Przemówienie rzecznika libijskiego rządu, Moussa Ibrahima, z 5 września 2011
Posted by Marucha w dniu 2011-09-06 (wtorek)
Moussa Ibrahim speech [5th September]
http://libyasos.blogspot.com/
Tłumaczenie Ola Gordon
Pokój z wami, chciałbym przeprosić za moją przedłużoną nieobecność, ale toczymy bitwę dla dobra wszystkich Arabów, muzułmanów i świata. Walczymy na placach, w pokojach, dolinach i wioskach. Dlatego często nie mamy czasu na kontakty medialne, pomimo, że wiemy jak ważne są media. Walczymy nie tylko z uzbrojonymi rebeliantami; walczymy z NATO, jedną z największych sił militarnych mimo jej braku moralności i okaleczonego morale. Jesteśmy pod całkowitym oblężeniem w dziedzinie komunikacji i mediów i innych perspektyw, ale nasza świadomość żyje i nasze serca biją. Blask oporu i walki promieniuje z nas; mamy je z naszej pobożności i religijności. Postanowiliśmy, że albo wygramy, albo poniesiemy śmierć męczeńską z odwagą, jak nasi bracia, synowie, kobiety i dzieci. Będziemy kontynuować tę walkę do zwycięstwa. Jeśli chodzi o sytuację w Sabha, Sirte i Bani Walid:
Chciałbym powiedzieć wielkiemu narodowi libijskiemu: nie słabnijcie ani nie smućcie się, gdyż zawsze będziecie wspaniali, nie poddajcie się kampanii medialnych spekulacji i kłamstw. Tak, spisek jest wielki, ale my jesteśmy jeszcze silni i Bóg jest tego świadkiem. Jeszcze możemy obrócić sytuację przeciwko tym zdrajcom i tchórzom i ich NATO-wskim panom. Są duże obszary Libii lojalne wobec matki Libii; strefa od Brega do New Hisha jest całkowicie wyzwolona (jest to bardzo duży teren, ok. 600 km). Strategiczna lokalizacja innego pasa rozciągającego się od morza do granic z Nigrem /Czadem (1.600 km długości), jest całkowicie wolna z Sokna, Hon i Murzig. Jest jeszcze inny pas wyzwolonej ziemi od Sirte do Bani Walid z miastami i osadami. Są również pobliskie tereny, które stawiają opór na zachodzie kraju, takie jak: Al-Ejilat i Jenan. Chciałbym również powtórzyć naszym odważnym mężczyznom w Wershefana, Al-Asabaa, Al-Gwalish i Mizda, i wielu innym milionom mężczyzn, którzy nadal toczą walkę z tymi tchórzami i zdrajcami. Jeśli chodzi o tereny kontrolowane przez tchórzy popieranych przez NATO, opór na nich trwa. Przez ostatnie 2 tygodnie okupowali Trypolis, ale nie mogli utrzymać zdobytych terenów i są zakłopotani. Opór występuje nie tylko na terenach, które są ośrodkami walki i oporu, takich jak Abu Sleem i El-Habda, ale również w Siyahiya, Soug El-Jumaa, Tajoura, Bab Ben Gheshir i Dreiby. Na skutek potyczek rebelianci porzucili swoje punkty kontrolne i skryli się w szkołach i obiektach wojskowych i unikają konfliktu w ciągu dnia, ponieważ stali się widocznymi celami dla prowadzących walkę. Plemiona, które walczą w Werfella i Bani Walid odważnie potwierdziły swoje stanowisko: „nie, my się nie poddamy! Uwolnimy całą Libię, nie tylko Trypolis”. Oprócz lojalnych i przezacnych plemion Sirte, są również liczni odważni wojownicy na terenie Fezaan. Smuci nas fakt, że rebelianci zdobyli Trypolis, jesteśmy tam obecni, ale ostrożni, by naszej armii nie zauważyła NATO: w końcu naszym głównym wrogiem jest NATO. Ci tchórze na ziemi są rozproszeni, słabi i nie dorównują nam, naszym głównym wrogiem jest NATO, i obronimy naszą armię przed NATO. Czekamy na naszą świętą godzinę, by zaatakować tych uzbrojonych rebeliantów i wyzwolić całą Libię. Chciałbym powiedzieć wszystkim Arabom i wszystkim Libijczykom, że Libia się nie podda! I że upadek Libii będzie upadkiem Algerii, Syrii i Arabii Saudyjskiej, i utratą naszej wspólnoty gospodarczej na rzecz spisku kolonialistów i zniewolenia nas. Chciałbym powiedzieć moim muzułmańskim braciom na całym świecie, nie pozwólcie imperialistom zniszczyć waszych marzeń i wymusić na was swoje idee i programy. Śledzę sytuację polityczną i widzę, że cały świat zgadza się z tym, że wojna z Libią była dobrą inwestycją dla Francji. Francja bardzo dużo na tym zyska i 35% libijskiej ropy przyznano Francji w zamian za pomoc udzieloną rebeliantom. Wcześniej rozesłaliśmy dokumenty świadczące o tym, że Francja otrzyma 35% libijskiej ropy. Jeśli Francja dostanie taką ilość, to ile przyznano Italii, Brytanii i Ameryce, co oznacza, że nas sprzedano! Wyobraźcie sobie zniszczenie naszych domów, farm, szkół i szpitali, a oni nam każą za to wszystko płacić z naszych dochodów za ropę. Są to ludzie, którzy sprzedali swoje sumienia i moralność dla dobra zachodu. Przejęcia dokonał skrajny islam, zamiast naszego umiarkowanego „miłego” islamu, który przeważał, przez mianowanie Abdelhakima Belhaja, którego CIA aresztowała za działalność terrorystyczną.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
„Lincz” – reż. K. Łukaszewicz (2010) Większość naszych czytelników słyszała zapewne o głośnej sprawie samosądu we Włodowie (woj. warmińsko-mazurskie), który miał miejsce w lipcu 2005 roku. Mieszkańcy małej wsi, którzy zdani jedynie na siebie byli zmuszeni wytrzymywać swoisty terror, jakiego dostarczał im ich własny sąsiad-recydywista, w obawie o życie swoich bliskich postanowili wziąć sprawiedliwość we własne ręce i pod wpływem emocji zakończyć wieloletnią gehennę. Sprawa, która szybko stała się dosyć medialna, przez kilka lat była na ustach nie tylko dziennikarzy, socjologów, psychologów czy znawców prawa, lecz także zwykłych ludzi, pobudzając co i raz burzliwe dyskusje na temat działań organów ścigania bądź wielu aspektów towarzyszących wydarzeniu we Włodowie. Sprawcy tego czynu, będący w mojej opinii tak naprawdę ofiarami, po wieloletniej walce zostali ułaskawieni w 2009 roku przez ówczesnego prezydenta RP, Lecha Kaczyńskiego, jednak casus całej sprawy porusza do dziś, a sami uczestnicy tych wydarzeń (wymierzający sprawiedliwość sprawcy linczu, ich rodziny, najbliżsi sąsiedzi) z pewnością prędko o niej nie zapomną. Ciągnący się latami proces był ich wspólną, lokalną tragedią, posiadającą bijące po oczach drugie dno. W ubiegłym roku do sprawy postanowił powrócić reżyser Krzysztof Łukaszewicz, realizując film inspirowany wydarzeniami z Włodowa. „Lincz”, bo tak nazywa się opisywana produkcja, to zrealizowany w dniach od 25 maja do 10 czerwca 2010 dramat obrazujący prawdziwe wydarzenia, przeplatające się jednak z czystą reżyserską fikcją. Motyw przewodni filmu, a także nienaganna obsada aktorska sprawia, że do produkcji zasiąść można z zaciekawieniem i tak też było w moim przypadku. Film rozpoczyna scena, w której starszy mężczyzna kończy składać dokumenty w którymś z urzędów, a przyjmująca je – mocno zdenerwowana – kobieta ucieka wzrokiem od swojego petenta. Kim jest ów człowiek dowiemy w dalszej części filmu, który już chwilę później przenosi widzów na miejsce policyjnych czynności operacyjnych, prowadzonych wokół zwłok mężczyzny. W międzyczasie słyszymy przekazywane przez policyjne radio polecenia, a scenografia zmienia się na miejsce bydlęcych działań policji, która do zatrzymania kilku niekaranych wcześniej mieszkańców wsi używa oddziału antyterrorystycznego, wyważającego drzwi czy celującego z broni do niestawiającego oporu ojca trzymającego na kolanach swojego syna. W ten sposób dochodzi do zatrzymania sześciu podejrzanych o zabójstwo mężczyzn. Od tego momentu rozpoczyna się główna fabuła filmu, przedstawiając odmienione tym wydarzeniem, burzliwe życie mieszkańców wsi – w tym rodzin zatrzymanych osób (a także wcześniejsze zdarzenia, które się na nie złożyły). Wiadomo już, bowiem, że zostali oni aresztowani w związku z podejrzeniem dokonania mordu na jednym z głównych bohaterów filmu, Jarosławie Zaranku, terroryzującym wieś recydywiście. Tutaj jednak musimy pamiętać, że film został nakręcony na podstawie wydarzeń we Włodowie i nie obrazuje on faktycznego przebiegu tej sprawy. Zdecydowana większość obecnych w filmie wydarzeń została dopisana na potrzeby scenariusza, zaś wszystkie przewijające się w filmie imiona i nazwiska są fikcyjne. Mimo tego, film obraca się wokół głównego wątku tej sprawy, dzięki czemu w jakimś stopniu może rzucić na nią nowe spojrzenie – szczególnie, że jednak spora część zdarzeń pokrywa się z rzeczywistością. Jesteśmy, więc świadkami pobudzenia mieszkańców wsi – sąsiadów aresztowanych bohaterów, – którzy w ramach solidarności zwołują się w celu wymuszenia na policjantach wyjaśnień podstaw zatrzymania, a także przeprowadzają zbiórkę pieniędzy na pomoc prawną dla zatrzymanych. Widzimy tu dobrze zobrazowaną cechę typową dla mniejszych wspólnot (np. wsi), a zanikającą w większych społecznościach – poczucie więzi międzyludzkiej, która motywuje do dalszego działania. W filmie nienajgorzej przedstawiono również dramat rodzin aresztowanych osób, którzy żyjąc z dnia na dzień oczekują powrotu do normalności, cały czas mając nadzieję na szybki powrót ich bliskich do domu. Każdemu z oglądających ten film widzów z pewnością rzuci(ła) się w oczy postawa „dzielnych stróżów prawa”, która akurat w pełni pokrywa się z wydarzeniami we Włodowie. Miejscowi policjanci ignorują zgłoszenia mieszkańców o zagrażającym ich mężczyźnie, pozwalając sobie również na padające w filmie słowa „Co, z dziadkiem sobie nie poradzicie?” Gdy jednak zdesperowani ludzie pod wpływem chwili postanowili bronić się sami (moment podjęcia dramatycznej decyzji został bardzo dobrze ukazany w filmie), policja natychmiast przechodzi do działań, zatrzymując podejrzanych już na kilka godzin po dokonanym przez nich linczu – jak już wyżej wspomniałem, angażując do tego oddział antyterrorystów. Myślę, że część czytelników Autonom.pl skojarzy ten wątek z problemem tzw. „nieprzystosowanych współobywateli”, a więc mniejszości cygańskich terroryzujących część miast i wsi w Polsce, a także w o wiele większym stopniu w Czechach, na Słowacji oraz Węgrzech. Gdy więc zwykli obywatele są prześladowani – „mający ich bronić” policjanci milczą, gdy jednak zaczynają się organizować i bronić – są przestępcami, których należy zamknąć w więzieniu. Oto typowy obraz sprawiedliwości (a w zasadzie jej braku) w systemie, w którym przyszło nam egzystować. Co prawda w sprawie zdesperowanych mieszkańców Włodowa oraz w odwołującym się do nich filmie problematyczna sytuacja kończy się pomyślnie, to jednak szara codzienność pozostaje szarą codziennością, a utrzymywani z naszych podatków policjanci są w rzeczywistości zgrają nastawionych przeciwko obywatelom darmozjadów. W powyższej mocno subiektywnej recenzji specjalnie pominąłem wiele wątków, aby nie opisywać każdej sceny z osobna, psując tym samym oglądanie filmu osobom, które jeszcze go nie widziały. Zakończę ją więc typowo, wymieniając drobne plusy i minusy. Na uznanie zdecydowanie zasługuje gra Wiesława Komasy, który wcielił się w rolę siejącego we wsi postrach Zaranka. Całkiem dobrze dobrano również muzykę, która jednak nie pojawia się zbyt często – a niektóre sceny aż się o nią proszą. Duży minus to zbyt luźne dołożenie do fabuły filmu fikcji reżyserskiej, która poszczególnym widzom może dać błędny obraz całej sprawy, zamiast zmusić do jej osobistego rozpatrzenia (bo chyba taki był główny zamysł tej produkcji). Mimo wszystko, w dobie kinowego pseudoartystycznego kiczu, „Lincz” to poruszająca opowieść, dla której warto poświęcić niecałe półtorej godziny przed ekranem. Zainteresowane tym filmem osoby bez problemu znajdą go w sieci, m.in. na popularnym portalu YouTube.
Nie dla satanisty w TVP 2 Poniżej prezentujemy apel ks. bpa Wiesława Meringa przeciwko planowanemu udziałowi jawnego satanisty Adama Darskiego w programie publicznej telewizji „The Voice of Poland”:
Bracia i Siostry! Adam "Nergal" Darski, znany dawniej jako Holocausto. Na tego "artystę" płacą podatnicy. Oniemiałem ze zdumienia: publiczna telewizja, utrzymywana z pieniędzy podatników, mająca respektować to, co się nazywa wartościami uniwersalnymi, a więc: prawdę, dobro, sprawiedliwość; która powinna służyć wszechstronnemu rozwojowi człowieka, budowaniu społecznego pokoju, obiektywizmowi i ładowi moralnemu – planuje udział „Nergala” (Adama Darskiego) – nie kryjącego swojego zaangażowania w satanizm i pogardy dla chrześcijaństwa – w programie „The Voice of Poland” od jesienie 2011 roku, w Programie Drugim Telewizji Polskiej! Bluźnierca, satanista, miłośnik wcielonego zła dostanie do dyspozycji ekran publicznej telewizji, by łatwiej mógł głosić swoje trucicielskie nauki. Non possumus! – powiedzieli kiedyś Polscy Biskupi Cezarowi moszczącemu sobie gniazdo na ołtarzu. Nie wolno udawać, że nic się nie stało, nawet jeśli okrzyczą nas wstecznikami, nietolerancyjnymi katolikami, czy jakimiś tam „beretami”! Nie! Jako obywatele mamy prawo ujawniać i głosić swoje zdanie. Moich Diecezjan proszę o odwagę w obronie Bożych Praw; błagam i żarliwie zachęcam Młodzież i Dorosłych do:
* ujawniania swojej niezgody na obecność Nergala w publicznej TVP poprzez protesty kierowane do Dyrekcji Programu Drugiego TVP;
* składania podpisów na stronie internetowej Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy: www.ksd.media.pl;
* modlitwy, zwłaszcza do św. Michała Archanioła, by w Polsce Imię Boga nie było publicznie obrażane; tą modlitwą obejmijmy także wspomnianego bluźniercę, „który nie wie, co czyni”;
* aktywnego włączenia się duchownych w akty protestu, pokierowanie nimi; jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami naszego kraju i wolno nam ujawniać swoje poglądy;
* nagłośnienia tej sprawy w całej diecezji: z kulturą, ale równocześnie bardzo zdecydowanie;
* wykorzystania wszelkich publikatorów do akcji protestacyjnych, ambony, pism parafialnych, sal katechetycznych, lokalnych rozgłośni radiowych i telewizyjnych;
* uświadamiania wiernym, że mamy bardzo realne sposoby wpływu na to, co pojawia się na ekranach – choćby przez obywatelski protest niepłacenia za abonament, jeżeli prośby i apele pozostaną bez echa.
Nie możemy milczeć, kiedy w drastyczny sposób narusza się przywiązanie wiernych do chrześcijaństwa. Niedawno Nergal został „rozgrzeszony” przez Sąd w Gdyni za publiczne poniżenie Pisma Świętego i słowa: „.żryjcie to gówno!”, a Kościół nazwał „zbrodniczą sektą”. Nie możemy milczeć ani ze strachu, ani z woli przypodobania się osobistym wrogom Pana Boga, ani z motywów politycznej poprawności, czy obojętności! Nie obawiajmy się: „na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” – mówi nam Chrystus! (J16,33). Wszystkim zatroskanym o Bożą sprawę – najserdeczniej błogosławię”. Za: Radio Maryja
Od redakcji: Zaiste ktoś w kontrolowanej przez ludzi ze Stowarzyszenia Ordynacka TVP 2 wpadł na „genialny” pomysł, żeby puścić na antenę takie indywiduum jak Nergal. Być może dla tych ludzi jest to przejaw „tolerancji” i „nowoczesności”. Mamy tylko jedno małe pytanie – czy gdyby ten Nergal na jakimś koncercie podarł Koran lub Torę, wykrzykując przy tym „żryjcie to gówno” – też panowie z TVP 2 uznaliby, ze to jest nowoczesny i europejski gość? Oczywiście, że nie, wtedy krzyknęliby z oburzenia, że to jest ksenofob i nazista. A przecież zarówno Tora, jak i Koran zawierają treści, które ten prowincjonalny satanista znad Wisły uznaje za „gówno”. Dlatego uważamy, że jest tchórzem i oszustem – zmienimy zdanie, jeśli publicznie podrze Torę lub Koran.
http://mercurius.myslpolska.pl
Najnowsze oswiadczenie Stowarzyszenia Unum Principium Zbliżające się wybory parlamentarne będą miały charakter referendum Polska roku 2011 to kraj bankrutujący gospodarczo i politycznie, odbierający obywatelom nadzieję na lepsze życie, zawłaszczony przez zdegenerowaną klasę polityczną i szemranych milionerów, lekceważony na arenie międzynarodowej i bardziej przypominający marionetkowe państwo sezonowe niż to o ponad tysiącletniej historii. Zbliżające się wybory parlamentarne będą miały charakter referendum, w którym udział oznaczać będzie akceptację haniebnego, niereformowalnego układu polityczno-biznesowego odpowiedzialnego za katastrofalny stan państwa. Nieuczestniczenie w wyborach to z kolei konieczny akt świadomej niezgody na dzisiejszą rzeczywistość, na bezkarność koterii odpowiedzialnych za postępujące ubóstwo Polaków. Apelujemy do wszystkich środowisk społeczno-politycznych kierujących się dobrem Polski i Polaków o aktywne wsparcie idei bojkotu zbliżających się wyborów parlamentarnych. Niech niska frekwencja wyborcza stanie się zaczynem niczym nieskrępowanej ogólnonarodowej debaty nad reformą państwa we wszystkich jego obszarach. Tylko dzięki masowej nieobecności Polaków przy urnach będziemy mogli wspólnie skutecznie zażądać należnego nam dostępu do mediów publicznych. Niech żyje Polska!
Zarząd i Członkowie Stowarzyszenia Unum Principium Warszawa, 5 września 2011 r.
Kolejny Apel Stowarzyszenia Unum Principium - jak zwykle prosty i niezwykle prawdziwy. Reakcje na niego jednak powodują, ze trzeba do niego dodać parę słów wyjaśnienia. Znakomita, bowiem większość Czytelników nie za bardzo radzi sobie ze zrozumieniem pewnych pojęć, które cechuje jedna wspólna cecha jaką jest głosowanie. Są to pojęcia: Wybory…Referendum…Plebiscyt… przez większość mylone i zamiennie używane, co prowadzi do całkowitego zamieszania! Wybory w znaczeniu politycznym jest to zespół procesów prawno-organizacyjnych, które mają na celu wyłonienie reprezentacji danej dużej grupy społecznej, w tym narodowej, której to zadaniem jest pełna i świadoma reprezentacja na zewnątrz, jak i wewnętrzna kontrola i regulacja życia danej społeczności. Ponieważ w procesie tym wybiera się ludzi, którzy z naszego wyboru i w naszym imieniu będą podejmować za nas decyzje o wadze obejmującej całokształt życia całego narodu, włącznie z decyzjami o życiu i śmierci – czasami wielu tysięcy i milionów ludzi. Ludzie ci będą stanowić prawo, jakie będzie regulować nasze życie, będą podejmować decyzje ekonomiczne, od których zależeć będzie nasz los i byt. Dlatego też każdy z nas, zachowujący prawo czynne jak i bierne, musi dokładnie rozumieć, jakie są nasze i prawa i obowiązki! Oddając legitymację prawną do sprawowania władzy komuś innemu, czy sami będąc obdarzeni owym społecznym zaufaniem, musimy dokładnie rozumieć, co kryje się poza tym procesem i do czego nas to upoważnia! Ten proces w odróżnieniu od wszystkich innych jest, dlatego tak ważny, że w nim przekazujemy własne niezbywalne i naturalne prawo decydowania o własnym losie. Oddając go w ręce drugiego człowieka, cedując na niego nasze zaufanie, poparcie i obowiązek pomocy w wykonaniu decyzji, jakie będą podejmowane przez niego, za nas, dla nas i w naszym imieniu! Aby ten proces miał sens, każdy z nas musi mieć możliwość autentycznego wyboru, dokonania ważnej decyzji, możliwość wybrania własnych kandydatów i udzielenia im naszego zaufania i oddania w ich ręce naszego losu! I do tego z możliwością kontroli ich działania. System, jaki panuje w Polsce, posługując się semantyką wyborów, zamienił je na zwykły plebiscyt… gdzie zachowując prawo selekcji kandydatów i ich wyboru dla wąskich gremiów partyjnych, dla pospólstwa organizuje plebiscyt nazywając to wyborami. Pozwala nam głosować na wybranych nie przez nas, nieznanych nam i niemających przed nami żadnej odpowiedzialności! Żądnych zobowiązań uzurpatorów! Dokładnie, jak plebiscyt na miss Kłaja… nie możemy być misska, nie wolno nam spuścić portek na estradzie, nie my typowaliśmy uczestniczki… ot możemy oddać nasz głos na tą, która się nam najbardziej podoba… na takie ładniejsze, albo brzydsze, z mniejszymi bądź większymi cyckami zło. Referendum jest instrumentem sprawowania odpowiedzialnie władzy, najczęściej robi się je, żeby uzyskać odpowiedz, która z opcji rozwiązania jakiegoś najczęściej kontrowersyjnego problemu ma największa akceptacje rządzonych. Pomaga to zazwyczaj już istniejącej władzy w podjęciu decyzji, która znajdzie poparcie w społeczeństwie. Referendum rożni się tym, że praktycznie tak samo, jak plebiscyt, odpowiada na krótkie pytanie, rozwiązujące pojedyncze problemy. Jak Układ Magdaleński traktuje Polaków, na to najlepszym przykładem był brak referendum o przystąpieniu do Unii. To najlepszy przykład uzurpacji i całkowitego zlekceważenia Polaków i ich woli! Przez uzurpatorski Układ Bandy Czworga! Obecne wybory wg obowiązującej ordynacji nie są żadnymi wyborami, ale tylko plebiscytem, ogłaszanym przez uzurpujący sobie władzę w Polsce Układ Magdaleński, sprawujący uzurpację poprzez Układ Czteropartyjny. W tym plebiscycie za pieniądze podatnika i w jego czasie, dokonujemy głosownia na tzw. mniejsze zło, na które nie mamy i nie będziemy mieli żadnego wpływu! Żadnego! Ten plebiscyt, poprzez masowy bojkot, zostanie zamieniony w referendum, gdzie poprzez odmowę udziału w farsie odpowiemy na pytanie: Czy godzisz sie- by Układ Magdaleński nadal w twoim imieniu uzurpowal sobie władze w Polsce? Roman Kafel
Kilka faktów o zamachu na WTC
Project for New American Century
Ćwiczenia i spóźniona reakcja NORAD
Sieć ponad 200 agentów Mossadu>
Unieszkodliwiony zamach na Most Waszyngtona
Pociski rakietowe ze zubożonym uranem
Bomby atomowe w budynkach WTC
Ślady termitu na miejscu katastrofy
Zawalenie się budynku 7
Jest to powtórzenie artykułu przed roku, gdy blog nie był jeszcze zbyt popularny. Nie sądzę by wiele się zmieniło, może tylko jeszcze więcej ludzi nie wierzy w to, że zamach na ETC był dziełem 19 Arabów ze scyzorykami. Tym, którzy w to jeszcze wierzą, radzę zimną kąpiel w przerębli i oczyszczenie krwi z toksyn, które mogą powodować zamulenie umysłowe. Poniżej kilka wybranych faktów, o których nie usłyszysz w mediach kryminalnych.
Świat się zmienił po zamachu Ameryka bardzo zmieniła się przez ostatnie dziesięć lat. Zmienił się też świat. Totalitarne prawa, obostrzenia i posunięcia polityczne wprowadzone w celu walki z tzw. „terroryzmem” ograniczyły w poważnym stopniu wolność osobistą, pozwoliły na inwazję wojsk „sprzymierzonych” w Afganistanie i Iraku i ostatnio Libii, czego efektem jest ponad 6 milionów ofiar, a zanosi się na znacznie więcej. „Wojna z terroryzmem”, która jak ostrzegał G.W. Bush może trwać nawet 100 lat zastąpiła w pełni zimną wojnę pomiędzy krajami kapitalistycznymi i socjalistycznymi. Chyba nikt z osób, które zapoznały się z faktami nie ma dzisiaj wątpliwości, że cała ta diabelska strategia została dawno zaplanowana, a jej celem jest zniszczenie wszystkich religii, wprowadzenie jednej „światowej” oraz zalegalizowanie „rządu światowego”. Z badań dotyczących ostatecznego celu powołania tego „Nowego Porządku Świata” wynika jeszcze bardziej niepokojący wniosek – chodzi o eksterminację większości ludności świata, a planetarny totalitaryzm ma być po to by żadnym większym grupom ludności nie udało się gdzieś przetrwać i ruszyć z kontrnatarciem. Na Ziemi mają pozostać tylko ci „wybrani”. Momentem przełomowym w realizacji tej strategii był zamach na World Trade Center, który miał miejsce 11 września 2001 roku. Oficjalna historia z 19 Arabami, którzy za pomocą scyzoryków położyli na kolana największą potęgę świata jest kpiną z nas wszystkich, dowodem na szaleńczy cynizm elit światowych, które traktują ludzkość, jako wielkie stado bezrozumnego bydła. Skutki zamachu na WTC odczuwamy i w Polsce. Ćwiczące na obywatelach brygady antyterrorystyczne, militaryzacja policji, straży miejskiej i innych służb budzi usprawiedliwiony niepokój, że planowane może być wprowadzenie terroru państwowego. Do tego dochodzą zagrożenia szczepionkami, które mogą być sposobem na rozprzestrzenianie chorób zamiast remedium, wprowadzanie żywności GMO, która wg. niezależnych badań może powodować wiele chorób i bezpłodność, opryski chemiczne w postaci tzw. „chemtrails”, szkodliwe dodatki do żywności i napojów, terror sądowo-prokuratorski, obniżanie poziomu życia za pomocą nieuzasadnionych podatków i kar, wciąganie krajów lichwą w ruinę, itp, itd. Ludzie to widzą, stąd pojawiają się niepokojące publikacje jak „Leśnego” czy Alefa Sterna. Stąd też istnienie tego bloga i powstanie tego artykułu. Niezwykle ważnym jest, bowiem uświadomienie społeczeństwu, że to, co się dzieje jest niczym innym jak realizowanym powoli i skutecznie ludobójstwem sterowanym przez międzynarodową „kabałę” światowej elity bankowo-przemysłowej. Sądzę, że najlepszym sposobem na uświadomienie zagrożenia jest podawanie faktów. Nie jest nawet konieczne ich specjalne analizowanie – niektóre wnioski są oczywiste. Poniżej w punktach przedstawiłem tylko wybrane fakty na temat zamachu na World Trade Center, ale sądzę, że są dość wymowne.
1. Project for New American Century (Projekt dla Nowego Amerykańskiego Stulecia). Dokument został opublikowany we wrześniu 2000 roku przez grupę wpływowych polityków, biznesmenów i przedstawicieli mediów (m.in. David Epstein, Paul Wolfowitz, William Kristol, Robert Kagan, Donald Rumsfeld, Richard Perle, Francis Fukuyama, John R. Bolton, Dick Cheney, Jeb Bush, Steve Forbes). Zatytułowany „Przebudowa amerykańskiej struktury obronnej” (Rebuilding America’s Defences) nawoływał do rewolucji w armii amerykańskiej, która miałaby stworzyć z tego kraju dominującą w świecie siłę militarną. Autorzy uważali, że aby przyspieszyć ten proces potrzebne jest katalizujące wydarzenie na miarę Pearl Harbour. Rok później takie wydarzenie faktycznie miało miejsce, a armia wojsk „sprzymierzonych” uderzyła z bezpodstawną krucjatą na Afganistan i Irak. Niedawno nastąpił atak na Libię, w następnej kolejce są Iran i Pakistan, a najbardziej na tym tracą mieszkańcy samych Stanów Zjednoczonych.
Siły „sprzymierzone” to także, a może przede wszystkim kilka krajów europejskich: Wielka Brytania, Francja, Niemcy. Tam usadzeni są międzynarodowi bankierzy, którzy tym wszystkim sterują.
2. Ćwiczenia NORAD (North American Aerospace Defense Command – Pólnocnoamerykańskie Dowództwo Obrony Przestrzeni Powietrznej) . Już na dwa lata przed zamachem NORAD przeprowadzał ćwiczenia związane z teoretycznym porwaniem samolotów pasażerskich, które mogłyby zostać użyte jako broń. Jednym z przewidywanych celów były budynki World Trade Center. Innym celem miałby być Pentagon, jednak ze względu na „nierealność zajścia takiego zdarzenia” ćwiczeń nie przeprowadzono. Natomiast w dniu zamachu odbywało się pięć różnego rodzaju ćwiczeń wojskowych i CIA, polegających m.in. na symulowanym porwaniu samolotów pasażerskich (!) Ćwiczenia te z pewnością sparaliżowały system obronny USA gdyż spowodowały, że faktyczny atak został potraktowany, jako symulacja. Podobne ćwiczenia notowane były zresztą w przypadku innych wielkich zamachów terrorystycznych, co może wskazywać na to, że większość aktów terroryzmu to jest terroryzm państwowy.
3. Spóźniona reakcja ze strony NORAD . Standardową procedurą dla lotnictwa amerykańskiego w przypadku nieusprawiedliwionego zboczenia z kursu samolotu pasażerskiego jest natychmiastowe wysłanie myśliwców. W 2000 roku procedurę tę zastosowano w 129 przypadkach. Myśliwce wysłano w momencie, gdy pierwszy samolot uderzył już w WTC. Co więcej, wysłano je z odległych baz, mimo że w pobliżu Nowego Jorku powietrzu znajdowały się inne maszyny, a Nowy Jork otoczony jest lotniczymi bazami wojskowymi. Według obliczeń prędkości myśliwców nie wykorzystywały one nawet w połowie swoich możliwości. W przypadku ataku na Pentagon również nie wysłano myśliwców, co jest wprost niewiarygodne. Z zeznań Sekretarza Transportu Normana Mineta wynika, że za powstrzymanie wysłania myśliwców odpowiadał bezpośrednio wiceprezydent Dick Cheney.
4. Sieć ponad 200 agentów Mossadu (mówi się nawet o 600 agentach) operujących na terenie USA przed zamachem na WTC. Mowa o tym w 4-częściowym reportażu Fox News, który został wyemitowany zaraz po zamachu na WTC. Należy tu dodać, że izraelski wywiad rzekomo ostrzegał Amerykanów przed zamachem, w reportażu FOX News Izraelowi zarzuca się ukrywanie tych informacji. Niektórzy z tych agentów przebywali w pobliżu rzekomych islamskich zamachowców (siatka w Hollywood na Florydzie śledząca czy też opiekująca się Mohamedem Attą).
5. Związek głównego zamachowcy Mohameda Atty z lobbystą, rebublikaninem – kryminalistą Jackiem Abramoffem. Abramoff, który pracował dla administracji Busha odbywa obecnie wyrok 5 lat więzienia, nikt jednak nie przeprowadzał dochodzenia, dlaczego w tygodniu poprzedzającym zamach terroryści islamscy przebywali na jachcie Abramoffa w pobliżu Florydy. Dużo wskazuje na powiązania Abramoffa z izraelskim Mossadem.
