. Ale konsekwencje będą długotrwałe, a nawet trudne do odrobienia. To samo dotyczy konsekwencji złego wyboru już za kilka dni. Gdyby kandydat PO wygrał te wybory, to konsekwencje tego również będą długotrwałe i trudne do odrobienia. Józef Szaniawski

Szpiegowska operacja z Komorowskim w tle W 1990 r. II Zarząd Sztabu Generalnego (komunistyczny wywiad wojskowy, który wszedł w skład WSI) chciał przejąć zagraniczne archiwa wywiadu II RP dotyczące m.in. ogniw wywiadowczych AK. W bezpośrednim powiązaniu z tą operacją pojawia się nazwisko ówczesnego wiceministra obrony Bronisława Komorowskiego, który później miał decydujący wpływ na kadry WSI. Ministrem obrony narodowej był w tym czasie gen. Florian Siwicki, jeden z najbliższych współpracowników Wojciecha Jaruzelskiego, dowódca 2. Armii LWP uczestniczącej w inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. – Nie ma żadnych wątpliwości, że II Zarząd Sztabu Generalnego był pod wpływem GRU. Formalnie był już wywiadem wojskowym niepodległego państwa. Natomiast z punku widzenia obsady kadrowej byli to jeszcze ludzie przeszkoleni w Związku Radzieckim i powiązani z radzieckim wywiadem wojskowym (GRU) – mówi „Gazecie Polskiej” Wiktor Suworow, rosyjski dysydent, pisarz, publicysta, były rezydent radzieckiego wywiadu wojskowego (GRU) w Genewie. Ostatecznie II Zarząd Sztabu Generalnego nie przejął znajdujących się na Zachodzie archiwów polskiego wywiadu. Główną przeszkodą był fakt, że Instytut Piłsudskiego w Nowym Jorku odmówił wydania dokumentów byłej komunistycznej wojskówce.

Tajna operacja W 1990 r. najważniejsze dokumenty dotyczące polskiego wywiadu (tzw. dwójki) znajdowały się w Instytucie im. Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Większość przebywających na emigracji oficerów „dwójki” po wojnie stworzyła antykomunistyczną opozycję na Zachodzie, a ich bliscy byli zaangażowani w działalność niepodległościową. Materiały z Instytutu im. Piłsudskiego chciał pozyskać II Zarząd Sztabu Generalnego. W poufnym piśmie funkcjonariusz II zarządu SG pisze: „W celu rozszerzenia ekspozycji Sali Tradycji naszej służby o okres międzywojenny oraz o lata 1939–1945 prosimy o pilne zbadanie możliwości uzyskania z Instytutu im. J. Piłsudskiego w Nowym Jorku materiałów lub kopii dot. struktury organizacyjnej, obsady kadrowej kierowniczych stanowisk (stanowisko, stopień wojskowy, imię i nazwisko, zdjęcia), opisów ciekawszych akcji Oddziału II Sztabu Głównego WP oraz ogniw wywiadowczych Armii Krajowej. Interesują nas także publikacje traktujące o tej problematyce, które ukazały się na Waszym terenie, ewentualnie relacje uczestników działań utrwalone na taśmie filmowej lub magnetowidowej. Do wzbogacenia naszych zbiorów sugerujemy skorzystać z pomocy i możliwości polskich placówek na waszym terenie, ewentualnie – wg Waszego uznania – członków Polonii, posiadających dostęp do ww. Instytutu lub innych placówek tego charakteru” – pisał do ataszatu wojskowego w Nowym Jorku funkcjonariusz II Zarządu Sztabu Generalnego o kryptonimie „Cyrus”. Najważniejsze w całej sprawie jest to, że archiwa dotyczące zarówno przedwojennej „dwójki”, jak i wywiadu Armii Krajowej znajdowały się w Warszawie w Wojskowym Instytucie Historycznym i mogłyby one z powodzeniem posłużyć do stworzenia ekspozycji Sali Tradycji, gdyby naprawdę tylko o to chodziło. Ale w Instytucie im. Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku znajdowały się tajne dokumenty, m.in. ankiety personalne wywiezione na Zachód przez pracowników polskiego wywiadu, a penetracja tej placówki była od dawna jednym z głównych zadań komunistycznego wywiadu.

Przesyłka od Komorowskiego O determinacji II Zarządu Sztabu Generalnego w sprawie przejęcia akt „dwójki” świadczy korespondencja prowadzona pomiędzy Centralą a pracownikami wywiadu wojskowego. W odpowiedzi na prośbę „Cyrusa” z Waszyngtonu przesłano pismo, w którym czytamy: „Melduję, że zgodnie z poleceniem przełożonego 11.05.1990 roku przebywałem w Instytucie im. J. Piłsudskiego w Nowym Jorku. Pretekstem do złożenia wizyty było przekazanie paczki z książkami od wiceministra obrony narodowej B. Komorowskiego, który jako członek delegacji premiera w czasie marcowej wizyty w USA pozostawił ją w naszej placówce z prośba o dostarczenie do w/w instytutu. W trakcie pobytu we wspomnianym instytucie zostałem przyjęty przez p. Janusza Ciska. Po przekazaniu mu w/w paczki zapytałem o możliwości i warunki uzyskania materiałów – kopii dokumentów, itp. odpowiadających postawionemu przez Centralę zadaniu. Mój rozmówca stwierdził, iż instytut nie dysponuje uszeregowanymi w ten sposób gotowymi materiałami (…) Dla ułatwienia zorientowania się co do zawartości zbiorów instytutu rozmówca przekazał mi broszurę-przewodnik, który przesyłam w załączeniu. (…) W trakcie rozmowy p. J. Cisek zachowywał się z pewną wyniosłością. Z jego strony ton rozmowy był raczej oschły. Odniosłem wrażenie, że nie jest on zainteresowany udzieleniem jakiejkolwiek pomocy w uzyskaniu interesujących nas materiałów” – podpisano mjr Czesław Kwaśniuk. W dalszej części dokumentu widnieje adnotacja, że wiceminister B. Komorowski został poinformowany przez Oddział Ataszatów Wojskowych o dostarczeniu przesyłki. – Nie pamiętam tej sprawy – mówi nam Janusz Cisek, obecnie dyrektor Muzeum Wojska Polskiego. W operacji przejęcia dokumentów „dwójki” z Instytutu im. Józefa Piłsudskiego przez pion operacyjny wywiadu wojskowego PRL uczestniczyli m.in. płk Stanisław Woźniak, mjr Zbigniew Demski oraz płk Janusz Szatan. Ten ostatni był autorem koncepcji przejęcia firm polonijnych dla łączności między agentami „wojskówki” a Centralą II Zarządu Sztabu Generalnego LWP. Co ciekawe, na jednym ze wspomnianych dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska”, figuruje nagłówek: „Po zapoznaniu się spalić!”. – Wszystkie zagraniczne dokumenty pochodzące z centrali wywiadu były szyfrowane. Po „rozkodowaniu” depeszy szyfrant zawsze dopisywał „spalić”, by nie było śladu żadnej działalności szpiegowskiej na terenie obcego kraju – dokumenty wywiadu nie były archiwizowane. To, że do dziś zachowały się tajne dokumenty wywiadu, świadczy o tym, że ktoś celowo nie dochował procedury. Być może planowano je wykorzystać w przyszłości w jakiś sposób – mówi nam oficer polskich służb specjalnych.