6. Agenci Mossadu złapani przebrani za Arabów. Historia ta była głośna zaraz po zamachu. Policja w New Jersey została poinformowana o grupie pięciu rozradowanych Arabów, którzy nagrywali katastrofę z brzegu rzeki Hudson. Okazało się, że nie byli to Arabowie, a izraelscy Żydzi przebrani za Arabów. Pracowali w USA w firmie transportowej Urban Moving Systems. W ich samochodzie wykryto ślady po materiałach wybuchowych. Izraelczyków deportowano pod zarzutem … braku wiz. W izraelskiej telewizji kazał się wywiad z nimi, w którym przyznali się, że zostali wysłani w celu „dokumentacji wydarzenia„. Wywiad jest dostępny na YouTube, jakoś nikt się nie kwapi tego pokazać w telewizji polskiej.
7. Unieszkodliwiony zamach na Most Waszyngtona w Nowym Jorku. Samochód ciężarowy wyładowany materiałami wybuchowymi został zatrzymany w dniu zamachu na WTC. Krótka telewizyjna wzmianka mówi o dwóch podejrzanych. Nigdy więcej o tym planowanym zamachu nawet słówkiem nie wspomniano, nie wiadomo też kim byli zamachowcy.
8. Pociski rakietowe ze zubożonym uranem zainstalowane w samolotach. Widać to wyraźnie na nagraniach wideo – uderzenie samolotu w wieżę, w obu przypadkach poprzedza błysk. Bez użycia pocisków samoloty nie byłyby się w stanie przebić przez gęstą siatkę, którą tworzyły stalowe kolumny. Konstruktorzy budynków obliczyli je na wielokrotne uderzenia największych samolotów pasażerskich. Konstrukcje były praktycznie niezniszczalne. Zostało to dokładnie udokumentowane w raporcie niemieckich inżynierów (link na końcu).
9. Bomby atomowe w budynkach WTC. W 26 odcinkowym wywiadzie, rosyjski agent wywiadu i fizyk, Dimitri Khalezov, dowodzi, że zamiany wież w pył mogła dokonać tylko eksplozja bomb atomowych.
Tak umieszczone były bomby wg Khalezova Okazuje się, że możliwość detonacji za pomocą bomb atomowych o mocy 150kT była przewidziana w planach konstrukcyjnych budynków! Według konstruktorów były one jedyną rozsądną opcją w przypadku konieczności zburzenia wież. Na zdjęciach lotniczych po zamachu wyraźnie widać, w których miejscach mogłaby być dokonana eksplozja. Teoria Khalezova jest jedyną, która tłumaczy zamianę betonu i stali w pył. Tłumaczy też niesamowite skręcenia ocalałych części stalowych kolumn (pole magnetyczne powstałe na skutek wybuchu atomowego) oraz fakt natychmiastowej zamiany w pył wież – przez co zapadły się one z prędkością swobodnego spadku. Wybuch atomowy powoduje bowiem tak silne drgania, że wiązania atomowe zostają naruszone i cała konstrukcja łącznie z jej zawartością zamienia się natychmiast w pył. W przypadku wież efekt ten był skuteczny do 2/3 wysokości, natomiast budynek WTC7 został spylony w całości, co widać wyraźnie na materiałach filmowych w postaci zapadnięcia się dachu – w momencie, gdy dach się zapadał widać było bardzo wyraźnie jak olbrzymie ilości pyłu za nim podążały. Zamachowcy wiedząc, że efekt spylenia nie obejmie górnych 1/3 konstrukcji wież 1 i 2, podminowali je dodatkowo termitem. Khalezov wysunął jeszcze jedną ciekawą hipotezę – że rząd amerykański mógł być zmuszony do wysadzenia wież za pomocą podziemnych bomb, gdyż w wieżach mogły być zamontowane gotowe do wybuchu ładunki termonuklearne pochodzące z łodzi podwodnej „Kursk” o sile wybuchu kilku megaton. Taki wybuch zniszczyłby całkowicie dużą część Nowego Jorku. Nie wiadomo czy naukowiec jeszcze żyje – w wywiadzie twierdził, że jego życiu zagraża poważne niebezpieczeństwo i dlatego zgodził się na wystapienie publiczne. W kolejnej serii wywiadów miał ujawnić, kto stoi za zamachem, jednak do tej pory ten materiał się nie pojawił.
10. Ślady termitu na miejscu katastrofy. W materiale pobranym zaraz po katastrofie znajdują się wyraźnie ślady termitu – związku chemicznego używanego do kontrolowanych detonacji konstrukcji stalowych. Odpowiednie ulokowanie ładunków (pod skosem na kolumnach stalowych) i komputerowe sterowanie ich wybuchem umożliwia takie zawalenie się budynków, aby było jak najmniej zniszczeń. Budynki zapadają się na obszarze niewiele większym niż podstawa. Taki sam efekt można było zaobserwować w przypadku zawalenia się wież. Wyczerpująco na ten temat dowodził prof. Stephen Jones. Teoria ta została poparta przez wielu naukowców z uwagi na konkretne dowody w postaci mikrośladów.
11. Zawalenie się budynku 7 kilka godzin po zamachu. 47 piętrowy budynek, w który nie uderzył żaden samolot, zwany WTC7 zawalił się 5 godzin po kolapsie drugiej wieży. Nowy własciciel obiektów (przejął je na 6 miesięcy przed zamachem) Larry Silverstein przyznał się w filmie dokumentalnym PBS, że zdecydowano o zburzeniu budynku gdyż szalały w nim pożary. Uzył słowa „pull” czyli „pociągnąć” co w języku fachowym oznacza kontrolowaną detonację. Później się z tego wycofał twierdząc, że miał na myśli „wycofanie ludzi” – było to wierutną bzdurą gdyż nikogo wówczas w budynku już nie było. Aby przeprowadzić kontrolowaną detonacje potrzeba przynajmniej 2 tygodnie przygotowań. Niewyjaśniona jest też sprawa relacji BBC z miejsca wydarzenia, gdzie na spikerka mówi o zawaleniu się budynku nr. 7, podczas gdy w jej tle nadal on stoi. Czyżby BBC nadawało według skryptu dyktownego z zewnątrz? Wszystko na to wygląda – tak więc media, nawet publiczne, są we władaniu międzynarodowej satanistycznej mafii, która dokonała tego i innych zamachów na ludzkość.
12. Odigo Instant Messages. Plotki na temat 4000 Żydów, którzy nie przyszli do pracy feralnego dnia mają swoje podstawy. Czołowa gazeta izraelska Jerusalem Post, zaraz po zamachu opublikowała artykuł, w którym przypuszczano, ze w zamachu mogło ponieść śmierć nawet 4000 obywateli izraelskich, którzy pracowali w WTC. Nieprawdą jednak jest, że „w zamachu nie zginęli Żydzi”, gdyż wśród nazwisk ofiar wiele jest żydowskich. Nie ma jednak potwierdzenia by jakikolwiek obywatel Izraela nie będący obywatelem USA (poza jedną osobą na pokładzie samolotu) faktycznie zginął w zamachu. Być może było to wynikiem ostrzeżenia wysłanego przez firmę Odigo Instant Messages (oferującej serwis swoim komunikatorem w internecie) na krótko przed tragedią. „Ostrzeżenie było dokładne co do minuty” przyznał się wicedyrektor Odigo Alex Diamantis dwa tygodnie po zamachu. Od tej pory nic nie wiadomo o wynikach śledztwa. Serwis Odigo pozwalał na selektywne wysyłanie informacji, np. tylko dla klientów posługujących się danym językiem czy danej narodowości. O wysłanym ostrzeżeniu poinformowało FBI zamachu przynajmniej dwóch klientów Odigo. Po zamachu firme przejęła Comverse Technology, zob.: „Moniuszko” czy „Rubinstein”: http://monitorpolski.wordpress.com/2010/08/20/925/.
Prezesem Comverse był międzynarodowy gangster Kobi Alexander, który uciekł do Izraela z setkami milionów zrabowanych dolarów.
Wybrane materiały w języku angielskim
Strona PNAC: http://www.newamericancentury.org/
The „New World Order” http://www.reasoned.org/e_pnac.htm
BUSH PLANNED ‘REGIME CHANGE’ BEFORE BECOMING PRESIDENT http://www.freewebs.com/pnacdocuments/
The Infamous PNAC Document http://danieltjpye.wordpress.com/2006/12/10/the-infamous-pnac-document/
NORAD had drills of jets as weapons: http://www.usatoday.com/news/washington/2004-04-18-norad_x.htm
NORAD Stand-Down: http://911research.wtc7.net/planes/analysis/norad/
ISRAELI „ART STUDENT” SPY RING, ISRAELI FOREKNOWLEDGE EVIDENCE http://s3.amazonaws.com/911timeline/main/AAisraeli.html
German engineers help the USA http://home.debitel.net/user/andreas.bunkahle/defaulte.htm
Mossad Agents Were On Atta’s Tail http://s3.amazonaws.com/911timeline/2002/derspiegel100102.html
Israel did 9/11, ALL THE PROOF IN THE WORLD!! http://pakalert.wordpress.com/2009/12/01/israel-did-911-all-the-proof-in-the-world/
Understanding The Use Of Thermite On 9-11 http://www.rense.com/general86/therm.htm
Urban Moving Systems and Detained Israelis http://whatreallyhappened.com/WRHARTICLES/sears.html?q=sears.html
The Five Dancing Israelis Arrested On 9-11 http://whatreallyhappened.com/WRHARTICLES/fiveisraelis.html?q=fiveisraelis.html
Stranger Than Fiction http://www.rense.com/general31/thr.htm
The Core Structures http://911research.wtc7.net/wtc/arch/core.html
9/11 War Games during 9/11 by the US military & CIA: http://www.oilempire.us/wargames.html
Prof Jones Accepts Validity Of Forensic Fusion Evidence Testing For Ed Ward, MD’s WTC Micro Nuke Theory http://www.rense.com/general77/wardf.htm
The Forewarning of 9-11 & the Israeli Fugitive http://www.bollyn.com/the-forewarning-of-9-11-the-fugitive
Wideo:
Reportaże FOX News: http://www.youtube.com/watch?v=JSEbgrmKtmA&feature=channel http://www.youtube.com/watch?v=bDfdOwt2v3Y
Agenci Mossadu w telewizji izraelskiej: http://www.youtube.com/watch?v=X63CQ-dXkwU
Dancing Israelis on 9/11 http://www.youtube.com/watch?v=X63CQ-dXkwU
Samochód ciężarowy z materiałami wybuchowymi na Moście Waszyngtona: http://www.youtube.com/watch?v=2CHq6JocvDM
Brytyjska komentatorka mówi o zburzeniu się budynku 7, podczas gdy budynek nadal stoi: http://www.youtube.com/watch?v=C7SwOT29gbc
Wybuch atomówek pod WTC http://www.youtube.com/watch?gl=US&v=a_UsC6GvKf0
Dimitri Khalezov 911 video – the most prohibited item on the web http://www.youtube.com/watch?gl=US&v=a_UsC6GvKf0
Dimitri Khalezov o wybuchach atomowych pod WTC http://vervang.nl/mening/911/comment-page-1 (uwaga znika z sieci!)
Monitorpolski's Blog
Powtórzone wybory czy przesunięcie terminu? Bałaganu, jakiego narobiła PKW posprzątać nie jest łatwo. Najpierw nE, potem kandydatura Marka Króla (były naczelny i właściciel WPROST), a teraz okazuje się, że również inni. Również Sąd Najwyższy przyłożył do tego swoją rękę. Można oczywiście przyjąć, że działania tych instytucji były niezamierzone oraz wynikły z przypadku i chaosu, ale ja aż tak naiwny nie jestem. Bałagan, głównie prawny, do jakiego doprowadzono nie ma swojego precedensu w dotychczasowej historii RP, ani jak sądzę w historii parlamentaryzmu na świecie. Doprowadzono do sytuacji, że nie ma dobrego – zgodnego z duchem i literą prawa, ani nawet z poczuciem zdrowego rozsądku wyjścia. Przerwanie procedury wyborczej i powiedzenie wszystkim podmiotom ubiegającym się o elekcję jest oczywiście możliwe. Jest tylko jeden problem. Nie ma chętnych, którzy chcieliby ani tym bardziej mogli to zrobić. Nie ma chętnych, gdyż w prawodawstwie nie ujęto po prostu takiego przypadku. Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem wydaje się, że jedynie Sąd Najwyższy, jako instytucja zatwierdzająca ważność wyborów, mógłby ewentualnie nakazać innym organom, w tym przypadku prezydentowi, zakończenie obecnej procedury wyborczej i uznanie jej, jako niebyłej, oraz rozpisanie nowych wyborów i zakończenie tego żenującego spektaklu. Rodzi to chyba jednak inne konsekwencje – przedłużenie kadencji obecnego Sejmu ponad 4 lata, czyli złamanie zapisów zawartych w Konstytucji, a to już nie w kij dmuchał, za coś takiego idzie się do kozy. Obawiam się, że jednak tak się nie stanie. Tak się nie stanie, ponieważ Sąd Najwyższy nie jest wbrew temu, co się niektórym wydaje taką niezależną i apolityczną instytucją, – co już swoimi poprzednimi wyrokami w różnych kwestiach wykazał. Czyli procedura, pomimo błędów w fazie początkowej będzie kontynuowana, a dopiero po zliczeniu głosów SN podejmie decyzję. A czas będzie biegł dalej.
Zliczenie głosów (zwłaszcza tych spływających listownie) – 2 tygodnie
Obrady SN nad protestami wyborczymi – kolejne 2 tygodnie.
Ogłoszenie kolejnych wyborów – kolejne 2 miesiące.
A w tym czasie PO nadal rządzi. Chociażby z tego krótkiego wyliczenia czasowego wynika jawnie, że bardziej opłacalne dla „systemu panującego” vel „układu” jest ciągnięcie wadliwej procedury wyborczej, aby potem w świetle jupiterów ją potępić, jako wadliwą. Ponieważ jestem realistą, to sądzę, że jeśli PO i stronnictwa stowarzyszone wygrają wybory, to oczywiście SN nie uzna protestów wyborczych innych ugrupowań, natomiast, jeśli wygra PiS to oczywiście wszystkie protesty zostaną uwzględnione i wyrokiem SN zarządzone zostaną nowe wybory. W ten oto sposób SN staje na pozycji super arbitra, który nie dość, że działa jak trzecia izba parlamentu (dość dowolnie i z dużą dezynwolturą interpretując Konstytucję w przypadku zaskarżania kolejnych ustaw), to stanie się ponadto dodatkowym (równoległym) SUWERENEM, który ocenia, czy wyborcy wybrali prawidłowo czy też nie. Oczywiście jeśliby pierwsze wybory wygrał PiS, zwłaszcza dosyć drastycznie, to nagonka medialna ruszy z taką siłą, że przeciętny człowiek od tego zgłupieje do szczętu. A przecież właśnie o to chodzi. W ten oto sposób, niezbyt zdając sobie z tego sprawę staliśmy się DRUGĄ IRLANDIĄ. Wszak to właśnie w Irlandii zrobiono powtórzone wybory (referendum), aby przeszedł Traktat Lizboński. Andrzej. A pulldragontail.blogspot.com
PO - władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy AFERA W PO - Robert S.: Kupowałem głosy dla Platformy Obywatelskiej Robert S. sam mówi o sobie: "byłem żołnierzem Kruczkowskiego". Piotra Kruczkowskiego (49 l.) - byłego prezydenta Wałbrzycha z Platformy Obywatelskiej, który stracił stanowisko po tym, jak sąd uznał, że przed wyborami doszło do korupcji. Jak wyglądało kupowanie głosów? Czy faktycznie zarządcy miejskich spółek musieli płacić w Wałbrzychu haracz na PO? Robert S. ujawnia nam szokujące szczegóły afery wałbrzyskiej.
- Ile głosów zostało kupionych w wyborach samorządowych w 2010 roku w Wałbrzychu? - Nasza grupa "zrobiła" około 900 głosów, a takich grup było kilka. To dzięki nim Piotr Kruczkowski został prezydentem. Głosy kupowane były także podczas wyborów samorządowych w 2006 roku.
- Takich żołnierzy jak pan było wielu? - Kilkadziesiąt osób. Najpierw dostawaliśmy listy z nazwiskami mieszkańców. Jechaliśmy do nich kilka dni przed wyborami, by się umówić. W dniu wyborów zawoziliśmy ich na głosowanie lub czekaliśmy pod okręgiem. Tylko ja otrzymałem kilka tysięcy złotych na ten cel. Pieniądze przekazał mi kierowca miejskiego radnego PO, który ma już zarzuty w tej sprawie.
- Jaką mieliście gwarancję, że zagłosują tak, jak chcecie? - Był sposób. Najpierw do lokalu wyborczego wchodził nasz człowiek. Wrzucał do urny pustą kartkę, a wynosił na zewnątrz kartę do głosowania. Dogadanej osobie dawaliśmy kartę z zaznaczonymi już krzyżykami przy odpowiednich nazwiskach: radnych PO i Kruczkowskiego. Wchodziła z nią do lokalu, brała nową kartę, ale wrzucała do urny tę, którą dostała od nas. A pustą nam oddawała. Wtedy zakreślałem nazwiska i dawałem kolejnej osobie. I tak wkoło. Mieliśmy pewność, że głosują na naszych.
- Wcześniej w całym Wałbrzychu zorganizowaliście kilka tysięcy osób? - Było ich mniej. Kolejnych załatwialiśmy przed okręgami wyborczymi. Wybieraliśmy pijaczków, środowisko kryminogenne. Podchodziłem do nich, mówiłem, że proponowałbym, by zagłosował na kandydatów PO do Rady Miasta i na prezydenta Piotra Kruczkowskiego. Dawaliśmy im po 20-30 zł za głos.
- I nikt nie powiadomił policji, że ich korumpujecie? - Gdy pojawiała się policja, szybko zmieniałem miejsce. W pewnym momencie, podczas II tury wyborów prezydenckich w 2010 roku, dostaliśmy informację, że wg sondaży Kruczkowski przegrywa. Dowieziono nam gotówkę. Dochodziło do płacenia nawet po 100 zł za głos. Kruczkowski wygrał niewielką przewagą. W sumie na akcję w całym mieście poszło kilkadziesiąt tysięcy złotych.
- Dlaczego tak bardzo zależało wam, by wygrał Kruczkowski? - On był parasolem ochronnym dla całego układu, który tu panował. Gdyby przegrał, byłby koniec. Dużo osób straciłoby pracę. Chodziło o to, by odpowiednie osoby, gwarantujące pozostanie szefów spółek na stanowiskach, dostały się do Ratusza. Wtedy utrzymamy władzę.
- A ci w spółkach rewanżowali się potem, płacąc Kruczkowskiemu? - Od 2005 roku członkowie zarządów spółek płacili mu po 500 złotych miesięcznie. Płacił każdy. Nie mieli wyjścia, nie było możliwości niepłacenia, bo straciliby pracę, wypadali z układu.
- Jest pan pewny? To był ewidentny haracz? - Piotr Kruczkowski wpadł na genialny pomysł, żeby do spółek miejskich wsadzić swoich ludzi. W zamian dostawał od nich pieniądze na kampanię. Za stanowiska płacili zarówno ludzie, którzy należeli do PO, jak i bezpartyjni. Byli to prezesi i członkowie zarządów około 8-9 spółek miejskich. W sumie kilkadziesiąt osób.
- Podobno mieli przekazywać także prowizje z nagród? - Wszyscy tak robili. Oddawali nawet połowę z tych nagród.
- Dlaczego ci ludzie nic nie mówią? - Boją się ważnych polityków PO z tego okręgu. Tak naprawdę czekają na wynik wyborów i na to, kto będzie rządził w mieście. Jeśli nieprzychylna im osoba, to jestem pewien, że zaczną mówić. Przecież dwie osoby już się wyłamały.
- Zarzuty Ireneusza Zarzeckiego i Wojciecha Czerwińskiego są prawdziwe? - Wierzę w to, że Zarzecki przekazywał z kasy MPK pieniądze Kruczkowskiemu i jego ludziom. Ale pewnie sporą część z tych ponad 500 tysięcy wyprowadził dla siebie. Robili to w porozumieniu.
- Zarzecki twierdzi, że to była pożyczka na wybory. - (śmiech), Jaka pożyczka?! Wiedział, że tego nie odzyska. Dopóki Kruczkowski był prezydentem, miał ochronę. Przez 5 lat żadne kontrole nie wykazały braku tych pieniędzy. Podobnie robiono w innych spółkach. Na przykład przed wyborami zatrudniano fikcyjne osoby czy też w papierach podwyższano pensje pracowników. I tak wyprowadzano pieniądze. Część szła na finansowanie spotkań towarzyskich, delegacji, reszta na wybory.
- A jak pan się znalazł w tym układzie? - Byłem bardzo dobrym znajomym jednego z bliskich współpracowników Kruczkowskiego. On mi zaproponował, że można zarobić przy wyborach i w 2006, i w 2010 roku.
- Kruczkowskiego pan poznał? - Tak. To było na jednym ze spotkań w Szczawnie-Zdroju w restauracji Legenda. Było to tylko uściśnięcie ręki, podczas którego ktoś, wskazując na mnie, powiedział: to jeden z naszych żołnierzy.
- Pan też łamał prawo. - Doskonale to wiedziałem. W 2006 r. obiecano mi, że za dobrą robotę otrzymam pracę. Ale jej nie dostałem. W 2010 r. znów do mnie zadzwonili i powiedzieli, że można zarobić. I zapewnili mnie, że mogę liczyć na etat w wodociągach.
- Zaczął pan współpracować z prokuraturą, bo chce się wybielić? - To przerwanie układu, jaki w tym mieście funkcjonował od wielu lat. Wiem, że brałem w tym udział i wypaczyliśmy wynik. Po wyborach dowiedziałem się, że prokuratura bada sprawę kupowania głosów. Po kilku dniach zgłosiłem się sam. Doszła do mnie informacja, że zostanę zatrzymany.
- Jaką mam gwarancję, że mówi pan prawdę? - Prokuraturze przekazałem ważne dowody. Byłem też badany na wykrywaczu kłamstw i wyszło, że mówię prawdę.
- Ale nie chce się pan przedstawić. - Z kilku powodów. Po pierwsze jest prowadzone postępowanie. Postawiono mi zarzuty kupowania głosów. Spodziewam się, że ten zarzut zostanie rozszerzony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Poza tym sąd w procesach wyborczych zakazał ujawniania mojego wizerunku. Do tego jestem świadkiem w innych sprawach. dzieckonmp.wordpress.com, 3.09.2011 r. Super Express
By żyło się lepiej. Przedszkolakom. W przedszkolu, do którego chodzi moje dziecko, odbyło się wczoraj zebranie. Pani dyrektor – zresztą bardzo energiczna, sprawna i doskonale prowadząca placówkę – stanęła przed trudnym zadaniem ogłoszenia rodzicom, jakie przyjemności zafundowała im na nowy rok szkolny znowelizowana ustawa o systemie oświaty oraz uchwała Rady Warszawy w sprawie opłat za przedszkola. Ciekawa i pouczająca była obserwacja reakcji rodziców: najpierw dezorientacja i niezrozumienie, potem rosnące niedowierzanie, na koniec narastająca irytacja na ewidentny absurd, połączony ze wzrostem obciążeń. I – jak można było się domyślić z niektórych komentarzy – całkowity brak zrozumienia, komu ten cyrk zawdzięczają. Czyli tradycyjna u większości obywateli niezdolność do dostrzegania związku pomiędzy tym, kto sprawuje władzę, a tym, co ich gniecie na dole za sprawą światłych decyzji tejże władzy. Zwłaszcza dla osób, które nie mają dzieci w wieku przedszkolnym, postaram się możliwie jasno przedstawić istotę nowych regulacji. Dotychczas system był prosty: obowiązywała jedna opłata stała za pobyt w przedszkolu. W stolicy było to 130 zł. Do tego dochodziły opłaty za jedzenie, za zajęcia dodatkowe oraz dobrowolna wpłata na Radę Rodziców, bez których to pieniędzy nie można by dzieciom zorganizować właściwie żadnej imprezy, bo na takie cele miasto funduszy już oczywiście nie daje. Ustawodawca postanowił to zmienić. Oficjalne uzasadnienia były dwa: po pierwsze – skłonić rodziców, aby odbierali dzieci wcześniej (tak jakby rodzice masowo trzymali swoje pociechy w przedszkolach jak najdłużej dla zabawy) oraz sprawić, żeby płaciło się wyłącznie za czas faktycznie spędzony w przedszkolu. Ustalono, że tzw. podstawa programowa jest realizowana w godzinach od 8 do 13 (tak było i przedtem, tyle, że nie miało to konsekwencji finansowych) i za ten czas się nie płaci. Wyłącznie za ten czas. Ilu jednak jest rodziców, którzy mogą odebrać dziecko już o 13? Godziny od 7 do 8, od 13 do 16 i po 16 są płatne w różnej wysokości. Te od 13 do 16 są najdroższe, po 3,51 (wysokość opłaty zależy już od uchwały rady miasta). 7-8 i po 16 są po 1,8 zł. Rodzice muszą wypełnić na początku roku deklaracje, w których zapowiadają, w jakich godzinach dziecko będzie chodzić do przedszkola w każdy dzień. Przy czym – uwaga – nie da się zadeklarować krótszych godzin, a potem ewentualnie płacić tylko za dodatkowy czas, bo po trzech wykroczeniach poza zadeklarowany czas deklarację trzeba odpowiednio zmienić. Jeżeli natomiast dziecko odbierze się przed zadeklarowanym końcem pobytu w przedszkolu, zwrotu oczywiście nie ma. Ten jest możliwy jedynie, jeżeli wcześniej zgłosi się nieobecność dziecka. Zatem tłumaczenie, że chodzi o to, aby płacić za rzeczywisty czas pobytu, jest fikcją. Ponieważ ważna jest ewidencja czasu pobytu dzieci, nauczycielki zostają obarczone dodatkowym obowiązkiem nie tylko notowania, o której godzinie każde dziecko przyszło i wyszło, ale dodatkowo muszą, co godzinę kontrolować listę. Zaś przedszkolna księgowa musi, co miesiąc porównywać te spisy z deklaracjami i na tej podstawie obliczać należności i ewentualnie odliczenia. To oznacza jakieś dwa razy więcej obowiązków. Jeśli przyjąć, że dziecko przebywa w przedszkolu przez cały tydzień w pełnym zakresie czasu, oznacza to wzrost opłaty o niemal 200 procent! A teraz wyliczenie konsekwencji tych światłych edukacyjnych rozwiązań, które zawdzięczamy rządowi Tuska, Platformie i w stolicy Hannie Gronkiewicz-Waltz, (bo na jej wniosek RW wydała uchwałę).
Po pierwsze – mimo drastycznego podniesienia opłat, po raz pierwszy od dawna (pani dyrektor powiedziała, że taka sytuacja zdarza się jej pierwszy raz w całej karierze) miasto przeznacza na pomoce dydaktyczne dla przedszkoli 0 złotych. Pisemnie: zero. Nic. To oznacza, że składka na Radę Rodziców musi wzrosnąć, choć zależy to tylko od ich dobrej woli. Bez tego dzieci nie miałyby nawet nowych kredek czy kolorowanek. Już teraz zresztą mile widziane jest dostarczenie ryzy papieru albo plasteliny. Zaiste, dba nasza władza o młodych obywateli.
Po drugie – po podliczeniu wszystkich kosztów, przy założeniu maksymalnej obecności dziecka w przedszkolu, koszt miesięczny może sięgnąć nawet ponad 600 zł. Ponieważ prywatne przedszkola także dostają dofinansowanie, oznacza to, że różnica w cenie między jednym a drugim rodzajem placówki w niektórych przypadkach może wynosić już tylko niecałe 300 zł.
Po trzecie – nauczycielki, zamiast zajmować się dziećmi, znaczną część swojej uwagi będą poświęcać na wypełnianie, co godzinę list obecności. Szczególnie zaś będą się skupiać na odnotowywaniu wejść i wyjść, przed 8, kiedy jest czas na indywidualną pracę z dziećmi. Ten wyjątkowo absurdalny obowiązek wzbudził podczas zebrania szczególne oburzenie rodziców. Pani dyrektor powiedziała, że najlepszy byłby system kart zegarowych – mówiła serio, to nie żart, – ale miasta na to podobno nie stać. Wątpliwe, czy miasto kiedykolwiek zechce się na to wykosztować – w końcu łatwiej dorzucić obowiązków nauczycielom, – ale nawet gdyby, to zamiast nowych zabawek czy kredek dzieciaczki dostaną czytniki do kart. By żyło się lepiej.
Po czwarte – w naszym przedszkolu, inaczej niż w wielu innych, dotychczas można było opłaty wnosić przelewem. Teraz przez przynajmniej kilka miesięcy ta możliwość zostaje zawieszona, bo dla księgowej kontrola raportów z konta byłaby kolejnym obowiązkiem, niemożliwym do pogodzenia z comiesięcznym porównywaniem zapisów godzinowych z deklaracjami rodziców.
Po piąte – opłata obowiązuje za każdą rozpoczętą godzinę. Rodzice zauważyli, że dojdzie do kretyńskich sytuacji, gdy będą rano czekać z dzieckiem w szatni do godziny 8, żeby nie płacić za czas przed tą godziną, zaś po 13 będą gnać, żeby nie zahaczyć o kolejną płatną godzinę. Pojawiło się też pytanie, który moment uznaje się za początek i koniec przebywania dziecka w przedszkolu. Pani dyrektor uznała, że moment powitania lub pożegnania z wychowawczynią. Rodzice pytali, czy liczy się także pomachanie ręką. Takiego absurdu nie powstydziłby się nawet mistrz Bareja.
Po szóste, – jako że w godzinach od 8 do 13 realizowana jest podstawa programowa, nie mogą się wtedy odbywać żadne zajęcia dodatkowe (tak było i wcześniej). To kolejny absurd, bo akurat w tych godzinach maluchy są najsprawniejsze umysłowo. Teraz dochodzi kolejny problem: dzieci rodziców, którzy zadeklarują przebywanie pociech w przedszkolu jedynie od 8 do 13, w ogóle nie będą mogły brać udziału w zajęciach dodatkowych. Jeśli dziecko ma w nich uczestniczyć, rodzice muszą płacić za „ponadnormatywny” czas. W wariancie pesymistycznym może to oznaczać likwidację wszystkich takich zajęć.
Po siódme – dla maluchów bardzo ważna jest rytmika. Jest też obowiązkowa. Tyle, że nauczycielki nigdy nie poprowadzą jej tak dobrze jak zatrudniona z zewnątrz pani rytmiczka. Ponieważ jednak jest to osoba z zewnątrz, rytmika liczy się, jako zajęcia dodatkowe. Ergo – może także zniknąć, zastąpiona przez gorzej prowadzoną rytmikę na podstawowym poziomie.