Kadry WSI Jak wynika z dokumentów, Bronisław Komorowski, mimo że na początku lat 90. był wiceministrem obrony narodowej ds. wychowawczo-społecznych, miał związki z II Zarządem Sztabu Generalnego i Wojskową Służbą Wewnętrzną, które później zmieniły nazwę na Wojskowe Służby Informacyjne. Bronisław Komorowski po ustaleniach z gen. Florianem Siwickim mianował szefem kontrwywiadu WSI płk. Lucjana Jaworskiego, byłego żołnierza Wojskowej Służby Wewnętrznej, który przed 1989 r. prowadził sprawy operacyjne wymierzone przeciwko opozycji demokratycznej. Wśród inwigilowanych i rozpracowywanych przez niego osób byli m.in. Łukasz Abgarowicz, Ryszard Bugaj, Agnieszka Arnold, Helena Łuczywo i Maciej Iłowiecki. Warto przypomnieć, że w 1992 r. w Sejmie płk Jaworski stwierdził, że WSW to był „zwykły kontrwywiad wojskowy”, który nigdy nie działał przeciw opozycji politycznej czy „Solidarności”. W Raporcie z Weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych znajduje się wyjaśnienie płk. Jaworskiego, że „min. Komorowski zgodził się, abym mógł dobierać sobie ludzi do kontrwywiadu (WSI – przyp. red)”. Jest to kolejny dowód, że Bronisław Komorowski dobierając kadry WSI, oparł je na ludziach z wojskowych służb specjalnych PRL. Później płk Lucjan Jaworski nadzorował SOR „Szpak”, czyli rozpracowanie przez WSI obecnego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, oraz zwalczał działania młodych oficerów pragnących zdekomunizować wojsko. Bronisław Komorowski w 1992 r. ostro sprzeciwił się lustracji w wojsku, twierdząc, że „ten kształt ustawy oznacza odejście z wojska prawie 100 proc. generałów i pułkowników”. Chciał, żeby problem dekomunizacji w wojsku został „rozpatrzony osobno”, m.in. przez „świadomą politykę kadrową” kierownictwa resortu obrony narodowej. Komorowski, godząc się na „stare kadry”, przekonywał, że wojskowe służby specjalne były poza wpływem sowieckiego wywiadu. Przykładem tego jest rozmowa z Jarosławem Kurskim („Gazeta Wyborcza”, lipiec 1992), w której Komorowski polemizował z wypowiedzią Józefa Szaniawskiego, dziennikarza „Tygodnika Centrum”, autora artykułu pod tytułem: „Agenci KGB w Wojsku Polskim”. „Wymieniono w nim nazwiska kilkudziesięciu wyższych oficerów z zaznaczeniem, że są agentami obcego mocarstwa. Opinię tę podzielały środowiska polityczne niedawnych szefów MON. Dlaczego więc w czasie swojego urzędowania nie uczynili nic, by zarzuty te sprawdzić i udowodnić przed sądem? Dlaczego niewinnych nie oczyszczono od zarzutów? O ile wiem, nie zdołano zdemaskować w wojsku ani jednego agenta GRU. (…) Między służbami specjalnymi Wojska Polskiego i armii radzieckiej istniała ścisła współpraca. Była to jednak raczej współpraca instytucji, a nie kontakty agenturalne oparte na zasadzie indywidualnego werbunku. Po co więc radzieckie służby specjalne miałyby lokować agentów w instytucji w pełni sobie podporządkowanej? To jest wątpliwe. W ramach tej zinstytucjonalizowanej współpracy na wysokich szczeblach byli przedstawiciele służb radzieckich. To są fakty i temu nikt nie przeczy. Uważam, że odwołanie radzieckich oficerów łącznikowych – rezydentów powinno przerwać współpracę. A oni odwołani zostali już dawno. Zarzut współpracy z obcym wywiadem to ciężkie oskarżenie. Takich oskarżeń nie można wygłaszać publicznie, jeśli się nie ma niezbitych dowodów. Podtrzymywanie przez Sikorskiego (Radosława – przyp. red.) tych zarzutów dzisiaj, po odejściu z ministerstwa, jest próbą usprawiedliwienia własnej nieudolności. To nie jest gra fair. (…) Minister Sikorski skarżył się, że był podsłuchiwany. To śmieszne, chwalić się przed zachodnim czytelnikiem, że było się podsłuchiwanym przez własnych podwładnych. Takie fakty się sprawdza, a winnych bierze za łeb” – mówił „GW” Bronisław Komorowski. Fakty są tymczasem takie, że kadry WSI wywodzące się z wojskowych służb specjalnych PRL były szkolone w Moskwie przez GRU (żołnierze WSW szkoliło KGB) i pod wpływem sowieckich służb specjalnych, co potwierdza Wiktor Suworow. Szkolenia w ZSRR przeszli m.in. gen. Marek Dukaczewski, ostatni szef WSI, były doradca prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, gen. Bolesław Izydorczyk (szef WSI w latach 1992–1994), kontradmirał Kazimierz Głowacki (szef WSI w latach 1996–1997). „Ostatnie szkolenia prowadzone były przez KGB i GRU jeszcze na przełomie lat 80. i 90., gdy rozpad bloku komunistycznego był już nieuchronny. Według danych posiadanych przez Komisję Weryfikacyjną na sowieckie kursy wysłano oficerów, co do których planowano, iż po zmianach politycznych obejmą w nowych służbach specjalnych stanowiska kierownicze (oraz agenturę wpływu). Dla niektórych uczestników było to już drugie takie szkolenie. Przypadki szkolenia oficerów WSI w Rosji odnotowano jeszcze w 1992 i 1993 r.” – czytamy w Raporcie z weryfikacji WSI, z którego wynika, że co najmniej 300 żołnierzy WSI zostało przeszkolonych przez GRU lub KGB. Dorota Kania - współpraca: Antoni Zambrowski

Niech zginie lewica Już od dawna było wiadomo, że Włodzimierz Cimoszewicz wybaczy w końcu Platformie Obywatelskiej panią Jarucką. Ale pośpiech, z jakim to zrobił, by zdążyć jeszcze przed pierwszą turą wyborów, świadczy, że idzie tu o znacznie więcej niż środowiskową solidarność myśliwych. Decyzja Cimoszewicza to dobitny znak szczególnej sytuacji na lewicy, której establishmentu sondażowe sukcesy kandydata SLD wcale nie ucieszyły, przeciwnie – zirytowały. Jest bowiem wiele oznak, że pomiędzy częścią lewicy – tą, nazwijmy ją, “salonową”, kojarzoną z Aleksandrem Kwaśniewskim – a rządzącą formacją zawarto wreszcie porozumienie. Z jednej strony Donald Tusk, który długo nie chciał się niczym z nimi dzielić, zmiękł, widząc oznaki słabnięcia swej partii. Z drugiej – zmiękli też lewicowi przywódcy, wyposzczeni prawie pięcioletnim odstawieniem od władzy i wpływów. Premier postanowił się nieco posunąć, robiąc miejsce dla ludzi lewicy, oni zaś pogodzili się z tym, że formacja postkomunistyczna schodzi już ze sceny dziejowej i zamiast o utrzymanie jej odrębności należy walczyć o ustawienie się w większym obozie władzy. Skonsumowanie tak rysującego się sojuszu wymagało tylko jednego – słabego wyniku Grzegorza Napieralskiego, na który się zanosiło. Nieoczekiwanie jednak jego pracowitość, a może bardziej nieudolność Komorowskiego i jego sztabowców, sprawiła, że lider SLD zaczął gonić faworytów. Wynik w granicach 15 procent w I turze mógłby zaś tchnąć w konający SLD nową energię i znacznie wzmocnić frakcję Napieralskiego. Spiesząc z poparciem, Cimoszewicz nie tylko wyszedł naprzeciw rozpaczliwym staraniom PO o zwycięstwo w I turze. Przede wszystkim stara się powstrzymać Napieralskiego. Ciekawe, za którym z nich opowie się postkomunistyczny elektorat. RAZ

Gorzki wtorek lewicy Włodzimierz Cimoszewicz, popierając Bronisława Komorowskiego jeszcze przed pierwszą turą, postawił kropkę na „i”. Stara generacja postkomunistów ma Grzegorza Napieralskiego w głębokim poważaniu Jako wyznawcy zasad ładu okrągłostołowego starzy lewicowcy są zgodni, że Polską winna rządzić jedna, silna, umiarkowana partia liberalno-lewicowa z błogosławieństwem głównych państw unijnych. Oczywiście z wykluczeniem prawicy i jakichkolwiek sojuszy z prawicą. Ponieważ nie doczekali się oni sukcesu jakiegoś wymarzonego Centrolewu za rządów Kwaśniewskiego, zraziła ich epoka Millera w SLD, a po aferze Rywina nie zachwyciła Partia Demokratyczna, dziś – ci zimni realiści – wybierają Komorowskiego jako spadkobiercę niegdysiejszej Unii Demokratycznej, a przy okazji jako przeciwnika rozwiązania WSI. Aleksander Kwaśniewski, Ryszard Kalisz czy Włodzimierz Cimoszewicz faktycznie nigdy nie zaakceptowali przywództwa Grzegorza Napieralskiego w SLD. To dlatego mimo uszu puszczają jego deklaracje, że najlepiej zrealizuje program walki z IV RP. To dlatego Komorowskiego komplementuje Wojciech Jaruzelski. To dlatego ani Kwaśniewski, ani Kalisz palcem by nie kiwnęli, żeby pomóc Napieralskiemu w kampanii. Próba odbudowywania siły SLD obchodzi ich dziś mniej niż załatwienie u Donalda Tuska szefostwa NBP dla Marka Belki czy wprowadzenie Jerzego Hausnera do Rady Polityki Pieniężnej. Byli jeszcze w stanie zaakceptować ugrzecznionego Wojciecha Olejniczaka, ale Napieralskiego – za zbytnią samodzielność – mogą nie uznać nigdy. Jak się okazuje także na lewicy bariera pokoleniowa stanowi szklany sufit, o który rozbija głowę młody lider SLD. Teraz Napieralski nie ma już wyjścia – musi dać sobie radę i przetrwać albo po wyborach starsi koledzy podetną mu nogi. Jak mało kto, Napieralski winien teraz trzymać kciuki za wygraną Jarosława Kaczyńskiego. Bo wygrana Komorowskiego może dla niego oznaczać polityczną śmierć. Semka

Nie marnować głosu! Jak sadzę, wszyscy zamierzający głosować w tych wyborach obejrzeli debatę czterech smętnych panów w reżymowej telewizji. Ta, oczywiście, nie mogąc posłużyć się sondażami (bo mam w nich wyższe notowania od jednego lub dwóch z nich), powiedziała, że jest to „debata tych kandydatów, którzy są wskazani przez partie obecne w parlamencie”. Ja tego nie oglądałem – bo i po co? Znam tych panów jak łyse konie – więc to byłaby czysta strata czasu. Kto oglądał (a mam relację) ten stwierdził, że zupełnie się między sobą nie różnią... Widzieli Państwo po prostu Bandę Czworga w pełnym świetle – na kilkanaście miesięcy przed pozbawieniem jej władzy. Proszę zwrócić uwagę na to sformułowania: „...partii będących w parlamencie”. Otóż zapewne wszyscy (WCzc. Grzegorza Napieralskiego nie znam) ci czterej panowie to ludzie zacni i chcący jak najlepiej. Tyle, że są oni więźniami swoich aparatów partyjnych... i jeśli uda im się zająć ten stołek, to będą musieli realizować obietnice – nie te, składane wyborcom, lecz tę, jaka złożyli swoim partiom... A jest to obietnica jedyna, a jakże dla nich ważna: „Będę się starał wszystkie możliwe posady obsadzić Wami – i pozwolić Wam zachapać możliwie dużo kazionnych dzienieg”. Dzisiejsze bowiem „partie” nie są „partiami” w tym sensie, w jakim istniała partia socjalistyczna (pragnąca wprowadzić socjalizm) czy partia konserwatywna, (sprzeciwiająca się tzw. postępowym zmianom). Nie: dzisiejsze „partie” są partiami w sensie staropolskim. Tak, jak czytamy w „Opisie obyczajów” śp. ks. Jędrzeja Kitowicza: .. „i zebrał partię grzeczną, na której czele rabował podróżnych na rozstajnych drogach”. Dzisiaj „partiami” politycznymi są UPR, WiP, PPS, być może Unia Pracy... Cała reszta partyj, a już na pewno parlamentarne, to po prostu zwykłe gangi, których celem jest rozkradzenie jak największej ilości pieniędzy. Ideologia nie ma znaczenia: „Ideolodzy” rano patrzą na wyniki badania opinii publicznej – i mówią to, co zdaniem PR-owców ludzie chcą usłyszeć. Żadna ideologia nie ma tu nic do rzeczy. PiS, który zaczynał z etykietką partii „prawicowej”, głosi w gospodarce poglądy bardziej lewicowe od SLD. Nie dlatego, że tak sądzi WCzc. Jarosław Kaczyński (który ma poglądy centrowe), lecz dlatego, że elektorat „katolicki” ma lewicowe poglądy na gospodarkę. Ja, jak Państwo wiecie, idę do tych wyborów pod hasłem: „Świnie się zmieniają – ale trzeba zlikwidować koryto”. Jestem więc śmiertelnym wrogiem i tych partyj – i tych, którzy na tych partiach pasożytują – przede wszystkim: mediów. Więc proszę się nie dziwić, że tak mnie tam traktują. Przy tym notorycznym pomijaniu mnie gdzie się da, zajmę najprawdopodobniej trzecie miejsce – bo drugie graniczy z cudem: nie tylko musiałbym więc wynik w granicach 15% (to JEST możliwe: zawsze mam w sondażach trzy razy mniej, niż w prawdziwych wyborach) - ale jeszcze któryś z Wielkich Faworytów musiałby się mocno obsunąć. Proszę jednak wziąć pod uwagę, że w tych wyborach wystąpiło niespotykane uprzednio zjawisko: połowa ankietowanych odmawia udzielenia odpowiedzi na pytanie, na kogo będą głosować. Można być niemal pewnym, że nie są to wyborcy tych dwóch kandydatów – bo ci nie boją się ujawniać swoich preferencyj. Wcale nie jest wykluczone, że zdecydowana większość to zwolennicy kandydata przedstawianego jako kompletny oszołom – czyli mnie. Po prostu wstydzą się ujawnić swoje preferencje. Natomiast na ulicy odbieram powszechne wyrazy życzliwości. Możliwe więc, że dwaj Panowie K. mają w rzeczywistości nie ok. 36%, lecz po ok.18% - a pozostałe 60% elektoratu ma całkiem, ale to całkiem inne poglądy! Proszę też uważać, by nie stracić swojego głosu. Jeśli bowiem – jak twierdzą media – do drugiej tury NA PEWNO przejdą pp. K&K – to po co marnować na nich swój głos? Trzeba zagłosować zgodnie z sercem – choćby po to, by pokazać tej Bandzie Czworga, że nie wszyscy godzą się na system, w którym d***kratyczni politycy grabią ludzi na potęgę! I może, jeśli wszyscy tak zrobią, to wynik będzie zupełnie, ale to zupełnie inny. A przynajmniej nie będziecie się Państwo wstydzić – jak wstydzili się ci, co głosowali na poprzednich prezydentów... JKM

Co dalej z polskim barakiem w Unii? Miałem już więcej nie pisać o katastrofie w Smoleńsku, a skupić się na polityce bieżącej.

Niestety cień Smoleńska nadal rzuca się na Polskę. Zadziwia przy tym skrajnie jednostronna polityka informacyjna wielu znanych stron internetowych. Klasycznym przykładem może tutaj być popularna i poczytna “Bibuła” sama siebie określająca jako “pismo niezależne”. “Niezależne” od czego lub kogo – chciałoby się ostatnimi czasy zapytać. Bo dobór artykułów o Smoleńsku jest “niezależny” od obiektywizmu i poczucia bezstronności. Bibuła zalewa czytelników dziesiątkami tekstów o Smoleńsku, z których 99% ma za zadanie wykazanie winy rosyjskiej. Są to, takie odnoszę wrażenie, artykuły pisane na zamówienie i na zadany temat – wykazać, że winę za Smoleńsk ponoszą Ruscy. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że katastrofa w Smoleńsku nie zdarzyła się przypadkowo. Sytuacja polityczna przed Smoleńskiem była zdecydowanie niekorzystna dla okupujących polską scenę polityczną PO i PiS. PO, skompromitowana aferami stoczniową i hazardową była przez większość społeczeństwa w sposób całkowicie zasłużony i słuszny postrzegana jako szajka aferzystów i ”lodziarzy”. Na portalach niezależnych oskarżano ją wręcz o celowy sabotaż gospodarczy i o celowe  niszczenie przez nią polskiej gospodarki na polecenie brukselskich komisarzy. PiS natomiast ogromnie stracił na popularności za sprawą wniesionego przez tę partię na forum sejmu wniosku o wypłacenie przez Polskę żydowskim organizacjom roszczeniowym  odszkodawań za majątki pomordowanych przez Niemców polskich Żydów. Dodatkowo na negatywny obraz PiS wpływały niepopularne w wielu środowiskach wyczyny Lecha Kaczyńskiego. Z jednej strony ślepo angażował się on we wszystkie możliwe prowokacje antyrosyjskie sterowane z Waszyngtonu lub Tel Awiwu. Jako przykłady podam np. bezwarunkowe poparcie Kaczyńskiego dla gruzinskiej prowokacji sprzed dwóch lat. Albo poparcie udzielane proamerykańskiemu miłośnikowi Bandery, Juszczence. Czy wreszcie ośmieszający Kaczyńskiego udział w nagonce na Łukaszenkę z wykorzystaniem agentki i prowokatorki, Andżeliki Borys. Lech Kaczyński był ślepo proamerykański i jeszcze bardziej ślepo prożydowski. [link]