Po ósme, – jeżeli wiele osób, wystraszonych opłatami, zdecyduje się posyłać dzieci do przedszkola jedynie w godzinach bezpłatnych, mogą nastąpić redukcje personelu i łączenie oddziałów. Ze skutkami, rzecz jasna, fatalnymi dla przedszkolaków. Ten rząd zafundował nam już przymusowe wypchnięcie sześciolatków do szkół, wbrew woli ogromnej części rodziców, wbrew protestom i wbrew opinii publicznej. Teraz, bardziej po cichu, funduje festiwal kosztownego absurdu w przedszkolach. Warzecha
Fronda to portal judeochrześcijański Linia religijno-polityczna Frondy zawsze była dla mnie dziwaczna, stanowiąc mieszankę modernizmu katolickiego ze słuszną walką o podstawowe przykazania moralne. Oto portal niby katolicki popiera partię, która katolicyzmem chętnie posługuje się w celach wyłącznie wyborczych. Ale dziś wszystko zrozumiałem. Dziś rano na Frondzie Tomasz Terlikowski napisał:
Jest mi wstyd za to, co stało się w Jedwabnem. I dotyczy to zarówno tego, co wydarzyło się w czasie II wojny światowej, jak i teraz. (...) Znam różne wyjaśnienia psychologiczne tego, co wydarzyło się w czasie II wojny światowej w Jedwabnem. Część z nich brzmi wiarygodnie, ale nie zmienia to faktu, że w tym miejscu grupa Polaków współuczestniczyła, nie wiedząc nawet tego, w wielkim planie wymordowania narodu żydowskiego. Ten plan miał podstawy religijne. Hitler chciał wymordować Żydów, by udowodnić, że Bóg Izraela, Bóg, który wybrał naród żydowski, nie jest Bogiem prawdziwym, że to żydowsko-chrześcijańska chucpa. Atak na naród wybrany był, więc pośrednio atakiem na Boga. Boga, który najpierw objawił się w Pierwszym, a potem w Nowym Testamencie, stając się człowiekiem, stając się Żydem. I ci, którzy wymalowują teraz swastyki na pomniku (...) występują przeciwko Bogu Izraela, ale także przeciw Chrystusowi i Jego Matce, którzy byli, są i będą Żydami. (...) Konserwatywna prawica nie może mieć czegokolwiek wspólnego z głupim antysemityzmem. Tym, co nas jednoczy jest, bowiem tradycja judeochrześcijańska, a nie jakieś kretyńskie antyjudaistyczne resentymenty. (...). Teza była nonsensowna, dlatego dając fragmenty tego tekstu u nas w newsach, zadałem redaktorowi Terlikowskiemu kilka pytań:
- jakie stanowiska przyjęła Fronda gdy zbezczeszczono groby żołnierzy radzieckich w Radzyminie? Czy także uważała to za "haniebne"?
- co wspólnego prawica konserwatywna ma z "judeochrześcijaństwem"?
Teoria, że Hitler mordował Żydów aby unicestwić Boga "judeochrześcijańskiego" wydała mi się tak absurdalna, że nawet nie podjąłem z nią dyskusji. Cóż, jeszcze nie dostałem odpowiedzi od Terlikowskiego (o ile by mi ich udzielił), a tu znany frondowy modernista Łukasz Adamski opublikował felieton „Konserwatysta nie może być wrogiem Izraela”. Ten to dopiero odjechał! Terlikowski przy nim to tylko mały zwykły neokonserwatywny filosemita. Oto ciekawsze fragmenty tekstu Adamskiego:
Każdy, kto wierzy jeszcze w idee IV RP (nie jej parodię) musi zdecydowanie potępiać każdy przejaw antysemityzmu. Prezydent Lech Kaczyński, który służy dziś PiS-owi, jako symbol odradzającej się prawicy, był najbardziej prożydowskim i prosyjonistycznym prezydentem RP. Teraz każdy rozumie, dlaczego portal konserwatyzm.pl „nie wierzy w idee IV RP” – nie jesteśmy filosemitami, nie jesteśmy ani „prożydowscy”, ani „prosyjonistyczni”. Ale czytajmy dalej:
Ja również uważam, że każdy konserwatysta powinien głośno potępić każdy przejaw nienawiści do Żydów czy haniebne wyzywanie tego narodu od faszystów i nazistów jak robi to skrajna lewica i skrajna prawica. (...) Lech Kaczyński, który jest symbolem największej siły prawicowej w naszym kraju, był wielkim przyjacielem Żydów, syjonistą i filosemitą. Był również pierwszym prezydentem RP, który zapalał świece chanukowe w synagodze. (...) Pamiętajmy, że nasz Bóg wybrał najpierw ich. Czekamy zresztą na odbudowę Świątyni jerozolimskiej by wypełniło się proroctwo. A to może zapewnić tylko istnienie państwa Izrael. To jest najważniejsze zdanie Adamskiego. Co z niego wynika? Ano to, że Mesjasza jeszcze nie było. Proroctwo jeszcze się nie wypełniło. Jezus Chrystus nie był Mesjaszem. Adamski, Terlikowski i Fronda czekają na żydowskiego Mesjasza! Teraz jest jasne, dlaczego, wedle tych judeochrześcijańskich jegomości, konserwatysta i katolik musi być filosemitą. Do tej pory myślałem, że Fronda popiera PiS z powodów politycznych, może ma jakieś interesy z tym środowiskiem, którymi nie chce się publicznie chwalić. Nawet deklaracje poparcia dla Izraela traktowałem, jako prymitywne intelektualne plagiaty z amerykańskich neokonserwatystów, którzy z prawicą chrześcijańską nie mają nic wspólnego. Myliłem się kompletnie: sympatia Frondy dla Żydów i Izraela wynika z przesłanek religijnych. Terlikowski, Adamski i cała redakcja Frondy – wraz z ortodoksyjnymi żydami – czeka na nadejście Mesjasza. To nie jest portal chrześcijański, to portal żydowski. Ciekawe czy ta „rejudaizacja” dotyczy tylko Frondy, czy jest to stanowisko całego PiS-u? Adam Wielomski
PS. Kol. Ludwik Skurzak skomentował tekst Adamskiego następująco: „Panie Adamski - naprawdę nie słyszał Pan Dobrej Nowiny, że Świątynia została już odbudowana?”
Judeochrześcijaństwo i konserwatyzm Teksty portalu Fronda.pl przeciw profanowaniu przez antysemickie i faszystowskie napisy pomników pamięci wywołały ostrą polemikę w środowiskach konserwatywnych. Opiera się ona częściowo na niezrozumieniu naszego stanowiska, ale pokazuje również, w jakich sprawach się różnimy. Ostro, momentami głupio, zaatakował nas profesor Adam Wielomski z portalu konserwatyzm.pl. Z nim w zasadzie polemika jest niemożliwa. I to nie, dlatego, że czujemy się obrażeni, bo tak nie jest. Jesteśmy portalem poświęconym, tworzonym przez katolików, ale gdybyśmy byli żydowskim, to też bylibyśmy z tego dumni, i nie potrzebowalibyśmy śledztwa profesora, żeby o tym poinformować. Dlatego polemikę czy rozmowę z wielbiącym Jaruzelskiego czy Łukaszenkę profesorem ograniczę do dwóch zdań. Otóż – po pierwsze – po profanacji grobów żołnierzy rosyjskich też bym protestował. W naszej kulturze grobów się, bowiem nie profanuje. I po drugie: tak, czekam - podobnie jak Łukasz Adamski, na przyjście Mesjasza. Powtórne! Inaczej rzecz się ma z polemiką (a w zasadzie polemikami) profesora Jacka Bartyzela. One także są ostre, momentami ocierają się o formę paszkwilu, ale warto się nad nimi zatrzymać. Po pierwsze, dlatego, że profesor zarzuca nam herezję, ale po drugie, dlatego, że pozwala to lepiej wyjaśnić frondowe stanowisko. A może ostrożniej – pomaga to lepiej wyjaśnić moje stanowisko, bo w tej sprawie prezentuje opinie swoje, a nie całego środowiska, które w wielu kwestiach mówi różnymi głosami (widać to także w dwugłosie moim i Łukasza Adamskiego, ja bym się pod pewnymi jego sformułowaniami nie podpisał). Osobisty charakter tej odpowiedzi oznacza, że nie będę odnosił się do ogólnych zarzutów profesora, czy jego polemiki z Łukaszem Adamskim, a jedynie do tego, co wprost zarzuca On mnie.
Judeochrześcijaństwo i tradycja judeochrześcijańska Głównym problemem, jaki mam z tekstami profesora Bartyzela jest to, że wydaje się on nie rozumieć języka, jakim się posługuje. Jest oczywiste, że judeochrześcijaństwo nie istnieje. Może nie od czasów Soboru Jerozolimskiego (to akurat historyczny fałsz), ale gdzieś od IV wieku rzeczywiście nie ma wspólnot chrześcijańskich zachowujących tradycje żydowskie. Sam Sobór, wbrew temu, co napisał profesor nie wykluczył ich istnienia. Zwolnieni z zachowywania Prawa zostali nawróceni poganie, ale Żydzi nadal często je zachowywali. I tak aż do początków IV wieku. W II zaś, zdaniem części historyków, choćby Arthura Marmonsteina, uczestniczyli w pełni w życiu wspólnoty żydowskiej i posiadali akceptację części przedstawicieli rodzącego się judaizmu rabinicznego. W sposób oczywisty termin tradycja judeochrześcijańska nie odnosi się jednak do tych wspólnot. Ale pewnej wspólnoty ideowej, przed teologicznej, którą łączy judaizm i chrześcijaństwo. Określić ją można odwołaniem się do tej samej matrycy antropologicznej pochodzącej z księgi Rodzaju. Jej istotą jest przekonanie, że to Bóg stworzył świat i nadał mu Prawo, któremu ów świat podlega, że człowiek stworzony jest na obraz i podobieństwo Boże, i wreszcie, że źródłem zła na świecie jest grzech pierwszych rodziców, (choć tu widać już wyraźne różnice teologiczne w rozumieniu tego terminu). Obie te religie przyjmują także, że wzorem wiary jest postawa Abrahama, czyli zaufanie, zawierzenie Bogu. I właśnie ta matryca stanowi fundament naszej cywilizacji, która jest judeochrześcijańska. Takie postawienie sprawy nie oznacza rozmywania różnic. Judaizm i chrześcijaństwo różnią się. Inaczej interpretują wiele kluczowych tekstów, inaczej się rozwijały. Ten pierwszy jest bardziej religią prawa, to drugie raczej ontologii czy metafizyki. Ale wszystkie te różnice, wielowiekowa nienawiść (z obu stron, tego też nikt nie ukrywa) nie mogą przykryć nie tylko wspólnych korzeni, ale też wspomnianej matrycy antropologicznej, która sprawia, że ortodoksyjnie wierzący wyznawcy obu tych tradycji są na kontrze do dominującej obecnie postoświeceniowej cywilizacji, która za jedyne źródło Prawa uznaje naszą wolę, a Boga uznaje za stworzonego na obraz i podobieństwo Boże. Wśród twórców zaś tej wizji antropologicznej są oczywiście Żydzi (z pochodzenia), ale nie brak wśród nich także chrześcijan, także katolików (z pochodzenia). I jedni i drudzy tworząc oświeceniową ideologię odrzucili jednak własne tradycje religijne.
Co funduje konserwatyzm? Drugi zarzut, który formułuje profesor Bartyzel nie jest już tylko kwestią nieporozumienia terminologicznego, ale pytaniem o to, co funduje konserwatyzm. I tu niewątpliwie się różnimy. Profesor uznaje, że fundamentem postawy konserwatywnej jest przyjęcie tradycjonalistycznej interpretacji katolicyzmu. Ja się z taką tezą nie zgadzam. Dla mnie, (ale mam świadomość, że można takiego widzenia konserwatyzmu nie podzielać, tak z pozycji bardziej integralnych, jak i liberalnych) bycie konserwatystą to właśnie przyjęcie – w wersji zlaicyzowanej czy wprost religijnej – owej matrycy antropologicznej księgi Rodzaju, czyli antropologicznej tradycji judeochrześcijańskiej. Konserwatysta to, zatem, dla mnie ktoś, kto uznaje, że to nie człowiek tworzy moralność, ale że on ją ma jedynie odczytywać, uznaje, że jest coś wyższego niż on sam, dostrzega też w człowieczeństwie obraz i podobieństwo Boga, (czyli coś, co jest źródłem heroizmu), a także skłonność do upadku. Takie myślenie oczywiście zazwyczaj związane jest z religijnością, ale wcale tak być nie musi. Są przecież ludzie myślący podobnie, którzy nie wiążą się z żadną religią, choć niewątpliwie bliska im jest tradycja judeochrześcijańska. Przykładem człowieka, który niewątpliwie myśli w ten sposób jest Bronisław Wildstein. To, co napisałem jednoznacznie pokazuje, że nie uważam, iż konserwatystą może być tylko tradycyjnie wierzący katolik. Wierzę, i mam na to dowody empiryczne, że w sprawach najważniejszych mogą współpracować ze sobą Żydzi i chrześcijanie, a wśród chrześcijan – protestanci z katolikami i prawosławnymi. Nie wszyscy ze wszystkimi, ale ci, którym bliska jest wspomniana już matryca. Współpraca nie oznacza lekceważenia istniejących realnie różnic, ale zakłada, że są także kwestie, w których możemy i powinniśmy mówić jednym głosem, który dzięki temu zostanie wzmocniony. Tak jest choćby ze współpracą w walce o życie ewangelikalnych chrześcijan i katolików, a nawet części Żydów w Stanach Zjednoczonych.
Jakie cele? To, co już napisałem jednoznacznie pokazuje, że cele jakie przed sobą, a poniekąd na ile mogę je stawiać przed portalem to również przed nim są bardziej ograniczone, niż katolicka kontrrewolucja. Nie bawi mnie rozpamiętywanie przeszłości, nie sądzę, by można było cofnąć czas i nie zamierzam się skupiać na powolnym umieraniu. Nie jestem zachwycony obecną wizją liberalnej demokracji, ale nie zmienia to faktu, że jest ona ustrojem, w którym żyjemy, i nic nie wskazuje na to, by się to miało zmienić. Zamiast więc budować piękne teorie dotyczące wymarzonego ustroju dla prawdziwego konserwatysty, wolę zająć się walką o to, o co walczyć można. A jest to prawo do życia dla każdego, wolności sumienia, a także obrona małżeństwa i rodziny. I jest mi w gruncie rzeczy obojętne, czy cele owe zrealizowane zostaną w państwie demokratycznym czy w monarchii. W walce o życie i rodzinę uznaję też potrzebę szukania sprzymierzeńców jak najszerzej. Są nimi, zatem zarówno neokonserwatyści, (do których w pewnych kwestiach jest mi blisko), jak i komunitarianie, jeśli tylko chcą walczyć o te same sprawy. Oświecenie też nie jest dla mnie tylko jednym wrogim obozem. Inaczej oceniam amerykańskie, inaczej francuskie, a jeszcze inaczej niemieckie. I nie chodzi o to, że któreś z nich jest mi szczególnie bliskie, ale o to, że w pewnych kwestiach można posługując się ich argumentami walczyć o rzeczy, które są mi bliskie. Wydaje mi się to bardziej owocne, niż wskrzeszanie nieżyjących już, choć niewątpliwie pięknych, doktryn sprzed wieków.
Wybranie Boże jest wieczne! I na koniec jeszcze słów kilka o wybraństwie. Prof. Bartyzel jasno stwierdza, że „Kościół jest Nowym Izraelem, do którego przeszło wszystko, co dobre i prawe ze Starego Izraela, a co nie przeszło, jest uschniętym figowcem. Dopiero w czasach ostatecznych możemy spodziewać się masowych nawróceń krnąbrnych potomków plemienia, którego znakomita większość sprzeniewierzyła się swojemu wybraństwu”. I nie polemizując ze stwierdzeniem, że Kościół jest nowym Izraelem nie sposób zgodzić się z tezą, że w związku z tym judaizm jest już tylko uschniętym figowcem. „Chociaż Kościół jest nowym Ludem Bożym, nie należy przedstawiać Żydów, jako odrzuconych, ani jako przeklętych przez Boga, rzekomo na podstawie Pisma Świętego” - przypomina Sobór Watykański II (Deklaracja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate, par. 4). Izrael „pozostaje narodem wybranym, dobrą oliwką, w którą wszczepione zostały gałązki dziczki oliwnej narodów” - można przeczytać w dokumencie Komisji Stolicy Apostolskiej do Spraw Stosunków Religijnych z Judaizmem. A Jan Paweł II uzupełnia już zupełnie wprost: „wiara i życie religijne narodu żydowskiego, tak jak są one przeżywane i wyznawane współcześnie, mogą pomóc w lepszym zrozumieniu niektórych aspektów życia Kościoła” (przemówienie z dnia 6 marca 1982 roku). Martwa oliwka nie może zaś wydawać z siebie dobrych owoców. Tomasz P. Terlikowski
Prof. Środa też ma ochotę podrzeć Biblię - Ja osobiście nieraz też mam ochotę podrzeć Biblię za pełne agresywnych i nawołujących do przemocy treści... - przyznaje prof. Magdalena Środa. Filozof nie widzi nic niestosownego w tym, że TVP do jednego ze swoich programów zatrudniła skandalistę Nergala. - Prezes Kaczyński też zdobywa popularność skrajnymi chwytami i nie widzę powodu zakazywać mu występów - kwituje Środa. Prof. Magdalena Środa, zapytana o Nergala i kontrowersje, jakie wywołał jego udział w programie „The Voice of Poland” odpowiada, że „prezes Kaczyński też zdobywa popularność skrajnymi chwytami i nie widzę powodu zakazywać mu występów”. Jej zdaniem, nie ma nic niestosownego w tym, że skandalista został jurorem jednego z programów TVP, a całą winą za nagłośnienie afery ponosi Kościół. - Ale mnie (Nergal – red.) nie kojarzy się ze skandalami, ale walką z chorobą nowotworową. Gdyby nie jakiś nieszczęśnik biskup, który nie widzi innego sposobu ochrony uczuć religijnych niż atak na artystów, to nie wiedzielibyśmy o całej sprawie – mówi prof. Środa. Chociaż dla wielu niewierzących podarcie Biblii jest tanią prowokacją, może nawet stanowiącą pewną granicę, to z pewnością nie dla prof. Środy. - Ja osobiście nieraz też mam ochotę podrzeć Biblię za pełne agresywnych i nawołujących do przemocy treści... - przyznaje filozof i etyk. Dlaczego tego nie robi? - Bo nie odwołuję się do tego rodzaju gestów. Ta dyskusja jest tylko dowodem na gigantyczny wpływ Kościoła na życie publiczne. Bez reakcji Kościoła nie byłoby całej sprawy. I chore jest uleganie Kościołowi, który zamiast wzmacniać uczucia religijne dostępnymi środkami, broni wiary poprzez krytykę muzyków metalowych – odpowiada Środa. - Bardziej niebezpieczne niż Nergal wydaje mi się głoszenie misji w oparciu o wartości chrześcijańskie. TVP powinna być otwarta na rozmaite poglądy – prof. Środa kwituje bojkot TVP. eMBe/Se.pl
Terlikowski:, Komu służy Magdalena Środa? Każdy ma jakieś marzenia. Magdalena Środa też. Uwielbiana przez salon etyczka (słowo etyk w tym kontekście nie przechodzi mi przez gardło) z dziką rozkoszą podarłaby sobie Biblię. A jeśli tego nie robi to tylko, dlatego, że „nie odwołuje się do tego rodzaju gestów”. Nie zmienia to jednak w niczym prostego faktu, że odwołując się do innych metod Środa głosi dokładnie to samo przesłanie, co Nergal. Tak ona, jak i on, propagują nienawiść ze względu na wyznanie czy światopogląd. Chrześcijanie mają zniknąć ze sceny publicznej i nie przeszkadzać już w budowaniu nowego wspaniałego świata. Biblia powinna zostać zniszczona, a każdy, kto jej broni zlikwidowany. Magdalena Środa – mam nadzieję nie podpisze się wprost pod projektem „ostatecznego rozwiązania” kwestii chrześcijańskiej, który w swoich piosenkach wyraża Nergal, śpiewając „chwała mordercom św. Wojciecha”. Ale już zepchnięcie nas do getta byłoby OK. Nie ma, co udawać, że projekt ten jest obojętny duchowo. Środa i Nergal grają w jednej drużynie. Ich celem jest zniszczenie chrześcijaństwa, wypchnięcie go z przestrzeni społecznej i wykorzenieni z dusz naszych dzieci i nas samych. Pod płaszczykiem wolności sztuki chodzi wyłącznie o atak na Chrystusa i przesłanie, które przyniósł On ludzkości. Darcie Biblii, czy choćby chęć jej darcia, jest najlepszym przykładem tego, że opowieści o agnostycyzmie czy ateizmie są tu fałszem. Magdalena Środa wścieka się, gdy widzi Biblię, a to nie jest objaw neutralności duchowej. I dlatego nie ma się co obawiać jasnego stwierdzenia, że... Magdalena Środa – świadomie bądź nie – służy tej samej sprawie, co Nergal. I bynajmniej nie jest to sprawa neutralności światopoglądowej czy wolności sumienia... Tomasz P. Terlikowski
Prof. Środa nawołuje do wojny z chrześcijaństwem - Pani Środa jest postępową ateistką, w związku z tym, nie znosi Kościoła. Jeśli przyjmiemy, że obrażanie ludzi, dlatego, że mają inne poglądy niż my jest dobre, to nawoływanie do aktów przemocy i nienawiści wobec takich osób, jak pani Magdalena Środa, również powinno być usprawiedliwione - mówi portalowi Fronda.pl Bronisław Wildstein. Zatrudnienie Nergala w telewizji jest uhonorowaniem go, pewnym premiowaniem. To, z czego jest najbardziej rozpoznawalny to niewątpliwie akty obrażania wierzących Polaków, a więc obrażania fundamentów tutejszej kultury. Można, zatem odnieść wrażenie, że posada w programie TVP jest uhonorowaniem za obrażanie ogółu społeczeństwa i agresję wymierzoną w to, co dla tego społeczeństwa jest najważniejsze. Nie tylko przedstawioną w brutalny sposób, ale demonstrującą nienawiść tego osobnika do rzeczy najświętszych dla obywateli Polski. Telewizja publiczna niezaprzeczalnie ma pewną misję do zrealizowania, a premiowanie takich aktów nienawiści wymierzonych wobec rzeczy absolutnie najświętszych jest czymś po prostu niebywałym, odwróceniem porządku wartości. Kiedy słyszę panią profesor etyki, która komentując tę sytuację, mówi nawet nie tyle, że nic się nie stało, co właściwie stwierdza, że dobrze się stało, to mam wrażenie, że trafiam do świata odwróconych znaczeń. Nieprzypadkowo Nergal jest satanistą, a diabeł odwraca znaczenia. Jeśli pani profesor mówi, że można obrażać i poniżać publicznie to, co jest najświętsze, to jest to po prostu niebywałe. Nie wnikam już w wymiar prawny tej sytuacji, mówię o szerszym zjawisku, które dotyczy obyczajów i właśnie etyki. Jeśli będziemy takie akty tolerować, to właściwie zaczniemy tolerować wszystko, a etyka zostanie zakwestionowana. Pani Środa jest postępową ateistką, w związku z tym, nie znosi Kościoła. Jeśli przyjmiemy, że obrażanie ludzi, dlatego, że mają inne poglądy niż my jest dobre, to nawoływanie do aktów przemocy i nienawiści wobec takich osób, jak pani Magdalena Środa, również powinno być usprawiedliwione. Ciekaw jestem, czy przez samą prof. Środę byłoby to również zaakceptowane i uznane za coś, co powinno się wynagradzać. Co więcej, warto podkreśli, że ochronie prawnej nie powinna podlegać tylko mniejszość, trzeba nią otoczyć również większość. Jeśli tak się nie stanie, to okaże się, że mamy nierównowagę i sytuację, w której tzw. mniejszości cieszą się szczególnymi przywilejami, mają szczególne uprawnienia, a ogół jest ich pozbawiony. Pani Środa często odwołuje się do praw mniejszości, mówi o organizacjach feministycznych, homoseksualnych, którym przyznaje prawo do upominania się o pewne przywileje. Rozumiem, że o ile takie organizacje mniejszościowe mają prawo walczyć o swoje prawa, to organizacja większości, jaką jest Kościół, takich praw już nie ma. Mam wrażenie, że pani Środa, stosuje w tej materii metodę podwójnych standardów. Zresztą, nie tylko ona, bo problemem nie jest tu pani Środa czy pan Nergal. Problemem jest to, że takie persony jak Nergal są zatrudnione w telewizji, a takie persony, jak pani Środa, pełnią funkcję profesorów akademickich. Mogę domniemywać, że pani Środa, jako profesor etyki i filozofii, jest zdolna do refleksji, a zatem świadomie przyznaje, że wobec jakiejś dominującej kultury, wobec religii, a więc rzeczy podstawowej dla większości Polaków, można zachowywać się nie tylko obrażająco, agresywnie, a wręcz należy premiować tych, którzy prezentują nienawiść wobec takich postaw. A więc pani Środa nawołuje do wojny z tą kulturą. Bo to jest akt wojny wymierzony w tę kulturę i, co jest najbardziej przerażające – jest on premiowany. Jeśli zaakceptujemy taką wojnę, to rzeczywiście otwiera się przed nami piekło, więc rozumiem, że podobna agresja wobec pani Środy, czy pana Nergala też będzie usprawiedliwiona, a ktoś inny będzie to premiował. Pozostaje pytanie o misję telewizji publicznej, w którą wpisana jest obrona podstawowych wartości, kultury narodowej, wręcz o obronie wartości chrześcijańskich. Jak to się ma do premiowania postaci Nergala? To przecież jaskrawy przykład łamania nie tylko misji, ale także normy prawnej. Rozumiem, że pani etyk Środa nie tylko nawołuje do zakwestionowania normy etyczne, łamania obyczajów, bo chce by w Polsce zapanował jakiś odmienny obyczaj, ale nawołuje również do łamania prawa. Bo to, co robi obecnie telewizja to również łamanie prawa – łamie ustawę, która reguluje działanie mediów publicznych. Nie chciałbym wyciągać daleko idących konsekwencji, ale to nawoływanie do czegoś, co zaczyna przypominać wojnę domową. Rozmawiała Marta Brzezińska
Cejrowski: Wolałbym, aby księża nie zdejmowali koloratek - Koloratka przypomina mi obrączkę – mówi w swoim programie Wojciech Cejrowski - i twoje kapłanie drogi zaślubiny z Kościołem. Jak nie masz obrączki to mnie wkurza, bo jak żonaty mężczyzna zdejmuje obrączkę wychodząc z pracy, to mam złe podejrzenia, że na dziwki idzie. Jak ksiądz zdejmuje koloratkę, to też mam złe podejrzenia. - Ksiądz nie powinienem chodzić w takie miejsca, gdzie wstydzi się nosić koloratkę – mówi ks. Jan Sikorski, ojciec duchowny duchowieństwa archidiecezji warszawskiej w 11 części Małego Poradnika Grzesznika portalu Fronda.pl. A co na słowa Cejrowskiego ks. Jan Sikorski?: - Powołanie kapłańskie dotyczy całego naszego życia. Jesteśmy poślubieni Jezusowi. Taki jest sens celibatu. Znak przynależności do niego jest bardzo ważny. Jest też narzędziem apostolskim, bo przypomina nam samym, kim jesteśmy. Musimy się borykać z trudnościami, a więc nas samych kapłański strój też chroni i przypomina ludziom, że mają swoich pasterzy. Świadomość, że pasterz jest wśród nas jest budujący. Noszenie oznak księżowskich jak koloratka czy sutanna jest istotne. Mówił o tym Jan Paweł II i Benedykt XVI, że sutanna jest cennym znakiem. Widzę też, że księża na ogół o tym pamiętają. Są wyjątkowe sytuacje jak wyjazdy wakacyjne, turystyczne, podróże, czas odpoczynku, relaksu czy „schowania się” przed ludźmi w swojej pustelni i wtedy nienoszenie koloratki czy sutanny jest uzasadnione. Takich sytuacji jest jednak stosunkowo mało. Z zasady ksiądz powinien być rozpoznawalny. Sam powinien tę swoją tożsamość cenić i być jej wierny. Są jednak księża, którzy nonszalancko i ostentacyjnie nie noszą koloratki. Czy jest jakiś trend, wśród kapłanów na nienoszenie „po księżowskiemu”? Jest taka ideologia, z którą się nie zgadzam, że świadczymy tylko czynami tym, kim jesteśmy, a nie strojem. Ukryci między ludźmi, bez zewnętrznych oznak, mamy być świadkami Chrystusa i tylko po naszych czynach mamy być rozpoznawani. Dla mnie to, że małżonkowie noszą swoje obrączki - i widać je - są symbolem ich wierności. To dla mnie równie ważny zewnętrzny znak. Czy zdejmowanie obrączki czy koloratki, gdy krępuje, można porównać do zdrady, niewierności? Ksiądz nie powinienem chodzić w miejsca, gdzie wstydzi się nosić koloratkę. Sutanna czasem prowokuje. W mediach jednak ksiądz powinien być rozpoznawalny, że jest księdzem - podkreśla ks. Sikorski. Rozmawiał Jarosław Wróblewski
"Skrzydlata Rosja" Myślę, że gdybym to opowiedział, to nikt by mi nie uwierzył, zatem zacytuję na początek fragment tekstu, który został opublikowany w tegorocznym, sierpniowym n-rze „Skrzydlatej Polski” (s. 26):
„kluczową różnicą pomiędzy polskim a rosyjskim raportem jest kwestia nacisków – kluczowa w przypadku określania przyczyn przez MAK (…) (tu pojawia się cytat z pseudo raportu Millera – przyp. F.Y.M.) Polski raport nie zauważa związku między sytuacją w Siłach Powietrznych, do której doprowadził gen. A. Błasik – bałaganu, niekompetencji, nieprzestrzegania procedur itd., opisanych w innej części dokumentu, a zachowaniem dowódcy na pokładzie samolotu. Raport nie odnosi się do sprawy alkoholu wykrytego we krwi gen. Błasika, który musiał mieć wpływ na jego zachowanie. Nie wspomina też w tym miejscu analizy o tym, że dowódca SP przebywając w kabinie załogi miał włączony telefon komórkowy, co było, co najmniej nieodpowiedzialnością, bo mogło mieć wpływ na działanie urządzeń pokładowych (znane są przypadki katastrof, także Tu-154, spowodowanych wpływem telefonów komórkowych włączonych przez pasażerów – stąd zakaz obowiązujący w tym zakresie). Dziwnie interpretowany jest też aktywny udział gen. Błasika w rozmowach w kabinie załogi, co jest całkowicie zakazane i niebezpieczne. Według nieoficjalnych informacji wiadomo, że profil psychologiczny gen. Andrzeja Błasika był zmieniany w czasie prac komisji. Miał się zmieniać nawet jego autor. Wersja uwzględniona w raporcie jest niespójna i mało wiarygodna dla osób mających nawet niewielkie doświadczenie życiowe.” Autorami tej „diagnozy” są T. Hypki i G. Sobczak, którzy, jak możemy sądzić z ich przenikliwej lotniczej wiedzy, duchem musieli być w kokpicie tupolewa 10-go Kwietnia. Okazuje się, zatem, że nagromadzenie oszczerstw pod adresem szczególnie śp. gen. Błasika w ruskim raporcie komisji Burdenki 2 to za mało dla „ekspertów” z polskiego (?) miesięcznika zajmującego się lotnictwem – trzeba jeszcze poskakać na grobie zamordowanego Dowódcy Sił Powietrznych. Pytanie tylko, czy takie skakanie może zapewnić Hypkiemu i Sobczakowi satysfakcję, czy jednak lepiej by nie było, gdyby „komisja Millera” postarała się o jakiś nowy raport, taki, przy którym pozytywną parafkę właśnie Hypki z Sobczakiem mogliby postawić. Choćby cyrylicą. A propos nowych dokumentów „komisji Millera”. Oto właśnie ukazał się długo oczekiwany protokół wojskowy i od razu otwierają się nam oczy na przeróżne dziwy, jakie w tymże protokole są. Wprawdzie zapewniano nas, iż nic nowego ponad to, co już wiemy z pseudo raportu Millera, nas nie czeka, ale chyba zapewnienia te płynęły z niezwykłej skromności specjalistów pracujących nad owym protokołem. Jedna z kwestii rzucających się w oczy, to ta, o której w komentarzu pod moją poprzednią notką napisał Libra:
„Skoro wszystkie materiały dotyczące katastrofy w tym zapis korespondencji radiowej i zobrazowania radarowego, został w dniu 10 kwietnia 2010 przekazany prokuratorom Prokuratury Wojskowej z Warszawy to, jakim cudem, zapis korespondencji radiowej pomiędzy załogą Tu154 a kontrolą ruchu lotniczego w części dotyczącej wylotu z Okęcia, został zamieszczony w raporcie Millera? Na jakiej podstawie Prokuratura Wojskowa udostępniła te materiały komisji Millera, skoro podlegają one dochodzeniu prokuratorskiemu i są objęte tajemnicą śledztwa. Czyżby uznano je za mało istotne dla sprawy i pozwolono na ich publikację? Dlaczego do tej pory wmawiano nam brak danych z wylotu Tu154. ”
http://freeyourmind.salon24.pl/338767,medytacje-smolenskie-3#comment_4939775
Czy ktoś jeszcze pamięta, jakie problemy miała komisja Millera z ustaleniem godziny odlotu „prezydenckiego tupolewa” z Okęcia? Ileż to tygodni i miesięcy upływało, a prostej odpowiedzi na pytanie, kiedy doszło do startu, nie mogliśmy uzyskać. Tu zaś okazuje się, jak czytamy w protokole, że wszystko jest na patelni, z korespondencją radiową z wieżą na Okęciu (s. 16 protokołu) oraz kontrolą obszaru (s. 17) włącznie, a także kod transpondera tupolewa (przy starcie z warszawskiego lotniska) nareszcie uzyskaliśmy – jest to 4540. Lepiej późno niż wcale. Wygląda, zatem na to, iż to wyłącznie sprawa odpowiedniego poszperania w jakichś zakamarkach oraz, co zrozumiałe, sprytu szukających, i brakujące dokumenty, dowody i dane się cudownie odnajdują. Oby tak dalej. Oby tak dalej, powiadam, bo akurat pozostał do wyjaśnienia problem salonki 3, o której znowu protokół informuje (s. 13), przypominając, że to cudowne przebudowanie salonki decyzją „szefa sekcji techniki lotniczej” dokonało się na wniosek „Kancelarii Prezesa RM” (to ciekawe), „w którym wskazano 95 pasażerów, czyli o 5 więcej niż samolot mógł pomieścić”. Autorzy protokołu dodają zarazem, że „(n)a miejscu katastrofy nie znaleziono arkusza wyważenia ani innych dokumentów wskazujących na sposób przeprowadzenia analizy masy i wyważenia samolotu.” No, więc... czy aby na pewno cała przebudowa zaszła? Jak tu sobie specjaliści poradzili? Głowy to nie od parady, więc po prostu: „Komisja odtworzyła go, bazując na informacjach o załadunku, i obliczyła, że samolot w chwili startu ważył 84 883 kg, a w chwili wypadku 77 883 kg (podczas prób silników, kołowania oraz lotu zużyto łącznie około 8000 kg19 paliwa)”. Arkusz, więc odtworzony i gra gitara. Oby, więc tak dalej, bo jest jeszcze problem lotniska zapasowego, na które miał lecieć „samolot z Prezydentem”, o czym znowu informuje nas tenże protokół (s. 18): „Podczas wysłuchania w Smoleńsku ZDBL oświadczył, że wyszedł z BSKL i przekazał osobom przebywającym w pobliżu samolotu Jak-40 informację, że samolot z Prezydentem RP nie wyląduje na lotnisku SMOLEŃSK PÓŁNOCNY z powodu złych WA”. Już lepiej się tego po polsku nie dało napisać. O ile, bowiem w takich codziennych praktykach stosuje się skróty w celu ułatwienia przekazania jakiejś wiadomości czy ułatwienia posługiwania się jakimiś danymi, o tyle w w/w protokole podobnie zresztą jak w ruskim raporcie komisji Burdenki 2, skróty są przede wszystkim po to, by potencjalny czytelnik utracił orientację w gąszczu danych i by zniechęcić go do ich analizy. Oczywiście, od analizy ruskich danych są nieomylni super eksperci a la Hypki czy Sobczak cytowani wcześniej i ich supervisors z Moskwy, nam zaś, ciemnym ludom, pozostaje zdać się na nasze ciemne, omylne myślenie. Wróćmy do tego cytatu dotyczącego jednego z ruskich szympansów, co wylazł z wieży i pofatygował się do „osób przebywających w pobliżu samolotu Jak-40”, by im oświadczyć, że „samolot z Prezydentem” NIE wyląduje na Siewiernym. Protokół nie podaje ani godziny tego wyjścia szympansa z klatki, ani składu osób, które tę wieść otrzymały. Jak zaś twierdził w swych zeznaniach polski inspektor Clouseau vel G. Kwaśniewski vel mistrz formuły jeden w wozie ambasadora J. Bahra – tenże ambasador już „w drodze na lotnisko” kontaktował się z innymi urzędnikami ws. Zabezpieczenia lotnisk zapasowych na Białorusi i w Moskwie
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/witebsk-i-inne-lotniska-zapasowe.html
„W drodze na lotnisko pan ambasador dzwonił z samochodu do Mińska, do ambasadora na Białorusi i do swojego zastępcy w Moskwie, prosząc o przygotowanie zapasowych lotnisk. Z tego, co wiem, w tym samym czasie, kiedy jechaliśmy na lotnisko, w Smoleńsku zastępca ambasadora w Moskwie już jechał na Wnukowo pod Moskwą”. Można by, więc sądzić, iż ów szympans, o którym wspomina protokół, kontaktował się z innymi osobami aniżeli z ambasadorem Bahrem, skąd jednak ten ostatni wiedział, że należy zabezpieczać zapasowe lotniska? Też przecież musiał mu ktoś taką myśl podsunąć. Czy szympans wychodził przed godz. 7.44 pol. czasu, skoro parę akapitów dalej na tej stronie jest mowa o dolatywaniu tupolewa do punktu RUDKA? I dalej: „W tym samym czasie, 17 min i 33 s przed nawiązaniem łączności z załogą samolotuTu-154M, KL lotniska SMOLEŃSK PÓŁNOCNY otrzymał od kierownika stacji meteorologicznej informację, że przy panujących WA powinno być wydane ostrzeżenie SZTORM.” Jeśli więc przed nawiązaniem łączności z polską załogą jeden z szympansów przekazywał zgromadzonym na lotnisku wiadomość, że „samolot z Prezydentem” nie wyląduje, to skąd ją miał i gdzie jest potwierdzenie kierowania polskiej delegacji na zapasowe lotnisko przez moskiewską centralę? Tymi kwestiami się już protokół raczej nie zajmuje. FYM
Ocenzurowany spot Chcesz żyć w demokracji? Patrz na ręce władzy! 9 września szukaj w kioskach "Gazety Polskiej Codziennie". Spoty „Gazety Polskiej Codziennie” powinny ukazać się po raz pierwszy w środę 7 września przed „Wydarzeniami” Polsatu o godz. 18: 50, a także przed „Wiadomościami” TVP o 19:30. Jeśli ich Państwo nie zobaczą, będzie to oznaczać, że knebel władzy okazał się skuteczny. W tej chwili nie mamy pewności, jaki będzie rozwój wydarzeń. Polsat przyjął je do emisji. TVP odmówiła emisji jednego z nich, zaś na drugi zgodziła się warunkowo. TVN stwierdził, że nie ma wolnego czasu antenowego. W południe nasze spoty pojawią się też na portalu Niezależna.pl. Gazeta pojawi się w kioskach w piątek. Będzie kosztować 1,80 zł. Tygodnik „Gazeta Polska” ukazywać się będzie tak jak dotychczas. Zdjęcie spotów przez TVP oznacza rozbicie kampanii nowego dziennika i narażenie go na wielomilionowe straty. Wydawca gazety, spółka Forum S.A., zapowiedział skierowanie sprawy do sądu. „Zamierzamy użyć wszelkich środków prawnych, włącznie z powiadomieniem prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez osoby pełniące funkcje publiczne, dopuszczające się drastycznego i bezprawnego ograniczania wolności słowa. Zamierzamy zwrócić się do polskich i międzynarodowych organizacji broniących praw człowieka” – czytamy w jego oświadczeniu.