O jego zasługach dla żydostwa można czytać tutaj [link]

Dodam jeszcze radosne powitanie przez Kaczyńskiego zalegalizowanej ponownie w Polsce, a zdelegalizowanej w czasach II RP żydowskiej loży B”nai B”rith. [link]

Przy czym, co jest istotne a mało znane – PiS, PO i lewica spotykali się w fundacji żydowskiego “filantropa” Sorosa dogadując się i uzgadniając politykę niedopuszczenia do głosu “wykluczonych”. [link]

Sytuacja w Polsce powoli dojrzewała do stanu odrzucenia przez większość społeczeństwa PO i PIS jako partii reprezentujących obce, sprzeczne z polską racją stanu, interesy obcych (Unii, USA, Izraela). Katastrofa w Smoleńsku, umiejętnie wspomagana medialnie wywołała trwający nadal amok irracjonalnego prokaczyńskiego, podejrzanie koszernego “patriotyzmu”. To z kolei wzmocniło ginące poparcie dla PO ze strony wykształciuchów straszonych widmem dojścia do władzy katoli-homofobów i ciemnogrodu. “Wykluczonych” ponownie zepchnięto  na margines. W polityce globalnej bez zmian. USA, będące marionetką światowej lichwy i ideologów NWO realizuje ich program zdobycia absolutnej dominacji na świecie. [link]

Najtrudniejszym problemem jest dla nich Rosja. Putin nie przejawia ochoty bycia marionetką polityczną w rękach żydowskiej lichwy i ideologów NWO. Nie słucha poleceń płynących od Bilderberga. Ze względu na jej potencjał atomowy atak na Rosję jest niemożliwy. Z budowy “tarczy” ze względów finansowych niebotycznie zadłużona USA zrezygnowała. Otoczenie szczelną tarczą ogromnej Rosji przerasta finansowe możliwości amerykańskiego prawie że bankruta. Osłabianie pozycji Rosji prowadzone jest w związku z tym mniej kosztownymi metodami. Katastrofa w Smoleńsku znacznie pogorszyła wizerunek Rosji. Zwłaszcza w oczach tych, którzy słuchają podszeptów amerykańskiej agentury wpływu, rzucającej podejrzenia na celowe spowodowanie katastrofy przez Rosjan.

Rosja jest ostatnim państwem na świecie, które z tej katastrofy wyniosło(by) jakąkolwiek korzyść. Natomiast bezsporną korzyść wynieśli z katastrofy ideolodzy NWO chcący zdominować świat, w tym i Rosję. Dzięki katastrofie Rosję postawiono pod pręgierzem oskarżeń i pomówień o straszliwą zbrodnię. Dlaczego, pytam się, bandycki napad wojsk Izraela na morski konwój z pomocą humanitarną dla Strefy Gazy tak szybko został zapomniany? Izrael w niedopuszczalny sposób, łamiąc wszelkie prawa i konwencje zaatakował obce statki w strefie międzynarodowej! Zginęli nieuzbrojeni cywile, obcokrajowcy! A sprawa bardzo szybko ucichła! Agentura wpływu ją medialnie wyciszyła. Natomiast sterowana tą samą agenturą wpływu nagonka na Rosję trwa już od dwóch miesięcy. Jest to obecnie o tyle istotne, że zepchnięta została na plan drugi sprawa bankructwa Grecji i odpowiedzialności za to Unii i bandyckiego systemu bankowego obowiązującego w Europie i na świecie. [link]

Istniała przed Smoleńskiem szansa na wytworzenie się w Polsce silnego lobby antyunijnego, optującego za opuszczeniem przez Polskę Unii (będącej etapem na drodze do dyktatury NWO). Dla wielu Polaków bolesna jest świadomość tego, że Polska jest niesuwerennym barakiem “eurokołchozu”. Obecna propaganda oskarżająca Rosję o winę za Smoleńsk jest na rękę jedynie światowej mafii rządzącej i Unią. Jeśli się Polakom wmówi, że Rosja to państwo zbrodnicze, mordujące naszych polityków, to jedynym “wyjściem” będzie jeszcze mocniejsze związanie się Polski z Unią, NATO i USA (które w domyśle będą nas przed zakusami zbrodniczego Putina bronić i osłaniać). Dlaczego nikt z ważnych polityków nie nazwie hańbą dla Polski udział polskiego wojska w okupacji Afganistanu (a wcześniej w okupacji Iraku)? Obie brudne amerykańskie wojny wywołane pod wyssanymi z palca pretekstami nie mają nic wspólnego z polską racją stanu. A wręcz przeciwnie. Pomagamy światowemu żandarmowi w zniewalaniu innych krajów. Jesteśmy pomagierem okupanta! Nawet “niezależne” portale prawie że nie poruszają tej haniebnej dla nas sprawy. Ze zdumieniem natomiast czytam artykuły rozsądnych zdawałoby się publicystów przekonujących nas o ogromnym wpływie rosyjskiej agentury w Polsce. Wiele z takich artykułów publikuje także Bibuła. A przecież Polska jest wystarczająco długo w NATO i w Unii, aby agentura Zachodu, naszego nowego Wielkiego Brata, zalała Polskę nieomal całkowicie. Agenturę Rosji prawie doszczętnie wykoszono. Rosja ma zapewne nadal w Polsce swoich agentów (i vice wersa), ale jej agentura ma znikome wpływy. Natomiast agentura USA, Izraela i Brukseli ma wpływy o wiele większe i decydujące. Dziwne, że naszym demaskatorom prawie nieistniejącej agentury Putina agentura USA i Izraela nie przeszkadza. Nawet nagłaśniana przez Stanisława Michalkiewicza agentura Niemiec nie ma aż takiego wpływu, jaki on czytelnikom wmawia. Merkel została wybrana kanclerzową po tym, gdy jako dobrze zapowiadający się polityk była zaproszonym gościem u Bilderberga. Nie jest ona samodzielną “mężową stanu” a jedynie wykonawczynią poleceń jej przełożonych, którzy zza kulis pociągają za sznureczki. Także BND i inne niemieckie służby podlegają pod rozkazy ideologów NWO. Decydujący wpływ na sprawy Polski wywierany rzekomo przez Merkel i Putina za pomocą niemieckiego i rosyjskiego wywiadu, opisywane przez Michalkiewicza są tylko jego literacką fikcją. Agentura USA i Izraela ma o wiele większe wpływy niż Niemcy. A zimny czekista Putin i jego razwiedka wpływają na Polskę jedynie w  wyobraźni pana Michalkiewicza. W najbliższych wyborach prezydenckich i późniejszych parlamentarnych gra idzie o to, czy zejdziemy z samobójczej, wmówionej nam jako jedynie słusznej,  drogi likwidacji suwerenności państwa na rzecz Unii, będącej etapem na drodze do NWO – światowej dyktatury. Z depopulacją włącznie. Bo ideolodzy NWO nie ukrywają ich zamiarów. Metodycznie, przy pomocy smug chemicznych, GMO, Codexu Alimentarius, chorób, szkodliwych szczepionek i innych zbrodniczych pomysłów zamierzają oni zmniejszyć liczbę mieszkańców Ziemi do 700 milionów – 1,5 miliarda ludzi. Jakiekolwiek straszenie nas Rosją świadczy albo o głupocie, albo o ślepocie, albo o działalności agenturalnej na rzecz Zachodu. Któremu na rękę jest utrzymywanie Polaków w strachu przed Rosją. Bo to daje im gwarancję ich dominujących wpływów w naszym zniewolonym, rozkradanym i dewastowanym na ich rozkazy baraku. Kuriozalnie i schizofrenicznie zabrzmiał artykuł Mirosława Kokoszkiewicza o ”reżimowych dziennikarzach” opublikowany w ”Bibule”. [link]

Ta sama Bibuła pisała kiedyś o powiększaniu żydowskich wpływów w mediach: [link]

To zjawisko nie ominęło Polski. Media u nas opanowane są przez prozachodnią, prounijną, proamerykańską i przede wszystkim prożydowską agenturę. A tutaj nagle Kokoszkiewicz odkrywa prorosyjskich reżimowych dziennikarzy!!! Reżimowi (prożydowscy, proamerykańscy i prounijni) dziennikarze wiedzą, że sprawa ze Smoleńskiem jest śliska. Być może Rosjanom uda się wykazać, że za zamachem nie stoją rosyjskie służby. Dlatego “reżimowe” zażydzone, prozachodnie  media sprawę odpuszczają. Jedynie w internecie agentura wpływu i użyteczni idioci pracują “całą naprzód”. Aby minimalizować wpływy portali opowiadających się za antyunijną, antyzachodnią, suwerenną Polską i Polską Racją Stanu. A nie za Kaczyńskim, Komorowskim czy innym prozachodnim agentem obcych interesów w Polsce. Jeszcze jedna sprawa. Krąży w internecie tekst “śledztwa” przeprowadzonego przez internautów. [link1] [link2]

Tekst ten można skomentować tak: Skoro mamy takich świetnych śledczych-internautów, to dlaczego nie przeprowadzili oni wcześniej śledztwa w sprawie zabójstwa gen. Papały, w sprawie uprowadzenia i zabójstwa K. Olewnika, czy zamachów na WTC, zamachów w Londynie i w Madrycie? W sprawie Smoleńska powinni dokładnie przeprowadzić śledztwo, kto i dlaczego nagrał i puścił w internecie filmik z odgłosami sugerującymi dobijanie przez FSB rannych pasażerów! A także powinni zbadać, kto i dlaczego rozpuszczał informacje, że domniemanego autora filmiku nieznani sprawcy (w domyśle KGB) zamordowali na Ukrainie! Ponadto w dobrze przeprowadzonym śledztwie muszą być jasno wykazane motywy zbrodni. A ja po prostu nie widzę ani jednego motywu, ani jednej korzyści dla Rosji i dla Putina. Natomiast widzę ogromne korzyści wynikłe z katastrofy i rzucenia podejrzeń na Rosję dla (będącej instrumentem w rękach ideologów NWO) USA. Nie jestem rusofilem, a tym bardziej sowietofilem. Mojego dziadka (ze strony matki) zatłukli kolbami krasnoarmiejcy “wyzwalając” ziemie śląskie. Mimo to nie jestem zaślepionym rusofobem. Andrzej Szubert

MAKABRYCZNA ŚMIERĆ NIEPOPRAWNEGO HISTORYKA Zidentyfikowano ciało mężczyzny znalezione w samochodzie na parkingu przy Karolince w Opolu. To Dr Dariusz Ratajczak, były pracownik Uniwersytetu Opolskiego, osądzony jako “kłamca oświęcimski”. Znajdujące się w stanie znacznego rozkładu zwłoki znaleziono w ubiegłym tygodnie w samochodzie renault kangoo, który prawdopodobnie od 28 maja stał na parkingu pod “Karolinką”. O tym, że w samochodzie znaleziono zwłoki dra Ratajczaka, nieoficjalnie mówiono już w sobotę, prawdopodobnie na podstawie leżącego we wnętrzu pojazdu umowy jego kupna sprzed trzech tygodni - pisze "Nowa Trybuna Opolska". Według relacji kolegi - Ratajczak miał kupić wóz po to, by jechać nim do Holandii do pracy w charakterze tłumacza w firmie handlującej kwiatami. Wcześniej - jak podaje dziennik - historyk pracował w Norwegii i Anglii na zmywakach. Dr Dariusz Ratajczak w 1997 r. obronił pracę doktorską p.t. Zagadnienie postaw ludności Śląska Opolskiego w świetle wyroków WSR-ów w Katowicach i w Opolu w latach 1945-1955 (promotor prof. Stanisław Nicieja). W latach 1988–2000 był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Opolskiego (wcześniej – Wyższej Szkoły Pedagogicznej) na Wydziale Historyczno-Pedagogicznym. W 1999 r., po wydaniu Tematów niebezpiecznych, zbioru esejów historyczno-politycznych, zawierających m.in. omówienie poglądów rewizjonistów Holokaustu, został zawieszony, a następnie wydalony z Uniwersytetu Opolskiego z zakazem pracy w zawodzie nauczycielskim na 3 lata. Podjął pracę stróża nocnego w jednej z opolskich firm. Równocześnie wytoczono mu proces sądowy o złamanie artykułu 55. Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Sprawa została umorzona wyrokiem Sądu Okręgowego w Opolu (2002). W 2003 r. w rozmowie z Radiem Rodzina Dr Ratajczyk mówił: Ja wprawdzie w sądzie cały czas tłumaczyłem, że przecież nie wyrażałem własnego zdania co do tez głoszonych przez rewizjonistów holokaustu, podkreślałem, że jedynie referowałem problem (a to wolno mi było robić), chciałem także powołać stosownych ekspertów w osobach pp. profesorów Rainy i Bendera, ale sąd pozostawał niewzruszony. Uznał, że sam jest władny określić, czy referowałem poglądy, czy też się z nimi zgadzałem. [...] Raz jeszcze powtórzę: sprawa była od samego początku "kręcona z góry", szły dyrektywy z ministerstwa sprawiedliwości, że trzeba szybko "tego Ratajczaka załatwić". Jeżeli bowiem nie zrobimy tego teraz, za chwilę pojawią się następni, którzy zaczną drążyć "bardzo niebezpieczny temat". Mój Boże, czegóż to "nasze elity" nie wypisywały w tamtych czasach o mnie. Wysyłano mnie do zakładów psychiatrycznych, twierdzono, że moja sprawa może wpłynąć na stosunki polsko-żydowskie. Istna paranoja, "dom wariatów". Taki to był cyrk i takie występujące w nim małpy. Dr Dariusz Ratajczak publikował m.in. w miesięczniku "Opcja na prawo" i tygodniku "Najwyższy Czas!". Sekcja zwłok dr Ratajczaka odbędzie się dzisiaj.

Bibliografia:
Polacy na Wileńszczyźnie 1939-1944 (Opole 1990)
Świadectwo księdza Wojaczka (Opole 1994)
Krajowa Armia Podziemna w powiecie prudnickim 1949-1952 (współautor, Opole-Gliwice 1996)
Tematy niebezpieczne (Opole 1999)
Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne (Kociaty, New York, 2001)
Inkwizycja po polsku, czyli sprawa dr Dariusza Ratajczaka (Poznań 2003)
Prawda ponad wszystko (Opole 2004)
Spowiedź "antysemity" (Opole 2005)

(wg, "Nowa Trybuna Opolska", Wikipedia, patriota.pl)