Urządzenie, które może cię obezwładnić i zabić Czym uzasadniła cenzurę TVP? Według jej oświadczenia „emisja zakwestionowanego spotu niosłaby ryzyko zarzutów propagowania treści o charakterze agitacji wyborczej, a – zgodnie z przepisami Kodeksu wyborczego i regulacjami wewnętrznymi TVP – emisja spotów o tym charakterze powinna odbywać się wyłącznie w płatnych blokach wyborczych, jedynie na zlecenie zarejestrowanych komitetów wyborczych”. TVP warunkowo przyjęła do emisji drugi spot. Stwierdziła jednocześnie, niezbyt jasno, iż „w przypadku zgłoszenia zastrzeżeń ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji lub innych właściwych organów TVP zastrzegła sobie prawo do wstrzymania emisji”. Szefem KRRiT jest Jan Dworak, wywodzący się z PO. – Dlaczego pan mnie o to pyta? – oto jedyna odpowiedź, jaką uzyskaliśmy od niego na pytanie o ocenzurowany spot. Co przestraszyło TVP tak bardzo, że posunęła się do cenzury? Przekazaliśmy jej dwa spoty reklamowe autorstwa Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego. Łączą je wspólne hasła: „Stop cenzurze mediów” oraz „Chcesz żyć w demokracji? Patrz na ręce władzy”. Spot dopuszczony warunkowo dotyczy instalowania na polskich ulicach urządzeń umożliwiających użycie przeciwko uczestnikom manifestacji niezwykle niebezpiecznej broni akustycznej, mogącej spowodować pękanie bębenków usznych, powstawanie tętniaków, a nawet śmierć. „Czy na ulicy twojego miasta widziałeś coś takiego? To urządzenie może cię obezwładnić i zabić. Może być używane do rozpędzania zamieszek ulicznych. Dlaczego o tym nie wiesz?” – pytamy. W spocie zakazanym pojawiają się nazwiska znanych publicznie osób, które popełniły ostatnio samobójstwo lub zginęły w niewyjaśnionych okolicznościach – Andrzeja Leppera, Grzegorza Michniewicza, Wojciecha Franiewskiego, Roberta Pazika, Eugeniusza Wróbla, Wiesława Podgórskiego, Sławomira Kościuka i Barbary P. „Ani jednego śledztwa dziennikarskiego” – komentują te nazwiska młodzi ludzie. Przypominamy w nim także o tym, że były członek PO zamordował pracownika PiS. „Przyjrzyj się bliżej rządom miłości Donalda Tuska” – zachęcamy. W spocie nie pojawia się propaganda wyborcza, o wyborach nie ma w ogóle w nim mowy. Odnosząc się do zarzutów TVP, Tomasz Sakiewicz zaznaczył, że jedynymi nazwiskami, jakie pojawiają się w odrzuconym spocie, są nazwiska osób nieżyjących. – Zdumiewa, więc stwierdzenie, że moglibyśmy na ich rzecz prowadzić wyborczą agitację. Nie zaszkodzimy im ani nie pomożemy w żadnych wyborach, chyba, że przed Sądem Ostatecznym – stwierdził. – Moim zdaniem to skrajny przykład cenzury i jawne zaprzeczenie wolności gospodarczej. Cenzura już dotarła do reklamy. Nawet za pieniądze nie można przekazać wolnościowych treści – stwierdziła Ewa Stankiewicz, autorka spotu. – TVP tym posunięciem zachowała się jak najgorszy cenzor. Naruszyła konstytucyjne prawo do wolności przekonań i wypowiedzi, ale i do równości podmiotów gospodarczych. Prezes TVP Juliusz Braun dopuścił się złamania konstytucji.
Wildstein: Szok, wściekła obrona przed wolnym słowem Bronisław Wildstein, były prezes TVP, nie przypomina sobie, by za jego czasów odmówiono komukolwiek reklamy. – To coś naprawdę szokującego, pokazującego, w jakim świecie żyjemy. Ta wściekła obrona, by nowej gazety nie pokazać i nie zareklamować, bardzo wiele mówi o naszej rzeczywistości – stwierdził. Jego zdaniem ocenzurowanie reklam to także jaskrawe naruszenie reguł gry. – Media zamiast zajmować się tym, czym powinny, zajmują się niedopuszczaniem innych niż własne poglądów i treści – mówi Wildstein. Byłego prezesa dziwi też, że publiczna telewizja tak lekko rezygnuje z pieniędzy z reklam. – Przecież telewizja ma obecnie duże problemy finansowe. Podobnie sprawę komentuje Krzysztof Czabański, były prezes Polskiego Radia: – W mediach publicznych nikt już nie udaje, że chodzi o wolność słowa. Oni chcą założyć kneble na połowę narodu. To pokazuje, jak potrzebna jest naprawa państwa i mediów.
Bubula: Bariera dla wolności słowa i groźny precedens Protest na ręce prezesa TVP Juliusza Brauna złożyła Barbara Bubula, członek Rady Programowej TVP. Napisała ona: „Ze zdziwieniem, smutkiem i oburzeniem dowiedziałam się, że TVP odmówiła emisji opłaconych już przez wydawcę spotów reklamujących ukazanie się nowego ogólnopolskiego dziennika »Gazeta Polska Codziennie«. Trudno wyobrazić sobie sukces tak ambitnego przedsięwzięcia bez odpowiedniej kampanii reklamowej w telewizji, zwłaszcza w telewizji publicznej. Działania władz TVP tworzą barierę dla wolności słowa, gdyż odmawiają prawa głosu poglądom popieranym przez miliony Polaków i utrudniają właściwe samoorganizowanie się społeczeństwa zgodnie z wyznawanymi wartościami”. Zdaniem Bubuli TVP w swoich programach nie zachowuje sprawiedliwej równowagi, gdy chodzi o prezentowanie stanowisk poszczególnych partii, jednak w tym wypadku „stworzono jeszcze groźniejszy precedens, gdyż nawet za wykupiony czas antenowy z prywatnych pieniędzy środowisk niezależnych mediów nie pozwala się na antenie TVP propagować treści przez nieprezentowanych”. Bubula postanowiła przekazać swoje oświadczenie prezesowi TVP osobiście, przy okazji briefingu zorganizowanego przed siedzibą telewizji we wtorek.
Fundacja Helsińska: Nie wolno dyskryminować reklamodawców Zajęcie się sprawą odmowy emisji reklam zapowiedziała Helsińska Fundacja Praw Człowieka. – Zwrócimy się do władz podmiotów, które odmówiły emisji reklamy, o wyjaśnienie przyczyn ich decyzji – poinformował nas dr Ireneusz Kamiński z Fundacji. Jak wyjaśnił, „prasa oraz inne środki publicznego przekazu, które decydują się na udostępnienie miejsca dla przekazu handlowego, zwłaszcza reklamy, zobowiązane są do traktowania wszystkich reklamodawców bez dyskryminacji”. Mogą odmówić przyjęcia reklamy, gdy naruszałoby to obowiązujące prawo bądź zasady współżycia społecznego. „Decyzja o odmowie opublikowania reklamy nie może poprzestawać na ogólnym powołaniu się na sprzeczność z prawem bądź zasadami współżycia społecznego, lecz musi wskazywać, który przepis bądź zasada zostały naruszone i w jaki sposób” – stwierdził dr Kamiński. Dodał, że zgodnie z orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, na państwie spoczywa „pozytywny obowiązek zapewnienia, by istniał równy dostęp reklamodawców do przestrzeni reklamowej oferowanej przez prasę oraz inne media”.
Centrum Monitoringu Wolności Prasy: Ostatnia instytucja, której wolno odmówić – Telewizja publiczna jest ostatnią instytucją medialną, która mogłaby odmówić emisji reklamy innego medium – komentuje cenzurę w TVP Wiktor Świetlik, prezes Centrum Monitoringu Wolności Prasy. – Jeżeli tak postępuje wobec jednego tytułu prasowego, to powinna tak samo się zachowywać wobec innych. Od biedy można sobie wyobrazić, że jakaś stacja prywatna odmówi emisji spotów reklamujących gazety, ale nie TVP. Telewizja publiczna nie powinna w tym wypadku oceniać pod względem politycznym reklam. Przypomnijmy, że prezes TVP Juliusz Braun jest związany z rządzącą PO, w przeszłości zaś był posłem Unii Wolności. – Ta sytuacja jest niebywała – tak odmowę emisji spotów skomentował senator Zbigniew Romaszewski z senackiej Komisji Praw Człowieka. – Nie widziałem samych spotów, jednak z opisu wynika, iż nie ma w nich elementów spotu wyborczego. Jest to bez wątpienia akcja mająca na celu dyskryminację wydawcy niereprezentującego treści zgodnych z wolą władz. Wszystko wskazuje na to, że dziś media trzeba sobie kupić, by wydawać to, co się chce. Nie o taką wolność słowa walczyłem.
Magdalena Michalska, Wojciech Mucha, Samuel Pereira, Piotr Lisiewicz
Wniosek Goczyńskiego o przerwę w błędnie zasądzonej karze. Wspomóżmy! Wczoraj dotarł do mnie wniosek Bogdana Goczyńskiego o przerwę w błędnie zasądzonej karze więzienia. Goczyński prosił o jego publikację. Wspomóżmy wniosek, wysyłając pisma do Sądu Okręgowego dla Warszawy-Pragi, Ministerstwa Sprawiedliwości i RPO. Jak kilkakrotnie już podawałam, 27 lipca br. został zatrzymany przed swoim domem pod Warszawą jeden z najodważniejszych i najkompetentniejszych dziennikarzy obywatelskich zajmujących się patologiami w wymiarze sprawiedliwości – Bogdan Goczyński. Sprawą interesują się setki blogerów. Specjalnym monitoringiem objął ją portal „Nowy Ekran” oraz inne portale, czego wyrazem są liczne publikacje i filmy poświęcone Goczyńskiemu:
Bloger i dziennikarz Bogdan Goczyński aresztowany
Wspierajmy uwięzionego Goczyńskiego
Popieramy skargę konstytucyjną B. Goczyńskiego - obywatele do sądów!
Filmy z więzienia:
Czy widzieliście już te filmy o bezprawiu?
Bogdan Goczyński - rozmowa w więzieniu
Filmy Carcinki i Klaudiusza o Goczyńskim
Prowadzone są także akcje informacyjne na ulicach Warszawy, w efekcie, których rozdano tysiące ulotek o gehennie Bogdana Goczyńskiego:
Wczoraj w Warszawie w sprawie Goczyńskiego
Bogdan Goczyński jest powszechnie postrzegany, jako więzień sumienia:
W obronie więźnia sumienia
O Bogdanie Goczyńskim - więźniu sumienia - wywiad z Andrzejem Słonawskim
O neopeerelowskim państwie bezprawia
Apel o wybory 2011 bez więźniów politycznych
Goczyński został zatrzymany i przewieziony do więzienia na Służewcu bez podania przyczyn. Dopiero po 4 dniach, dzięki interwencji redakcji i blogerów „Nowego Ekranu”, udało się ustalić, że został uwięziony na 6-miesięcy za rzekome pobicie teściowej. Rzekome, bo fałszywość oskarżeń wykazał przed Sądem w Tarnowskich Górach (sygn. akt II K 856/07), m.in. poddając się badaniom wariograficznym, potwierdzającym jego prawdomówność, czego Sąd nie zechciał uwzględnić.
Wniosek Bogdana Goczyńskiego o przerwę w karze Uwięzienie Bogdana Goczyńskiego trwa już miesiąc. Przebywa on aktualnie w Warszawie w Zakładzie Karnym OZ Warszawa Bemowo na ul. Kocjana 3. Goczyński jest poważnie chory, a stan jego zdrowia w więzieniu dramatycznie się pogorszył. Zaostrzyła się nadczynność tarczycy i schorzenia kręgosłupa, a także wyczerpanie psychiczne trwającą wiele lat trudną sytuacją rodzinną i procesami sądowymi, inicjowanymi przez byłą żonę. W ubiegłym tygodniu Goczyński złożył do Sądu Okręgowego Warszawa-Praga wniosek o przerwę w odbywaniu kary. Poniżej publikuję ten wniosek:
Wniosek został też przekazany fundacji prawniczej, która zgłosiła się do Goczyńskiego z propozycją reprezentowania jego interesów. Na razie nie wiadomo, jakie kroki podjęła fundacja. Na czym polega błędne działanie wymiaru sprawiedliwości wobec Bogdana Goczyńskiego? Bogdan Goczyński jest blogerem, który po własnych negatywnych doświadczeniach z wymiarem sprawiedliwości, został dziennikarzem obywatelskim, badającym przypadki błędnego funkcjonowania sądownictwa rodzinnego i karnego. Jest on m.in. autorem skargi konstytucyjnej, w której domagał się przywrócenia ławników do sądów, gdyż - w jego ocenie - sędziowie zawodowi orzekają nierzadko nierzetelnie. Bogdan Goczyński, inżynier z zawodu, przez prawie 20 lat mieszkał w Australii, dorobił się i w latach 90-tych powrócił do Polski, wtedy też poznał swą żonę, a na świat przyszły 2 córeczki-bliźniaczki. Zakochany w rodzinie, starając się zapewnić jej jak najwyższy standard życia, nadal wyjeżdżał do pracy zagranicę. Podczas jednego z takich wyjazdów (w 2005 r.) dowiedział się, że żona związała się z azjatycką sektą i że dzieci wraz z matką opuściły dom. Zrezygnował wówczas z pracy, wrócił do Polski i próbował wyjaśnić sytuację. Od tego czasu rozpoczęła się jego gehenna. Żona, mediator sądowa, pracująca dla sądów rodzinnych, postanowiła wnieść o rozwód i alimenty. Doszło do rozwodu, a Sąd zasądził świadczenia na 7-letnie dzieci w absurdalnej wysokości 7 tys. złotych, mimo że Goczyński już wówczas nie pracował. Postanowienie wydała znana z innych nierzetelnych orzeczeń sędzia Dorota Kącka z Sądu Okręgowego w Warszawie. Goczyński przedstawił dowody, iż sędzia fałszowała protokoły i wydała arbitralne postanowienie o alimentach bez weryfikacji sytuacji materialnej ojca, nie przeprowadziła rozprawy w kwestii opieki nad dziećmi, utrudniała też składanie zażalenia, nie przesyłając go do sądu apelacyjnego, co zostało sprostowane dopiero po 8 miesiącach, po interwencji Ministerstwa Sprawiedliwości. Mimo prawomocnych orzeczeń sądowych, ustalających kontakty z córkami, Bogdan Goczyński nigdy ich już nie zobaczył - warszawskie i śląskie sądy nie reagowały na informacje o łamaniu prawa przez byłą żonę, mimo że o nadużyciach były wielokrotnie informowane wszystkie stosowne instytucje w Polsce. Była żona Goczyńskiego uzyskuje też stałe wsparcie sądów w systematycznym przejmowaniu jego majątku, gdyż zawiadomienia sądowe były „przez pomyłkę” wysyłane na błędne adresy. W międzyczasie Goczyński był szykanowany przy pomocy bezzasadnych zleceń poddawania go badaniom psychiatrycznym, które przeprowadzone przez niezależnych lekarzy wykazały niezbicie jego pełną poczytalność. Był też dwukrotnie fałszywie oskarżony o przemoc domową. W obu postępowaniach został skazany, mimo przedstawienia dowodów niewinności, w tym okazania wyników badania wariograficznego potwierdzającego jego prawdomówność. Badanie wariografem zostało wykonane przez najlepszego polskiego specjalistę w tym zakresie Dariusza Jeżewskiego, pracującego m.in. dla struktur kierowniczych Policji, ABW, etc. Warto wspomnieć, że w obu procesach świadkowie oskarżenia odmówili poddania się badaniu wariografem.
Pierwszy z wyroków (wydany przez Sąd w Tarnowskich Górach sygn. II K 856/07) określał karę na 6 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu. Goczyński nie wie, na jakiej podstawie wyrok został odwieszony i dlaczego zarządzono wykonanie kary.
Drugi wyrok (uprawomocniony po dwukrotnym postępowaniu apelacyjnym) wydany 28 września 2009 roku przez Sąd Rejonowy w Pruszkowie sygn. akt V K 151/09, dotyczył rzekomego zdarzenia z dnia 25 lipca 2005 r., podczas którego Bogdan Goczyński miał pobić swoją żonę. Goczyński miał spowodować obrażenia ciała swojej żony w postaci otarć w pobliżu kręgosłupa piersiowego, otarć naskórka na ramieniu prawym, otarcia i zasinienia w okolicy biodra, zasinienia pośladka lewego – pomimo tego, że żona w dniu domniemanego pobicia trafiła do szpitala (pogryzł ją pies), a karta informacyjna ze szpitala nie zawierała opisu żadnych innych obrażeń poza śladami ataku psa. Mimo to Sąd przyjął, że żona Goczyńskiego została pobita, gdyż uznano, że wiarygodna jest obdukcja medyczna, sporządzona 5 miesięcy po rzekomym zdarzeniu pobicia, całkowicie rozbieżna z kartą informacyjną ze szpitala. Nadto pominięto dowód z badania wariograficznego, któremu poddał się Goczyński i który potwierdzał jego prawdomówność, gdy jednocześnie świadkowie oskarżenia odmówili poddania się badaniu wariografem, a ponadto oddalono wniosek o przeprowadzenie dowodu z eksperymentu procesowego. Za rzekome pobicie żony Goczyński został skazany przez Sąd w Pruszkowie na grzywnę 1000 zł. W związku z wyrokiem Sądu Rejonowego w Pruszkowie Bogdan Goczyński wniósł skargę konstytucyjną (sygn. akt TS 180/10), w której domagał się stwierdzenia, iż skład sądu, który wydał wyrok, był nienależycie obsadzony, gdyż Sąd orzekał w składzie jednoosobowym bez udziału ławników, czyli niezgodnie z Konstytucją, która w Art. 182 statuuje udział obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości. Trybunał Konstytucyjny po wstępnym rozpoznaniu skargi na posiedzeniu niejawnym postanowił o nienadaniu jej dalszego biegu. Sędzia Wojciech Hermeliński uznał, iż w Art. 182 Konstytucji RP nie ma nakazu powszechnego wprowadzenia uczestnictwa obywateli do sprawowania wymiaru sprawiedliwości, czy nawet sugestii konstytucyjnej, że należy preferować orzekanie z udziałem tego czynnika. Zdaniem Sędziego Konstytucja dopuszcza taki udział, ale do niego w żaden sposób nie zobowiązuje. Na Postanowienie Trybunału Konstytucyjnego złożono zażalenie.
Więcej o skardze konstytucyjnej Bogdana Goczyńskiego tutaj. Negatywne doświadczenia Bogdana Goczyńskiego z funkcjonowaniem wymiaru sprawiedliwości, spowodowały, że zaczął on interesować się szerzej jego ustrojem i zasadami funkcjonowania. Goczyński stał się jednym z najlepszych obywatelskich dziennikarzy, zajmujących się tą problematyką. Publikował na wielu portalach oraz prowadził własny blog. Był zwolennikiem wprowadzenia ławy przysięgłych do polskiego sądownictwa. Uczestniczył w licznych konferencjach, obserwował prace sejmowe, zabierał głos jako uczestnik podczas publicznych wysłuchań w Sejmie m.in. 11 stycznia 2011 r. (wysłuchanie publiczne 11 stycznia 2011r. w sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka w sprawie rządowego projektu zmiany ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych - druk nr 3655).
Wątpliwości dotyczące losów Bogdana Goczyńskiego i prośba o poparcie Wielki niepokój budzi fakt, że Goczyńskiemu z nieznanych powodów odwieszono wyrok Sądu w Tarnowskich Górach sygn. akt II K 856/07, zasądzający 6 miesięcy więzienia w zawieszeniu, i że postępowanie karne wykonawcze - wbrew prawu - odbyło się bez jego wiedzy i udziału. Być może podstawą do odwieszenia wyroku był wyrok karny, wydany przez Sąd w Pruszkowie sygn. akt V K 151/09 (ten, który był podstawą skargi konstytucyjnej TS 180/10). W tej sprawie Goczyńskiemu zasądzono – jak wcześniej podawałam - grzywnę 1.000 zł. Gdyby tak było, to odwieszenie wyroku 6 miesięcy pozbawienia wolności było nieobligatoryjne (Art. 75 § 1 i 2 Kodeksu karnego), zależało od uznania sądu i wyraźnie tutaj widać złą wolę sędziego. Sąd wydał Postanowienie nie wysłuchując skazanego, do czego był zobligowany na mocy Art. 178 § 2 kkw, stanowiącego, iż: „Przed wydaniem postanowienia w przedmiocie zarządzenia wykonania zawieszonej kary, sąd powinien wysłuchać skazanego lub jego obrońcę, chyba, że zachodzą okoliczności zarządzenia wykonania kary określone w art. 75 § 1 Kodeksu karnego”. Wydaje się, że zarządzenie wykonania zawieszonej kary pozbawienia wolności może być odwetem na Bogdanie Goczyńskim za jego publiczną krytykę wymiaru sprawiedliwości, pracę blogerską i dziennikarza śledczego. Opinia publiczna jest przekonana o prześladowaniu politycznym Goczyńskiego. Z tego powodu zwracam się z gorącą prośbą do internautów o wysyłanie petycji do Sądu Okręgowego Warszawa Praga z poparciem wniosku chorego Bogdana Goczyńskiego o przerwę w karze oraz do Ministerstwa Sprawiedliwości i RPO z żądaniem podjęcia czynności wyjaśniających, czy nie nastąpiło rażące naruszenie prawa przez sędziów odpowiedzialnych za uwięzienie Bogdana Goczyńskiego oraz naruszenie jego praw obywatelskich. W petycjach wystarczy się powołać na okoliczności wskazane w niniejszym artykule. Rebeliantka
Czego minister Rostowski się boi? "Ze strachu przed ujawnieniem prawdy chowa się za plecami PR-owskich sztuczek premiera" Tydzień temu liderzy ruchu Obywatele do Senatu wystosowali do premiera Tuska list z propozycją debat. W tym między innymi debaty mojej i Stanisława Gomułki z ministrem Jackiem Rostowskim. I …. cisza. Zamiast odpowiedzi na ten list, mamy festiwal udawanych debat (premiera z wicepremierem swojego rządu), mamy telewizyjny kicz, gdy premier przychodzi gdzieś i dziwi się że nikt inny nie przyszedł. Na wspomniany list nie odpowiedział też Jacek Rostowski. Uważam, że ze strachu przed ujawnieniem prawdy o stanie finansów publicznych chowa się za plecami PR-owskich sztuczek premiera. Polacy zasługują na poważną debatę o stanie finansów publicznych, powinni dowiedzieć się prawdy, czy Tusk zadłuża Polskę szybciej od Gierka, czy jest tak świetnie jak mówi minister Rostowski.A skoro jest tak świetnie, jak nas przez kilka lat przekonywał Rostowski, to, dlaczego od kilku dni minister przebąkuje coś o nadchodzącym kryzysie. Dziennik Krzysztofa Rybińskiego
Prof. Zyta Gilowska straci stanowisko w RPP? "Prezydent może nie mieć wyjścia" - twierdzi minister Sławomir Nowak Jeśli Zyta Gilowska weźmie udział w debacie, w której będzie reprezentować PiS to Bronisław Komorowski będzie musiał wziąć pod uwagę odwołanie jej ze stanowiska członka Rady Polityki Pieniężnej. Jeżeli są tego rodzaju sygnały prawne, że to może być złamanie stosownego artykułu o Narodowym Banku Polskim, to prezydent może nie mieć wyjścia - przyznaje w rozmowie z RMF FM prezydencki minister Sławomir Nowak. Nowak podkreśla, że "jeżeli poważny przedstawiciel państwa polskiego, jakim powinien być człowiek w Radzie Polityki Pieniężnej, zaczyna zajmować się bieżącą polityką", to mamy do czynienia z "przekroczeniem granic" - tłumaczy Nowak. Dodaje jednak, że nie wie, jaką decyzję prezydent ostatecznie podejmie, jeśli do debaty wyborczej z udziałem Zyty Gilowskiej dojdzie. Nowak dodaje, że plan PiS-u może polegać na "uczynieniu z Zyty Gilowskiej jakiegoś męczennika PiS-owskiej sprawy". Apeluje też do Gilowskiej, aby "nie narażała na szwank autorytetu państwa polskiego". jm/ RMF FM
Anna Cugier-Kotka przeprosiła Jacka Kurskiego za "bezprawne naruszenie jego dobrego imienia" Ugodą zakończył się proces, jaki europoseł Jacek Kurski wytoczył znanej ze spotów PO i PiS aktorce Annie Cugier-Kotce po publikacji wywiadu, w którym mówiła, że "wyreżyserował" on jej wypowiedzi medialne na temat jej pobicia w czerwcu 2009 r. Cugier-Kotka udzieliła wywiadu specjaliście od politycznego wizerunku Piotrowi Tymochowiczowi. Ukazał się on na jego stronie internetowej w maju 2010 r. Aktorka mówiła w nim, że to Kurski polecił jej upublicznić fakt jej pobicia, z wyraźną sugestią, że została pobita przez "bojówki Platformy". Według relacji Cugier-Kotki z 2009 r., na jednej z warszawskich ulic miało zaczepić ją trzech mężczyzn, którzy zaczęli ją wyzywać, a potem szarpać i kopać. Napastnicy mieli zwrócić się do kobiety:
"Możesz mnie w d... pocałować sprzedajna dz... PiS-u". Aktorka twierdziła także, że już wcześniej dostawała pogróżki.