Apel w sprawie śmierci Doktora Dariusza Ratajczaka. Słowa te kierujemy do wszystkich organizacji, ludzi, stowarzyszeń uważających się za prawicowe, tradycjonalistyczne etc. Z chwilą pisania tych słów jesteśmy wciąż wstrząśnięci informacją o znalezieniu zwłok Doktora Ratajczaka. Doktora Historii, byłego wykładowcy Uniwersytetu Opolskiego, który został zaszczuty przez Gazetę Wyborczą i środowiska z nią związane. Historyk ma za zadanie przedstawiać i poszukiwać prawdy, to też robił Dariusz Ratajczak. W swej książce przedstawił poglądy nazywane „Rewizjonizmem Holocaustu” nie dodając tam swojego komentarza, ani nie popierając tych poglądów, opisał je jako jeden z prądów istniejących w nauce. Później zaczęła się lawina kłamstw, pomówień, sąd ostatecznie umorzył postępowanie, ale Doktor został wydalony z Uniwersytetu Opolskiego, dostał wilczy bilet, z powodu którego nie mógł podjąć pracy w zawodzie, który kochał do końca swego życia. Kiedy starał się o inną pracę, do właścicieli firm dzwonili dziennikarze pewnej gazety, umiejętnie „przekonując” szefa, że Ratajczaka trzeba zwolnić. Tak to Doktor Historii stał się stróżem nocnym, najbliższa rodzina doktora nie wytrzymała presji- żona odeszła od niego, Doktor Ratajczak stał się cieniem człowieka. W ostatnich dniach mieszkał w samochodzie, gdzie umarł, Czy to śmierć godna niezależnego naukowca? To skandal, aby człowiek ambitny, szczery był w ten sposób potraktowany, ci którzy się przyczynili do jego upadku w życiu zawodowym i prywatnym mają jego krew na rękach i to ich będzie prześladować, jak nie teraz to w przyszłości! Najbardziej jednak przykre jest to, że środowiska prawicowe, nie udzieliły Doktorowi Ratajczakowi(prawie) żadnego wsparcia i my wszyscy po części ponosimy winę za to co się stało. Prawica w Polsce jest rozbita i słaba, powoli wykańczani są ludzie, którzy mogą coś znaczyć lub coś w swoich środowiskach znaczą, ot chociażby Filip Adwent, którego śmierć jest bardzo niejednoznaczna. Dlatego też apelujemy do KAŻDEGO, bez względu na opinię odnośnie innych stowarzyszeń, czy organizacji o podpisanie się pod APELEM skierowanym do Polskiej Prawicy o Powołanie Komitetu Wolności słowa, którego podstawowym celem było by niesienie wspólnej pomocy osobom, które znajdą się w podobnej sytuacji jak tragicznie zmarły Doktor Dariusz Ratajczak. To już najwyższy czas, nie możemy z tym zwlekać, musimy sobie pomagać. Tam gdzie pojawia się Prawda, piękno, dobro i tradycja, powinna istnieć jedność, inaczej cały czas będziemy na marginesie życia społecznego i kulturalnego. Apelujemy także o bezwzględny bojkot Gazety Wyborczej, która nie tylko przyczyniła się do tragicznej sytuacji, ale nie uszanowała nawet człowieka zmarłego, zamieszczając tytuł "Znaleziono ciało Kłamcy Oświęcimskiego" Dlatego też, bez względu na sympatie czy antypatie prosimy o podpisy pod tym apelem, być może to właśnie jest szansa na zjednoczenie, przynajmniej częściowe Przynajmniej takie gdzie staniemy się mniej wystawieni na ostrzał, przynajmniej spróbujmy, nie czekajmy na kolejne ofiary, kolejną może być każdy z nas.

Strasburska ofensywa Na pierwszy rzut oka trudno dociec, o co właściwie chodzi w orzeczeniu strasburskiego Trybunału Praw Człowieka. Polska została w nim skazana za “brak możliwości uczęszczania na lekcje etyki w szkole podstawowej”. Trybunał uznał to za naruszenie “wolności myśli, sumienia i wyznania” oraz przejaw dyskryminacji. Dyskryminowany miał być syn małżeństwa Grzelaków, którzy wytoczyli sprawę. Czy prawem człowieka jest nauczanie etyki w szkole podstawowej, a jej brak dyskryminacją? A nauczanie estetyki? Albo drugiego języka? I czy z powodu ich braku można pozwać państwo polskie przed Trybunał Praw Człowieka? Absurd tego rozumowania bije w oczy. Naprawdę chodzi o operację rugowania religii z procesu edukacji. Domaganie się, aby istniała alternatywa dla religii, jest tego pierwszym krokiem. A dlaczego nie ma być alternatywy dla lekcji historii? Lekcje religii nie służą przymusowemu nawracaniu. Można zresztą na nie nie uczęszczać. Pomysł, aby alternatywą dla nich była etyka, budzić musi wątpliwości. Wynika z tego, że religia to oparta na wierze etyka. Współcześnie coraz częściej słyszymy tego typu redukcyjne interpretacje. Elementarna refleksja nad religią demaskuje ich prymitywizm. O ile etyka wyrasta z religii i wszystkie jej próby niereligijnego zakorzenienia okazały się ułomne, o tyle religia etykę zdecydowanie przerasta. Lekcje religii nie są obowiązkowe. Interwencje Trybunału w Strasburgu, aby zapewnić im alternatywę, są pierwszym krokiem do ich eliminacji. To kolejne tego typu posunięcie europejskich sędziów po ukaraniu Włoch za krzyże w klasach szkolnych. Trybunał Praw Człowieka usiłuje rugować religię ze sfery publicznej. Działanie to odbija antyreligijne nastawienie współczesnych elit europejskich. Jest również elementem współczesnego utopijnego podejścia do prawa, które coraz głębiej ingeruje w życie społeczne i ogranicza naszą wolność choćby pod hasłem arbitralnie interpretowanych praw człowieka. A sędziowie stają się nową kastą, która suwerennie decydować zaczyna o kształcie naszego świata.

Bronisław Wildstein

Sąd rozgrzany, sąd zimny

1. Kruczowłosy, "rozgrzany" sąd warszawski ma rację. Komorowski nie ma w swoim programie wyborczym prywatyzacji szpitali, z prostej przyczyny - Komorowski nie ma żadnego programu wyborczego. Kto nie wierzy, niech wrzuci  w wyszukiwarkę hasło - Bronisław |Komorowski program wyborczy. Nie znajdzie nic, poza tekstami wyśmiewającymi bełkot kandydata. Proszę wrzucić - Bronisław Komorowski kandydat na prezydenta  Rzeczypospolitej Polskiej. Wyskoczy oficjalna strona internetowa kandydata, a na niej dokument "Wizja Polski". 5 stron bredni, w żadnym razie programu.

2. Nie znalazłszy programu kandydata, chcący debatować Jarosław Kaczyński chwycił sie programu politycznego, który wisi na stronie internetowej Platformy Obywatelskiej. Okazało sie jednak, że Platformie ten program nie tylko wisi, ale i powiewa.

3. Rozgrzany sąd.... myślę, że pan Komorowski, specjalista od polowań na płoche sarenki i koneser urody kobiet, zwłaszcza duńskich (kaszaloty) miał na myśli wspomniany wyżej sąd I instancji. No cóż, pan Komorowski pewnie nie wie, że w II instancji orzeka nie ten sam, już "rozgrzany" sąd, lecz 3-osobowu sąd odwoławczy, który - mam nadzieję - jest jeszcze zimny i takim pozostanie do końca procesu.  

Nie wybierajcie łowcy rogów Jeśli wybierzecie Komorowskiego, w Polsce będzie rządziła ambona

1. Gdy w pierwszym akcie na ścianie wisi strzelba, to w trzecim na pewno wypali.. Strzelba Komorowskiego też wisi i choć sztab kandydata usiłuje ją rozładować i schować, to wypali zapewne w już w drugim akcie wyborczym.

2. Radek Sikorski powiedział, ze trzeba dorżnąć PiS-owskie watahy, co uznano za zgrabny żart. Gdybym w tej samej poetyce napisał, że na finiszu kampanii trzeba dostrzelić Komorowskiego jego własna fuzją, nie byłby to w żadnym razie zabawny żart słowny, tylko PiS-owski język nienawiści. Więc napisze łagodniej - na Komorowskiego trzeba urządzić nagonkę. Potrzebna jest nagonka na Bronka, żeby łowca rogów i futer nie został prezydentem Rzeczypospolitej.

3. Zabijanie i patroszenie w rezerwacie. Z księgi polowań Marszałka Komorowskiego (Rzeczpospolita 11 czerwca 2010 roku) ... Bronisław Komorowski jest myśliwym od co najmniej 20 lat. Pamięta go z tamtych czasów pracownik Wojskowego Ośrodka RekreacyjnoKondycyjnego Omulew w Czarnym Piecu na Mazurach. Omulew miał wtedy koło łowieckie, strzelać mogli tylko dygnitarze wojskowi. Rezerwat był ogrodzony, zimą dokarmiano zwierzęta. Były łatwym łupem myśliwych. – To był początek lat 90., komendantem był wtedy pułkownik Julian Borkowski. Komorowski przyjechał tu już jako cywilny wiceszef MON, dostał zgodę na odstrzał w rezerwacie od komendanta. Zabił dzika, ale nie umiał go wypatroszyć, pomagał mu chorąży – opowiada były pracownik w Omulewie. W kompleksie dzisiejszego Ośrodka Reprezentacyjnego MON w Omulewie przez lata działało koło myśliwych Dowództwa Garnizonu Warszawa, do którego należą m.in. emerytowani generałowie. Tradycją było organizowanie w ośrodku obchodów Hubertusa (Dnia Myśliwych). Dopiero Aleksander Szczygło, ówczesny szef MON, w 2007 r. zabronił tego typu imprez.... Chcecie mieć prezydenta, który zabija i patroszy dzika w rezerwacie?