Kurski od początku zaprzeczał słowom aktorki. Oceniał wówczas, że wywiad jest "prowokacją, która ma zburzyć nastrój po tragedii smoleńskiej" i pozwał Cugier-Kotkę za naruszenie dóbr osobistych. W poniedziałek przed sądem okręgowym w Warszawie strony zawarły ugodę. Aktorka do protokołu złożyła oświadczenie, w którym przeprosiła Kurskiego za "bezprawne naruszenie jego dobrego imienia". Zaznaczyła jednak, że nie czuje się winna, a robi to, dlatego, że "emocjonalnie" ta sytuacja zbyt dużo ją kosztuje. W oświadczeniu Cugier-Kotka uznała ponadto, że w wywiadzie podała nieprawdziwą informację, że Kurski "wyreżyserował jej wypowiedzi medialne na temat pobicia jej w związku z udziałem w kampanii medialnej" Prawa i Sprawiedliwości. "Anna Kotka oświadcza, że w szczególności nieprawdą jest, że pan Jacek Kurski polecił jej upublicznić fakt pobicia jej i jednocześnie wskazywać, iż tego aktu przemocy dokonali zwolennicy partii politycznej Platforma Obywatelska, względnie +bojówki PO+" - brzmi treść oświadczenia aktorki. Strony w poniedziałek wzajemnie zrzekły się też wszelkich dotychczasowych roszczeń wynikających z ochrony dóbr osobistych. Kurski w sądzie był nieobecny. Jak poinformował jego pełnomocnik, tego dnia polityk został wezwany przez sąd w Gdańsku. (PAP) zespół wPolityce.pl
Mossor - kontrowersyjny generał Stefan Mossor urodził się 23 października 1896 roku w Krakowie. Jego ojciec Kazimierz był lekarzem powiatowym, który często zmieniał miejsce pracy. W 1914 roku ukończył gimnazjum w Jarosławcu, jednocześnie od 1912 był członkiem Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. W przededniu wybuchu wojny dostał się na studia wyższe w Akademii Leśnej w Wiedniu. Zamiast na studia trafił jednak do 2 pp Legionów Polskich, a w 1915 roku do 2 szwadronu 2 pułku ułanów, uczestnicząc w słynnej szarży pod Rokitną. Po zawarciu traktatu brzeskiego żołnierze II Brygady wypowiedzieli posłuszeństwo Austriakom, a kpr. Mossor został wcielony do armii austriackiej i wysłany na front włoski. W listopadzie 1918 roku wstąpił do nowo formowanego w Jarosławcu szwadronu polskiej kawalerii, biorąc udział w walkach z Ukraińcami. 18 marca 1919 roku został mianowany podporucznikiem kawalerii i przydzielony do 11 pułku ułanów, a potem do 4 pułku strzelców konnych. W lipcu 1920 jednostka por. Mossora działała w składzie 5 armii gen. Sikorskiego, uczestnicząc m.in. w krwawych bojach o Chorzele oraz Myszyniec, w trakcie, których zmuszona została do przekroczenia granicy niemieckiej. Niemcy rozbroili żołnierzy i umieścili ich w obozie w Arys, skąd Mossor wkrótce zbiegł. Po zakończeniu wojny został przeniesiony na stanowisko zastępcy szwadronu w 3 pułku szwoleżerów, którego dowódcą był mjr Stefan Hanka-Kulesza, uczestnik w 1914 roku słynnego patrolu konnego Beliny-Prażmowskiego. Dowódca pułku doceniał jego wielką ambicję i obowiązkowość, zauważał jednak, iż był „w stosunku do kolegów chłodny, częstokroć arogancki (…). Ma zdolność uprzedzania się do kolegów”. W związku z brakiem fachowego wykształcenia został w 1922 roku skierowany do Centralnej Szkoły Jazdy do Grudziądza, którą już jako rotmistrz ukończył z wynikiem „zupełnie dobrze”. W 1927 roku zdał egzaminy do Wyższej Szkoły Wojennej, którą ukończył z pierwszą lokatą. Wedle dyrektora nauk płk. Faury’ego: „oficer wybitny pod każdym względem. Łączy w sobie zalety intelektualne i wojskowe w takim stopniu, w jakim nie spotyka się często na roczniku”. Dzięki znakomitym wynikom oraz opiniom naukę kontynuował w Ecole Superieure de Guerre. Jego kolega, późniejszy generał Stanisław Kopański doceniając jego inteligencję, wspominał, iż „Mossor był bardzo despotyczny (z tendencją nawet do pewnej bezwzględności) i raczej trudny we współżyciu”. Miał się także za „dobrze urodzonego” i wykpiwał pochodzenie innych oficerów. Mossor został zaliczony przez francuskich wykładowców do „grona najlepszych słuchaczy. Najlepszy oficer ze wszystkich oficerów cudzoziemców”. Po ukończeniu szkoły został w 1930 roku wykładowcą (w katedrze taktyki ogólnej) w Wyższej Szkole Wojennej, której komendantem był gen. Tadeusz Kutrzeba. Szybko zyskał uznanie przełożonych oraz szacunek słuchaczy. Statut szkoły regulował wymienność kadry nauczającej tak, aby po kilku latach pracy wykładowcy odbywali staż dowodzenia na właściwym szczeblu. Było to zgodne z polityką awansową w WP. W 1933 roku Mossor został zastępcą dowódcy 10 pułku strzelców konnych, równocześnie awansując z dniem 1 stycznia 1934 roku na stopień podpułkownika. Dwuletnia służba na tym stanowisku została wysoko oceniona, a jego bezpośredni przełożony stwierdzał, iż „nadaje się do służby w linii na stanowisku dowódcy pułku oraz w sztabie na każdym stanowisku odpowiadającym stopniowi pułkownika dyplomowanego”. Po powrocie do Warszawy, został w 1935 roku kierownikiem II kursu i wykładowcą taktyki ogólnej w Wyższej Szkole Wojennej, starając się wpływać na kształt realizowanej w szkole koncepcji doktrynalnej. Pułkownik uznając, iż wobec rozpoznania lotniczego niwelującego zaskoczenie, wprowadzenie masy uderzeniowej na skrzydło wroga było niemożliwe. Zaskoczenie w takiej skali było nierealne i dlatego „poszukiwane skrzydło” przestaje być „skrzydłem”, a sukcesu trzeba szukać w przełamaniu frontalnym. Jak wspominał Klemens Rudnicki: „Koncepcja ta, poparta silną indywidualnością Mossora wniosła wiele zmian w życiu umysłowym szkoły i miała wielu przeciwników”, czemu nie można się dziwić, mając na uwadze rozwój niemieckiej doktryny wojennej. Mossor cieszył się jednak poparciem komendanta szkoły – gen. Kutrzeby, który jesienią 1937 roku – gdy Pułkownik miał ponownie odbyć praktykę w jednostce liniowej – poprosił „marszałka Rydza o przydział tego wybitnego oficera do mego sztabu w GISZ. Zgodził się na to nie bez pewnych zastrzeżeń, nie odbył jeszcze stażu na stanowisku dowódcy pułku, co było warunkiem przydziału na to stanowisko”. Ostatecznie 4 października 1937 roku Mossor został mianowany I oficerem sztabu generała do prac przy GISZ. Znalezienie się w GISZ było niezwykle nobilitujące, a atrakcyjności tej posadzie dodawał fakt, iż był on etacie generała brygady, tak, więc otrzymywał wysoki dodatek służbowy oraz ryczałt samochodowy. Jako najbliższy współpracownik gen. Kutrzeby, Pułkownik opracował w styczniu 1938 roku „Studium planu strategicznego Polski przeciw Niemcom”, opierając się oczywiście na wskazówkach swego szefa. Wedle studium przyszła wojna miała mieć charakter totalny, a porównanie potencjałów obydwu państw nakazywało szukanie pomocy z zewnątrz. Mossor z dużą rezerwą odnosił się do Francji, słusznie wskazując, iż „nie można wykluczyć odpadnięcia tego sojusznika, a co najmniej trzeba się liczyć z jego trudnościami wystąpienia zaczepnego przeciw Niemcom (ze względów wewnątrzpolitycznych)”. W zamian dużo miejsca poświęcił wadze ewentualnej pomocy Sowietów. W pierwotnej wersji dokumentu, przed poprawkami Kutrzeby, wręcz sugerował utworzenie „w okolicach czysto polskich choćby baz lotniczych i rejonów koncentracji dla sowieckich wielkich związków broni pancernej”, wskazując, iż „nawet gdyby ten czy ów powiat miał ucierpieć pod tym względem, to waga tak dużej pomocy technicznej bierze w mojej ocenie górę nad tym minusem”. Zastanawia pominięcie aspektu politycznego oraz nie uwzględnienie celów sowieckiej polityki zagranicznej przy formułowaniu tej propozycji. Analizując operacyjne możliwości nieprzyjaciela doszedł do wniosku, że główne niemieckie uderzenie może wyjść z Prus Zachodnich i Wschodnich po obu stronach Wisły na Warszawę, a kierunkami pomocniczymi będą uderzenia z Wrocławia na Łódź, z Frankfurtu na Poznań oraz z Olsztyna na Warszawę. Równocześnie uważał, iż niezbędnym warunkiem prowadzenia przez Polskę wojny było utrzymanie tzw. „tułowia operacyjnego”, zamykającego się w granicach na wschód od linii: Narew, Wisła, Noteć, jeziora węgrowickie, Warta, nieprzekraczalnych dla wroga. Obrona tego obszaru umożliwiłaby w dalszej perspektywie wyprowadzenie działań zaczepnych z rejonu trójkąta rzecznego Wisły i Noteci. Ustalając przypuszczalny termin konfliktu zbrojnego na 1941 rok, stwierdzał, iż z „zestawienia całości prac związanych z przygotowaniem wojny (…) mimo woli nasuwa się zasadnicze pytanie, czy są one w ogóle wykonalne ze względu na koszta, jakich wymagają”. W tej sytuacji jedynie podniesienie poziomu gospodarki kraju stanowiło klucz do rozwiązania tego problemu. Mossor opublikował także w wojskowych czasopismach szereg artykułów dotyczących sztuki wojennej, które stanowiły niejako wstęp do napisania obszernej książki pt. „Sztuka wojenna w warunkach nowoczesnej wojny”, wydanej przez Wojskowy Instytut Naukowo-Oświatowy pod koniec 1938 roku. Publikacja ta zyskała bardzo pochlebne recenzje, wskazujące na „rozmach myślowy, śmiałość twierdzeń oraz inicjatywę pomysłów”. Pułkownik krytycznie oceniał program Obóz Zjednoczenia Narodowego, rozważając nawet czy nie „przejść do czynnej opozycji i wystąpiwszy z wojska oddać się działalności politycznej”. Takie radykalne poglądy nie przeszkadzały mu jednak w wygłaszaniu wykładów w „Klubie 11 Listopada”, związanym właśnie z OZN, w których wychwalał marszałka Piłsudskiego oraz wskazywał, że powstanie OZN „wniosło szereg pozytywów w życie narodu, zjednoczyło go”. Uważał także, że nie można było powrócić do ustroju z początku lat 20., gdyż „władza musi oprzeć się na zaufaniu i poparciu najszerszego społeczeństwa, nie możemy dopuścić do ustanowienia słabej, często zmieniającej się władzy, pozbawionej ciągłości”. I pełen optymizmu podkreślał, iż Polska posiadając „silne i żywotne rezerwy twórcze w postaci młodzieży – może się ważyć na zaprojektowanie tak szybkiego i zarazem wielkiego rozwoju państwa, jakiego wymagają od nas historyczne warunki współczesnej burzliwej epoki”. W marcu 1939 roku ppłk Stefan Mossor złożył szefowi Sztabu Głównego bardzo kontrowersyjny „raport o położeniu strategicznym”. W raporcie „oceniałem – jak napisał po wojnie – zdolność samodzielnego oporu Wojska Polskiego przeciw Niemcom na dwa tygodnie” oraz „uważałem za konieczne przygotowanie baz dla lotnictwa radzieckiego w rejonie Brześcia i przewidzenie przemarszu sił radzieckich przede wszystkim przez północną Polskę do uderzenia na Prusy Wschodnie”. Raport ten został uznany jako próba szerzenia w wojsku „defetyzmu” i podpułkownik został przeniesiony z dniem 10 marca z Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych na stanowisko dowódcy 6 pułku strzelców konnych. Nowa jednostka Mossora wchodziła w skład Kresowej Brygady Kawalerii, dowodzonej przez płk. Stefana Hankę-Kuleszę (potem płk. Jerzego Grobickiego). 27 sierpnia 1939 roku zarządzono mobilizację brygady, która została przydzielona do armii „Łódź” (gen. J. Rómmel). Pomimo sprawnego przeprowadzenia mobilizacji, 1 września 1939 roku Kresowa Brygada Kawalerii była jeszcze w drodze do miejsca przeznaczenia. 6 psk Mossora 2 września 1939 roku nad ranem dotarł do Poddębic, na stację wyładowczą. 4 września Mossor otrzymał rozkaz dokonania wypadu na zachodni, opuszczony przez polską piechotę, brzeg Warty i zaatakowania lewego skrzydła niemieckich wojsk. W obliczu silnego ognia niemieckiej piechoty, jedynie jednemu plutonowi udało się przeprawić przez rzekę, ale z dużymi stratami został zmuszony do odwrotu. Pułkownik zgromadził pułk we wsi Popów, doraźnie organizując obronę z zamiarem oczekiwania na powrót wysłanych podjazdów. Ta decyzja pozwoliła Niemcom na przebycie Warty i oskrzydlenie jednostki Mossora. Ogień karabinów maszynowych wywołał popłoch wśród koniowodnych, a pociski zapalające wznieciły pożar wsi. W tej sytuacji doszło do bezładnego odwrotu pułku, w trakcie, którego stracono wielu ludzi i koni. Jerzy Grobicki wspominając pisał o „niesławnej pamięci pułkowniku dyplomowanym Mossorze”, którego był został „rozbity niemal w całości nad Wartą w dniu 5 września (...). Pułk ten wysłany był na rozpoznanie z rozkazu dowódcy Armii. Z winy swojego dowódcy pułku, który zlekceważył ubezpieczenie na postoju, napadnięty znienacka przez Niemców, rozbity został i rozproszony, przestając faktycznie istnieć, jako jednostka bojowa”. Wobec przełamania polskiej obrony gen. Rómmel nakazał odwrót „północnym brzegiem Pilicy na Górę Kalwarię za Wisłę”. W trakcie tej operacji 6 psk utracił łączność z częścią 1 i 2 szwadronu. Podczas następnych dni odwrotu pod Skierniewicami kolejne pododdziały pułku utraciły z nim kontakt. W rezultacie 9 września Mossor dowodził kilkoma niepełnymi plutonami, które wraz z resztkami brygady zostały podporządkowane grupie operacyjnej gen. Thommee, próbującej przebijać się ku Warszawie. Po nocnym marszu, 11 września podpułkownik zarządził odpoczynek w dużym lesie w okolicy wsi Osuchów. W jego trakcie oddział Mossora został zaskoczony przez 73 pułk piechoty Wermachtu. Po kilkugodzinnej walce podpułkownik poddał się, wraz z nim do niewoli dostało się ok. 100 żołnierzy. Jak wspominał Stanisław Szostakowski, zachowanie Niemców w stosunku do Polaków „było rycerskie i pełne wyraźnego szacunku”. Pułkownika po przesłuchaniu przez dowódcę dywizji, skierowano do Rawy Mazowieckiej, a stamtąd do Gorlitz, gdzie Niemcy zorganizowali obóz przejściowy. 15 września Mossor z grupą około stu żołnierzy armii „Łódź” został umieszczony w obozie w miejscowości Prenzlau. Na początku 1941 roku obóz został przeniesiony do miasta Neubrandenburg. Po upadku Francji, wręczył w tajemnicy dyżurnemu oficerowi niemieckiemu memoriał, w którym wyrażał możliwość przyczynienia się do poprawy stosunku Polaków do Niemców, pod warunkiem „zaprzestania represji i wysiedleń”. Po ataku Niemiec na ZSRS poświęcił się analizie sytuacji wojennej na froncie wschodnim, będąc przekonany, iż „klęska Związku Sowieckiego jest kwestią niedługiej przyszłości”. Zdecydował się ponowić swoją ofertę nawiązania rozmów z Niemcami, choć jak wspominał: „z jednej strony Niemcy, działając pod wpływem doktryny Hitlera o wyniszczaniu narodu polskiego, mogli mnie za takie wysiłki skierować do obozu zagłady i zniszczyć, z drugiej zaś strony gdyby sytuacja wojskowa rozwinęła się inaczej niż przewidywałem (…) mój krok mógłby być jak najgorzej osądzony w samej Polsce”. W drugim memoriale starał się uzasadnić i po części zrozumieć niemiecki charakter, jego „silne pierwiastki twardości i bezwzględności” wywodzące się „z surowych warunków życia i walki o byt” i ich represje w stosunku do Polaków. Równocześnie podkreślał, iż prześladowania te nie tylko wzmacniały nieugiętość Polaków, ale szkodziły politycznym i strategicznym interesom Niemiec, gdyż obniżały wydajność pracy i obniżały „zasoby produkcyjne” III Rzeszy. W konkluzji Mossor oświadczał, iż „pod warunkiem zaprzestania represji i przesiedleń w Polsce”, gotowy był do „wzięcia osobistego udziału w akcji pozyskania życzliwego stosunku narodu polskiego do Niemców”. Po odkryciu przez Niemców grobów zamordowanych przez Sowietów polskich oficerów w Katyniu, Niemcy postanowili wysłać tam grupę polskich oficerów pozostających w niemieckiej niewoli. Z Neubrandenburga wyznaczono ppłk. Mossora oraz kpt. Stanisława Cynkowskiego. W Smoleńsku przekazano im protokoły oględzin zwłok oraz przesłuchań świadków, wskazujące jednoznacznie na sowiecką zbrodnię. 17 kwietnia przewieziono ich do Katynia, gdzie pokazano im zwłoki około 350 oficerów w dwóch otwartych rowach. Następnego dnia zostali przetransportowani do Berlina, gdzie wyżsi oficerowie niemieccy próbowali wymusić na nim złożenie oficjalnego oświadczenia o wynikach pobytu w Katyniu. Mossor zgodził się jedynie na poinformowanie kolegów w obozie o swojej podróży. W czasie wygłoszonego odczytu, nie określił jednak, kto jego zdaniem dokonał tej zbrodni. Wkrótce potem został przeniesiony do obozu we Frauenbergu pod Lubben, który był obozem o złagodzonym rygorze. Niemcy mieli nadzieję na pozyskanie w ten sposób części polskich oficerów do współpracy. Mossor zażądał odesłania do dawnego obozu, przestał wychodzić na apele i po kilku tygodniach został przewieziony do Neubrandenburga. Po powrocie sporządził kilkustronicowy raport, który za pośrednictwem obozowej siatki konspiracyjnej, przekazał Naczelnemu Wodzowi. Poinformował w nim o swoich memoriałach dla Niemców oraz pobycie w Katyniu. Przedstawił także swoją analizę przyszłości, uznając, iż „stałą groźbą dla narodu polskiego stanowi w tej wojnie fakt, że (…) kraj nasz może być częściowo lub całkowicie opanowany przez Rosję sowiecką”. W tej sytuacji „jedynym rozwiązaniem umożliwiającym takim narodom jak my swobodny rozwój (…) jest stworzenie silnej centralnej organizacji europejskiej”. W styczniu 1944 roku jeńców z Neubrandenburga przewieziono do obozu w Gross-Born, gdzie Mossor zaczął wydawać pismo „Znaki” o liberalnym charakterze, w którym nie krytykowano ZSRS. Równocześnie zbliżył się do tzw. „koła nauczycielskiego”, zorganizowanego przez grono b. nauczycieli szkół powszechnych, prezentujących lewicowe poglądy. W związku z postępami sowieckiej ofensywy, w styczniu 1945 roku Niemcy postanowili ewakuować obóz, jednak część jeńców, w tym Mossor, postanowiła zostać w obozie. Pułkownik nawiązał kontakt z grupą oficerów o poglądach komunistycznych. 2 lutego 1945 roku komitet ten opublikował „deklarację o sojuszu z ZSRR i konieczności zmian społecznych, o naprawie kraju, reformie rolnej”, a Mossor, jako dowódca obozu, „wydał rozkaz popierający deklarację komitetu i wskazujący, że w Polsce czeka jeńców praca nad odbudową kraju ze zniszczeń wojennych”. Równocześnie pułkownik wysłał patrole, które miały nawiązać kontakt z Sowietami, co udało się dokonać w nocy 4 na 5 lutego, gdy spotkano pluton zwiadowczy 18 pp z 6 DP I Armii LWP. 6 lutego do obozu przybyli żołnierze LWP. Pułkownik zgłosił się natychmiast do Wojska Polskiego, obejmując kolejno stanowisko zastępcy szefa sztabu I Armii, potem zastępcy dowódcy 12 DP. Z początkiem czerwca 1945 roku został mianowany pułkownikiem i przeniesiony do Warszawy, gdzie został zastępcą szefa I Oddziału Sztabu Generalnego, a potem przewodniczącym Komisji Weryfikacyjnej Wojska Polskiego. We wrześniu 1945 roku został szefem gabinetu ministra obrony narodowej, zostając awansowany do stopnia generała brygady. W lutym 1946 został zastępcą szefa Sztabu Generalnego, a od kwietnia do lipca 1947 roku dowodził grupą operacyjną „Wisła”, będąc równocześnie pełnomocnikiem rządu dla tej akcji. W uznaniu zasług został 22 lipca 1947 roku mianowany generałem dywizji, po czym objął stanowisko dowódcy V Okręgu Wojskowego w Krakowie. Pod koniec 1949 roku został przeniesiony na stanowisko szefa Biura Studiów przy MON. 13 maja 1950 roku został aresztowany i oskarżony w tzw. procesie generałów, o to że w czasie II wojny światowej działał na szkodę państwa i narodu polskiego, sporządzając memoriały, w których „nakreślił projekt faszystowskiej Polski pod protektoratem hitlerowskich Niemiec”, a po 1945 roku prowadził – wraz z gen. Tatarem, gen. Kirchmayerem, gen. Hermanem, płk. Utnikiem, płk. Jureckim, płk. Nowickim oraz kmdr ppor. Wackiem - działalność szpiegowską skierowaną przeciwko państwu ludowemu. Proces, nazwany później generalskim, rozpoczął się 31 lipca 1951 roku w sali Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie. Oskarżycielem był słynny płk. Zarakowski, a za jego organizację odpowiadał gen. Roman Romkowski. Mossor przyznał się jedynie do wysłania ww. memoriałów do Niemców. 13 sierpnia 1951 rok Najwyższy Sąd Wojskowy, w składzie ppłk. Roman Waląg – przewodniczący, oraz ppł. Roman Bojko i mjr Teofil Karczmarz, uznał go winnym zarzucanych czynów i skazał na dożywotnie więzienie. Po koniec 1952 roku poddano go ponownemu brutalnemu śledztwu, kierowanemu bezpośrednio przez płk Skulbaszewskiego – zastępcę szefa Głównego Zarządu Informacji Wojskowej, którego celem było wymuszenie zeznań obciążających gen. Komara i marsz. Żymierskiego. Dopiero w sierpniu 1954 roku zostało ono zakończone, a on sam przewieziony do więzienia mokotowskiego, a potem do Wronek. Tam też doznał pierwszego zawału serca. 10 grudnia 1955 roku Rada Państwa złagodziła do 15 lat więzienia karę orzeczoną gen. Mossorowi, równocześnie udzielono mu – ze względu na ciężki stan zdrowia - rocznej przerwy w odbywaniu kary. Więzienie opuścił 13 grudnia 1955 roku i już do niego nie powrócił. 24 kwietnia 1956 sprawa gen. Tatara i innych oficerów została wznowiona i jednocześnie umorzona. Mimo tych doświadczeń w listopadzie tegoż roku powrócił do wojska obejmując ponownie stanowisko szefa Biura Studiów przy MON. Zmarł na serce 22 września 1957 roku i został pochowany na cmentarzu wojskowym na Powązkach w Warszawie.
Wybrana literatura:
P. Stawecki - Studium planu strategicznego Polski przeciw Niemcom Kutrzeby i Mossora
J. Pałka – Generał Stefan Mossor (1896-1957). Biografia wojskowa
S. Kopański – Moja służba w Wojsku Polskim 1917-1939
Wrzesień w relacjach i wspomnieniach
J. Poksiński – „TUN” Tatar, Utnik, Nowicki. Represje wobec oficerów Wojska Polskiego w latach 1949-1956
M. Porwit – Komentarze do historii polskich działań obronnych w 1939 roku
A. Rzepniewski – Wojsko Polskie wobec zagrożenia wojennego
L. Wyszczelski - Polska myśl wojskowa 1914-1939
Godziemba's blog
Męczeństwo ministra Grabarczyka Wprawdzie opowiadanie starych dowcipów powinno być karane, ale trudno - co ja zrobię, kiedy do znudzenia powtarzają się również sytuacje? Weźmy takiego ministra Grabarczyka. Premier Tusk musi go bronić, podobnie jak każdego innego ministra swego rządu i wcale nie, dlatego, że - jak powiada - jest lepszy od innych, tylko, dlatego, że moim zdaniem on wcale - podobnie jak inni ministrowie tego rządu - premieru Tusku nie podlega. Ministrowie rządu premiera Tuska są tylko legatami poszczególnych bezpieczniackich watah, tworzących rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat, zaś kierunek, w którym państwo - chciałem w pierwszym odruchu napisać, że „podąża”, ale ściślej będzie napisać, że nieuchronnie się ześlizguje ku swemu przeznaczeniu - wynika przede wszystkim z decyzji strategicznych partnerów, a w drugiej kolejności - z kompromisu między watahami. I dlatego rząd premiera Tuska, który jest jedynie pozostającym pod ścisłą kuratelą notariuszem tego kompromisu, jest taki stabilny. Wracając tedy do ministra Grabarczyka, to jego sytuacja przypomina opowiadaną przez Stefana Kisielewskiego historyjkę o polowaniu na zające. Myśliwi ustawiają się na stanowiskach i w pewnej chwili z lasu wybiega zając. Myśliwi podrywają strzelby, ale leśniczy mówi: panowie, to samica często kotna; my do niej nigdy nie strzelamy. Opuszczają, więc strzelby, a wtem z lasu wybiega kolejny zając. Myśliwi spoglądają na leśniczego, a ten mówi: teraz, to, co innego, to stary kot; my zawsze do niego strzelamy. Cóż, zatem uczyniłaby opozycja bez ministra Cezarego Grabarczyka? W jaki sposób przy zachowaniu wszystkich warunków bezpieczeństwa mogłaby udowodnić swą troskę o sprawy ludzkie i dobro Rzeczypospolitej? W innej sytuacji mogłoby to okazać się niepodobieństwem, tymczasem obecnie sekwencja wydarzeń jest następująca: pan minister Cezary Grabarczyk najpierw coś tam sknoci, więc opozycja zaciera ręce i „strzela” do niego wnioskiem o wotum nieufności, mając przy tym świadomość, że ministru Grabarczyku taki strzał absolutnie zaszkodzić nie jest w stanie, a więc zasada: my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych, pozostaje nienaruszona. Tedy minister triumfuje, kobiety wręczają mu kwiaty i mdleją, nawet dziennikarskim hienom wolno się pośmiać - ale oczywiście tylko trochę, no i dobrotliwie - aż do następnego razu, kiedy sytuacja się powtarza. Więc wszyscy są zadowoleni. Gdyby, zatem ministra Grabarczyka nie było, trzeba by go wymyślić. Ale ten sposób dobrotliwego przekomarzania się może wystarczyć w czasie zwyczajnym, ale nie podczas kampanii wyborczej, która w pierwszym tygodniu września rozpocznie się naprawdę - bo dopiero wtedy będzie wiadomo, komu - jak powiada poeta - „moc się przesili” i „pozna czy najwyższy, czyli tylko dumny” a konkretnie - czy zbierze podpisy wymagane do zarejestrowania komitetu wyborczego. Rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat, umiejętnie wykorzystując egoizm i prywatę naszych Umiłowanych Przywódców, doprowadził do niemal doskonałego uszczelnienia sceny politycznej, na którą w zasadzie nie może wcisnąć się nikt niepowołany. Toteż wszystko rozgrywa się w gronie starych znajomych, którzy tą sytuacją chyba też są trochę znudzeni - czego dowodem były dyskusje na temat debat; kto ma debatować, gdzie, na jakich warunkach, no i oczywiście - o czym. Trudno się dziwić, że Umiłowani Przywódcy są nimi znudzeni, bo któż lepiej od nich może zdawać sobie sprawę z absolutnej jałowości takich debat w sytuacji, kiedy już prawie nic od tubylczych dygnitarzy nie zależy i to podwójnie; po pierwsze, dlatego, że rzeczywistą władzę dzierży wspomniany dyrektoriat, a po drugie - że gdyby nawet tak nie było, to i tak po 1 grudnia 2009 roku, kiedy wszedł w życie traktat lizboński, ostatnie słowo mają biurokraci z Brukseli, z którymi nasi mężykowie stanu mogą „współdecydować o naszych sprawach” - jak to kiedyś sprecyzował dr Andrzej Olechowski podczas „Forum dialogu” w Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Znakomitą ilustracją tej zależności jest suplikacja, z jaką gwoli zatarcia niemiłego wrażenia wystąpił pan poseł Hoffman do przewodniczącego Komisji Europejskiej Józefa Barroso, żeby zwiększył kwoty dopłat dla polskich rolników. Skoro taka jest kolej rzeczy, to tylko patrzeć, jak pod koniec kampanii wyborczej sam premier Tusk zażąda od Józefa Barroso, by niezwłocznie sprawił, by w naszym nieszczęśliwym kraju było jeszcze dobrzej, niż było dotąd. Tymczasem SB, którego, jak wiadomo, już od 20 lat „nie ma”, ale, o której pan red. Jachowicz pisze, że się panoszy - coraz mocniej chwyta za gardło naszą niezwyciężoną armię. Właśnie CBA ma objąć specjalnym nadzorem wszystkie zamówienia dla naszej niezwyciężonej armii, podczas gdy - jeśli wierzyć Janowi Tomaszewskiemu - iluminowany ostatnio z niebywałym przytupem Stadion Narodowy w Warszawie jest najdroższym stadionem świata i kosztuje już 510 mln euro. Dla porównania - stadion w Charkowie - 50 mln euro, stadion w Hoffenheim - 60 mln euro, a stadion w Doniecku - 80 mln euro. Przeciętna pensja w spółce Euro 2012 w ciągu ostatnich trzech lat wzrosła o 216 procent! Czy w sytuacji, kiedy w Hiszpanii kilometr autostrady kosztuje 5 mln euro, a u nas - prawie 10 mln euro, można się dziwić, że mimo permanentnego męczeństwa pan minister Cezary Grabarczyk jest wiecznie żywy? SM
Telewizja esse delendam Od czasu, kiedy doktorzy przeszczepili mu szpik, Adam Darski ps. „Nergal”, uchodzący za delegata Lucyfera na Polskę, a w każdym razie - na województwo pomorskie przeżywa okres dobrego fartu. Nawiasem mówiąc, ten piewca Szatana to jednak cienki Bolek, bo kiedy potrzebował szpiku, nie odwoływał się do wartości lucyferycznych, czyli nienawiści i egoizmu, tylko do pogardzanych przezeń, na co dzień wartości chrześcijańskich: altruizmu i miłości bliźniego - bo przecież bez tego nikt nie dałby mu żadnego szpiku, a co najwyżej - kopa w tyłek z okrzykiem: do zobaczenia w piekle! Taki z niego demon, jak ze mnie chiński mandaryn, a jego przypadek pokazuje, że w Polsce aż roi się od blagierów. Ale dzisiaj właśnie dla blagierów nastał okres dobrego fartu, więc nic dziwnego, że i sędzia Więckowski w podskokach plecie dyrdymały o „sztuce”, niczym Piekarski na mękach, no a teraz - państwowa telewizja postanowiła zaangażować Nergala w charakterze jurora w jakimś „Tańcu z pi... ” to znaczy, pardon - oczywiście - „z gwiazdami”, czy czymś takim, co w końcu na jedno wychodzi. Niech mu będzie na zdrowie, bo rzeczywiście - któż lepiej nadaje się na jurorów w takich widowiskach? Jeśli ktoś chce korzystać z telewizji pod dyrekcją pana Brauna, to nie można mu tego zabronić; niech ogląda sobie tańce z pi... to znaczy pardon - oczywiście z gwiazdami, a nawet - z Nergalem w roli głównej, czy redaktora Lisa na żywo - ale dlaczego ci, którzy tego Scheissu nie oglądają, mają na to płacić? Dlatego szkoda, że Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy nie zażądało natychmiastowej likwidacji obowiązku płacenia abonamentu i sprzedaży państwowej telewizji, razem z tymi wszystkimi prezesami, dyrektorami, redaktorami, jurorami i pi..., to znaczy pardon - oczywiście gwiazdami - z licytacji, z ceną wywoławczą już od symbolicznej złotówki. A gdyby nikt tego Scheissu nie kupił, to zburzyć to gniazdo kłamstwa, lizusostwa i kabotyństwa ogniem armatnim, teren głęboko zaorać i obficie posypać solą - na wszelki wypadek, żeby już nigdy nic tam nie wyrosło. SM
Jest 21 okręg! Czy NP będzie zarejestrowana w całym kraju? Po trwających 6 dni deliberacjach komisja wyborcza w Warszawie zarejestrowała podwarszawską listę Nowej Prawicy. Oznacza to, że NP zebrała podpisy w ponad połowie kraju i, zgodnie z ordynacją, powinna mieć prawo do rejestracji w całym kraju. Ponieważ jednak podczas sześciodniowych prac komisji minęły rozmaite terminy związane z rejestracją teraz rozpocznie się walka o ich przywrócenie. We wtorek złożone zostaną pierwsze dokumenty w tej sprawie. - Mamy zamiar wykorzystać wszystkie możliwe drogi prawne by uzyskać rejestrację w całym kraju – mówi prezes NP, Janusz Korwin-Mikke. JKM
Polemika z Ziemkiewiczem. Jakie są przyczyny walki z globalnym ociepleniem? Pan Rafał A. Ziemkiewicz w tygodniku „Uważam Rze” postanowił bronić idei mesjanizmu. Zupełnie słusznie:, kto nie idzie naprzód, ten się cofa – a kto nie chce iść naprzód, pomału umiera. Każdy zdrowy naród ma poczucie misji i pragnienie ekspansji. To jasne. P. Ziemkiewicz słusznie twierdzi, że misją Amerykanów jest szerzenie d***kracji (myśl o Władzy L**u uważam za nieprzyzwoitą, więc wygwiazdkowuję!) – acz nie zgadzam się z Nim, gdy twierdzi, że to, dlatego USA napadły na Irak. Celem była niewątpliwie nie tyle iracka ropa, co po pierwsze: położenie palca na Zatoce Perskiej, skąd płynie 20% zaopatrzenia Ameryki w ropę, a po drugie: wykorzystanie posiadanego strzelającego żelastwa. Łapówki dawane politykom przez przemysł zbrojeniowy, (który uważa, że przestarzałe rakiety lepiej wystrzelić na Irak niż na pustyni Mojave – a nowe też lepiej wypróbować w warunkach bojowych) są bardzo wysokie. Przemysł opłaca polityków i chce coś z tego mieć. Nie jest tak, by przemysł narzucał politykom cele. Ale jeśli akurat trafi się okazja… Natomiast zupełnie już nietrafionym przykładem „misji” jest „walka z Globalnym Ociepleniem”. Będąca – wg p. Rafała – „misją” prowadzoną przez Unię Europejską. Bo każde państwo musi mieć „misję”. Nie będę obrażał inteligencji Państwa szczegółowymi rozważaniami, na poziomie gimnazjum, że GLOBCIO być może i istnieje, – ale nie ma nic wspólnego z działalnością człowieka. Że Grenlandia była zielona, potem bardzo biała (Bałtyk w tym czasie zamarzał!), za jakieś 200 lat znów się zazieleni – i jest to normalny cykl ochłodzeń i ociepleń. Że lody na Antarktydzie podgrzane z -45ºC do -35ºC raczej się nie rozpuszczą; że roztopienie wszystkich lodów z Oceanu Lodowatego Północnego nie podniesie poziomu wód ani o włos (mimo wysiłków JE Katarzyny Hallowej prawa Archimedesa chyba jeszcze uczą w gimnazjum?!?); że w ogóle „grożące” nam podniesienie się temperatury o 2ºC spowoduje, że w Warszawie temperatura będzie jak w Wiedniu, – co trudno nazwać tragedią. Mniej banalne są uwagi, że gdyby (daj Bóg!) rozpuściły się lody wokół Bieguna Północnego, to obszary Kanady i Syberii przeżyłyby niesłychany rozkwit; że dwa lata temu bezrobocie w Europie spadło, – bo zima była lekka i całą zimę prowadzono prace budowlane; że ogólnie jak będzie cieplej, to będzie lepiej – a rośliny do wzrostu potrzebują dwóch rzeczy: ciepła i CO² właśnie! Dlaczego Bruksela wydaje na „walkę z GLOBCIEM” te 200 mld €urosów rocznie? Czy realizuje jakąś „misję ratowania planety”?!? Nie. Być może jacyś idioci w Brukseli w to GLOBCIO naprawdę wierzą, – ale to nic nieznacząca grupa. Nie. Cele są trzy. Pierwszy oczywisty. W Europie rządzi kompleks biurokratyczno-polityczny – nie przemysłowy, jak w USA! I ONI, a właściwie EURONI, chcą zarobić. Jeśli podniosą np. ceny elektryczności o 30%, to masa pieniędzy wpłynie do kas euro państewek, – z czego ONI, dając zamówienia na np. filtry na kominy, dostaną 10% łapówki. Nastąpi potężny transfer pieniędzy od wyzyskiwanego pospólstwa do kieszeni EURONYCH. Proste. To wyjaśnia, dlaczego „nasi” ONI urządzili tak szybko wybory. Rozważano różne daty: 23 października, 30 października, 6 listopada – a JE Bronisław Komorowski nieoczekiwanie ogłosił je na 9 października! Najprawdopodobniej chodzi o to, by jak najszybciej podnieść ceny elektryczności, bo budżet się wali – a nie można tego uczynić przed wyborami… Drugi powód jest głębszy. Ci ludzie znają wyłącznie ekonomię polityczną socjalizmu, czyli keynesizm-galbraithyzm – i są przekonani, że wskutek rozwoju techniki i automatyzacji grozi nam bezrobocie. Nie rozumieją, że jeśli zlikwidujemy podatki dochodowe, obrotowe itp., to ludzie natychmiast zaczną wymieniać się usługami i dzięki temu znajdą sobie zajęcie; że miliarderzy zaczną szastać swoimi pieniędzmi na rozmaite grandiozne projekty – np. wysłanie Polaka na Marsa albo pomalowanie asfaltu na zielono, (bo przecież swoich pieniędzy do grobu nie wezmą, a chcą zostawić po sobie pamięć u potomnych) – i żadnego bezrobocia nie będzie. ONI w to nie wierzą, bo przez „miejsce pracy” odruchowo rozumieją „posadę”. Więc wynajdują najbardziej durne czynności – jak np. wypełnianie niezliczonych formularzy – byle ludzie mieli jakieś zajęcie. Walka z GLOBCIEM jest, ICH zdaniem, bardziej humanitarna od walki z Saddamem Husseinem – a można dzięki niej zmarnować więcej wysiłku ludzkiego niż w Iraku. Powodem trzecim jest chęć scementowania nowo powstałego państwa, targanego partykularyzmami. Już 15 lat temu prorokowałem, że EURONI, jeśli będą chcieli utrzymać jedność UE, będą musieli znaleźć wspólnego wroga, – bo nic tak nie cementuje jak wspólny wróg. Takim wrogiem miały być Stany Zjednoczone, ale EURONI szybko przekonali się o dysproporcji sił. Wybrali, więc bezpieczniejszego wspólnego wroga – GLOBCIO. Tyle, że taki Wróg, do którego nie można strzelać, słabo cementuje – nie można urządzać seansów nienawiści do GLOBCIA. Do kapitalistów i Żydów w USA by można, tylko akurat do władzy doszedł ICH ideowy kumpel, JE Barack Hussein Obama… Więc z braku laku zrobili z GLOBCIA Ersatzfeinda. EURONI doskonale wiedzą, o co chodzi. Parę miesięcy temu w Warszawie odbyła się narada na temat tego, co III Rzeczpospolita, prezydująca w UE, mogłaby wnieść do polityki Unii. Ktoś zaproponował: „Przyznajmy, że GLOBCIO to humbug”! Referujący sprawę minister, Polak (przynajmniej z paszportu), zesztywniał i z naciskiem powiedział coś, co warto zapamiętać: „Tak – wszyscy świetnie wiemy, że Globalne Ocieplenie nie jest spowodowane przez człowieka i że jest dla nas korzystne. Jednak walki z nim nie przerwiemy. Krucjaty też nie były prowadzone po to, by zdobyć Jerozolimę – tylko po to, by doprowadzić do przemian społecznych w Europie”. Zapadła cisza. I teraz proszę sobie odpowiedzieć na pytanie: który z tych trzech motywów pasuje do powyższego klucza? Wszystkie – nieprawdaż? JKM
Janusz Korwin-Mikke: Surowy i sprawiedliwy sędzia W Rosji każdy urzędnik był uczony: "Łyżeczką trzeba czerpać - małą łyżeczką. Jak zaczniesz kraść od razu wielką chochlą - to cię złapią i pójdziesz za kratki!". To właśnie robią dzisiejsze państwa. Przebieg kampanii i wyniki pierwszej tury wyborów komentuje Rosyjski publicysta, ... Broń Boże nie każą "obywatelowi" zapłacić 200 złotych podatku. Ludzie by się zbuntowali. Podateczek doliczony jest do każdego sprawuneczku. Kupujemy chlebuś - i w tym jest złotóweczka podateczku, którą piekarz zanosi do Izby Skarbowej. Kupujemy masełko - 50 groszy... I tak dalej. W sumie płacimy 300 złotych, a nie 200 - bo trzeba opłacić więcej urzędników - ale ludzie nie protestują. Bo nie widzą, że płacą. Myślą, że to piekarz płaci! Słowo daję! Mam nadzieję, że już niedługo się połapią i poślą ICH za kratki. To jest problem nie tylko pieniędzy. To problem godności człowieka. Małemu dziecku nie dajemy do ręki noża - by się nie skaleczyło. Ale już większemu - tak. I dziecko jest dumne, że traktujemy je poważnie. Jak istotę odpowiedzialną. To, co powiedzieć o ludziach dorosłych, którzy pozwalają traktować się jak dzieci? Niedawno pisałem: "W normalnym kraju, gdy kończy mi się lekarstwo - np. OLFEN - to idę do apteki i kupuję sobie OLFEN. W kraju okupowanym przez biurokratów muszę iść do lekarza. Prywatnemu zapłacić w gotówce - państwowemu zapłacić swoim czasem straconym w kolejce. I dopiero potem idę do apteki". Z receptą. Dzisiejszy "obywatel" nawet nie wyobraża sobie, że mógłby zostać potraktowany nie jak "obywatel", lecz jak człowiek. Dorosłemu człowiekowi dawniej sprzedawano w aptece, co tylko chciał - farmaceuta upewniał się tylko, czy człowiek wie, co kupuje i jak się to zażywa. Nikomu do głowy nie przychodziło, by kazać iść człowiekowi po receptę! Jest dorosły - to wie, co robi. Natomiast dziś traktuje się nas jak to małe dziecko, któremu nie wolno dać do ręki niebezpiecznego narzędzia. Co mnie zdumiewa - to to, że ludzie mówiący, że chcą żyć "godnie", nawet nie zauważają, że traktuje się ich jak nierozumne bydlęta. A jeśli nawet zauważą, to im to nie przeszkadza! Niedługo dojdzie do tego, że zanim w sklepiku sprzedadzą nam sól, trzeba będzie pokazać zaświadczenie, że nie cierpi się na nadciśnienie. Koszty "Państwa-Niańki" są niebotyczne. Hasło wyborcze we Francji: "Czy wiesz, że, o jakość Twojego mleka troszczy się 1875 przepisów?". Każdy przepis ktoś wydał, ktoś nad nim dyskutował, ktoś nadzoruje wykonania... W efekcie rolnikowi płaci się za mleko złotówkę, a sprzedaje się je w mieście za trzy złote. Dwa złote idą na tych wszystkich urzędników. Ludzie pytają: "A jak spowodować, by mleko było dobre?". Bardzo prosto! Jeśli kupiłem mleko, które mi zaszkodziło, powinienem wystąpić przeciwko mleczarzowi z pozwem i oskarżeniem prywatnym. Odszkodowanie powinno być takie, bym ja był zadowolony, a mleczarz gorzko płakał. Taka groźba całkowicie wystarcza. Wystarczy, że policja zadziała sprawnie, a sąd skaże typa na drugi dzień. Nam potrzebne nie "Państwo-Dobra Niania" - tylko "Państwo-Surowy Sędzia"!
JKM
Zarejestrowane już 21 Okręgów; jaka jest szansa na start we wszystkich? Na razie mamy darmowy czas w TVP - i walczymy o start we wszystkich Okręgach. Moim zdaniem: mamy na to, co najmniej 90% szans! Proszę sobie wyobrazić, że do 25 OKW zgłaszają się, na dwa dni przed wyborami, partie A i B. Komisje sprawdzają dokumenty partii A przez dwie godziny, dokumenty partii B – przez trzy dni. W efekcie partia A dostaje dokument upoważniający do rejestracji list w całym kraju – a partia B: nie. Jednak wydanie tego upoważnienia w niczym nie zależy od partii B!!! Zależy tylko od działania komisyj. Dlatego wydaje się oczywiste, że zwrot: „list zarejestrowanych w większości Okręgów do godziny 24.00” należy rozumieć: „list zgłoszonych do godz., 24.00 – jeśli zostały one zarejestrowane”. Termin tej rejestracji zależy, bowiem wyłącznie od OKW. W PKW działają rozsądni ludzie; z ufnością czekam na dokument upoważniający do rejestracji list w całym kraju. JKM
Surowiec P. Piotr Kawalec twierdzi, że mylę się – sadząc, że wyczerpywanie się surowców nie jest problemem: "Zasób surowców, jaki by nie był wielki, jest jednak skończony. Naszemu pokoleniu wystarczy, następnemu też, – ale temu dwudziestemu? Setnemu?”. I radzi zająć się przetwarzaniem odpadów, by… odzyskiwać z nich energię! Otóż: nie. Surowce – np. żelazo – wydobyte z ziemi pozostają jednak na Ziemi. I nawet łatwiej wsadzić do wielkiego pieca żelazo z wraku samochodu, niż mozolnie wytapiać je z rudy. Co więcej: Ziemia z każdą minutą jest coraz cięższa. Wychwytuje masę pyłu kosmicznego i meteorów – tracąc nieco własnych gazów. A w tych meteorach są przecież też surowce… Natomiast nic w przyrodzie nie ginie. Żaden surowiec. Np. przez spalenie węgla się nie traci. Przechodzi on, w CO². A z CO² można węgiel odzyskać. Potrafi to najgłupsza nawet roślina. JKM
Aneks do aneksu Zgodnie z przewidywaniami moimi (oraz wszystkich ludzi znających sposobiki, dzięki którym "Banda Czworga” potrafi utrzymać się u władzy) – ujawniono aneksy do "Raportu Millera”. Celem tego jest, by ludzie przed wyborami zajęli się kłótnią o "Smoleńsk” – a nienadchodzącym bankructwem ZUS–u i KRUS–u, obrabowywaniem OFE i Funduszu Rezerwy Demograficznej i w ogóle głupotą, skorumpowaniem i nieudolnością obecnego reżymu. Ludzie mają dyskutować o promilach we krwi śp. gen. Błasika – a nie o rabowanych im pieniądzach. Podejrzewam, że jeszcze przed samymi wyborami ONI zrobią kolejny ruch: np. Rosjanie oddadzą oryginały taśm z "czarnych skrzynek”. Powinni byli zrobić to już dawno – to, ostatecznie, własność III RP – a już na pewno powinni byli już na drugi dzień upublicznić zawartość w internecie. Bo teraz wszyscy mówią, że przez rok to można sfałszować i papirusy egipskie. Zobaczymy, czy "Bandzie Czworga” raz jeszcze uda się zdobyć ponad 50 proc. głosów. Mam nadzieję, że nie! JKM
Komorowski biesiadował z ludźmi Putina W styczniu 2011 r. Bronisław Komorowski poinformował, że zjadł w szwajcarskim Davos lunch z prezydentem Ukrainy Wiktorem Janukowyczem. Nie dodał jednak, że w spotkaniu uczestniczyli m.in. Oleg Deripaska, właściciel zakładów, które remontowały polskiego tupolewa, oraz Saif al-Islam al-Kaddafi – ścigany dziś za zbrodnie przeciwko ludzkości syn libijskiego dyktatora. Lunch odbył się 28 stycznia 2011 r. podczas Światowego Forum Ekonomicznego. Na oficjalnej stronie internetowej prezydenta ukazała się na temat spotkania tylko krótka informacja o „dyskusji panelowej z prezydentem Ukrainy Wiktorem Janukowyczem, promującej mistrzostwa Europy w piłce nożnej Euro 2012”. Już po spotkaniu opublikowano zaś lakoniczną wypowiedź Komorowskiego: „Brałem udział w spotkaniu, takim lunchu ukraińskim, który zamienił się w lunch ukraińsko-polski, który służył z kolei promocji, pokazaniu światu biznesu i polityki zgromadzonemu tutaj w Davos, tych dobrych form współpracy polsko-ukraińskiej i dobrych zamiarów na przyszłość” oraz kilka ogólnikowych cytatów z wystąpienia prezydenta w Davos.
Szczegóły wspólnego posiłku, przemilczane zarówno przez Kancelarię Prezydenta, jak i polskie media, przedostały się do ukraińskiego oddziału rosyjskiej agencji prasowej Interfax oraz do gazety „Kommiersant”. Ta ostatnia z pewnym zdziwieniem odnotowała 31 stycznia 2011 r.: „Konferencja, w której uczestniczyli prezydenci Ukrainy i Polski, Wiktor Janukowycz i Bronisław Komorowski, zainteresowała raczej rosyjskich oligarchów aniżeli polskich inwestorów”. Okazuje się, że najważniejszymi uczestnikami „polsko-ukraińskiego lunchu” na temat Euro 2012 byli rosyjscy oligarchowie z najbliższego kręgu Władimira Putina, z Olegiem Deripaską, właścicielem firmy kontrolującej zakłady w Samarze, które remontowały przed katastrofą smoleńską samolot Tu-154M nr 101, na czele. Współbiesiadnikami Komorowskiego byli też m.in. German Gref, prezes Sbierbanku (który według niedawnych doniesień mediów chce kupić w Polsce Bank Millennium i Kredyt Bank), oraz prezes Łukoilu Wagit Alekperow. W lunchu uczestniczyli również Saif al-Islam al-Kaddafi, syn libijskiego dyktatora, a także Aleksander Kwaśniewski i kontrowersyjny ukraiński oligarcha Wiktor Pinczuk.
Lunch z Olegiem Dlaczego prezydent ukrył fakt wspólnego lunchu z Deripaską? Czyżby wstydził się złej atmosfery wokół oligarchy? A może nie chciał, by niezależne media ponownie postawiły przy tej okazji pytanie o powiązania Komorowskiego z polską firmą, która zleciła wykonanie remontu rządowego Tu-154M zakładom należącym właśnie do Deripaski? Bronisław Komorowski nie odpowiedział na nasze pytania dotyczące uczestników lunchu. Jak pisaliśmy jesienią 2010 r. w „Gazecie Polskiej”, współbiesiadnik Komorowskiego od pięciu lat ma zakaz wjazdu do USA. Władze Stanów Zjednoczonych anulowały wizę Deripaski w 2006 r. Zbiegło się to w czasie z próbą przejęcia koncernu Daimler Chrysler Group przez jedną ze spółek Rosjanina. „Wall Street Journal” donosił, cytując, jako źródła dwóch funkcjonariuszy amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, że przyczyną tak zdecydowanego stanowiska władz USA są możliwe powiązania milionera z rosyjskimi organizacjami przestępczymi. Właściciel zakładów, które remontowały rządowego tupolewa, był także przesłuchiwany przez śledczych z Europy Zachodniej. Sprawa dotyczyła podejrzeń o pranie brudnych pieniędzy i związki z moskiewską mafią. Hiszpańscy prokuratorzy badali np. związki rosyjskiego miliardera z moskiewskimi gangami działającymi w USA i Europie Zachodniej. „Deripasce i jego byłym wspólnikom stawia się zarzuty współudziału lub współpracy z gangiem izmajłowskim, jedną z rosyjskich grup mafijnych” – pisała w maju 2010 r. hiszpańska gazeta „El Mundo”, donosząc o „operacji Osa, pierwszym dużym śledztwie przeciwko rosyjskiej mafii w Hiszpanii”. „Według źródeł zbliżonych do prokuratury, sędziowie i policja podejrzewają, że Deripaska prał brudne pieniądze w Hiszpanii” – informowali hiszpańscy dziennikarze.
Komorowski-MAW Telecom-Deripaska Nie jest tajemnicą, że Deripaska, podobnie jak kilku innych uczestników lunchu, np. prezes Sbierbanku German Gref czy szef koncernu Renova Group Wiktor Wekselberg, należy do najbliższego kręgu zaufanych Władimira Putina. Oleg Deripaska to m.in. stały uczestnik delegacji premiera Rosji, gdy ten udaje się z biznesowymi wizytami do innych państw. Według brytyjskiego „Evening Standard”, prawą ręką Deripaski jest Walerij Pieczenkin, były agent sowieckich i rosyjskich specsłużb. Pieczenkin – odpowiadający za bezpieczeństwo w holdingu Basic Elements, (w którego skład wchodzą także zakłady Awiakor w Samarze) – był wysokim oficerem KGB, a w FSB służył w randze generała pułkownika, pełniąc tam funkcję wicedyrektora wydziału operacji kontrwywiadowczych. Te wszystkie fakty nie przeszkodziły polskim władzom, by w 2009 r. niespodziewanie zgodzić się na remont rządowego tupolewa właśnie w zakładach kontrolowanych przez Deripaskę, (choć wcześniej takie naprawy odbywały się w zakładach lotniczych WARZ-400 SA w podmoskiewskim Wnukowie). O skierowaniu Tu-154 do Samary zadecydowało bezpośrednio konsorcjum firm MAW Telecom i Polit Elektronik, które w 2009 r. wygrało wart ok. 70 mln zł przetarg Ministerstwa Obrony Narodowej. Kilka miesięcy przed katastrofą smoleńską biuro ówczesnego marszałka sejmu, czyli Bronisława Komorowskiego, rozesłało do posłów foldery reklamowe jednej z tych spółek (MAW Telecom). Jesienią 2010 r., gdy ujawnialiśmy tę skandaliczną sprawę, Komorowski nie chciał odpowiedzieć na nasze pytania, czy coś łączy go z MAW Telecom i z jakiego powodu jego biuro reklamowało firmę, która nieoczekiwanie powierzyła remont Tu-154 zakładom kontrolowanym przez Deripaskę.
Libijska przystawka Równie ciekawy uczestnik „polsko-ukraińskiego” lunchu to Saif al-Islam al-Kaddafi. Syn Muammara Kaddafiego to jeden z najbardziej zaufanych członków klanu libijskiego tyrana. Przed wybuchem zamieszek w Libii powszechnie uważano go za następcę dyktatora. W czerwcu 2011 r., a więc pięć miesięcy po lunchu z Komorowskim, Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wydał nakaz aresztowania Saifa al-Islama, zarzucając mu popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości, w tym torturowanie i zabijanie ludności cywilnej. To właśnie Saif miał być najbardziej gorliwym wykonawcą planu ojca, który nakazał niszczyć opozycję i protestujących cywili wszelkimi legalnymi środkami. Syn Kaddafiego od wielu lat prowadzi interesy w Europie Zachodniej, budząc zainteresowanie mediów rozrywkowym trybem życia i skandalami. W imieniu libijskiego reżimu negocjował m.in. wypłatę odszkodowań dla rodzin ofiar zamachu bombowego na amerykański samolot nad szkockim Lockerbie w 1988 r. (zginęło wówczas 270 osób). Choć zamach, jak niezbicie wykazało prowadzone przez Amerykanów i Brytyjczyków śledztwo, był dziełem służb specjalnych Libii, Saif al-Islam popisał się wyjątkowym cynizmem. W 2008 r. w wywiadzie dla BBC stwierdził mianowicie, że rodziny ofiar zamachu „kupczą krwią swoich synów i córek” i są „bardzo chciwe”. „Negocjacje z nimi były bardzo straszne i bardzo materialistyczne. Wciąż żądali coraz więcej i więcej pieniędzy” – dodał. Libijski uczestnik lunchu z prezydentami Komorowskim i Janukowyczem to również dobry znajomy Olega Deripaski. Saif al-Islam Kaddafi zapraszał rosyjskiego oligarchę nawet na swoje urodziny. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Godzina policyjna zamiast firewalla Połączone sejmowe komisje obrony, spraw zagranicznych oraz administracji i spraw wewnętrznych opowiedziały się za zarekomendowaniem Sejmowi projektu ustawy wprowadzającej poprawki do ustaw o stanie wojennym, stanie wyjątkowym oraz stanie klęski żywiołowej, przewidujący możliwość wprowadzenia tych stanów w następstwie działań w „cyberprzestrzeni”. Do przyjęcia projektu namawiał posłów szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Stanisław Koziej, argumentując, że „zagrożenia w cyberprzestrzeni powinny być ustawowo uregulowane”, a „w polskich warunkach trudno skłonić administrację państwową do zajęcia się bezpieczeństwem teleinformatycznym, dopóki nie ma podstawy prawnej”. Czyżby zdaniem szefa BBN zajęcie się bezpieczeństwem teleinformatycznym było równoznaczne z wprowadzeniem stanu wojennego, wyjątkowego albo klęski żywiołowej? Bo proponowana ustawa daje podstawę prawną wyłącznie do tego. Nie ustanawia ani nie umożliwia wprowadzenia żadnych standardowych, obowiązujących, na co dzień procedur związanych z ochroną systemów teleinformatycznych przed zagrożeniami. Po prostu – zezwala prezydentowi na wprowadzenie stanów nadzwyczajnych w różnych przypadkach związanych z „działaniami w cyberprzestrzeni” – na przykład stanu wyjątkowego w przypadku, jeśli działania te prowadzą do „szczególnego zagrożenia porządku publicznego” albo stanu wojennego, jeśli są one podejmowane przez „podmioty zewnętrzne w stosunku do Rzeczpospolitej Polskiej” i „zmierzają do uniemożliwienia lub zakłócenia wykonywania przez organy państwowe ich funkcji”. Pan Koziej zdaje się wmawiać w żywe oczy, że środkami zapewniającymi bezpieczeństwo teleinformatyczne nie są dobrze skonfigurowane firewalle, załatane dziury w serwerach, przemyślane zasady dostępu, programy antywirusowe, backupy, regularnie przeprowadzane audyty i procedury dla użytkowników, ale godzina policyjna, cenzura, kontrola korespondencji, ograniczenia w poruszaniu się ludności, zakaz zgromadzeń i zamykanie ludzi w miejscach odosobnienia. Jakoś trudno mi uwierzyć, że on naprawdę tak uważa. Musiałby być kompletnym głupcem. A mimo wszystko nie sądzę, by nim był. W końcu to profesor nauk wojskowych. Dlaczego więc tak nalega na uchwalenie tego projektu? Jacek Sierpoński
Historia dziennikarza, który słusznie wyleciał z pracy Jest to historia dziennikarza, który zwariował. Larry Derfner tak wszystkich zaskoczył, taki numer wywinął, że jego macierzysta redakcja – słynny izraelski dziennik Jerusalem Post– była zmuszona wywalić go na zbity pysk w trybie natychmiastowym. Mężczyzna, jeszcze do niedawna zupełnie normalny, może wkrótce wylądować w więzieniu, czego w skargach, które zalały Ministerstwo Sprawiedliwości domaga się słusznie oburzone społeczeństwo.
Upadek Larry Derfner to w Izraelu szeroko znany komentator polityczny, autor artykułów redakcyjnych Jerusalem Post i bloga Israel Reconsidered, którego tytuł wydaje się dziś złowieszczy. Jeśli coś wyraźnie zapowiadało skandal, to może sposób w jaki Derfner określał samego siebie: jako „lewicowego syjonistę”. Syjonistę ok, ale lewicowego? Ten oksymoron powinien był wzbudzić czujność zdrowej części społeczeństwa, ale Derfner dobrze się kamuflował – pisał do prawicowej gazety i zazwyczaj to, co wszyscy. Kiedy np. parę miesięcy temu jacyś Palestyńczycy zaatakowali kolonistów żydowskich, którzy pokojowo osiedlili się na ich ziemi, słusznie i odważnie przekonywał, że Palestyńczycy, jako naród są „dzicy”. Każdy normalny człowiek musi się z tym zgodzić. Nikt właściwie nie wie co się nagle stało z Derfnerem, ale dał taki popis bezczelnej arogancji i bezdennej głupoty, że nie jest jasne czy nawet połączone siły policji i psychiatrów dadzą radę to wyjaśnić. Niestety, by zilustrować skalę skandalu, trzeba zacytować jego tezy. Co wrażliwsi powinni pominąć zdania w cudzysłowach.
Zdrada Otóż proszę sobie wyobrazić, że w zeszłym tygodniu Derfner napisał nagle na swoim blogu tekst, z którego wynika, że przeszedł na stronę terrorystów. Dosłownie to brzmiało tak: „Palestyńczycy mają prawo stawiać opór okupantom, stosować przemoc przeciw Izraelczykom i nawet ich zabijać.” Mało tego, twierdził, że wielka część izraelskich Żydów zgadza się z nim, ale milczy, bo boi się oskarżeń o zdradę. Według niego od kiedy premierem został Netaniahu Izrael nie objawia najmniejszej woli zakończenia okupacji. „A jednak czas przerwać tę ciszę, nawet kosztem sprowokowania izraelskiej opinii publicznej, gdyż powstrzymywanie się od szczerości, szczególnie teraz, mimowolnie utrwala status quo”. Derfner brnął. Utrzymywał, że „wszyscy wiedzą”, że „Palestyńczycy, jak wszystkie narody żyjące pod wrogą dominacją mają prawo się bronić, a ich terroryzm, szczególnie wobec rządu, który odmawia wszelkiego kompromisu, jest usprawiedliwiony. (…) Postawa Izraela zmusza ich do terroryzmu”. To nie wszystko. Na facebooku napisał jednocześnie, że niedawny terrorystyczny atak palestyński na żołnierzy izraelskich pod Eilatem nastąpił „z uzasadnionych powodów” i że to rząd izraelski odpowiada za ofiary. Publicznie zastanawiał się „co mają robić Palestyńczycy, kiedy pokojowe środki nie wpływają na zakończenie okupacji?”. W słusznej opinii tysięcy abonentów Jerusalem Post, którzy następnego dnia po publikacji blogu zrezygnowali z prenumeraty, to było jawne wzywanie do terroryzmu i zdrada sprawy narodowej, na co jest kodeks karny. Derfner narobił sobie ciężkich kłopotów.