4. Trofea w Pałacu? Z księgi polowań Marszałka Komorowskiego (Rzeczpospolita,11 czerwca 2010) – Prościej wyliczyć, gdzie Komorowski nie polował – mówi "Rz" jeden z myśliwych. Marszałka Sejmu pamiętają np. w Ośrodku Hodowli Zwierząt w Konopatach w nadleśnictwie Lidzbark. – Na polowanie zapraszało go towarzystwo leśników. Legalne, zgłoszone. Z polityków tylko on bywał – mówi Tadeusz Iskra, nadleśniczy Lidzbarka. W środowisku łowieckim opowiada się, że Komorowski lubuje się w jeleniach, bykach i kozłach (samiec sarny). – Chodzi o trofea – tłumaczy jeden z myśliwych. Zapewne trofea Pan Marszałek zabierze ze sobą do Pałacu Prezydenckiego. Będą tam wisiały ucięte łby, wypchane ptaki i wyrwane z czaszek poroża.

5. Niedźwiedź miał szczęście Z księgi polowań Marszałka Komorowskiego (Rzeczpospolita,11 czerwca 2010) ... W swoim blogu Palikot w lipcu 2007 r. pisał: "Bronka poznałem bodaj w 1994 roku podczas sylwestra w leśniczówce w Lasach Janowskich. Byliśmy potem na wielu prywatnych wyprawach i spędziliśmy razem ostatnich pięć sylwestrów". Komorowski uczył tam Palikota polowania. Gdy lubelski poseł PO poznał już tajniki sztuki myśliwskiej, wspólnie wyruszyli na łowy do Rosji. Palikot wspomina to tak: "Z tych wszystkich wydarzeń najbardziej niezwykły był nasz wspólny pobyt w Rosji i polowanie na głuszca. To było dobre 300 km od Moskwy, w marcu 1997 lub 1998. (...) To było moje pierwsze polowanie. Nie jestem urodzonym myśliwym i bardziej ciągnęło mnie do przygody i towarzystwa niż do strzelania. Wśród prawdziwych myśliwych doświadczyłem swoistego rodzaju więzi i kultury, które mają niezwykle wiele uroku. Składają się na to różne obyczaje, pieśni i... nalewki, a nawet dobra tradycyjna kiełbasa. Dawne KGB podesłało nam na wieczór jakiegoś nibysąsiada, który raczył nas wódką i próbował wyciągać na debaty polityczne. (...) I tak sobie we trójkę gaworzyliśmy, budując przyjaźń polskopostradziecką. I popijając jakimś bimbrem z soku z sosny"... Przypomina mi się stara rosyjska anegdota: Dwaj drwale syberyjscy zapakowali sie na zime do ziemianki, w której już przed nimi siedział w grubym kożuchu trzeci drwal. Siedzieli pół roku i pili, tylko ten trzeci siedział i nic się nie odzywał. Na wiosne wstał bez słowa i wyszedł. Okazało sie, że to był niedźwiedź....

Miał szczęście ten niedźwiedź, ze trafił na syberyjskich drwali, a nie na Komorowskiego z Palikotem. Żywego by go nie wypuścili.  

6. Myśliwy czy kłusownik? Z księgi polowań (a może kłusowań) Marszałka Komorowskiego (Rzeczpospolita,11 czerwca 2010) ... W styczniu 2008 r. marszałek Komorowski został zaproszony wraz z synem na dziki do lasów w Huszczy koło Białej Podlaskiej przez wspomniane już wcześniej koło Ponowa. Myśliwy i dziennikarz pisma "Łowiecki Dziennik Myśliwych" Stanisław Pawluk ujawnił, że polowanie zorganizowano nielegalnie: bez wpisywania się do książki wyjść w łowisko i bez zgody nadleśniczego. Nie poinformowano też o imprezie wójtów gmin Łomazy oraz Tuczno, na których terenie polowanie się odbyło. Pytany przez dziennikarza marszałek tłumaczył się, że upewniał się przed polowaniem, czy wszystkie formalności są spełnione. – Z przykrością jednak informuję, że tego dnia na polowaniu nie oddałem żadnego strzału – odpisał Komorowski Pawlukowi. Podczas polowania zastrzelono przez przypadek psa Romana Arseniuka, który był podkładaczem z psami. Sprawę umorzono, bo Arseniuk całą winę wziął na siebie i nie rościł do nikogo pretensji... To rzeczywiście przykrość marszałka, być w lesie i nie ukatrupić żadnego zwierzaka. Szczerze współczuję. Na szczęście Marszałek miewa także przyjemności, na przykład odwiedziny terenów zalanych przez powódź..

7. Będzie rządziła ambona No cóż, Narodzie, ty decydujesz, ty wybierasz! Jeśli wybierzesz Komorowskiego, w Polsce będzie rządziła ambona,. Myśliwska ambona. Z niej Głowa Państwa będzie wygłaszała homilie do braci mniejszych, bez mikrofonu, za to przy użyciu fuzji.. Janusz Wojciechowski

Durnia mamy za (kandydata na) prezydenta!? Nie ma sensu rozpisywać się wielce nad wyrokiem sądu w sprawie Kaczyński – Komorowski. Można było go przewidzieć. Sędzina miała dokopać Kaczyńskiemu i dokopała, bo takie były wytyczne. Teraz fragment ze strony PO, z programu „Polska obywatelska Maj 2007” rozdział 8 strona 68 Pt. „Efektywne zarządzanie prywatne i publiczne”: „Prywatyzacja będzie służyła poprawie efektywności, a więc podniesieniu jakości usług oraz obniżeniu ich kosztów. Nie ma powodów, aby szpitale nie były normalnymi przedsiębiorstwami, nadzorowanymi przez właścicieli za pośrednictwem rad nadzorczych, które w trosce o zapewnienie wysokiej rentowności; zatrudniałyby najlepszych, dostępnych menedżerów. Dzięki prywatyzacji w Polsce powstałaby grupa wysokiej jakości menedżerów służby zdrowia, którzy są bardzo potrzebni z punktu widzenia obsługi całego systemu.” Dla przypomnienia dodam, że jedną z osób która patronowała, a nawet czynnie brała udział w tworzeniu tego programu był Pan Bronisław Komorowski – obrażony słowami Jarosława Kaczyńskiego kandydat PO. W tym kontekście najbardziej interesująca jest argumentacja sędziny, Pani Agnieszki Matlak (cytat za wp.pl): (...) Sąd podkreślił, że Platforma Obywatelska w obowiązującym programie wyborczym (z października 2007 r.) nie opowiada się za sprywatyzowaniem służby zdrowia. Sędzia Agnieszka Matlak zaznaczyła, że programu politycznego PO z maja 2007 (gdzie była mowa o prywatyzacji), na który powoływał się PiS, nie można uznawać za poglądy Bronisława Komorowskiego jako kandydata na prezydenta.(...) Wynika z powyższego, że chcąc zrobić „dobrze” Platformie Obywatelskiej, Pani sędzina zrobiła całkiem nieświadomie idiotę i kompletnego bałwana z Komorowskiego. Tylko bowiem skończony dureń jest w stanie coś tworzyć, podpisywać się pod tym, a następnie być temu przeciwnym, na dodatek zapominając, ze w ogóle coś takiego tworzył. Czyżby Bronisław Komorowski zapatrzył się w Wałęsę i starał się również być „za a nawet przeciw”? W tej sytuacji warto zadać pytanie: czy człowiek niezrównoważony psychicznie i umysłowo może być prezydentem kraju? Co się stanie, gdy (nie daj Boże) Prezydent Komorowski podpisze dekret o wycofaniu polskich wojsk z Afganistanu, a na drugi dzień wyśle tam dodatkowy kontyngent twierdząc, ze nigdy nie miał zamiaru wojsk stamtąd wycofywać. Powtórzę za „klasykiem” - „zbadać stan zdrowia psychicznego, kandydata na prezydenta Komorowskiego”. I to szybko zanim nam nie nabruździ. yarrok

Palił, ale się nie zaciągał Dziennik, 21 października 2008 "Sejm zgodził się na prywatyzację szpitali" , [link] "Hańba!" - krzyczały pielęgniarki w Sejmie. Ale to nie pomogło. (...) Zakłady opieki zdrowotnej będą przekształcone w spółki. Samorządy dostaną 100 procent zakładu kapitałowego szpitali i przychodni. Będą mogły go na przykład sprzedać. W ten sposób prywatyzacja służby zdrowia staje się faktem. (...) Bronisław Komorowski głosował "ZA", [link] PAP [ link]: Kaczyński powiedział nieprawdę o Komorowskim, musi sprostować (opis): "(...)Sędzia Matlak przypomniała orzeczenie sądu okręgowego z października 2007, kiedy to sąd stwierdził, że doszło do zmiany programu wyborczego PO i nie przewiduje on prywatyzacji a komunalizację zoz-ów. "Od tego czasu (października 2007) nie nastąpiło żadne zdarzenie, które miałoby świadczyć o tym, że Platforma Obywatelska opowiada się za prywatyzacją służby zdrowia" - orzekł w środę sąd.(...) 14 czerwca, poniedziałek TOKFM [link]:  Grzegorz Kozak (TOKFM): (...)sztab Jarosława Kaczyńskiego wyciąga program Platformy Obywatelskiej(...) [z 2007 roku] Małgorzata Kidawa - Błońska (PO): (...) ale Marszałek Komorowski, który kandyduje na prezydenta nie jako Platforma Obywatelska, ale jako kandydat Platformy Obywatelskiej, czyli już jego, tym bardziej nie można go w ten sposób oskarżać i mówić, że chce prywatyzacji" PAP [link]:

"(...)Sprostowanie ma mieć następującą treść: "Ja, Jarosław Kaczyński kandydat na prezydenta RP, na wiecu wyborczym w Lublinie rozpowszechniłem informację, że Bronisław Komorowski chce, aby służba zdrowia była prywatna, sprywatyzowana. Informacja ta jest nieprawdziwa bowiem w rzeczywistości program wyborczy Bronisław Komorowskiego nie przewiduje, by służba zdrowia była prywatna, sprywatyzowana". (...)" Czyli Komorowski jest członkiem PO a jednocześnie nie jest. Popiera program PO a jednocześnie nie popiera. Głosował za ustawą, ale sie z nią nie zgadza. Sąd opiera swój wyrok na programie PO z 2007 roku z którym  - ustami Kidawy-Błońskiej - Komorowski nie ma nic wspólnego, a jednocześnie Sąd odnosi się do "programu wyborczego Bronisława Komorowskiego". Czy ktoś widział program wyborczy Bronisława Komorowskiego, bo chciałbym sie o tym przekonać?

Boomcha

"Wyborcza" znowu nie napisała Tym razem o ustawie, którą w zaciszu gabinetów przyjął Komitet Stały Rady Ministrów: Po dwóch latach narzekań na Centralne Biuro Antykorupcyjne i bezkarność agentów rząd Donalda Tuska robi z CBA supersłużbę. O takich uprawnieniach Mariusz Kamiński za czasów PiS mógł pomarzyć. Wbrew wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego PO robi zamach na wolności obywatelskie. Biuro ma teraz zbierać bez kontroli dane o chorobach, przekonaniach politycznych i religijnych oraz preferencjach seksualnych obywateli. Nie będzie się ograniczać do korupcji urzędników. Teraz ma ścigać wszystkich i wszystkie rodzaje przestępstw. Czy może zostać wolne od nacisków polityków? „DGP” dotarł do projektu zmian ustawy o CBA. Nowela jest sprzeczna z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego oraz europejskimi standardami wolności obywatelskiej. Zmiany przyjął właśnie Komitet Stały Rady Ministrów. Nowa ustawa pomija wyrok Trybunału Konstytucyjnego z czerwca 2009 r., który domagał się doprecyzowania definicji korupcji. Stwierdzał też, że gromadzenie wrażliwych danych zbędnych do prowadzenia śledztwa jest sprzeczne z konstytucją. TK nakazał korektę tych rozwiązań w nowej ustawie. Ta jednak nie tylko nie usuwa błędów, ale jeszcze bardziej zwiększa pole do nadużyć. Z nowelizacji w ogóle zniknęła definicja korupcji. Za to pojawiła się możliwość gromadzenia bez zgody sądu tzw. danych wrażliwych. – Pomysły są niebezpieczne i szkodliwe. To zamach na wolność obywatelską – mówi prof. Piotr Kruszyński, ekspert od prawa karnego oraz konsultant sejmowy. – Jeśli taki projekt dotrze do Sejmu, na pewno wydam mu negatywną opinię. (Partia Tuska spuszcza CBA ze smyczy Po dwóch latach narzekań na Centralne Biuro Antykorupcyjne i bezkarność agentów rząd Donalda Tuska robi z CBA supersłużbę. O takich uprawnieniach Mariusz Kamiński za czasów PiS mógł pomarzyć. Wbrew wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego PO robi zamach na wolności obywatelskie. Biuro ma teraz zbierać bez kontroli dane o chorobach, przekonaniach politycznych i religijnych oraz preferencjach seksualnych obywateli. Nie będzie się ograniczać do korupcji urzędników. Teraz ma ścigać wszystkich i wszystkie rodzaje przestępstw. Czy może zostać wolne od nacisków polityków? „DGP” dotarł do projektu zmian ustawy o CBA. Nowela jest sprzeczna z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego oraz europejskimi standardami wolności obywatelskiej. Zmiany przyjął właśnie Komitet Stały Rady Ministrów. Nowa ustawa pomija wyrok Trybunału Konstytucyjnego z czerwca 2009 r., który domagał się doprecyzowania definicji korupcji. Stwierdzał też, że gromadzenie wrażliwych danych zbędnych do prowadzenia śledztwa jest sprzeczne z konstytucją. TK nakazał korektę tych rozwiązań w nowej ustawie. Ta jednak nie tylko nie usuwa błędów, ale jeszcze bardziej zwiększa pole do nadużyć. Z nowelizacji w ogóle zniknęła definicja korupcji. Za to pojawiła się możliwość gromadzenia bez zgody sądu tzw. danych wrażliwych. – Pomysły są niebezpieczne i szkodliwe. To zamach na wolność obywatelską – mówi prof. Piotr Kruszyński, ekspert od prawa karnego oraz konsultant sejmowy. – Jeśli taki projekt dotrze do Sejmu, na pewno wydam mu negatywną opinię. Rozwiązaniem zaniepokojony jest prof. Antoni Kamiński, ekspert od walki z korupcją i założyciel Transparency International Polska. – Każda służba gromadzi dane wrażliwe. Ale to musi się dziać pod kontrolą, a obywatele muszą mieć gwarancję, że informacje zostaną zniszczone, jeśli nie będą potrzebne do prowadzenia śledztwa – twierdzi prof. Kamiński. Nowa ustawa idzie jeszcze dalej. Pozwala CBA ścigać wszystkie przestępstwa „związane z korupcją lub godzące w interesy ekonomiczne państwa”. Zapis ten jest tak nieprecyzyjny, że biuro będzie mogło ścigać niemal wszystkie rodzaje przestępstw. – Takie rozszerzanie kompetencji jest zrozumiałe w państwie totalitarnym, ale jest nie do przyjęcia w kraju demokratycznym – przyznaje prof. Kruszyński. Funkcjonariusze będą mogli gromadzić dane nawet o tych przedsiębiorcach, którzy nie wykonują zleceń na rzecz podmiotów państwowych. Tymczasem już w marcu organizacje pracodawców apelowały do ministra sprawiedliwości o takie zmiany w prawie, by biznesmeni przestali być traktowani jak potencjalni przestępcy. W odpowiedzi otrzymali zapewnienie, że resort sprawiedliwości pracuje właśnie nad ustawą o areszcie domowym. Mariusz Staniszewski). Foxx


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2006 SOM 208 Microbiology Syllabus Septic Shock
2 sprawozdanie szczawianyid 208 Nieznany (2)
KD5 208 265
Instr R 208 Sudety(1)
208
16 197 208 Material Behaviour of Powder Metall Tool Steels in Tensile
J 208 Dźwiękowy sygnalizator cofania pojazdu
Dz U 2006 nr 30 poz 208
logika 208
208 01, Nr ˙w.
208 l, 208
208 Wyznaczanie pętli histerezy ferromagnetyku za pomocą halotronu, Nr
208 3, Nr ˙w.:208
205-208, budownictwo sem3, Budownictwo Ogólne, sciaga budownictwo, sciaga budownictwo
5 (208)
208
208 209id(851 Nieznany
kk, ART 208 KK, 1976
208-02, Nr ?w.

więcej podobnych podstron