Różnica U nas taka sprawa przebiega dużo spokojniej, jest sporo różnic. Po głośnej, krytycznej wobec Izraela wypowiedzi prof. Zygmunta Baumana w Polityce, ambasador Izraela w Warszawie Zvi Rav-Ner odpowiedział w budzącym współczucie tekście, że jego kraj jest niewinny, ma rację i pragnie tylko pokoju. W Izraelu reakcja też była polityczna. Wczoraj Jerusalem Post dał dużymi literami: „Cała Ziemia Izraela należy do nas” – deklarację przewodniczącego Knessetu Reuvena Rivlina, przebywającego na terytoriach okupowanych. Trzeba powiedzieć, że w Izraelu ludzie potrafią być szczerzy. Mrzonki Derfnera, jakoby było inaczej, miały w sobie coś wręcz antysemickiego. Dlatego słusznie wyleciał z pracy. Jerzy Szygiel
Czy globalizacja zakończy się rewolucją? W chwili obecnej procesy globalizacji można uznać za daleko zaawansowane, a owoce przezeń wydane są na tyle dojrzałe, że pozwalają na prognozowanie kierunku dalszych wydarzeń.
W sferze gospodarczej globalizacja jest próbą stworzenia jednego gigantycznego ponadpaństwowego „rynku” poddanego kontroli wielkich banków, głównie z Wall Street. W obszarze politycznym jej rezultaty widoczne są pod postacią nowych ponadnarodowych tworów, takich jak UE czy NAFTA będąca obecnie na wcześniejszym stopniu rozwoju podobnym do „embriona unijnego” jakim była EWG. Za jej owoce w sferze ideologicznej, można uznać powstanie uniwersalnej religii czczącej nowego boga, jakim został ustanowiony tzw. „rynek”, będący w swej istocie emanacją woli bankierskiej międzynarodówki. Ze względu na fakt znacznego wpływu amerykańskich neokonserwatystów (przepoczwarzonych bolszewików odłamu trockistowskiego) na politykę zachodu, sztandarowym materialnym produktem stała się permanentna „wojna z terroryzmem”, będąca kontynuacją idei permanentnej „światowej rewolucji proletariackiej” z okresu komunistycznego. Ogień jej bomb pochłania coraz to nowe obszary naszego globu, od Jugosławii począwszy na Libii w dniu dzisiejszym skończywszy, wszędzie powodując zniszczenia oraz destabilizację społeczeństw i w rezultacie napędzając zjawisko „terroryzmu”, z którym to rzekomo miała walczyć. Żaden kraj nie jest zupełnie wolny do rezultatów procesu globalizacji, ale państwa basenów północnego Pacyfiku i Atlantyku, oraz morza Śródziemnego i Północnego, są całkowicie pod jej wpływem. Owocami globalizacji są skrajne patologie, takie jak koncentracja mocy przemysłowych świata w kilku zaledwie państwach (głównie w Chinach). Przy czym produkty przez ten przemysł dostarczane są tak niskiej, jakości, że trudno oprzeć się wrażeniu, że wytwarzane są one nie z myślą o zaspokojeniu potrzeb materialnych ludzkości, ale jedynie korzyści finansowych uzyskiwanych przez finansjerę z handlu nimi. Odwrotną stroną medalu jest de-industrializacja wielu gospodarek narodowych, której to Polska stała się pierwszą i główną ofiarą. To z kolei spowodowało procesy emigracyjne porównywalne swymi rozmiarami do „wędrówki ludów”. Do efektów ekonomicznych związanych z tym zjawiskiem należy jeszcze dodać nieodwracalne procesy rozrywania tkanki społecznej narodów. Polska jest niekwestionowanym przodownikiem w tej niechlubnej kategorii, stawiając pod znakiem zapytania szanse dalszej biologicznej egzystencji Narodu. Rozpętana czas jakiś temu III (finansowa) Wojna Światowa polegająca na ograniczeniu przez bankierów płynności finansowej poszczególnych państw, stanowi największą chyba patologię, uniemożliwiającą zaspokojenie potrzeb materialnych ludności. Weźmy dla przykładu dzisiejszą Polskę. Pomimo całkowitej de-industrializacji, ciągle możliwe jest zapewnienie chleba powszedniego całemu społeczeństwu. Rozpadająca się na naszych oczach infrastruktura wymaga natychmiastowej renowacji. Surowce do budowy dróg, mostów, linii kolejowych są w pełni dostępne na rynku krajowym. Specjalistów z zakresu budownictwa też nie brakuje. Miliony bezrobotnych mogłoby w każdej chwili podjąć takie prace niewymagające od szeregowych robotników nadmiernych kwalifikacji, ale pod pozorem „walki z inflacja” nie pozwala się wprowadzić na rynek dodatkowych sum ciągle jeszcze własnej waluty, jaką jest złotówka. Z drugiej strony krajowe rolnictwo ograniczane jest „unijnymi limitami”, a braki w tej dziedzinie uzupełniane niekontrolowanym importem. Tak, więc mamy orwellowską rzeczywistość, w której nasz dom przeistacza się w ruinę, a jego mieszkańcom nie pozwala się na jego renowację. Mają emigrować albo gnić w degradującej ich człowieczeństwo bezczynności. Skumulowane efekty światowej wojny finansowej i wojny z terroryzmem spowodowały już destabilizację basenu morza Śródziemnego i związane z nią powstanie ognisk niepokojów społecznych. Czy jednak doprowadzi to do niszczycielskiej rewolucji? Z historycznego punktu widzenia, najstraszniejsze rezultaty przyniosła rewolucja bolszewicka. Spowodowała ona bezgraniczne cierpienia ludzkie i cywilizacyjnie cofnęła Rosję wiele pokoleń wstecz.
Jakie było imperium rosyjskie przed rewolucją? Systemem rządów było tzw. samodzierżawie, polegające na totalnej władzy cara oraz związanej z nim kliki dworskiej i urzędniczej. Reszta społeczeństwa, głównie chłopi, utrzymywani byli w całkowitej ciemnocie i nędzy oraz pozbawieni byli większości praw publicznych. Pomimo że Rosja była patologicznym ewenementem w skali Eurazji, to nawet tam podejmowano próby reform, a realna gospodarka rozwijała się dynamicznie w okresie poprzedzającym I Wojnę Światową. Wojna ta stała się katalizatorem rewolucji. Metoda dominacji caratu, polegająca na utrzymywaniu w ciemnocie gros społeczeństwa, obróciła się przeciw niemu. Wyrwana spod knuta dzicz nie znała umiaru w rewolucyjnym rozpasaniu, zmiatając całkowicie z powierzchni ziemi nieliczne warstwy wyższe społeczeństwa. Rezultaty tej sytuacji można jedynie sklasyfikować, jako swoiste piekło na ziemi.
Jak porównać to z obecnym okresem? Na podobieństwo I Wojny Światowej, tocząca się obecnie wojna finansowa stanowi katalizator rewolucji. Prowadzi ona, bowiem nieuchronnie do stopniowej degradacji materialnych podstaw życia człowieka. W niektórych krajach poważnie dotkniętych tą wojną (np. Hiszpanii i Grecji), znaczna część społeczeństwa uświadomiła już sobie całą fikcję „demokracji parlamentarnej”. Bez względu na to kto wygra wybory, sprawy elektoratu toczyć się będą nadal z góry ustaloną ścieżką. Widać tu praktyczne podobieństwo do carskiej Rosji, w której po zabiciu w zamachu jednego cara na tron wstępował drugi gorszy. Uświadomiło to ciemnym masom, że tylko całkowite zmiecenie systemu sprawowania władzy może uwolnić ich z opresji. Ta świadomość stanowiła pożywkę dla propagandy bolszewickiej owych czasów. Warto w tym momencie zadać pytanie czy „ruski mużyk” był głupszy od „młodych, wykształconych z dużych miast”? Odpowiedź na to pytanie z natury musi być subiektywna. Według mej skromnej oceny „młodzi, wykształceni” są bardziej otumanieni od swych ruskich odpowiedników, pomimo zewnętrznych (wizualnych) pozorów, (jakości ubioru i stopnia higieny osobistej). „Mużyk” miał pełną świadomość bycia ofiarą wyzysku i eksploatacji. „Młodzi, wykształceni” nie mają o tym zielonego pojęcia. Mużyk zdawał sobie sprawę, że do zmiany tej sytuacji potrzebna jest mu ziemia będąca w posiadaniu obszarników. „Młodzi, wykształceni” nie wznoszą się na tak wysoki poziom dywagacji intelektualnych, przeto nie zdają sobie sprawy, że oprócz zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, może im być coś jeszcze do życia potrzebne. Jeżeli kierunek wyznaczony przez bankierską międzynarodówkę, nie ulegnie drastycznym zmianom, to rozszerzenie się niepokojów społecznych jest tylko sprawą czasu. Ewentualne załamanie się struktur administracyjnych państw może spowodować wybuch rewolucyjny na niespotykaną skalę i to na obszarze większym niż jedna szósta lądowej powierzchni świata, jaką zajmowało imperium rosyjskie. Jak w takiej sytuacji zachowają się „młodzi, wykształceni”, którzy pozbawieni codziennej strawy z polskojęzycznych mediów, zmuszeni zostaną do samodzielnego myślenia? Tylko Pan Bóg zna odpowiedź na to pytanie. Istnieje, co prawda alternatywa, że Polska wyludni się zanim nastąpi rewolucja, ale niewątpliwie rozsądniej jest przygotować się na to najgorsze. Ignacy Nowopolski
Rostowski wystraszył się Gilowskiej W ostatni piątek Prezes PiS Jarosław Kaczyński w liście do Premiera Tuska, zaproponował serię debat eksperckich w takich dziedzinach jak rolnictwo z udziałem europosła Janusza Wojciechowskiego, sprawy wojskowe z udziałem posła Ludwika Dorna, sprawy zagraniczne z udziałem byłego ministra Witolda Waszczykowskiego, sprawy społeczne z udziałem byłego przewodniczącego Solidarności Janusza Śniadka i wreszcie finanse publiczne z udziałem profesor Zyty Gilowskiej. Jako zwieńczenie tych debat eksperckich, Kaczyński nie wyklucza swojej debaty z Premierem, wcześniej jednak Donald Tusk i Platforma powinni rozliczyć się przed społeczeństwem z 4 lat rządzenia i realizacji obietnic wyborczych złożonych i uroczyście podpisanych w ostatnim tygodniu kampanii wyborczej w październiku 2007 roku. Po kilku dniach namysłu, Premier Tusk odpowiedział na list w poniedziałek, stwierdzając, że z zadowoleniem przyjmuje propozycje merytorycznych debat, sugerując tylko ustalenie szczegółów technicznych tych debat przez sztaby wyborcze PO i PiS. Wieczorem jednak przedstawiciele Platformy, a w szczególności Minister Rostowski, uderzyli w mediach w tarabany, że debaty tak, ale nie z udziałem prof. Gilowskiej, bo jest ona członkiem RPP. Wygląda na to, że Rostowski, który jeszcze kilka dni temu twierdził, ze może debatować z każdym, wręcz wystraszył się Gilowskiej. Tak zwyczajnie po ludzku Rostowskiemu się nie dziwię szczególnie po przeczytaniu wczorajszego wywiadu Gilowskiej dla Uważam Rze, w którym Pani profesor zrobiła z niego dosłownie wiatrak. Wykazała jego niekompetencję, a w szczególności bardzo częste mijanie się z prawdą, a mówiąc precyzyjnie zwyczajne kłamstwa, co jest szczególnie dyskwalifikujące dla człowieka zajmującego się od 4 lata naszymi pieniędzmi. Rostowski twierdzi, że prof. Gilowska siadając z nim do eksperckiej rozmowy, łamie zapisy ustawy o NBP.
Artykuł 14 tej ustawy mówi w ustępie 1, „że członek Rady nie może zajmować żadnych stanowisk, podejmować działalności zarobkowej, publicznej poza działalnością naukową, dydaktyczną lub twórczością autorską”, a więc zabrania osiągania dochodów z innej pracy niż praca w Radzie, poza dochodami z działalności naukowej, dydaktycznej lub honorariów autorskich. Ustęp 2 tego artykułu mówi z kolei, „że członek Rady będący członkiem partii politycznej bądź związku zawodowego obowiązany jest na okres kadencji zawiesić działalność w tej partii lub w tym związku pod rygorem odwołania z Rady”. Gilowska nie osiąga innych dochodów niż dochody za pracę w Radzie i pracę na uczelni, a także nie jest członkiem żadnej partii politycznej (z ostatniej tzn. z Platformy usunął ją osobiście Donald Tusk), więc spełnia obydwa warunki zapisane w artykule 14 ustawy o NBP. O zabranianiu udziału członków Rady w publicznych debatach eksperckich nic w ustawie nie ma, więc stwierdzenia Rostowskiego o łamaniu ustawy przez prof. Gilowską gdyby w takiej debacie wzięła udział, są mówiąc najoględniej mijaniem się z prawdą. Prof. Zyta Gilowska ma moim zdaniem moralne prawo do takiej eksperckiej debaty z Rostowskim także, dlatego, że minister w publicznych wypowiedziach często krytykował jej posunięcia, jako ministra finansów, a nawet wręcz dyskredytował jej wiedzę ekonomiczną. Mówił, że obniżając składkę rentową i stawki podatku dochodowego doprowadziła do zmniejszenia dochodów budżetowych i w ten sposób powiększenia deficytu budżetowego w kolejnych latach. Gilowska natomiast we wspomnianym wywiadzie dla Uważam Rze udowadnia, że to wzrost wydatków publicznych, w latach 2008-2010 aż o 140 mld zł, (czyli o 10% PKB) był główną przyczyną gwałtownie powiększającego się deficytu sektora finansów publicznych i długu publicznego, który w przeciągu tych trzech lat wzrósł aż o 300 mld zł i rośnie dalej. Dobrze byłoby, żeby racje obecnego i byłego ministra finansów zostały skonfrontowane w bezpośredniej debacie, choć wczorajsze nerwowe reakcje Rostowskiego w mediach, świadczą o tym, że najwyraźniej strach go obleciał. Zbigniew Kuźmiuk
Miliardowe malwersacje w polskich portach Blisko 30 osób, w tym 5 w Polsce, zatrzymano w sprawie oszustw podatkowych w związku ze sprowadzaniem towarów z krajów Azji, głównie z Chin – poinformowała warszawska prokuratura apelacyjna. Śledczy oceniają, że straty dla budżetu mogą być “miliardowe”. “Ustalenia śledztwa wykazały, że duża część towarów sprowadzana w kontenerach z Azji do portów niemieckich i polskich sprowadzana była na podstawie fikcyjnych dokumentów, w których bardzo istotnie zaniżone były wartości celne towarów” - powiedziała dziennikarzom prok. Hanna Gorajska-Majewska z Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie, która prowadzi śledztwo wspólnie z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Dodała, że proceder mógł trwać, co najmniej od 2008 r. Prokurator wyjaśniła na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, że w wielu przypadkach w Polsce nie uiszczano podatków od sprowadzanych towarów; tworzono fałszywe dokumenty, a obrót – jak ustalili śledczy – w wielu przypadkach nie był poddany żadnej kontroli służb podatkowych. “Straty dla budżetu mogą być miliardowe, proceder dotyczył wszystkich towarów: odzieży, sprzętów AGD” - powiedziała Gorajska-Majewska. “Nie wykluczam, że sprawa się rozszerzy, a proceder dotyczy nie tylko jednej rozbitej grupy; wszystko wskazuje na to, że dużo towaru w ten sposób sprowadzano do Polski” - zaznaczyła prokurator. Dodała, że “głównym centrum dystrybucyjnym” sprowadzonego towaru było centrum handlowe w Wólce Kosowskiej pod Warszawą, stamtąd towar był dystrybuowany po całym kraju. Zaznaczyła również, że sprowadzany towar był konkurencyjny, gdyż w Polsce był bardzo tani. Płk Robert Nawrot z ABW poinformował, że grupa zajmowała się też nielegalnym transferem znacznych środków finansowych z Europy do Chin i Wietnamu. Potem sumy te legalizowano poprzez operacje bankowe na rachunkach firm zarejestrowanych w tzw. rajach podatkowych. “Został przerwany istotny kanał transferu środków pieniężnych rzędu miliardów złotych” - dodał. Zatrzymań w sprawie dokonano 1 września. Nawrot zaznaczył, że w Polsce zatrzymano trzech obywateli naszego kraju i dwóch obywateli Wietnamu, dokonano 29 przeszukań. Poza Polską zatrzymano kolejne 23 osoby. Wobec czterech zatrzymanych w Polsce sąd zastosował areszt, wszystkim postawiono zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i prania brudnych pieniędzy. Łącznie w całej sprawie, od początku jej prowadzenia, służby zabezpieczyły kilkanaście milionów złotych. Przedstawiciel ABW zaznaczył, że nadal nieustalone jest, w którym kraju dochodziło do podmieniania faktur i fałszowania dokumentów. Dodał, że szefem grupy był Wietnamczyk, który został zatrzymany poza terytorium Polski – na Ukrainie, choć – jak dodał Nawrot - “bywał on w naszym kraju”. Polskie służby współpracują w tej sprawie z służbami: Ukrainy, Litwy i Czech. “Bardzo istotną rolę odegrała Służba Bezpieczeństwa Ukrainy, była ona jednym z istotniejszych partnerów” – poinformował Nawrot. PAP
Lech Wałęsa nie przyjmuje litewskiego odznaczenia Lech Wałęsa nie przyjmuje Krzyża Wielkiego Orderu Witolda Wielkiego – jednego z najwyższych odznaczeń nadanych przez władze Republiki Litewskiej. Były prezydent zaznaczył, że odbierze odznaczenie, gdy polepszy się traktowanie Polaków na Litwie. Swoje stanowisko w tej sprawie Wałęsa wyraził w liście do ambasador Litwy w Polsce Lorety Zakarevičien? przekazanym we wtorek także PAP. Jak powiedział PAP prezes Instytutu Lecha Wałęsy Piotr Gulczyński, list byłego prezydenta do ambasador Litwy w Polsce jest konsekwencją zapytań o możliwość odbioru odznaczenia, jakie do Lecha Wałęsy kierowali przedstawiciele ambasady. W liście Wałęsa podziękował najwyższym władzom Republiki Litewskiej, w tym prezydent Dalii Grybauskait?, za przyznanie mu odznaczenia. Jak podkreślił, cieszy się, iż wolna Litwa w ten sposób uznaje jego osobisty wkład w rozwój stosunków międzypaństwowych między Republiką Litewską a Rzeczpospolitą Polską i jego „aktywną działalność na rzecz budowy przyjaznych stosunków pomiędzy narodami obu krajów oraz współpracy dobrosąsiedzkiej”. Wałęsa dodał, że dla umacniania relacji między naszymi krajami chciałby „móc przyjąć to odznaczenie”. „Jestem jednak głęboko zaniepokojony obecną sytuacją dotyczącą respektowania na Litwie praw moich rodaków do języka, kultywowania tradycji i szacunku dla kultury polskiej. Jestem przekonany, iż ramy współpracy naszych państw w ramach Unii Europejskiej powinny ten respekt dla praw mniejszości polskiej w Republice Litewskiej wzmacniać, a nie ograniczać” – napisał. „Mam głęboką nadzieję, że władze Republiki Litewskiej doprowadzą do sytuacji, kiedy będę mógł przyznane mi odznaczenie odebrać, ale w warunkach respektowania prawa, moich rodaków i mojego własnego, do używania – tak jak na całym świecie – własnego imienia i nazwiska” – zakończył swój list Wałęsa. Kurier Wileński
Policja: Stracił oko? Nic mu nie jest! Stołeczna policja nie chce wypłacić fotoreporterowi “Naszego Dziennika” odszkodowania i renty. Robert Sobkowicz został poważnie ranny, stracił oko, relacjonując policyjną interwencję podczas manifestacji w 1999 roku. Sąd rozstrzygnie dziś apelację złożoną przez policję, która odwołała się od zeszłorocznego wyroku nakazującego wypłatę zadośćuczynienia.- Policja nie zgadza się w ogóle z zasądzonymi kwotami, uważa, że w ogóle niezasadnie zasądzono zarówno zadośćuczynienie, jak i rentę – podkreśla mecenas Krystyna Kosińska, pełnomocnik Roberta Sobkowicza. Rok temu sąd okręgowy wydał wyrok, w którym uznał, że policja powinna w ramach zadośćuczynienia wypłacić 250 tys. zł fotoreporterowi za to, że podczas pacyfikacji manifestacji pracowników radomskiego “Łucznika” w Warszawie w 1999 r. jeden z funkcjonariuszy policji wystrzelił w jego kierunku gumową kulę. Mężczyzna stracił oko. Sąd zdecydował, że policja – oprócz odszkodowania – ma także wypłacać miesięczną rentę w wysokości około 5,9 tys. złotych. Stanowiskiem policji, która nie zgadza się na jakiekolwiek kwoty odszkodowania czy renty, zaskoczony jest sam Sobkowicz. – Stwierdzili, że w ogóle jestem wyleczony, że jestem zdrowy – mówi. Fotoreporter podkreśla, że liczy na pozytywny wyrok i odrzucenie apelacji policji. – Oczywiście wnosimy o oddalenie tej apelacji, będziemy chcieli, żeby ten wyrok sądu okręgowego został utrzymany w mocy – podkreśla mecenas Kosińska. W zeszłym roku po ośmiu latach procesu warszawski sąd okręgowy nakazał stołecznej komendzie policji zapłatę zadośćuczynienia dziennikarzowi “Naszego Dziennika” oraz wypłatę renty. Od czasu wydarzenia i przez czas trwania procesu policja cały czas odmawiała mu prawa do odszkodowania. Uzasadniając wyrok, sędzia Agnieszka Jędrzejewska-Jaroszewicz zaznaczyła, że przy ustalaniu kwoty odszkodowania wzięła pod uwagę wszystkie okoliczności, a przede wszystkim poniesiony przez fotoreportera “Naszego Dziennika” uszczerbek na zdrowiu. – Sąd miał na uwadze, – czego nie ukrywam – postawę pozwanego [KSP i MSWiA - przyp. red.], który w żaden sposób nie uznał swojej odpowiedzialności, nawet wtedy, gdy została ona przesądzona orzeczeniem sądu – stwierdziła sędzia. Zwróciła też uwagę, że nigdy nie podjęto ze strony policji czy resortu spraw wewnętrznych kroków, aby w jakiś sposób zadośćuczynić, nawet w części, roszczeniu Roberta Sobkowicza. Jaroszewicz powiedziała, że, mimo iż zdarzają się większe tragedie, to jednak nie zmienia to faktu, że w wyniku postrzelenia życie fotoreportera “uległo nieodwracalnej zmianie” i musiał przystosować się do nowej sytuacji. Sąd podkreślił, że zasądzona kwota renty ma związek z kosztami wizyt kontrolnych związanych z protezą oka, które muszą być przeprowadzane za granicą. – Te pieniądze będę musiał odkładać na coroczne wyjazdy do Włoch. Teraz na pewno będę jeździł co rok, bo będę miał na to fundusze, a do tej pory nie zawsze mogłem sobie na to pozwolić – mówił po wyroku Sobkowicz. W 2008 r. sąd wydał tzw. częściowy wyrok, w którym uznał, że policja działała bezprawnie i ponosi winę za kalectwo fotoreportera. Według sądu, funkcjonariusze “ewidentnie strzelali wbrew obowiązującym przepisom w kierunku demonstrantów”. Sąd zwrócił też uwagę, że to policja ponosi winę za kontynuowanie ostrzału manifestantów, mimo że najbardziej agresywni z nich zaprzestali ataków. Za “karygodne zachowanie” uznał też nieudzielenie pomocy poważnie rannemu fotoreporterowi.
Zenon Baranowski
Żydzi oświeceni Teodor Jeske-Choiński (1854 – 1920) to postać dziś nieco zapomniana, choć w swoim czasie był wziętym pisarzem i publicystą konserwatywnego obozu polskiej myśli politycznej. Jego artykuły drukowano m.in. na łamach „Słowa”, „Wieku” i „Roli”, redagował także pisma „Wędrowiec” i „Kronika Powszechna” oraz Bibliotekę Dzieł Wyborowych – serię wydawniczą przedstawiającą wybitne dzieła prozy rodzimej i obcej. Pisywał także powieści, dramaty i nowele, zarówno historyczne, jak i współczesne. Z upodobaniem sięgał przy tym do starożytnego Rzymu, czego wyrazem były „Gasnące słońce” i „Ostatni Rzymianie” – dzieła, których akcja toczy się odpowiednio w czasach Marka Aureliusza i Teodozjusza Wielkiego. W powieści „Tiara i korona” podjął się analizy średniowiecznego konfliktu między cesarstwem a papiestwem, zaś Rewolucję Francuską skrytykował z pozycji reakcyjnych w trylogii „Błyskawice-Jakobini-Terror”. Ten ostatni wątek omówił także w dziełku „Psychologia Rewolucyi Francuskiej”, wydanym w roku 1906. Modne trendy swojej własnej epoki atakował m.in. w książkach i broszurach „Na schyłku wieku”, „Rozkład w życiu i literaturze” oraz „Dekadentyzm”. Uchodził powszechnie za pesymistycznego, klerykalnego konserwatystę – a także za nieprzejednanego antysemitę. Żydom poświęcił Jeske-Choiński liczne publikacje, wśród nich można wymienić takie tytuły jak „Historia Żydów w Polsce”, „Poznaj Żyda” czy „Neofici polscy”. W 1910 roku, nakładem warszawskiej drukarni L. Bilińskiego i W. Maślankiewicza, ukazała się praca pt. „Żydzi oświeceni”. Autor postawił sobie za cel omówienie procesu emancypacji Żydów w drugiej połowie wieku XVIII i w wieku XIX. Dokonał tego na nieco ponad 80 stronach, nie poprzestając oczywiście na suchym opisie, a wręcz przeciwnie – wplatając w tekst wiele własnych ocen, bardzo wyrazistych i niejednokrotnie radykalnych. Szlachetne oburzenie Jeske-Choińskiego na niecne praktyki synów Izraela może dziś wydawać się nazbyt pompatyczne, a chwilami nawet zabawna, zwłaszcza, że wyrażone jest staroświeckim stylem. Nie umniejsza to jednak wagi jego książki – po pierwsze ma ona wartość samą w sobie, jako ciekawa analiza pewnych procesów historycznych, po drugie jest istotna, jako materiał do badań nad stosunkiem Polaków do Żydów, jako dokument z archiwum polskiego antysemityzmu. Opowieść Jeske-Choińskiego zaczyna się w wieku XV. Autor twierdzi, że żydowska kultura i nauka uległa wówczas regresowi. Czytamy: Długa noc iście egipskich ciemności spowiła duszę narodu żydowskiego około roku 1400 po Chr. Ruch naukowy i literacki średniowiecznych żydów (…) zgasł. Uczniowie Ibn Nagrelów, Ibn Ganachów, ben Jehuda Gebirolów i Majmonidesów ustąpili miejsca talmudystom, kabalistom i przeróżnym sekciarzom (…). Ten stan rzeczy miał trwać kilka wieków: Nigdy nie upadł judaizm tak nizko, jak we stuleciach XVII i XVIII. Z jego monoteizmu nie pozostało nic okrom formułek, drobiazgów rytualnych i wiary w amulety. Pierwszy lepszy awanturnik, ambitnik lub sprytny karyerowicz mianował się Mesyaszem (Sabbatai Zwi, Jakób Józef Frank i i.), a tłumy żydowskie szły za nim. Rabini stali się cudotwórcami, szarlatanami, cały naród roztopił się w handlu, zuchwalszy proletaryat kradł, rabował i zabijał. Pierwszym nowoczesnym, oświeconym Żydem, który wydobył się z getta i przebił na europejskie salony, był – według Jeske-Choińskiego – Mojżesz Mendelssohn z Dessawy, urodzony w roku 1729. Ten zdolny chłopiec, znający język niemiecki i własną kulturę, dzięki pomocy Gottholda Efraima Lessinga (żydofila, rzecznika emancypacji żydowskiej – jak pisze o nim nasz autor) (…) zaczął się ocierać o niemców i pisać po niemiecku, na czem wyszedł bardzo dobrze. Dzieła filozoficzne Mendelssohna (np. Philosophische Gesprachen, Morgenstunden) ocenia Jeske-Choiński nader krytycznie. Imputuje im płytkość i odtwórczość, wprost uważa je tylko za kompilacje różnych tez zaczerpniętych z dzieł wielu wcześniejszych myślicieli. Mendelssohn, choć jest archetypowym „Żydem oświeconym”, niepochwalającym kazuistyki talmudycznej, subtelności rabinicznej i odrębności żydowskiej, to jednak daleko bardziej niż judaizmowi wrogi jest chrześcijaństwu, czego wyrazem jest praca pt. Jerusalem oder uber religiose Macht im Judentum. Jeske-Choiński pisze o niej, że jest to świetna apologia judaizmu i pogardliwa krytyka chrystyanizmu, w tej opinii kryje się jednak złośliwa ironia, bowiem ostatecznie polski autor uważa wnioski Mendelssohna za zupełnie nielogiczne: Więc objawienie chrystyanizmu jest przesądem, kłamstwem, kłócącem się z prawdami rozumu, ale objawienie mozaizmu wytrzymuje krytykę nawet oświeconego filozofa? Szczególna, iście talmudyczna logika. Jeske-Choiński będzie jeszcze – jak wielu zresztą „judeosceptyków” – wracał do tego motywu Żyda pozornie oderwanego od swej religii, nacji i kultury, a jednak w istocie silnie się z nimi utożsamiającego, zakorzenionego w swojej żydowskości. O samym Mendelssohnie pisze jeszcze: Oświecony żyd nie przestał być fanatycznym wrogiem Krzyżą; oświecony filozof, zowiący wszelakie wyznania przesądem, zabobonem, bronił namiętnie swojego. Świeżo upieczony niemiec nie zapomniał o „królewskości narodu wybranego”. Dalej, w rozdziale drugim, napięcie oczywiście rośnie. Polski konserwatysta analizuje proces rezygnacji oświeconych, zamożnych Żydów z tradycyjnych strojów, własnego żargonu i wielu innych zewnętrznych przejawów odrębności: Był w tych miastach pewien procent zamożnych (…) żydów, którym obrzydło stanowisko paryasów ludzkości i których nużył despotyczny nadzór synagogi. Widząc, że „oświecenie” Mendelssohna zdjęło z niego „żółtą łatę” (…) rzucili się ci ambitni i niezadowoleni chciwie do oświecenia. Jeske-Choiński nie szczędzi owym Żydom szyderstw i wyrzutów, zarówno własnych, jak i cudzych (w formie cytatów). Czytamy, zatem o pozornej nauce, pozornym wykształceniu i afektowanej, małpowanej wolnomyślności, o płaskich bezwyznaniowcach, wreszcie o bagnie zielskiem cuchnącem, z którego wykwitły używanie życia, rezonujący cynizm i wolna miłość. Za centrum (a na pewno symbol) tego stylu bycia uważa nasz dzielny rodak salon berlińskiego lekarza Markusa Herza, w którym dobre wina, doskonały stół, muzyka, śpiew, dowcipkująca, oświecona, bezwyznaniowa paplanina, a przedewszystkiem wolna, bez granic rozpustna miłość, przyciągały wszystkich pieczeniarzów i młodych lowelasów. Jeske-Choiński omawia także reakcję Aryjczyków na rosnące wpływy żydowskie: W Niemczech zwróciła się ta reakcya przeciw filozofującym żydom, którym filozofia nie przeszkodziła wcale uprawiać dawnej, „nieoświeconej” metody handlu. W roku 1819 rozległo się znów w całych Niemczech średniowieczne „hepp, hepp!”. Miasta (…) gromiły, wypędzały żydów. Przyparci do muru mieli, zatem masowo wybrać chrzest – prawie cały oświecony Izrael niemiecki wychrzcił się między r. 1819 a 1823. Znamienne przykłady owych świeżo ochrzczonych żydowskich intelektualistów to – według Jeske-Choińskiego – Ludwik Boerne (1786 – 1837) i Henryk Heine (1797 – 1856). Obaj przyjęli niemiecką narodowość i chrześcijańskie wyznanie, obaj niespecjalnie przejmowali się wynikającymi z tego zobowiązaniami. Boerne w swoich „Listach Paryskich” (…) wylał wielki kubeł szyderstwa, obelg, żółci, zaciekłej nienawiści na niemców, swoich nowych ziomków. Heine z kolei bez żalu pożegnał kraj, w którym się urodził, zaś, jako filozof, był „osobistym wrogiem” chrześcijaństwa. Jeske-Choiński przytacza obszerne cytaty z antychrześcijańskich pism Heinego, kwitując je następującym podsumowaniem: Tak wyraża się o chrześcijaństwie człowiek, który uciekł pod jego skrzydła opiekuńcze ze strachu przed reakcyą i w nadziei zrobienia karyery przy pomocy metryki chrześcijańskiej. Polak uważa tego pisarza za najdoskonalsze wcielenie oświeconego żyda pierwszej połowy XIX stulecia oraz lubieżnego satyra i lekkomyślnego bluźniercę i w barwny sposób przyrównuje go do złośliwego psa, który ujada na pana, co go wziął w opiekę. Jeske-Choiński przypisuje Heinemu także dokonanie rewolucji w dziedzinie poczucia humoru: Heine wniósł do literatury niemieckiej i wszechświatowej osobny rodzaj humoru (…), nieznanego dotąd społeczeństwom aryjskim. (…) Jego dowcip nie śmieje się, lecz wyśmiewa, nie gryzie sercem, nie krytykuje, lecz drwi, kąsa, pluje, nie przekonywa, lecz wywraca koziołki, błaznuje (…). Oczywiście Heine jest tylko przedstawicielem szerszego zjawiska, albowiem jest to dowcip specyficznie żydowski. W rozdziale czwartym Jeske-Choiński omawia powstanie judaizmu reformowanego za sprawą Izraela Jacobsona oraz – w większym stopniu – Abrahama Geigera. Geiger, według naszego autora nie pragnął roztopienia się Żydów w społeczeństwie aryjskim i chrześcijańskim, przeciwnie: marzył nawet o prymacie judaizmu, o rzuceniu pod jego stopy chrześcijaństwa. W tym celu postanowił oczyścić synagogę z przestarzałych przesądów i obrzędów, które odtrącały od niej oświeconych żydów i chrześcian. Inną złowrogą postacią jest dr. Hirsz Graetz, autor dwunastotomowej „Historii Żydów” (Geschichte der Juden), która aż ocieka jadem nienawiści do wszystkiego, co chrześcijańskie. Piąta część książki, najdłuższa, bo licząca blisko 30 stron, poświęcona jest dziejom emancypacji Żydów francuskich. Jeske-Choiński na moment cofa się aż do XIV wieku, później natomiast skupia się na sytuacji Żydów we Francji tuż przed Rewolucją i w czasie jej trwania. Żydzi, według Choińskiego, wiązali z Rewolucją wielkie nadzieje (z uwagi na głoszone przez nią hasła wolności, równości i tolerancji), z drugiej jednak strony francuscy encyklopedyści oświeceniowi niekoniecznie sympatyzowali z synami Izraela. Na przykład Voltaire, jak czytamy: (…) gardził żydami i stawiał ich obok „cyganów i złodziejów”. Niemniej Żydzi znaleźli sobie obrońcę w osobie hrabiego Honoriusza Gabriela de Mirabeau, a także księdza Gregoire, adwokata Thierry i wszystkich masonów. Napoleon, choć według autora gardził Żydami, to ostatecznie potwierdził ich prawa obywatelskie, jednocześnie nakazując ich kontrolować i utrudniać im działania lichwiarskie. Około roku 1830 rozpoczyna się we Francji nowa epoka w historii oświeconego żydostwa. Jeske-Choiński, jako że ogólnie lubuje się w przypisywaniu Żydów do określonych kategorii, wyróżnia trzy typy nowego gatunku. Są to żyd-polityk, żyd-dziennikarz i żyd-spekulant. Wszystkie trzy „odmiany” wzajemnie się wspierają, opanowują stowarzyszenia masońskie i giełdę, aktywizują się w polityce i na łamach prasy. Autor wymienia liczne nazwiska żydowskich deputowanych, nad których głowami unosi się żyd-finansista z wielkim workiem złota – paryski Rotszyld. W dalszej części rozdziału, po omówieniu procesu powstawania żydowskich fortun w toku spekulacji, Jeske-Choiński prezentuje nam stowarzyszenie „Alliance Israelite Universelle”, po czym wraca do Niemiec. Tu również porusza problem prawa akcyjnego, giełdy, matactw finansowych i pustego pieniądza, przypisując Żydom złowrogą rolę w tej dziedzinie. Czytamy: Najdrobniejszy kramarz musi ze swojego ubogiego zarobku opłacać podatek dochodowy, a giełdziarza, obracającego codziennie krociami, uwolniło prawodawstwo liberalne od podatków, cła i stemplów. (…) Wielkie zrazu zyski, które grynderzy rozmyślnie hojną ręką rozdawali, obałamuciły naród do reszty. (…) Mało było spekulantom grosza prywatnego. Zachciało im się także zastukać do skarbu państwa i wytrząść z niego tyle, ileby się tylko dało. Ostatnie zdanie odnosi się do złodziejskiej reformy systemu monetarnego, wymuszonej (według autora) przez wpływowe środowiska żydowskie. Wszystko oczywiście skończyło się katastrofą, to znaczy „krachem wiedeńskim” z roku 1873. Jeske-Choiński pisze o kilku tysiącach kupców i fabrykantów, którzy utracili cały majątek, o samobójstwach i dezorientacji Niemców zaplątanych w sterowane przez zmyślnych Żydów operacje finansowe. Dobrych kilkanaście stron autor poświęca na szczegółowy opis machinacji semickich spekulantów i wyliczanie strat – finansowych i moralnych, – jakie w ich wyniku ponieśli Niemcy, chrześcijanie, Aryjczycy.
W rozdziale szóstym, wieńczącym książkę, Teodor Jeske-Choiński przeprowadza bilans żydowskiego oświecenia. Oceny autora są surowe, a do tego pełne żalu i oburzenia na lud Izraela, który wziął od cywilizacji i kultury chrześcijańskiej wszystko (…) a zachowywał się wobec tej adoptowanej cywilizacyi i kultury z nienawiścią urodzonego, dziedzicznego wroga. Publicyści i dziennikarze prasy liberalnej to duchowe potomstwo Henryka Heinego, roznoszące jad oświecenia po całej Europie i Ameryce. Jak większość autorów literatury określanej tyleż eufemistycznie, co żartobliwie jako „żydoznawcza”, Choiński imputuje Hebrajczykom angażowanie się we wszystkie ruchy i doktryny rewolucyjne, socjalistyczne, liberalne, antychrześcijańskie, antyklerykalne i w inny sposób wywrotowe, przy czym zaznacza, że Żydzi nie tworzą (…) wprawdzie chwil wywrotu, chaosu, burzenia, lecz korzystają z nich zręcznie dla swoich celów. Żyda oświeconego uważa Jeske-Choiński za wroga narodów chrześcijańskich – i to szkodliwszego niż Żyd nieoświecony. Później następuje analiza zjawiska, które dla współczesnego czytelnika jest chyba oczywiste i często widoczne, a mianowicie niesłychanej drażliwości i nietolerancji wielu środowisk żydowskich, bardzo łatwo i ochoczo podnoszących wrzawę z powodu najmniejszych nawet zarzutów wymierzonych nie tylko przeciw narodowi żydowskiemu, ale nawet przeciw pojedynczym, konkretnym jego przedstawicielom. Jeske-Choiński posuwa się wręcz do przekonania, że dostrzeganie w żydzie tylko odmiennego, chrystyanizmowi wrogiego wyznania jest omyłką i upraszczaniem sprawy. Z aprobatą cytuje Napoleona I, który odgadł (…) psychologię żyda, kiedy mówił w Radzie państwa: „musimy żydów uważać nie tylko za osobną sektę religijną, lecz także za obcy, osobny naród. Książka kończy się lamentem nad sytuacją Polski, której – według autora – grozi zalew żydowskich interesów i ich jeszcze szkodliwszej działalności rewolucyjnej. Choiński pisze: Co się działo w Warszawie w latach 1905, 1906, 1907 było tylko próbką, zapowiedzią tego, coby się działo w Królestwie Polskiem, gdyby zmienione warunki polityczne były wyzwoliły (…) żydów, rozwiązały im ręce i pozwoliły im rzucić się bez żadnej kontroli na dziesięć milionów ludności rdzennej, znanej z braku odporności. Autor potwierdza nasze najgorsze przypuszczenia, wprost wołając: Finis Poloniae!. Ufff…!!!
II Kwestia żydowska w Polsce, którą Jeske-Choiński ledwie muska (i to pod sam koniec książki), jest głównym motywem niewielkiej publikacji „Być albo nie być” Stanisława Bełzy (1849 – 1929), literata, publicysty i prawnika, autora m.in. prac na temat historii Śląska. Rzecz napisana została w 1913 roku w Szwajcarii, zaś w III RP wydał ją wrocławski Nortom (Wrocław 1996). Broszurka liczy sobie nieco ponad 30 stron i krytycznie omawia skutki równouprawnienia Żydów oraz rozszerzanie się negatywnych wpływów żydowskich w społeczeństwie polskim, chrześcijańskim. Styl Bełzy jest jeszcze barwniejszy niż sformułowania stosowane przez Jeske-Choińskiego. Już na początku mamy mocny akcent: Żydzi nigdy Polakami nie byli i nie będą, ale za to jak pasożyt roślinę, z soków żywotnych ogałacali, ku swojej korzyści Polskę (…). Równouprawnienie Żydów przez Wielopolskiego było „wbrew naszemu narodowemu interesowi”, a sprawa żydowska to sprawa polskiego „być, albo nie być”. Autor z pewnym rozrzewnieniem wspomina wcześniejszą epokę:
Przed pół wiekiem, tak zwanych dziś na urągowisko zdrowemu sensowi żydów-Polaków wcale w Polsce nie było. Były jednolite czarne masy, odsunięte od towarzyskiej styczności z narodem. W brudzie i zaduchu roiły się one po małych miasteczkach, handlowały i rozpajały po karczmach chłopa, lichwą niszczyły nieopatrznych lekkoduchów, w kulturalnym przecież naszym życiu nie brały żadnego udziału. Nie mieliśmy żydów w dziennikarstwie, w literaturze, w gronie adwokatów, doktorów i inżynierów, do świętych ognisk domowych naszych rodzin, nie przedostawał się ich zabójczy wpływ. Tam, zatem, gdzie rozlegały się dźwięki wspaniałego i przebogatego naszego języka, byliśmy jednolici i spójni. (…) Równouprawnienie przez Wielopolskiego żydów, jakąż straszną zmianę w tym względzie spowodowało. Tak jak Jeske-Choiński omawiał zjawisko pozornego wtopienia się Żydów w społeczność niemiecką lub francuską, tak Bełza mówi o stosunkowo niewielkiej grupie ludzi, która odrzekłszy się żargonu i święcenia szabasu, pokostem polskim powlekła skórę żydowską. Społeczeństwo polskie w dużej mierze dało się nabrać na tę fałszywą przemianę i zaufało nowemu wizerunkowi Żyda – już nie “wstrętnego i pejsatego, mówiącego żargonem”, ale “zewnętrznie do nas upodobnionego, w tużurku i rękawiczkach”. W dalszym ciągu Stanisław Bełza ubolewa nad wysokim procentem Żydów w „zawodach wolnych”, a także w handlu i przemyśle. Z równouprawnienia Żydów osiągnęła Polska dwie „korzyści” (autor używa tego określenia oczywiście ironicznie). Pierwszą jest wtargnięcie „czarnej masy żargonowców” do miast i do handlu, co przyrównane jest do najazdu hordy Tatarów. Druga „korzyść” to wykształcenie się żydowskiej inteligencji, gromadnie lokującej się w kręgach prawników, bankierów, lekarzy, inżynierów oraz dziennikarzy – i rugującej stamtąd żywioł rdzennie polski. Przykładem chytrości Semitów i naiwności Polaków jest dla autora historia pisma „Niwa”, które dobrowolnie oddało się Żydom i przyjęło ich sposób myślenia, ich pogląd na historię i rolę Polski. Pismo, mające w założeniu propagować oświatę, kulturę i wykształcenie, przyjęło do sześcioosobowej redakcji aż trzech Żydów, reprezentujących „umysłową pospolitość w całem znaczeniu tego słowa”. Skutkiem miało być pojawienie się na łamach „Niwy” masy artykułów polakożerczych, antyklerykalnych, zgoła antychrześcijańskich, przy czym nie tykano nawet „jednym słowem wybranego ludu, największego wyzyskiwacza cudzej pracy, jakiego znał świat”, nie atakowano nawet w najdelikatniejszy sposób „żydowskiego religijnego fanatyzmu, najdzikszego, jaki znał świat”. Na kolejnych stronach Bełza opłakuje marazm i apatię, w które społeczeństwo polskie popadło po zgnieceniu powstania styczniowego i po upadku rządów Wielopolskiego. Jednocześnie zauważa, że takich powodów do zmartwień nie mieli Żydzi, którzy pospiesznie wzięli się (już zrównani w prawach z Polakami) do pracy nad rozszerzaniem swych wpływów i powiększaniem swej siły. Bełza twierdzi, że w ciągu pół wieku ludność żydowska nieomal wydarła Polakom miasta z rąk – na dowód tego przytacza liczby wzięte z opracowań statystycznych: I tak: w Łomży na 27 tysięcy przeszło mieszkańców, jest Polaków tylko 12 000 (setki opuszczam), w Lublinie na sześćdziesiąt pięć tysięcy – 26 000, w Suwałkach na dwadzieścia pięć tysięcy – 9000, w Siedlcach na trzydzieści tysięcy – 11 000, w Zduńskiej Woli na dwadzieścia pięć tysięćy – 9000. (…) Łęczyca liczy żydów dwa razy więcej, niż Polaków, ale Szydłowiec – przeszło trzy razy, Działoszyn – pięć razy, a Kałuszyn aż sześć razy. Mianem „prawdziwej Jerozolimy” określa autor miasto Szaki na północy Królestwa, gdzie wśród 2580 Żydów ma wegetować raptem stu Polaków. Bełza wyróżnia dwa główne kierunki działalności tzw. „żydów-Polaków”: przechwycenie „jak najliczniejszych gałęzi narodowej pracy” i wyparcie z nich ludności słowiańskiej – oraz (przy pozornym wspieraniu sprawy polskiej) podporządkowanie kraju interesom „żydowstwa” i ekonomiczne uzależnienie Polaków od niego. Autor twierdzi, że pozornie spolonizowani Żydzi w istocie dalej utożsamiają się z pejsatymi „czarnymi masami” i w krytycznym momencie zawsze porzucą interes polski na rzecz izraelskiego. Podaje zresztą przykłady kilku takich sytuacji w których wielkomiejscy, wykształceni i mówiący po polsku Żydzi nader aktywnie wspierali swoich ortodoxyjnych pobratymców w chałatach (litwaków, chasydów etc.). Bełza nazywa tych polskojęzycznych, zasymilowanych Żydów „Polakami o dwudziestoczterogodzinnym wypowiedzeniu”, którzy ani jednej chwili nie będą wahać się „po czyjej stronie, polskiej czy żydowskiej stanąć mają w chwili, gdy te dwa interesy wejdą ze sobą w kolizję”. Nie potępia ich za to: „(…) mam rzucać za to kamieniami na nich? Jako żywo nie (…)”, ponieważ postępują w zgodzie ze swoją przynależnością, duszą, sumieniem i charakterem – uważa jednak, że analogicznie powinni postępować Polacy, że rzeczą Polaków jest ochrona własnych interesów i upartość w walce o nie. W piątym rozdziale „Być albo nie być” Bełza omawia m.in. heroiczne dzieje pisma „Rola”, powołanego do życia przez niejakiego Jana Jeleńskiego. Pismo to wystąpiło przeciw dominacji Żydów w życiu społecznym, co miało ich niebywale rozdrażnić i przestraszyć. Zaczęli, więc przedstawiać „Rolę” jako pismo obskuranckie, nietolerancyjne, fanatyczne, niepoważne, prymitywne i niechlujne. Konflikt między Jeleńskim a jego wrogami zaostrzał się. Czytamy m.in. o „zaciętej walce”, „walce na śmierć i życie” i wreszcie o zwycięstwie redaktora „Roli” nad złowrogimi przeciwnikami. Zwycięstwo to, choć okupione wycieńczeniem, zrodziło jednak dla kraju plon obfity, otworzyło ludziom oczy – przynajmniej niektórym ludziom, bo niestety radykałowie społeczni i postępowcy dalej „nie przestawali krążyć w mroku”. Tu Bełza omawia casus „pisarza miary niezwykłej”, Aleksandra Świętochowskiego, który „oddał się bez zastrzeżeń w służbę żydostwu”. Ubolewa także nad naiwnością pisarki Orzeszkowej, jawnie stojącej po stronie Hebrajczyków w nadziei na ich spolszczenie w przyszłości. Ostatecznie jednak twierdzi Bełza, że „otrzeźwieli i postępowcy”. W części szóstej autor omawia rewolucję 1905 roku, wpierw z aprobatą pisząc o nadanym w tym samym roku akcie konstytucyjnym, dzięki któremu „po całym kraju (…) powiały nowe prądy powietrza”. Szanse zostały jednak zmarnowane z powodu działalności Żydów, propagujących radykalne hasła i organizujących młodzież pod lewicowymi sztandarami. Bełza pisze: „(…) zaczęto bezczelnie publicznie lżyć nasz naród, urągać jego bohaterskiej przeszłości, ośmieszając zwąc „gęsią białą” jego narodowe godło (…)”. O tych samych wydarzeniach (i o „białej gęsi”) wspominał także Jeske-Choiński pod koniec swoich „Żydów oświeconych”. Dalej Stanisław Bełza pozytywnie recenzuje pracę „Postęp po rozdrożu” Izy Moszczeńskiej z 1911 roku, w której autorka pisze, że naiwnością jest uważać czynnik żydowski w Polsce za postępowy, że Żydzi nie potrafią się do postępu dostosować, że wreszcie w żadnym kraju nie zlewają się w pełni z resztą mieszkańców, przeciwnie zaś: wszędzie pozostają narodem w narodzie. W rozdziale siódmym autor twierdzi, że co prawda po rewolucji 1905 roku Żydzi niemożliwie wręcz rzucili się na Polskę i rozpanoszyli w niej, ale z drugiej strony naród przebudził się z otumanienia i „z żywiołową siłą rozbiegły się po naszym kraju hasła obrony przeciwko żydowstwu”. Bełza ubolewa jednak nad rozłamową postawą stronnictwa „realistów”, którzy do tego „wspaniałego i harmonijnego”, antysemickiego „koncertu” wprowadzili zgrzyt i przeciwstawili się prądowi ogólnemu. Twierdzi jednak, że pomoc udzielana Żydom przez Stronnictwo Polityki Realnej tak naprawdę nie na wiele się im przyda, zatem już teraz zezują oni w innym kierunku – „w stronę rządu i rzekomo liberalnej opinii w Rosji”. W tych to kręgach Żydzi obmawiają i oczerniają polski ruch ekonomiczny, dążący do umniejszenia wpływów Izraela w handlu i przemyśle, samych siebie przedstawiają zaś jako niewinne ofiary dyskryminacji i „bezprzykładnej dzikości”. Ósmy rozdział publikacji poświęcony jest szczególnie nikczemnej roli Żydów w zaborze pruskim i ogólnie ciężkiej doli Polaków na tych terenach. Autor przyznaje jednak, że wyjątkowo bezczelna postawa Żydów na terenach włączonych do Niemiec przyniosła (paradoxalnie) pewien skutek pozytywny – a mianowicie uniemożliwiła powstanie „romansu polsko-żydowskiego” i uczyniła społeczeństwo polskie bardziej zwartym i jednolitym, niż w pozostałych zaborach. Na końcu Stanisław Bełza streszcza swoje podstawowe tezy, podkreślając raz jeszcze, że kwestia żydowska to „sprawa przyszłości naszego kraju” i nasze „to be or not to be”. Namawia do tego, by Żydów „przez instynkt zachowawczy, pokojowymi środkami zwalczać, jako najstraszniejszych szkodników”. Książkę wieńczą słowa: Przyjaciółmi mogą być ludzie, zasady i stronnictwa, ale największą przyjaciółką jest Ojczyzna. Maxima amica Patria. Adam T. Witczak
20 sierpnia 2011 r. zapadła ostateczna decyzja o podjęciu działań w celu upamiętnienia OFIAR STANU WOJENNEGO. 20 sierpnia 2011 r. zapadła ostateczna decyzja o podjęciu działań w celu upamiętnienia OFIAR STANU WOJENNEGO. Chcąc oddać hołd tym wszystkim, którzy w wyniku wojny polsko – jaruzelskiej złożyli największą ofiarę na ołtarzu Ojczyzny planujemy odsłonięcie tablicy upamiętniającej wszystkie ofiary stanu wojennego w miejscu gdzie zastrzelony został w dniu 17 grudnia 1981 roku dwudziestoletni gdańszczanin Śp. Antoni Browarczyk. Podjęliśmy już pierwsze działania. W chwili obecnej jesteśmy w trakcie przygotowywania wniosku do władz Miasta Gdańska o zgodę na ww. tablicę. Ponadto rozpoczęliśmy akcję zbierania podpisów pod petycją (patrz załącznik dostępny po rozwinięciu więcej). Prosimy wszystkich, którym bliskie są nasze ideały o włączenie się w akcję. Zebrane podpisy prosimy przesyłać do końca września br. na adres: Stowarzyszenie FMW ul. Polanki 41/1 80-308 Gdańsk.
Browarczyk (21 października 1961 - 17 grudnia 1981) Zginął 17 grudnia 1981 r. Miał zaledwie 20 lat. Był jedną z pierwszych ofiar stanu wojennego. Został trafiony strzałem w głowę podczas rozpędzania demonstracji w Gdańsku pod KW PZPR. Według świadków zastrzelił go snajper znajdujący się na dachu tego budynku, według innych padł od strzałów z pancernego skota. Antoni Browarczyk – chłopak z gdańskiej Zaspy, zagorzały kibic Lechii Gdańsk, zafascynowany ruchem „Solidarność”, antykomunista, odważny uczestnik pierwszych demonstracji po wprowadzeniu stanu wojennego. O nim będzie ta opowieść. „Posłuchajcie tej historii, która w naszych duszach gra. O nich pieśni wam dam, oni tworzą klan, wojownicy Lechii Gdańsk.” (Marek Hładki, Jarosław Turbiasz)
Fanatyk gdańskiej Lechii i „Solidarności” Na stadion przy Traugutta Antoni Browarczyk trafił w latach 70. Już wówczas było to miejsce, w którym kibice biało-zielonych odważnie kontestowali komunistyczną rzeczywistość. Po wydarzeniach Grudnia’70 w Gdańsku nic już nie było takie samo. Ludzie podnosili się z kolan, przez całą dekadę organizując uroczystości upamiętniające ofiary grudniowej masakry. Angażowali się w powstające po 1976 r. niezależne organizacje: Studenckie Komitety Solidarności, Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża, Ruch Młodej Polski. Ludzie z gdańskiej opozycji doskonale znani byli stałym bywalcom meczów Lechii. Młody Tolek chłonął tą specyficzną atmosferę. Stał się wiernym fanem biało-zielonych. Jeden z najaktywniejszych pod koniec lat 70. kibiców Lechii Jerzy Litwin (dziś na emigracji w Hamburgu) wspominał: – Tolka Browarczyka poznałem przez „Złotego” w 1978 r. Okazało się, że namiętnie chodzi na mecze naszej Lechii. Wciągnęliśmy go wtedy do „młyna”. Niejednokrotnie jeździł też z nami na wyjazdy. Z reguły tworzyliśmy stałą, liczącą kilka osób paczkę, którą stanowili m.in. „Dula”, „Muła”, „Teheran”, „Żółty” i Tolek. W sierpniu 1980 roku w gdańskiej Stoczni im. Lenina wybuchł strajk. Zmienił bieg historii. Gdańsk stał się w tym czasie centrum życia politycznego w Polsce. Antoni Browarczyk całym sobą włączył się w wolnościową działalność związkową. Był członkiem „Solidarności” w swoim zakładzie pracy. Kolportował ulotki, rozwieszał plakaty związkowe. Razem z kolegami z Lechii brał udział w licznych manifestacjach na ulicach Gdańska. Jerzy Litwin wspomina demonstracje tzw. karnawału Solidarności: – Dziwnym zbiegiem okoliczności, mimo że nigdy nie umawialiśmy się na antypaństwowe zadymy, za każdym razem (a zaliczaliśmy w tamtych latach chyba wszystkie takie wydarzenia) spotykaliśmy się z Tolkiem i innymi chłopakami w Gdańsku bądź Wrzeszczu, i niejednokrotnie trzymaliśmy się razem.
Wojna polsko-jaruzelska Niedługo Polacy cieszyli się wolnościowym klimatem zapoczątkowanym strajkami w Stoczni Gdańskiej pamiętnego sierpnia 1980 r. 13 grudnia 1981 r. gen. Jaruzelski wprowadził na terytorium całego państwa stan wojenny, rozpoczynając swoją wojnę z narodem. Przez kolejne dni tysiące gdańszczan wyszło na ulice, aby pokazać juncie wojskowej, że naród nie da się zniszczyć siłą czołgów. Natychmiast zorganizowano podziemną działalność. Pojawiły się pierwsze ulotki wzywające do solidarnościowych manifestacji. 13 grudnia 1981 r. Antoni był świadkiem aresztowania kolegów. W domu zniszczył notesik z kontaktami. 16 grudnia, po raz pierwszy od ogłoszenia stanu wojennego, wziął udział w ulicznej demonstracji. W okolicach dworca i Stoczni Gdańskiej zgromadził się wówczas około 30-tysięczny tłum. Jak stwierdza raport partyjny, najbardziej aktywna była 10-tysięczna grupa uczestników manifestacji, „głównie ludzi młodych i młodocianych”. Wszyscy chcieli dostać się pod Pomnik Poległych Stoczniowców. Około 15:30 milicja i wojsko zaczęły rozpędzać protestujący tłum. Rozpoczęły się wielogodzinne walki na ulicach Gdańska. Trwały do 22:00. Po powrocie do domu Antoni Browarczyk oznajmił rodzicom, że chyba jest śledzony.
17 grudnia tłumy gdańszczan ponownie pojawiły się na ulicach miasta. KW PZPR w teleksie wysłanym do centrali partyjnej o godz. 12:00 informował: „Napięta sytuacja utrzymuje się w Gdańsku. Po wczorajszym rozproszeniu tłumu przez MO i wojsko spod pomnika, dziś nadal przed Dworcem Głównym w Gdańsku i w pobliżu Stoczni im. Lenina oraz na ciągu ulicznym w kierunku KW PZPR zbierają się kilkusetosobowe grupy, głównie młodzieży, prowokujące do interwencji służb porządkowych”. Z każdą godziną manifestantów przybywało. Antoni Browarczyk po zakończeniu pracy także uczestniczył w demonstracji. Spotkał na niej Jurka Litwina. – Trafiliśmy na siebie pod „Sobieskim”. Namawiałem Tolka, byśmy przenieśli się pod „Brygidę”, jednak ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem, wypowiedziane z rozbrajającym uśmiechem na ustach, brzmiały: „Ja zostaję, tu będzie się działo” – wspomina po latach. Tłum gromadzący się na ulicach Gdańska narastał. Raz po raz dochodziło do potyczek z oddziałami ZOMO. Skandowano solidarnościowe hasła. Manifestanci zaczęli napierać na kordony milicji, chcąc dostać się pod gmach KW PZPR. Przeciw demonstrantom użyto gazów łzawiących. Milicja zaczęła ściągać posiłki. W rejonie budynku partii pojawiły się opancerzone skoty i oddziały MO wyposażone w broń maszynową. Około 16:30 użyto ostrej amunicji. Antoni Browarczyk padł nieprzytomny na ziemię z raną postrzałową czaszki. Ludzie natychmiast przetransportowali go do pobliskiego szpitala na ul. Świerczewskiego. Nieprzytomnego nieśli na ławce z autobusowego przystanku. Zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Rodzina dowiedziała się o tragedii po godz. 18:00, ale do szpitala dotarła dopiero nazajutrz. Lekarze, na wniosek służb, mieli podłączyć go do aparatury, aby mieć więcej czasu na zatuszowanie śladów zbrodni. Oficjalnie śmierć nastąpiła 23 grudnia, chociaż prawdopodobnie nie żył już tego samego dnia, kiedy został postrzelony. Pogrzeb odbył się w sylwestra.
Fałszowanie śledztwa 6 sierpnia 1982 roku prokurator Marynarki Wojennej ppor. Włodzimierz Pluta umorzył śledztwo w sprawie zabójstwa Antoniego Browarczyka. Natychmiast zareagowała na to podziemna prasa. W piśmie Międzyzakładowego Komitetu Protestacyjnego Trójmiasta „Wolność” komentowano ten fakt następująco: „W ciele zabitego znaleziono trzy pociski kal. 7,62, które są dowodem w sprawie. Wiadomo, gdzie i kiedy zabito ofiarę. Wiadomo, z jakiej broni. Wiadomo, jaki oddział ZOMO wtedy tam był, kto nim dowodził, wiadomo, kto wydał rozkaz, wiadomo, kto użył ostrej amunicji, ale jak podaje prokurator Pluta – śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawców. […] Prokuratura działa do czasu! Sprawcy zostaną wykryci!”. Niestety, nie zostali do dziś, mimo 20 lat tzw. wolnej Polski. Trzeba dodać, że ten sam prokurator Włodzimierz Pluta jeszcze raz umorzył śledztwo w sprawie okoliczności śmierci Antoniego Browarczyka - w sierpniu 1983 r. Na nic się zdały zażalenia i odwołania od tych wyroków, systematycznie składane przez rodziców Tolka – Mariannę i Czesława Browarczyków. Jaruzelski w ostatnim programie „Teraz My” powiedział, że śledztwa nie były fałszowane, tylko czasami nieudolnie prowadzone… Po 1989 r. sprawą Tolka zajęła się nadzwyczajna komisja do zbadania zabójstw z okresu dyktatury Jaruzelskiego. Jego przypadek został szeroko opisany w „Raporcie Rokity”. Winą za nieprawidłowości w śledztwie, w tym niezabezpieczenie dowodów przestępstwa funkcjonariuszy ZOMO w postaci broni, z której oddano strzały, raport obarczył ówczesnego Prokuratora Wojewódzkiego w Gdańsku, Prokuratora Marynarki Wojennej w Gdyni i Komendanta Wojewódzkiego MO w Gdańsku. Nigdy nie postawiono im zarzutów i nie pociągnięto do odpowiedzialności.
…nie rozwieje wiatr tych pokoleń Lechii Gdańsk! Jakim był człowiekiem? – spytałem przywoływanego już tutaj wielokrotnie Jurka Litwina. – Na pierwszym miejscu stawiam na lojalność i honor (jak każdy biało-zielony). Wesołość, uśmiech i humor nigdy go nie opuszczały. Niewielki wzrostem, wielki duchem, pełen chęci życia. Młodsza o 13 lat od Tolka jego siostra Grażyna wspomina, że uwielbiała się z nim bawić. Pięknie grał na akordeonie. Kiedy wracał z pracy, rzucała mu się na szyję. Brat zabierał ją na spacery i mecze, a nawet na randki. Miał dziewczynę Dorotę. Planowali wspólną przyszłość. Trzy lata po śmierci brata Grażyna napisała wiersz: „Ta kula, bracie, która Cię zabiła, ona również moje serce zraniła. Lecz bardziej boli mnie prawda taka, że zginąłeś, bracie, z ręki Polaka!”. Dzisiaj jego fragment widnieje na pomniku Antoniego Browarczyka na cmentarzu Łostowickim. W 27. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego Prezydent RP Lech Kaczyński nadał Antoniemu Browarczykowi pośmiertnie Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce. Pamiętaliśmy o nim w uroczystym Apelu Młodych Poległych podczas uroczystości 25-lecia Federacji Młodzieży Walczącej w Muzeum Powstania Warszawskiego. 13 grudnia 2009 r. kibice uczcili pamięć Tolka podczas meczu z Cracovią. Jak mówią kibice, pamięć o Tolku musi trwać, jak w piosence: „Na niektórych śmierć, na niektórych czas, tak jak kruk na gałęzi siadł. Lecz nie skryje, nie rozwieje wiatr tych pokoleń Lechii Gdańsk!”. Był jednym z nas, wojownikiem biało-zielonej „Solidarności”. Walczył o wolną Polskę najlepiej, jak potrafił – na gdańskich ulicach. I poniósł największą ofiarę - za wolną ojczyznę oddał swoje młode życie. Jarosław Wąsowicz SDB